LESŁAW FURMAGA SKARB Z PIASZCZYSTEGO PÓŁWYSPU 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 RODZINNIAK, „ŁAPA”, A TAKŻE PO RAZ PIERWSZY O „BIZONIE” Chłopcy odwrócili twarze od zajęć, patrzyli na Jacka, gdy ten stał przy drzwiach z walizką w ręku. Dyżurny wskazał łóżko pod oknem, żelazne, pociągnięte zieloną farbą, nie gorsze niż jedenaście pozostałych. Wieczorem Wiktor powiedział: – E, nowy! Mały jesteś, cherlak, pewnie jeszcze głupi, ale się nie smuć, pomożemy ci i się rozwiniesz. Strzyknął po cwaniacku śliną, klepnął w kark chudzielca, żeby poznał ciężar jego łapy. Wiktor był wielki, miał spojrzenie cwałującego byka. Na drugi dzień jednemu ze starszych zginęły konserwy, Wiktor zawołał poszkodowanego na bok. – Zgubiłeś konserwy, synuś, zgubiłeś, twoja sprawa, ale po co ten szum? Po co? Chwycił chłopca za bluzę na piersiach, potrząsnął, pchnął w kąt sali. Inni słali łóżka, Jacek z kocem w rękach śledził tę scenę. Wiktor zauważył to. – No... ściel! Ściel, nowy, łóżko. Zaraz będzie cisza, nie będzie można szeleścić... Ktoś zgasił światło i rozległo się chrapanie „szefa”. Jacek chciał pociągnąć nosem, ale bał się, że usłyszą go ci obok. Tego roku na Boże Narodzenie wszyscy otrzymali paczki. Jackowy kumpel z kąta sali, Zbyszek, dostał granatową bluzę i dżinsy. Wiktor patrzył na jego szczęście spode łba, podszedł, zmiął twarde płótno, łypnął okiem i stwierdził: – Ciuch na chłopa... rozmiar i fason, nie masz co w to włazić, bo zginiesz. Rozumiesz, synuś?! Wieczorem przyszedł z miasta późno, wszedł do sali, zatoczył się, oparł o piec, poczłapał do swojego łóżka, mamrotał pod nosem. Podszedł do Zbyszka. Szarpnął śpiącego za ramię. – E, synuś! Wstawaj, będziemy handlować ciuchem! – Odczep się, Wiktor – zapiszczał obudzony przecierając oczy. – Siadaj, nie pora spać, jak szef ma sprawę. – Wiktor sam nazwał się „szefem” i kazał do siebie tak mówić. – Odczep się, Wiktor... Wiktor szarpnął koc, złapał leżącego za piżamę i posadził na łóżku. – Wstawaj! – Wiktor, czego chcesz? Zassałeś z butli, znowu trujesz?! – Z handlową propozycją przybywam. Za ten ciuch przetarty na tyłku płacę dobrą cenę. Słuchaj, co dostaniesz, zaraz ci powiem. Dostaniesz portki, trochę sobie skrócisz, tę apaszkę dostaniesz – wyciągnął z kieszeni szyfonową damską chustkę – i pięćdziesiątaka w gotówce, cieszysz się? – Idź do diabła! – Wstawaj, ale to już! Chłopcy usiedli na posłaniach. – No, dawaj ciuch, synuś! – Nie, nie dam ubrania... – Nie chcesz handlować z szefem? – Nie! – Synuś... 5 Rozległ się trzask. Zbyszek wyskoczył z posłania. Jacek skulił się w sobie. Żelazne łóżka krzywe jak pająki, na nich przygarbione sylwetki, cała sala – wszystko wirowało mu jak karuzela przed oczami. W środku wiru była krępa postać i roześmiana gęba „Łapy”. Zbyszek zamachnął się po desperacku, niezdarnie, gęba uciekła w bok, potem świsnęła pięść i Zbyszek upadł na podłogę. Ktoś parsknął śmiechem, to Walek chichotał. – Łapa, Łapa, daj mu na sen, żeby mamę zobaczył, zrób mu kapeć z nosa. Hi! hi! Za ten ciuch... Potem Wiktor upatrzył sobie Jacka, na jego widok opowiadał dowcipy o szczeniakach piegowatych, małych, cherlawych, Jacek zaciskał wówczas zęby i wspominał „Bizona”, który mieszkał na Bródnie w tym domu co ciotka, piętro wyżej... Żeby tutaj był Bizon! Matki Jacek prawie nie pamiętał, umarła, kiedy on był jeszcze małym chłopcem. Ciężarówkę, którą jeździł ojciec, rozbił pociąg na przejeździe. Za kilka dni przyjechał traktor i zabrał na przyczepę meble z domu, ktoś kupił garnitur i zimowe palto po ojcu. Jacek przeniósł się do ciotki na Bródno. Mieszkał na facjatce, aż ożenił się kuzyn Zygmunt i przyjechała Mirka, jego żona. Ciotka powiedziała wówczas, że on, Jacek, powinien przenieść się do specjalnego domu, gdzie jest wesoło. Pogłaskała siostrzeńca po głowie, pociągnęła nosem, przyniosła ze strychu starą walizkę. Jacek zapakował sweter, sandały, kilka chustek do nosa – jeszcze po matce – ulubioną książkę Verne'a i przyszedł tutaj – do sierocińca. Wiktor na jego widok opowiadał dowcipy. Trzymał z nim Walek, świecił mu. Nastawiał uszu i kapował: Zbyszek powiedział to, a Kazik to, Jacek cię nie poważa, oni się buntują, może byś ich tak tego... Łapa... – Załatwi się – odpowiadał Wiktor i wypinał pierś. Chłopcy powiadali, że najbardziej lewo jest w „siódemce”, gdzie rządzą Łapa i „Szczeniak”, biją, nie dają spać. Bizon był teraz daleko nad morzem albo w ogóle Bóg wie gdzie, może na dalekim rejsie koło Valparaiso... Kiedyś, jeszcze na podwórku u ciotki, urządzał różne zabawy, raz rozpiął kolorową tarczę i strzelał z łuku. Dał Jackowi strzelić, ale ten nie mógł naciągnąć cięciwy. – Zmykaj, lebiego, niech ciocia da ci jeść, bo nie urośniesz – dowcipkował kolega Bizona. Bizon nie śmiał się, pokazał nawet, jak się strzela. – Nie spiesz się, powoli, bracie, teraz puść strzałę. Łucznikiem królewskim nie jesteś, ale już strzelasz... Tam na Bródnie w drugi dzień świąt Wielkanocy Zygfryd z oficyny przykręcił szlauch do kranu przy garażu i gdy przechodziły dziewczyny, lał na nie strumieniem wody. Kiedy zmoczył córki stróża, przybiegł Bizon. – Co one ci zrobiły, zacofany mule, pannę w śmigus kropi się perfumami. Zygfrydowi nabiegły krwią baranie ślepia. – Ty szczeniaku! Kogo będziesz uczył romansować? Puścił strumień prosto w twarz Bizona, ale Bizon wyrwał mu sikawkę i wetknął jej plujący wodą wylot Zygfrydowi za koszulę. Zygfryd zaniemówił. Stał bez ruchu z wybałuszonymi oczami, potem skoczył na Bizona. Natychmiast jednak pokoziołkował w kierunku kałuży, w której prychał gumowy wąż. Bizon powoli zakręcał kurek i czekał. Zmoczony Zygfryd otrzepał ubranie. – Czekaj, ja cię jeszcze złapię – wycedził i odszedł poprawiając loki bujnej plerezy. Bizon skończył szkołę i wyjechał do Gdańska. Wrócił na grudniowe ferie. Był w granatowym mundurze z guzikami, na których pyszniły się błyszczące kotwice. Spieszyło mu się i nie miał czasu na gadanie, pokazał tylko Jackowi legitymację i powiedział, że będzie mechanikiem na statku, mrugnął przy tym, jakby chciał zaznaczyć, że mimo osiągnięcia takich wyżyn nie przestał lubić Jacka. 6 Ilekroć Jacek spotykał się oko w oko z Łapą, myślał o Bizonie – żeby stać się podobnym do Bizona chociaż na jeden dzień... A spotkań tych było coraz więcej. Łapa jakby wyczuł, że nowy, chuderlawy chłopak chociaż boi go się tak jak inni, nosi w sobie ziarno buntu, które może zakiełkować między chłopcami w podporządkowanej „siódemce”. Kiedy spotykały się ich oczy, Jacek odwracał je, bo patrzenie w twarz „szefowi” było źle oceniane. Odwracał jednak wzrok powoli, jakby niechętnie i Łapa zauważył, że „nowy” wówczas zaciska szczęki, później zauważył, że zaciska także pięści. Nie podobało mu się to bardzo. Schodził jednak Jacek z drogi „szefowi”. Schodził zawsze, nie było silnych na Łapę. Na wycieczce do Łazienek, kiedy Jacek przeskakiwał wypełniona wodą i jesiennymi liśćmi kałużę, ktoś podstawił mu nogę, Jacek jak długi rozłożył się w błocie. Wstał, wycierał ręce o spodnie na udach, wycierał rękawem opryskaną mokrą ziemią twarz, w gardle czuł suchość, czuł piekące krople w kącikach oczu, Łapa, Walek i kilku innych chichotało z boku. – Synuś, za ciężkie masz dupsko, żeby podskakiwać, co podskoczysz, spadniesz, ja ci to mówię – cedził Łapa. Jacek nosił bluzę z dużymi naramiennikami, od strony szyi zapinanymi na guziki, podobnie jak przy harcerskim mundurku. Łapa lubił odpinać mu te naramienniki – kłapciate łopaty – śmiał się. – Chodź, synuś, będziemy odpinać kłapciate łopaty. Nie chcesz bawić się z szefem? Odpinał Jackowi naramiennik z guzika i ciągnął chłopca dookoła sali. Walek i kilku podobnych do niego chichotało: – Łapa, Łapa, barana na targ prowadzisz? – Kłapciate łopaty! Kłapciate łopaty – powtarzał Łapa, potem brał Jacka pod brodę. – Odwróć oczka, synuś, odwróć. Buzię otwórz, ząbków nie zaciskaj, ukłoń się i odejdź, zabawa na razie skończona. Jacek czuł, jak łomocze mu serce, jak pali go twarz i dusi coś bardzo złego w gardle, kiwał jednak głową i odchodził. Myślami był przy Bizonie. Postać tego starszego kolegi rosła w nim, olbrzymiała do przedziwnych rozmiarów. Zygfryd był od Bizona większy, a jednak... ta myśl nie odstępowała Jacka coraz bardziej. Nie podnosił ręki na „szefa”;ba, nawet mu się nigdy nie sprzeciwiał, ale w jego spokoju, w całym zachowaniu było coś takiego, co nie tylko Łapa spostrzegł. – Ty przed Łapą drygasz, ale hardy jesteś chłopak, tak mówią... Jakbyś coś wymyślił, pomógłbym ci go usadzić. Inni chyba też – powiedział mu raz Zbyszek w wielkiej tajemnicy. W niedzielę wieczorem po wycieczce do zoo Łapa usiadł koło okna i patrzył na Jacka. Walek był też blisko. Inni zauważyli, że coś się szykuje, milczeli. – Widziałeś małpy w klatce, synuś? – zapytał Wiktor. – Takie drobne małpy, które skakały jak sprężyny. Jacek grzebał palcami w posłanym już łóżku nie podnosząc głowy; patrzył w prześcieradło. Wiktor dogadywał: – Ty, synuś, też zacząłeś podskakiwać jak małpa, a mówiłem, że możesz oberwać. Pamiętasz? – Odwal się, Wiktor. Czego chcesz? – Jacek przełknął ślinę. – Pogadać chcę. Rozumiesz? Pogadać o twoim sprawowaniu. – Łapa ujął ofiarę pod brodę. – Pokaż oczka, pokaż... i piegowatą buzię pokaż. Widzicie bohatera? Jaki podobny do brązowej małpy. – Chwycił Jacka za koszulę, przeciągnął przez łóżko i postawił przed sobą. – Cherlak... przybłęda... – warknął. – Puść! 7 – Spokój, szczeniaku, bo mordę skuję. Gdy ktoś ma tutaj pysk opuchnięty, mówi wychowawcy, że spadł ze schodów. Rozumiesz, synuś, ze schodów... pamiętaj... – Hi! hi! – roześmiał się Walek – już parę razy te schody naprawiali, Łapa, daj mu na sen. Jacek szarpnął się, ale natychmiast poczuł zamęt w głowie i słonawy smak krwi na ustach. – No co, synuś, będziesz poważał szefa? – usłyszał, jakby z daleka, kpiący głos Łapy. Bizon! – pomyślał Jacek i nagle spostrzegł Zbyszka z kocem w rękach skradającego się za plecy Wiktora... Skurczony, z zaciśniętą pięścią czekał. Z tyłu skrzypnęła podłoga. Wiktor obrócił się i zobaczył, co się święci. Jacek wtopił w swoją małą pięść całą siłę... przykucnął, obrócił się i uderzył. Wiktor poleciał do tyłu, upadł na łóżko... Minęło pół sekundy, cała sekunda, cisza dzwoniła w uszach. Zbyszek rzucił koc i stanął koło Jacka. – Chłopaki, wsuniemy Łapie – powiedział ktoś z rogu sali. Łapa cofnął się w głąb łóżka, skulony ciskał złe spojrzenia. Wtedy otworzyły się drzwi i do sali zajrzał wychowawca. – Co tu się dzieje? – zapytał. Nikt nie odpowiedział. – Co tu się dzieje, pytam?! – Wiktor spadł ze schodów i stłukł sobie twarz – odpowiedział Zbyszek. Od tego dnia do wakacji w „siódemce” była tylko jedna bijatyka. Wiktor stłukł Walka, gdy ten odpyskował „szefowi”, żeby się nie rzucał, bo mu Jacek da na sen. Spokój zapanował na sali i w całym rodzinniaku. Zwycięstwo nad Łapą zwycięstwem, a Jacek od dawna przeżywał zupełnie nie znaną mu dotychczas rozterkę. Pośród wielu koleżanek w szkole, jedna w dziwny sposób zawładnęła jego myślami. Miała jasne włosy, wielkie chabrowe oczy, a na imię Ewa. Myślał o niej wieczorami, a gdy na nią patrzył, czuł dziwną radość. Raz spostrzegł ją z koleżanką przy wystawie sklepu, niedaleko szkoły. Podszedł szybko do wystawy. Dziewczynki odchodziły już od witryny. Koleżanka Ewy obejrzała się w jego kierunku. – To ten z poprawczaka – powiedziała głośno Ewa. – Z Domu Dziecka – poprawiła ją tamta druga. – Poprawczak czy Dom Dziecka wszystko jedno – parsknęła śmiechem Ewa. Poszły obie w swoją stronę. Sukienki na wystawie zamazały się Jackowi w oczach. Ktoś go potrącił. – Co sterczysz na przejściu, smarkaczu... Stał jeszcze chwilę i ciągle słyszał śmiech. Drugi raz spotkał Ewę, gdy szła z mamą w kierunku boiska. Jej matka często przychodziła do szkoły. Ma mamę, więc nie wie, co to rodzinniak, a co poprawczak – pomyślał i zrobiło mu się mniej gorzko. Na wieczorku noworocznym siedział obok Ewy. Z początku poczerwieniał i nic nie mówił, ale potem odzyskał pewność siebie i opowiadał, jak koledzy uczyli się tańczyć, no i że w całym rodzinniaku zabrakło szczotek do zamiatania i mioteł, gdyż wykorzystano je jako partnerki w tej nauce. Dziewczęta śmiały się i pytały, czy aby teraz chłopcy będą umieli trzymać w tańcu dziewczyny, bo nawet najszczuplejsza z nich nie jest taka cienka jak kij od miotły. – Popróbuje się, popróbuje – rezonował Jacek. Nie spostrzegł też, kiedy zagrała orkiestra i stanął przy Ewie. Gdy zabawa miała się już skończyć, zatańczył jeszcze raz z Ewą. – Chciałem ci coś powiedzieć...– zaczął. Ewa spojrzała na niego z zaciekawieniem. 8 – Ja nie jestem z poprawczaka, tylko z Domu Dziecka... a to nie wszystko jedno... Nie mam starych, umarli... dlatego tam jestem... Nie łamię się, w rodzinniaku też można żyć. – Słyszałeś wtedy? Myślałam o tym tyle razy, przepraszam cię. Jacek patrzył w chabrowe oczy i radował się sam nie wiedząc czego. Potem byli razem w kinie i w teatrze. Myślał o Ewie wieczorami i może to ona, chociaż o niczym nie wiedziała, pomogła mu rozprawić się z rządami Łapy w „siódemce”. Któregoś dnia wpadł do sali Zbyszek i krzyknął: – Chłopaki, jedziemy nad morze! – Co? – zapytali wszyscy chórem. – No, nad morze! – Hurra! Nad morze! Nad morze! – darli się wszyscy. Wiadomość sprawdziła się. Za tydzień rozpoczęto wakacyjne przygotowania, a po miesiącu chłopcy byli już w drodze. Jacek długo stał na piaszczystej wydmie i patrzył tam, gdzie na postrzępionej wiatrem płaszczyźnie trzepotały białymi grzywami ruchliwe fale. Wakacje tego roku minęły szybciej niż kiedykolwiek. Gdy już dobiegały końca, zorganizowano wycieczkę na Hel. Po obiedzie Jacek przybiegł do portu. Panował tu ruch. Ze statków zdejmowano wypełnione rybą beczki, do basenu wchodziły wciąż nowe kutry. Po drugiej stronie wody stał nieduży biały statek z czerwonym krzyżem maltańskim na burcie, obok kołysały się jachty, a nieco dalej cumowała szybka wojskowa łódź motorowa. Jaskrawy dysk słońca wypełzł wysoko na niebo rozgrzewając betonowe falochrony i nabrzeża. Nasycone rybim zapachem powietrze biło w nozdrza. Jacek stanął nie opodal kutra, gdzie dwaj rozebrani do połowy rybacy z koszulami w rękach, ocierając pot i klnąc na upał przysiedli na drewnianej skrzyni. – Człowiek miejsca w domu nie zagrzeje, dopiero wróciliśmy i o świcie znowu jazda na połów – mówił szpakowaty rybak do swego towarzysza. – Ano taki rybacki żywot – odpowiedział tamten – Z chęcią pomieszkałbym w domu parę dni. – Ja też, ale ryba w morzu czeka. – Kto ma nocną wachtę? – „Gruby”. Znowu będzie spał, maszynę mu kiedyś ukradną albo cała wycieczka się zablinduje, a on nie będzie wiedział. Jacek stał w miejscu jak wryty, poczuł wypieki na twarzy, w głowie kotłowały mu się rozgorączkowane myśli... Przed oczami wirowało papierowe morze w szkolnym atlasie, przesuwały się nazwy zamorskich portów i postać nie znanego, grubego marynarza śpiącego na wachcie. Z rozpaloną głową powrócił na nocleg. Nie spał. Myślał i czuwał, a gdy nad ranem zapadł w sen, śniły mu się dalekie porty i spotkanie z Bizonem, gdzieś bardzo wysoko, na rei wielkiego żaglowca. 9 ECH, CO TERAZ BĘDZIE...? O północy chwycił ubranie, na palcach czmychnął ku drzwiom. Ubierając się pospiesznie, zbiegł po schodach. Wyszedł na ulicę, półprzytomnie zdążał wzdłuż wysokiego parkanu. Noc była pochmurna, zanosiło się na deszcz. Od strony morza powiał mocniejszy wiatr, na rozgrzaną ziemię spadły krople ciepłego deszczu. Przycupnął obok starej budy koło parkanu. Krople deszczu bębniły po dachu. Znalazł szparę między deskami i wsunął się do mrocznego wnętrza. Czuć tam było stęchliznę, a deszcz przeciekał strugami. Przyjrzał się przez dziurę w ścianie portowemu ogrodzeniu. Tuż przy betonowym słupku ziemia jakby nieco zapadła i między jej powierzchnią a stalową siatką widniał niewielki prześwit. Tymczasem ulewa minęła i na niebie pośród chmur błysnął księżyc. W budzie pojaśniało i pod ścianą ukazał się stos narzędzi. Szopa służyła widocznie jako magazyn przy budowie drogi. Chwycił łopatę, przecisnął się przez szczelinę w deskach na dwór. Przywarł do ziemi. Poruszając niezdarnie szuflą, powiększył nieco dziurę pod siatką. Przymierzył się do niej. Wkrótce był po drugiej stronie ogrodzenia. Po ulewnym deszczu ochłodziło się, od morza wiał rześki wiatr. Chłopiec dotarł do piramidy beczek. Księżyc świecił teraz jasno i mimo nocy widoczność była dobra. Obejrzał się dookoła i poszedł w kierunku nabrzeża. Przed nim majaczyła sylwetka kutra. Po prawej stronie kanału stały białe jachty i statek ratowniczy. Wtem włosy zjeżyły mu się na głowie. Z daleka, z automatami na piersiach, nadchodzili dwaj żołnierze. Kilka przewróconych beczek leżało u podnóża piramidy, chłopiec wśliznął się do jednej z nich. Kroki patrolu dudniły tuż, tuż. Gdy przebrzmiały, wyskoczył z beczki i pobiegł w kierunku kutra. Przystanął, schował się za skrzynki po rybie. Na statku panowała cisza, tylko od strony portu słychać było dalekie kroki. Wracał uparty patrol. Żołnierze przystanęli. Rozmawiali głośno. – Ćmika? – zapytał jeden. – Dawaj, zajarzymy. Przysiedli obok ukrytego chłopca. – Można zapalić, w porcie spokój. Już nie te czasy, kiedy trzeba było z odbezpieczonym automatem węszyć, bo ciemne typy patrzyły tylko, jak wsadzić komu nóż pod żebro. Ostatnio pięć lat temu złapali tu jednego... strzelał, drań, poranił ludzi. Chciał się dostać na kuter. Złapali nasi obydwu, amatora morskiej podróży i drugiego w samochodzie. Bez krwi się nie obeszło. Patrol odszedł, na kutrze było cicho. Jedynie od strony nadbudówki dochodziły odgłosy chrapania. Marynarze mieli rację. Gruby spał snem sprawiedliwego. Księżyc zaszedł za chmury i na port padła głęboka ciemność. Chłopiec przeskoczył reling i wśliznął się na statek. Przebiegł wzdłuż burty i skoczył za ratunkową łódź. Śpiący poprawił się na workach i zachrapał tak głośno, że chłopiec przeraził się, iż usłyszą to żołnierze z kręcącego się w pobliżu patrolu. Pod brezentem łódź była pusta, chuda postać przecisnęła się przez wąską szczelinę do jej wnętrza. Potem na kutrze zaczął się ruch. Najpierw zadudniły kroki obok statku i na pokładzie, wreszcie do łodzi dotarł krzyk: – Gruby, wstawaj, szyper idzie! No, rusz się, ospały wielo rybie! – Co? Czego chcesz? – Wstawaj, mówię ci, znowu spałeś, zapasiony morsie. – Tego... daję słowo, dopiero w tej chwili się zdrzemnąłem. Cały czas stałem. Spokój, żywej duszy... a po deszczu takie powietrze, usnąłem leciutko... 10 Przez szparę w brezencie do wnętrza łodzi sączyło się blade światło wstającego dnia. Na pokładzie wzmagał się ruch. Przychodzili rybacy, podjechał samochód, coś ładowano na kuter. Wreszcie zawarczał silnik. Rybacy rozmawiali głośno, mówili, że rejs będzie długi, potrwa może więcej niż miesiąc. Popłyną na łowiska Morza Północnego. Zawiną do portu w Danii lub Norwegii, bo przecież będą musieli uzupełnić zapas wody i żywności. Później rybacy mówili, że mają przyjść celnicy. Będzie kontrola, przeszukają statek i wyciągną mnie z kryjówki... – myślał gorączkowo Jacek. – Na pewno zajrzą pod brezent... Sucho miał w ustach, krople potu na czole, nie czuł nawet twardych desek, które gniotły go niemiłosiernie w łopatki i chude biodra. Bał się przewrócić na bok, aby łódź nie skrzypnęła. Tymczasem dokoła ucichło, przyszli zapowiedziani celnicy i żołnierze WOP-u. Jacek zamarł w bezruchu i wstrzymał oddech, gdy usłyszał tuż obok szelest przesuwanych worków i rozmowę: – Co tu pan ma, panie szyper? – Nowe sieci, w starych ryba bawi się z nami w ciuciubabkę. Wysłużone były. – Dobrze, wierzymy. A tu? – Zapas chleba i ziemniaki w workach, nie schowaliśmy jeszcze do magazynu. Ktoś podszedł do łodzi i szperał przy niej. – Odkryć brezent? Chwilę trwało milczenie. – Nie trzeba – odpowiedział ktoś inny – kto dzisiaj cokolwiek przemyca w bąku? Chyba dzieciak. Kroki celników oddaliły się i zapanowała znowu cisza. Potem silnik zawarczał mocniej, zadrżał cały kuter, zachybotał się i począł kołysać coraz mocniej i mocniej... – Co teraz będzie? – myślał chłopak skulony na twardym gretingu. Przechyły statku przyprawiały go o mdłości. Czuł niebywały zamęt w głowie. Przymknął oczy, zaczął myśleć o mamie, która już dawno odeszła, o Ewie, która wyjechała z rodzicami na wakacje i nie pożegnała się z nim nawet, o Bizonie uczącym się w prawdziwej morskiej szkole, o Wiktorze bijącym w rodzinniaku chłopców po twarzy, ciotce pozostawionej w Warszawie; ciotka na pewno nie przypuszcza, że on teraz płynie statkiem po morzu. Łódź kołysała się w lewo i w prawo, silnik dudnił morską kołysankę, zmęczenie po emocjach minionej nocy przymykało oczy. Usnął. Gdy się obudził, długo nie mógł zebrać myśli. Ramię na twardym gretingu zdrętwiało, głowa obijała się o kanciaste deski. Dopiero po chwili zauważył, że z góry przez brezent nie przebija już słońce, a sączy się szary półmrok. Kuter nie przechylał się teraz z burty na burtę, lecz jakby pływał po górach wodnych, wędrował na ich grzbietach i leciał w dół w wielkie rozpadliny morza. Jeszcze później do świadomości chłopca doszły odgłosy krzątaniny. Coś przestawiano, szurano workami. Trwały jakieś poszukiwania, dobiegały głosy rozmowy: – U nas, właśnie u nas, bo wieczorem był w szkole. – Szyper odebrał wiadomość radiową dla kutrów. W nocy zginął chłopak z wycieczki, uciekł z noclegu i zablindował się na statek, pajac jakiś. – Kto miał nocną wachtę? – Gruby. – Znowu spał! – Gruby chodź tutaj! – Jestem, panie szyper. – W nocy dobrze pilnowałeś kutra? – Tego... jak to się mówi... jak jedynego Boga kocham, panie szyper, jak składu z amunicją na wojnie, może tylko na jeden momencik, jak jedynego Boga, na małą chwileczkę usnąłem, ale lekko, jak zając... nawet mucha tutaj nie... 11 – Chłopak uciekł z wycieczki! – ryknął szyper. – Chłopak? Jak jedynego, panie szyper, niemożliwe... – Leon i Bruno, przeszukać statek, wszędzie. Na pokładzie, w ładowniach. Zajrzeć do beczek. Zbieg poczuł żołądek pod gardłem. Tego nie przewidział, nie było radia, gdy młodzi bohaterowie starych książek blindowali na żaglowcach. – Cholera, jak wlazł do jakiejś beczki, nie znajdziemy go, stracimy cały dzień, panie szyper. – Szukaj, Bruno, i nie gadaj. Jest u nas, bo wieczorem był jeszcze z wycieczką. W ładowni szukaliście? – Tak. – W bąku? – Leon, w bąku patrzyłeś? Chłopiec rozpłaszczył się na gretingu, wczepił paznokcie w drewno i czekał. – W bąku nie, ale tam go nie ma, WOP sprawdzał. – WOP nie sprawdzał – powiedział ktoś inny i zaczął rozwiązywać troki od brezentu. Trwało to może minutę, może godzinę, może pół wieku, aż w oczy chłopca uderzył blask dziennego światła. Chwilę panowała cisza i zaraz podniósł się wrzask: – Jest! Jest tutaj! Zewsząd słychać było tupot. – Gdzie jest? Dawać go! Dawać go tu! – przekrzykiwali się rybacy. Czyjeś ręce chwyciły chłopca za koszulę i za ramię. Poczuł, że unosi się do góry. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą wielkiego rybaka, który trzymał go nad pokładem jak młodego psiaka. – Tużeś wlazł? Po co? Gadaj! – rybak postawił schwytanego na chwiejnym pokładzie. – Gdzie się wybierałeś?! Gdzie chciałeś drapnąć? No gdzie? – Na morze, proszę pana. – Na wycieczkę? – Nie, proszę pana. Pracować. – A matka co na to? – Nie mam matki, proszę pana. – A ojciec? – Nie mam ojca, proszę pana. Zapanowała cisza, rybacy przyglądali się chuderlawemu chłopakowi w milczeniu. On stał ze spuszczoną głową i patrzył na czubki swoich sandałów. Silnik dudnił niczym olbrzymi zegar odmierzający nieprawdopodobnie długie sekundy. Szyper podszedł bliżej. – Ile masz lat? – zapytał. – Czternaście, proszę pana – Jacek odzyskiwał powoli równowagę, pozbył się paraliżującego wolę strachu. – Z kim tu przyjechałeś? – pytał dalej szyper. – Z rodzinniakiem, to jest, przepraszam, z sierocińcem. Szyper spojrzał do tyłu. – Sternik, kurs na Hel. Cała naprzód! Wracamy! – Po czym kiwnął na chłopca. – Chodź. Pokład tańczył pod nogami, w gardle robiło się mdło, mały nieszczęśnik czuł słabość, ale poczłapał za szyprem. Zeszli po drewnianych stromych schodkach do drzwi z napisem „Szyper”. Kabina była niewielka, przez okrągły bulaj sączyło się blednące światło dnia. Chłopak spojrzał na szypra. – Panie kapitanie! – wypalił bez namysłu – ja umiem gotować, od szóstego roku życia, umiem smażyć rybę i robić kotlety, umiem myć garnki i szorować podłogę, będę pracował jak dorosły, niech pan nie wraca, niech pan weźmie mnie ze sobą... 12 Szyper przyglądał mu się uważnie. – Siadaj – powiedział. – Co przeskrobałeś? – Nic, panie kapitanie, nic nie przeskrobałem. O, niech pan patrzy, tu jest świadectwo szkolne... – wyciągnął z kieszeni złożony, zawinięty w gazetę dokument. Szyper wziął do ręki papier. – Ze sprawowania też piątka. Teraz będziesz miał mniej. – Panie kapitanie, ja umiem... – Głodny jesteś? – Nie jestem głodny – powiedział Jacek przełykając ślinę. Teraz kuter mniej kołysał, przestało go więc mdlić. Po chwili kucharz przyniósł dzbanek kawy, biały kubek, kilka kromek chleba i stos plastrów świeżego salcesonu. Salceson pachniał z daleka. – Jedz, potem pogadamy – powiedział szyper. – Ale niech pan nie wraca, proszę... – Jedz! – powtórzył groźnie szyper. Jacek nalał sobie kawy. Gdy kończył rybacką porcję, szyper zapytał znowu: – Co przeskrobałeś? – Przysięgam, że nic, panie kapitanie. Szyper bębnił palcami po stole. – Słuchaj – powiedział – czy wiesz, na jakie straty nas naraziłeś? – Straty? – Stracimy przez ciebie całą dobę i pół tony ropy. – Panie kapitanie, ja czytałem... – Co czytałeś? – Dużo książek czytałem. Chłopcy pracowali na statkach... Szyper machnął niecierpliwie ręką. – Jak dostałeś się do portu? – Przez dziurę w parkanie. – A na kuter? – Schowałem się, gdy przechodził patrol. Raz do beczki i raz w stos skrzyń po rybie. – Wachtowy spał na kutrze? Chłopak milczał. – Co, nie chcesz mówić? – Nie. – To nie mów, głuptasie. Od czasu, kiedy bohaterowie twoich książek blindowali się na statkach i zostawali kapitanami, minęło wiele czasu. Teraz na morze jest zupełnie inna droga. Jacek przyglądał się swoim sandałom, których czubki były powykręcane ku górze jak dzioby łodzi wikingów, podniósł głowę i zapytał: – Panie kapitanie, co ze mną będzie? – Wrócisz do domu. – Do rodzinniaka? – Do rodzinniaka – odrzekł szyper i wyszedł z kabiny. Ściany, stół, podłoga, okrągły bulaj wypełniony skrawkiem granatowego nieba – wszystko to zawirowało przed oczami Jacka. – Ech, co teraz będzie...? 13 O KAPITANIE, „RADARZE”, KAPRYŚNEJ RYBIE I TROCHĘ O HISTORII PÓŁWYSPU Rano w szkole, w której gościli chłopcy z rodzinniaka, podniósł się alarm, ktoś powiedział, że właśnie taki chłopiec szedł nocą w kierunku portu. – Jacek zbzikował – powiadali koledzy – zbzikował i uciekł. Koło południa powróciły z połowu żółte łodzie. Na dziobie jednej z nich stał czarny pies i szczekaniem dawał sternikowi znaki, pomagając w manewrowaniu. Rybak zręcznie ominął przeszkody, podpływając do nabrzeża. Kiedy był blisko brzegu, pies skoczył na keję. Rybak puścił ster, chwycił cumę i rzucił ją psu. Czarny nowofundlandczyk złapał zębami linę, podbiegł w kierunku najbliższego pachoła. – Dzień dobry, kapitanie, jak połów? – zapytał żołnierz z wojskowej motorówki. Rybak ukazał dwa rzędy białych zębów. – Starczy dla starego – powiedział zdejmując skrzynki z łodzi. Gdy skończył robotę, nabił fajkę i zapalił. Szeroka obrośnięta twarz z siecią zmarszczek, wąskie kreski ust, białe, lśniące zęby oraz intensywnie niebieskie oczy i cała postać człowieka przybyłego z morza zainteresowała oczekującego powrotu kutra Jackowego wychowawcę. Rybak też zauważył nieznajomego w garniturze, białej koszuli i krawacie. – Po świeżą rybę? – zagadnął. – Nie, czekam na chłopca. – Chłopca? – Tak, z wycieczki... Uciekł na morze... – Uciekł na morze? Czym? – Na kutrze. W nocy wykradł się z sali i uciekł. Pies wstał, przeciągnął się, skoczył na brzeg, podszedł do obcego i począł obwąchiwać nogawki jego spodni. – „Radar” wróć! – rozkazał rybak. Pies odwrócił łeb, spojrzał na swego pana i niechętnie powrócił do łodzi. – Przyjaciel? – zapytał wychowawca. – Dobry przyjaciel i dobry rybak. Na morzu węszy rybę... dobry pies. Radar jakby rozumiał, że go chwalą, podstawił panu łeb do pogłaskania i przymrużył oczy. Na keję przyjechał ciężarowy samochód. Rybak sprzedał połów, zabezpieczył łódź i zbierając się do odejścia, zapytał, kiedy powróci kuter z chłopcem. Wychowawca wzruszył ramionami. – Podobno wieczorem – powiedział. – A gdzie cała wycieczka? – pytał dalej rybak. – Wycieczka pojechała do Gdańska. Rybak popatrzył jeszcze raz na strapionego wychowawcę. – Do wieczora daleko. A Detlaf wcześniej nie wróci, proszę do rybackiej chaty, nieduża to pociecha w kłopocie, ale proszę. Będzie gdzie napić się herbaty. Chata była niewielka. Pokój, do którego pan i jego pies wprowadzili gościa, pachniał drzewem. Gospodarz poszedł do kuchni. Wrócił po chwili przebrany w jasne spodnie i gruby czysty sweter. Trzymał w rękach skrzyneczkę z węglem drzewnym. – Pan dawno na Helu? – zapytał gość. – Od początku – uśmiechnął się gospodarz, wsypując czarne bryłki do samowara. 14 Rybak, u którego znalazł się Jackowy wychowawca, znany był tutaj każdemu. Ojciec rybaka miał tu własną checz, łódź i sieci, a do tego jeszcze psa, który węszył rybę na morzu i lizał ręce za kawałek przysmażonej na oleju płastugi. Miał też jedynego syna, którego nazwał Rafałem. Ojciec z psem wstawali wcześniej od słońca i szli na brzeg, gdzie spychali łódź do morskiej wody. Któregoś dnia przywieziono wodą i traktem przez mierzeję dziwaczne maszyny. Rafał, który dotąd znał tylko świat kilkunastu checzy i biegnącej dookoła cypla łachy żółtego piasku, patrzył okrągłymi oczami na pale zagłębiające się w wodzie pod uderzeniami ręcznych kafarów. Ani się spostrzegł, gdy na cyplu wyrósł prawdziwy port, a przy drodze nad brzegiem zatoki czas rzucił garść nowych chat. Murowane były – z cegły, niektóre pokryte dachówką, bogate. Gdy Rafał miał lat dwanaście, wypłynął z ojcem na morze, gdy miał lat piętnaście, dobre czasy przyniosły osadzie szprotowe żniwa, a Rafał wtedy był już rybakiem u znajomego niemieckiego szypra. Szprot, mała ruchliwa rybka, stał się dla młodego Kamkela abecadłem rybackiego rzemiosła. Przyuczony nieco na wprowadzonych niedawno kutrach żaglowych poznał ciężar pełnej sieci i radość z udanego połowu, gdy szprot, kapryśna ryba, rozdymał im sieci i niezwykłą obfitością wynagradzał rybacki trud. Którejś zimy pochował Rafał na helskim cmentarzyku w piaszczystej ziemi ojca, który za pełne pokłosie srebrnego szprota zapłacił życiem. Przemarzł stary na lodowatym wietrze i przedźwignął się na śmierć wydzieranym morzu, srebrnym plonem rybackiej roboty. W checzy pozostała stara matka i młody Rafał, rybacki syn i sam rybak. Syn odziedziczył po ojcu łódź i psa. Teraz on wstawał wcześniej od słońca i wyruszał na morze. Tymczasem drugiej zimy kapryśny szprot uciekł z Zatoki Gdańskiej. Dla rybaków helskich nastały chude lata. Wąsate foki porwały w strzępy Rafałową sieć. Potem Paweł Budzisz z Kuźnicy wymyślił specjalną sieć do łowienia fok. Czarne ssaki to nie szprotowe srebro, ale na poławianiu ich można było zarobić trochę grosza. Foki nie zaznały spokoju na południowym brzegu Bałtyku. Ulubionym ich schronieniem były osłonięte wody Zatoka Gdańskiej, gdzie, nieświadome co je czeka, ginęły w sieciach tutejszych maszoperii. Rafał wtedy zarobił na nowy dach checzy. W lecie 1914 roku wybuchła wojna światowa i rybacy poszli do cesarskiej armii. Ich kutry długo kołysały się na cumach bez pożytku. Tymczasem zimą do helskiego brzegu sypnął znowu wielką ławicą srebrny szprot. Rafał umiał już obchodzić się z tą rybą. Nieobce były mu też obyczaje przybrzeżnego bałtyckiego śledzia, płastugi i wędrownego łososia. Mimo że w zatoce była ryba, w checzach na Helu gościła bieda. Rafałowa matka była już stara. Przebierając w palcach czarne paciorki różańca coraz częściej spoglądała na cmentarz, gdzie w żółtym piasku leżał stary Kamkel. – Młoda gospodyni potrzebna w tym domu – powiadali ludzie. Były też w sąsiedztwie dziewczyny, rybackie córki, krzepkie, których wprawne ręce radziły sobie dobrze z pałąkiem karzni i inną rybacką robotą. Rafał nie był jednak skory do żeniaczki i nie pomagały sąsiedzkie nagabywania. Potem umilkły działa na frontach i do osad poczęli wracać rybacy. Nie wszystkich doczekały się żony. Niektórzy pozostali w obcej ziemi, daleko od bałtyckiego brzegu. Bolesne to były straty, wielu zginęło za obcą sprawę. Gdy 10 lutego 1920 roku do Pucka z oddziałem ułanów przyjechał generał Haller, aby na znak zaślubin Polski z Morzem rzucić do fal Bałtyku złoty pierścień, Rafał stał z innymi i patrzył, jak na ułańskich lancach furkotały biało-czerwone proporce. – Niech żyje Polska! – krzyczano. Rybacy wycierali kułakami łzy. Wolna Rzeczpospolita Polska brała właśnie ślub z Morzem... na zawsze, na wieki... – Niech żyje Polska! – krzyczeli rybacy z Chłapowa, Swarzewa, Karwi i Chałup i marzył im się port, schronisko nad Wielkim Morzem... koło Wielkiej Wsi. Taki port, aby w czasie sztormów nie musieli uciekać na płaskie brzegi swoich wiosek, a mogli schronić się do prawdziwej rybackiej przystani. Tym z Helu marzył się zbyt na złowioną rybę, motorowe kutry, chłodnie i fabryki konserw. 15 Powrócił Haller do Warszawy i Polska objęła przyznane traktatem wersalskim morskie wybrzeże. Surowy był to brzeg, jedynym bezpiecznym schroniskiem dla rybackich statków był tu port w Helu. Do checzy zamiast wyczekiwanego dobrobytu zaglądała coraz większa bieda. Czas, jak czas – przemijał, rybacy nie bogacili się, na Helu niewiele przybywało żółtych łodzi. Starzy marli, młodzi żenili się, przychodziły na świat dzieci. Pewnego dnia, gdy padał deszcz, schroniła się do Rafałowej chaty wycieczka dziewcząt z Krakowa. Gospodarz gawędził ze wszystkimi pannami, ale patrzył tylko na tę, która miała oczy koloru morskiej wody... Na drugi dzień, gdy inni wypłynęli na morze, Rafał poszedł pożegnać odjeżdżającą dziewczynę. Szeptał długo z morskooką i trzymał ją za ręce. Za kilka dni pojechał na drugi koniec Polski do starego Krakowa. Jeździł tam później jeszcze kilka razy, aż przywiózł dziewczynę. Wzięli ślub i Rafał wreszcie miał żonę. Pierwszego lata mniej wypływał na morze, gdyż z młodą żoną wyjeżdżał do Gdańska albo Sopot i pokazywał jej nadmorskie piękne miasta. Tymczasem ukończono budowę portów rybackich w Gdyni i Jastarni. W stoczni gdyńskiej zaczęto budować polskie kutry. Taki właśnie statek kupił Rafał i musiał wziąć się solidnie do pracy, aby zarobić na spłatę rat i utrzymać dom. Młody Kamkel na nowym kutrze oderwał się od helskiego brzegu, łowił płastugi i dorsza na wodach koło Bornholmu. Później w Gdyni wybudowano prawdziwą chłodnię i fabrykę lodu. Znikła zmora gnicia połowów. W nowej Rafałowej checzy pojawiły się miejskie sprzęty i dużo książek, a gospodarz, chociaż nie zawsze powracał z pełnym kutrem, chwalił swój rybacki los i młodą, inną od tutejszych dziewcząt żonę. W Gdyni poczęły wyrastać jak grzyby po deszczu polsko-holenderskie spółki śledziowe. Doświadczeni obcy szyprowie ukrywali skrzętnie przed Polakami sztukę poławiania tych ryb. Znowu pogorszył się los rybaków. Mimo że połowy szprota ciągle wzrastały, jego obfitość przy helskim brzegu nie była już błogosławieństwem. Cena spadała z sezonu na sezon. Rafał tymczasem chciał zarobić na dostatnie życie i jeszcze sztukę jedwabiu i korale dla młodej żony, żeby błyszczała po miejsku. Nie chciano jednak w mieście jego ryby... Na drugą zimę zaczęła chorować mu żona. Nie służyło jej helskie, ostre, rybą pachnące powietrze. Jej ręce były za słabe, żeby podnosić ciężkie sieci, rozwieszać je na tyczkach i roznosić po wsi letnikom złowioną przez męża rybę. Do checzy Rafała zajrzała bieda większa niż do innych rybackich chat. Sąsiedzi, źli, że zamiast wziąć dziewczynę z osady przywiózł pannę z miasta, nie bardzo spieszyli z pomocą. Żona Rafałowa – Teresa – przez lato zbladła, przez jesień schudła, a w zimie zapadły jej oczy. Strapiony Rafał sprzedał, co było lepszego w chacie, i odwiózł chorą do Krakowa. Na wiosnę chodził markotny, przez pół lata też, potem pojechał do starego miasta, siedział tam tydzień, ale powrócił bez żony. Jesienią znowu pojechał do Krakowa, ale i tym razem powrócił sam. Co wówczas zaszło między nim a Teresą, nikt nie wie. Minęły lata, a młodej pani w obejściu Rafała nie widział już nikt nigdy. W domu rybaka nie było też innej kobiety, pozostał wierny tej, która miała oczy koloru Bałtyckiego Morza i przerwała jego samotność na niespełna dwa lata. Dnia l września 1939 roku huk dział niemieckiego pancernika obwieścił nową wojnę. Rafał wrzucił na kuter, co miał najcenniejszego w domu, wziął kilku ludzi z osady i wyruszył do Anglii. Losy wojennej zawieruchy znowu, jak przed dwudziestu laty, rozrzuciły rybaków po świecie. Kuter Rafała nie dotarł do celu, zbombardowany przez niemieckie samoloty zatonął. Uratowany rybak znalazł się na obcej ziemi, bez swojego statku. Tułał się po porcie, potem wstąpił jako ochotnik do brytyjskiej marynarki wojennej, gdzie – jak opowiadali ludzie – zdobył kapitańskie szlify. Kiedy przez świat przewaliła się wojna i skonała w Berlinie, jako jeden z pierwszych powrócił do kraju. Został szyprem na rybackim statku. A gdy wysłużył emeryturę i mógł żyć do końca swoich dni bez pracy, zbudował łódź taką, na jakiej łowił przed pół wiekiem jego oj- 16 ciec. Przywiózł z miasta młodego psiaka, nazwał go „Radar” i wychował na rybackiego psa. Z tym psem wypływał na morze i łowił nie gorzej od najlepszych rybaków w osadzie. Ludzie powiadali, że jak orzeł obleciał świat i powrócił do gniazda, bo mu niczym nie zdołały zaimponować obce bogate kraje. Kapitan nastawił samowar i krzątał się po kuchence. Wysypał z siatki kilka fląder, wyciągnął nóż i zabrał się do przyrządzania obiadu. Niebawem na patelni zaskwierczały świeże ryby. – To powiada pan, że smarkacz zmylił WOP, schował się do jakiejś dziury i odpłynął. Spryciarz! – Kto by pomyślał, że go coś takiego opęta. Skryty, szelma, wszystkich w pole wyprowadził, pewnie mu tam rybacy natarli uszu. Kapitan uśmiechnął się. – To już nie czasy romantycznych przygód. Teraz marynarzowi potrzebne są nie tylko silne bicepsy, ale i sporo oleju w głowie. Wopiści przyprowadzili Jacka do checzy kapitana późną nocą. Pociąg do Warszawy odjeżdżał rano, więc gospodarz postanowił przenocować obu gości u siebie. Przy kolacji Rafał zajrzał chłopcu w oczy, chłopak nie uciekał ze spojrzeniem, w źrenicach rybaka tliła się jasna iskra. – Złapali zbiega, co? – zagadnął. Jacek patrzył w talerz i leżący na nim wielki szkielet flądry. – Urodziłeś się, synu, sto lat za późno – powiedział kapitan. – Kiedyś na żaglowcach tacy marynarze jak ty byli potrzebni, dziś jest inaczej. Na imię ci Jacek, prawda? – Jacek, panie kapitanie. Rybak uśmiechnął się. – No gadaj, chłopcze, dumny jesteś z ucieczki? Jacek milczał grzebiąc widelcem w talerzu. – Dokonałeś nie lada wyczynu. Zmyliłeś patrol, zakradłeś się na kuter, ukryłeś przed kontrolą... bohaterem jesteś... Jacek spojrzał spode łba na gospodarza. Nie mógł zmiarkować, czy ten go chwali, czy też kpi sobie z niego. Rybak uśmiechnął się raz jeszcze i mrugnął po przyjacielsku. Jacek zbaraniał do reszty. Jakiś dziwny ten stary. – Dlaczego uciekłeś na kuter? – Każdy chce pracować na morzu – powiedział z przekonaniem Jacek. Rybak uśmiechnął się znowu. – Nie wiesz ty, nie wiesz, co to za praca. – Pan sobie ze mnie kpi! Cały czas pan ze mnie kpi! – wybuchnął raptem Jacek płaczliwym głosem. Rybak położył mu rękę na ramieniu. – Słuchaj – powiedział – dzisiaj przegrałeś... przegrałeś, prawda? – Tak, przegrałem. – Ale ja myślę, że... Wiesz co, myślę? Ze kiedyś wygrasz swoją sprawę. Wcześnie rano Jacek wstał z łóżka i przez okienko chaty patrzył na morze, z którym miał dzisiaj pożegnać się na zawsze. Kapitan w kuchence przyrządzał śniadanie. Jacek poszedł do niego i zapytał, czy nie trzeba w czym pomóc. Rybak dał mu do oprawienia rybę i ze zdziwieniem patrzył, że chłopak radzi sobie z tą robotą całkiem dobrze. – Słuchaj, Jacek – powiedział ostrząc nóż na kamieniu – chciałbyś zostać u mnie? 17 Chłopak uniósł głowę znad stołu i wlepił w kapitana szeroko otwarte oczy. – Pływałbyś ze mną na zatokę, suszyłbyś sieć i naprawiał łódź. Jedzenia nam starczy. Ryby w morzu dużo... Jacek nie odpowiadał, stał w miejscu, aż nagle podbiegł i chwycił mocno, w obie dłonie, rękę starego kapitana. 18 O NETACH, PREKACH I ZUPEŁNIE AUTENTYCZNYCH DIABŁACH MORSKICH Jacek przymknął oczy, lecz pomimo to wciąż widział wokół siebie oburzone oblicza wychowawców. Zacisnął powieki. Wydawało mu się, że stuk kół zamienia się w dudnienie kutrowego silnika, a twarz kierownika w ogorzałe oblicze starego kapitana, który uśmiechał się do niego, Jacka, cherlawego sieroty, jak nikt dotychczas. W Warszawie życie potoczyło się jak przedtem, tylko myśli zostały zmącone oczekiwaniem na Nowe, którego brzegu już dotknął podczas, nie wiedział już sam, udanej, czy nieudanej przygody. Ostatnie dni wakacji Jacek spędzał na drabinie z pędzlem w ręku. Wszyscy chłopcy pracowali przy remoncie swojego domu. Jacek malował drzwi ciemną orzechową farbą i myślał, ciągle o tym, czy kapitan dotrzyma słowa i zabierze go do siebie. Rafał tymczasem któregoś dnia wygrzebał z szafy granatowy mundur i białą czapkę z otokiem złotych liści na daszku. Wsiadł do pociągu i przyjechał do Warszawy. Już na Dworcu Wschodnim, gdzie kiedyś stał obskurny drewniany baraczek, zaskoczył go wielki, ze szkła i betonu gmach, a przed nim szeroka droga, po której uwijały się samochody. Za mostem Poniatowskiego, koło Domu Partii zobaczył wielkie rondo z migającymi światłami. Od strony ulicy Marszałkowskiej i Alei przed czerwonymi światłami, stały rzędy samochodów. Wszędzie ruch był olbrzymi. Przejeżdżając Marszałkowską kapitan zauważył, że wokół Pałacu Kultury wyrósł pokaźny zielony park, z prawej zaś strony Ściana Wschodnia. Na Świętokrzyskiej młoda milicjantka w białych rękawiczkach regulowała ruch uliczny. Jednym skinieniem dłoni uruchamiała albo zatrzymywała potoki samochodów. Dokoła kusiły wystawy magazynów, cukierni i księgarń... W Domu Dziecka przyjął kapitana kierownik. Poproszono do gabinetu także Jacka, który zobaczywszy rybaka w kapitańskim mundurze stanął jak w ziemię wryty. – Pozwól bliżej – powiedział kierownik. Chłopak ukłonił się i czekał z wypiekami na twarzy na to, co miało nastąpić. – Pan kapitan przyjechał po ciebie, jeżeli chcesz, pojedziesz z nim nad morze – powiedział bez większych wstępów kierownik. – Panie kierowniku – wypalił Jacek – mnie tu było dobrze, ale ja koniecznie chcę nad morze... na pewno nie zrobię rodzinniakowi, to jest, przepraszam, Domowi Dziecka wstydu... Tamto nigdy się nie powtórzy... przysięgam... tu zwrócił się całą swą postacią do rybaka, chciał coś powiedzieć, usilnie szukał słów, nic jednak odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy. Stał więc ze zmarszczonym czołem i milczał. Potem chłopcy obstąpili go dokoła. – No i co, wyjeżdżasz, gadaj? – Widzieliśmy go, prawdziwy morski kapitan... – O kolegach nie zapomnij, pamiętaj... Rafał zamierzał powrócić na Hel nazajutrz. Polecił Jackowi spakować rzeczy i poszedł do miasta. Zapadał mrok. Warszawa wieczorem oblekała się w nowe uroki. Po obu stronach ulicy przytłaczały odwykłego od wielkomiejskich widoków człowieka wielopiętrowe bloki. Na placu Konstytucji błyskały różnojęzycznymi reklamami biura podróży. ORBIS, LOT, KLM, SABENA i ogromne neony sklepów. Rafał błądził starymi uliczkami: Wilczą, Kruczą aż do Alei, potem przez Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście dotarł do placu Zwycięstwa, gdzie przed Grobem Nieznanego Żołnierza paliły się znicze i świeciły pomarańczowe reflektory... To właśnie tutaj leżały urny wypełnione prochami z pobojowisk całego świata, gdzie walczyli i ginęli Polacy. Długo przyglądał się wypełzającym z płaskich czar jęzorom ognia, wywołując 19 w pamięci twarze towarzyszy, którzy walcząc o taką Warszawę pozostali w chłodnej wodzie Morza Północnego... Im też naród składał tutaj hołd. Tym spod Monte Cassino i Westerplatte, Studzianek, Lenino, marynarzom z konwojów do Murmańska i kolegom kapitana, Augustynowi, Jakubowi, Frankowi, którzy wtedy poszli na morskie dno... Potem oglądał wspaniały jak nigdy przedtem Teatr Wielki, patrzył na pomnik Bohaterów Warszawy – warszawską Nike, na spieszących w różnych kierunkach ludzi i podziwiał miasto, które rozkwitło na zgliszczach, niczym kwiat na popiołach. Nazajutrz, gdy po noclegu w hotelu zjawił się w Domu Dziecka, Jacek był już spakowany i oczekiwał kapitana przed bramą. Znowu zastukały koła wagonu. Patrząc przez okno na uciekające pola, łąki i miasteczka, Jacek zadumał się. Kawał jego życia – ciotka. Bizon, rodzinniak, Łapa – wszystko to, właśnie teraz, gdy stukały koła wagonu, odchodziło w przeszłość. Słońce grzało przez szybę, Jacek czuł, że sklejają mu się powieki. Pociąg uparcie wystukiwał słowo: ka-pi-tan, ka-pi-tan... Przed chatą na Helu przywitał ich czarny jak smoła Radar. Pies biegał wokół pana, trącał go wilgotnym nosem, pomrukiwał, potem przekrzywił łeb, przyjrzał się uważnie chłopcu, szczeknął i trącił go nosem, tak jak gospodarza. – No, Jacek, jesteście przyjaciółmi – powiedział kapitan i otworzył drzwi swojego domu. W chacie były zmiany, pod oknem w małym pokoju stał nowy niewielki stół, a w rogu półka na książki, szafa była odnowiona i zupełnie pusta, Jacek mógł więc rozłożyć w niej swój dobytek. Kuchenka także była odnowiona, tylko pokój kapitana pozostał taki jak dawniej. Następnego dnia rano, gdy Jacek wstał, kapitana nie było już w domu. Radar wskazał nowemu domownikowi pyskiem koszyk na ziemniaki. Ten zrozumiał w lot, o co chodzi, i poszedł za psem. Nowofundlandczyk pobiegł do małej piwniczki, gdzie w drewnianych skrzynkach złożone były jarzyny. Jacek nałożył ich sporo do koszyka i powrócił do kuchenki. Pies wyszedł przed dom i położył się na trawie w ogrodzie. Jacek krzątał się jeszcze chwilę po kuchni, po czym wyszedł do małego ogródka i usiadł obok psa. Zauważył zaraz, że z drugiej strony płotu przygląda mu się jakiś chłopak. Nieznajomy miał jasną czuprynę, duże niebieskie oczy, szeroki tors i mocne ramiona. – Cześć! – zawołał zza płotu. – Cześć! – odpowiedział Jacek. – Do kapitana przyjechałeś? – Tak. – To ty jesteś ten, co chciał prysnąć na kutrze? – Ja. – Teraz takie numery nie przechodzą. Wpadłeś, co? – Wpadłem. – A gdzie zamierzałeś prysnąć? – Nigdzie. Chciałem przejechać się statkiem. – Detlaf opowiadał, że prosiłeś się u niego pływać za chłopaka. – Prosiłem. – U kapitana dobrze wylądowałeś. Zrobi z ciebie ludzi. – Nie pytając o pozwolenie przełazi przez płot i usiadł obok Radara. Pies w dalszym ciągu nie zwracał na niego uwagi. – Na imię mi Kubek, nazywam się Canka – powiedział przybysz zza płotu i wyciągnął dłoń do Jacka. – Ja jestem Jacek Parnicki. Kubek miał mocną, twardą rękę. Radar podniósł łeb i obwąchał ich zamknięte w uścisku dłonie. 20 – Pochwalił nas – powiedział Kubek. – To mądry pies. Bywało, że ratował rybaków na morzu. Kapitan o niego dba, nikogo nie ma oprócz niego. Długo tu będziesz? – Przez lato, a potem zostanę jeszcze dłużej, zobaczy się. – Słyszałem, że nie masz starych. Sam jesteś? – Sam. – Nie bądź frajer, zostań u kapitana. My często do niego przychodzimy. Opowiada cuda, takie że się wierzyć nie chce, ale nie kłamie nawet za grosz. Ma medale. Przyjechali do niego z telewizji, tylko ich spławił... A na morze wypływa sam, tylko z psem w małej łodzi i ryby łapie więcej niż inni. Połów często oddaje dzieciom na kolonie. Do telewizji gadać nie chciał, ale kiedy przyjdą chłopaki z obozu i zaproszą na ognisko, zawsze im coś opowie. – A ty pływasz? – Ja? Z ojcem. Nieraz się spotykamy z kapitanem w zatoce. Mój ojciec powiada, że kapitan ma dużo złota, ale nie wierzę, jego skarby nie interesują, to trochę dziwak. – Dlaczego dziwak? – Nie lubi forsy, co miał pieniędzy przywiezionych z wojny, rozdał żonom i dzieciom tych, którzy byli z nim i na morzu zginęli... – Kubek zamyślił się głęboko. – Stary złota nie lubi, ale jakieś skarby ma, kasę u niego widziałeś? – powiedział po chwili. – Widziałem, z napisem... Navigare necesse, czy coś takiego. – Navigare necesse est, vivere non est necesse – przerwał Kubek. – Ja też nie wiedziałem, co to znaczy, ale kapitan mi wytłumaczył. To są słowa Plutarcha, takiego greckiego filozofa, znaczą one: żeglowanie jest koniecznością, życie nią nie jest. Rozumiesz? – Nie rozumiem. – Poznasz kapitana, to zrozumiesz. Chłopcy rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Kubek niespodziewanie przesadził jednym susem parkan i jak się zjawił, tak znikł. Po południu powrócił do domu rybak i zabrał się do przyrządzania obiadu. Jacek pomagał mu dzielnie. – Gdzie nauczyłeś się gotować? – zapytał kapitan patrząc na jego ręce. – Jak umarła mama, gotowałem ojcu, a potem w rodzinniaku mieliśmy dyżury w kuchni, inni mówili, że garnki to babska sprawa, że nie ma głupich, ale ja przekonałem się, że babska czy nie babska, kiedy człowiek jest sam i nie umie gotować, siedzi głodny. – Masz rację – roześmiał się szczerze Rafał. Nazajutrz przed świtem Jacek miał wypłynąć na pierwszy połów. Z wrażenia nie mógł usnąć tej nocy. O drugiej minut trzydzieści pośpiesznie zerwał się z łóżka, opłukał twarz pod kranem, ubrał się w stare spodnie z grubego drelichu, barchanową koszulę, sweter, wełniane skarpety i wysokie gumowe buty. Przed domem stał niewielki wózek na kołach od niemieckiej tankietki. Były na nim dwie spore skrzynie. Kubek wziął wózek za dyszel, za nim ruszył Rafał, a obok w za dużych butach dreptał nowicjusz. Radar biegał dookoła nich. Ulice miasteczka były puste. Wczasowicze spali, tylko w domach rybackich błyskało tu i tam nikłe światło. Cała czwórka przeszła przez osadę zbliżając się do latarni morskiej, potem skręciła w bok na prawo i wózek zaczął grzęznąć w sypkim piasku plaży. Wówczas Rafał ujął dyszel, a chłopcy założyli sobie parciane pasy na kark, ciągnąc wózek ku brzegowi morza. Od północy wiał rześki wiatr, w dali rysował się w półmroku falochron i błyskały na główkach portu zielone i czerwone światełka. W górze nad brzegiem przesuwał się klin światła latarni morskiej. Chłopcy zabrali się do spychania łodzi na zatokę. Gdy łódź zanurzyła się w wodzie, wskoczyli do niej pospiesznie. Rafał odepchnął łódź wiosłe,m i uruchomił silnik. – Popłyniemy po nety – powiedział Kubek. – Po co? – zdziwił się Jacek. – Po nety. – ?! 21 – Nety z flądrą, frajerze, zobaczysz, jaka będzie frajda. – A sieci, zapomnieliśmy sieci! – wrzasnął Jacek. – Sieć jest w morzu – uśmiechnął się Rafał. Płynęli szybko i łódź skakała na falach jak korek w potoku, brzeg był coraz dalej i dalej. Jacek zaczął widzieć wszystko podwójnie, Radar miał dwa łby i czworo uszu, Rafał dwie twarze, a Kubek cztery ręce. Potem świeżo upieczony rybak poczuł ból żołądka i przechylił się przez burtę. Do oczu nabiegły mu łzy, kręciło się w głowie. Chciał gdzieś uciec, ale gdzie? Dookoła była rozkołysana woda. – Rzygnij sobie jeszcze raz, to ci ulży – powiedział Kubek. Jacek popatrzył na kolegę spode łba, ale ten wcale nie kpił. – Coś... coś mi musiało zaszko... zaszkodzić... – wybełkotał. Kubek parsknął śmiechem. – Każdy tak mówi, gdy go złapie pierwsza fala, nie martw się, wszyscy zaczynają od karmienia ryb. Płynęli dalej. Kubek potrząsnął Jacka za ramię i pokazał ręką przed siebie. – Widzisz preki? To tam są już nety. – Co? – Preki! – wrzasnął Kubek, przekrzykując warkot silnika i szum wiatru. – Tak... preki... – wyjąkał Jacek nic nie rozumiejąc. – Do preki, o takiej chorągiewki, przysztykowana jest drąga, a potem nety, jedna za drugą – wyjaśnił rzeczowo Kubek. Jacek znów przechylił się przez burtę. Tymczasem łódź podpłynęła do pierwszej chorągiewki. Kapitan chwycił ją za drzewce i wciągnął na pokład, po czym wydobył z wody jakąś linkę i począł ją ciągnąć. Zgasił silnik i łódź posuwała się jedynie tak szybko, jak rybacy ciągnęli linę, aż ukazała się krawędź sieci. Dopiero teraz zaczęły się emocje. Wybierana przez kapitana sieć oblepiona była po obu stronach wielkimi rybami, jak lep muchami. – A gdzie ona ma środek ta sieć? – zapytał Jacek zapominając o morskiej chorobie. – Jaki środek? – zdziwił się Kubek. – No ten, w którym powinny być ryby. Sieć przecież jest po bokach, a w środku, jak w worku, powinny być ryby. Te są na wierzchu... poprzyczepiane do sieci. – Głupiś – powiedział ze śmiechem Kubek – to są nety, takie cienkie siatki z dużymi oczkami, pływają w głębi wody i ryby zaczepiają się o nie płetwami. O tak, widzisz... – brał ryby i odczepiał od sieci. Skakały i rzucały się, biły ogonami i rozdziawiały pyski dorsze i flądry. – Ojej, co to za ryba?! – Która? – zapytał kapitan. – Ta, tam w wodzie! – Diabeł morski – powiedział jednocześnie kapitan i Kubek. Jacek przyglądał się niemal ze strachem dziwnemu stworowi. Kapitan wciągnął sieć do łodzi. Diabeł morski, jakby przyklejony do niej, otwierał pysk pełen ostrych zębów i łypał oczami, za jego szerokim łbem jeżyły się niebezpiecznie długie kolce. Cała powierzchnia ciała była chropowata, pokryta tarczami. Kubek chwycił potwora w środku – jedynym miejscu pozbawionym kolców – i wrzucił rybę do łodzi. Diabeł morski nastroszył płetwy i począł miotać się w sieciach. Kapitan nakrył go netą. Potwór rozdziawiał pysk. Kubek tymczasem wciągnął do łodzi następną sieć, na której pełno było płastug. Z jednej strony brunatne z drugiej białe, jakby jednookie i asymetryczne, broniły się leniwie. Między flądrami tu i tam poruszały się wrzecionowate ciała, dorszy. W następnej sieci oprócz fląder było kilka mniejszych diabłów morskich... 22 – To kurek szary, a to kur diabeł – objaśniał kapitan wskazując na tarmoszące się małe dziwadła. – Nasze bałtyckie diabły ludziom krzywdy nie robią, tylko wyżerają ryby. Diabły z wód tropikalnych ważą niekiedy po pięćset kilogramów i przewracają łodzie. Chorągiewek nazywanych przez Kubka prekami przybywało coraz więcej w łodzi. Gdy rybacy wybrali już wszystkie nety, łódź wypełniona była po brzegi zdobyczą. Połów udał się. Mieli co najmniej sześćdziesiąt kilogramów płastugi, trzydzieści kilogramów dorszy i kilkanaście diabłów morskich. Jacka najbardziej interesowały te ostatnie. – A co się robi z tymi diabłami? – Wrzuca się je na powrót do morza albo daje do żarcia norkom – odpowiedział Kubek. – No, nie tylko, można z nich zrobić pyszną zupę – zauważył kapitan manipulując przy silniku. Łódź szarpnęła, zatoczyła łuk i poczęła płynąć do brzegu. Teraz fale biły w burty i zalewały rufę. Pryskały na ryby, które: wówczas ożywały i miotały się w sieci. Jacka znowu zaczęło mdlić. Łódź kiwała się na wszystkie strony, z boku zacinał wiatr. Brzeg był coraz bliżej. Słońce już dawno oderwało się od wody i wędrowało w górę nieba. Nie było jeszcze wysoko, ale świeciło jasno i zaczynało już grzać. Dobicie do plaży nie było łatwe, gdyż kotłowała się przy niej znaczna fala. Stary rybak dwa razy dawał wstecz, aż łódź dotknęła ziemi. Na brzegu stała grupka wczasowiczów. Dziewczyna w dżinsach i czerwonej bluzce zauważyła poruszającego się w sieci diabła morskiego. – Patrz, jaka straszna ryba, nigdy takiej nie widziałam! – wykrzyknęła do towarzyszącego jej chłopca. – Co to jest? Co to za ryba? – wypytywała towarzysza. Młody człowiek przyglądał się monstrum. – To, to taki chory dorsz – powiedział z wahaniem. – E, to nie dorsz, to jakiś potwór – upierała się dziewczyna patrząc na diabła. – Co to za ryba? – zwróciła się do przybyłych z morza. – To kur diabeł... drapieżnik – odpowiedział rzeczowo Jacek. – Diabeł? – Tak, ten nie jest groźny, ale na wodach tropikalnych bywają diabły, które przewracają łodzie – wyjaśnił świeżo upieczony rybak wczasowiczce, jakby całe życie niczego innego nie robił, tylko poławiał diabły morskie. Kubek i Rafał przenosili sieć na wózek. Radar biegał dookoła i merdał ogonem. Gdy łódź całkiem opustoszała, chłopcy znowu wzięli parciane pasy, Rafał ujął dyszel i mała karawana, wraz z Radarem, udała się w kierunku osady. Teraz koła grzęzły w piachu do połowy i trzeba było nie lada wysiłku, aby uciągnąć wózek. Robota zaczęła się jednak dopiero po przyjeździe do domu. Rafał i Kubek rozwiesili przed chatą sieci. Nety tu i tam były mocno poplątane, musieli więc je cierpliwie rozplatać. Robota trwała do obiadu, na który podano smakowite, smażone flądry. 23 PSI OBOWIĄZEK Pewnego październikowego dnia zerwał się porywisty wiatr, podniósł z ulic kurz i przygiął do ziemi drzewa w osadzie. Rybacy pospiesznie powracali z zatoki do portu. W nocy wicher przeszedł w sztorm, a nad ranem w huragan. Zawierucha piętrzyła wodę i szarpała uwiązane na cumach kutry. O świcie lunął rzęsisty deszcz i wiatr nieco ucichł, ale przed południem znowu stężał. Do wieczora morze kotłowało się i leciały po nim do brzegu białe grzywy. Dopiero w nocy sztorm nieco przycichł, niebo zasnuło się ciężkimi chmurami, spadł jeszcze raz rzęsisty deszcz i wiatr przestał wciskać wodę na helski brzeg. Poranek wstał siny, deszczowy, a chociaż wiatr umilkł, zatoka kołysała się wciąż szeroką, martwą falą. Po południu morze przestało się biesić na tyle, że niektórzy rybacy, a wśród nich Rafał, zepchnęli łodzie na wodę. Stary kapitan chciał płynąć sam na poszukiwanie prek zniesionych przez; huragan, ale Jacek uprosił go i też popłynął. Łódź, skacząc po falach, szybko oddaliła się od brzegu. W świetle przebijającego przez chmury słońca morze stało się mniej groźne. Na miejscu, gdzie przed kilkoma dniami rybacy zastawiali nety, nie było po nich śladu. Kapitan zasępił się, a Radar, mimo zalewających mu pysk fal, tkwił na dziobie oparty łapami o burtę, prychał, strzygł uszami i wypatrywał zguby. Kapitan, po chwili wahania, widząc, że wiatr cichnie, skierował łódź w stronę, gdzie mogły znajdować się poniesione sztormem sieci. Za cyplem, na otwartym morzu, Radar nagle szczeknął. Kapitan i Jacek spojrzeli na psa. Radar szczeknął jeszcze raz, podniósł łeb i zawył. Kapitan począł wypatrywać w kierunku, gdzie patrzył pies. Radar tymczasem chwycił rybaka za nogawkę i zaczął nią szarpać. Szczekał, pokazując pyskiem niezmiennie na północ. – Co on chce? – zapytał Jacek. – Wywęszył nety albo coś ważniejszego – powiedział kapitan, kierując łódź na północ. Na otwartym morzu fala była większa i gwałtownie rzucała łodzią. Teraz Radar poszczekiwał z wyraźnym zadowoleniem, merdał ogonem, strzygł uszami i nadal patrzył w siną przestrzeń nad wzburzonymi falami. Kapitan zwiększył prędkość łodzi. Tymczasem słońce zaszło za chmury, dookoła zrobiło się szaro, na czubkach fal zakwitły białe grzywy. Cypel helski pozostał daleko za rufą. Malejąca przed chwilą fala poczęła ponownie wzrastać i wiatr zacinał mocno po twarzy. Łódź to przepadała w bruzdach morza, to wdrapywała się mozolnie na ich szczyty. Kapitan milcząc obserwował horyzont. Jacek wybierał czerpakiem wodę z dna łodzi. Radar stał na dziobie i wpatrywał się w mglisty horyzont. Gdy wielka góra wody uderzyła z impetem w burtę, a potem przelała się przez nią, kapitan zadecydował zawrócić. Łódź zatoczyła łuk zmieniając kurs. Jacek zobaczył daleki mglisty zarys helskiego cypla. Radar, spostrzegłszy manewr kapitana, przyczołgał się do pana, uniósł łeb i przeciągle zawył. Jacek wytężył oczy. Daleko między grzywami fal majaczył biały podłużny kształt. Rafał też go zauważył, bo znowu wykonał szeroki ruch rumplem, łódź ponownie zatoczyła krąg. Cypel helski znikł już zupełnie, niebo zasłoniły chmury, a szum wiatru stał się głośniejszy od warkotu silnika. Jacek nie spuszczał oczu z przepadającego między falami znaku. Rybacy wiedzieli z komunikatów radiowych, że przed tygodniem sztorm we wschodniej części Bałtyku wywrócił kuter z Tallinna i sześciu ludzi zginęło bez wieści. Biały kształt był coraz wyraźniejszy i gdy wydawało się, że już jest zupełnie blisko – znikł zasłoniętymi strugami ulewnego deszczu. Wtem Radar zaszczekał, krótko, jakby ostrzegawczo. – Ludzie... są ludzie! – zawołał kapitan. Rozbitkowie byli niedaleko. Widzieli ich szalupę, brodate i blade wycieńczone twarze. Jedno podejście, drugie... trzecie... na próżno. Ludzie w szalupie poczęli się poruszać. Któryś próbował wstać. Tymczasem sztorm tężał. Rafał obejrzał się, brzegu nie było już widać. Ja- 24 cek, spocony, zziajany, zalewany ciągle falami, przy pomocy kubła wylewał wodę. Większe zbliżenie do szalupy na tak wzburzonym morzu było niemożliwe. Rafał sięgnął do. skrzynki obok silnika i wyjął owinięty szczelnie słoik, wydobył rakietnicę oraz paczkę rakiet. Jacek zasłonił go przed niesionym wiatrem pyłem wodnym. Fala zwaliła ich obydwu, kapitan zdążył jednak nabić rakietnicę nie zamoczonym ładunkiem. W kilka sekund później rozległ się wystrzał i białobrunatna kipiel pokraśniała czerwienią. Od nabrzeża odbił pospiesznie statek z czerwonym maltańskim krzyżem na burcie. Niebawem ukazała się rozmazana w ulewie sylwetka ratownika. Z pokładu zauważono łódź Rafała i tamtych nieszczęśników. Ratownik zwolnił i powoli podchodził do szalupy okrążył ją i zachodząc od nawietrznej zasłaniał od uderzeń fal. Rozbitkowie resztkami sił poruszali się jeszcze. Jacek spostrzegł; na rufie białej łodzi rosyjski napis. Z burty statku wyrzucono sznurowe drabinki i siatki. – Kapitan, Jacek i Radar odnaleźli na morzu ludzi! – Obiegła osadę wieść. – Radar znów wywęszył na morzu rozbitków... O porwanych przez sztorm netach nikt nie pamiętał. Kapitan po powrocie z morza wpakował Jacka pod pierzynę, a sam pogwizdywał tak, jakby nie stracił żadnych sieci. Kręcił się koło kuchni. Wyjął z szuflady tabliczkę czekolady, garść irysów i nieco korzeni. Wszystko to razem wrzucił do garnuszka wlał trochę spirytusu, wymieszał i warzył na ogniu niczym alchemik. Potem ciecz zapalił, zdmuchnął płomień i rozlał płyn do szklanek. Jacek pił łapczywie gorący nektar, chociaż jego niezwykła moc zapierała mu oddech. – To grog, napój rozbitków – powiedział kapitan. Radar oblizywał się od ucha do ucha, przekręcał w lewo i w prawo łeb, próbował skomleć, ale nic nie dostał. Kapitan poklepał go po lśniącym karku i powiedział: – No, no, jesteś starym ratownikiem, wiesz, że za życie ludzi nie płaci się pętem kiełbasy. Ale każdy człowiek w osadzie wie że Radar to ratownik. Pies rozpłaszczył pysk między przednimi łapami, patrzył panu w oczy, zerkając od czasu do czasu na Jacka, jakby chciał powiedzieć, że w ogóle nie ma o czym mówić, że ratowanie ludzi na morzu jest psim obowiązkiem. 25 O KRAKENIE Rankiem słońce wypełzało na powierzchnię wody powoli, jakby ostrożnie, z namysłem. Błyskało bladym światłem, a potem nagle strzelało w oczy milionem iskier skaczących w załamaniach fal. Albo też dzień wstawał ospały, dźwigając na sobie z wysiłkiem płaszcz matowej mgły, która tuż za brzegiem gęsto leżała na wodzie płaskiej i cichej. Znikły całkiem gdzieś opory z rodzinniaka, kiedy jeszcze o siódmej rano nie chciało się wstać. Teraz Jacek wstawał wcześniej od słońca i wschód oglądał już przeważnie z łodzi. Pozbył się także nieznośnego ucisku w żołądku i podwójnego widzenia świata na fali... A kapitan? Kapitan opowiadał dziwne historie i Kubek nie skłamał ani za grosz, że „stary” niejedno widział i niejedno przeżył. Gdy raz uszczelniali wyciągniętą na brzeg łódź, obejrzał i pochwalił ich robotę, a potem usiadł na ratunkowym kole tuż obok. Kubek nie przepuścił okazji i sprowokował kapitana do nowej opowieści. – To było w Anglii – powiedział Rafał jakby sam do siebie. – Po jakiejś portowej bójce zatrzymała nas policja, mnie i jeszcze dwóch takich jak ja... – Kapitan mówił powoli i patrzył na morze. – Byliśmy rozbitkami, nasz statek utonął, łaziliśmy więc po porcie szukając zajęcia, a z portu – jak wiadomo – blisko do tawerny. Z tawerny zaś, zwłaszcza gdy poleje się rum, jeszcze bliżej do paki. Wówczas to, gdy za zakratowanym oknem nieco pojaśniało, spostrzegłem na sąsiedniej pryczy trzech żołnierzy w mundurach Królewskiej Marynarki Wojennej. Zdziwienie nasze było jeszcze większe, gdy jeden z „Anglików” zaczął czystą polszczyzną wymyślać, że żołnierzy zamyka się razem z cywilami. – Co to za porządki?! – krzyczał. – Gdzie szef tego przytułku? – Cicho, śpij, kolegów pobudzisz – mitygował przyjaciela, również po polsku, drugi królewski marynarz. – Dzień dobry! – słysząc tę rozmowę powitał ubranych w angielskie mundury rodaków Augustyn, mój druh z zatopionego kutra. – Rany boskie, nasi! – wrzasnął jeden z „Anglików”. – Merkury, kogo myśmy prali?! – Nie tylko myśmy prali – powiedział drugi żołnierz, macając olbrzymich rozmiarów siniec pod okiem. Augustyn tymczasem przetrząsał nerwowo kieszenie mocno podniszczonego garnituru. – Jest! – wrzasnął wymachując płaską butelką szkockiej wódki, którą podczas zamieszania w tawernie „uratował” z wrażego stolika przed niechybnym potłuczeniem. Butelka zaopatrzona była w metalowy korek, który spełniał rolę kieliszka. Zarządzono kolejkę. – Panowie dawno w Anglii? – pytali żołnierze. – Tydzień. Szkopi utopili nam statek i nie mamy na czym pływać – wyznał któryś z naszych. Marynarze spojrzeli na siebie porozumiewawczo. – Chodźcie do nas, kompletujemy jednostkę, niby angielską, ale co drugi to nasz. Sami Polacy. Poszedłem na tę jednostkę. Załogę naszego kutra stanowiło pięciu ludzi. Statek był długi i wąski, wzdłuż jego pokładu przebiegała gruba stalowa rura. Na dziobie i rufie znajdowały się gniazda karabinów maszynowych. Kapitan owego statku mówić po polsku nie umiał, my natomiast bardzo słabo mówiliśmy po angielsku, dzięki czemu los zaoszczędził nam dłuższej rozmowy. – Polishmen? – zapytał kapitan. – Yes, sir. – odpowiedział Marian. – Very good! – Tu nastąpiło kilka włoskich bluźnierstw, między którymi kapitan oznajmił nam, że ten mały statek bierze udział w wojnie i trzeba się na nim przy pracy spieszyć. Powie 26 dział, że nagrodą za dobrą robotę na jego statku jest powrót do bazy. – Wódki się tu nie pije – dodał – palić za to można nawet przy robocie. Będziecie robić przy torpedach. Rysiek widząc moją przerażoną minę klepnął mnie w plecy i powiedział: – Nie dryfuj, Raf, dobra zabawa, zobaczysz, jak to pudło szybko pływa. „Sunderland” był rzeczywiście bardzo szybki, gdy szedł, po obu stronach jego dziobu tryskały strumienie wody, a za rufą unosił się pióropusz wodnego pyłu. Gorzej było z torpedami. Należało je odpalać w przeciągu kilku sekund. „Kraken” – tak nazywano kapitana – mówiąc, że na tym pudle nagrodą jest powrót do bazy, nie przesadził. To był właśnie człowiek, o którym chcę wam opowiedzieć. Rafał podłubał wyciorem w fajce, potem wystukał cybuch, popatrzył na skąpane w morzu słońce i opowiadał dalej. We francuskim miasteczku La Rochelle żył pastor. Nazywał się Jage Billot. Miał dwie córki i syna. Pierre był chlubą ojca. Gdy miał piętnaście lat, mówił biegle po angielsku, niemiecku i hiszpańsku. Od dziecinnych lat wygrywał wszelkie zawody sportowe. Aż nagle Pierre przestał się uczyć, zbudował łódź i całymi dniami przebywał na morzu. Potem poznał bandę przemytników i przystał do niej. W krótkim czasie zdobył pokaźną sumę pieniędzy, kupił szybki szkuner, na którym kręcił się koło wybrzeży angielskich przemycając na wyspę tytoń. Podchodził do lądu wówczas, gdy inni bali się mgły lub sztormu. Szybko zbogacił się, ale szybko też, wydany przez zazdrosnych konkurentów, wpadł w ręce celników. Skonfiskowano mu statek i zasądzono solidną grzywnę. Pierre zapłacił karę i powrócił do rodzinnego miasteczka. Założył sklep z tytoniem i wyglądało na to, że nauczka, jaką dali mu Anglicy, poskutkowała. Niedługo wytrzymał jednak za ladą sklepu, pożyczył od starych kompanów pieniądze i kupił nowy statek. W La Rochelle zjawiły się amerykańskie papierosy i tania holenderska wódka. Nowy szkuner Pierre'a pojawiał się w porcie zawsze niespodziewanie, w sztormowe noce albo podczas gęstej mgły, kiedy celnicy spali myśląc, że w taką pogodę nikt nie odważy się podejść do skalistych wybrzeży. Pierre grasował bezkarnie, z beczkami wódki na pokładzie, u brzegów rodzinnego miasta i dalej na północ, zapuszczał się w wąskie zatoki i ujścia rzek koło Nantes i Brestu. Przelatywał przez kanał La Manche do Plymouth, krążył wzdłuż brytyjskich brzegów Morza Północnego. Nocą dobijał do burt statków płynących z Ameryki. Jego ludzie przerzucali pospiesznie na pokład szkunera lekkie skrzynie z tytoniem, za który europejscy kupcy płacili kilkakrotnie wyższe ceny. Młody przemytnik był zbyt zuchwały i pewnej nocy, gdy do jego szkunera podpłynęła motorowa łódź policyjna, nie zdążył utopić zakazanego ładunku. Pierre poszedł do aresztu, a jego nowy statek zlicytowano. Na rozprawę w sądzie przybył stary pastor. Sędziowie, wydając wyrok na Pierre'a, ze względu na zasługi ojca, nie ukarali zbyt surowo przemytnika, skazali jedynie na rok wygnania z Francji. Butny chłopak powiedział wówczas, że on do swojego kraju nie powróci nigdy, że jego ojczyzną będzie świat. Złapał krucyfiks ze stołu, podniósł do góry i złożył przysięgę, że jego noga nie stanie nigdy w rodzinnym miasteczku. Na drugi dzień Pierre'a nie było już w La Rochelle. Odpłynął w nocy czarnym żaglowcem, który przywoził francuskim kupcom tanie towary, a zabierał z portowych tawern ludzi przyjmujących każdą propozycję... Ciała wielu z nich znajdowano potem u różnych wybrzeży. Minęło sporo czasu i o Pierre Billot nikt nie słyszał. Wreszcie po kilku latach napisał do swoich sióstr, że żyje w dalekim Los Angeles i jest bardzo bogaty. Pisał, że Francja to kraj naiwnych, małych ludzi, a jego ojczyzną jest wielki świat. Potem znowu zaginął ślad po młodym Pierre Billot. Któregoś roku w dalekim San Francisco policja schwytała poszukiwanego przemytnika narkotyków, Larsa Linde. Przemytnik był francuskiego pochodzenia. Minęło kilka lat. W Rzymie pojawił się podejrzany osobnik, handlujący starymi żaglowcami, z pasz- 27 portem amerykańskim na nazwisko Frank Ulster. Rysopis kupca odpowiadał podobiźnie zbiegłego z brytyjskiego więzienia przemytnika narkotyków. Frank Ulster poznał tymczasem piękną włoską dziewczynę i zakochał się. Włoszka namawiała narzeczonego, aby przyjął obywatelstwo jej kraju. Mimo wielkiej miłości do dziewczyny przybysz z Ameryki pewnej sztormowej nocy, gdy najodważniejsi kapitanowie sączyli w tawernach czerwone wino, wypłynął z Genui na małym żaglowcu... Minęły znowu lata. W australijskim porcie, w tawernie „Cape Horn” do niemłodego kapitana podszedł pijany oficer. – Jesteś stary Kraken... – wycedził – potwór morski... – tak o tobie mówią wszyscy. Kapitan, chcąc przestraszyć śmiałka, sięgnął do kieszeni. Pijany oficer błyskawicznie wyciągnął nóż. Kapitan wyjął powoli swoją broń. Oficer miał nóż sprężynowy i otworzył go szybciej, szybciej też zdążył się zamierzyć, ale nim dosięgną piersi przeciwnika, przewrócił się, Kraken był szybszy. Kapitan otrzymał wyrok, sąd nie mógł jednak ustalić narodowości skazanego. Od tej pory nikt nie nazywał starego Francuza Krakenem, gdy on przy tym był i wszyscy nazywali go tak, gdy jego przy tym nie było... Kiedy wybuchła wojna, stary Kraken znalazł się nie wiadomo skąd w Wielkiej Brytanii. Tym razem nie imał się przemytu i handlu, a wstąpił do marynarki wojennej. Kapitan nazywał się Lars Linde, ale i tu wszyscy nazywali go Kraken, oczywiście gdy jego przy tym nie było. Przezwisko to przylgnęło do krępej postaci kapitana na zawsze. A gdy raz któryś z nowych marynarzy zapytał kapitana o kraj, w jakim się urodził, „stary” spojrzał na niego tak, że tamten przez długi czas nie zadawał już „staremu” żadnych pytań. Wtedy to właśnie pożoga wojenna zalewała Europę coraz szerzej, coraz gwałtowniej. Niemcy napadali wciąż nowe kraje. Nigdy bandera piratów nie wzbudzała takiego przerażenia mieszkańców nadmorskich miast, jak wówczas bandera z czarną swastyką. Anglia i Francja, które zagrożone inwazją Hitlera wypowiedziały Niemcom wojnę, nie kwapiły się z ofensywą. Napastnicy przekroczyli granice Belgii, Holandii i Luksemburga. Samoloty z czarnymi krzyżami siały zniszczenie. Posypały się bomby na Rotterdam, na starą Kopenhagę. Hitlerowskie watahy dosięgały Sekwany. Paryż skapitulował. „Sunderland” stał wówczas w bazie w Plymouth i Kraken nie przyszedł na statek. Zapił się. Kilka dni później, gdy wrócił od dowództwa, powiedział: – Chłopcy, mamy nie lada robotę. Jutro będzie mgła, idziemy do La Rochelle. Tam są szkopi. Oprócz naszego statku do La Rochelle mają iść jeszcze dwa inne kutry. Całą wyprawą dowodził Kraken. Był to daleki skok. Wyruszyliśmy w dzień, szliśmy całą noc, morze było spokojne, od oceanu wiał zachodni wiatr. Za naszym statkiem w niewielkiej odległości szły pozostałe kutry. Wstał świt. Wytrzeszczaliśmy oczy w poszukiwaniu niemieckich okrętów. – Dwa rumby w lewo – powiedział „stary” i wtedy zobaczyliśmy Niemców. Pierwszy statek stał na kotwicy nie dalej niż pół mili od nas. Następne okręty stały nie opodal. – Cała naprzód! – rozkazał Kraken. Niemcy otumanieni błyskawicznymi zwycięstwami nie spodziewali się ataku. Towarzyszące nam kutry okrążały zakotwiczoną eskadrę. My pruliśmy prosto na burtę krążownika. – Torpeda pal! – usłyszałem rozkaz. Kuter przechylił się, a po jego pokładzie pędziła spieniona woda. – Ognia! – krzyknął znów Kraken. Do wody poszła druga podłużna piguła. Na okręcie wybuchła panika. Obie nasze torpedy rozpruły kadłub niemieckiego kolosa. Na pozostałych okrętach Niemcy rzucili się do karabinów maszynowych i działek. Tuż obok przeleciał kuter Ralfa. W chwilę potem wyrósł przed naszym dziobem jeszcze jeden kadłub. Okręt był tak blisko, że nie zdążyliśmy odpalić torpedy. „Stary” stał na dziobie... 28 – Torpeda pa... – urwał w połowie słowa. Odpaliłem torpedę, spojrzałem na dziób. Na pokładzie z rozkrzyżowanymi rękami leżał Kraken. Jego zydwestka była poszarpana, zbroczona krwią. Marynarze wnieśli rannego do sterówki Tymczasem na redzie La Rochelle rozpętało się piekło. Niemieckie okręty pospiesznie podnosiły kotwice i ustawiały się w szyku. Kraken otworzył oczy, chciał wstać, ale natychmiast upadł na fotel. – Odwrót! – powiedział i wytarł rękawem spocone czoło. – Ster dwieście osiemdziesiąt stopni! – powtórzył rozkaz kapitana Jack, angielski marynarz, przyjaciel Krakena i pierwszy oficer. Zanieśliśmy rannego do kabiny. Wtedy stracił przytomność. „Sunderland” szedł pełną mocą maszyn na południowy zachód, Niemcy rozpoczęli chaotyczny pościg, ale na szczęście spadła mgła, zasłoniła kuter. Kraken uniósł się na łokciach, uchwycił się poręczy fotela, oparł o nią. Wstał. Jack podtrzymał go. – Kapitanie, pan jest ranny. – Milczeć! – warknął „stary”, zmierzając ku drzwiom. Jack pomagał mu już nie oponując. Kraken wyszedł na pokład, oparł ręce o reling i patrzył na morze. Mgła opadła. Postąpił kilka kroków do przodu. Spod dziobu statku tryskały strumienie wody, wiatr rozbijał je i rozrzucał bryzgami dokoła. „Stary” patrzył na wschód, gdzie została Francja. Dyszał ciężko. Chwytając z trudem powietrze mówił: – Dowództwo obejmiesz ty, Jack. Skontaktuj się z Dickiem i Ralfem. Każ im wracać, a dla Krakena... pogrzeb morski... bez tandety. Najprawdziwszy, z banderą i przemówieniem. Przemawiać będziesz ty, Jack... Będziesz mówił byle co... – głos mu zachrypł. – Pogrzeb morski... – powtórzył. – Kapitanie? – zapytał Jack – kapitanie... a bandera? – Co... bandera? – „stary” otworzył powieki. – No... jaka bandera ma być na twojej uroczystości, Pierre... Kraken podniósł się na łokciach. Na pobladłym obliczu wykwitły rumieńce. Przyjaciele patrzyli na siebie. Ranny uniósł wysoko głowę. – Ma się rozumieć, durniu, francuska... Mimo ryku silników i szumu pieniącej się wody, na pokładzie było cicho. Zupełnie cicho. Ranny oddychał ciężko. – Bandera francuska... i jeszcze jedno, gdy Niemców przepędzicie do piekła, popłyniesz do La Rochelle, Jack. Żyją tam dwie stare kobiety, Adelina i Estera, obie z domu nazywają się Billot... moje siostry. Odnajdziesz innych ludzi z ulicy Nad Jachtowym Bulwarem i wszystkim powiesz, że do La Rochelle powrócił... nie Linde ani Ulster. Powiesz, że Pierre powrócił, kiedy Francja była w potrzebie... Głowa opadła mu na piersi. Jack uniósł ją do góry. Kapitan patrzył na nas, ale już nas nie widział. Jack powiedział: – Raf, daj swoją niebieską koszulę, uszyjemy kapitanowi francuską banderę. Oddałem koszulę na niebieskie płótno dla kapitana, rozprułem poduszkę na płótno czerwone, a białe było z białej flagi, która na pokładzie kutra „Sunderland” nigdy nie była potrzebna. Pochowaliśmy Krakena w morskich falach, niedaleko rodzinnego miasta... Czerwona kopuła słońca utonęła już w morzu. Rafał umilkł. Jacek i Kubek siedzieli w kucki na piachu nie pytając o nic. 29 JESZCZE RAZ HISTORIA RAFAŁA I TO TA DOTYCHCZAS ZUPEŁNIE NIKOMU NIE ZNANA Pewnego dnia, gdy padał deszcz, Jacek porządkował na strychu rybacki sprzęt. Uwinął się z robotą i już miał zejść na dół, gdy uwagę jego zwróciła spora drewniana skrzynia, na której leżał plik gazet. Były to angielskie dzienniki. Na wszystkich rzucały się w oczy zdjęcia kapitana. Wieczorem Jacek pobiegł z nowiną do Kubka, który mu powiedział w zaufaniu, że kapitan podobno jeszcze z wojny ma jakąś tajemnicę. – On na pewno nie zrobił nic złego, ale stało się coś, o czym nie lubi mówić. W tych gazetach na pewno jest o tym, tylko kto je nam przetłumaczy? – zastanawiał się Kubek. – Nikt nie będzie tego czytał ani tłumaczył, bo to tajemnica kapitana. Jak powie sam, dobrze, a jak nie, trudno – stwierdził po namyśle Jacek i wkrótce chłopcy zapomnieli o nowym odkryciu. Pewnego dnia kapitan przyszedł do pokoju Jacka, kiedy właśnie obaj chłopcy kończyli budowę modelu starego żaglowca. Kubek zapytał Rafała, czy to prawda, że po morzu pływa jeszcze opuszczony okręt-widmo. Kapitan zapalił fajkę, puścił kłąb dymu i zadumał się. To był dobry znak, chłopcy wiedzieli o tym, umilkli więc i czekali. – Widziałem statki, które niosły śmierć nawet rannym – powiedział Rafał – nie były to jednak żaglowce-widma, ale stare legendy morskie mówią o takich żaglowcach. Słyszałem opowieść o kapitanie, który zawarł pakt z diabłem. Za pomoc w dopłynięciu do Indii miał przez trzy wieki nosić śmierć w żaglach. Pewien stary Anglik opowiedział mi inną historię „Latającego Holendra”. Jest nim podobno dowódca krążownika „Essen”. Krążownik „Essen” zatopił okręt-szpital, zbombardował klasztor i staranował rybacki kuter. Krwawy dowódca krążownika pewnej nocy spostrzegł białą fregatę z inkrustowaną złotą rufą. Rozbójnik poczęstował żaglowiec salwą. Tym razem jednak pociski nie dosięgły celu, uwięzły w lufach krążownika. Biały statek rozpłynął się w mgle i znikł. Od tej pory po oceanach błąka się już nie żaglowiec, lecz krążownik „Essen”. On jest okrętem-widmem i zostanie nim na zawsze, bo jego dowódca nie znajdzie podobno bardziej złego od siebie człowieka. – Podczas wojny hitlerowcy często strzelali do szpitali – zauważył Kubek. – Strzelali – powiedział kapitan – myślę, że obok krążownika „Essen” dużo innych ich okrętów zasłużyło na miano przeklętego widma. Bywa, że w mundurach marynarzy kryją się mordercy. Kiedyś nie wiedziałem o tym... – powiedział Rafał i zadumał się. Twarz mu poszarzała, przymknął oczy, po raz pierwszy wyglądał jak starzec. Chłopcy przerazili się tego jego innego wyglądu, ale kapitan po chwili zaczął znowu opowiadać: – Podczas bitwy niemiecki krążownik rozbił jeden z naszych kutrów. Ludzie wskoczyli do wody, ktoś chwycił mnie za rękę i wskazał tonących. – Kapitanie, ludzie! Popatrzyłem przez lornetkę. Czterech rozbitków walczyło z falami. Niemiecki okręt był daleko. Wówczas rozległ się radiowy rozkaz, pamiętam ten rozkaz, lakoniczny: – Kuter 87 wraca do bazy... Spojrzałem na Augustyna, stał pobladły i patrzył w kierunku, gdzie tonęli ludzie. Odległość dzieląca nas od rozbitków była niewielka. Niemiecki okręt tkwił w miejscu. Pozostałe nasze statki odpłynęły w kierunku brzegu. – Kurs na rozbitków, cała naprzód! – zawołałem. Chłopcy na to czekali. Kuter pchnięty pełną mocą maszyn rozciął szeroką bruzdą fale. Rozbitkowie dawali nam znaki. Zbliżyliśmy się do nich, fale porozrzucały ludzi daleko od siebie i ratowanie ich nie było łatwe. Wreszcie pierwszy rozbitek chwycił sieć i znalazł się na 30 naszym pokładzie. Potem wydobyliśmy drugiego i trzeciego, nagle nad okrętem rozkwitły obłoki dymu. Przy naszych burtach wybuchły pociski, jeden przebił poszycie statku. Jakub szarpnął ster w lewo, a potem obrócił koło w prawo, ale kuter steru nie słuchał. – Uszkodzona śruba! – ktoś krzyknął. Maszyna wyła, okaleczony kuter stał w miejscu. Niemcy spostrzegli to i najeżony armatami okręt ruszył z miejsca. Działa na krążowniku milczały, nie padał żaden strzał. Okręt rósł w, oczach, potężniał, zbliżał się jak taran, aż runął na nas... Skoczyłem do morza ostatni. Najbliżej mnie pływał Kazimierz. Zobaczyłem w jego ręku biało-czerwoną banderę, którą zerwał z drzewca na kutrze. Niemiecki okręt zawrócił i oddalił się. Spojrzałem w lewo i oniemiałem. Z wody wynurzał się podwodny okręt. Otworzyły się włazy na pokładzie i wyszli z nich ludzie w niemieckich mundurach. Usłyszałem grzmot i zobaczyłem, że Jakub zwija się w wodzie. Potem okręt podpłynął do Kazimierza... tuż, tuż... tak, że ci, którzy na nim byli, mogli wydobyć rozbitka na pokład, ale nie wydobyli... zaczęli strzelać... Sięgnąłem po nóż, rozciąłem na swojej piersi pas ratunkowy. Zrobiłem to w samą porę, bo Niemcy właśnie już strzelali do mnie. Uciekłem pod wodę. Po chwili wypłynąłem, zaczerpnąłem tchu i skryłem się znowu. Piracki okręt ciągle krążył po pobojowisku i mordował rozbitków. Opadłem z sił, uczepiłem się znalezionego na falach pontonu. Niemcy skończyli rzeź i odpłynęli kilkaset metrów dalej. Obok mnie unosiło się podziurawione kulami ciało Franciszka, nieco dalej pływał któryś z marynarzy poprzednio zatopionego kutra, a jeszcze dalej zobaczyłem ciało Kazimierza... Piracki okręt ciągle kołysał się niedaleko. Uczepiony pontonu tkwiłem w bezruchu. Zauważyłem wówczas, że jedno z dalej pływających ciał porusza się... Nie byłem sam, ktoś oprócz mnie żył i też udawał nieżyjącego. Zapadła noc, wówczas ten jedyny żyjący człowiek podpłynął do mnie. Dyszał, z trudem chwytał powietrze. Nic nie mówił. Ja też milczałem. Po morzu dookoła pływały ciała kolegów... Marynarz z innego kutra patrzył na mnie uważnie. – Pan, kapitanie, jest bez pasa! – powiedział wreszcie ochrypłym głosem. Milczałem. Marynarz zdjął swój pas i włożył go na moją szyję, popłynął do najbliższego trupa po korkową kamizelkę. – Jemu już nie potrzebna – powiedział. Tkwiliśmy trzymając się pontonu i oczekując na cud chyba. – Zginiemy jak karaluchy w mydlinach – powiedział marynarz trzęsąc się cały z zimna. – Musimy płynąć do brzegu – dodał po chwili. Przyjrzałem się jego twarzy. Był to młody człowiek, mógł mieć około dwudziestu lat. – A to co? – zapytał wskazując ręką na jedno z ciał opodal w wodzie. Któryś z marynarzy zaciskał w rękach biało-czerwone płótno. Puściłem ponton i popłynąłem w tamtą stronę. Tamten popłynął za mną. Marynarz trzymający w ręku sztandar leżał na wznak... był to Augustyn. Chwyciłem go za rękę, szarpnąłem banderę, ale Augustyn trzymał płótno mocno. – On żyje – powiedział marynarz z innego kutra. Augustyn otworzył oczy. – To ty, Rafał? – zapytał. – Ja, Augustynie. – Zabierz sztandar... – powiedział ranny – zabierz, Raf, i zawieź na Hel... – Wyjąłem banderę z jego rąk. Podholowaliśmy rannego do pontonu. Marynarz z innego kutra wylał z gumowej łodzi wodę i starał się zakleić w niej dziurę. Ranny otworzył oczy. – Raf – powiedział – ratujcie się, ja zostanę tutaj... tylko, tylko może po wojnie, gdy będziesz koło Aberdeen, rzuć do tej wody garść helskiego piachu... Zamilkł. Umarł w nocy... W świetle księżyca morskie pobojowisko poruszało się ciałami w korkowych pasach. Ziemia musiała być niedaleko, bo o świcie pojawiły się mewy. Białe ptaki nad trupami pomordowanych przyjaciół to niezwyczajny widok. Po bitwie okrutne morze było ciche. Mary- 31 narz z innego kutra znalazł kilka pasów i pojemnik, w którym była racja żywności. Złapaliśmy jakieś koła ratunkowe. Widząc, że uszkodzony ponton nie uniesie dwóch ludzi, związałem koła i przeniosłem się na nie. Płynęliśmy obok siebie. Marynarz z innego kutra nalegał, abym powrócił na ponton. Potem powiał mocniejszy wiatr i gumowa łódź pchana żaglem. z bandery znikła w mroku. Siedząc na kołach ratunkowych, miotany falami i zupełnie przemarznięty straciłem przytomność. Ocknąłem się, gdyż ktoś mnie szarpał. Poczułem piekący smak mocnego rumu. Niczym z drugiego świata dochodziły mnie ludzkie głosy. – Żyje! – Brać go ostrożnie, żyje! Otworzyłem oczy. Obok kołysała się szalupa. Ludzie przechyleni przez burtę unieśli mnie do góry. Znalazłem się w łodzi i znowu straciłem przytomność. Odzyskałem ją dopiero w koi na statku. Powoli począłem przypominać sobie wszystko. Walkę, rozkaz powrotu i staranowanie mojego kutra. Przesuwały się przed moimi oczami twarze kolegów... Augustyn... Kazimierz... Franek. Ze statku przewieziono mnie do szpitala. Na drugi dzień znalazłem się w areszcie. Minęły dwie długie jak wiek doby, ktoś przyniósł mi gazety... „Kapitan kutra „Hel” przed sądem”. „Smutny finał samowoli kapitana...” – czytałem nagłówki artykułów. Taki sąd nie żarty – za samowolę, niesubordynację, utratę załogi i statku oskarżyciel żądał dla mnie kary śmierci. – Co oskarżony ma na swoje usprawiedliwienie – zapytał oficer prowadzący rozprawę. Nic nie miałem do powiedzenia. Obrońcą był stary sztabowy pułkownik, którego widziałem po raz pierwszy w życiu. Milczał długo, potem zaczął sapać i powiedział: – Znaczyć, tu obecny oficer poniechał rozkazu i popełnił samowolu. I kuter postradał, i ludzi. Nu, czy wy, panowie oficerowie patrzyliby, jak sień topiu Polacy, toby nie pomyśleli, by ich ratować? Toć on nie dezerter, co by dla niego taku karu żądać. Ten oficer nie mógł patrzeć, kiedy szkop Polaków bije. Głowa sam nastawił. Strata, prawda, wielka, wot i nieładno... No to ja by go ukarał, ja by go zdegradował o jeden stopień, a że żołnierz i Polak jak sień patrzy, by mu medal dał jaki... wot tak... medal. A jakby sień sąd upierał, co by medalu nie dawać od razu tylko później, toby ja na to przystał. Później można medal dać... wot i kara... Po takim przemówieniu pułkownika darowano mi życie. Nie byłem już jednak kapitanem. Poszedłem na inny kuter, ale nie mogłem znaleźć spokoju. Wszędzie widziałem twarze Augustyna, Kazimierza i Franka. Nie uciekałem od kul. Ginęli obok mnie inni, ja żyłem nadal. Zgłaszałem się do specjalnych zadań, pływałem przy wybrzeżach niemieckich i wracałam do bazy. Rafał przestał mówić, patrzył na chłopców, oni milczeli. Radar postawił uszy, jakby wszystko rozumiał. – Kiedyś – ciągnął dalej Rafał – postanowiłem tam popłynąć, miałem zbudować łódź i popłynąć, gdzie zginęli przyjaciele, ale byłem sam. Teraz jest jeszcze Jacek, jesteście wy, myślę, że zbudujemy jacht i popłyniemy do Aberdeen. Kapitan wstał z krzesła i poszedł do swojego pokoju, chłopcy poszli za nim. Rafał otworzył kasę, wyjął z niej płótno, rozwinął je... Była to bandera, biało-czerwona, podziurawiona kulami, postrzępiona, tu i tam poznaczona poszarzałymi, rdzawymi plamami. – Bandera z kutra „Hel” – powiedział Rafał. – Dziury od niemieckich kul i krew Augustyna. 32 ZŁOTO, UPAŁ, ZUPEŁNIE DIABELSKI SZYFR I PARĘ INNYCH RZECZY Rafał przejrzał szopę i magazynek rybacki, znalazł latarnie od starego kutra, duży kompas, szturwał i dwie jachtowe kotwice. Wszystko pieczołowicie wyczyścił i złożył na strychu. – Kiedy zaczniemy budować jacht? – dopytywali się chłopcy. Kapitan pykał z fajki i odpowiadał, że dopiero wiosną, gdy będzie można pracować na powietrzu, nad brzegiem. – Jaki to będzie jacht? – pytał Kubek. Rafał na to brał ołówek i kartkę i rysował. – O taki, widzicie... slup albo kuter. Kadłub wybudujemy z drewna, będzie przy tym dużo roboty. Kapitan, chodził tu i tam, starał się o drewno, miedziane nity, bolce i wodoodporny klej. Zbierał plany różnych jachtów, aż pewnego dnia przyjechał z Gdyni wesoły i wreszcie rad. – Mamy łódź – powiedział. – Łódź? – Tak. Po przebudowie będzie z niej solidny jacht. Na kursie żeglarskim Maciek, nowy kolega Jacka i Kubka, rosły chłopak, syn bosmana z handlowego statku, podobnie jak inni, nie wierzył w rejs do Aberdeen. Wyśmiał obu przyszłych żeglarzy, ułożył nawet piosenkę: Dwaj sławni żeglarze, z Helu kawalarze, Kubek i Jacek popłyną na rejs, trzy mile za piec. Dowcipniś przestał się nabijać dopiero, gdy poznał Rafała. Kapitan pogawędził z nim o różnych sprawach. Maciek obejrzał plany jachtu i zgromadzony na górce osprzęt żeglarski. – Jakby trzeba było jednego mocnego nie tylko w gębie, nie zapomnijcie o mnie – powiedział do chłopców. – Rozpatrzy się prośbę, gdy będzie potrzeba, a pomagać już ci pozwalamy – stwierdził Kubek. I rzeczywiście Maciek pomagał co się zowie. Któregoś dnia znajomy rybak przyholował swoim kutrem łódź. Przy pomocy pożyczonych koni Rafał wyciągnął ją na piaszczysty brzeg. Łódź była cała i mocna. Przyjechał na Hel Maciek, przyszli rybacy z osady i pomogli ustawić łódź na wysokich rusztowaniach, niczym statek na pochylni. Rafał kupił nowe imadło, piłki, hebel oraz mnóstwo innych narzędzi i całymi dniami obrabiał suche dębowe deski. Przycinał pianki, przypiłowywał bolce, pykając z fajki. – Będzie dobry okręt – mrugał filuternie do chłopców. Specjalnością Maćka było zaopatrzenie. Czego nie miał kapitan i nie mogli dostać Jacek i Kubek, zdobywał Maciek. Chodził po różnych magazynach, szperał po opuszczonych wrakach. Znali go też w różnych warsztatach szkutniczych. – Szefie, może pan poszuka takich pełzaczy... jak Boga kocham, od tego zależy nasz start... Nie dawał za wygraną, gdy zbywali go w sklepach tradycyjnym „nie, tego nie mamy”. – Drogi panie kierowniku, niech pan nam krzywdy nie robi i poszuka takiego arkusza sklejki... poczekam – prosił żarliwie i rzadko spotykał się z odmową. Do roboty też mu ręce pasowały jak ulał. 33 Poza budową jachtu nie brakowało w tych dniach na Helu także innych przygód. Gdy raz Jacek rozwiązywał w swoim pokoju zadania z fizyki, wpadł do niego wyraźnie podniecony Kubek. Jacek zaczął wtajemniczać przybyłego w zawiłości zadania, ale Kubek z wypiekami na twarzy niczego nie słyszał. – Obudź się, człowieku, co ci jest?! – Cicho – szepnął Kubek. – Co cicho, co się stało? – Tajemnica, grób. Rozumiesz? – Co? – Złoto! – Jakie złoto? – Poniemieckie, w latarni morskiej – Kubek pochylił głowę i zniżył głos. – Tydzień temu przypłynął kuter z RFN. Rybacy z tego kutra kręcili się w nocy koło latarni. Przepędził ich patrol WOP-u, a potem milicja. Na drugi dzień Niemcy zaczęli z innej beczki. Zagadali w porcie Julka od Hencli, niby to o kołowrotkach do spiningu, że mają kołowrotek i mogliby mu dać. Poprosili Julka do baru i postawili wódkę. Potem pokazali plik dolarów i dwa szwajcarskie zegarki. Wypili po parę kieliszków i przystąpili do rzeczy. Mówili, że w morskiej latarni ich wujek podczas wojny zostawił skrzynkę z rodzinnymi pamiątkami, portret syna, który zginął na rosyjskim froncie, jego papierośnicę i takie różne duperele. Teraz niby stary ojciec ma umrzeć i chciałby jeszcze raz syna na tym portrecie zobaczyć. Truli chyba tak godzinę i błyskali zegarkami przed nosem. Julek zaraz kapnął, że go ładują. Udawał głupiego i zachęcał szkopów do wygadania się, gdzie ta skrzynka jest schowana. Ci dwaj połapali się jednak, że może ich chłopak wykiwać, postawili jeszcze jedną wódkę i umówili się z Julkiem na następny dzień po południu, a w nocy poszli sami jeszcze raz na placyk koło latarni. Szperali w rozbitym bunkrze. Świecili latarką, pukali w mur, aż znowu wpadli w ręce patrolu. Tym razem zabrano ich na wartownię, zrewidowano i rano nasi wypędzili kuter z portu. – Kubek umilkł. – No i co dalej? – zapytał Jacek odkładając na bok zadanie z fizyki. – Nic... – A gdzie złoto? – Głupiś... Gdybym wiedział, gdzie jest złoto, toby było dobrze. Ja wiem tylko, że złoto jest, a jak jest, to trzeba go szukać. Ty wiesz, jaki tu był kocioł w czterdziestym piątym roku? – ciągnął dalej Kubek. – Ruscy lali w szkopską dywizję jak w kaczy kuper. Niemcy w popłochu tony złota pozakopywali. Jacek zastanowił się głęboko. – Skąd wiesz o tych rybakach? – zapytał. – Od samego Julka. – No to idziemy do niego, naradzimy się wspólnie. – Czekaj, zaraz po niego skoczę – powiedział Kubek i już go nie było. Julek był powściągliwy w mowie i niezbyt zadowolony, że sprawa „jego” złota nabiera rozgłosu. – Ee, to nic ważnego, oni byli pijani i gadali głupstwa – kręcił wyraźnie Julek. Dopiero gdy Kubek powiedział, że albo skrzynki szukają wszyscy razem, albo w ogóle on, Kubek, z tej sprawy się wycofuje, Julek zaczął z innej beczki. – Ja sam nie dam rady, tam jeden musi ubezpieczać, a drugi kopać, to jest zamelinowane gdzieś głęboko. Chyba w lasku przy drodze za dużą helską plażą. Tam jest kilka starych bunkrów. Skrzynia według rysunków powinna być w jednym z nich... – Julek łamał się jeszcze moment, ale wreszcie wyciągnął z kieszeni złożony w czworo, poszarpany na brzegach kawał papieru. – To jest ten plan. Tu – wskazał ręką – chyba jest skrzynka. – Jeden z bunkrów na rysunku otoczony był niebieskim kółkiem. 34 – Mowa! – zawołał Jacek. – Twierdzę mamy z ziemi wykopać? Julek jeszcze jakby się wahał. Kręcił się i uciekał z oczami, aż wreszcie wypalił: – Mam też drugi plan... Chłopcy milczeli chwilę, pierwszy odezwał się Kubek: – Słuchaj, Julek, albo odkrywasz całe karty, albo zaklinasz nas w capa? No gadaj?! Julek sięgnął za pazuchę. Papier był stary, pożółkły i poplamiony. Przedstawiał teren wokół jednego bunkru. Czarne kreski tworzyły kwadrat, przy którego boku widniał trójkąt oraz przerywane linie i jakieś cyfry. – Diabelski szyfr – stwierdził Jacek przyglądając się znakom. – Byłem tam – powiedział Julek. – Podstawą trójkąta jest północna ściana bunkra. Podane są dwa kąty, jako ich ramiona trzeba po ziemi pociągnąć proste, na których przecięciu należy kopać, to jest oczywiste... Nawet się zgadza z tym kółkiem. Widzicie? – Nieźle pomyślane, bystryś, Julek – pochwalił Kubek. – Mowa. – A te plany jak dostałeś? – Sztuką! – Ty, filozof, nie bądź cwaniak, gadaj po ludzku. – Sami dali. Obiecałem, że wykopię skrzynkę i jak przyślą kogoś z hasłem, wydam ją... He! he! Soli na tyłki dostaną nie skrzynkę. – Zrobisz ich w konia? – zapytał Jacek. – Sam nie, z wami – uśmiechnął się Julek. – Ee, to jakoś głupio – medytował Kubek. – Co się będziemy martwić, zobaczymy, co tam jest i wtedy zadecydujemy! – rozstrzygnął spór Jacek. Przez cały następny dzień trwały przygotowania do nocnej wyprawy. Kubek sporządził listę narzędzi koniecznych do wykonania przedsięwzięcia. Potrzebne były dwa kilofy, dwie łopaty, latarka do pomiarów, dobry kompas, piłka do żelaza i cała kupa innych rzeczy. Po skompletowaniu ekwipunku chłopcy zapełnili narzędziami pół Rafałowego wózka. Kubek powiedział swoim rodzicom, że będzie spał u Jacka, Jacek kapitanowi, że będzie spał u Kubka, a Julek wymknął się niepostrzeżenie z domu i przed północą cała trójka podążała z wózkiem w stronę bunkrów. Poszukiwacze byli w nastroju wręcz zwycięskim i wydawało im się, że sukces jest pewny, kiedy tuż na skraju, lasu usłyszeli głośne szczekanie psów i czyjeś kroki. Kubek szarpnął dyszel i skierował wózek w stronę plaży. Natychmiast tuż przed bohaterską trójką ukazał się patrol WOP-u z psami. – A koledzy dokąd w nocy? Przez moment panowało głuche milczenie. Pierwszy odzyskał zimną krew Julek. – Po nety pana kapitana jedziemy na plażę. Zostały tam i po ciemku może ktoś je zwędzić. – Teraz po nety? – Tak, mieliśmy je wieczorem zastawić, ale kapitan trochę zaniemógł i kazał nam zabrać sieci – kłamał dalej Julek. Jeden z żołnierzy popatrzył uważnie na wózek, potem na trzech poszukiwaczy. – Tamten chłopak to od Rafała Kamkela, ci dwaj też z Helu – powiedział, do sierżanta dowodzącego patrolem. – Zabierajcie te nety i zmykajcie z plaży, żebym was więcej w nocy nie spotkał. Bohaterowie nocnej eskapady powoli ruszyli w kierunku plaży, gdzie stała Rafałowa łódź. – Kiepsko z dupskiem, zapowiedź pierwsza – zauważył sceptycznie Kubek. – Ano kiepsko – przytaknął Julek smętnym głosem. – W nocy nic nie zrobimy. Tam się kręci WOP – biadał Jacek. – Nocą WOP, a w dzień widno, jak będziesz kopał? –. denerwował się Kubek. – Już by te szkopy nie dali planu, gdyby to była łatwa sprawa – powiedział Jacek. 35 – Na pewno by nie dali – zgodził się Kubek, ale skoro dali, trzeba szukać. – A może wymyśli co mądrego Maciek? – rozważał głośno Jacek. – Może – zgodzili się Kubek i Julek. Maciek, jak Maciek najpierw ze wszystkiego się wyśmiał, potem obejrzał plan i przyjechał na Hel. Poszedł do bunkrów, odmierzył to i owo, poskrobał się w kasztanową czuprynę i powiedział: – Jacek... ty sobie nie lekceważ... – To było jego przysłowie na poważne okoliczności życia. W ubiegłym roku jego siostra Marta brała ślub w oliwskiej katedrze. Maciek ucałował ją przed uroczystością i koniecznie chciał powiedzieć coś doniosłego, nic jednak nie przychodziło mu do głowy i dopiero gdy siostra przy dźwiękach przesławnych organów poczęła kroczyć w stronę ołtarza, Maciek krzyknął: – Marta! Marta zataczając krąg welonem zwróciła twarz do brata. – Ty sobie nie lekceważ! – wypalił wówczas Maciek na pół kościoła. Teraz też sprawa była poważna i Maciek nie tylko skrobał się w głowę, ale także przewracał oczami. – Mam! – wrzasnął. – Co masz? – Pomysł! Panowie, już „walory” są nasze – Maciek miał zacięcie naukowe, lubił rzeczy nazywać dość zawile, domniemany skarb w jego ustach nosił zatem nazwę waloru. – Maciek, jak chcesz żyć, nie pajacuj, gadaj jak człowiek, czasu nie ma – zmitygował kolegę Jacek. – He, he... dobre sobie, to nie na gadaniu polega, tylko musi być upalny dzień. – Co? – Upał, powiadam, musi być upał. Jakie wy macie pozakuwane łby, nic nie rozumieją te barany – rezonował Maciek. – Masz go, w październiku upał, zwariował? – Bywają i w październiku upały – stwierdził niewzruszony niczym Maciek – bez upału nic nie zrobimy. – On jest chyba tego – zauważył z odcieniem współczucia w głosie Julek. Popatrzył na Maćka i pokazał na czole kółko. – Nie dała Bozia rozumu, nie dała – pastwił się nad kolegami Maciek. – Posłuchajcie, co ten genialny komputer – tu wskazał swoją głowę – wymyślił. Do zdobycia skrzyni potrzebne są trzy rzeczy. Jasny dzień, upalna pogoda i namiot. Jasny dzień, bo w nocy, jak mówicie, nie da rady. Upalny dzień, żeby na Hel przyjechali turyści. Namiot, żeby go postawić tak, jak stawiają namioty turyści. Odmierzymy według planu, gdzie go postawić. Dwóch będzie obok gotować w kocherze zupę, a dwóch wewnątrz namiotu ryć świętą ziemię i szukać walorów... – O przepraszam, on nie jest zupełnym kretynem – powiedział z powagą Julek. Maciek puścił mimo uszu pochwałę i ciągnął dalej. – Jutro na kurs żeglarski przyniosę namiot. Zabierzesz go, Jacek, tutaj i będziemy czekać na słońce. Operacja ma kryptonim „Jesienny Camping”. Od dzisiaj nie ma mowy o żadnym skarbie i żeby mi nie było pomyłek. „Jesienny Camping” Innej sprawy nie ma. Za kilka dni półwysep nawiedziły potoki słońca i w niedzielę rano zjawił się Maciek. Przywiózł kocher i rakiety do kometki. Na Helu nie było wprawdzie tłoku turystów, ale tu i tam stanęły jeszcze kolorowe płócienne domki. Maciek działał precyzyjnie, bo namiot nie miał podłogi. Ziemia była piaszczysta i robota szła lekko. Po godzinie intensywnego kopania Maciek wszedł do sporego dołu i obmacał jego dno. Nie znalazł jednak nic interesującego. – Nie ma co, tylko „inżynier” nawalił w obliczeniach – stwierdził po wyjściu z namiotu. 36 Rolę głównego mierniczego w operacji „Jesienny Camping” spełniał Julek. Stał teraz zasępiony, zmarszczył czoło, miał minę budowniczego, któremu zwalił się most pod pierwszym pociągiem. – Nie mamy odpowiednich przyrządów, faktycznie mogliśmy coś sknocić – stwierdził z rezygnacją i rozłożył na trawie plan. – Dowcip polega na właściwym odmierzeniu kątów – mówił przyciszonym głosem – patrzcie, za podstawę trójkąta przyjąłem, jak już wam mówiłem, północną ścianę bunkra. O właśnie tę – wskazał ręką. – Tu należało odmierzyć kąt ostry, posiadający trzydzieści stopni, i przeciągnąć prostą jako jego ramię. Na drugim końcu podstawy odmierzyłem kąt równy czterdziestu stopniom i także pociągnąłem prostą stanowiącą ramię tego kąta. Punkt przecięcia tych prostych stanowi wierzchołek trójkąta i tam powinna być zakopana skrzynka. Plan jest dokładny. Odległość z zaznaczonego punktu na podstawie do wierzchołka trójkąta, czyli inaczej wysokość trójkąta, wynosi według planu dwadzieścia jeden metrów. Mierzyłem kilka razy, obliczałem i sprawdzałem kąty. Matematycznie zgadza się wszystko, ale obowiązuje cholerna dokładność, a my nie mamy dobrych przyrządów... Maciek podrapał się w kasztanową czuprynę i zawyrokował: – Jeżeli jest pomyłka, to niewielka, trzeba kopać trochę szerzej. – Tylko szybko – ponaglał Kubek – bo wieczorem zajrzy nam do dziury WOP i wtedy kiepsko z dupskiem, zapowiedź pierwsza. Po godzinie wytężonego machania saperkami dół był tak głęboki, że Julek cały w nim się schował. Chłopcy zasapali się, miny im zrzedły jeszcze bardziej, a skrzynki ciągle ani widu, ani słychu. Gdy już zanosiło się na pewną klęskę, do dołu wszedł Maciek. Grzebał tam, mruczał coś, aż wreszcie zawołał: – Jacek! – Co??? – odezwali się wszyscy. – Ty sobie nie lekceważ! – Jest?! Jest?! – wrzeszczeli chłopcy zapominając o konspiracji. – Mowa!!! – Z dołu wyjrzała roześmiana twarz Maćka. – Wy górnicy, o mało kuli ziemskiej na wylot nie przekopaliście. – Pokaż, co jest. – Tu patrzcie, ofermy. Rzeczywiście z boku wykopanej dziury, pół metra nad jej dnem, wystawał żelazny przedmiot pokaźnych rozmiarów. Maciek tarmosił się z nim, aż trząsł się namiot. – Uważaj! – krzyknął Jacek. – To pudło jest pod masztem, zwalisz chatę. Maciek wyskoczył z dziury, obejrzał namiot, a potem stwierdził: – Skrzynia jest duża i mocno siedzi w ziemi, a wszyscy porządni turyści już się zwinęli. Wy, Jacek i Kubek, będziecie grać w kometkę, konspiracja, kapewu? My z Julkiem wydobędziemy żelazo z ziemi. Musimy przy tym uważać, czy to nie jest jakaś wybuchowa rura, jakby wypaliła, to byłby dopiero jesienny camping. Przed namiotem zafurczały rakietki. Kiedy Maciek i Julek uporali się ze zdobyczą, umorusany Julek taszcząc pod pachą duży przedmiot czmychnął do bunkra. Pierwszy etap operacji „Jesienny Camping” był skończony. Słońce też właśnie zakończyło codzienną wędrówkę po niebie, należało więc wracać do domu. Maciek owinął zdobycz workiem i położył ją na dnie wózka, Jacek na wierzch rzucił kocher, saperki i namiot. Z tak zakonspirowaną zdobyczą karawana ruszyła przez las ku osadzie. Włosy stanęły im na głowie dęba i rzęsisty pot oblał czterech bohaterów, kiedy i tym razem natknęli się na patrol WOP-u. – Poczekajcie no, młodzieńcy, wy znowu po nety? Przy niedzieli? – Nie, tylko tak sobie... – Co tak sobie? Pokażcie, co tam macie. Maciek uniósł namiot do góry, na wózku ukazały się rakietki i kocher. 37 – Jesienny camping panie sierżancie... wycieczka. – Nie za zimno już? – zapytał sierżant. – Na kąpiel zimno, ale pobiwakować można. – To zmykajcie do domu na obiad. Chłopcy szli chwilę w głuchym milczeniu, pierwszy odezwał się Maciek: – J a c e k... ty sobie nie lekceważ... – powiedział z powagą większą niż kiedykolwiek. Skrzynkę chłopcy zanieśli na strych Rafałowej chaty. Okazało się, że kasetka jest wykonana z kolorowego metalu i nienaruszona przez korozję. Nie była ani specjalnie duża, ani specjalnie ciężka, za to zamek miała doskonały. Żadne szarpania nie pomagały – wieko tkwiło w metalowym pudle jak cegła w murze. – Jak tu są zdjęcia rodzinne, to ja jestem perski dywan – zawyrokował Maciek zeskrobując pilnikiem zieloną śniedź z mosiężnej skrzynki. – Cholerny patent niczym się nie daje otworzyć. Nazajutrz Julek przybiegł do Jacka. – Patrz! – wykrzyknął, wyciągając z kieszeni szarą kopertę. – Czytaj! Jacek wziął do ręki list i przeczytał dokładnie. – A to ci heca, nie ma co! – Heca... – No i co robimy? – Nie wiem? Trzeba się naradzić, sprawa w każdym razie zaczyna śmierdzieć... – Kto to może pisać? – Diabeł wie, to przecież anonim. – I groźby są – zauważył Jacek czytając jeszcze raz pismo. Przysłany do Julka list ostrzegał przed niedotrzymaniem umowy z Niemcami. Ktoś pisał, że w skrzynce są jedynie bezwartościowe papiery, nawoływał do ich wydobycia i zachowania ścisłej tajemnicy. Jak zwykle z decyzją chłopcy poczekali na Maćka. Maciek zjawił się z pełną teczką narzędzi. Przeczytał uważnie pismo i zadecydował: – Sami zobaczymy, co tam jest i wtedy postanowimy, co z tym zrobić. Ostatecznie chłopcy wkręcili kasetkę w imadło i wyważyli jej wieko. W środku były dwa okręcone azbestowym materiałem rulony. Tkwiły w nich długie, wąskie, hermetycznie zamknięte słoiki z ciemnego szkła. – He, widzicie, jak to przechowuje się pamiątki rodzinne – zauważył Maciek. – Cholera, jak tam się dostać, żeby tego nie potłuc. Patrzcie cały gwint i wieko zalane są szklaną powłoką... – To się nie da otworzyć, opakowanie jednorazowego użytku – uśmiechnął się Julek – zapieczętowane na amen; ani du, du nie puści. Co tam może być? – Zobaczymy – powiedział Maciek wkręcając jeden słoik w imadło. Powoli ścisnął szkło metalowymi kleszczami. Słój pękł z suchym trzaskiem. W imadle pozostał rulon papierów, były świetnie zakonserwowane. Maciek rozłożył zdobycz na warsztacie. – Plany – stwierdził. Zapanowała cisza. Arkusze grubego, mocnego papieru były pokreślone czarnymi liniami i gęsto upstrzone napisami po niemiecku. Julek oglądał największy rysunek. – Deutsch Krone – przeczytał podpis pod planem. – Deutsch Krone to Wałcz... Tam jest Ośrodek Olimpijski i wielkie jezioro – zauważył Maciek. Kubek wydął usta. – Tyle hałasu o nic. Faktycznie to makulatura. – Dla ciebie makulatura, a dla tych, co chcą płacić zegarkami, na pewno nie – powiedział Maciek biorąc plan do ręki. – Czekajcie, czekajcie... to przecież takie rysunki jak na naszym planie. Ta sama zasada trójkąta! – zawołał Jacek. – Widzicie, w tym miejscu na środku jeziora zbiegają się dwa ramiona, podstawą trójkąta jest odcinek szosy przy brzegu... hę, hę... tam na dnie są pewnie też te rodzinne pamiątki. 38 – Jacek, ty sobie nie lekceważ – powiedział z powagą Maciek – odkryliśmy dużą rzecz. Szkopy utopili coś w jeziorze. – Możliwe, ale co nam z tego? – zauważył sceptycznie Kubek. – Głupiś – wyjaśnił mu Maciek. – Cóż więc robimy, panowie? – zapytał mocno strapiony całą sprawą Julek. Przez następne dwa dni myśleli wszyscy razem i każdy osobno, co zrobić z niefortunnym skarbem, czy też jak kto woli „walorami”. Wreszcie rada w radę postanowiono całą rzecz opowiedzieć Rafałowi. Kapitan wysłuchał w skupieniu relacji, przeczytał list z Wrocławia, obejrzał plany przywiezione na Hel przez niemieckich rybaków. Długo i dokładnie oglądał grube, pokreślone prostymi liniami papiery wydobyte z mosiężnej szkatułki. Maciek, Kubek, Julek i Jacek – cała czwórka bohaterów siedziała cicho wietrząc gniew kapitana. Znali go. W takich chwilach jego oczy traciły pogodny wyraz, twarz stawała się napięta, skupiona. Rafał zmarszczył czoło, patrzył na chłopców inaczej niż zwykle. Oczy jego mówiły – oszukaliście mnie, a kiedy wasz skarb okazał się niedostępny, przychodzicie po radę... Czy tak wygląda przyjaźń? Bohaterowie mieli spuszczone głowy. Rafał ciągle milczał. Maciek przerwał tę ciszę: – Panie kapitanie, myśmy chcieli sami to zdobyć, z panem nie byłoby sztuki. Powiem prawdę, ktoś starszy, mądry, w jednej pace z chłopakami to taka paka nie ma własnej ręki... to znaczy chłopaki nie mogą główkować po swojemu... a na tym rzecz polega, no nie? – Maciek zasapał się. – To była nasza wielka tajemnica... Ale nie dało rady bez pana, nie dało, przychodzimy więc... – Gadasz jak adwokat – powiedział Rafał przyglądając się wciąż papierowi wyciągniętemu ze szklanej rury. – Prawdę mówię, co do słowa – dorzucił Maciek już nieco spokojniej. – Kto był wodzem w tej zabawie? – zapytał Rafał, nadal studiując plany jeziora. – Ja – Maciek wstał z miejsca. – Cóż więc zamierzasz teraz, wodzu? – Już mówiłem. Postanowiliśmy złożyć w pana ręce sprawę. Kapitan znowu zapadł w zadumę. Milczał długo. – Słuchajcie – powiedział wreszcie patrząc na ich rozgorączkowane tą przygodą twarze. – To co zdobyliście, ma pewnie większe znaczenie, niż przypuszczacie. Nie będziemy jednak jak złodzieje, na wyścigi z Niemcami, po kryjomu nurkować w tym jeziorze. Jeżeli tam jest naprawdę jakiś skarb, to nie urodził on się w wodzie, hitlerowcy zrabowali go komuś... Rafał jako świeżo mianowany szef operacji „Jesienny Camping” podjął decyzję. Napisał przy udziale chłopców list do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku. Za kilka dni na półwysep przyjechało dwóch oficerów w cywilnych ubraniach. Zapoznali się ze sprawą na miejscu, długo rozmawiali z chłopcami, zabrali plany. Obiecali zawiadomić ich o skutkach poszukiwań na dnie jeziora. Przyrzekli nawet nagrodę albo zaproszenie do Wałcza, kiedy operacja będzie miała się ku końcowi. 39 ZNOWU O BIZONIE, NIEZWYKŁYM WARSZTACIE, O TOLU I „FRUZI” Jesienią Rafał kupił nową łódź rybacką. Wielka była, dębowa z szwedzkim silnikiem Penta. – Ho, ho, teraz kapitanowi nikt nie dorówna – mówili ludzie w osadzie. Jacek chodził po plaży z zadartą głową, nic dziwnego – zapowiadały się wielkie połowy. Inaczej jednak wygląda morze jesienią niż w lecie. Gdy lodowata fala zalewała ręce, trudno było cokolwiek w nich utrzymać. Pewnej nocy po trudnym połowie Rafał zachorował. Próbował podnieść się z łóżka, ale nie mógł. Jacek pobiegł po ratunek do Kubka. Kubek i jego ojciec, stary Canka przybiegli do chaty Rafała. Kapitanowi brakowało tchu. Jacek skoczył po pogotowie, Rafał pojechał do szpitala. Na drugi dzień lekarz oznajmił chłopcom złą nowinę. Zawał serca. Maciek, gdy dowiedział się o chorobie kapitana, pobladł, a potem pobiegł do szpitala. Stoczył bój z dozorcą przy bramie, siostrze oddziałowej powiedział, że musi widzieć się z kapitanem, bo od tego zależy wyjście w morze kutra, powiedział przy tym też, żeby sobie nie lekceważyła i wtargnął do sali, gdzie leżał chory. Wrócił ze szpitala późno, prosto od Rafała przyszedł do Jacka i u niego nocował. Chłopcy przegadali prawie całą noc. Teraz kiedy na długi czas zabrakło kapitana, Jacek, oprócz Kubka i Maćka, nie miał nikogo bliskiego. Wówczas, tej nocy nie przeczuwał też, że czeka go wkrótce jeszcze jedna wielka przygoda, być może gorsza niż wszystkie przygody dotychczas... Pewnego dnia w Gdyni, gdy Jacek czekał na autobus, tuż przed nim zatrzymał się samochód i wyszedł z niego młody człowiek. Jacek nie wierzył własnym oczom. Czy to możliwe? Przecież to Bizon. Podszedł bliżej. – Przepraszam bardzo, czy może pan Kłos? Tamten obejrzał się i postąpił krok do tyłu. – Taak, a ty kto? – Jacek Parnicki! Jacek Parnicki z Warszawy... nie pamiętasz mnie. Bizon! – Ach tak, Parnicki, ale nie krzycz na ulicy... A co ty tutaj robisz? – Wracam z kursu żeglarskiego, mieszkam na Helu u kapitana... – Na Helu? – Łowimy ryby, mamy nową łódź, żebyś wiedział jaką... – paplał, co mu ślina przyniosła na język, uradowany Jacek. – Macie łódź na Helu? Ciekawie mówisz. Pokaż no się, zmężniałeś. Wyrosłeś... – Mowa, pracuje się. Morze nie pieści. – Czekam tu na kogoś – powiedział Bizon rozglądając się w lewo i w prawo. – Dawno jesteś na Helu? – Od lata, a ty skończyłeś pewnie szkołę i pływasz po szerokim świecie? – Szkołę? Co ty wiesz. Po co szkołę? Są lepsze zajęcia. O, idzie mój znajomy. Mam z nim do pogadania. Jak chcesz, chodź do kawiarni, załatwię sprawę i będę wolny, interesuje mnie twoja łódź. Kawiarnia była przestronna i elegancka. W rogu obok szerokich okien stała olbrzymia palma. Cała trójka usiadła opodal tej palmy. Bizon zamówił trzy kawy i dwa kieliszki koniaku, dla Jacka zaś słodki likier. Jacek bojaźliwie maczał wargi w czerwonym płynie, gdyż po raz pierwszy miał coś takiego przed sobą. – To mój znajomy, jeszcze z Warszawy, teraz na Helu ma rybacką łódź – przedstawił Bizon Jacka, wsadził chłopcu w rękę gazetę i kazał czytać, po czym spytał tamtego, co u niego słychać. 40 – Gra. On chce sto patyków – odpowiedział zagadnięty. – Jeździłeś tym pudłem, Tol? – pytał dalej Bizon. – Jeździłem, jest bez fałszu. – To bierz i stawiaj do Fruzi na warsztat. A z chłopcem co? – Chłopiec jest gotowy, ale ma pietra. – Pociesz go jakoś. – Teo, to jest duża sprawa – powiedział człowiek, którego Bizon nazywał Tol. – Wyrosłem z małych spraw, kiedy wyrosłem z krótkich spodni. – Ryzyko. – Za ryzyko zarabiasz, capie! – Wiem, ale myślę... – Trzeba myśleć i robić, samo myślenie nic nie daje. Weź garść „zielonych” na zaliczkę. On może być spokojny, jego w rydwan nie zrobimy. – Dobra, zrobię, jak każesz. – Pamiętaj! Samochód kupuj i stawiaj w warsztacie szefa, niech go ochlapią na zielono i do ludzi. – Okay, do jutra. Cześć, stary! Nieznajomy pożegnał się z Bizonem, kiwnął Jackowi głową i wyszedł z kawiarni. Bizon zamówił jeszcze jeden koniak i jeszcze jeden likier. – Gdzie pracujesz? – zapytał Jacek. – W Gdyni i jeszcze w kilku innych miastach – odpowiedział wymijająco Bizon. – A ty jak się dostałeś na Hel? – Wziął mnie z sierocińca jeden kapitan, fajny facet! Żyję u niego. – Co robisz? – Uczę się w ogólniaku i pomagam łowić ryby. – Mówiłeś, że macie łódź, prawda to? – Mamy, tylko teraz mój kapitan jest w szpitalu i sam jestem na gospodarstwie. – A może chcesz, żeby cię tam odwiedzić? – Przyjedziesz? Naprawdę? Bizon... – Przyjadę, może ci się nawet przydam. Mnie się dobrze powodzi – powiedział Bizon wyjmując z kieszeni plik pieniędzy. Zapłacił rachunek. – Może pożyczyć ci parę złotych? – zapytał. – Oddasz kiedyś przy okazji. – Nie, Bizon, mam trochę forsy od starego, starczy mi. – Jak chcesz. Gdybyś potrzebował, możesz na mnie liczyć. Gdzie teraz idziesz? – Na przystań, płynę statkiem na Hel. – Odwiozę cię – powiedział Bizon i wstał od stolika. Jego samochód był niewielki, ale elegancki. – Ho, ho! Jakiego to się wózka dorobiłeś – zauważył Jacek. – Są lepsze – odrzekł lekceważąco Bizon. Po chwili jazdy zatrzymał wóz przed przystanią Żeglugi. – To przyjechać? – zapytał. Jacek wyrwał kartkę z kalendarza i napisał adres domu kapitana. – Przyjadę we wtorek za tydzień, tylko czekaj, nie pożałujesz! – powiedział Bizon. Zawarczał samochód. Kłos pojechał. A to ci heca! Jaki bogaty, ma samochód i tyle forsy. Służbowe sprawy załatwia w kawiarni – myślał Jacek o Bizonie podczas powrotu na Hel. Tydzień minął szybko, Bizon słowa dotrzymał. Przypłynął właśnie z Gdyni statek i nieliczna grupa pasażerów schodziła po trapie na nabrzeże. Był i on, a jakże. Ubrany w jasny płaszcz z miękkiej wełny, jasne spodnie, szary kapelusik i szare buty – wyglądał bardzo elegancko. 41 – Ładnie, że czekasz – powiedział wyciągając rękę do Jacka. W mieszkaniu kapitana rozglądał się ciekawie. – No, no, kto by się spodziewał, przecież tu wszystko jak u artysty. Patrzcie, jakie boazerie, skóry, brązy... A to co? – Kasa. – Kasa? Jacek krzątał się po mieszkaniu. – Czekaj, zrobię herbaty z samowara. Lubisz? – Może być z samowara. A co macie w tej kasie? – Tam jest bandera i takie inne rzeczy, to długa historia, kiedyś ci opowiem. – Bandera? – Tak. Z zatopionego statku. To wielka pamiątka. – Głupiś, pewnie cię ten twój stary robi w konia, kto stare bandery chowa w takich kasach – odparł Bizon i nadal lustrował wnętrze mieszkania. Jacek tymczasem podał herbatę. Bizon wypił łyk, pochwalił i zapytał: – Wódki nie pijesz? – Nie. – Gospodarz nie daje! – Jeszcze nie próbowałem. – Ten twój stary płaci ci coś za robotę? – pytał dalej Bizon. – Nie! – roześmiał się Jacek. – Ty nie wiesz, jak to jest. On dla mnie jak ojciec. Uczyć się każe, jeść poda. A teraz budujemy jacht i mamy płynąć do Anglii, to fajny facet. – Jacht budujecie? – Tak. Będzie się nazywał „Hel”. – Gdzie jest ten jacht? – Na plaży, stoi na kozłach, już kawał roboty zrobiono. – A można zobaczyć ten jacht? – Pewnie, że można, nawet zaraz, cieszę się, że przyjechałeś. Powiedz, Bizon, góra z górą, co? Nad morzem wiał przenikliwy wiatr. Rafałowa łódź wyciągnięta była daleko na brzeg. Bizon oglądał ją dokładnie. – Penta? – zapytał wskazując na silnik. – Volvo Penta! – Dobra maszyna. A jak daleko tym odpływacie? – Zależy od pogody, jak gładka woda to i na morze można popłynąć, ale przeważnie łowimy w zatoce. – Ładna łódź – powtórzył Bizon. – A ten jacht gdzie? – Chodź, zobaczymy! Wysuszony przez wiatr piasek chrzęścił pod stopami. Księżyc zaszedł za chmury i nad morzem było ciemno. Jacek wszedł po koźle do wnętrza szalupy i wyciągnął ze skrzyni naftową lampkę. – Tu można wejść, ale ty taki elegancki, to się pobrudzisz. Bizon już wspinał się za Jackiem po drewnianym rusztowaniu. – Duże to pudło – zauważył. – Czekaj, zapalimy nietoperza. Blade światło naftowej lampy oświetliło nie wykończone burty łodzi. – Cholera, wieje tu jakąś dziurą, nie można papierosa zapalić– narzekał Bizon. Siedział na kole ratunkowym wewnątrz łodzi i walczył z gasnącymi zapałkami. – Od nietoperza odpal – poradził Jacek. 42 – Ale czym? – Bizon zniszczył ostatnią zapałkę i szukał w kieszeni papieru. Znalazł wreszcie zwitek pieniędzy, wyciągnął jeden banknot pięćdziesięciozłotowy, zwinął go w rulonik, przytknął do płomienia i przypalił papierosa. – Co ty robisz, Bizon, toż to przecież pięćdziesiąt złotych? Szkoda! – krzyknął zdziwiony Jacek. – Co szkoda, jak się palić chce. – Ty masz dużo forsy, co? – Dużo. Jak będziesz chciał, też będziesz miał dużo. Więcej niż ja. – Więcej? Dlaczego? – Bo ja nie mam łodzi, a ty masz. – Co na łodzi zarobisz! Ryba tania. – A to nie na rybie zarabiaj. – Gadasz, Bizon. Jak nie na rybie? – Głupiś, Jacek, oj jakiś ty głupi. – Pewnie, że nie taki mądry jak ty. – Nie obrażaj się, ja też nie byłem od razu mądry, w Gdyni się rozumu nauczyłem i ciebie nauczę, jeżeli nie wypaplasz... – Ja wypaplać. Bizon?! – Nikomu? – Nikomu! Bizon postawił kołnierz płaszcza. – Zatkaj te dziury, bo ziąb chodzi po kościach. – Jacek zasłonił szpary i Bizon mówił dalej. – Ciekaw jesteś, co ja robię? Pracuję, ale naukowo, więcej głową niż rękami. Kupuję stare samochody i sprzedaję nowe. Przy samochodach i o inną robotę nietrudno. Byle czego do ręki nie biorę. Łódź mi potrzebna. Jak chcesz, możesz pomóc, a o biedzie będziesz tylko w książkach czytać. – Bizon zaciągnął się papierosem. W szalupie zapanowało milczenie. Wiatr huczał nad brezentem. Nietoperz rzucał blade światło na starannie wygoloną twarz Kłosa. – A tego... – zapytał Jacek – w ogóle to... to wszystko po kryjomu, co? – Głupiś, pewnie że po kryjomu. – A jak się wyda? – Nie wyda się, wszędzie mamy swoich. – Dziwne to, co mówisz... Bizon usiłował zapalić nowego papierosa bezpośrednio od lampki. Płomień miotany podmuchami wiatru chwiał się i mrugał, wreszcie przeskoczył na wysuszoną bibułkę „Camela” i Bizon zaciągnął się wonnym dymem. – Zwiewajmy stąd, bo zamarzniemy na śmierć, a szkoda takich ludzi – powiedział. W drodze do portu wziął Jacka pod rękę i mówił przyciszonym głosem. – Zmarnujesz się przy tych śmierdzących rybach. Nikt ci młodych lat nie wróci. Świat jest szeroki, trzeba odwagi... Słuchaj, co ci powiem, mam faceta, który chce jechać za granicę. To jest oszust, złodziej, rozumiesz?! Chce z pieniędzmi uciec do Niemiec. My takich robimy w rydwan... – W rydwan? – Tak, w rydwan. To znaczy, załatwiamy im sztuczny rejs. Biorą paczki i przychodzą na brzeg. W lasku bierzemy od nich, co przynieśli, i robimy teatr... – Teatr? Ja nic nie rozumiem, co ty mówisz – wzruszył ramionami Jacek. – Teatr, to znaczy skok z aktorami, rozumiesz? – Co? – Musisz to zobaczyć, jak będzie lecieć. Następnym razem będziesz przewodnikiem. Tu się marnujesz. Jacek przygryzł wargi. 43 – Nie, Bizon, ja nic nie rozumiem. – Mówiłem ci, głupiś! – Może jestem głupi, ale dopóki tego nie pojmę, w żadnym teatrze udziału nie wezmę. – Patrzcie go, jaki mądrala, w obdartych portkach i głodny, a pyskaty, zamiast skakać z radości, rezonuje. – To nic, Bizon, że w obdartych portkach, od szczeniaka nikt mi gotowego nie podstawiał. – Co chcesz wiedzieć? – Wszystko. – Mówiłem ci już, że załatwiamy samochody albo facetów i mamy forsę? – Nie, Bizon, na mnie nie licz – powiedział oschle Jacek. Kłos wgniótł niedopałek papierosa czubkiem buta w ziemię. Statek zahuczał przeciągle na znak rychłego odjazdu. Kłos wciąż deptał dawno zagaszony niedopałek. Było widać, że myśli intensywnie. Wreszcie zrobił ruch, jakby chciał odejść, ale nie odszedł, spojrzał na Jacka z ukosa i powiedział: – Więc dobrze, nie powinienem tego mówić, bo tajemnica. Te nie jest robota tylko dla nas. To jest robota państwowa. Wykrywamy przemytników. Wiedzą o tym oficerowie i ty będziesz wiedział... – Oficerowie? – A co myślisz? Przecież to nie banda tylko wojsko... Rozumiesz teraz. Powiedziałem wszystko. Jacek przyglądał się koledze uważnie. – A, a, Bizon, po co ci jest nasza łódź, skoro te sprawa państwowa? Nie macie swoich łodzi? – Oj, Parnicki, jakiś ty cieć! Myślisz, że przemytnik wsiądzie do motorówki z napisem MO na burdę i będzie wierzył, że tą motorówką ucieknie za granicę bez paszportu? Jacek złapał oburącz dłoń Bizona. – No to tak gadaj! Wiedziałem, że w tym musi coś być. Ty byś, Bizon, nikogo nie oszukał, prawda? Pamiętasz, jak na Wielkanoc urządziłeś Zygfryda?! – Pamiętam – uśmiechnął się kwaśno Bizon. Marynarze zdejmowali trap z nabrzeża, śruba statku mełła wodę. Kłos w ostatniej chwili skoczył na pokład białego motorowca. To ci Bizon wykombinował robotę... takie różne rzeczy no, no. Zaufał mi – myślał Jacek wracając do domu. Nie mogę go zawieść, na pewno nie mogę zawieść... Następne dni wlokły się powoli. Jacek w szkole zapadał w zadumę, a wieczorami zamiast się uczyć lub pracować przy jachcie rozmyślał nad czekającą go nową wielką przygodą. Było zimno i Maciek przez kilka dni nie pokazywał się w osadzie. On był teraz najwierniejszy sprawie rejsu do Aberdeen. On też najczęściej odwiedzał w szpitalu Rafała. Jacek schudł, rozbiegały mu się oczy, myślał nocami o Rafale, o rejsie do Aberdeen, ale zauroczył go przede wszystkim Bizon i jego wielkie sprawy. We wtorek Bizon zgodnie z przyrzeczeniem czekał w swoim samochodzie na Jacka przed gmachem Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni. – Cześć! – Cześć! – Nie paplałeś gdzie aby czego? – Coś ty, Bizon, nie wierzysz mi? – Dobra, a więc do rzeczy, najpierw pojedziemy na obiad. Głodny jesteś? – Nie. Wziąłem z domu chleb. – Głupiś, pojedziemy do dobrej restauracji – zapuścił motor i samochód ruszył z miejsca. Kelner w czarnym smokingu przyniósł na tacy kartę potraw. Kłos przeglądał leniwie spis i wybierał przysmaki. 44 – Na przystawkę befsztyk tatarski z sardynką, potem śledzika w śmietanie i dwie czyste z lodu, a na obiad barszczyk z pasztecikiem i kurczęta po polsku, do tego ćwiarteczka wyborowej... Jacek w milczeniu konsumował te wspaniałości i podziwiał w duchu przyjaciela. Wódka uderzała mu do głowy i rozpalała skronie. – No i co, Jacek, umowa stoi? – zagadnął Bizon przy trzecim kieliszku. – Pewnie, że stoi. – Słuchaj, przyjedziesz w niedzielę rano. Zabiorę cię do warsztatu, gdzie remontujemy samochody. Zobaczysz dużo ciekawych rzeczy. Poznasz szefa, fajny chłop, ale lubi porządek. Potem pojedziemy do mnie i wytłumaczę, na czym będzie polegać skok z „chłopcem”, rozumiesz? – Wytłumaczysz, to zrozumiem. – No to twoje zdrowie, Jacek! – Twoje, Bizon. Wódka piekła w gardle gorzej od pieprzu, ale jak Bizon częstował w takiej restauracji, nie wypadało nie pić. Kłos i Parnicki rozstali się jak najlepsi przyjaciele i przez następne kilka dni Jacek miał czas na nową porcję rozmyślań. W niedzielę przyjechał do Gdyni i poszedł pod podany adres. – To jest ten z Helu, który ma łódź i może być przewodnikiem – powiedział Bizon przedstawiając Jacka grupie mężczyzn. Jacek ukłonił się. Mężczyźni kolejno podali mu ręce na powitanie. – Umiesz milczeć, młodzieńcze? – zapytał jeden z nich. – Umiem milczeć – odpowiedział rzeczowo Jacek. – No to w porządku. Twoim szefem jest Teo – mężczyzna wskazał Bizona. – Trzeba go słuchać i za wiele nie pytać, najwyżej o to, co jest konieczne do pracy. Rozumiesz? – Rozumiem. – Teraz zdejm świąteczne ubranko i wskakuj w kombinezon; tam leży. Wyczyścisz w środku samochód. Jacek przebrał się pospiesznie i przystąpił do pracy. Samochód był dobrej marki i jeszcze niestary, ale zajeżdżony na śmierć. Tymczasem w warsztacie mimo niedzieli wrzało jak w ulu. Szef, którego tutejsi ludzie nazywali Fruzia, doglądał wszystkiego osobiście. Właśnie któryś z mechaników wjechał samochodem na kanał. Wóz – biały opel – prezentował się okazale. Szef obszedł samochód naokoło, podniósł maskę, długo oglądał poszczególne zespoły maszyny. Potem wszedł do kanału i obejrzał podwozie. Gdy wyszedł, minę miał mocno krytyczną. – Na drugi raz takich gówien nie przywoź. – Co, szefie, przecież to nowy samochód. – E, nowy, kawał rzęcha z wybitymi sworzniami, klekot. Ile za to pudło chcesz? – Sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. – Ile?! Gratowi potrzebny jest mechanik, a tobie psychiatra. Ja się pytam, ile chcesz ode mnie za tego rzęcha, a nie ile można wziąć za niego od jelenia. – Co szef krzyczy? Sto trzydzieści tysięcy jak od szefa. Zgoda? – Zgoda... dostaniesz dziewięćdziesiąt i ani grosza więcej. – Szefie, niech szef mnie nie niszczy, przecież szef za niego weźmie sto osiemdziesiąt patyków... – Dobra, dobra. Ile ja wezmę, moja sprawa, ty ode mnie dostaniesz dziewięćdziesiąt! Teo, wypłać Idziemu dziewięćdziesiąt patyków za tego pobielanego trupa, którego nam przywiózł. Zamówiliśmy więc trzeba wziąć, nasza strata. 45 Idzi próbował oponować, ale szef bluzgał brudem i Idzi ze spuszczoną głową poszedł do Bizona po pieniądze. Przy baraku na podwórku stało kilka innych samochodów. Szef zawołał dwóch mechaników i poszedł je oglądać. – Zapuść silnik w tym „reno”. Daj pełne obroty, do dechy, tak dobrze. Tłucze się i gwiżdże, cholera jasna. Wrzuć mu jedynkę i wyciśnij sprzęgło, tak! Teraz dwójkę i trójkę. Dzwoni w skrzyni, skurczybyk, chyba łożyska ma zjechane. Słuchaj, Bruno, weźmiesz go, odsztyftujesz pastą na wysoki połysk. Przebij na metryce datę produkcji o jakie cztery lata. Tapicerkę trzeba dać nową. W przyszłą niedzielę zawieziesz go na targ do Gdyni. Do skrzyni biegów wsypiesz dwie garści trocin, żeby cicho chodził. Sprzedawaj go na trawie, a jeżeli spadnie śnieg, na śniegu. Śnieg wycisza. Tylko nie zapuszczaj silnika na betonie albo asfalcie, bo się klient wyśmieje... Dawaj kluczyki od MG, przejadę się i zobaczę, co ten morris wart. Szef pojechał i wrócił za dobre pół godziny. – Też już rzęch, trzeba zmniejszyć luzy w kierownicy i zmienić świece, wkręć oryginalne championy i dopisz do ceny jakie dziesięć tysięcy złotych. Jeszcze się w tym roku nie rozleci. Ta Skoda co tu robi? Przecież to dobry wóz? – Krzywa w ramie, szefie, stuknięta i spartaczona. Źle chodzi, nic jej już nie pomoże, a na oko wygląda jak nowa. – Sprzedać za nową! Nie na Wybrzeżu. W Warszawie albo W Katowicach. Fiata zostawcie, sam go sprzedam. A taunus co tutaj robi, przecież był u klienta? – Dziura otworzyła się pod błotnikiem, błoto pryskało do środka, klient podniósł wrzask, zabrał zadatek... – Psiakrew! – przeklinał Fruzia oglądając samochód. – I tu dziura na wierzchu, progi jak sito, w drzwiach też wyrwy. Cienko pomalowaliście i dlatego wóz się sypie. Bruno, skocz do apteki, przynieś z dwadzieścia rolek szerokiego plastra. Zakleisz, gdzie trzeba i pryśniesz cały samochód jaskrawym lakierem. Na targ jedź ostrożnie, bo się w drodze rozklei... Co wy się bawicie z tą simką? Budy ani silnika nie uratujesz. Mówiłem już, szmelc. Ochlapcie samochód po wierzchu grubo lakierem. Poprzypinajcię, gdzie się da rozmaite błyszczące duperele, termometr i zegarek na deskę, dwa dodatkowe lusterka po bokach, reflektory przeciwmgielne na przedzie... Tylko zderzak usztywnić, żeby z nimi nie odleciał. Czekaj, Bruno, aż przyjdzie klient z żoną. Musisz wybrać taką babkę, która głupia, a chce rządzić, bo inaczej samochodu nie sprzedasz. Obskoczysz klientkę uprzejmie, pokażesz jej świecidełka, jak co powie, chwal, że mądra. Jeśli chłop zauważy, że wóz się sypie, ośmiesz go z dwa razy i sinkę tobie sprzedasz. Przyczepa kempingowa po wypadku też jeszcze tutaj? Co wy po całych dniach robicie? Czemu ona stoi zamiast jeździć u klienta? – Jeździć ona nie będzie, szefie. – Dlaczego ma nie jeździć? – Nie dała się całkiem wyprostować, zwichrowana w ramie, ściąga samochód, na zakrętach cuda wyprawia. – Komuście próbowali ją wcisnąć? – Facetowi z fiatem. – Głupiście obaj, trzeba ją sprzedać takiemu, który ma wołgę albo ciężkiego forda, dokąd do rowu nie wpadnie, nie zauważy, że go przyczepa ściąga. W tej chwili na dziedziniec wjechał stary wartburg, z którego wysiadł elegancki mężczyzna w średnim wieku. Szef podbiegł do przybysza. – Witam, pana magistra, jak cenne zdrowie? – Dziękuję, żyje się. Ma pan coś ciekawego? – Oczywiście, klient nasz pan. Kupiłem specjalnie pięknego opelka, szyk i fason! Proszę, niech pan sam powie. – Rzeczywiście ładny. – Bezbłędny, panie magistrze, radzę nie zastanawiać się i brać. 46 Magister wszedł do wozu i przymierzył się do kierownicy, przerzucał biegi i oglądał tapicerkę. – Nowy wóz – zachwalał szef, niedawno doszczętnie skrytykowanego, opla. – A pod spodem jak? – Proszę osobiście zobaczyć. Jak z fabryki, żadnych luzów, żadnych zardzewień. – Ile? – zapytał konkretnie magister. – Dwieście tysięcy z gwarancją. Przez pół roku usuwamy wszelkie usterki, wóz jest reklamowy. – Dwieście? Drogo. – Dla pana mogę raz oddać samochód bez zysku, sto osiemdziesiąt tysięcy bez gwarancji. – Pomyślę. – Nie radzę zwlekać, bo jest klient. Magister zastanawiał się w skupieniu. Jeszcze raz obejrzał wóz. Widać było, że mu się podoba. – Sto osiemdziesiąt powiada pan? – Jak stoi z pełnym bakiem, instrukcją obsługi, narzędziami i zapasowym kompletem lamp. Cena, jak powiedziałem, dla pana magistra, reklamowa. – Dobrze, niech pan dzisiaj wieczorem przyprowadzi wóz do mnie do domu, tutaj jest zadatek – powiedział klient kładąc na masce samochodu plik pięćsetek. Magister wsiadł do swojego starego Wartburga i odjechał. Szef schował pieniądze do kieszeni. – Weź no, Bruno, tego opla, wymontuj prądniczkę i zanieś do kantorka, tam leży druga taka sama, tylko trochę starsza, załóż ją na miejsce tamtej. Jacek pracował przy czyszczeniu zaniedbanego samochodu tak zapamiętale, że nie słyszał, co działo się dokoła. Bizon siedział w kantorku i mozolnie wypełniał jakieś rachunkowe księgi. Po kilku godzinach takiej pracy, gdy już zaczynało się ściemniać, zamknął kantorek i podszedł do Jacka. Szef kiwnął im ręką, wsiadł do wypucowanego forda i odjechał. Bizon kazał Jackowi przebrać się i pojechali na obiad do restauracji, a potem do mieszkania Bizona, gdzie zeszło się większe towarzystwo. – Napij się, chłopcze, poznasz świat – uśmiechnęła się do Jacka młoda pani w króciutkiej sukience. – Chodź tutaj! – zawołał go Bizon. – Siadaj. W niedzielę przyjedziesz na cały dzień, zgoda? – Zgoda. – Będziemy mieć pilną robotę. Rozumiesz? – Rozumiem. Jakaś dziewczyna, chwiejąc się na nogach, podeszła do Bizona i objęła go ramieniem. – Teo, Teo, zatańczymy – prosiła przymilnie. – Odczep się, przecież widzisz, że pracuję – odburknął Bizon i uwolnił się z objęć. Dziewczyna odeszła obrażona. Bizon zatarł ręce. – No, Jacek, nie wyganiam cię, ale jedź do domu, a w niedzielę o ósmej rano melduj się w warsztacie. – Dobrze, Bizon – Jacek ubrał się i odprowadzony przez kogoś do drzwi wyszedł na klatkę schodową, a potem na ulicę. Czuł zamęt w głowie od wypitej wódki. Nie bardzo mu się podobało to towarzystwo u Bizona, pocieszał się jednak, że Bizon na pewno wie, co robi. Prosił, żeby mu zaufać, więc trzeba ufać. Przed samym domem Jacek spotkał Kubka. – Bój się Boga, gdzie ty się podziewasz? Nie byłeś u kapitana, pytał o ciebie, czekał. Był tu Maciek. Obaj byliśmy w szpitalu. Tylko ciebie nie było – mówił z oburzeniem Kubek. Jacek spuścił głowę, błądził oczami po ziemi, jakby szukał ratunku w zdeptanym piasku pod stopami. Tłumaczył, że spotkał przyjaciela jeszcze z Warszawy, zagadał się o starych 47 sprawach i uciekł mu statek na Hel. Kubek popatrzył na kolegę z ukosa, wykręcił się na pięcie i bez słowa znikł w mroku. Jacek powoli wszedł do mieszkania, za nim wśliznął się pies, otarł o nogi, pobiegł do pokoju i położył na krokodylej skórze przed łóżkiem kapitana. Jacek zrobił sobie kolację. Pies przez cały czas przyglądał się uparcie młodszemu gospodarzowi, wodząc za nim wzrokiem. Jackowi Radar wydał się nieufny i daleki. Może wszystko kapuje? – myślał zdeprymowany kandydat do nowej, niejasnej przygody. – Rafał czekał, a jego Jacka nie było, nie było go u kapitana w szpitalu. Jajecznica smażona na boczku miała gorzki smak, rosła w ustach. Jacek długo w nocy myślał o Bizonie i Rafale. Rano z zaczerwienionymi oczami i ociężałą głową pobiegł do szpitala. Rafał spokojnie wysłuchał opowiadania o spotkaniu z kolegą – Bizonem, który teraz jest w Szkole Morskiej, a kiedyś był wodzem podwórkowych zabaw. Ucieszył się nawet, że Jacek spotkał kogoś ze starszych przyjaciół. Wychodząc z tej wizyty Jacek szedł powoli, patrzył w ziemię, w kwadratowe płyty chodnika. Nie powiedział wszystkiego, a więc okłamał starego kapitana, łatwo mu to przyszło, czy okłamie też Kubka i Maćka? Co im powie? Gdzie znika? Z Maćkiem nie będzie łatwa sprawa, na pewno nie... Kapitan uwierzył, teraz uwierzył na pewno, ale gdy przekona się, że ten którego przyjął do domu, dla którego był lepszy niż ojciec, oszukuje, kręci, wymyka się... Co wówczas zrobi, kapitan? Może wypędzi i on, Jacek, znowu wróci do sierocińca, jak wtedy po ucieczce na kutrze? Wiatr hulał nad zatoką, szumiało spienione morze, podrywał się piach z ulicy, bił w twarz, trzeba było ręką zasłaniać oczy przed drobnymi jego igłami. Jacek stanął na skrzyżowaniu ulic, nie wiedząc gdzie pójść. Może wrócić do Rafała i powiedzieć mu całą prawdę o Bizonie, o warsztacie, i o tym, że ma pomagać w chwytaniu przestępców? Bizon zastrzegł, że to tajemnica, zaufał, nie wolno go zdradzić. – Drepcze Jacek w miejscu na skrzyżowaniu ulic, twarz ma czerwoną od morskiego wiatru, w oczach piasek, stoi już długo, myśli, wreszcie zawraca. Idzie do szpitala jeszcze raz, idzie coraz szybciej, w końcu biegnie, zdyszany wpada na chłodny, opustoszały korytarz. – Kawaler do kogo? – zatrzymuje go przechodzący lekarz. – Do kapitana Kamkela, ważna sprawa... – Kapitan śpi po transfuzji i kroplówce, wracaj do domu. – Ale, panie doktorze, to bardzo ważna sprawa, najważniejsza, jaka może być. – Tym bardziej trzeba się z nią wstrzymać – powiada spokojnie lekarz i doprowadza Jacka do drzwi. – Bywaj, chłopcze, a pamiętaj, że chorych odwiedza się w przeznaczonych na to godzinach. Na dworze wiatr jakby wzmógł się jeszcze, zakręca pożółkłymi liśćmi na małym placyku, podrywa je do góry i niesie w stronę morza, gdzie krzyczą mewy. W niedzielę Jacek, kręcąc się po warsztacie w oczekiwaniu na Bizona, ze zdumieniem spostrzegł, że czyszczony przez niego niedawno pordzewiały „rzęch”, wygląda jak nowy samochód. A na miejscu, gdzie przed paroma dniami ustawione były odnowione samochody, teraz stały dwie szare warszawy. Po kilku minutach nadszedł Bizon, a za nim przyszli inni ludzie. Na końcu zjawił się szef i starszy gość w zamszowej marynarce. Ktoś włączył elektryczny czajnik i zaparzył herbatę. Fruzia zapytał, czy są już wszyscy. – Komplet – powiedział Bizon. – Jak tablice? – pytał dalej szef. – Podwójne. – Pokaż. Bizon podszedł do pierwszej z brzegu warszawy, odchylił numer rejestracyjny i lekko go wyjął. – Prawidłowo – pochwalił szpakowaty w marynarce z jasnego zamszu. Fruzia rozdzielał zadania. 48 – Ty, Teo – zwrócił się do Bizona – i mały – wskazał na Jacka – pojedziecie po turystów. Mieszkają w pensjonacie „Wanda”, weźmiecie ich walizki do samochodu. Powiesz, Teo, że dostarczysz ich rzeczy na statek. Daniel i August drugą warszawą pojadą na skrzyżowanie ścieżek, gdzie w mundurach zrobią teatr. Ja będę w centrali. Jasne? – Jasne, szefie. – No, to po jednym i do roboty – powiedział Fruzia rozlewając wódkę do kieliszków. Był wyraźnie zadowolony. Bizon podszedł do szarej warszawy i za chwilę wrócił z pokaźną paczką. – Masz, Jacek, włóż to – rzucił chłopcu zupełnie nowe ubranie. Jacek przebrał się i stwierdził, że jest elegancki jak nigdy, wsiadł do samochodu, jak kazał Fruzia, i wraz z Bizonem ruszyli w ciemną noc. Bizon gdzieś po drodze wysiadł, wrócił za pół godziny zupełnie inny. Miał wąsy, a ubrany był w zieloną zagraniczną kurtkę, wąskie spodnie i wysokie męskie botki. Na głowę włożył wełnianą czapkę z pomponikiem, a w ręku trzymał fajkę. Jacek nigdy nie widział, żeby Bizon palił fajkę. Ruszyli ostro z miejsca, droga nie trwała długo. Pensjonat leżał tuż nad brzegiem morza. Bizon i Jacek wysiedli z samochodu i weszli po schodach do góry. Zapukali pod numer szesnasty. – Pan Tomasz!? – zapytał Bizon lokatora, który otworzył im drzwi. – Jestem szyprem z kutra. Poławiam dorsza na Bałtyku – przedstawił się nieznajomemu. – Właśnie czekam na pana! – wykrzyknął tamten i cofnął się w głąb pokoju. – Przysłał mnie tu kuzyn z Warszawy. – Tak, tak, kuzyn polecił zapytać kapitana o tytoń Amphora... – wybełkotał z trudem lokator szesnastki. – Jest tytoń, proszę szanownego pana. Nieznajomy zaśmiał się nerwowo; uznając, że prezentacja jest skończona, zapytał nieco spokojnieszym tonem: – Jak wygląda sprawa? – Nasz klient nasz pan – odpowiedział frazesem Bizon pokazując w szerokim uśmiechu białe zęby. – Pan taki uprzejmy, kapitanie. Widzę, że mój znajomy zrobił dobry wybór... – mówił nerwowo gospodarz. – Sam pan oceni, prezesie – powiedział już bez uśmiechu Kłos. – Gdzie reszta pańskich ludzi? – Są gotowi, zaraz ich poproszę – odparł prezes i wyszedł z pokoju. Wrócił po chwili jeszcze bardziej blady niż przedtem. Bizon tymczasem wyraźnie kuł żelazo póki gorące. – Pieniądze, złoto, dewizy proszę złożyć do tego worka – powiedział i położył na stole juczek z grubego żaglowego płótna – zabezpieczymy kosztowności w sposób niezawodny – dodał widząc okrągłe oczy przerażonego gospodarza. – No tak, oczywiście, mój kolega i pani zgodzili się oddać w depozyt złoto, jak najbardziej... oczywiście... Co się tyczy jednak pieniędzy, wolelibyśmy raczej zachować je przy sobie, jeżeli panowie pozwolą – jąkał się prezes. – To niemożliwe – stwierdził Bizon, z trudem hamując wściekłość. – Przeprawiamy ludzi przez granicę według najnowszych zasad. Prezes szukał nerwowo czegoś w kieszeniach, przestępował z nogi na nogę. Kłopotliwa cisza przerwana została skrzypnięciem drzwi. Na progu stanęła młoda kobieta. – Prosimy – powiedział prezes stłumionym głosem. Za dziewczyną do pokoju wszedł jeszcze jeden „turysta”. Był to także niemłody już mężczyzna. Przybyły taszczył z trudem trzy skórzane walizy. – To cały nasz majątek, dorobek życia – powiedział i skrzywił się w sztucznym uśmiechu. Bizon patrzył uważnie na walizy. – Dużo tego – mruknął. – Same najcenniejsze rzeczy, panie kapitanie, nie było jak tego zostawić, żal brał... – Kłopot, duży kłopot z takim bagażem – narzekał Bizon. – Trudno jednak, zabieramy rzeczy do samochodu. 49 – Proszę poczekać – powiedziała dziewczyna – idę z panami. – Wzięła woreczek z kosztownościami i poszła z rzekomym kapitanem. Gdy usadowiła się na tylnym siedzeniu warszawy, Bizon zabrał od niej woreczek, starannie go zawiązał i schował w skrytce pod siedzeniem. Po czym kiwnął na Jacka i obaj wyszli z samochodu. Bizon pochylił się nad chłopcem. – Widzisz – powiedział – gdy już wszyscy będą w samochodzie, zamienisz numery. Po chwili do wozu wsiedli dwaj pozostali pasażerowie. Bizon usiadł za kierownicą, Jacek szybko, niepostrzeżenie zakręcił się koło zmiany numerów. Kierowca nacisnął gaz i wóz potoczył się wąską asfaltową drogą, potem skręcił w prawo i jechał bocznymi drogami aż do traktu, przy którym wysiedli. Jacek pozostał chwilę z „turystami”, a Bizon odprowadził samochód dalej i zaparkował obok domu, przy końcu asfaltowej drogi. Potem wrócił i wszyscy skierowali się w stronę lasu. Lekko zmarznięte gałązki trzaskały pod stopami. Bizon wysunął się na przód i badał drogę. Noc była ciemna, księżyc co chwila ginął wśród kłębiastych chmur. Przed skrzyżowaniem ścieżek „kapitan” przystanął, cofnął się i dał Jackowi umówiony znak. Ten szybko odskoczył od paczki turystów i znalazł się przy szefie. W tej chwili niczym spod ziemi wyrośli na leśnej drodze dwaj milicjanci. – Stać! – padła komenda. – Panowie pozwolą dokumenty! Bizon zrobił krok w kierunku zarośli, Jacek skoczył za nim. – Ręce do góry! – wrzasnął jeden z mundurowych odbezpieczając rewolwer. Bizon i Jacek podnieśli posłusznie ręce i wrócili na ścieżkę. Nieco dalej zatrzymała się trójka uciekinierów. Sierżant MO zaświecił latarką. – Kto tam jest? Stać! – drugi milicjant poszedł w kierunku „turystów” i przyprowadził ich na skrzyżowanie ścieżek. – Państwo razem? – zapytał sierżant wskazując Bizona i Jacka. Tamci milczeli. – Pana, panie szyper znamy. Wie pan coś o tym, prawda? Pański kuter wszedł do zatoki bez świateł... Bizon spoglądał błędnie dookoła. – Nieporozumienie, może spięcie w instalacji, pewnie jakaś awaria – usiłował tłumaczyć „milicjantom”. – Zobaczymy, co za awaria, WOP i celnicy sprawdzą, co pan ma w ładowniach... a w samochodzie przemycik, co? Proszę z nami – powiedział „funkcjonariusz”. Drugi „milicjant” zwrócił się do prezesa podniesionym głosem: – Pytam, czy państwo razem? Prezes jakby się obudził ze snu. – Ale skąd! Zupełnie nie znamy tych ludzi, nawet przestraszyliśmy się ich, mieszkamy w Sopocie, w pensjonacie, jesteśmy zameldowani... – Dokumenty! Wszyscy, pani też! – „sierżant” w świetle latarki przeglądał papiery. – Państwo z Rzeszowa? – zapytał. – Tak, z Rzeszowa, na wycieczce – odpowiedział szybko prezes. Drugi mężczyzna był blady, dygotała mu szczęka, jedynie dziewczyna zachowała spokój. – Na wycieczce? Tak po nocy? – pytał „milicjant”. – Prosiłam – powiedziała dziewczyna – żeby panowie pokazali mi w nocy morze i byli tacy uprzejmi... nie rozumiem co w tym złego? „Milicjanci” spojrzeli na siebie. – Papiery w porządku – powiedział „sierżant”. – Szyper i ten młody, pójdziecie z nami do komendy, państwo są wolni, a z nocnymi spacerami prosimy nie przesadzać, lepiej posiedzieć w hotelu. Panie szyper, prosimy do samochodu. Jacek i Bizon poszli z „milicjantami”, a trójka osłupiałych, ogołoconych z dobytku „turystów” pozostała na rozstajnych ścieżkach. 50 – Szybko, szybko, bo gotowi narobić wrzasku – popędzał kompanów jeden z „milicjantów”, zwany Danielem, ściągając pośpiesznie z karku autentyczny mundur sierżanta MO. Bizon wsiadł do warszawy z walizkami „turystów” i pojechał do warsztatu. Drugi z „milicjantów”, Tol, już w cywilnym ubraniu, rozparł się za kierownicą samochodu. Jego okrągła gęba dosłownie promieniała radością. – Aleśmy ich zrobili w rydwan – powiedział do Jacka. Wyć! To się nazywa robota, teraz już wiesz, jak wygląda teatr? Fruzia nie w ciemię bity, przy nim dorobimy się majątków – zachłystywał się pochwałami Tol. – Mhm – przytaknął Jacek, nie wszystko rozumiejąc w tej grze. – Będziesz spał u mnie, a rano wrócisz na swój Hel. I nikomu pary z gęby, boby było marnie... – Już mi Bizon mówił. – Kto? – Teo. – A, Teo, tak gadaj. Jacek po powrocie do domu w skrzynce na korespondencję znalazł dwa urzędowe pisma z Komendy Wojewódzkiej MO w Gdańsku. Jedno adresowane do Rafała, drugie zaś do niego osobiście. Zdrętwiały, poczuł wypieki na twarzy, do głowy cisnęły mu się różne myśli. Może Fruzia, Bizon – cała zagadkowa banda, a z nią on, Jacek, wezwani są na przesłuchanie? Ale dlaczego? Cóż w końcu to znaczy? Czyżby Bizon mówił nieprawdę? A kapitan? Co z tym wspólnego ma kapitan? Jacek długo szukał noża do rozcięcia koperty. Drżącą ręką, z trudem wydobył złożony w czworo list. Biegał nerwowo spojrzeniem po papierze. Twarz rozjaśniała mu się w miarę czytania pisma. Komendant Milicji w Gdańsku uprzejmie zawiadamiał, że wykopane z ziemi plany przyczyniły się do odnalezienia bezcennego zbioru ukraińskich ikon zrabowanych przez Niemców tuż przed zakończeniem wojny. Komendant zapraszał Jacka do Gdańska na spotkanie w konsulacie radzieckim, gdzie miały być wręczone jemu oraz jego kolegom pamiątki i nagrody. Ledwie zdążył przeczytać ów szczęśliwy list, gdy rozległo się stukanie w szybę, dobijali się Kubek i Julek. Gęby ich na milę promieniały szczęściem, wpadli do pokoju wymachując kopertami podobnymi do tej, jaką otrzymał Jacek. – A to ci heca! Ikony! – gorączkował się Julek. – Uratowaliśmy dzieła sztuki, nagrody będą sowite, pewnie dadzą nam po takiej ikonie na pamiątkę. – Szkoda, że kapitan chory... jak tu jechać bez niego – martwił się głośno Kubek. Jacek milczał. Na Maćka nie trzeba było długo czekać, zjawił się nazajutrz. – Jacek, ty sobie nie lekceważ! – wypalił od drzwi wymachując niebieską kopertą. Jacek tym razem naprawdę sobie nie lekceważył. Był już u Rafała. Odbyli wspólnie z Kubkiem i Julkiem naradę, bo był problem. Wszyscy trzej nie chcieli jechać do konsulatu bez kapitana. Kubek w szpitalu przypomniał rozmowę sprzed kilkudziesięciu dni, kiedy chłopcy przekazali szefostwo operacji „Jesienny Camping” w ręce Rafała. Jego to właśnie dowództwo doprowadziło do takiego zakończenia sprawy. Jego to więc sukces. Tak dowodził Julek. Kubek i Jacek zgadzali się z nim, trzeba było jeszcze zdania Maćka, które w tym towarzystwie liczyło się bardzo. Teraz był i Maciek. Kiedy trzej chłopcy powtórzyli mu rozmowę z kapitanem, Maciek zawyrokował, że on, wicedowódca, bez wodza naczelnego operacji „Jesienny Camping” w uroczystościach międzynarodowych zorganizowanych na cześć powodzenia tej operacji udziału nie weźmie. – Bez generała ani rusz, panowie; ka-pe-wu, kiepele? Kiedy nazajutrz zjawili się w komplecie w szpitalu u kapitana i zakomunikowali mu o swojej decyzji, kapitan uśmiechnął się szeroko, mrugnął na Maćka i powiedział: 51 – Słuchaj, operacja jeszcze trwa. Jak widnieje w tym piśmie, jej zakończenie nastąpi na międzynarodowym spotkaniu w placówce dyplomatycznej, rozumiesz powagę sytuacji, Maciek? – Rozumiem – odparł wiceszef. – No więc, jak myślisz, czy my tu w pięciu kompetentni jesteśmy do odwołania spotkania międzynarodowego, skoro termin tego spotkania jest już ustalony? Maciek milczał, trzej pozostali chłopcy też milczeli. Rafał poruszył się na łóżku. – Słuchajcie teraz moich rozkazów – powiedział z powagą patrząc na Maćka. Maciek wstał z krzesła, stał prawie na baczność, patrzył w oczy Rafała. Kapitan mówił powoli, z rozwagą: – Spotkanie w konsulacie odbędzie się w terminie określonym przez konsula. Pojedziecie na nie razem, szczegółową relację zdacie mi potem wszyscy czterej. Za kilka dni wieczorem, gdy Jacek sam był w domu, zastukał do drzwi Tol. – Cześć mały! Sam jesteś? – zapytał od progu. – Sam. – Teo kazał zapytać, czemu się nie pokazujesz, dlaczego nie zabrałeś forsy? – Jakiej forsy? – Doli za skok. – Doli? – Twój udział – powiedział Tol i położył na stole kilka brunatnych papierków. – Schowaj forsę, bo nie lubi ludzkich spojrzeń. W środę rano masz przyjechać do warsztatu, będzie robota. – Z turystami? – Nie, towarek w porcie, mała sprawa, przy turystach – szczeniak. Tym razem na dziedzińcu warsztatu samochody były uprzątnięte. Przy baraku para gniadych koni raczyła się sianem. Opodal stała platforma na gumowych kołach. – Twój zaprzęg – powiedział na widok Jacka Bizon, klepiąc konie po wychudłych karkach. – Pojedziesz do portu po lód dla masarni. – Dla masarni? – zdziwił się Jacek. – Nie pytaj tyle – zniecierpliwił się Bizon. – Rób, co mówię. Tol zaprzągł zwierzęta do wozu i Jacek zajął miejsce na koźle. Zaczęła się nauka powożenia. „Cyklodrom” był jednak ciasny i konie z wozem kręciły się w miejscu. Po godzinie prób władania lejcami oraz posługiwania się okrzykami: Heta, wista, acia, prr... – Bizon doszedł do wniosku, że to nie nauka i wyjechali na ulicę, gdzie edukacja trwała drugą godzinę. A że szkapy były solidnie zmęczone końskim żywotem i potulne jak trusie, wkrótce Jacek zdawał się być zawodowym furmanem. Przyszedł do warsztatu Daniel i powiedział, że już pora jechać po lód. Wziął jakiś samochód i pojechał do portu. Jacek z Bizonem wsiedli na wóz i pojechali za nim. Kawał przed bramą Bizon oddał Jackowi lejce i zeskoczył z furmanki. Jacek pojechał pod bramę portu rybackiego i stanął przed zagradzającym drogę łańcuchem. W szybce kantoru ukazała się twarz strażnika. Młody woźnica, pouczony przez Bizona co ma robić, skinął głową tak, jakby się kłaniał. Strażnik opuścił łańcuch, Jacek szarpnął lejcami, wrzasnął – wio! – i posłuszne zwierzęta ruszyły z miejsca. Wóz przetoczył się przez portową bramę. Koło chłodni było składowisko beczek – jedne były załadowane rybą, drugie solą, a inne beczki stały puste. Ku swemu zdumieniu Jacek spostrzegł tam Bizona. Gdy mieli już wóz zapełniony do połowy, Bizon odjechał na bok, obejrzał się dookoła, a że nikogo na nabrzeżu nie było, odkrył błyskawicznie jedną beczkę i wyciągnął z niej spory jutowy worek, rzucił go na wóz i przysypał lodem. 52 – Okay – powiedział do Jacka. – Teraz ci tego nawet diabeł nie wygrzebie. Masz jeszcze rachunek na lód, przy bramie mogą sprawdzać. Został w porcie, a Jacek pojechał w kierunku bramy. Wjazd był zagrodzony łańcuchem. Z budki wyjrzał strażnik i podszedł do wozu. – Kawaler lód wiezie? – zapytał. – Tak, ja tu zawsze biorę lód, dla masarni – powiedział Jacek i pokazał ręką na łańcuch zagradzający wyjazd. – Zaraz, zaraz, zawsze czy nie zawsze, ja nie wiem, bo dzisiaj jestem na zastępstwie i nikogo nie znam. Rachuneczek za lód jest? – Pewnie, że jest – młody furman pokazał rachunek. Strażnik obejrzał dokładnie papier. – Tona lodu... – mruczał obchodząc wóz dookoła. Jacek siedział spokojnie, ale czuł, że serce rozwala mu pierś. – A mojemu znajomemu strażnikowi, temu co tu zawsze jest, co się stało? Chory? – zagadnął z głupia frant. – Na pogrzebie ojca – odrzekł wartownik macając lód na wozie. – Co pan powie, ojciec mu umarł? A to przykrość! – powiedział Jacek i zamarł, bo u wlotu ulicy, ukazała się zaprzężona w dwa gniade konie platforma z młodym furmanem na koźle; ta, która pewnie zawsze brała lód z portu. – Można ten rachuneczek z powrotem? – Jacek wyciągnął rękę po papier. Strażnik oddał rachunek i dalej szperał w lodzie. – Niech pan koledze wyrazi żal od mojego szefa z powodu tego ojca... Można jechać? – Dobrze, wyrażę – odpowiedział strażnik i zdjął łańcuch z haka. Bizon stał z daleka i przyglądał się w napięciu całej scenie. Ale gdy Jacek przyjechał do warsztatu, Bizon już tam był, klepnął Jacka w kark. – Będzie z ciebie człowiek. Będzie, postaramy się o to... Jacek nic nie odpowiedział. Nie mógł zrozumieć, o co właściwie chodziło w tym dzisiejszym przedsięwzięciu. Co chował Bizon pod, lodem w tym worku? Stanowczo jak tylko zostaną sami, musi przycisnąć Bizona, żeby mu powiedział wszystko. Wszystko... Któregoś dnia, gdy Jacek był u Bizona i już, już miał zapytać o ten lód, o te beczki, do pokoju nagle wpadł Fruzia. – Sami jesteście? – zapytał od drzwi. – Sami – odpowiedział Bizon. – Natychmiast wyślesz kogoś do Olsztyna – powiedział szef – przed godziną pojechał tam Daniel. Wziął sportowego fiata i pojechał. Tu jest adres. Z Warszawy przyjechał Ernest, wie coś o naszych samochodach. Jest w porcie i trzeba się z nim rozmówić, może to zrobić tylko Daniel, on zna tego cwaniaka Ernesta. Cholera! – zaklął Fruzia – poza tym nikt inny do tych nożowników nie pójdzie. – Dobrze, Fruzia, załatwię, możesz spać spokojnie. Szef wypił kieliszek koniaku, pokręcił się jeszcze po pokoju i poszedł. – Jacek! Pojedziesz do Olsztyna – powiedział nagle Bizon i zabrał się do pisania listu. Pisał dobrą chwilę, po czym zaklęli kopertę. – Masz tu pieniądze. Pociąg jest za godzinę, odwiozę cię na dworzec. Oddasz list Danielowi i wrócisz z nim samochodem. Rano powinniście być z powrotem. To bardzo ważna sprawa. Ważniejsza od „turystów”. Rozumiesz. Potem ci wszystko wyjaśnię – dodał widząc pytający wzrok Jacka. Pospieszny do Olsztyna przyjechał w środku nocy. Młody posłaniec udał się taksówką pod wskazany adres. Drzwi otworzyła mu starsza kobieta. Zapytana o pana Daniela z Gdyni odpowiedziała, że Daniel z jej córką wyjechał na wieś i wrócą pewnie dopiero nazajutrz. Faktycznie Daniel wrócił, gdy już na dworze było szarawo. Zobaczył Jacka, zrobił wielkie oczy, chwycił list i przeczytał pospiesznie. 53 – Psiakrew! – zaklął. Spojrzał na zegarek. – Późno, cholera! – Siadaj do samochodu, szybko! – Nie czekając na dalsze ponaglenia Jacek znalazł się w sportowym fiacie. – Zapnij pas! – powiedział Daniel, zapinając jednocześnie na sobie chromową klamrę. Wóz dosłownie skoczył z miejsca. Sklepy, autobusy i ludzie szybko uciekali do tyłu. Fiat przeleciał pod wiaduktem i wpadł na prostą drogę. Wieczór był zimny i mokra szosa obmarzała cienkim nalotem lodu. Wóz leciał jak szalony, ocierając się prawie o wyprzedzane i wymijane samochody. Jacek wciśnięty w fotel patrzył na drzewa po obu stronach szosy, które tworzyły ciasny tunel dla mknącego samochodu. Zbliżali się do zakrętu. Pobladły pasażer rzucił okiem na szybkościomierz. Sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Droga była wąska, a zakręt gwałtowny. Samochód pędził z nie zmniejszającą się szybkością. W sekundę później wóz wpadł w gwałtowny poślizg. Jacek skulił się i czekał na najgorsze. Silnik zaryczał na zdwojonych obrotach. Młody pasażer trwał chwilę w odrętwieniu, a że nic się nie działo, otworzył powoli oczy. Samochód pędził znów prostą drogą. Zakręt został daleko w tyle. W reflektorach lśniła lodowa powłoka szosy. Wskazówka szybkościomierza stała niezmiennie na sto sześćdziesiąt. Kilka mniejszych zakrętów Daniel wziął bez zdejmowania nogi z gazu. Na krętym odcinku drogi leżał przewrócony do góry kołami wartburg, a przy nim stała grupka ludzi. Daniel ominął wrak jadąc prawymi kołami w rowie. – Wypadek – powiedział Jacek. – Ślisko to się wywracają – odrzekł Daniel. Strzałka szybkościomierza wskazywała teraz sto czterdzieści. Samochód ślizgał się na ostrych zakrętach. Powoli pasażer przyzwyczaił się do pędu i nie spotykanego stylu jazdy. – Przecież my się ślizgamy... i to jeszcze jak – wydusił wreszcie z siebie. Daniel w skupieniu przymierzał się do pokonania następnego zakrętu. Z przeciwka wyjeżdżała duża ciężarówka. Jej kierowca widząc pędzący w poślizgach wóz, uciekł na sam kraj szosy. Daniel obrócił kierownicę, dodał gazu i fiat przeleciał tuż przy ciężarówce. Daniel zaklął: – Ślisko, cholera! – Wpadł znowu w jakieś zwariowane zakręty i po wyprowadzeniu wozu zapytał: – Mówisz, że się ślizgamy? – No, no, ślizgamy się przecież, a nie leżymy jak tamci...– wybełkotał Jacek. – Nasze poślizgi są kontrolowane – roześmiał się Daniel. – Ten duży zegar po co? – zapytał Jacek. – To licznik obrotów silnika. Takie coś jest potrzebne jedynie w sportowym wozie. Potem wskoczyli na szeroką drogę E-81. Daniel spojrzał na zegarek. – Późno, psiakrew! – zaklął jeszcze raz. Daniel zatrzymał samochód dopiero przed restauracją w Gdańsku, w Nowym Porcie. – Teraz będziemy rozmawiać z dużym cwaniakiem. Poczekaj tu i wejdź za chwilę. Udawaj, że mnie nie znasz – powiedział do Jacka. W barze było szaro od dymu, pachniało piwem i panował gwar. Jacek rozejrzał się i spostrzegł, że Daniel siedzi przy stoliku z dwoma innymi mężczyznami, z których jeden nosił zieloną skórzaną kurtkę. Przy drugim stole były trzy wolne miejsca. Jacek usiadł przy nim i zamówił piwo. – No więc, gdzie jest ten samochód? – pytał Daniel tamtych. – Zgadnij – odrzekł jeden z obcych oglądając czubki paznokci. Daniel zamyślił się. – Mhm, powiedzmy pod stołem w tej restauracji. Dobrze zgaduję? – Nie, Daniel, zupełnie źle zgadujesz. Zupełnie źle. – No to wisi na ulicznej latarni. – Nie, nie tak! Mogę ci, Daniel, poradzić, żebyś zgadywał solidnie, a nie na odwal się. 54 – Ernest, zgadują dzieci w szkole, kiedy nie umieją, ja nie chcę zgadywać, tylko chcę wiedzieć. Rozumiesz? – powiedział Daniel chłodno. – Ile przyniosłeś forsy? – zapytał ten w zielonej kurtce. – Ile chcesz? – Po patyku za każde słowo. Biorę tanio; bo lubię Fruzię. – Płacę pięć patyków za całą mowę. – Ty, Daniel, jesteś kawalarz. Przyjechałeś w interesach, a interesy masz gdzieś, opowiadasz dowcipy. Jak ci się podoba ta bruneteczka z przeciwka, bo mnie bardzo... – Ernest, ja mam w tyłku twoją bruneteczkę, gadaj, gdzie jest ukradziony samochód! – Połóż, panie, pieniążek, cyganka prawdę powie – powiedział Ernest i wyciągnął rękę. – Sześć tysięcy zgoda? – zapytał Daniel. – Tysiąc za każde słowo albo zgaduj dalej. Daniel czyścił pilniczkiem paznokcie. – Ile chcesz, Ernest? Poważnie pytam. – Kup dziesięć słów po tysiącu, a resztę powiem darmo. Nie lubię zdzierać. – Płacę razem sześć tysięcy, nic więcej. – Cha! cha! cha! – roześmiał się Ernest. Drugi mężczyzna cały czas milczał i wypełniał chyba dziesiąty z kolei kupon toto-lotka. – Gadaj, Ernest, bo mi się spieszy – nalegał Daniel. Ernest dłubał wykałaczką w zębie. – O dziewczętach albo o kosmonautach mogę gadać z tobą za darmo, ale o ukradzionym samochodzie inaczej nie mówię jak po patyku za słowo. Wolno mi, prawda? – Ernest, nie skrob, bo przeskrobiesz, ostatnia moja cena: siedem patyków za mowę. Ten w kurtce zamyślił się. – A wiesz, jakie jest moje ostatnie słowo? Dziesięć patyków, płatne przed otworzeniem gęby. Teraz w zadumę zapadł Daniel. Oglądał sufit. – Dobrze – powiedział po sporej chwili – tylko nie z góry. Was jest dwóch ja sam. Powiecie, zapłacę. Tamci spojrzeli na siebie. Daniel uśmiechnął się niemal serdecznie. – Gdybym was nie znał, pomyślałbym, że boicie się mnie. – Nie dowcipkuj, Daniel, my ciebie znamy. Dawaj pięć patyków, a resztę zapłacisz, zanim wstaniesz od stołu. – Zgoda – powiedział Daniel i z pliku pieniędzy odliczył jedną garść. Ernest schował forsę do kieszeni. – Uważaj, Daniel, to jest te dziesięć słów, po tysiąc złotych za każde. – Pochylił się i mówił wolno, akcentując każdą zgłoskę: – Samochód jest we wsi Janowe Stare, w szopie, koło mostu. – Skończył i wyciągnął rękę. – Kto go ukradł? – zapytał Daniel. Ernest oparł się o krzesło i nadal dłubał wykałaczką w zębie. – Dodatkowych informacji udzielam też za opłatą. I tak tracę. Daniel nagle podniósł się. – Siedź – warknął Ernest sięgając do kieszeni. Daniel stał opierając się rękami o stół. – To buble, Ernest, masz do sprzedania stare buble. Od tego kawału krasnoludki w piwnicy nawijają brodę na kołowrotek. Nie kupuję dodatkowych informacji. – Siedź, bo zabiję – syknął Ernest wyciągając rewolwer. Daniel miał prawą rękę w kieszeni. – Spuść rurę, bo wypali i będzie huk – powiedział uśmiechając się szeroko. – Patrz, ja też mam gnata, jest wycelowany akurat w twój brzuch, ale chyba w restauracji nie wypada... 55 – Siedź – powtórzył Ernest – było widać, że nie żartuje. Daniel wyjął rękę z kieszeni, oparł się ponownie dłońmi o stół. – Każesz, więc usiądę – powiedział i popchnął gwałtownie stół na siedzącego przed nim Ernesta i tego drugiego. Kufle z piwem i butelki runęły na podłogę. Ernest zamotał się w mokrym obrusie. Daniel kopnął Ernesta z rozmachem w rękę uzbrojoną w pistolet. Wytrącona broń zrobiła w powietrzu łuk i upadła w przeciwnym końcu sali. Daniel odwrócił się i skoczył do drzwi. Wyciągnął rękę do klamki, ale stojący przy barze mężczyzna wyrżnął go niespodziewanie pięścią w szczękę. Cios był mocny i Daniel zatoczył się pod ścianę. Napastnik skoczył uciekającemu do gardła i chwycił oburącz za szyję. W tym momencie wstał z podłogi Ernest i jednym susem znalazł się przy wytrąconym pistolecie. Tymczasem Daniel wsadził nieznajomemu napastnikowi palce w oczy. Tamten wrzasnął i puścił szyję Daniela. W tej chwili Ernest podniósł rewolwer i skoczył do walczących, ale właśnie trzasnęły drzwi. Daniel znikł. Na ulicy, przed restauracją, rozległ się ryk stukonnego silnika. Ernest zaklął i ciężko usiadł na krześle. Jacek patrzał na wszystko ściskając ucho wielkiego kufla, potem szybko zapłacił za piwo i wymknął się niepostrzeżenie. Doszedł pieszo do dworca i pojechał na Hel. Za kilka dni znów zawitał do niego Tol. Radar zobaczywszy nieznajomego wbrew swoim zwyczajom złowrogo warczał. – Sam jesteś? – zapytał cicho jak złodziej Tol. – Sam. – Czego się nie pokazujesz? Fruzia o ciebie pytał, to nie zabawa w wojsko, żeby robić zbiórki tylko wtedy, gdy jest pogoda! – wrzasnął już zupełnie innym tonem. – Cicho, nie krzycz, pies lubi spokój w tym domu – mruknął Jacek nie ukrywając braku entuzjazmu z powodu tej wizyty. – Jutro musisz być w warsztacie, Fruzia kazał – powiedział Tol nieco ciszej. Jacek nie zapraszał gościa do rozebrania się ani do stołu. Zdarzenie w portowym barze dało mu znowu wiele do myślenia. Taka awantura! Był coraz bardziej pewny, że towarzystwo z warsztatu to ferajna spod ciemnej gwiazdy. Oszuści samochodowi – to pewne. Nie może też być inaczej, tylko mają jeszcze inne i to grubsze od samochodów sprawki. Z ł o d z i e j e – myślał Jacek patrząc na posłańca z Gdyni. – Z ł o d z i e j e... a Bizon? To było najtrudniejsze do wyjaśnienia. Dlaczego on tkwi w tym wszystkim? Tol kręcił się do pokoju, pukał palcem w kasę, macał drewniane sprzęty. Radar nie spuszczał go z oczu. Ten człowiek nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością – myślał Jacek zerkając z boku na gościa. – A Fruzia? Ciemny typ aż do czerni... cóż więc Bizon kombinuje? I w tej chwili Jackowi przyszła do głowy myśl, która mogła wyjaśnić wszystko. Nie może być inaczej, tylko Bizon sam jeden podjął walkę z nimi wszystkimi. Poprosił o pomoc jego, Jacka, stąd ta tajemnica i rozterka. Musi o to zapytać wprost Bizona, musi się o tym przekonać. Jacek spogląda na Tola i na psa, pies powarkuje niespokojnie, Jacek myśli o Bizonie, gryzie, się w sobie. Niczego nie jest pewny, ale nie może w potrzebie zawieść przyjaciela. Wie zresztą, że kiedy znowu zobaczy swojego przywódcę, wątpliwości zmaleją i znowu uwierzy mu, że właśnie tak trzeba, chociaż nie taki znowu frajerski rozum, będzie mu być może dyktował zupełnie co innego. – Zaraz przyjdą tu koledzy – powiedział do Tola. – Powiedz Fruzi, że przyjadę. Wizyta była skończona. Gdy nazajutrz Jacek przybył do Gdyni, trafił w warsztacie na naradę. Mówił właśnie Fruzia: 56 – Klienta trzeba wysłać do Amsterdamu, pojedzie Daniel z warszawiakiem. Obaj nie mają paszportów, ale mam na Śląsku człowieka. Z Katowic do Rotterdamu jadą maszyny w opakowaniach. Po dwie skrzynie na jednym wagonie. W Gdyni paki zostaną załadowane na statek. Skrzynie są zapieczętowane przez urząd celny. Do jednej będzie wejście, w środku maszyna, ale i mały hotel... materace, kanister z wodą, suchy prowiant, kibel hermetycznie zamykany też jest. W Rotterdamie skrzynie pójdą znowu na pociąg i pojadą do Tilburga. W nocy, uważasz Daniel, zlikwidujecie bałagan w skrzyni, żeby śladu nie zostało i pryśniecie z pociągu do Amsterdamu, proste nie? Naradę zakończono późno. Gdy umówionego dnia Jacek zameldował się w warsztacie, pod ścianą stały przygotowane, jak zwykle przed skokiem, dwie warszawy. O godzinie dwunastej w nocy przyjechał Fruzia. Około pierwszej wszyscy dwoma samochodami pojechali do Gdańska. Noc była ciemna, mżył drobny deszcz. Odbiegająca w lewo od Bramy Oliwskiej ulica, zryta spychaczami, tonęła w mroku. Daleko, na jej środku majaczył ażurowymi konstrukcjami stalowy wiadukt. Jeden samochód został na parkingu przed dworcem. Fruzia, Bizon i jeszcze jakiś nieznajomy poszli dalej pieszo. Tol, Daniel, Jacek i drugi nieznajomy pojechali dalej i zatrzymali się z przeciwnej strony wiaduktu na ulicy Jana z Kolna. Jacek trzymał pod pachą teczkę z linami. Dwaj idący obok niego mężczyźni zatrzymali się przy balustradzie mostu. – Którym torem będzie jechał pociąg? – zapytał nieznajomy. – Tu jest tor do portu – wskazał Daniel na połyskującą parę szyn. – Na dwudziestym trzecim wagonie od parowozu jest nasze pudło... Chwilę trwało milczenie, obaj mężczyźni spojrzeli na zegarki. Dookoła było pusto i głucho. Daniel patrzył w ciemną przestrzeń. – Powinien jechać ten cholerny pociąg – powiedział półszeptem. Od strony gdańskiego dworca zadudniło. Daleko, przebijając mgłę i mżawkę, ukazały się mdłe światła. Parowóz pluł kłębami dymu, stukał na zwrotnicach, ciężki, objuczony wężem wagonów sapał mozolnie. Daniel sprawdzał, po którym torze biegnie pociąg. – Tu – powiedział i obaj z nieznajomym poczęli pospiesznie wiązać sznury do kratownic. Parowóz wpełzł pod most, buchnął czarny, gryzący dym. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć... wagony przesuwały się jak film. Były to płaskie platformy, a na nich skrzynie z jasnego drewna. Nieznajomy sprawdził dokładnie węzły na linach. – Noo, hoop! – powiedział Daniel i obaj chwycili liny, przeskakując przez balustradę mostu. Zawiśli przez moment w przestrzeni niczym wielkie pająki, po czym powoli zaczęli się opuszczać na sunące jakby coraz szybciej platformy. Byli już nisko, prawie dotykali nogami skrzyń. Na ułamek sekundy mignęły pod nimi stalowe szyny i wtoczył się dwudziesty trzeci wagon. Wówczas Daniel i nieznajomy puścili sznury. Któryś z nich upadł tuż przed pojemnikiem, drugi spadł na skrzynię i toczył się po niej jak baryłka po bruku. Zawisł nogami nad przepaścią, szukał rękami oparcia na gładkich deskach, nie znalazł go, rzucił się w bok, uczepił się rogu drewnianego pudła, osunął się powoli i stanął na platformie tuż nad jej krawędzią. Pod mostem biegły następne wagony. Jacek odwiązał liny, schował je do teczki i ruszył przez rozkopaną ulicę w kierunku dworca. Tam po kilkunastu minutach zebrała się cała reszta i wszyscy pojechali do warsztatu. – Cholera, myślałem, że ten z Warszawy spadnie pod koła i narobi smrodu – powiedział Fruzia nalewając do kieliszków koniaku z płaskiej butelki. – Dobrze załatwiona rzecz – pochwalił Bizon – tylko czy hotel im zagra. – Spokojna głowa, Teo, hotel jest na medal. Daniel nigdy nie miał takich wygód w podróży. – Daniel gracz – powiedział Tol – załatwił Ernesta... – Ho, ho, w porcie żałoba – tyle forsy stracili. A swoją drogą ten Ernest świnia – zauważył Bizon – chciał zedrzeć po złodziejsku za informacje... – urwał widząc na sobie spojrzenie Jacka. No, pij – zwrócił się do chłopca. 57 Jacek ociągając się sięgnął po kieliszek. Po tym wydarzeniu Jacek przez miesiąc nie pokazywał się w Gdyni. Roboty na Helu było pod dostatkiem, a nauka w szkole mocno zaniedbana. Całymi godzinami siedział przy Rafale, który prawie zupełnie powrócił do zdrowia i wkrótce miał opuścić szpital. Kubek z Maćkiem pracowali nieustannie przy jachcie. Jacek przy nich był „zielony” w tej robocie i tylko trochę pomagał kolegom. Postanowił zerwać z tym dziwnym warsztatem, nawet do Bizona zaczęła rodzić się w nim nieufność i rosła coraz bardziej. Jacek wolał nie myśleć o tym, jaka to jest gra, w którą się wmieszał. Mimo to ciągnęło go coś tam nieodparcie. Po miesiącu więc zjawił się znowu w warsztacie. Zastał tam prawie wszystkich w komplecie. Fruzia siedział za biurkiem pod ścianą. Naprzeciw niego w skórzanym fotelu tkwił nieznajomy szpakowaty gość, a po jego bokach Bizon i Tol oraz kilku innych znajomych ze „skoków”. W kantorku panował nieład. Na biurku stało kilka butelek po wódce i piwie, leżał chleb, kiełbasa, salceson i talerz z jabłkami. Szpakowaty mężczyzna palił papierosa. Rozparty w krześle Fruzia bawił się szklanką napełnioną do połowy piwem. – A więc powiadasz, Fred, że nic nie wiesz o „Rudym”? – Wiem tyle co ty, Fruzia, że wpadł. – A Antoś? O Antosiu nie wiesz, dlaczego wpadł? – Nie zadawaj głupich pytań, Fruzia. Antoś wpadł, bo był cap i po pijanemu bełkotał różne rzeczy. – Fred, ci, co z tobą pracują, mają pecha. Wpadają... – mówił Fruzia zdawałoby się bardziej do szklanki piwa trzymanej w ręku niż do Freda. Sporą chwilę wszyscy milczeli. Szpakowaty poruszył się w fotelu. – Dintojra? – zapytał. Fruzia wykrzywił twarz w złośliwym uśmiechu. – Domyślny jesteś, Fred. Gadaj więc, komu kapowałeś, bo ci spoczynek urządzimy w tym warsztacie i twoja rodzina nie będzie miała gdzie palić świeczek. Tol odstawił szklankę piwa, którą dotychczas bawił się podobnie jak Fruzia, i wyjął z kieszeni rewolwer. Oglądał go, czyścił szmatką i jakby bezmyślnie spoglądał to na szpakowatego, to na szefa. – No gadaj – powiedział Fruzia. Szpakowaty znowu poprawił się w fotelu. – To nieporozumienie. Nieporozumienie... – powtórzył. – Co wy chcecie? Jestem w porządku, nie kapowałem. – Słuchaj, Fred, może przeczytasz nam ten świstek – powiedział Fruzia wyjmując z kieszeni list w niebieskiej kopercie. Bizon podał szpakowatemu papier. – To mój list do kolegi. Skąd go macie? – zapytał szpakowaty. – Przyjaciele dali – powiedział Fruzia. – Czytaj albo Tol nakopci nam tu prochem. Czytaj głośno, my też chcemy posłuchać. Szpakowaty czytał na głos swój list. „... Gdybyś się interesował tanim złotem, mogę ci polecić Rudego. Rozumiesz? Nic tak nie plami jak atrament, dlatego nie będę całej sprawy wyłuszczał na piśmie. W każdym razie zainteresuj się Rudym...” Szpakowaty przerwał czytanie. – Słuchajcie, to nieporozumienie, idiotyczna pomyłka. Ja polecam Rudego, polecam go... – Do kogo ten list pisałeś, pamiętasz, Fred? – zapytał Fruzia. Fred milczał. Cisza była ponura. Przerwał ją Tol. Pociągnął nosem i powiedział: – Coś tu trupem śmierdzi. Szpakowatemu na czoło wystąpił pot i spływał dużymi kroplami po twarzy. – Do Grubego pisałem – powiedział po chwili. – A wiesz, kto to taki... Gruby? 58 – Wiem, ale ma także skoki i w nich jest pewny... – Fred, będziesz gadał? – zapytał Fruzia. – Nie mam więcej nic do powiedzenia – odrzekł pobladły Fred. – Kończymy, szefie? – zapytał unosząc rewolwer Tol. – Tak, ale bez huku – powiedział Fruzia. Wstał i podszedł do Freda. Sięgnął do kieszeni, wyjął podłużny przedmiot, rozległ się szczęk i z rękojeści sprężynowca wyskoczyło długie wąskie ostrze. – Noo? Fred milczał, odchylił do tyłu głowę, zamknął oczy i milczał. – Gadaj! – krzyknął Fruzia. – Możecie mnie zabić, nie kapowałem! Szpakowaty wytarł rękawem pot z czoła. Fruzia podszedł do niego tuż, tuż, wyprostował się i wyciągnął przed siebie rękę, chwilę tak trwał, po czym sięgnął po jabłko. Zagłębił w nim nóż i obierał je powoli. Złota skórka układała się w spiralę i opadała na brudny stół. – No, Fred, albo nie łżesz, albo masz mocne nerwy. Gdybyś nas zawiódł, nie będziemy cię już tutaj wołać, stanie ci się coś na mieście. Rozumiesz? Koniaku chcesz? – Dawaj! – odpowiedział szpakowaty. – A proszę, mamy nawet francuski. – Fruzia wyjął butelkę i kieliszki. Rozlał alkohol. Wszyscy wypili. Szpakowaty sięgnął po kapelusz. – Cześć, Fred – powiedział Fruzia – wolelibyśmy, żebyś żył, pamiętaj o tym. Bizon odprowadził Jacka na dworzec. – Pokręć się po Helu i popatrz za sposobem wypłynięcia na morze. To będzie twoje największe zadanie. Dostaniesz dużo forsy i urlop na cały rok – powiedział przed pożegnaniem. – Bizon, ja tego wszystkiego nie rozumiem... Ty sam przeciw wszystkim? – Mowa – mruknął zadowolony Bizon, chwytając w lot, co myśli Jacek. – No widzisz! Tak myślałem. A kiedy to się wyjaśni? – Zaraz po tym skoku – odparł tamten. – Słowo? – Słowo, Jacek, musisz mi ufać– powiedział Bizon i uścisnął mu rękę mocno, po przyjacielsku. 59 W RYDWAN... Na Helu mieszkał rybak Albert Lipkę, nietutejszy. Przyjechał parę lat po wojnie nie wiadomo skąd i rożnie o nim mówiono. Kuter Alberta rzadko wypływał na morze i ludzie omijali jego chatę. – Nie z ryby ten rybak żyje – powiadali sąsiedzi. Traf chciał, że Jacek wracając z Gdyni spotkał rybaka na statku. – Kawaler ma bogatych przyjaciół, takimi ładnymi samochodami jeżdżą – zagadnął brodacz. – Kolega, jeszcze z Warszawy – odparł Jacek. – A kapitan chory jeszcze? – dopytywał się Lipkę. – Chory, ale już niedługo wróci do domu. Brodacz patrzył przez bulaj na ciemne morze, zapalił fajkę i powiedział: – Ja znam tego kolegę kawalera. Tego, co ma ładny, czerwony samochód. To sprytny młodzieniec, znajomy szyper przywiózł mu raz z Niemiec paczki, takie, co rozumie, kawaler, nie lubią, gdy je celnicy oglądają. He! he!... to były mądre paczki, a ten kolega dobrze zapłacił. – Nie wiem o żadnych paczkach – odpowiedział krótko Jacek. – No, no, niech kawaler się nie obawia, sami swoi. Ja lubię takich, którzy nie językiem ruszają, a głową. Widziało się to i owo, czasem do kawalera ktoś z Gdyni przyjedzie, posiedzi, pogada... Jak ciekawszy to na plażę pójdzie, porozgląda się za czymś... – Czego pan chce, panie Albert, może pan powie jaśniej – Jacek przyglądał się bacznie brodatemu, nie podobało mu się to zagadywanie. – Jaśniej? Jaśniej nie ma co mówić. Ot, po prostu tak sobie pomyślałem, że pan Jacek i ten ładny kolega mają jakieś kłopoty i może bym mógł im pomóc. – Nie mamy żadnych kłopotów i nie potrzebujemy pomocy – odpowiedział szorstko Jacek i zaraz pożałował swoich słów. – Przypomniał sobie prośbę Bizona. Łódź... Albert ma łódź... – Nie to nie, panie kawalerze, ja tam w niczym interesu nie mam, tak tylko, po sąsiedzku o pomocy mówię. – Kłopotów żadnych nie mamy, ale jak pan Albert uprzejmy – powiedział z wahaniem Jacek – mógłby nam pan zorganizować wycieczkę łodzią albo na kutrze... – Kawalerowi wycieczkę? To kawaler mało nałyka się morskiego wiatru, kiedy łowi ryby? – Eee! – Jacek machnął ręką. – Ja nie, ale moi koledzy chcieli popłynąć. Prosili mnie kilka razy, ale kapitan chory, to kto ich przewiezie? – zapytał naiwnie. Albert żuł coś w szerokiej gębie i błyskał maleńkimi oczkami. – Wycieczkę? Można i wycieczkę; czemu nie, tylko najpierw pogadamy, ustalimy, co będzie potrzeba... A co to ma być za wycieczka? – Z chłopcem wycieczka! – wypalił Jacek. – Z chłopcem? Powiadasz, panie kawalerze, że z chłopcem... No, no, no, zaraz wiedziałem, że ten z czerwonego samochodu coś pilnego ma do załatwienia. Był u tamtego szypra, ale się nie dogadali. Co innego ja, jakby ten ładny przyszedł do mnie, pomógłbym mu po katolicku, choć zapłacić też by musiał. Jacek miętosił w kieszeni chustkę. To, o czym myślał po nocach, samo właziło w ręce. Prawdziwe szczęście, nie można go zaprzepaścić. – Pewnie, że zapłacić trzeba– powiedział rzeczowo. – Jak interes to interes. – No, widzę, że kawaler macki ośmiornicy jadał... – uśmiechnął się brodacz. Zatoka była wzburzona i statkiem mocno kiwało, Jacek trzymał się uchwytu pod bulajem. Podłoga, sufit i ściany wędrowały do góry, a potem razem, zgodnie opadały na dół, by za chwilę poderwać się i ponownie opaść. 60 – Rzuca pudłem jak rzadko – powiedział rybak spoglądając znów przez bulaj. Jacek myślał nad tym, czy można zaufać Albertowi. – Bo widzi pan, to nie jest zwykła sprawa... To jest sprawa poważna i rozumie pan... poufna. – No, już mnie kawaler poufności uczyć nie będzie – oburzył się brodaty. – Najlepiej niech na Hel przyjedzie ten kolega, który ma czerwony samochód, wtedy sobie pogadamy, do porozumienia dojdziemy. A jak oni kawalera do tych tajemnic dopuścili, to kawaler wie, co robi... – Pewnie, że wiem – powiedział Jacek nieco urażony. Gdy zrelacjonował ową rozmowę Bizonowi, tamten początkowo zasępił się. – Co mówisz? – stary wiedział, że nasi ludzie przyjeżdżają na Hel? – zapytał. – Coś musiał wiedzieć, bo sam mnie zaczepił. Powiedział, że najlepiej, jak sam przyjedziesz. – No, dobra ten twój Lipkę może nam się przydać. Jutro do niego jedziemy. Bizon zapalił się do znajomości z Albertem i wypytywał o szczegóły: kto to taki, co o nim mówią, czy on jest pewny. Jacek niewiele wiedział o dziwnym rybaku, który prawie nigdy nie łowił ryb. Mógł powiedzieć jedynie to, że tamten zajmuje się nie lubiącymi światła sprawami. Gdy Bizon zjawił się na Helu, Jacek zaprowadził go do chaty szypra. – A powitać, powitać młodych panów w skromnym rybackim domu – kłaniał się gospodarz patrząc spode łba na Bizona. – Wódeczki po jednym na taki ziąb nie zaszkodzi. Gość w domu, Bóg w domu – gadał brodaty. Bizon rozglądał się po mieszkaniu. – Czym chata bogata tym rada – mówił gospodarz stawiając na stole pół litra oraz dwie wędzone ryby na fajansowym półmisku i razowy chleb w koszyku. – My z panem Jackiem sąsiedzi, chociaż on z kapitanem mieszka, a kapitan, wiadomo, więcej tu znaczy niż proboszcz... Bizon patrzył chłodno na Alberta. Ten jakby zauważył to, bo zamilkł, sięgnął po butelkę i rozlał wódkę do kieliszków. – Na zdrowie gości! – powiedział. – Wypili, Jacek jak zwykle skrzywił się. Nie lubił palącego smaku wódki ani jej zapachu. Brodaty wytarł usta rękawem i podsunął gościom półmisek. Bizon wziął kawał białego mięsa i ugryzł spory kęs ryby. – Dobra – pochwalił. – My tu do pana, kapitanie, ze sprawą. Potrzebny nam zaufany człowiek, który ma dobrą łódź. – Łodzi nie mam, mam kuter – powiedział brodacz i w jego oczach pojawiły się błyski, jakie Jacek widział w zoo u pumy której rzucano mięso. Brodaty znowu nalał wódki. – Zależy, gdzie pan ładny chce płynąć, bo raz już to lepszy kuter, raz już to lepsza łódź. Na flądrę po nety chodzi się łodzią, na dorsza też... Droższa ryba wymaga kutra. Można dalej od brzegu odpłynąć, większy ładunek zabrać, maszyna silniejsza, zabłądzić trudniej... co kuter, to kuter. – My mamy, rozumie, szyper, całkiem dużą rybę. Taką, co z brzegu na wodę, a nie z wody na brzeg jedzie... Brodacz przekrzywił głowę, rozchylił usta i przyglądał się Bizonowi. Coś drapieżnie chytrego było w jego sposobie patrzenia. Niebieskie wyblakłe oczy odbijały się wyraźnie od twarzy okolonej rudą czupryną i brodą. Z przodu na górze brakowało mu dwóch zębów i gdy tak gapił się z rozchylonymi ustami wyglądał nieco głupawo. Można by go wziąć za durnia, gdyby nie owe błyski w oczach. – Pan nie taki, co na małą rybę chodzi, ja też nie od płotek i karasi – powiedział wreszcie Albert i chociaż się zdawało, że zarechocze nie zarechotał. Wypił wódkę duszkiem, jak wodę. – Lepsza jedna znaczna ryba niż sieć małego szajsu. A ta pańska za ile? 61 Bizon zapatrzył się w kieliszek. – Procencik jakiś ustalimy... – powiedział. – Procencik? Jaki? – Od zysku firmy. My nie prywatni, przedsiębiorstwo kuter wynajmie. – Fiut – gwizdnął brodacz – że co proszę? – Powiedziałem, że my nie w pojedynkę, mamy przedsiębiorstwo i dla niego będzie pańska usługa. – Taka sprawa? Może by więcej szczególików, panie ładny? – Chłopca mamy na wycieczkę – powiedział Bizon i zapalił papierosa. – Z jakiej branży, gospodarczy? – zapytał brodaty pojmując rzecz w lot. – Gospodarczy. – Gospodarczy jest w dużej cenie. – Widzę, że szyper oblatany w wycieczkach – zauważył Bizon. – Ma się kuter, ryba w zatoce przetrzebiona, a żyć bez pracy grzech – mówił wolno Albert. Zwłaszcza że nas dwóch, mam pomocnika, we dwóch zawsze raźniej na morzu, ale i na jego dolę kuter musi zapracować. – Pogodzimy się, szyper, pogodzimy – Bizon uśmiechnął się szeroko. – Forsa będzie, pół przed wycieczką, pół po wycieczce. Płacimy po dobrej cenie. – Dobrze – w oczkach brodacza pojawił się ten sam ni to szakali, ni to małpi błysk. – Albert przełknął ślinę, spuścił głowę i tak spode łba patrzył na gości. – Robota w zatoce jesienią trudna, woda skotłowana, nie ma jak burtą do burty dobić. Rybaków dużo kręci się po morzu, gdyby wypatrzyli, parę lat pierdla jak obszył. – My nie od płotek ani karasi, panie szyper. – Bystry z pana kawaler, za słówka pan bierze. – Jak trzeba, wezmę za portfel, a jakby co, to za spluwę, wszystko do ręki pasuje, szefie. Kiedy ma być ta wycieczka? – Za tydzień. – No to – Lipkę sięgnął po butelkę, nalał gorzałki do kieliszków– he! he!... jak to się mówi: za pomyślność interesów... żebyśmy się zbogacili... – Za pomyślność – powiedział Bizon. Narada była skończona. – Za wiele on gada jak na cwaniaka – mruczał Bizon na ulicy. – Nie bój się, będzie milczał jak ryba. Pary z gęby nie puści. To jest największy milczek na Helu – zapewnił kolegę Jacek. Mijały właśnie dwa miesiące, gdy zachorował Rafał. Jacek cały wieczór kręcił się po kuchni i przygotowywał coś dobrego na jutrzejszą szpitalną wizytę. Miały to być ostatnie odwiedziny, gdyż kapitan za kilka dni powracał już do domu. Nazajutrz, obaj z Kubkiem odświętnie ubrani poszli do szpitala. Stary rybak był wesoły i pogodny. Kubek opowiadał o szkole i kursie, Jacek zaś kręcił, jak tylko umiał. Godziny spędzone w warsztacie i u Bizona nie minęły bez echa. W szkole szło nie najlepiej, na kursie rosły zaległości, do chwalenia się było niewiele. Kapitan zdawał się niczego nie spostrzegać. – No, chłopcy, po świętach do roboty na dobre... Nie było widać po tym mocarnym człowieku choroby. – Z takim duchem zawsze choroba przegra – żartowali lekarze patrząc na kapitana. Minęło kilka dni, wielki skok był tuż. Ostatnia narada u Alberta potwierdziła, że wszystko jest przygotowane należycie. – Będzie dobrze – mówił rybak – człowieka na kuter załadujemy w beczce. 62 Były to dla Jacka ciężkie dni. Oczekiwał powrotu kapitana, a jednocześnie obawiał się, że ten powrót może pokrzyżować plany Bizona. Wierzył jeszcze Bizonowi, ale wiara ta nie była już ślepa. Nie mógł zapomnieć rozwartych oczu ludzi „zrobionych w rydwan”, pamiętał pobladłą twarz wyprowadzonej w pole dziewczyny i pot spływający po czole szpakowatego wtedy w warsztacie. Gdy myślał o tym, coś chwytało go za gardło. Było zupełnie jasne, że szajka z warsztatu to źli ludzie. A Bizon? – powracało uparte pytanie. Rozum dyktował Jackowi, aby wycofał się warsztatu niezależnie od tego, czy Bizon ma rzeczywiście jakieś dodatkowe posłannictwo. Wiedział jednak, że teraz przed tym tak precyzyjnie przygotowanym „skokiem” nie wymknie się Fruzi. Trzeba było od razu powiedzieć Rafałowi o tym, co działo się w warsztacie i co mówił Bizon – rozmyślał ostatniej nocy gorączkowo Jacek. Spać nie mógł, spoglądał na zegarek, piękny pozłacany zegarek z wygrawerowaną kopertą: „Obywatelowi Jackowi Parnickiemu za odnalezienie dzieł sztuki – Konsul ZSRR”. Ciężka była to noc. Nie pomagało zaciskanie powiek, ciągle widział przed sobą pogodną twarz oszukanego kapitana. Dlaczego nie zwierzył mu się ze swoich coraz większych wątpliwości? Umiał kapitan poradzić, co należy zrobić z planami znalezionymi przy starym bunkrze, na pewno pomógłby także w takiej trudnej sprawie... ów skok z Maćkiem, Julkiem – operacja „Jesienny Camping” skończyła się nie lada uroczystością w Konsulacie, na której oni czterej i kapitan otrzymali od konsula wspaniałe, pozłacane zegarki... a jak skończy się ta coraz bardziej niebezpieczna gra? Jak ona się skończy? Gdyby wówczas, kiedy stał na rozdrożu, lekarz dopuścił go do kapitana, wszystko potoczyłoby się inaczej, a teraz? Teraz było za późno... W przeddzień „skoku” wrócił do domu kapitan. Krzątał się po chacie, dotykał sprzętów, uśmiechał się do wszystkiego i był wyraźnie wzruszony. „Radar” leżał na krokodylej skórze, wodząc wilgotnymi oczami za panem. Nie szczekał, nie łasił się, jakby bał się spłoszyć szczęście, którym było oglądanie dobrego pana. Wieczorem przyszli Maciek i Kubek. Maciek przyniósł wykonany przez siebie wspaniały model starej kogi i wręczył kapitanowi. – Kapitan uśmiechnął się. – Dzielni jesteście... dookoła świata z wami można... nie tylko do Aberdeen. – Jacek, ty sobie nie lekceważ... – wypalił wzruszony Maciek, gdy kapitan postawił jego model na starej okrętowej kasie z napisem „Navigare necesse est...” Kubek przyniósł kawał wędzonego łososia i świeży pszenny chleb. Jacek krajał w plastry królewską rybę i układał na półmisku, Maciek parzył herbatę. W chacie było odświętnie i uroczyście. Gdy w samowarze zabulgotała woda, Maciek nakrył stół. Wszyscy krzątali się przy podawaniu wieczerzy. Nie było gospodarzy i gości. Załoga jachtu „Hel” witała swojego kapitana. Z wami można dookoła świata... – powtórzył kapitan, klepnął Jacka po karku, mrugnął do Maćka i jak zwykle, kiedy był w szczególnym nastroju, przypomniał sobie coś takiego, co bardzo lubili słuchać chłopcy, a pies chyba także, bo postawił uszy i patrzył tak mądrze, jakby rozumiał każde słowo. – W dalekim porcie jakiś błędny chłopak dogonił pewnego kapitana – mówił Rafał – i oddał mu zgubioną w barze cenną papierośnicę. Wśród biedaków taka uczciwość nieczęsto się zdarza. – Dziękuję ci, cóż chcesz za tę przysługę? – zapytał chłopca kapitan. Obdarty, zabiedzony ulicznik milczał sporą chwilę, a potem powoli, z powagą powiedział: – Chcę, aby pan zabrał na swój statek mojego psa. – Na statek psa, dlaczego? – zdziwił się kapitan. 63 Chłopak wyprostował się i spojrzał kapitanowi w oczy. – Mieszkamy razem za miastem w blaszanej budzie. Jutro wyruszam w rejs. Dostałem pracę na parowcu... Kapitan nie chce zaokrętować mojego psa. Widziałem, jak pan rozmawiał z murzyńskimi dziećmi, które sprzedawały gazety. Biały, który w tym kraju rozmawia z małymi Murzynami, nie zrobi krzywdy psu. Proszę, niech pan zabierze mojego psa... – Kim jesteś? – zapytał kapitan. – Grekiem. – Co robisz w tym mieście? – Żyję na ulicy – odparł chłopak. – Gdzie masz psa? – Pilnuje naszej budy, przyprowadzę go na pański statek, jeżeli łaska. – Dobrze, wezmę go. Oto mój statek – kapitan wskazał kadłub parowca. Wieczorem marynarz zameldował kapitanowi oberwańca, który prowadził na sznurku wychudłego wilka. – Wpuścić! – rozkazał kapitan. Chłopak i pies stanęli w kabinie. – Ile chcesz za swojego psa? – zapytał kapitan. – To nie jest pies na sprzedaż. To jest mój przyjaciel. – Pieniędzy nie chcesz? Dam ci trochę srebra – nalegał kapitan. – Nie, za psa nie mogę wziąć pieniędzy. On uratował mi życie i kradł dla mnie kury. Nie mogę wziąć za niego pieniędzy. – A możesz go zostawić i odejść? – Muszę. Nie wyżyjemy z jego kur, poszukuje nas policja... Kapitan przyglądał się chłopcu i psu. Chudy wilczur zdawał się rozumieć słowa obdartego pana i protestował jedynie smutkiem na pysku. Było jasne, że ten bezdomny chłopak i wychudły portowy pies pozostaną przyjaciółmi, chociaż popłyną na różnych statkach w różne strony świata. – Jesteś już zaokrętowany? – zapytał kapitan. – Nie, książeczkę żeglarską dostanę jutro. – Jeżeli chcesz, zostań razem z psem na moim statku – powiedział kapitan. Chłopiec i pies poruszyli się jednocześnie, patrzyli na kapitana z wyraźnym niedowierzaniem. Kapitan uśmiechnął się. – Mówię serio. Możecie zostać u mnie, zaokrętuję was, ciebie i psa, wiesz dlaczego? – Nie – wybełkotał chłopak. Kapitan zapalił fajkę i myślał chwilę w skupieniu. Wreszcie spojrzał na chłopca i powiedział: – Masz skarb, o którym sam nie wiesz. – Skarb? Ja mam skarb? – zdziwił się oberwaniec. – Tak, wiesz, co to przyjaźń... nawet z psem... Późny był wieczór, gdy Kubek i Maciek poszli do domu, Radar zaś rozciągnął się na krokodylej skórze i wodził za panem trudnym do opisania psim spojrzeniem. Przed położeniem się do łóżka Jacek zajrzał do pokoju Rafała i zauważył, że kapitan wpatruje się w wyblakłą fotografię młodej kobiety. Wyjął ją z ramki i trzymał w ręce. Kiedy spostrzegł Jacka, zawołał go do siebie. – Wiesz, kto to jest? – zapytał. – To moja żona... Była tu krótko. Odeszła. Oprócz niej nie miałem nikogo, aż do tej chaty przyszedłeś ty. W szpitalu myślałem o niej i o tobie... Możliwe, że niedługo spotkam się z moimi żołnierzami spod Aberdeen, boję się o ciebie... Na morzu dużo pułapek, uwijają się rekiny, wieją złe wiatry, łatwo zostać rozbitkiem... Jacek czuł, że coś chwyta go za gardło, dusi. Słowa kapitana dudniły mu pod czaszką, odbijały się we wszystkich zakamarkach świadomości. Rekiny!! Rano wstał rozbity. Poszedł na przystań. Podniecenie Bizona nie udzieliło mu się. Słuchał poleceń i milczał, aż tamten spostrzegł tę ponurość. 64 – Cóżeś taki nafukany, gadaj!!! – Tak sobie, Bizon, nie mam humoru. – To nie szkolna zabawa, bałwanie, żeby o humor rozbijała się robota. Kładziemy gardło, rozumiesz?! – Stary wrócił ze szpitala. – To co, że wrócił? – Ja go oszukiwać nie będę. – Co?! – wrzasnął Bizon. – Może mu wypaplasz, że robimy skok? Już by cię więcej nie zobaczył. – Ja go nie mogę oszukiwać. Jacek spojrzał na Bizona chłodno, przenikliwie, jak nigdy dotąd. Stali naprzeciw siebie, patrzyli sobie w oczy. Bizon zamilkł, tak jak przy pierwszej rozmowie, cisnął nie dopalonego papierosa na ziemię, rozgniótł go obcasem i wdeptywał szpicem buta w piach. – Jakiś ty, Jacek, głupi, czym ty chcesz być dla swojego kapitana? On jest marynarzem z wielkiego świata, a ty ciągle niczym i ciągle niczego nie chcesz dokonać – powiedział już zupełnie spokojnie Bizon. – Ty musisz zabłysnąć, dokonać czegoś i wtedy on cię polubi jak własnego syna... Okazję masz, szansa, rozumiesz! Dopomożesz mi do ujęcia bandy! Napiszą o nas w gazetach. To będzie twoje podziękowanie i zapłata dla tego starego, którego jesz chleb za darmo. Ostatni skok, ostatni i wszystko się wyjaśni, wreszcie i ty kimś zostaniesz. Stali naprzeciw siebie, nie byli to już chłopcy z podwórka i nie o zabawę chodziło. Parnicki patrzył Kłosowi w oczy, coś w nim dorastało, przełamywało się, spadała z oczu zasłona. Ten naprzeciw, w eleganckim płaszczu, jakby w tej chwili malał, gdzieś na dnie Jackowego dziecinnego uwielbienia kiełkował chłodny rozsądek. – Bizon, ty mnie cały czas oszukujesz, oszukujesz mnie, robisz w rydwan, prawda? Bizon spojrzał w bok, milczał. – Odpowiadaj! Jacek postąpił krok naprzód, stanął tuż przed Bizonem i zajrzał mu w oczy. Tamten nie odpowiadał. Jackowi wydało się w tej chwili, że stoi w rodzinniaku przed Łapą i musi zaatakować. Bizon spojrzał na Jacka. – Nie pora teraz na rozmówki, rozumiesz? Masz słuchać, bo... – Bo co? – przerwał mu Jacek. – Bo co? – powtórzył zaczepnie. – Do niczego mnie nie zmusisz, Bizon, do niczego; chcę, żebyś to wiedział... Kłosowi krew nabiegła do twarzy, był purpurowy, powoli wyjął paczkę „Pali Malli”, gdy przykładał zapałkę do papierosa, trzęsły mu się ręce. – Robisz mnie w rydwan! – powtórzył Jacek. Bizon zaciągnął się papierosem mocno i raz i drugi. Napięte rysy twarzy rozluźniły się, wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu młodszego kolegi. – Nie utrudniaj mi ryzykownego zadania, to ostatnia prośba, ostatnia, rozumiesz? Teraz nie mamy wyboru, jutro będziesz wolny, zostaniemy przyjaciółmi na zawsze, przysięgam, wierzysz?! Spojrzeli, sobie w oczy, patrzyli w nie długo do znużenia. – Dobrze, Wojtek – powiedział wreszcie Jacek – dobrze, ale pamiętaj, że jeżeli kłamiesz,... jeżeli kłamiesz... Bizon poszedł na kuter, zaraz miał tam przyjechać Fruzia. Jacek i Lipkę udali się na plażę, gdzie stała Rafałowa łódź. Szyper uruchomił silnik i obaj popłynęli na przystań, do Albertowych sieci. Od wschodu zrywały się silne podmuchy wiatru, pieniły zatokę, bryzgały mroźnymi kroplami wody. Lipkę miał szron na rudej brodzie. – Zimno, cholera – zaklął zawracając łódź. Jacek milczał. Lipkę jak zwykle gadał jakby do siebie jedynie. – Milusiński facet z tego warszawiaka co chce uciec. Przestraszony, grzeczny, żal było patrzeć, jak się do beczki wciskał. A pieniążków musiał zarobić na handelku sporą garść. 65 – Na handelku? – To kawaler nie wie? – Wiem... on bogaty, ale blady, zważony, rozumie pan? – Jak się kawaler fachowo wyraża, frant z kawalera. Jacek obrócił twarz w bok, postanowił trochę wypytać brodacza. – To klient dewizowy – powiedział. Lipkę poprawił kurtkę na grzbiecie i gadał dalej: – Wysyłał spółdzielcze kurki do Anglii, z jakąś machlojką na wadze, różnicę wypłacili mu na prywatne konto. Cwaniak, co? – Cwaniak! – przytaknął Jacek. – Przez pięć lat ciaćków nazbierał, że starczy mu na teraz i na zaś. Niebawem będzie mógł hulać. Uczyć się od takich – mamrotał zasłaniając twarz od wiatru Lipkę. – Ale dolę musi odpalić – rezonował Jacek. – Odpali, odpali, gdyby w kraju został, nie sięgnąłby swoich pieniędzy... Jacek przygryzł wargi aż do bólu. – Więc to tak? Taka to pomoc władzom... taka pomoc?! Wszystko stawało się jasne, ale dopiero teraz, dopiero tak późno. Mocniejszy podmuch wichru chlapnął wodą do wnętrza łodzi, lodowate bryzgi obudziły Jacka z krótkiej zadumy. Lipkę przestał gadać. Od strony morza do portu w Gdyni szły dwa statki. Słychać było dudnienie silników. Widoczność była ciągle dobra. Lipkę wyciągnął ze skórzanej torby butelkę wódki, kawał kiełbasy i pół bochenka chleba. – Przepijem i zagryziem, kawalerze, bo zamarzniemy gorzej jak przysypane lodem ryby. Jacek też poczuł głód i wyciągnął rękę po kiełbasę i grubą kromkę chleba. Lipkę nalał wódki do pobielanego kubka i podał ją chłopcu. Fala była niewielka, ale i łódź mała, więc chybotała się i podskakiwała niespokojnie. Część gorzałki rozlała się Jackowi po brodzie. Skrzywił się i chwycił duży łyk powietrza. Wódka była mocna. Lipkę usiłował napełnić znowu biały kubek, lecz płyn rozlał mu się na spodnie i buty. Rybak odłożył naczynie i pociągnął czyściochę prosto z butelki, zakąsił kiełbasą i znów przyłożył szkło do ust. – Dobra gorzałka na morzu – pochwalił. Przewidziana przez Bizona mgła poczęła wreszcie tężeć. Zmrok jeszcze nie zapadł. Niedaleko przepływał biały statek Gdańskiego Urzędu Morskiego. – Cholera, tego tu diabli przynieśli – zaklął Lipkę – jeszcze gotów do łodzi nam zajrzeć. Biały statek poszedł do Gdańska. Lipkę wysączył do końca półlitrową butelkę wódki. Jacek znów zapadł w zadumę, siedział odrętwiały, czuł dziwną obojętność na wszystko. Niech się dzieje, co chce – myślał – ostatni skok. Morze poszarzało, z poczerniałego nieba wypełzał mrok. Woda z brunatnej stała się czarnosina, było coraz zimniej. Lipkę wypłynął kawał na morze i obrócił dziób łodzi ku brzegowi. Wypatrywał świateł kutra. Zrobiło się zupełnie ciemno, a umówione statki nie ukazywały się. – Cóż u licha, zaspali? – miotał się szyper. – Tam! – Jacek zauważył wreszcie płynące nisko nad wodą zielone światło. Lipkę wyciągnął szyję, wystawił na wiatr rudą brodę i wpatrywał się w dalekie światełko. – Mój kuter! – powiedział i jego małe oczka zalśniły niczym u szakala lub wilka, który w świetle księżyca zbliża się do pewnego łupu. Przyciągnął do siebie rumpel, przesunął nieco manetkę gazu i skierował łódź prostopadle do kursu wypływającego z portu kutra. Kuter szedł szybko i po pewnym czasie przeciął kurs łodzi, o jakie pół mili od nich. Wtedy, od strony pełnego morza, zamajaczyło drugie zielone światło. Lipkę zatrzymał łódź. Światło przez pewien czas zbliżało się, aż znikło i na jego miejscu ukazało się czerwone. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. To niemiecki kuter zdążał w umówione miejsce. Tymczasem zbliżał się do nich kuter Alberta. Dookoła panowała ciemność i cisza. Lipkę rozglądał się i nasłuchiwał chwilę, po czym szarpnął rumpel, zwiększył obroty silnika i podpłynął do burty swego kutra. 66 – Ahoj na kutrze! – krzyknął przytłumionym głosem. – Ahoj na łodzi! – odkrzyknięto z wysoka. – Gotowe – powiedział półgłosem rudy szyper. Przez reling wychyliły się dwie postacie. Jacek poznał Bizona i Fruzię. Wtedy właśnie od strony portu błysnęło czerwone światło, skakało na falach i przybliżało się do kutra. Lipkę skamieniał. – Uciekać! WOP! – zawołał. Odpechnął łódź i ostro ruszył z miejsca. Kuter zaś skierował się w stronę portu. Lipkę zatrzymał łódź na płyciźnie między prekami. Tymczasem motorówka podpłynęła do kutra, oświetlając go reflektorem, krążyła wokół, zatoczyła łuk i popłynęła na powrót do portu. Lipkę odetchnął głęboko. Żołnierze nie zajrzeli na statek, nie spostrzegli też łodzi na płyciźnie między prekami. Lipkę odczekał chwilę i znowu podpłynął do kutra. Gdy tylko zetknął się z jego burtą, do łodzi wskoczył Bizon. – Szybko zabierajcie go! – rozkazał – wskazując „pasażera”. – Dawać! Niech włazi na łódź – odrzekł Lipkę – ja przesiadam się na swój kuter i wracam do portu. WOP widział kuter. – Nigdzie nie wrócisz, dowieziesz nas do niemca! – warknął Fruzia. – Panie ładny, zrobiłem, co do mnie należało, a teraz, fiut, radźcie sobie sami! – Lipkę chwycił się relingu usiłując wejść po sztormtrapie na pokład statku. Przeliczył się jednak, syknął z bólu i spadł do łodzi. Z ust sączyła mu się strużka krwi. Jacek spojrzał do góry i zobaczył Fruzię z rewolwerem w ręce. – Siedź, bo cię zjedzą ryby... Jazda! Rozumiesz?! – cedził słowa szef. Lipkę wytarł rękawem zakrwawione usta i wypluł ząb. – Panie, to wszystko spadnie na mnie, WOP widział mój statek – mówił płaczliwym głosem. – Słuchaj, zidiociały capie, tego małego – Fruzia wskazał lufą pistoletu Jacka – zabierzemy do Niemiec, ty przewrócisz łódź i zwalisz całą sprawę na małego, powiesz, że on uciekł na obcy kuter. Jacek poczuł, że pokład zapada mu się pod nogami, a włosy jeżą się na głowie. – Ja nigdzie nie pojadę! Nie dam zatopić łodzi! J– wrzasnął zrywając się na nogi. – Cicho, durniu, bo wypłuczę w wodzie! – syknął Fruzia. Jacek chwycił Bizona za klapy płaszcza. – Bizon! Słyszysz? Słyszysz, co on powiedział? Ja... Kłos wyrwał się z tego uchwytu. – Nie jestem żaden Bizon, tylko Teo, szef, pętaku. Rób, co każe Fruzia! – Nie... nie! – przerażony chłopiec chwycił kolegę za ręce. – Rano mówiłeś... pamiętasz?! Tamten szarpnął się, odskoczył i szybkim sierpem uderzył chłopca w szczękę. Jacek zatoczył się, upadł, podniósł się i klęcząc patrzył szeroko rozwartymi oczami na swojego Bizona. Zrozumiał wszystko. Przed nim stał bandyta... Do łodzi wsiadł tymczasem tęgi, sapiący mężczyzna. Lipkę bez słowa zajął miejsce za sterem, przeciążona łódź zanurzyła się głęboko. Fruzia z pistoletem w ręku siedział na dziobie. U jego stóp leżały dwa brezentowe worki. Uciekinier usiadł na ławeczce koło sternika, dyszał ciężko. – Bez kawałów, Lipkę! – powiedział Fruzia. – Dopłyniesz do niemieckiego kutra, tam na nas czekają. Wysiądę ja, pasażer i gówniarz. – Fruzia wskazał lufą pistoletu na Jacka. – Ty, Lipkę, wrócisz na kuter, przedtem zatopisz łódź. Na Helu rozgłosisz, że widziałeś, jak mały dobijał do niemieckiego statku. Będziesz kryty. Lipkę uśmiechnął się głupkowato, rzeczywiście był kryty, jeżeli wszystko się uda do końca. Zainkasowana suma grzała go w pierś niczym dobra wódka. Jacek potoczył dookoła błędnym spojrzeniem. Fruzia trzymał w ręku pistolet, starszy pan przestał sapać i siedział nic nie mówiąc obok sternika. Bizon stał oparty o burtę, jego twarz była bez wyrazu. Patrzył na Jacka, ale go nie dostrzegał. – Co pomyślą... kapitan... Kubek... Maciek? On, Jacek, zabrał Rafałową łódź i uciekł do Niemców... 67 Spojrzał raz jeszcze wokół siebie. Bizon miał lodowatą twarz, Fruzia trzymał ciągle pistolet Rekiny! Chcą utopić łódź! – osaczonego Jacka ogarnęła dzika rozpacz. – Nie! to się stać nie może! Sam nie wiedząc kiedy, poderwał się z pokładu i znalazł przy Fruzi. – Proszę pana, nie topcie łodzi, ja wrócę do kapitana, ja muszę... Fruzia uniósł nogę i kopnął Jacka, w brzuch. – Cicho, wszo, bo rozdepczę! Parnicki upadł na greting. Lodowata twarz Bizona drgnęła. „Pasażer” nachylił się nad pobitym i szepnął: – Jak kawaler będzie cicho, dam za granicą dużo pieniędzy... Niedaleko niemieckiego kutra ukazało się inne pozycyjne światło. – Szlag trafił! – zaklął Lipkę i zatrzymał łódź. Kłos rozpiął płaszcz na piersiach tak, jakby było mu duszno. Fruzia i starszy pan patrzyli w skupieniu na przesuwające się światło. Jacek podniósł się z pokładu. – Siedź – syknął Fruzia zamierzając się do nowego kopnięcia. – Zrobisz w rydwan twojego starego! – Nie! – wrzasnął młody więzień tracąc z rozpaczy przytomność. – Cicho, durniu! Tym razem kopniak trafił w twarz. Jacek poczuł słony smak krwi, taki sam smak jak kiedyś w rodzinniaku... Kapitana zrobi w rydwan! On, Jacek! Zrobi go w rydwan! Krew była słona jak morska woda. Bizon stał tyłem. Na tle ciemnego nieba rysował się wyraźnie jego kark, ramiona, pochylona do przodu głowa. Jacek patrzył na mroczną, daleką postać. I wówczas Bizon odwrócił się powoli, światło księżyca padało na jego twarz. To nie był oglądany przed chwilą bandyta, nie był też znajomy kolega, była to dziwna, wykrzywiona twarz zupełnie kogoś nieznajomego. Spojrzenia ich spotkały się, patrzyli na siebie chwilę. Kłos odwrócił się powoli i stał nadal tak jak przedtem. Jacek ciągle widział jeszcze jego uciekające w bok oczy. Fruzia przełożył rewolwer do lewej ręki i poprawił rękawiczkę. Starszy pan przygarbił się. Niemiecki kuter stał w miejscu. Nieznany statek odszedł w kierunku portu w Gdyni. Jacek leżał u stóp bandytów i czuł, że bezsilna rozpacz zamienia się w nim w myśl przejrzystą i zimną. Myśl, która szuka ratunku na kształt potoku drążącego beznadziejnie twardą opokę... Jest! Jest coś, co można jeszcze zrobić. Potem niech się dzieje, co chce. Poczuł, że zbolała od pobicia twarz wykrzywia się mu uśmiechem. Nie wszystko stracone... Potrzebny jest chłód jak wówczas w rodzinniaku... Nie taki, znacznie większy... To nie sprawa z Łapą, a z potężną bandą. Poruszył się nieznacznie. – A co ja będę robił w Niemczech? – zapytał nieśmiało. – Będziesz marynarzem – odpowiedział szpakowaty uciekinier. – A zobaczę zagraniczne porty? – Zobaczysz. – Bo ja bym chciał podróżować i chciałbym... – Widzę, że zmądrzałeś, ale teraz siedź cicho – mruknął Fruzia. – Dobrze, proszę pana – powiedział Jacek wstając powoli z gretingu. Fruzia znów trzymał rewolwer w prawej ręce i wpatrywał się w oczekujący ich kuter. Jacek przesunął się ku rufie i przykucnął koło skrzynki przy silniku. Kuter był już niedaleko. Lipkę zwiększył szybkość łodzi. – Panie Lipkę, tutaj jest zapasowy komplet wtryskiwaczy do silnika, może je pan zabrać, bo szkoda, nadadzą się do pańskiej Penty... – Dobrze, wyjmij, kawaler te wtryskiwacze – ożywił się Lipkę zajęty manewrowaniem na zwiększającej się fali. Jacek otworzył skrzynkę i gmerał w niej po omacku. W starej flanelowej koszuli Rafała wymacał słoik. Pamiętał, że Rafał trzymał tam czerwone rakiety. Zdjął wieczko. We wnętrzu 68 słoika były szmaty, a w nich ciężki, metalowy przedmiot. Luzem, obok, leżało kilka ładunków. Włożył je niepostrzeżenie do kieszeni. Lipkę zwolnił bieg łodzi, aby wytracić szybkość przed podejściem do kutra. Parnicki pochylił się nad skrzynką. – Teraz uciekaj, nie przeszkadzaj – warknął Lipkę. – A wtryskiwacze? – Czort z wtryskiwaczami, podchodzimy do kutra... Jacek w ciemności pod kupą szmat otworzył zamek rakietnicy, wsunął ładunek i zamknął zatrzask. Kuter był blisko i Lipkę manewrował do jego burty. Jacek odwrócił się tyłem do bandytów, uniósł rakietnicę i pociągnął spust... Huknął niespodziewany strzał, granatowa noc zalała się purpurą. Czerwona rakieta rozsypując tysiące blasków szybowała do góry. W jej świetle zarysowały się wyraźnie kontury kutra i manewrującej przy nim łodzi przemytników. Oniemieli wszyscy. Wytrawni bandyci na moment zamienili się w słupy soli. Jacek działał nadal po desperacku, ale dokładnie, prawie precyzyjnie. Błyskawicznie otworzył rakietnicę, wyrzucił łuskę i wprowadził do lufy nowy ładunek. Czerwona kula świetlna unosiła się ciągłe do góry. Pierwszy ocknął się Fruzia. Był blady, nawet w purpurowym świetle rakiety. Łódź podskoczyła na fali i wtedy rozległ się strzał. Jacek zobaczył błysk, poczuł silne uderzenie, ramię zdrętwiało mu nagle i ogarnęła go dziwna słabość. – Zginiesz, szczeniaku – wycedził Fruzia ponownie uniósł broń. Kłos postąpił krok do przodu, twarz miał bladą, zastygłą, wykrzywione usta, w oczach błyski, skulił się, skoczył nagle, zupełnie niespodziewanie chwytając szefa za uzbrojoną rękę. Fruzia wyrwał dłoń z uścisku, zdzielił w twarz Bizona. Wysoko w górze zgasła rakieta. Na łodzi zapanowała ciemność. Kłos zatoczył się, odbił od burty, błyskawicznie powstał, udało mu się chwycić szefa za ramię. Fruzia przykucnął i uderzył Bizona lewym sierpowym. Kłos, padając do tyłu, podbił bandycie rewolwer. Prawie równocześnie rozległ się strzał, druga kula przeleciała tuż obok Jackowej głowy. Bizon skoczył na Fruzię, szamotali się na chwiejącym gretingu. Szef zawył z bólu. Broń wyśliznęła mu się z wykrzywionych palców, uderzyła o burtę i wpadła do wody. – Zdrajca... – wycedził Fruzia. Odskoczył do tyłu, sięgnął do kieszeni, w jego dłoni błysnął fiński nóż – postąpił krok w kierunku Bizona. – Zdrajca! – powtórzył. Bizon cofnął się. Szczęknął sprężynowiec, klinga wyskoczyła z rękojeści noża. Błysnęła stal. Lekko pochylona postać Bizona drgnęła. Jego nóż odbił zabłąkany między chmurami nikły blask księżyca. – Schowaj żelazo, bo zginiesz – powiedział chłodno Bizon, także postępując o pół kroku. Teraz obaj byli zupełnie blisko siebie. – Umrzesz, zdrajco – syknął Fruzia. Jackowi świat tańczył w oczach. Wielkim wysiłkiem woli uniósł do góry rakietnicę i jeszcze raz pociągnął spust. Morze znowu poczerwieniało. Bizon odskoczył w bok. Łódź zachwiała się, przez jej burtę chlusnęła woda. Fruzia stracił równowagę, upadł. Bizon pochylił się nad nim z otwartym nożem. – Nie zabijesz chłopaka. Schowaj kozik i zmykaj, bo się spóźnisz. Szef patrzył w oczy swojego zastępcy. Złe to było spojrzenie. Ktoś na brzegu strzelił białą rakietę. Pomoc nadchodziła. Fruzia wstał, pochwycił worki. Szpakowaty też pchał się do kutra. Niemiecki szyper, widząc co się dzieje, dał całą naprzód i kuter szybko począł przesuwać się obok łodzi. – Jezus Maria... Jezus Maria – powtarzał bladymi ustami kandydat na uciekiniera. Tymczasem na brzegu zapanował ruch. Lipkę, nie wiedząc co ma czynić, płynął obok burty kutra. Szpakowaty miotał się jak oszalały niedźwiedź. – Zdrada, zdrada... – powtarzał. Fruzia wisiał chwilę przy burcie niemca, po czym wdrapał się wraz z workami po sztormtrapie na jego pokład. 69 – Posoka czerwona! – zaklął Lipkę. Jego pół małpie a pół szakale oczy przygasały. Rozcięte lufą usta napuchły, broda jakby wydłużyła się... – Bodaj posoka zalała – klął zawracając łódź od oddalającego się kutra. Kłos ważył w ręku sprężynowy nóż, a gdy nadpływająca od brzegu motorówka była już niedaleko, rzucił go łukiem za burtę. Jackowi zrobiło się słabo, upadłby do wody, ale czyjeś ręce chwyciły i podtrzymały go. Syknął z bólu, oprzytomniał, otworzył oczy, Kłos trzymał go ciągle wpół. – Ręce do góry! – zakomenderował żołnierz z motorówki. Szpakowaty i Lipkę wykonali rozkaz. – Tu jest ranny – powiedział Kłos nie wypuszczając Jacka z ramion. Ktoś oświetlił reflektorem pobojowisko na łodzi. – Dokumenty! Lipkę podał swoją kartę rybacką. – Wypłynąłem z tym chłopcem na połów i oni nas napadli – wybełkotał. – Przesiadać na motorówkę! – rozkazał żołnierz. Kłos ciągle podtrzymywał Jacka. Żołnierze podali nosze, ułożono na nich rannego. – Zawrócić niemiecki kuter do portu! Zawrócić kuter do portu! – krzyczał oficer do radiotelefonu na motorówce. – Ja, tego... chciałem zobaczyć, jak się łowi ryby... – bełkotał szpakowaty. – Po ciemku? – Tak, po ciemku, nocny połów... Dwóch żołnierzy rozcinało Jackową bluzę. Ktoś wlał chłopcu do ust łyk rumu. Jacek otworzył oczy. Twarze żołnierzy tańczyły przed nim i rozmazywały się w przestrzeni. Silnik motorówki nieznośnie wibrował jakby gdzieś w samym środku rany. Żołnierze odłożyli na bok zakrwawioną bluzę, potem rozcięli koszulę. Jacek był już zupełnie przytomny, syczał z bólu. Oficer WOP-u zwrócił się do niego: – Ranny jesteś, napuchnięty, który tak cię urządził? Jacek chciał unieść się na łokciach, ale zaraz opadł z powrotem. – Ten strzelał? – pytał oficer wskazując na Kłosa. – Nie! Strzelał Fruzia, uciekł na niemieckim kutrze. – Fruzia, powiadasz, nieuchwytny przemytnik? – Tak go nazywają – odrzekł Jacek przygryzając z bólu usta. – Ci ludzie to kto? – pytał dalej oficer, ale Jackowi znowu zrobiło się słabo. Kiedy odzyskał przytomność, motorówka zbliżała się do Helu. Wyniesiono nosze, żołnierze musieli przebijać się przez tłum. Ludzie, słysząc huk wystrzałów i widząc czerwone rakiety, przybiegli na brzeg. Na nabrzeże z wyciem syreny wjechała karetka pogotowia. Lekarz w białym kitlu wyskoczył z samochodu i podbiegł do noszy. Dwóch żołnierzy odprowadzało na bok skutych w kajdanki Kłosa, Alberta Lipkę i szpakowatego pana. Do portu wszedł w asyście motorówki WOPu niemiecki kuter, na którym usiłował uciec Fruzia. Jacek otworzył oczy i raz jeszcze tego wieczoru spotkał spojrzenie Bizona. Jego niedościgniony wzór i duchowy przywódca teraz w poplamionym krwią płaszczu, z kajdankami na rękach postępował przed lufą automatu w kierunku więziennej karetki. Zrównał się z leżącym bezwładnie na noszach Jackiem, był tuż. – Zrobiłeś nas w rydwan, wszystko stracone – powiedział do rannego. Przystanął, odwrócił się, spojrzał na morze, potem na Jacka. – Miało być inaczej, bez topienia łodzi; nie wyszło... – powiedział pobladłymi ustami. – Uratowałeś mi życie – szepnął Jacek. – Prędzej, prędzej – pogonił Kłosa żołnierz. – Cześć, Bizon! – krzyknął Jacek. Kłos nie odpowiedział. Sanitariusze wnieśli nosze z Jackiem do karetki pogotowia, trzasnęły drzwi, zawyła syrena i samochód ruszył w kierunku portowej bramy. 70 O WSPOMNIENIACH DZIECIŃSTWA, DWÓCH ZACIETRZEWIONYCH ANGLIKACH, RÓŻNYCH DROGACH PRZYJAŹNI, ZAPOMNIANEJ DZIEWCZYNIE I STATKU, KTÓRYM MOŻNA DOOKOŁA ŚWIATA Jacek leżał w szpitalnym łóżku, patrzył w biały sufit i miał wiele czasu na głębokie rozmyślania. Kapitan przychodził codziennie do chorego i był pogodny jak zwykle, ale Jacek rozmyślał uporczywie nad tym, co będzie później. Czy kapitan nie odeśle niewdzięcznika do rodzinniaka?! A jeżeli nawet pozostawi go u siebie, czy będzie mu ufał jak przedtem? Ponure to były myśli, na szczerą zaś rozmowę brakowało sił. Kapitan też unikał drażliwego tematu. Zachowywał się tak, jakby nie wydarzyło się nic, co legło między nimi tym nieznośnym milczeniem. A Bizon? Jacek często myślał o dziwnym koledze. Kim był w końcu Bizon, który w obronie dziewczyn na warszawskim podwórku pokonał o wiele mocniejszego Zygfryda? Choć tak silny, polubił słabego Jacka, a po latach... stał się prawie bandytą. Potem, ten sam Bizon w jego, Jacka, obronie narażając życie rzucił się na szefa... Rana goiła się szybko, ale święta i Nowy Rok chory spędził jeszcze w szpitalu, dopiero w lutym powrócił do domu i życie zaczynało się toczyć jak dawniej. Kubek i Maciek byli jednak jakby nie ci sami. Wiedzieli o zdradzie, gdyż o ujęciu bandyty szeroko pisała prasa. Jacek budził się w nocy i zadawał sobie coraz bardziej nieznośne pytania: Dlaczego oni milczą? Dlaczego nie pytają, jak to było? Nie pozwolą się wytłumaczyć? – I znowu spędzał godziny bezsennie, rozmyślając nad losem, przeszłością i przyszłością. W tych najcięższych dniach wracały do niego wspomnienia dawnych lat. Kiedyś, gdy miał ojca i matkę, rano dostawał śniadanie i szedł grać w piłkę. Znał dobrze swoje podwórko i plażę przy Wiśle, gdzie nauczył się pływać. Jeździł z kolegami na ruchomych schodach przy Trasie W–Z, chodził z matką do Łazienek. W niedzielę ojciec zabierał go na stadion, tam znani zawodnicy grali w piłkę o mistrzostwo I Ligi. Tłumy ludzi, samochody, lody Bambino, pierwsze sportowe emocje... Cały świat! Tak było do czasu, gdy zaczęła chorować mama. Zabrali ją do szpitala. Był tam u niej kilka razy. Leżała blada i smutna. Nie wróciła już do domu. Umarła niedługo przed Bożym Narodzeniem. Szedł wówczas za matczyną trumną w przefarbowanym przez ciotkę z brązowego na czarne ubraniu i nie mógł uwierzyć, że stracił matkę. Na drugi dzień spadł puchaty śnieg i zakrył świeżą mogiłę... Chłopcy chodzili na sanki do parku za dużą kępę, więc i on chodził, bił się kulami ze śniegu i tak jak inni śmiał się, ale matki już nie było... Ojciec jeździł ciężarówką i często był nieobecny w domu. Wtedy Jacek chodził spać do ciotki. Gdy miał lat siedem, poszedł do szkoły. Ojciec zmierzwił wówczas jego kudłatą czuprynę i powiedział: – Teraz masz obowiązki, będziesz musiał dbać o siebie sam. – Dał mu garść drobnych pieniędzy i dodał: – Na bułki, musi ci starczyć do niedzieli. Od tej pory Jacek kupował sobie w piekarni za rogiem ulicy bułki, bywało też, że zamiast bułek brał długie pszenne paluszki obficie posypane solą i kminkiem; chrupały w zębach i smakowały wybornie. Gdy chodził do trzeciej klasy, kupował już nie tylko bułki, ale robił także poważniejsze zakupy, z których gotował sobie i ojcu kolację. Wszystko zmieniło się, gdy ciężarówkę rozbił pociąg na przejeździe kolejowym. Ciotka znowu przefarbowała jakieś jego ubranie. Pogrzeb ojca był podobny do pogrzebu mamy... Potem przyjechał traktor i zabrał na przyczepę meble, ktoś kupił dwa garnitury oraz zimowe palto ojca... W rodzinniaku, gdy Wiktor chrapał, a w sali było obco, Jacek nie płakał. Musiał być odważny, żeby nie dać się Łapie i Wałkowi, płacz nic by nie pomógł. 71 – Łapa, Łapa daj mu na sen, żeby mamę zobaczył, za ten ciuch... – Nieraz w nocy śnił się mu słodkawy smak krwi; smak ten w jego wspomnieniach na zawsze złączył się z postacią Łapy... Gdy Wiktor przeniósł się do innej sali i „urząd” gospodarza na „siódemce” objął Zbyszek, chłopcy mieli spokój. Wówczas „zaraził” się od jednego z kolegów czytaniem książek. Często brał do ręki tom Londona, Conrada albo Verne'a i podróżował wraz z bohaterami tych książek po niespokojnych i pełnych zasadzek morzach. Dalekie były to podróże, w każdej z nich tliło się marzenie o tym, że kiedyś naprawdę stanie za sterem statku i będzie patrzył w granatowe oko morskiej nocy, a gwiazdy wskazywać mu będą drogę do brzegu... Wieczorami odnajdywał na niebie Wielki Wóz i Mały Wóz, Wielką Niedźwiedzicę, Gwiazdozbiór Oriona albo Gwiazdę Polarną. Rozkładał mapę i wodził wyciętym z kartonu okręcikiem z południa na północ, ze wschodu na zachód, odbywał samotne podróże po niebieskiej papierowej wodzie, pływał od Przylądka Dobrej Nadziei do burzliwego Cape Hornu i dalej na północ do Santiago i Valparaiso i jeszcze wyżej do Los Angeles i San Francisco; albo przez Kanał Panamski na Morze Karaibskie do Zatoki Meksykańskiej, gdzie roiło się od tajemniczych szkunerów, na których ubrani w pasiaste koszulki marynarze przemycali narkotyki i ciężkie sztabki rudego złota. Tam gdzie paliło niemiłosiernie słońce i daleko na brzeg wdzierał się przypływ morza... Wreszcie postanowił uciec na morze, ale ucieczka na kutrze skończyła się tak szybko... Gdyby jednak wówczas nie przybiegł nocą do portu, zapewne inaczej potoczyłoby się jego życie... któż wie jak? Któregoś dnia wieczorem, po rozmowie z kapitanem o nauce, gdy zapadło kłopotliwe milczenie, nie wytrzymał i wypalił: – Kapitanie, oni mnie oszukali, ja nie chciałem dać łodzi, ja chcę wszystko wyjaśnić, tak dłużej już nie mogę... Kapitan podniósł na chłopca wzrok i przyglądał mu się uważnie. – Co chcesz wytłumaczyć? – zapytał wreszcie. Jackowi głos kapitana wydał się obcy i daleki. – Pan mi nie wierzy, ale ja zgłupiałem, myślałem, że robię dobrze. Przysięgam... – Nie miałeś wątpliwości, nigdy? Jacek spuścił głowę, przygryzł wargi, milczał sporą chwilę. – Miałem wątpliwości – powiedział – ale wierzyłem mu, zrobiłbym dla niego wszystko. Kiedyś, w Warszawie, język dałbym sobie za niego uciąć. Wierzyłem mu, wątpiłem i znowu wierzyłem... Kapitan milczał. Jacek opowiedział tę historię z łukiem i tę z sikawką i z Zygfrydem, potem o spotkaniu w Gdyni, swoich wątpliwościach, opowiedział rozmowę o pomocy władzom. O walce na łodzi, o tym jak Bizon podbił Fruzi rękę z pistoletem i stanął z nożem naprzeciw bezwzględnego szefa. Kapitan słuchał w skupieniu. – Pan to rozumie? Pan wierzy? – pytał Jacek. Kapitan uśmiechnął się. – Trochę rozumiem, wiem coś o przyjaźni, do której droga nie zawsze prosta... Przed wojną, w Anglii, dwaj sąsiedzi procesowali się zajadle przez jedenaście lat, a kiedy koszty sądowe zniszczyły ich majątki i stali się biedakami, wyznaczyli sobie pojedynek. Uradzili, że na małym jachcie przepłyną Atlantyk i w tej podróży jeden z nich musi zginąć. Postanowili, że nie pomogą sobie wzajemnie w niczym. W razie wypadnięcia za burtę jednego, drugi nie rzuci mu koła ratunkowego, w razie choroby jednego, drugi nie poda szklanki wody. Odnowili stary jacht, urządzili na nim dwa oddzielne pomieszczenia. Mieli też oddzielny prowiant. Ster postanowili przekazywać sobie co dwanaście godzin. Obaj niewiele wiedzieli o żeglowaniu. Wkrótce po niezwykłych żeglarzach zaginął ślad. Po trzech miesiącach na Morzu Norweskim 72 przypadkowo jakiś statek odnalazł dryfujący wrak jachtu, na którym żyły dwa ludzkie szkielety. Rozbitkowie zjedli buty i skórzane obicia mebli. Ze sznurków i własnych włosów utkali sieć, którą łowili ryby, każdy kęsek dzielili na pół i jeden drugiego nie oszukał o kroplę słodkiej wody. Nie wiadomo co zaszło między wrogami w chwilach zbliżającej się śmierci, ale gdy marynarze ze statku, który ich uratował, zeszli na pokład jachtu, Anglicy leżeli pod wspólnym przykryciem, obok nich stała wspólna ich miska. Pojedynek nie udał się. Obaj zostali uratowani... Do dzisiaj w Londynie w portowej dzielnicy prosperuje mały bar „Bob and Tom”, prowadzą go dwaj byli wrogowie. Gospodarze baru są przyjaciółmi... Gdzieś na oceanie zakiełkowało między nimi ludzkie uczucie... Miałem tutaj znajomego Niemca – mówił dalej kapitan. – Pił piwo w piwiarniach i wykrzykiwał faszystowskie hasła, nosił na ramieniu opaskę z czarną swastyką. Wierzył, że Hitler uszczęśliwi Niemców. Gdy wybuchła wojna, wcielono go w szeregi SS i kazano mordować sąsiadów. Wtedy mój znajomy odmówił, zapłacił za to życiem. Rozumiesz? Ty także popełniłeś błąd, ale twoje czerwone rakiety zabłysły jeszcze w porę. – Kapitan otworzył sejf. – Weź tę banderę i niech będzie od dzisiaj u ciebie... Położył banderę na stole. Jacek milczał. Tak bardzo chciałby coś powiedzieć, ale milczał. Milczał jak wówczas w rodzinniaku, gdy kapitan przyjechał po niego. Na drugi dzień Kubek zamienił się w stolarza, piłował sosnowe deski, artystycznie je opalał – budował gablotę. Jacek z ręką na temblaku pomagał przy tej robocie, Radar trącał wszystko czarnym nosem i machał radośnie ogonem. Po kilku dniach pokój Jacka zmienił się nie do poznania. Całą prawie ścianę główną zajmowała rozpostarta za szkłem biało czerwona bandera z orłem w środku. Gdyby to widział Bizon... – myślał Jacek i łapał się na tym, że nie ma już Bizona z jego chłopięcej legendy. Jeszcze z ręką na temblaku powrócił do szkoły. Pracy było dużo. Należało nadrobić pokaźne zaległości. Toteż kapitan zarządził stan wyjątkowy i wysunął hasło: „Wszystko dla nauki”. Przerwano pracę przy budowie jachtu. Jacek został zwolniony z niektórych prac domowych i połowów i otrzymał korepetycje. Mijały pracowite dni, tygodnie i miesiące. Obłożony książkami wkuwał chemiczne wzory i historyczne daty, uczył się matematyki i nauki o Polsce współczesnej. Wysiłek został uwieńczony sukcesem, Jacek zdał bez poprawki do jedenastej klasy. Przyszły znowu wakacje i budowa jachtu ruszyła pełną parą. Którejś niedzieli pojechał do Sztumu odwiedzić w więzieniu Kłosa. Stanęli po obu stronach żelaznej kraty. Milczeli długo. – Ty przyjechałeś tutaj? – zapytał wreszcie ten z drugiej strony kraty. – Ja, Bizon. – Po co? Czego chcesz? – Nic nie chcę, tak przyjechałem. – Już pół roku tu siedzę i nikt mnie nie odwiedził. Nikt, a miałem tylu przyjaciół, rozumiesz to? – Daleko z Gdyni to nikt nie przyjechał. Oddałem w portierni dla ciebie paczkę z rybą, stary sam wędził. Bizon milczał. – Co będziesz robił, gdy stąd wyjdziesz? – zapytał Jacek przerywając ciszę. – Do wyjścia daleko... pomyślę... – Rozmawiałem ze starym, opowiedziałem mu, jak urządziłeś Zygfryda, a później Fruzię. On mówi, że dałeś się w tym warsztacie zwariować. Powiedział, że jak wyjdziesz, będziesz mógł przyjechać na Hel. Bizon uśmiechnął się, raczej skrzywił dziwnie. – Nie możesz zapomnieć o tym Zygfrydzie. – Mowa. 73 Znowu zapadło milczenie. Kłos zmarszczył czoło, przygryzł usta, w oczach pojawiły się błyski jak wówczas na łodzi, gdy podejmował desperacką decyzję i wreszcie rzucił się na uzbrojonego w pistolet Fruzię. – Co zrobisz, kiedy stąd wyjdziesz? – powtórzył pytanie Jacek. Kłos oparł rękę na metalowej siatce, przycisnął do niej czoło, zmrużył poszarzałe nagle oczy. – Wrócę do Warszawy... na stare podwórko... tylko już bez złotych guzików... Dam radę, Jacek... W tym roku wakacje przebiegały bez wielkich przygód. Na Hel przyjechali letnicy i było ich wszędzie pełno. Jacek z kapitanem i Radarem wypływali jak dawniej na zatokę po ryby, suszyli nety i ciągnęli po plaży sieć pełną małych ruchliwych tobiaszy. Wstawali wcześniej od słońca i późno kładli się spać. Po zeszłorocznych burzach Jacek wiódł życie spokojne, chociaż pracowite. Któregoś sierpniowego dnia, gdy Jacek szedł z kapitanem taszcząc siatkę pełną zakupów, stanął jak wryty. – Ewa, to ty?! – przechodzili właśnie obok grupy wczasowiczów, którzy przyjechali „Panną Wodną” na Hel. Dziewczynka uśmiechnęła się radośnie. – Jacek! A to spotkanie? Co ty tutaj robisz? – Ja tu mieszkam. – A ja na wycieczce! – Odwróciła się do matki: – To mój kolega ze szkoły w Warszawie. – To koleżanka – powiedział Jacek do kapitana. Kapitan skłonił się paniom i nastąpiła krótka prezentacja. Okazało się, że Ewa z mamą przyjechały na Hel i zabawią do wieczora. Kapitan zaprosił turystki na świeżą wędzoną rybę. Mama trochę oponowała, że niby kłopot, ale zaproszenie było tak serdeczne, że nie mogła odmówić. Ryby były, jak zwykle, pyszne, a obie panie nie mogły nachwalić się schludnego gospodarstwa. Od tego dnia albo Ewa przyjeżdżała na Hel, albo Jacek jeździł do Gdyni i widywali się niemal codziennie. Ewa słuchała opowiadań o morskich przygodach, o ucieczce na kutrze, Bizonie i bandzie, obejrzała z przerażeniem bliznę na Jackowym ramieniu i przeczytała artykuły w gazetach o ujęciu Fruzi... Gdy skończyły się wakacje, Ewa powróciła do Warszawy, a Jacek do szkoły. Jedenasta klasa, nie byle co. Matura za pasem. Hasło Rafała: „Wszystko dla nauki” było więc aktualne nadal. Poza nauką pilnie kończono budowę jachtu. Ostatecznie z dawnej łodzi ratunkowej wyrastał powoli zgrabny jednomasztowy jacht. Jego wnętrze było pomysłowo i racjonalnie zaplanowane z myślą o wygodzie przyszłej załogi. Dwie koje znajdowały się w kabinie i dwie w części dziobowej jachtu, również mesa została wyposażona w dwie zgrabne składane ławy, które mogły w razie potrzeby służyć jako dodatkowe koje. Kokpit, jak przystało na jacht, był odpływowy. – Na takim statku można płynąć dookoła świata – powiedział kapitan przyglądając się swojemu dziełu. Prace wykończeniowe wciąż jeszcze trwały. Przygotowywano takielunek i osprzęt, szyto żagle, projektowano meble i urządzenia gospodarcze. – Kto by pomyślał – dziwił się Jacek – że budowa jachtu wymaga tylu szczegółów. Sama instalacja elektryczna to osobny problem, a wyposażenie kambuza, zbiorniki na wodę, a zęzy... 74 O HUKU WERBLI, SAMOTNYCH ŻEGLARZACH I NAJSMUTNIEJSZYM KRZYKU BIAŁEJ MEWY Któregoś dnia Rafał zapowiedział wspólny wyjazd do Gdańska na Westerplatte, gdzie miał odbyć się uroczysty apel poległych. Autobus zatrzymał się na przystanku obok dużego parkingu pełnego samochodów. Nieco dalej rozpościerał się szeroki plac. Z boku, w lasku, stał czołg-pomnik, przed nim marmurowa płyta z nazwiskami tych, którzy tutaj polegli. U podnóża pomnika na kilkudziesięciu wysokich masztach powiewały płótna sztandarów. Z drugiej strony płonęły wielkie znicze. U stóp pomnika stała warta honorowa złożona z marynarzy i studentów Wyższej Szkoły Morskiej. Plac powoli zapełniał się ludźmi. Przyjechało Polskie Radio i Telewizja. Przybyła orkiestra Marynarki Wojennej i kompania honorowa. Wokół pomnika stały poczty sztandarowe i gromadziły się delegacje z kwiatami. Punktualnie o oznaczonej godzinie orkiestra zagrała hymn Polski, a potem przemówił stary marynarz w granatowym mundurze, z piersią pełną odznaczeń i medali. – Będziemy wytrwale walczyć o ideały wolności i przyjaźni między narodami! Przed Wami, którzy oddaliście swe życie w obronie tych ideałów, chylimy czoła, czcimy Waszą pamięć. Społeczeństwo ziemi gdańskiej, żołnierze i marynarze wraz z całym narodem polskim składają hołd pamięci poległych w walce z faszyzmem: bohaterskim obrońcom Westerplatte... obrońcom Gdyni, Kępy Oksywskiej... Wzywam Was polegli Gdyńscy Kosynierzy. Wzywam Was marynarze Helu – Was, którzy wytrwaliście ponad miesiąc w uporczywej obronie półwyspu. Wieść o Waszej bojowej postawie rozeszła się echem po kraju. Spotęgowała wolę walki u obrońców Warszawy i Modlina... – Polegli na polu chwały! – odpowiedział jak echo chór. Werble wybiły uroczysty rytm. – Wzywam tych, którzy codzienną pracą walczyli o Polskę silną na morzach i oceanach. Wzywam tych, którzy zginęli w walce z faszyzmem na Morzu Bałtyckim, na Oceanie Atlantyckim i w kanale La Manche. Chwała tym, którzy zginęli w konwojach do Murmańska... – Polegli na morskich polach bitew! – odpowiedział chór. Jacka chwyciło coś za gardło, patrzył na czerwone płomienie symbolicznych ogni, granatowe mundury i jakby w marmurze ciosaną twarz swojego kapitana. Rafał stał wyprostowany patrząc gdzieś bardzo daleko. Od morza wiał chłodny, rześki wiatr. Powoli podnosiły się sztandary. Delegacje składały kwiaty. Czerwone jęzory zniczy dopalały się i gasły... Minęła jesień. Mroźna sztormowa zima zakuła zatokę lodowatą opończą. Przerwano prace nad budową jachtu, o łodziowych połowach nikomu nawet się nie śniło. Pozostała nauka, można było też czytać książki i słuchać Rafałowych opowiadań. Stary kapitan rzadko już jednak przypominał sobie nowe, nie znane chłopcom historie. Przygarbił się trochę i postarzał. Jacek i Kubek wydorośleli, odkryli w sobie własne zainteresowania, nowe poglądy. Kapitan zauważył, że nie zawsze już imponuje im to, co, chociażby niezwykłe, działo się dawno... Jacek w książkach, którymi ciągle był obłożony, znajdował coraz ciekawsze rzeczy. Kapitan teraz nie na wszystkie pytania mógł chłopcu odpowiedzieć. Jacek także nie z wszystkimi poglądami kapitana godził się tak bezkrytycznie jak kiedyś. Studiował z zapałem opisy techniczne najnowszych statków i dowodził, że ocean wkrótce przestanie być groźny... – Technika poradzi sobie z morzem... poradzi na pewno! – dowodził z entuzjazmem. Kapitan śmiał się i przytakiwał. – Pewnie, że sobie poradzi. Cóż to morze... naprzeciw techniki... Chociaż niejeden raz niejeden kolos oceaniczny odwoływał wyjście z portu, bo sztorm rzuciłby go na falochrony... 75 „Titanic” i supernowoczesny „Andrea Doria” poszły na dno jak dziurawe czerepy... Powiadasz, że technika rzecz wielka, ale to nie ona okazała się silniejsza od oceanu... Podobno w średniowieczu na brzegu hiszpańskim wylądował w wydrążonym pniu drzewa czerwonoskóry człowiek. Był to przybysz z Ameryki... Alfred Johnson w tysiąc osiemset siedemnastym roku przebył Atlantyk w dorisie, płaskiej pięciometrowej łodzi, która wywracała się na falach. Johnson stawiał łódź i płynął dalej. Podróż ta trwała czterdzieści sześć dni i nocy. Maribo i Samulsen, z pochodzenia Norwegowie, przebyli Atlantyk w łodzi wiosłowej. Howard Blackburn z Nowej Fundlandii wraz z drugim rybakiem w małej łodzi zdryfowani zostali daleko od swego statku. Howard od mrozu stracił czucie w palcach. Położył ręce na wiosłach, zagiął palce i pozwolił obmarznąć koło nich bryłom lodu. Jego towarzysz w nocy zamarzł na śmierć. Howard zaś wiosłował bez jedzenia i picia pięć dni i pięć nocy, aż dotarł do zatoki u wybrzeży swojego kraju. Gdy uniósł się, palce obydwu rąk zostawił przy wiosłach. Rybacy, uznając go bohaterem, ofiarowali mu małą gospodę, ale kaleki Howard popłynął do Kalifornii na poszukiwanie złota. Po dwóch latach powrócił z obcego kraju o kulach, ze złamaną nogą. Kikutami wybudował maleńki żaglowiec, na którym rzucił się w samotny rejs przez Atlantyk. Kaleka osiągnął brzeg Europy i uznał swój wyczyn za niedostateczny, zbudował więc jeszcze mniejszy statek i na jego pokładzie przepłynął samotnie ze Stanów Zjednoczonych do Hiszpanii zaledwie w ciągu trzydziestu dziewięciu dni. Ten mocarny człowiek w każdym swym szalonym rejsie wygrywał walkę z morzem, był silniejszy niż żywioł. Lekarz Alian Bombard – mówił dalej kapitan – na niespełna pięciometrowej tratwie ratunkowej przepłynął Atlantyk bez pożywienia i odrobiny słodkiej wody. Udowodnił, że rozbitek na gumowej tratwie nie powinien zginąć ani z głodu, ani z pragnienia. Co roku tonie mnóstwo statków. Rozbitkowie giną o kilka mil od brzegu, inni zaś na maleńkich łodziach i tratwach dobrowolnie przemierzają oceany. Chcę żebyś to wiedział, Jacku. Po mroźnej zimie spadła na półwysep gwałtowna wiosna. Marcowe słońce z dnia na dzień bardziej gorące, kruszyło wyrosłe zimą na falochronach przedziwne lodowe bryły. Na zatoce lód pękał z trzaskiem, a ciepły wiatr przynosił od lądu coraz wyraźniejsze zapachy wiosny. Jacek dostał właśnie list od Ewy. Pisał do niej często i często otrzymywał seledynowe koperty z Warszawy. Tym razem Ewa pisała, że na wakacje wybiera się znowu nad morze i że się pewnie zobaczą. Była to dla Jacka radość nie lada. Nagłe ocieplenie nie służyło kapitanowi. Zmizerniał i zgarbił się. Jego oczy straciły blask. Nie skarżył się jednak i całymi dniami przygotowywał do letniego sezonu rybacki sprzęt. Jacek spostrzegł jednak, że kapitan przysiadał coraz częściej na zydelku lub skrzyni i dyszał ciężko. Tymczasem dni stawały się dłuższe i słońce budziło się coraz wcześniej. Pewnego świtu Jacek usłyszał gwałtowne ujadanie Radara. Pies dobijał się do jego drzwi. Jacek szybko zerwał się z posłania, wpadł do pokoju kapitana, oniemiał, łóżko było puste. Radar biegał dookoła stołu i skomlał zdradzając niebywałe podenerwowanie. Jacek ubrał się i wyskoczył czym prędzej przed chatę. Radar przytknął nos do ziemi i pobiegł w kierunku plaży. Jacek podążył za psem. Przebiegli ulicę, mały lasek, znaleźli się nad morzem. Pędzili co tchu. Minęli stojący na wysokich rusztowaniach jacht i dobiegli do Rafałowej łodzi. Obok burty leżał twarzą do ziemi kapitan. Jacek ukląkł na piasku, uniósł głowę leżącego. – Co panu. jest? Kapitan uśmiechnął się. – Przyszedłem popatrzyć na morze i upadłem tutaj. – Niech pan wstanie... Ziemia jest mokra... – Jacek próbował unieść kapitana, ale nie dał rady. – Zostaw... duszno... – powiedział Rafał, na czoło wystąpiły mu krople potu. – Gorąco... 76 – Pogotowie! Lekarza! – powtarzał bezradnie Jacek, lecz słyszało go jedynie morze, powleczone mgłą, nieme. Marcowe słońce poczęło wypełzać z nadmorskich oparów. Rafał poruszył się na piasku. Jego wykrzywiona bólem twarz rozpogodziła się. – Widzisz, świt... – powiedział. – Wstaje nowy dzień... – Wrócimy do domu, musimy skończyć łódź, w lecie popłyniemy do Aberdeen... Pobiegnę po lekarza, niech pan leży spokojnie. – Zostań. Radar pobiegł po ludzi. Nie ma go, widzisz... Zaraz przyjdą i pomogą. Radara rzeczywiście nie było. – Musimy popłynąć do Augustyna i Franciszka. Niech pan wstanie... Rafał uniósł się i popatrzył przed siebie, wyciągnął rękę w kierunku morza. – Spójrz tam...– powiedział. Jacek patrzył w mgłę. – Widzisz? – zapytał kapitan. – Nic nie widzę. – Bo jeszcze nie pora, a ja widzę... drugi brzeg... – Uniósł. się i wsparł plecami o rybacką łódź. – Słuchaj... ja nie popłynę do Aberdeen. Jacek klęczał przy boku kapitana. – To nieprawda, zaraz przybiegną ludzie, pomogą panu... atak minie i będzie wszystko jak dawniej... – Nie mów do mnie pan... nie miałem syna, a dla niego wybudowałem dom. – Nie wolno ci odejść, kapitanie... masz wolę silną jak samotni żeglarze, zwycięż jeszcze raz, zwycięż, zwycięż – powtarzał Jacek. Kapitan uśmiechnął się, rozpiął sweter pod szyją. – Wstaje nowy, piękny dzień... dla ciebie, synu – powiedział. Uśmiechnął się raz jeszcze, spojrzał na zawieszone w jaśniejącej mgle słońce, patrzył na niego długo, aż powoli, po burcie łodzi osunął się na biały, czysty nadmorski piach. Jacek zacisnął powieki, zacisnął je aż do bólu. Świat był czerwony, zamazany, mokry. Na łodzi tuż obok usiadła mewa, przekrzywiła głowę, patrzyła na to męskie pożegnanie starego człowieka i chłopca. Ciągle była cisza. Czerwone blaski świtu przebiły mgłę, zapłonęły jasnym blaskiem, rozświetliły plażę. Biała mewa poderwała się z łodzi, zawisła w powietrzu, niema i jakby nieruchoma poleciała prosto ku wschodowi słońca. Poranna bryza uniosła małą falę, woda dotknęła siwej czupryny kapitana. Od strony osady biegł Radar, za nim kilku rybaków. W górze krzyczała wyrwana nagle z tej przedziwnej ciszy mewa. 77 LET GO GEJTAWY, GORDINGII W rybackich osadach zakwitły jabłonie. Lato królowało na Helu. Jacek obłożony książkami wkuwał historyczne daty i wyprowadzał wzory matematyczne. Został znowu sierotą. Mieszkał nadal w domu kapitana. Początek lata zapowiadał się pracowicie. Należało zdać maturę, a potem egzamin na morskie studia. Po egzaminie maturalnym Jacek pobiegł na mały cmentarzyk na morskich wydmach, podzielić się swoim wielkim sukcesem z kapitanem, którego tak nagle zabrakło. W czerwcu odbył się egzamin do Wyższej Szkoły Morskiej. W olbrzymiej sali stoją daleko od siebie stoliki. Każdy kandydat ma oddzielne miejsce. Jacek pochłania wzrokiem wypisane na tablicy tematy. Rozumie je. Zadania rozwiąże. Musi to zrobić, szybko, dobrze. Egzamin jest konkursowy. Na pięciu kandydatów walkę wygra tylko jeden. Sala milknie. Wszyscy pochylają się nad arkuszami pokratkowanego papieru. Jacek rozwiązuje pierwsze zadanie. Sprawdza. Zgadza się! Teraz drugi temat. Młody kandydat wypisuje dane, zestawia je w układ równań i próbuje rozwiązać. Układ jest zły. Jacek burzy wszystko i ponownie sprawdza dane, po czym jeszcze raz buduje układ. Przekształca liczby i symbole, logicznym ciągiem przeprowadza redukcję i z matematycznych zakamarków wyprowadza dane ostateczne. Wynik jest ciągle zły. Pot występuje mu na czoło. Na sali jest upał. Czerwcowy dzień wstał pełen słońca. Z otwartych okien do wnętrza przepełnionej sali bucha żar. Nieruchome powietrze jest lepkie... Pot spływa po policzkach niczym łzy. Już pół godziny ciężkich zmagań, już godzina. Ktoś wstaje od stolika i zanosi do katedry gotową pracę, potem drugi, trzeci. Jacek czuje ogarniającą go panikę, rozpacz chwyta go za gardło. Czyta raz jeszcze zadanie i teraz w ogóle nie rozumie nic. Jest przerażony i otępiały... Spokojnie... tylko spokojnie, jeszcze nie wszystko stracone – pociesza się siłą woli. Na sali jest już wiele wolnych miejsc – to wyszli szczęśliwcy, którzy wygrali bitwę. Jacek czuje, że jego rozbiegane myśli koncentrują się. Zostawia nie rozwiązane zadanie i przystępuje do następnego. Radzi sobie z nim szybko. Przy stoliku obok siedzi wysoki, chudy chłopak. Jest blady i patrzy na Jacka, jakby prosił go o pomoc. Ostatnie zadanie sprawdza się. Jacek powraca do opornego równania. Przygląda się układowi. Patrzy długo nie dotykając papieru piórem. Wgłębia się w logiczny sens zadania. W myśli dokonuje przekształceń... Potem, pochylony nad stołem, starannie wypisuje cyfry. Na sekundę wstrzymuje oddech. Cyfry rosną wprost w oczach, stają się jakby wyraźniejsze. Jest!!! Jest po trzykroć powtarzany błąd. Pióro biega po papierze i wypisuje wzory oraz symbole matematyczne. Na sali upał. Szurają krzesła. Wstają od stolików lepsi od Jacka, oddają swoje prace i uradowani wychodzą, aby podzielić się sukcesem z podobnymi do siebie. Blady chłopak obok opiera się o blat stolika, a potem z rumorem pada na podłogę. Powstaje zamęt. Instruktorzy biegną do omdlałego, podnoszą go, cucą. – Ten już skończył morską karierę! – powiada ktoś ze starszych. Chłopak odzyskuje przytomność i nie pozwala wynieść się z sali, mówi, że nie skończył zadania. Nie pomagają wysiłki instruktorów, uparty kandydat siada z powrotem przy stoliku i pochyla się nad pokratkowanym arkuszem papieru. Jacek dokonuje dalszych przekształceń złośliwego równania. Wynik wreszcie jest dobry. Jacek przepisuje pracę na czysto. Gdy już kończy, blady uczeń odsuwa krzesło i niesie do katedry swoje rozwiązane zadania. Jacek jeszcze raz przebiega wzrokiem równe rzędy cyfr i wstaje, aby oddać pracę. Na sali pozostaje wielu pochylonych nad arkuszami kandydatów. 78 Przed szkołą w blasku słońca stoją grupy chłopców. Wszyscy dyskutują zawzięcie. Niedawno przeżyte emocje parują z gorących głów. Wysoki, blady chłopak siedzi na kamiennym murku obok schodów, zobaczył Jacka i uśmiechnął się. – Twarde było to równanie, co? – zagadnął Jacek. – Był kruczek... dwa razy się na niego nabrałem – powiada tamten. – Ja też myślałem, że klapa, spociłem się jak szczur. – Gorzej ja, zrobiło mi się słabo, narobiłem hałasu... pewnie sobie zapisali i cherlaka nie przyjmą do szkoły, chociaż zadania rozwiązałem dobrze... – Kogo? – zapytał Jacek przyglądając się spode łba nowemu koledze. – Cherlaka... takiego, co mdleje przy egzaminach... – Nie bój się... nie takie cherlaki dawali sobie na morzu radę – uśmiechnął się Jacek. – Jak koledze na imię? – zagadnął tamten. – Jacek, a koledze? – Mnie Krzysztof, ale nazywaj mnie „Kasztan”, tak jak wszyscy. – Kasztan? Dlaczego? – Dla draki, bo jestem długi jak patyk i blady jak śmierć... Na rejach „Daru Pomorza” rozpięte białe płótna, gdy chwycą wiatr, zaproszą na daleką przygodę, gdzie pośród innych niebezpieczeństw, najgroźniejsza jest własna słabość. Jacek zabrał w ten rejs podziurawioną banderę i wierną pamięć o kapitanie – najprawdziwszy skarb z piaszczystego półwyspu... Zadumał się, właśnie teraz przypomniał mu się Kraken i samotni żeglarze, zobaczył jak żywą twarz swojego kapitana, któremu nie potrafiły zaimponować obce, bogate światy... Bosman wyrwał młodego kandydata z tej zadumy. – Ruszaj się, chłopie! Nie stój jak mumia, tupaj! tupaj! Na niebo wpełzło słońce, purpurowe i chłodne wróżyło wiatr. – Let go gejtawy, gordingi! Kandydaci wachtami biegną na stanowiska. Wiatr wypełnił białe płótna. Niedaleki kształt półwyspu przybliża się, rośnie coraz bardziej. Pośród rybackich łodzi dwaj chłopcy stawiają żagle na maszcie niewielkiego jachtu. Przerwali pracę, patrzą... W obłoku wydętych płócien płynie fregata. Pies na brzegu podniósł łeb, wietrzy pana. Maciek układa ręce w tubę, krzyczy w kierunku morza. Szum żagli głuszy ten krzyk. Uczepiony między rejami kandydat uśmiecha się, jakby słyszał głos przyjaciela: – Jacek, ty sobie nie lekceważ! Potem niknie piaszczysty cypel, dookoła pozostaje morze. Rejs do Aberdeen na jachcie „Hel” został odłożony... Kapitan nie żyje. Jacek stoi na pokładzie fregaty, wie, że kiedyś on poprowadzi ten daleki rejs i koło wyniosłych brzegów Szkocji rzuci garść ziemi druhom kapitana. Żaglowiec obraca się do wiatru, lekko kładzie się na burtę, spieniona woda z sykiem ucieka ku oddalającym się zarysom półwyspu, jakby powracała tam, gdzie kiedyś zaczęła się wielka, przygoda. 79 OBJAŚNIENIA b a s e n p o r t o w y – część obszaru wodnego portu, przeważnie w kształcie wąskiego prostokąta, z betonowymi nabrzeżami uzbrojonymi w dźwigi, magazyny, tory kolejowe itp.; baseny muszą mieć odpowiednią głębokość przystosowaną do wielkości statków, jakie zawijają do portu; biorąc pod uwagę przeznaczenie basenów rozróżniamy baseny węglowe, zbożowe, drzewne itp., a także rybackie czy jachtowe b ą c z e k, bąk – niewielka łódź używana do różnych prac pomocniczych i utrzymywania łączności okrętu z lądem b l i n d a, blind – pasażer jadący statkiem bez biletu, przeważnie ukrywający się w jakimś zakamarku; zgodnie z przepisami pasażer taki podlega władzy kapitana, który ma prawo go zamknąć i odstawić do wyjściowego lub najbliższego portu i wydać w ręce władz (od słowa blinda pochodzi czasownik – zablindować się) b o j a – patrz pława b o s m a n – w marynarce handlowej bezpośredni zwierzchnik marynarzy pokładowych, pod jego opieką znajduje się osprzęt pokładowy statku i magazyn bosmański b u l a j – szczelnie zamykane okienko z grubego szkła, w burcie lub ścianie nadbudówki statku c a ł a n a p r z ó d – komenda do maszynowni oznaczająca, że maszyny mają pracować całą swą mocą; odpowiednią moc maszyn regulują komendy: „mała naprzód”, „pół naprzód” itp. c u m a – lina roślinna lub stalowa z okiem (pętlą) na końcu, służąca do mocowania statku do nabrzeża, do beczki cumowniczej, do burty innego statku itp. (od cumy wywodzą się nazwy czynności – cumować, odcumować itp.). c z e r w o n y k r z y ż m a l t a ń s k i – międzynarodowy znak jednostek morskiej służby ratowniczej, namalowany na białej burcie statku ratowniczego d i n t o j r a – tu zwyczajowy sąd w środowisku złodziejskim d r ą g a – tu rodzaj kotwicy d r y f o w a ć – l. zbaczać z kursu pod wpływem wiatru i fali; 2 być niesionym po morzu pod wpływem wiatru i fali; stąd – kłaść się (stawać) w dryf – pozwalać statkowi (łodzi) na unoszenie go przez wiatr i falę e s k a d r a – zespół okrętów wydzielonych do wykonania pewnego określonego zadania f a l o c h r o n – betonowa ściana odgradzająca port od otwartego morza; rozbija fale nie dopuszczając ich do portu, w ten sposób zabezpiecza port przed gwałtownym ruchem wody f o k – skrócona nazwa fokżagla, głównego żagla na maszcie lub fokmasztu – pierwszego masztu od dziobu; wszystkie żagle, części omasztowania i osprzęt należące do przedniego masztu mają dodawany do nazwy człon „fok” f o r p i k – skrajnik dziobowy, przednia komora zderzeniowa – przedni wodoszczelny przedział statku, oddzielony od reszty kadłuba wzmocnioną grodzią wodoszczelną; w razie uszkodzenia dziobu, co zdarza się najczęściej przy wszelkiego rodzaju zderzeniach, woda zalewa tylko ten jeden przedział f r e g a t a – typ żaglowca, zwanego też pełnorejowcem, o trzech masztach z ożaglowaniem rejowym, fregatami nazywa się też żaglowce o czterech i więcej masztach, mające na wszystkich masztach ożaglowanie rejowe 80 g e j t a w a – lina służąca do podciągania do rei rogów żagla rejowego (tzn. mającego kształt prostokąta lub trapezu ustawianego w płaszczyźnie prostopadłej do linii symetrii statku) g o r d i n g – lina służąca do podciągania dolnego liku (krawędzi) żagla rejowego do rei przy zwijaniu żagla g r e t i n g – patrz kratownica g r o t – skrócona nazwa grotżagla – największego żagla na grotmaszcie – lub grotmasztu – drugiego od dziobu masztu na brygu, fregacie, szkunerze (na wielomasztowych żaglowcach wszystkie maszty prócz pierwszego i ostatniego nazywane są grotami); wszystkie żagle, części omasztowania i osprzętu należące do głównego masztu mają dodawany do nazwy człon „grot” h u r a g a n – wiatr o sile 12° Beauforta, to jest o szybkości średniej 29,1 m/s i więcej, działanie takiego wiatru jest druzgocące i l u m i n a t o r – patrz bulaj k a f a r – urządzenie do wbijania w grunt pali k a m b u z – pomieszczenie, często w oddzielnej nadbudówce, na statkach rybackich i innych małych jednostkach, gdzie mieści się kuchnia; również popularna nazwa kuchni na każdym okręcie k e j a – patrz nabrzeże k o g a – żaglowy statek handlowy z XIII – XV wieku używany powszechnie na Bałtyku; koga początkowo miała jeden maszt, później – trzy maszty, płaskie dno, była ciężka i mało zwrotna (długość – do 40 m, szerokość 8 –13 m), mogła zabrać do 330 ton ładunku k o k p i t – wgłębienie dla załogi w części rufowej pokładu jachtu k o n w ó j – zespół statków transportowych idących w szyku, ochranianych i osłanianych przez okręty wojenne i samoloty k o t w i c a – ciężka stalowa konstrukcja, część urządzenia kotwicznego, służąca do utrzymania okrętu (jachtu) w jednym miejscu; kotwice mają różne konstrukcje, a poszczególne typy kotwic noszą różne nazwy k r a t o w n i c a – położona na dnie łodzi lub mniejszego jachtu krata wykonana z ułożonych na krzyż drewnianych listew; zabezpiecza przed wodą zbierającą się na dnie łodzi k r ą ż o w n i k – klasa okrętów bojowych przeznaczonych do walki z jednostkami floty nieprzyjaciela, paraliżowania jego morskich linii komunikacyjnych oraz wykonywania innych zadań na akwenach (określonych obszarach wód morskich) oddalonych od własnych baz k s i ą ż e c z k a ż e g l a r s k a – dokument, który posiada każdy marynarz floty handlowej, zastępujący paszport zagraniczny i uprawniający do pracy w żegludze morskiej i pobytu we wszystkich portach świata k u r s s t a t k u – w ogólniejszym znaczeniu kierunek, w którym porusza się statek k u t e r – l. niewielki pokładowy statek rybacki; 2. typ ożaglowania jednomasztowego jachtu „L a t a j ą c y H o l e n d e r” – legendarny żaglowiec, który za przestępstwa popełnione przez kapitana i załogę skazany był na bezustanne błądzenie po morzach. Nazwę tę nadawano w dawnych czasach statkom opuszczonym przez załogę, które pędzone wiatrem, falą lub prądem błąkały się po oceanach stanowiąc groźbę dla żeglugi. Według wierzeń ówczesnych żeglarzy ukazanie się takiego statku zwiastowało nieszczęście l e t g o g e j t a w y, g o r d i n g i! – tu komenda dawana przy stawianiu żagli 81 m a r t w a f a l a, rozkołys – duża, łagodna fala powstała wskutek długotrwałego wiatru wiejącego nad rozległym obszarem wodnym, może biec po morzu jeszcze dwie doby po ustaniu wiatru, który ją wywołał m a s z o p e r i a – rybacka spółka do połowu ryb; członkowie spółki, tzw. maszopi, pracowali wspólnie pod kierunkiem starszego, zwanego szyprem m e s a – pomieszczenie na statku przeznaczone dla wspólnego wypoczynku, zajęć i zebrań załogi, również jadalnia załogi m i e r z e j a – wał piaszczysty naniesiony przez fale morskie, odcinający zatokę od morza; mierzeją jest Półwysep Helski, utworzony z naniesionych w ciągu tysiącleci warstw piasku, odcinający Zatokę Pucką od otwartego Bałtyku m i l a m o r s k a – jednostka miary odległości używana na morzu, równa 1852 metrom n a b r z e ż e – ściana basenu portowego zbudowana z betonu, kamieni, stali i drewna, uniemożliwiająca obsuwanie się gruntu do wody i uzbrojona w urządzenia cumownicze i przeładunkowe n a d b u d ó w k a – wszelkiego rodzaju zamknięte pomieszczenia na górnych pokładach, ściany nadbudówek nie dochodzą do burt n e t a – sieć zastawna używana do połowu ryb dennych; zastawiana na samym dnie łowiska w postaci pionowej zapory, prostopadle do spodziewanego kierunku podejścia ryby n i e t o p e r z – ręczna latarnia naftowa, używana powszechnie na jachtach i na innych mniejszych statkach, na których nie ma prądu elektrycznego o s p r z ę t – urządzenia zamocowane na stałe na statku, a przeznaczone do nawigacji (prowadzenia) statku lub jego załadunku i wyładunku oraz przedmioty do stałego lub tymczasowego zamocowania takielunku, omasztowania, ożaglowania itp. p a c h o ł e k – słupek z drewna, kamienia lub z żelaza służący do zakładania na niego cum; na okrętach pachołki są ustawiane najczęściej parami i przymocowane do wzmocnionego w tym miejscu pokładu, w portach zaś są bardzo mocno osadzone na nabrzeżu p e ł z a c z e – metalowe okucia służące na jachcie do umocowania żagla do masztu p i a n k a – tu deska poszycia jachtu (statku) p ł a w a – pływający zakotwiczony znak nawigacyjny pomalowany jaskrawym, dobrze widocznym z daleka kolorem; pławy służą do oznakowania torów wodnych, mielizn, wraków itp., często zaopatrzone są w odróżniające je znaki szczytowe oraz w sygnały akustyczne i świetlne lub w oba rodzaje sygnałów łącznie p o l e r – patrz pachołek ponton – tu rodzaj łodzi służącej do ratowania rozbitków na morzu p o s z y c i e – blachy lub listwy drewniane (klepki), które przymocowane do odpowiednich części szkieletu tworzą burty oraz pokład statku p r e k a – w gwarze kaszubskiej drąg około 3 m długi z chorągiewką u góry, z ciężarkiem na dole oraz korkiem na środku, między prekami zanurza się sieci, żeby je łatwiej było odnaleźć r e d a – obszar wodny przed portem z odpowiednią głębokością dna bezpieczną dla kotwiczenia statków oczekujących na wprowadzenia do portu przez pilota r e j a – poziome drzewce omasztowania przytwierdzone w środku długości do masztu lub stengi (przedłużenia kolumny masztu), służące do umocowania górnego liku (krawędzi) żagla prostokątnego 82 r e l i n g – barierka wokół pokładu statku, chroniąca znajdujących się na pokładzie ludzi i przedmioty przed wypadnięciem za burtę r u m b – kąt stanowiący 1/32 okręgu koła, czyli 11 1/4°, służący do przybliżonego określania kursu, kierunku wiatru itp, r u m p e l, sterownica – drążek drewniany lub metalowy, zamocowany do głowy trzona steru, za pomocą którego ręcznie lub mechanicznie zmienia się położenie steru s e j f – ogniowa, metalowa szafka lub skrzynia służąca do przechowywania pieniędzy i kosztowności, kasa pancerna; skrytki w skarbcu bankowym s l u p – tu typ jachtu jednomasztowego z dwoma żaglami s t a t e k r a t o w n i c z y – tu statek Polskiego Ratownictwa Okrętowego przedsiębiorstwa zajmującego się ratowaniem statków i życia ludzkiego na morzu, wydobywaniem wraków, wykonywaniem prac nurkowych i pirotechnicznych s t e r – urządzenie służące do kierowania statkiem; ster składa się z trzona, pióra i rumpla s t e r m a s z t – ostatni licząc od dziobu maszt na statku żaglowym o ożaglowaniu rejowym s t e r ó w k a – nadbudówka na pokładzie, w której są umieszczone przyrządy służące do kierowania statkiem s t r ą d – w gwarze kaszubskiej brzeg morski, wybrzeże s z a l u p a – większa wiosłowo-żaglowa łódź okrętowa s z k u n e r – żaglowiec o żaglach trójkątnych lub skośnokątnych żaglach gaflowych (żaglach czworokątnych) podnoszonych na dwóch lub więcej masztach s z k u t n i c z y w a r s z t a t – warsztat, gdzie buduje się łodzie lub statki drewniane s z t o r m – gwałtowne wiatry o sile ponad 8° Beauforta, tj. o szybkości średniej ponad 18,3 m/s; na lądzie sztorm wyrywa drzewa z korzeniami, zrywa lub uszkadza dachy domów, na morzu podnosi wysokie, górzyste fale z długimi, załamującymi się grzebieniami, szum fal zlewa się w ciągły, zagłuszający wszystko ryk s z t u r w a ł – część urządzenia sterowego s z y p e r – kapitan, dowódca mniejszego statku, np. holownika, statku rybackiego, portowej jednostki pomocniczej itp. ś r u b a o k r ę t o w a, śruba napędowa – rodzaj pędnika okrętowego, który składa się z kilku skrzydeł osadzonych promieniowo na wspólnej piaście t a k i e l u n e k – ogólne olinowanie statku t a r a n – na dawnych okrętach wystająca z dziobu, zaostrzona belka umocowana do kadłuba, służąca do atakowania (przebijania burt) nieprzyjacielskich okrętów t a w e r n a – gospoda, karczma t r a p – skośnie zawieszone wzdłuż burt statku schody służące do wchodzenia na pokład statku; również nazwa wszelkiego rodzaju schodków na statku prowadzących z jednego pokładu na drugi, a także przenośnych pomostów łączących statek z nabrzeżem (sztormtrap – drabinka sznurowa wywieszana za burtę statku dla przyjęcia pilota, zejścia do łodzi itp.) w a c h t a – l. okres czasu (najczęściej 4 godziny), podczas którego pełni służbę jedna zmiana załogi; 2. część załogi, z oficerami włącznie, pełniąca służbę na statku w ciągu określonego czasu; zwykle załoga jest podzielona na trzy wachty, na małych statkach czasami na dwie; wachtowy – marynarz pełniący służbę wachtową na okręcie na stanowisku określonym w rozkładzie wacht w i k i n g – wojownik skandynawski, członek łupieskich drużyn morskich, które w VIII – XII w. napadały i rabowały kraje europejskie 83 z a o k r ę t o w a ć s i ę – przybyć na okręt w celu pozostania na nim na pewien okres, np. na czas odbycia określonego rejsu z ę z a – miejsce na statku, w którym zbiera się przeciekająca przez poszycie lub dostająca się do kadłuba w inny sposób woda, rozlane smary itp. z y d w e s t k a – część ubrania sztormowego; nieprzemakalny kaptur z szerokim rondem zawiązywany pod brodą