1015
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 1015 |
Rozszerzenie: |
1015 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 1015 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 1015 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
1015 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Kazimierz
Na krokodylim szlaku
Wydawnictwo J. Mortkiewicza
Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
W Andach Peruwia�skich
San Ramon, ma�a mie�cina we Wschodnich Andach Peruwja�skich, na szlaku,
wiod�cym ze stolicy w kierunku Ucayali, pot�nego dop�ywu Amazonki, spowita
by�a w g�ste mg�y. Zab�ocon�, kamienist� drog� sp�ywa�y p�ytkie potoki -
wody w kierunku bystrej g�rskiej rzeki Chanchamayo. Osada rozci�ga�a si�
prawie na p� kilometra wzd�u� drogi, ko�cz�c si� przy mo�cie, zawieszonym
na stalowych linach, kt�ry j� ��czy� z brzegiem przeciwleg�ym. Dwa szeregi
domk�w z palmowych listew, obrzuconych tynkiem, tworzy�y ulic�; bli�ej
mostu, na placu, sta� ko�ci�ek z kamienia, kryty falist� blach�; obok
spory dom zabudowany po hiszpa�sku w kwadrat, z nieodzownem patio i
fontann� w �rodku, zamieszka�y przez trzech zakonnik�w, kt�rzy sprawowali
obowi�zki kap�a�skie w miasteczku i okolicy, zapuszczaj�c si� od czasu do
czasu wg��b las�w i g�rskich dolin dla nawracania dzikich indjan -
infieles, niewiernych, jak ich tam nazywano.
Plac ten, Plaza de la Matriz, co� jakby u nas plac Farny, mia� zarysy
rozplanowanego ogr�dka z fontann� po�rodku. Najwi�kszym budynkiem by� tu
hotel; dlatego te� zapewne nosi� szumn� nazw�: Grand Hotel de los Andes.
By� to pi�trowy budynek z balkonem na ulic�. Parter zajmowa�a izba go�cinna
ze zniszczonym bilardem i niewielk� lad�, za kt�r� pi�trzy�y si� p�ki,
zastawione butelkami z winem, w�dk�, jakimi� podejrzanych marek likierami,
piwem i lemoniad�. Ze stoj�cego obok kosza wygl�da�y z�oc�ce si� pi�knie
pomara�cze i banany. Pozatem izba zastawiona by�a kilku stolikami i
wyplatanemi s�om� krzes�ami miejscowej roboty.
Pi�terko mie�ci�o pokoje go�cinne, wychodz�ce na balkon, otaczaj�cy dom.
W szopie na podw�rzu by�a kuchnia; ca�y jej sprz�t stanowi�y ognisko,
okolone kilku p�askimi g�azami, wspieraj�cymi ruszt, ma�y piecyk �elazny,
st�, st�pa drewniana i troch� naczy� kuchennych.
Hotel go�ci� przewa�nie podr�uj�cych kupc�w, kt�rzy zrzadka zapuszczali
si� w te strony, niekiedy przedstawicieli w�adzy, wreszcie przejezdnych,
d���cych ze stolicy do jedynego wi�kszego o�rodka, kt�re posiada Peru nad
Amazonk� - Iquitos. W San Ramon bowiem zaczyna si� szlak linji powietrznej,
��cz�cej cywilizowane okolice Peru z tamt�, odleg�� stolic� Montanji, czyli
ca�ego zalesionego podg�rza andyjskiego i peruwja�skiej cz�ci niziny
amazo�skiej.
W�a�cicielem hotelu by� stary Hiszpan wdowiec, kt�remu pomaga�a c�rka;
pr�cz tego personel sk�ada� si� z kucharza, pomywaczki i s�u��cego.
Godniejszych go�ci, w razie nat�oku, zjawia�o si� ich bowiem 10 lub i
wi�cej naraz obs�ugiwa� sam gospodarz. Pr�cz w�a�cicieli i p�atnego
personelu kr�ci� si� tam jeszcze m�ody ch�opak, blondyn o jasnych oczach,
odbijaj�cy na tle zadymionego wn�trza "hotelu" i jego kolorowego personelu.
Zwano go "Lau", skracaj�c w ten spos�b przyd�ugie troch� imi�- Stanislau.
U�ywano go do posy�ek, obs�ugiwania, a nawet bawienia go�ci; bo ch�opak by�
inteligentny i lubiany powszechnie. By� synem polskiego emigranta, kt�ry
tam przyby� przed dwoma laty niespe�na jako technik drogowy i umar� po roku
na zapalenie p�uc. Most na rzece by� w�a�nie jego dzie�em. In�ynier
peruwja�ski, kt�ry mia� za zadanie budow� tego mostu, mieszka� z rodzin� w
Tarmie, o 2000 mtr. wy�ej w g�rach, gdzie klimat by� wspania�y i nie by�o
malarji, i doje�d�a� zaledwie raz na tydzie� do San Ramon, a�eby zobaczy�
post�py rob�t i podpisa� list� p�acy; reszta ma�o go obchodzi�a, bo rzekomy
technik drogowy, za jakiego podawa� si� nasz polski emigrant, okaza� si�
pierwszorz�dnym in�ynierem, kt�rego jakie� przeciwne losy zap�dzi�y do tej
dziury. In�ynier za� peruwja�ski by� uczniem Habicha, wybitnego uczonego
polskiego, znanego w ca�ym Peru za�o�yciela szko�y in�ynierskiej w Limie,
kt�rej by� dyrektorem przez 20 lat i gdzie, jak wiadomo, wyk�adali inni
nasi uczeni, jak Folkierski, Wakulski, Malinowski; to te� peruwja�czyk mia�
niek�amany sentyment dla Polak�w i po kole�e�sku opiekowa� si� p. Irskim, a
Stasia zabiera� nieraz ze sob� do Tarmy, gdzie ca�a rodzina polubi�a go
serdecznie. Niestety, na kr�tko przed uko�czeniem mostu i przed chorob�
Irskiego, delegowano go do Europy jako inspektora z ramienia ministerstwa
przy wykonaniu du�ego zam�wienia most�w i Sta� zosta� bez opieki.
Przygarn�� go w ko�cu hotelarz, u kt�rego sto�owali si� z ojcem przez
szereg miesi�cy. Rozpisano listy do Europy w nadziei, �e kto� z rodziny si�
zg�osi, ale czy adresy by�y niedok�adne, czy przestarza�e, do�� �e
odpowiedzi nie nadchodzi�y i Sta� zosta� rezydentem w hotelu, gdzie mu
wyznaczono na mieszkanie stryszek. Stary hotelarz obchodzi� si� z nim po
ojcowsku, ale �e sam z c�rk� musia� harowa� od �witu do nocy, wi�c i Sta�
nie m�g� pr�nowa�.
W Poznaniu, sk�d pochodzi� i gdzie by� w szko�ach, nale�a� oczywi�cie do
harcerzy, mia� wi�c sporo wyrobienia �yciowego, pog��bionego podr�ami i
d�u�szym przebywaniem na robotach, kt�rych dozorowa� ojciec. Umia� pra�,
gotowa�, strzela�, wios�owa�, �owi� ryby, zna� nawet pomiarowe roboty,
kt�rych si� przy ojcu nauczy�; busola, ekier, nie mia�y dla niego tajemnic;
wreszcie by� niez�ym �piewakiem. Us�u�ny, grzeczny i przemy�lny, by�
nieocenionym pomocnikiem w hotelu, to te� nie dzia�o si� tam nic bez niego.
Co chwila kto� go potrzebowa�.
- Lau! Lau! - rozlega�o si� po domostwie i ogrodzie. To klucz kto� zgubi�
i nale�a�o znale�� lub dopasowa� nowy, to rozklei�a si� walizka, drzazg�
kto� sobie zap�dzi� w palec, trzeba by�o znale�� szofera, kt�ry zawieruszy�
si� w miasteczku, pompa przesta�a dzia�a�, przepali� si� bezpiecznik,
nale�a�o wyszuka� dla klijenta jakiego� trunku, kt�rego nie trzymano w
hotelu, lub innego jakiego artyku�u, kt�rego zabrak�o - na wszystko dawa�
rad� Sta�. A �e lubiano go wsz�dzie, wi�c te� za�atwiano szybko i ch�tnie.
Od ch�opak�w g�ralskich nauczy� si� gwizda� tak przera�liwie, �e konie
siada�y na zadach. Wreszcie umia� obchodzi� si� z broni�, z lubo�ci� j�
czy�ci� i smarowa�, na�laduj�c w tym ojca, kt�ry karabin sw�j i rewolwer
otacza� zawsze troskliw� opiek�. Stary s�u�y� w legjonach i uwa�a� opiek�
nad broni� za jedno z pierwszych zada� �o�nierza.
Przyjezdni w hotelu zawsze mieli bro� ze sob�; przewa�nie wygl�da�a, �e
po�al si� Bo�e. Sta� ch�tnie zabiera� j� na sw�j stryszek i tam starannie
dokonywa� szczeg�owej rewizji, tym bardziej, �e po ojcu pozosta� mu
poka�ny zbi�r rozmaitych narz�dzi. Oczywi�cie, dosta� mu si� w spadku i �w
karabin i wielki b�benkowy Smith i Wesson; strzeg� ich jak oka w g�owie,
by�y zawsze grubo wysmarowane, owini�te w krajk� i schowane w kuferku.
Przechowywa� tam pr�cz tego album z fotografjami matki, kt�r� dawniej by�
straci�, ojca, i widok�w jakiego� dworu w ogrodzie - miejsca urodzenia
matki, gdzie� na Ukrainie.
Syn pozna�czyka i Polki kresowej z Kijowszczyzny, ��czy� w sobie zadatki
na dobrego Polaka i wzorowego obywatela. Brakowa�o mu wykszta�cenia, bo
gimnazjum musia� opu�ci� w IV klasie, ale by�o ono celem marze� ch�opaka.
To te� nietylko schowa� reszt� nale�no�ci za prac� ojca, kt�r� mu biuro
budowy najlojalniej wyp�aci�o, ale od czasu jak zosta� sam, gromadzi� na
dnie kuferka wszystkie zarobki, jakie mu dora�nie wpada�y w r�ce.
Postanowi� bowiem, o ile rodzina nie zg�osi si� po niego, zgromadzi� tyle
oszcz�dno�ci, aby m�c uda� si� do Limy i zapisa� si� do szko�y. Przez czas
pobytu w San Ramon pozna� j�zyk hiszpa�ski dostatecznie, wieczorami za�
studjowa� gramatyk� i kilka podr�cznik�w szkolnych, kt�rych u�yczy� mu
jeden z lotnik�w wojskowych miejscowej bazy. Marzeniem ch�opaka by�o zosta�
lotnikiem. Od pierwszych dni pobytu tutaj zawar� przyja�� z ca�ym
personelem lotniczym, w hangarze by� jak u siebie w domu, w wolnych
chwilach pomaga� przy czyszczeniu i wmontowywaniu motor�w, opatrywaniu i
smarowaniu broni, wreszcie grywa� w szachy z jednym z oficer�w, kawalerem,
kt�ry mieszka� przy samej bazie; dwaj drudzy jego koledzy, �onaci, mieli
wynaj�te domki o 2 kilometry, wybudowane kiedy� dla kierownik�w nieczynnej
obecnie cukrowni. Personel bazy pozatem sk�ada� si� z dw�ch sier�ant�w
mechanik�w, 2 praktykant�w i o�miu �o�nierzy. W hangarze mie�ci�y si� dwa
p�atowce obserwacyjne i jeden aeroplan pasa�erski na 4 osoby. Baza, po za
celami wojskowymi, mia�a za zadanie obs�ugiwa� w�adze administracyjne i w
miar� mo�no�ci prywatny ruch pasa�erski. Miano na uwadze szkolenie
personelu, jak r�wnie� pokrywanie w pewnym stopniu bud�etu bazy. To te�
ceny przejazd�w skalkulowane by�y nies�ychanie wysoko i tak np. za przelot
do Massisei, pierwszego portu lotniczego na Ucayali, - trwaj�cy niespe�na 3
godziny, p�aci�o si� oko�o 120 dolar�w, to znaczy przesz�o 20 razy wi�cej
ni� za podobny przelot w Polsce. Pomimo wysokiej ceny, znajdowali si� na to
amatorzy ze wzgl�du na ogromn� oszcz�dno�� czasu w por�wnaniu z komunikacj�
l�dow�, kt�ra w kierunku Ucayali zabiera�a osiem dni karko�omnej jazdy na
mule, nie licz�c dalszej drogi rzek�. Podczas pory deszczowej przejazd
przez g�ry zaci�ga� si� niejednokrotnie na 2 tygodnie i wi�cej, pomijaj�c
ju� to, �e przedstawia� znaczne niebezpiecze�stwa.
Dla zwyk�ych pasa�er�w rezerwowano jeden dzie� w tygodniu, zwykle �rody,
o ile warunki atmosferyczne na to pozwala�y; to te� kandydaci na przelot
nieraz przesiadywali w San Ramon po tygodniu i wi�cej, w oczekiwaniu na
pogod�, bo miasteczko le�a�o w kotlinie, otoczonej wysokiemi g�rami,
kt�rych przebycie przy zachmurzonej pogodzie nie by�o mo�liwe. Taki wypadek
zdarzy� si� obecnie. Gran Hotel de los Andes go�ci� ju� od przesz�o
tygodnia lady Violett� N., dziennikark� i podr�niczk� angielsk�, kt�ra
zd��a�a z Limy nad Ucayali, sk�d mia�a odby� niebezpieczn� podr� w g�r�
rzeki, aby przez Urubamb�, Sepahu� i tak zwane Isthmo Fitzkarald dosta� si�
przez rzek� Manu do Madre de Dios, dop�ywu Beni, sk�d przez Mamore
zamierza�a osi�gn�� Madeir�, najwi�kszy dop�yw Amazonki.
Podr�nik angielski Fitzkarald odkrycie tej drogi przyp�aci� �yciem; by�
to jedyny bia�y cz�owiek, kt�ry t�dy do Manu si� dosta�, pozostawiaj�c po
sobie zapiski, ma�o jednak dok�adne. Droga ta owiana by�a legend�
niebezpiecze�stwa i tajemniczo�ci, co w�a�nie rozpala�o wyobra�ni�
Angielki. Nie brak�o wprawdzie ludzi w San Ramon, do kt�rych nale�a� i
personel lotniska, kt�rzy twierdzili, �e urocza lady ma pewno inne cele na
wzgl�dzie. Nie chciano absolutnie wierzy�, �eby kto� wy��cznie tylko dla
sportu nara�a� si� na podobnie ryzykown� wypraw�. Pos�dzano j� poprostu o
nale�enie do angielskiego Intelligence Service, s�ynnego biura
wywiadowczego przy ministerstwie wojny w Londynie, ale Angielka mia�a listy
polecaj�ce szeregu w�adz z Limy, nie wy��czaj�c ministr�w wojny i marynarki
i oczywi�cie domys�y oficer�w mog�y mie� tylko znaczenie platoniczne. W
poj�ciu lotnik�w w�a�nie to niezwyk�e poparcie i obfito�� tych list�w
budzi� musia�y czujno�� i w�tpliwo�ci. Ale rozkaz by� rozkazem i trzeba
by�o si� do niego stosowa�. Wreszcie nie brak�o polityk�w, kt�rzy podr�
Angielki przypisywali za�amaniu si� fantastycznego przedsi�wzi�cia, z
udzia�em kapita��w angielskich, maj�cego na celu usprawnienie komunikacji
mi�dzy Amazonk� i dorzeczem Beni w Boliwji, mianowicie, wybudowanej tam
niedawno linji kolejowej, tak zwanej: Madeira - Mamore, dla obej�cia
s�ynnych katarakt, stanowi�cych przeszkod� w komunikacji wodnej mi�dzy temi
rzekami. Kolej ta, d�ugo�ci trzystu kilometr�w, wybudowana w zupe�nie
dziewiczej puszczy kosztem nis�ychanych wysi�k�w i olbrzymich kapita��w,
by�a zawsze zagadk� dla laik�w, kt�rzy celu jej nie umieli odgadn��. Jedni
przypisywali jej budow� sp�nionemu pomys�owi eksploatacji olbrzymich las�w
kauczukowych, kt�re zarastaj� t� stref�, inni chcieli w niej widzie�
polityk� pot�nej kompanji angielskiej Royal Duch przeciwko ameryka�skiemu
Standard Oil w ich walce o tereny naftowe; napr�no jednak gubiono si� w
domys�ach. Tajemnice tych pot�g strze�one s� bodaj bardziej zazdro�nie od
tajemnic pa�stwowych, a bud�ety ich, jak wiadomo, przenosz� bud�ety wielu
pa�stw.
Do��, �e nasza lady nie budzi�a entuzjazmu polityk�w San Ramon.
Pot�gowa�o ich niech�� ekscentryczne zachowanie si� Angielki i, powiedzmy
prawd�, jej �wietny ekwipunek, a nawet niekt�re stroje. Po za kostjumem
m�skim, kt�ry jej s�u�y� zrana na wycieczki, nieodrodnym zwyczajem
angielskim wk�ada�a wieczorami do obiadu powiewne toalety, pochodz�ce
widocznie z najlepszych magazyn�w m�d, czego jej nie mog�y wybaczy�
kr�luj�ce tu doniedawna ma��onki oficer�w. Damy te nawet zaprzesta�y z tego
powodu odwiedza� hotel wieczorami, jak to mia�y w zwyczaju, dla wypicia
szklaneczki koktailu w towarzystwie swych m��w i notabli miasteczka.
Gorzej dla Angielki by�o, �e m�owie, chocia� zupe�nie podzieleni ujemn�
opinj� o niej swych dam, miewali jednak stale jakie� interesy w miasteczku,
kt�re za�atwia� mo�na by�o oczywi�cie tylko w sali restauracyjnej hotelu.
Wygl�dano tylko s�o�ca, a�eby czympr�dzej wytransportowa� przebieg�� c�r�
Albionu nad Ucayali, gdzie niechby j� ju� po�ar�y krokodyle lub ludy
niewierne, byle zaprzesta�a m�ci� spok�j sumienia wiernych obro�c�w
ojczyzny i budzi� niepokoje w�r�d ich ma��onek.
Stronnictwo lady Violetty by�o, nale�y przyzna�, niewielkie; sk�ada�o si�
z hotelarza, kt�ry by� przecie tylko Hiszpanem i ma�ego Lau, co ma si�
rozumie�, nie wystarcza�o do ustalenia opinji. Platonicznym wyznawc� lady
by� i porucznik z bazy, ale ten hipochondryk nie bra� udzia�u w seansach
koktailowych, by� bowiem absolutnym abstynentem, w czym sekundowa� mu
oczywi�cie Sta�, pomny na przysi�g� harcersk�. Hiszpan hotelarz wprawdzie
nie nale�a� do abstynent�w, ale wobec wzmo�onego ruchu w interesie nie m�g�
pozosta� oboj�tnym i modli� si� w skryto�ci do wszystkich duch�w Peruwji o
najwi�ksze nawa�nice i najg�stsz�, bodaj londy�sk� mg��, a�eby mu klientka
nie ulecia�a; tymczasem za� wysila� si� na wszelkie mo�liwe kombinacje
alkoholowe, byle handel szed�.
Angielka wstawa�a rano i po skromnej kawie rusza�a zwykle w towarzystwie
Stasia na wycieczki. Hiszpan, kt�ry zauwa�y� odrazu, �e umie on lepiej od
innych zabawi� i obs�u�y� Angielk�, nie sprzeciwia� si� temu. Z pocz�tku
mieli pewn� trudno�� w porozumiewaniu si�, bo Sta� nie m�wi� po angielsku,
Angielka za� zna�a zaledwie kilka s��w hiszpa�skich, ale okaza�o si�, �e
w�ada troch� francuskim, kt�ry Sta� zna� wcale nie�le i odt�d stosunek ich
si� zacie�ni�, Angielka wzi�a go sobie na wy��czny u�ytek i kroku bez
niego nie st�pi�a. Stasiowi podoba�a si� jej odwaga i rezolutno��,
szczeg�lnie gdy okaza�o si�, �e ma wspania�� bro� i umie pos�ugiwa� si� ni�
bez pud�a. Lady Violetta posiada�a a� dwa aparaty fotograficzne, z kt�rych
jeden zaopatrzony w lunet�, i ma�y aparat do zdj�� kinowych; pr�cz tego
pierwszorz�dny sekstans i kompas, ostatnie s�owo techniki, z zawieszonym w
jakim� patentowanym p�ynie ig�� magnesow�. To te� Sta� by� w swoim �ywiole;
czy�ci� i polerowa� jej wspania�y sztucer angielski i eleganck� dubelt�wk�,
pomaga� przy fotografowaniu i wywo�ywaniu zdj��, jak i przy klasyfikowaniu
i naklejaniu fotografij. Po tygodniu Angielka gotowa by�a na serjo zupe�nie
zaanga�owa� Stasia na dalsz� podr�; trudno�� by�a tylko z przelotem. Lady
Violetta mia�a zam�wione dwa miejsca na samolocie, a�eby m�c zabra� do��
obfity sw�j baga�, o wiele przewy�szaj�cy dopuszczaln� wag� normaln�.
Poniewa� by�a jedyn� pasa�erk�, miano j� przewie�� aparatem obserwacyjnym,
pasa�erski bowiem uruchamiano, gdy kandydat�w na przelot zebra�o si� co
najmniej czterech. By�by to ju� wydatek za du�y nawet na nasz� lady, kt�ra,
pomimo znacznych �rodk�w, jakimi rozporz�dza�a, bynajmniej nie by�a
rozrzutna, to te� projekt zabrania Stasia w ko�cu upad�. Wprawdzie
aeroplany obserwacyjne mia�y dosy� znaczny zapas nadwagi, kt�r� w razie
konieczno�ci mog�y zabra�, ale rezerwy tej wolno by�o u�ywa� tylko w celach
wojskowych; regulamin pasa�erski nie pozwala� na przeci��anie aparatu.
Sta� z pocz�tku zapali� si� do tego projektu; interesuj�ca ta ekspedycja,
pomimo niebezpiecze�stwa, dawa�a pole do u�ytecznego zastosowania licznych
jego wiadomo�ci, wreszcie mo�no�� zarobienia uczciwie znaczniejszej sumy,
co pozwoli�oby mu niezw�ocznie wst�pi� do szko�y. To te� prosi� Boga
gor�co, a�eby jaki� los szcz�liwy zes�a� cho� jednego pasa�era do
Massisei. Niestety nikt nie nadje�d�a� i Sta� musia� wyrzec si� wszelkiej
nadziei.
Angielka w ko�cu zacz�a traci� cierpliwo�� i niedwuznacznie pomawia�a
lotnik�w peruwia�skich o tch�rzostwo, co tamci przyjmowali z oburzeniem.
Wreszcie hipochondryk z bazy, kt�rego nasza para codziennie odwiedza�a w
hangarze, rozgniewany zapowiedzia�, �e niech mg�y rozst�pi� si� cho� na
chwil�, aby mia� tyle pola widzenia, �eby m�c zrobi� jeden wira� w
powietrzu, zaryzykuje przelot w chmurach przez kordyljer�.
- Jak si� rozp�aszczymy o ska�y, to ju� nie b�dzie pani mia�a do mnie
pretensji - o�wiadczy� z uk�onem.
- W ka�dym razie nie na tym �wiecie - odpowiedzia�a Angielka.
Stan�o na tym, �e aparat b�dzie za�adowany i got�w ka�dej chwili do
wylotu, pasa�erka b�dzie siedzie� w hangarze, bo telefonu do hotelu nie
by�o, a niewiadomo kiedy i jak na d�ugo si� unios�. Zreszt� wylot m�g�
nast�pi� najp�niej o godzinie drugiej, poniewa� l�dowanie w Massisei musi
nast�pi� jeszcze za dnia. Wreszcie nad nizin� Ucayali w tych miesi�cach
pospolite s� deszcze wieczorem, co uniemo�liwia orjentacj� ze wzgl�du na
ich charakter gwa�towny. Na domiar z�ego w ca�ej tej strefie po za Massise�
i nieuko�czonem lotniskiem w Bermudes nie znalaz�oby si� jednego hektara
wolnej przestrzeni do l�dowania i katastrofa by�aby nieunikniona.
Trzy dni ju� zesz�o naszym przyjacio�om na oczekiwaniu na lotnisku.
Na�adowany aparat wyci�gano na zwyk�e miejsce startu. Lotnik i Angielka
spacerowali lub siedzieli w hangarze, trzech �o�nierzy i mechanik ci�gle
byli w pogotowiu w pobli�u. Czekano tylko na silniejszy podmuch wiatru.
Sta� oczywi�cie dotrzymywa� im towarzystwa. O drugiej wszyscy si�
rozchodzili; lotnik szed� do swego domku, �o�nierze do malutkich koszar
obok, Angielka i Sta� maszerowali do hotelu na sp�nione cokolwiek drugie
�niadanie.
Na czwarty dzie� wiatr zacz�� zrywa� si� cz�ciej i wszyscy gotowali si�
do startu. Brak�o jedynie Stasia, kt�ry gdzie� si� zawieruszy�. Angielka,
pomimo pozornej oboj�tno�ci, z jak� przyjmowa�a rozmaite objawy �yciowe,
zaniepokoi�a si� tem na serjo. Polubi�a serdecznie dzielnego ch�opca i
chcia�a si� z nim po�egna�, wreszcie, wiedz�c o jego sytuacji, zamierza�a
wr�czy� mu w ostatniej chwili wi�ksz� sum� pieni�dzy. Nie zrobi�a tego
zawczasu, poniewa� obawia�a si�, �e uniesie si� ambicj� i nie przyjmie, a
chcia�a mu oszcz�dzi� niezr�cznej sytuacji spotykania si� i obcowania z ni�
po wr�czeniu mu pieni�dzy, - kt�re b�d� co b�d� mia�yby charakter napiwka,
wola�a wi�c moment ten odci�gn�� do ostatka; a tu odlot mo�e nast�pi� lada
chwila, a Stasia jak niema, tak niema. Angielka biega�a niespokojnie w
oko�o hangaru, wo�aj�c:
- Stasiu! Stasiu! - niecierpia�a bowiem m�wi� Lau, twierdz�c, �e na ludzi
tak si� nie wo�a.
Ale Stasia nie by�o.
Wreszcie rozleg� si� gwizdek komendy. �o�nierze kopn�li si� do stoj�cego
o dwie�cie krok�w od hangaru aeroplanu; lotnik zrobi� szarmancki uk�on w
stron� Angielki, wskazuj�c aparat i zabrawszy jej neseser, kt�ry zwykle by�
pod opiek� Stasia, pod��y� z ni� razem na start.
- Stasiu! Stasiu! - rozlega�o si� ju� prawie p�aczliwie. Ale bez skutku.
Nikt si� nie odzywa�.
Tymczasem mg�a unios�a si� na jakie czterysta metr�w. Nie by�o czasu do
stracenia. Lotnik skoczy� na swoje miejsce; �o�nierze pomogli Angielce
dosta� si� na przednie siedzenie i zapi�li na niej pas ochronny.
Zapuszczono motor. Po kilkunastu minutach lotnik da� znak r�k�: - Puszcza�!
Katastrofa.
Aparat ruszy� g�adko z miejsca, poderwa� si� i zacz�� opisywa� ko�o nad
lotniskiem pod najwi�kszym mo�liwie k�tem do g�ry. Za chwil� by� ju� w
mgle, ale wysoko�� pozwoli�a mu na drugi bezpieczny wira� na �lepo.
Chodzi�o o wzniesienie si� na trzy tysi�ce pi��set metr�w, co w normalnych
warunkach pozwala�o na bezpieczny przelot ponad wschodni� kordyljer� And�w.
Lec�c na �lepo, nale�a�o wznie�� si� wy�ej, a�eby m�c manewrowa� swobodnie.
Lotnik jednak, dostawszy si� na znaczn� wysoko�� i widz�c sk��bione gro�nie
chmury na wschodzie, gro��ce nawa�nic�, postanowi� uciec od niej i pu�ci�
si� na po�udnie dolin� rzeki Perene, gdzie �wieci�a jakby wyrwa w chmurach.
Nak�ada� w ten spos�b drogi, ale zabezpiecza� si� od rozp�aszczenia o
ska�y, lecia� bowiem ca�kowicie poomacku.
Lot trwa� ju� dobre p� godziny. Chmury na wschodzie nie tylko nie
ust�powa�y, ale przeciwnie, robi�y si� coraz g�stsze i ciemniejsze. Z
drugiej strony sytuacja w dolinie, kt�r� d��yli, zacz�a si� pogarsza�.
Wprawdzie na po�udniu �wieci�o si� w dalszym ci�gu, ale jednocze�nie chmury
opu�ci�y si� nad aparatem, zacie�niaj�c pole widzenia coraz bardziej.
Wreszcie lun�� deszcz. Obci��a�o to nies�ychanie p�atowiec i lotnik musia�
co chwila korygowa� wysoko��.
O zawr�ceniu na wsch�d nie by�o mowy. Trzeba by�o bezwzgl�dnie wydosta�
si� z k��bowiska chmur i uciec od deszczu.
Przeszed� jeszcze kwadrans; a� wreszcie deszcz usta� i lotnik zaryzykowa�
zmian� kierunku.
- Ciemno by�o woko�o. K��by g�stej, prawie brunatnej mg�y jakby naciera�y
ze wszystkich stron; by�o parno i oddech stawa� si� utrudniony. Aparat pod
dzia�aniem ster�w szed� silnie w g�r�. Na wysoko�ci czterech tysi�cy
pi�ciuset metr�w lotnik wyr�wna� p�atowiec. Po p� godzinie takiego lotu
zaryzykowa� zni�y� si� znowu. Przebili si� w ten spos�b przez dwie warstwy
chmur, oddzielaj�ce si� wyra�nie. W ko�cu na wysoko�ci tysi�ca dwustu
metr�w wynurzyli si� z chmur. Owia� ich ch�odny wiatr, ale jednocze�nie
lun�y potoki wody; zrobi�o si� ja�niej. Na wschodzie najwyra�niej musia�a
by� wyrwa w chmurach, bo w tym kierunku lec�ce strugi wody jakby
opalizowa�y, mimo to nie by�o nic wida� i lotnik opuszcza� si� coraz
bardziej. Na trzystu metrach dopiero ujrzeli jak przez mg�� ziemi�. Ju�
byli nad lasami niziny amazo�skiej, to by�o niew�tpliwe, ale o
zorjentowaniu si� bli�szym nie mog�o by� mowy.
Otwarty p�atowiec zalewa�a woda, deszcz nie pozwala� nawet na dok�adn�
obserwacj� instrument�w, wreszcie lot niski by� bardziej niebezpieczny, ni�
wysoki, a ze wzgl�du na lec�ce potoki wody o wiele za powolny. Lotnik zn�w
wzbi� si� w g�r�, pr�buj�c wybrn�� poza chmury. Uda�o mu si� szybko tym
razem. Ju� na wysoko�ci dw�ch tysi�cy metr�w zacz�o si� rozwidnia�; troch�
wy�ej zab�ys�o s�o�ce.
Odetchn�li nareszcie. Zegarek wskazywa� p� do pi�tej.
Lecieli nad morzem chmur.
Jak okiem si�gn��, rozpo�ciera�y si� bia�e, sk��bione, jakby wyr�wnane
strychulcem, srebrz�c si� miejscami pod s�o�ce, mieni�c si� urywanymi
kolorami t�czy od wschodu.
Ale gdzie byli?
Zaczyna�o to na dobre niepokoi� lotnika. Dwukrotnie dawa� nura w chmury i
dwukrotnie, stwierdziwszy, �e s� nad zwart� linj� las�w, wydobywa� si� na
nowo na s�o�ce.
Tak przesz�o p� godziny. Tarcza s�oneczna ju� dobrze zni�y�a si� nad
horyzontem. Mieli �wiat�a jeszcze na godzin�. Za ma�o, by dolecie� do
Massiseii; powr�t do San Ramon zupe�nie niemo�liwy; gorzej, bo benzyna by�a
na wyczerpaniu. Mo�na by�o szuka� lotniska posi�kowego w Puerto Bermudes,
ale przeszkadza� deszcz. Pozosta�o zda� si� na przypadek, wypatruj�c rzeki,
a na niej pla�y lub mielizny. Deszcz niestety ogranicza� nies�ychanie pole
widzenia i �atwo by�o prze�lepi� najdogodniejsze miejsca. Lotnik spu�ci�
si� znowu pod chmury; deszcz ustawa�, ale wzamian z lasu zacz�y podnosi�
si� mg�y; snu�y si� urywanemi pasmami i zas�ania�y ziemi�. Lotnik zwr�ci�
si� na p�noc, z my�l� odnalezienia Pachitei lub, kt�rego z jej dop�yw�w. W
ostateczno�� lepiej by�o l�dowa� na p�ytkiej rzece, ni� w wysokopienny las;
w pierwszym wypadku powstawa�a cho� cz�stka nadziei na ratunek, w drugim
�mier� by�a nieunikniona. Najgorzej, �e nie by�o wiadomo, czy znajduj� si�
jeszcze na prawym brzegu Pachitei, czy ju� na lewym; je�li na lewym,
wysi�ek by� stracony, lecieli ca�kowicie w nieznane. Kilka k� zatoczonych
przez lotnika jeszcze bardziej utrudni�o orjentacj�. Lecili ostatnim litrem
benzyny. Wreszcie z lewej strony mign�o co� jak przestrze� wolna; lotnik
zatoczy� ko�o; by�a to cocha (jezioro w lasach dorzecza Ucayali), mog�a
mie� kilometr d�ugo�ci, za to by�a niezwykle w�ska i zaro�ni�ta lasem po
sam� wod�; w jednym ko�cu widnia�y trzcinowe zaro�la. Nie by�o wyboru.
Lotnik poderwa� si� w g�r�, a�eby mie� do�� przestrzeni do splanowania i
wymierzy� na trzciny, licz�c, �e ich op�r powstrzyma p�d aparatu i nie
pozwoli na rozbicie si� o drzewa. Obliczenie by�o s�uszne. Ko�a uderzy�y w
wod� tu� przed trzcinami; oba p�aty na ca�ej swej rozci�g�o�ci spotka�y
zwart� ich g�stw�, kt�ra, uginaj�c si� pod naporem p�atowca, tworzy�a
rodzaj spr�yny, znacznie �agodz�cej uderzenie i wstrzymuj�cej p�d aparatu.
Niestety g�szcz ko�czy� si� bardzo pr�dko; za nim by�o troch� wolnej
przestrzeni, zapewne z powodu g��bi, i sta�o du�e rosochate drzewo. Samolot
przedar� si� zwolnionem tempem przez trzciny, uderzy� o wyd�u�one pod wod�
korzenie drzewa i stan�� raptownie; by�by jeszcze skapotowa�, gdyby nie
nawisaj�ce ga��zie, o kt�re opar�y si� ogonowe stery.
Nie mog�o by� szcz�liwszego wypadku; ale w tej chwili sta�a si� rzecz
straszna. Lotnik od d�u�szego ju� czasu mia� odpi�ty pas przy siedzeniu, bo
gotowa� si� wyskoczy� rzucony si�� bezw�adu naprz�d, jakby wysadzony z
siod�a, przelecia� ponad przednim siedzeniem, bole�nie uderzaj�c w g�ow�
Angielk�, kt�ra straci�a przytomno��, i dosta� si� w obr�b �migi, wiruj�cej
jeszcze w�asnym rozp�dem. Uko�na przez chwil� pozycja aparatu spowodowa�a
przyp�yw ostatnich kropli benzyny do motoru, kt�rego lotnik nie wy��czy�,
ca�y poch�oni�ty sterowaniem, �miga ruszy�a na sekund� szybciej i
nieszcz�liwy zwali� si� pod motor z roztrzaskan� g�ow�.
�mig�o obr�ci�o si� jeszcze kilka razy, jedno rami� od uderzenia
rozlecia�o si� w kawa�ki, drugie spotka�o op�r rosn�cych obok trzcin. Motor
stan��.
�miertelna cisza zaleg�a powietrze.
Zapada�a noc. Natura zapuszcza�a kurtyn� nad pierwszym aktem dramatu.
W sercu dziewiczych las�w
By�a g��boka noc. Po niedawnej nawa�nicy powietrze ozi�bi�o si�. Niebo
oczy�ci�o si� z chmur, gwiazdy iskrzy�y si� na ciemnem tle firmamentu,
przegl�daj�c si� w tafli jeziora, zasnutej cieniem wysokiego boru. Po
d�ugotrwa�ym deszczu las wydawa� si� jakby wymar�y, �aden odg�os �ycia nie
rozlega� si� w powietrzu; s�ycha� by�o jedynie przeci�g�y nieprzerywany
d�wi�k, podobny do tego, jaki wydaj� druty telegraficzne, tylko cichszy i
jakby zg�uszony. To chmary komar�w k��bi�y si� nad ciemnemi wodami, wci��
wznosz�c si� i opadaj�c, w jakim� niezrozumia�ym dla ludzkiego oka celu.
W jednym w�szym ko�cu jeziora tkwi� bezw�adny teraz i bezsilny samolot,
�yskaj�c matowym blaskiem swych aluminjowych skrzyde�. Trzciny, przez kt�re
przedar� si� pod konary olbrzymiego drzewa, gdzie utkwi� z podniesionym
troch� do g�ry ogonem, le�a�y jak skoszone; cz�� ich przygni�t� swoimi
dolnymi p�atami; wygl�da�y jak �ywe stworzenia, rzucone przez jakiego�
mocarza na kolana w kornym przed nim pok�onie.
K��bowisko komar�w by�o tu wi�ksze. Przyci�ga�a je kobieta w g��bokiem
omdleniu, na p� zawieszona na pasie, oparta g�ow� o stoj�c� przed ni�
p�ask� walizk�. Zn�ca�y si� one nad omdla�� od d�u�szego czasu. Twarz i
r�ce nieszcz�liwej pokryte by�y krwi� i rojem tych niezno�nych owad�w. Ale
bodaj �e im zawdzi�cza�a swe przebudzenie.
Chwil� patrzy�a b��dnie przed siebie, nie mog�c zda� sobie sprawy, gdzie
si� znajduje i sk�d znalaz�a si� w tym niezwyk�em po�o�eniu. B�l uk�sze�
oprzytomni� j�. Potrz�sn�a g�ow� i star�a r�koma szczeln� warstw� owad�w z
twarzy. Op�dzaj�c si� od natr�tnych stworze�, zacz�a sobie przypomina�, co
si� sta�o. Pami�ta�a chwil�, gdy p�atowiec zatoczy� ostatni raz ko�o i
uderzy� w wod� tu� przy trzcinach; zamroczy�o j� to. Jak przez sen
pami�ta�a przesuni�cie si� nad ni� lotnika i bolesne uderzenie jego cia�a w
g�ow�.
Teraz �wiadomo�� wr�ci�a jej ca�kowicie. Bohaterska decyzja porucznika na
odlot w warunkach niezwykle ryzykownych, perypetje siadania do samolotu i
ten niezwyk�y lot w chmurach i deszczu; wysi�ki lotnika, aby si�
zorjentowa� i uciec od nawa�nicy; niepok�j, kt�ry zacz�� j� nurtowa�, gdy
lecieli w chmurach, pewno�� ju� prawie katastrofy, gdy wydostali si� nad
morze bia�ych chmur i gdy widzia�a, jak s�o�ce zni�a si� coraz bardziej nad
horyzontem. Wszystko to stan�o jej przed oczyma.
I raptem jakby si� tylko co ockn�a. Z jasno�ci� przera�liw� widzi swoj�
sytuacj� obecn�, strzaskany samolot, tkwi�cy w g�szczu trzcin na skraju
olbrzymiego lasu w p�ytkiej wodzie czarnego jeziora...
Teraz dopiero instynkt samozachowawczy wywo�uje okrzyk, teraz dopiero
staje przed ni� jasna �wiadomo��, �e jest w tej przera�aj�cej g�uszy i
ciszy.
- Poruczniku!
G�os jako� niesamowicie d�wi�czy; echo, jakiego nigdy nie s�ysza�a,
odsy�a s�owo jej okrzyku, gdzie� jakby z g�ry, ochryp�e, g�uche jak w
studni; przera�a j� wi�cej, ni� cisza.
Pas gniecie straszliwie cia�o, nienaturalna pozycja zwi�ksza udr�k�,
komary nie daj� spokoju, pe�no ich ma w ustach, uszach, oczach. Jednem
poci�gni�ciem rozpina sprz�czk� i osuwa si� bezw�adnie na walizk�. Ale w
tej�e chwili przytomnieje ostatecznie; zrywa si�, szukaj�c r�koma oparcia o
brzegi samolotu, skropione obfit� ros�, osiad�� na metalowem oblamowaniu.
Machinalnie, mokremi od dotkni�cia r�kami, �ciera sobie obsiadaj�ce komary
z twarzy; orze�wia j� to i �agodzi piek�cy b�l uk�sze�.
Sama.
Sama. �wiadomo�� ta przewierca jej m�zg i odbiera odwag�.
Wola�aby niebezpiecze�stwo, przeciwnika. Ale ta samotno��, w tym g�uchym
borze, w tej niesamowitej ciszy.
Co si� sta�o z porucznikiem? Dlaczego nie odpowiada?
Przejmuje j� odkrycie strasznej prawdy.
Zgin��. Tak, zgin��; ofiara ambicji i obowi�zku, ale przedewszystim
ambicji. Z jej winy. Jej niecierpliwo�� i kpiny wp�yn�y na jego decyzj�.
Ma go na sumieniu. Kara Boska dosi�ga j� na miejscu przewinienia.
Sprawiedliwie.
Tak, sprawiedliwie.
- Ale jak�e okrutna jest kara. Wola�aby ju� nie �y�.
Ta walka o �ycie, jak� musi stoczy� sama, przera�a j�.
Mia�a przecie siebie za odwa�n�, m�wili jej to wszyscy.
Co innego by�o buszowa� mi�dzy lud�mi, przebywa� z niewielkim pocztem
pustynie Sahary, zapuszcza� si� w stepy Mongolji lub zwiedza� spelunki
apasz�w paryskich, chi�skie podziemia San Francisko lub palarnie opjum w
Szanghaju. Tam ust�powano przed magnatk�, przed kobiet�, przed czarem jej
oczu i postaci.
Tu ma natur� przeciw sobie, nieub�agan�, gro�n�, nieust�pliw�.
I niema galerji.
Bohaterstwo w takich warunkach jest szczytne, pi�kne, ale poci�ga tylko
wybranych.
Mia�a siebie za wyj�tkow� istot�. Teraz widzi, jak jest ma�a i s�aba, i
to j� upokarza i gn�bi.
Ale co b�dzie jutro?
Zej�� z tego samolotu i ruszy� lasem?
Na sam� my�l o tem dr�twieje. Ka�dy krok b�dzie w niej budzi�
przera�enie, nie przed rzeczywistym niebezpiecze�stwem, ale przed
niewiadomym.
I dlaczego si� tak �pieszy�a?
Ostatecznie San Ramon by�o rozkoszne w por�wnaniu z t� studni� w wysokim
borze. Oficerowie byli wcale nieg�upi: Stary Hiszpan nie by� filozofem, ale
mia� du�o zdrowego rozumu. Ksi�a franciszkanie, kt�rych czasami
odwiedza�a, mieli ten spok�j, jaki daje cz�ste obcowanie ze �mierci� i z
zagadnieniami, nie z tego �wiata.
A wreszcie Sta�. Nigdy jeszcze nie spotka�a takiego ch�opca. U niej, w
Anglji, ch�opak w tym wieku, to dziecko, nie �yje duchowo, umys�owe jego
horyzonty nie przekraczaj� podr�cznika szkolnego. Ten ma�y Polak mia�
szerok� skal� zainteresowa� ludzkich; by�a to ju� indywidualno��, je�li nie
sko�czona zupe�nie, to o silnym zr�bie i nieprzeci�tnym polocie. Mo�na z
nim by�o m�wi� o wszystkim, mo�na by�o r�czy� za jego charakter i
uczciwo��.
Pierwszy raz spotka�a si� z takim stosunkiem do kobiety. G��boka,
wszczepiona przez star� kultur� - cze��. Ma�y Sta�, przez te dwa tygodnie
zdo�a� wywo�a� w niej zainteresowanie polsk� kobiet� i podziw dla kultury
swego narodu.
Dlaczego go nie zabra�a?
Przez oszcz�dno��. Naturalnie. Czy� teraz nie da�aby miljona, a�eby
wybrn�� z tej strasznej sytuacji, w jakiej si� znalaz�a? A tam zastanawia�a
si� nad wydaniem g�upich kilkuset dolar�w. Du�o jej to pomo�e.
By� to dzieciak prawie, ale mia�a wi�ksze do niego zaufanie, ni� do
niejednego doros�ego m�czyzny. O, ten by j� wybawi�, a przedewszystkiem -
- nie stch�rzy�by napewno.
W trakcie rozmy�la�, lady Violetta zrobi�a z jedwabnego szalika, jaki
mia�a na sobie, zas�on� na twarz i szyj�; w�o�y�a grube r�kawiczki �osiowe,
kt�rych u�ywa�a do polowania i jako tako zabezpieczy�a si� przed natr�tnymi
komarami.
Spa� nie mog�a. Ws�uchiwa�a si� tylko we wszystkie szelesty i d�wi�ki,
jakie przynosi�y podmuchy wiatru z g��bi lasu.
W pewnej chwili wyda�o si� jej, �e s�yszy jakby lekkie sapanie; odzywa�o
si� miarowo, chwilami cichn�c, chwilami wzmagaj�c si�.
Mog�o to by� jakie� zwierz� w pobli�u. Przez zaimprowizowan� woalk� nie
mog�a nic widzie�, zreszt� w nocy i bez woalki niewieleby zobaczy�a.
Najbardziej obawia�a si� drzewa. Nas�ucha�a si� o jaguarach i ocelotach,
kt�re ch�tnie przesiaduj� w rozwidleniach pot�nych konar�w, wreszcie o
w�ach, kt�re prowadz� �ycie na drzewach i kt�rych jeszcze bardziej si�
ba�a. Czy�by w�e wydawa�y takie odg�osy? Studjowa�a niegdy� Brema i
angielskie historje naturalne, ale nigdy dawniej nie zdawa�a sobie sprawy,
jak s� one dalekie od zobrazowania rzeczywisto�ci, jak ma�o daj�
praktycznych wiadomo�ci. Z�a by�a na siebie, �e z w�asnej winy wpad�a w
takie tarapaty; z�a by�a na tych przyrodnik�w, kt�rych wiedza nie mog�a jej
nic pom�c w sytuacji.
Zacz�o robi� si� widniej. Ods�oni�a na chwil� oczy, a�eby upewni� si�,
czy nie �wita. Ale nie; by� to ksi�yc, kt�rego �wiat�o zacz�o przenika�
do tego ciemnego zak�tka, nim jeszcze wyp�yn�� nad linj� lasu.
Uspokoi�o j� to. Ba�a si� nocy, ale w obecnej chwili jeszcze bardziej
dnia, bo dzie� wymaga� decyzji, co robi�, dok�d i��.
W pewnej chwili przysz�o jej do g�owy sprawdzi�, kt�ra godzina; uchyli�a
wi�c znowu zas�ony, a�eby spojrze� na zegarek. Dochodzi�a pierwsza. Ze
zdziwieniem spostrzeg�a; �e komary przesta�y si� k��bi� i gdzie� si�
wynios�y. Z uczuciem ulgi odrzuci�a zas�on� i r�kawiczki. Mog�a teraz
ch�on�� ca�� piersi� czyste, nocne powietrze. Orze�wi�o j� to. Nie s�ysza�a
o takich zwyczajach komar�w; sk�onna by�a przypuszcza�, �e plaga ta nie
ust�puje tu ani na chwil� w dzie� ani w nocy, co samo ju� by�o
przera�aj�ce. Odetchn�a. Ale jednocze�nie, gdzie� w k�ciku serca, ro��
zacz�a obawa, �e musi si� przygotowa� na szereg niespodzianek, kt�re nie
wszystkie mog� by� pomy�lne. To uczucie gryz�ce i upokarzaj�ce utrwala�o
si� coraz bardziej i odbiera�o jej zimn� krew, jak� zwykle si� odznacza�a.
Ksi�yc wysun�� si� z za lasu. Silne jego �wiat�o obj�o p�atowiec i ca�e
miejsce wypadku. Z t� chwil� atramentowa to� jeziora zacz�a nabiera�
przejrzysto�ci i barwy. Drobne fale, kt�remi lekki wiaterek marszczy�
g�adk� do niedawna powierzchni�, zasrebrzy�y si� w �wietle ksi�yca. �ciany
odwiecznego boru, mroczne przed chwil�, zacz�y o�ywa�. Ca�un zbitej
zieleni pn�czy, kt�rymi wszystkie drzewa by�y pokryte, nadawa� im jakie�
niesamowite formy. Tam, gdzie konary wystawa�y dalej nad jezioro, g�szcz
ten spada� w fantastycznych splotach do samej wody. Metalowe skrzyd�a i
kad�ub p�atowca l�ni�y w �wietle ksi�yca: Cisza i spok�j panowa�y doko�a.
Po chwili, z g��bi jeziora zacz�y dochodzi� odg�osy jakich� orgji czy
walk. Coraz to jaka� ryba o ostrym grzebieniastym grzbiecie przecina�a
spokojn� to� zygzakowatym ruchem. Raz po raz, inne, l�ni�ce srebrn� �usk�,
rzuca�y si�, spadaj�c na p�ask na wod�, co rozlega�o si� jak kla�ni�cie.
Ruch zaczyna� si� w przyrodzie.
Gdyby nie �miertelna udr�ka, co jakby kleszczami �ciska�a serce m�odej
kobiety, wtulonej we wn�k� samolotu, mog�aby si� ona napawa� tym
niezwyk�ym, cudownym widokiem. Pi�kno chwili i tego obrazu m�ci� niepok�j o
ten dzie�, kt�ry zbli�a� si� nieub�aganie.
Czu�a jedno, �e za nic w �wiecie nie zdolna b�dzie opu�ci� samolotu i
zanurzy� si� w ten g�szcz, gdzie ze wszystkich stron czyha�o
niebezpiecze�stwo. Tu mia�a jakie� oparcie, pole widzenia przed sob�, by�a
jak w minjaturowej fortecy. W lesie ka�dy krok prowadzi� w niewiadome.
Je�li ma umrze�, to ju� lepiej w tej wn�ce samolotu lub na kt�rym z jego
p�at�w, gdzie chocia� mog�a si� wyci�gn��. Za �adne skarby nie po�o�y�aby
si� na ziemi.
Dlaczego nie zabra�a Stasia? Potrzebne jej te walizki teraz; po�owa
zawiera�a bielizn� i mi�e jej sercu kobiecemu szmatki. Instrumenty? Du�o
jej z nich przyjdzie. A sztucer i dubelt�wka; nie mog�a to si� obej��
jednem. �eby cho� mia�a psa. W podr�y nieraz my�la�a o swoim wilku,
kt�rego zostawi�a w Londynie; c�by to by� za wspania�y obro�ca, wierny, a
czujny.
Gryz�cy �al wyciska� jej �zy z pod powiek; spada�y gor�ce od czasu do
czasu na splecione na kolanach r�ce. By�a teraz tylko biedn�, opuszczon�
kobiet�.
Przez chwil� pomy�la�a o Bogu. Gdyby� umia�a si� modli�, jak to robili ci
franciszkanie, kt�rych odwiedza�a w San Ramon, z wiar� i zaufaniem.
Biblja, kt�r� czytywano w domu rodzicielskim, nudzi�a j�; psalmy, kt�re
�piewa�a czasem w swoim ko�ciele, nie dawa�y czasu na kontemplacj�;
wnikanie w tre�� i ducha wiary; obrz�dki uproszczone do najwy�szego
stopnia, nie dawa�y pola do ekstazy; wychodzi�a z ko�cio�a zimna, oboj�tna.
Teraz ujrza�a poraz pierwszy w �yciu Boga w niebiosach, uczu�a potrzeb�
po�alenia si� i pro�by.
Splot�a r�ce do modlitwy i osun�a si� na kolana.
- Bo�e, Bo�e, Bo�e, - szepta�a zbiela�emi wargami. - B�d� mi�o�ciw, b�d�
mi�o�ciw.
- Ojcze nasz, kt�ry� jest w niebie..... - powtarza�a s�owa jedynej
modlitwy, kt�r� zna�a.
Gor�ce �zy zn�w p�yn�� zacz�y po policzkach i spada� kropla po kropli,
jakby na wewn�trz jej jestestwa, grzej�c wyzi�b�� dusz�.
Trwa�a tak d�u�szy czas, a� gryz�ca troska opuszcza� zacz�a struchla�e
serce, spok�j i zapomnienie powoli sp�ywa�y na zbola�y m�zg i wyczerpane
nerwy.
Zm�czenie bra�o g�r�. G�owa opad�a na splecione r�ce. Zasn�a.
Gwa�towne ko�atanie w kad�ub samolotu i krzyk zbudzi�y j�.
Zerwa�a si� oszo�omiona. Przetar�a zaspane i piek�ce jeszcze od �ez oczy.
Co� �omota�o w kad�ubie. Wyra�nie s�ysza�a wo�anie:
- Teniente! Teniente! - Bliskie, ale jakby wychodz�ce ze studni.
G�os by� ludzki; opanowa�a j� rado��, kt�ra za chwil� przesz�a w
przera�enie.
Porucznik przecie znikn��, gdyby to by� on, nie wo�a�by samego siebie;
sk�d�e by si� tu wzi�� drugi cz�owiek?
Teraz dopiero oprzytomnia�a zupe�nie i zda�a sobie spraw�
przedewszystkim, �e dnieje.
Niebo r�owi�o si� nad jeziorem. Na wod� zacz�y pada� smugi jasnego
�wiat�a. Las woko�o jeszcze by� szary, ale w g�rze kontury drzew stawa�y
si� wci�� wyra�niejsze. Wreszcie, pierwszy promie� s�o�ca strzeli� w
powietrze, za nim drugi, trzeci... Przez chwil� trwa�a walka �wiat�a z
ciemno�ci�, kt�r� wyp�asza�o wschodz�ce gdzie� za borem s�o�ce. Zaja�nia�o
wszystko woko�o, barwy o�y�y i nabra�y wyrazisto�ci.
Stukot i wo�anie najwyra�niej sz�y z wn�trza samolotu. By�a tego pewna;
ani na wodzie, ani w cz�ciowo skoszonych, cz�ciowo nachylonych trzcinach,
nie by�o �ladu cz�owieka.
Musia�a si� odezwa�.
- Teniente! - krzykn�a, bezwiednie powtarzaj�c wo�anie.
W kad�ubie ucich�o.
- Teniente! - powt�rzy�a.
- Lady Violetta! Lady Violetta! - rozleg� si� w odpowiedzi przyg�uszony
okrzyk. G�os wyda� si� jej znajomy, ale nie mog�a si� zorjentowa�, czyj.
- Kto pan jeste�. Sk�d wo�asz? - prawie krzycz�c, pyta�a lady.
- Ale� to ja, Sta�; gdzie porucznik?
- Porucznik zgin��, jestem sama. Gdzie� ty jeste�?
- W zapasowym przedziale na poczt�, nie mog� si� wydosta�, bo jest
zaryglowany z zewn�trz. Niech pani spr�buje tam si� dosta�; rygiel jest tu�
za siedzeniem pilota, troch� poni�ej.
Angielka z trudem przelaz�a g�r� przez ochraniacz od wiatru, kt�ry j�
dzieli� od pilota i znalaz�a si� na jego siedzeniu. Wychylaj�c si�, szuka�a
rygla; ujrza�a go po chwili, ale tak nisko, �e nie mog�a dosi�gn�� r�k�,
prawie dotyka� wody, kt�ra tu by�a pe�na po�amanej trzciny. Nie namy�laj�c
si�, przerzuci�a nogi przez kraw�d� kad�uba samolotu i skoczy�a w wod�,
dochodz�c� jej zaledwie do kolan; w mgnieniu oka odsun�a rygiel i
podnios�a klap�.
Ch�opak ledwo m�g� si� rusza�, cz�onki mia� zdr�twia�e, le�a� przecie w
pozycji skurczonej przesz�o szesna�cie godzin. Pr�bowa� teraz wydosta� si�
g�ow� naprz�d, ale grozi�o mu to wpadni�ciem do wody. Nie mia� si�y zrobi�
odpowiedniego ruchu nogami, aby je wydoby� najpierw; by� jak bezw�adny.
Mocowali si� przez czas jaki�, a� wreszcie Angielka ukl�k�a przy otworze,
odwracaj�c si� plecami tak, �e dotyka�a niemi prawie aparatu. Sta� otoczy�
jej szyj� r�kami, kt�re ona przytrzymywa�a, by jej nie tamowa� oddechu;
wtedy nachyli�a si� ca�ym korpusem, wyci�gaj�c cz�ciowo ch�opaka poza
otw�r; gdy si� by� ju� wysun�� dalej, straci�a r�wnowag� i oboje zwalili
si� do wody.
Angielka zerwa�a si� pierwsza. Unios�a Stasia za ramiona, utrzymuj�c go w
postaci siedz�cej, a�eby si� nie zala� wod�. Odpocz�wszy d�u�sz� chwil�,
pomog�a mu stan�� na nogi. Zatoczy� si� i musia� si� oprze� o samolot,
a�eby nie upa��.
Wygl�dali oboje strasznie. Sta� mia� w�osy pozlepiane spiczast� krwi� i
smugi krwi na twarzy. Przy uderzeniu aparatu o ziemi� uderzy� si� g�ow� o
jego �ebrowanie; szcz�ciem, gruby filcowy kapelusz os�abi� uderzenie;
straci� jednak przytomno��. Odzyska� j� wcze�niej od Angielki; usi�owa�
wydosta� si� z potrzasku, lecz daremnie. Pr�by podziurawienia blachy no�em
my�liwskim, pozosta�y bez skutku, m�g� manewrowa� tylko jedn� r�k�; n� by�
d�ugi i to utrudnia�o wszelkie operacje, przeszkadza�y mu zreszt�
napotykane co chwila �ebrowania. Pr�bowa� bi� w blach� i krzycze� - bez
skutku oczywi�cie. Po paru godzinach zmagania si�, zm�czy� si� i zasn��.
Jego to lekkie chrapanie s�ysza�a Angielka w nocy, przypisuj�c je jakiemu�
nieznanemu zwierz�ciu. Obudzi� si� ze wschodem s�o�ca i wszcz�� na nowo
alarm, kt�ry obudzi� Angielk�.
- Ale sk�d - si� wzi��e� w samolocie?
- Bardzo prosto. Zauwa�y�em, �e �o�nierze przestaj� pilnowa� p�atowca,
przekonawszy si�, �e nie mo�e odlecie�; godzinami sta� on na starcie bez
dozoru; od strony hangaru zas�ania�a go wysoka trawa i mo�na by�o
manewrowa� ko�o niego bez zwr�cenia uwagi. Pomagaj�c przy �adowaniu,
wiedzia�em, �e w przednim przedziale baga�owym by�o jeszcze troch� miejsca,
mimo to ca�� poczt� w�o�ono do tylnego przedzia�u dla r�wnowagi.
Zdecydowa�em si� lecie� ostatniego dnia; id�c zrana na lotnisko, wzi��em
rewolwer, n�, neseser z narz�dziami, lasso i paczk� w�dek.
- A karabin, przecie nie zostawi�e� go w San Ramon?
- Musia�em. Gdybym bra� karabin, musia�bym bra� i ze 200 naboi; inaczej
c�by nam pom�g�, a ba�em si�, �e razem zaci��y to zbytnio na aparacie.
Jak zobaczy�em po po�udniu, �e ludzie poszli na obiad, obszed�em lotnisko
dooko�a trawami i podszed�em do samolotu od strony przeciwnej tak, �e od
hangaru nikt nie m�g� mnie widzie�, bo zas�ania� p�atowiec. Poczt� wyj��em
i wsadzi�em do przodu, a sam wlaz�em nogami naprz�d do przedzia�u. By� za
kr�tki, nie mog�em si� wyci�gn��, musia�em albo kl�cze�, opieraj�c twarz na
r�kach; albo le�e� na boku zgi�ty we troje. Liczy�em, �e trzy godziny tak
wytrzymam. Drzwiczki przymkn��em i mia�em przytrzymywa� je od �rodka. Przy
l�dowaniu, nimby nadbiegli ludzie, otworzy�bym je i wydoby� si� sam
nazewn�trz. Tymczasem, gdy ju� motor by� w ruchu, jeden z �o�nierzy
zauwa�y�, �e rygiel nie by� zasuni�ty, przyskoczy� wi�c do aparatu i rygiel
zatrzasn��. Gdyby nie pani, by�bym tam zdech� w tej pu�apce.
- Poka�, ch�opcze, g�ow� - zwr�ci�a si� do Stasia Angielka, - musimy
opatrze� ran�.
- Et, g�upstwo, ju� zasch�a. Ale co si� sta�o z porucznikiem?
- Z porucznikiem? Pami�tam tylko, �e przy opadaniu aparatu co� mnie
silnie uderzy�o w g�ow�; mia�am najwyra�niej wra�enie spadaj�cego na mnie
cia�a ludzkiego. By�a to sekunda; w tej�e chwili straci�am przytomno��, gdy
j� odzyska�am, wo�a�am porucznika, bez skutku. Niew�tpliwie wypad�; dowodem
silne zgi�cie ochraniacza.
Sta� skoczy� na siedzenie pilota. Sprawdzi� ochraniacz. By� naderwany i
zgi�ty nazewn�trz; pas przy siedzeniu odpi�ty, w nogach sta�a ma�a walizka
pilota, z boku na prawo zawieszony by� rewolwer w pochwie, na ziemi le�a�a
siekiera. Wszystko sk�ania�o do przypuszczenia, �e lotnik zosta� wyrzucony
z samolotu, ale czy�by ju� po przedarciu si� przez trzciny i zatrzymaniu?
Musia�by gdzie� le�e� w pobli�u. Sta� przelaz� przez przednie siedzenie i
dosta� si� do �migi. Jak ju� wiemy, jedno jej rami� by�o strzaskane;
obejrza� je dok�adnie; na d�u�szej pozosta�ej drzazdze wida� by�o zasch��
krew. Nie by�o w�tpliwo�ci - porucznika zabi�o �mig�o. Cia�o by�o odrzucone
na g��bi� i tam uton�o.
Sta� po dolnym p�acie dosta� si� do stoj�cych z boku trzcin; uci�� no�em
jedn� i zacz�� sondowa� wod� wzd�u� p�at�w; tu� przy nich g��boko�� nie
przenosi�a metra, dalej by�o g��biej. Angielka przy��czy�a si� do smutnych
poszukiwa�.
Sondowali wod� cal po calu, ale nic nie wskazywa�o, by cia�o by�o w
pobli�u. Ch�opakowi odrazu przysz�o na my�l, �e mog�o by� porwane przez
krokodyle, byli przecie� w ich strefie. Nie chcia� tego m�wi� Angielce.
My�l o �mierci porucznika doprowadza�a j� do rozpaczy. Powtarza�a bez
ustanku:
- To z mojej winy - z mojej winy.
Sta� uspokaja� j�, twierdz�c, �e lotnik nie m�g� powzi�� decyzji bez
zgody komendanta bazy, kt�rym by� kapitan, mieszkaj�cy przy cukrowni, �e
wreszcie w chwili odlotu pogoda zapowiada�a si� nie gorzej, ni� przy innych
odlotach, przy kt�rych by� obecny. Ale to ma�o uspokaja�o lady. W ko�cu
Sta� zawyrokowa�, �e porucznik musia� wypa�� jeszcze przed pierwszem
uderzeniem aparatu w wod�, j� za� zamroczy�o drugie uderzenie, kt�re
przecie� i jego pozbawi�o przytomno�ci.
Po d�u�szych bezskutecznych sondowaniach, lady Violetta przypomnia�a
sobie ran� Stasia.
- Zaraz przynios� neseser, musimy z tem zrobi� porz�dek.
Angielka wdrapa�a si� zgrabnie na swoje siedzenie w samolocie, sk�d
wydoby�a neseser, znios�a go na dolny p�at aparatu i po chwili oboje, jedno
z jednej strony kad�uba, drugie z drugiej, przyst�pili do generalnej
toalety, czyszczenia i suszenia ubrania i bielizny. Z Angielk� nie by�o
k�opotu, wszystko mia�a, czego potrzebowa�a, w walizkach, ze Stasiem by�o
gorzej, bo nic nie mia�. Lady zaproponowa�a mu tymczasem jeden ze swoich
stroj�w, co Sta� z oburzeniem odrzuci�.
- Niech ci si� zdaje, �e jeste�my na maskaradzie, c� znowu w tym tak
obra�liwego?
Ale Sta� nie da� si� przekona�.
Po d�ugich korowodach, zgodzi� si� wreszcie w�o�y� pi�am� Angielki, w
kt�rej wygl�da� jak dziewczyna.
Rzeczy rozwieszono na drutach, buty wysmarowano i ustawiono w cieniu.
Angielka opatrzy�a Stasiowi ran�, wida� by�o, �e mia�a w tem wpraw� i
do�wiadczenie.
Gdy ju� wygl�dali na ludzi, pierwsza Angielka zaopiniowa�a:
- My�l�, �e nale�y nam si� �niadanie, co s�dzisz, Stasiu?
- Spr�buj� z�owi� jak�� ryb�.
- To na potem, mamy przecie� pud�o konserw�w, trzeba je tylko wydoby� z
pod baga�y.
Ruszono wi�c razem na pi�tro, jak nazwa� Sta� siedzenia w samolocie;
parterem zosta�y ochrzczone dolne p�aty.
Wydobyto skrzyni� z konserwami, a przy tej sposobno�ci karabin i
dubelt�wk� lady.
Skrzynk� otworzono i zrobiono przegl�d zapas�w. By�o tego na par� tygodni
�ycia; nie brak�o nawet d�em�w angielskich i sos�w.
Stan�o na tem, �e zagotuje si� mleko z kasz� owsian� i otworzy si�
puszk� �ososia.
Oboje zabierali si� do �niadania, jakby na wycieczce sportowej. Kto inny
by�by rozpacza�, sytuacja bowiem nie by�a wcale do pozazdroszczenia. Dla
Angielki fakt, �e zostali przy �yciu, �e odnalaz� si� Sta�, �e ma co� w
rodzaju dachu nad g�ow�, bro� i zapasy, by� zupe�nie realnym wyrazem
mo�liwo�ci wyj�cia z sytuacji, kt�r� ocenia�a, zgodnie ze sw� psychik�
anglosask�, nie miar� niebezpiecze�stwa, kt�re dopiero mog�o grozi�, a w
danej chwili nie istnia�o, ale swym prawem do �ycia, zdolno�ci� do walki,
mo�no�ci� przetrwania. Zimna krew rasy, to nietylko spok�j, r�wnowaga, ale
i cierpliwo��. Powodzenie w ka�dej imprezie, a wi�c i wyj�cie z sytuacji
obecnej, kt�r� kto� inny ocenia�by jako tragiczn�, w du�ej mierze polega na
umiej�tno�ci czekania; trzeba tylko w odpowiednim momencie umie� zu�y�
skupion� energi�, mie� wol� i odwag� do dzia�ania.
M�odego naszego harcerza bawi�a ta przygoda, by� ni� poniek�d zachwycony.
W cicho�ci ducha marzy� nieraz o takiej okazji.
Bohaterska przesz�o�� ojca, lektura podr�nicza, za kt�r� przepada�,
znaczne przygotowanie �yciowe, kt�re mu da�y harcerstwo i dotychczasowe
przej�cia, wytworzy�y w nim t�sknot� do niezwyk�ych sytuacyj, pragnienie
czyn�w bohaterskich, o wiele przewy�szaj�ce strach przed �mierci�.
Kocha� �ycie; got�w by� bra� z niego wszystko, co