6726
Szczegóły |
Tytuł |
6726 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6726 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6726 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6726 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Ficner
Bia�y
Autor pisze o sobie:
Maciej Ficner, rocznik 80. Jestem w trakcie studi�w magisterskich filologii
angielskiej i licencjatu z j�zyka niemieckiego. Je�li chodzi o tw�rczo��, to od
dziecka bazgroli�em. I chcia�em pisa�, a nie wychodzi�o nijak. Teraz z kolei
rysunek prawie ca�kiem porzuci�em i zajmuj� si� g��wnie pisaniem. Pomys��w du�o,
czasu wystarczaj�co, samozaparcia tylko z regu�y brak. Na szcz�cie, przyjaciele
gnaj� mnie do pracy i wspieraj� w tym, co robi�.
Sapn�� ci�ko, zrobi� cierpk� min� i pokr�ci� g�ow�. Min�y ju� dwa tygodnie, a
Dan, jak i wszyscy mieszka�cy wyspy, �y� jeszcze tym jednym wydarzeniem. Cho� z
drugiej strony niewiele trzeba by�o, �eby w miasteczku wrza�o i hucza�o przez
miesi�c wci�� o tym samym. W ma�ej, hermetycznej spo�eczno�ci, st�oczonej na
wyspie Icel Ayshan, nic nie umyka�o uwadze og�u, niczego nie przemilczano, o
niczym nie zapominano za szybko. A �eby zaj�� ludzi, �eby da� im rozrywk� na
kilka dni, wystarczy� romansik, plotka, jaka� drobna kradzie�, czyja� �ezka.
Wtedy sz�o b�yskawicznie po mie�cinie, �e ten-a-ten zrobi� to-i-to, �e taka-a-
taka to-i-to z takim-a-takim, tam-a-tam. Dyskutowali na sto g�os�w - jak to,
czemu, sk�d to? I �amali r�ce, �e jak tak mo�na, �e kto to s�ysza� A jak jedna
afera przygas�a, to zaraz druga by�a - jak na �yczenie. Czasem pocz�tek nowej
zachodzi� na koniec starej.
Jednak to wydarzenie znacznie zak��ci�o ten rytm. Mia�o miejsce nied�ugo po tym,
jak szemra� zacz�to, �e m�ody Bill Bailey smali cholewki do R�y Gunssen. Nawet
jeszcze nie wszyscy o tamtym wiedzieli, a tu ju� nowe wie�ci. Zdarzy�o si� co�,
co przerasta�o poj�cie cichych wyspiarzy - plotkarzy bo plotkarzy, ale
spokojnych ludzi, mimo wszystko. Przyt�aczaj�ce i straszne zaj�cie.
Znaleziono trupa. Gdzie� na wschodnim brzegu, par� krok�w od wody. Nikt go
prawie nie widzia�, pr�cz rybaka, co w tej okolicy mieszka�, ksi�dza, kt�ry -
wezwany do nieboszczyka - p�dem na piechot� przyby�, i paru ch�op�w, co go
grzeba� pomagali. Mimo �e przy wodzie znaleziony, nie od wody zgin��. Nagi,
siny, ale suchy. Obcy. Przyp�yn�� pewno i i zaraz po wyj�ciu z morza ducha
wyzion��. I jeszcze co� by�o, czego �wiadkowie nie mogli pomin��, ani te� zbyt
szczeg�owo omawia�. Ka�dy b�ka� o strasznych oczach - ale nic wi�cej.
I posz�o w t�um o bladych zw�okach przy wodzie i o strasznych oczach. I ka�dy -
nie wiedz�c, jak wygl�da�y naprawd� - wymy�li� sobie takie, jakie sam uwa�a� za
przera�liwe. Jeden m�wi� o czerwonych. Z innych stron dochodzi�y s�uchy o
�lepiach bia�ych zupe�nie - ani niebieskich, ani zielonych, ani br�zowych
Dreszcz niepoj�ty zdj�� wszystkich. Wewn�trz spo�eczno�ci stosunki pozosta�y
nienaruszone; co wi�cej, ludzie zjednoczyli si� bardziej, po��czeni tym samym
l�kiem przed nieznanym. Bo kto wie, czy nieboszczyk nie przyni�s� ze sob� zarazy
- niby szczur. I dlaczego umar� tam, tak na uboczu? I czy nie pom�g� mu kto� -
kl�tw� czy r�kami? Sobie wyspiarze ufali, ale na obcych zawsze patrzyli spode
�ba - i to na ka�dego bez wyj�tku. Jak na zb�j�w, morderc�w. A teraz w ka�dym
widzieli potencjalnego trupa, kt�rego znajd� nazajutrz, ze strasznymi oczyma.
Jak przyp�yn�� kto� handlowa�, to brali towar, wciskali zap�at� w d�o� jak
szanta�y�cie i wycofywali si�. A kiedy patrzyli na obcych, wygl�dali tak dziko i
straszliwie, �e przybysze tak brali pieni�dze, jakby im d�d�ownice do r�k
wk�adali. W ko�cu przestali przyp�ywa�.
Dan McAbber sapn��, zrobi� cierpk� min� i pokr�ci� g�ow�. Okropno��. I zaraz
pomy�la�, �e trzeba dalej �y�, a nie umiera� ze strachu. Wzi�� rozmach i uderzy�
w drzewo. Posz�y drzazgi.
***
Kr�tko po tym, jak s�o�ce min�o zenit, lasem wstrz�sn�� niesamowity huk. Tylko
ten, kto gdzie� ju� - poza wysp�, oczywi�cie - go s�ysza�, powiedzia�by, �e to
wystrza� z broni palnej. Drwale przerwali robot� i ka�dy spojrza� w innym
kierunku - jeden w g�r�, drugi za siebie, trzeci w lewo - bo huk rozni�s� si� po
ca�ym lesie i przychodzi� ze wszystkich stron.
Dan McAbber k�tem oka dostrzeg�, jak niewidzialna si�a zdziera kor� z drzewa po
jego lewej. W lewym oku poczu� b�l. A potem ciep�o pulsuj�cej krwi wyp�ywaj�cej
z tego miejsca.
Niepewnie, jak gdyby przemy�liwa� - zrobi� to, nie zrobi�? - przewr�ci� si� na
plecy.
- E, McAbber! Co ci?
- Umieram... - st�kn�� Dan.
- O do diab�a! Co �e� zrobi�, McAbber?
Drwal przy�o�y� sobie do rany swoj� wielk� �ap�, zakrywaj�c oko i p� czo�a.
Wida� by�o, jak czerwona krew wyp�ywa spod nadgarstka i spomi�dzy palc�w. Scott
pomy�la�, �e olbrzym na pewno uderzy� si� narz�dziem pracy w brew - bo to i boli
okrutnie, i krew tryska, �e a� strach.
Ale McAbber zsun�� d�o� i pokaza� mu buchaj�c� krwi� jam�, z tkwi�cym w niej
poci�tym na kawa�ki okiem. Drugie mia� kurczowo zaci�ni�te - jak gdyby chroni�
je przesadnie. B�l wykrzywi� mu twarz, jak gdyby kto� usi�owa� go karmi�
czosnkiem.
- Doktora! Wo�a� doktora, do diab�a! - rykn�� Scott. A potem mamrota� nad Danem,
wzywa� bog�w, pyta� - jak? kto? dlaczego?
Dan nic, tylko le�a�. Nie odpowiada�, nie nas�uchiwa�. B�l zatka� mu uszy i
usta.
Scott musia� si� sam doszukiwa� przyczyny.
Poszuka� wzrokiem Danowej siekiery. Znalaz� j� dwa �okcie dalej. By�a czysta;
ani kropli z tej krwi, co si� la�a z McAbbera.
I tylko jedno drzewo, na lewo od powalonego Dana - co sam by� mocarny jak pie� -
nosi�o dziwne �lady. Niby ran� - jakby zadan� przez zwierza, co szarpie, by
zabi�, a nie, by si� naje��. Strza� z broni palnej. Tak jakby kto� zamierza�
si�, z jakich� dziwnych powod�w, na las - a Danowi si� oberwa�o przypadkiem, bo
strza� krzywo polecia�. Albo jak gdyby kto� op�tany chcia� ubi� McAbbera i nie
trafi�, a tylko uszkodzi�. Tylko czemu kto� tego ch�opa chcia�by do trumny
pos�a�? Przecie� to dobry by� cz�owiek...
***
Lekarz popatrzy� i orzek�, �e oko ju� do niczego. Pocisk - bo wszyscy zgodzili
si�, �e McAbber oberwa� rykoszetem - przerobi� ga�k� na miazg�. Powieki
nietkni�te, o dziwo, ale �lip trzeba wyci�gn��, bo w oczodole zepsuje si� tylko
i cia�o ca�e zarazi. Kilku wzi�o Dana pod bary i pr�bowali podnie�� - czemu on
si� nie sprzeciwia�, ale te� nie pomaga�. A ci�ki by� sam jeden tak jak p�tora
innego ch�opa. Koniec ko�c�w podnie�li go jednak, postawili na nogach, i
podtrzymywali za ramiona, by nie upad�. Zwiesi� g�ow�. Oko sp�yn�o na ziemi�.
Obwi�zali mu g�ow�, zakrywaj�c oczod�. Kto� mia� w koszyku z prowiantem czyst�
chust�, nada�a si�. Ponie�li go do wozu, w kt�rym, wieczorem, mieli wie�� drzewo
do tartaku i tam w�r�d k��d u�o�yli - sztywnego, zdrewnia�ego. Jego - Dana
McAbbera, okaz zdrowia, m�sko�ci. Jego - modelowego Szkota, rudego, brodatego,
w�satego, wysokiego na sze�� st�p siedem cali; musku�y jak bochny chleba,
ramiona grube, mocarne i szerokie jak Krzy� Pa�ski. Pier� jak tarcza, wysp� by
ca�� od wroga uchroni�a, gdyby przyszed�. Dan McAbber, o kt�rym m�wili, �e z
nied�wiedziem m�g�by i�� w zapasy, teraz le�a� i ledwo dysza�.
- Umieram... - szepn�� do Scotta, kt�ry siedzia� przy nim na k�odach, gdy wie�li
ich wozem do miasta.
- A gadasz g�upoty, ch�opie!
Scott swoje wiedzia�, a Dan swoje. Gotowa� si� na �mier�. Niby oko wyp�yn�o, a
razem z nim tkwi�ce w krwawej tkance nasienie zgrozy, ranny czu� jednak, �e
zd��y�o w nim zapu�ci� korzenie, kt�re pulsowa�y, wi�y si� i wrasta�y w jego
cia�o. U�o�y� si� na wozie, na kt�rym podrzuca�o go i trz�s�o, najwygodniej dla
siebie i dla archanio�a, kt�rego si� spodziewa�: wyci�gn�� si� jak d�ugi,
ramiona przycisn�� do bok�w, d�onie u�o�y� na brzuchu, spl�t� palce, po to, aby
pos�aniec z za�wiat�w niepotrzebnie si� z nim nie trudzi�, by nie musia�
przesuwa�, szarpa�, poprawia� - bo jak by si� roze�li�, to got�w jeszcze
przydusi�, czy o konwulsje przyprawi� i �mier� okrutn� przeci�gn��. Dan za�
chcia� - je�li ju� musia� umiera� - odej�� spokojnie, tak �eby sam nie zauwa�y�.
Wtedy, na tym trzeszcz�cym wozie, w po�owie drogi do domu McAbber�w, gdzie
mieszka� z �on� i synem, Dan w my�lach ujrza� jeszcze raz straszne oczy trupa
znad wody. Bladoniebieskie, o �renicach jak uk�ucie szpilki. I wyobrazi� sobie
siebie z tymi oczyma. Ten obraz n�ka� go ca�� drog� i nijak nie sz�o go odgoni�,
bo cho� Dan nie mia� jednego oka, to drugie - solidarnie, czy te� z �alu -
przesta�o widzie�.
***
Dan McAbber nie umar�. Nie doszed� te� do siebie. Rozchorowa� si� na dobre.
Przez kilka tygodni le�a� w ��ku, majaczy� i gotowa� si� we w�asnym ciele.
Nadesz�a p�na wiosna, a on tkwi� pod ko�drami i poci� si� ca�y bo�y dzie�.
Najpierw spuch� i ca�y by� wi�niowy od gor�czki. Jak gdyby �mier� chcia�a go
zje�� pasteryzowanego. A Dan nie jad� nic. Nijak nie da�o si� go nakarmi� -
wypluwa� wszystko. Tylko wod� �yka�, gdy mu dzbanek przytrzymano przy ustach.
Skoro nie jad�, to chud�. Nie robi� nikt pop�ochu jeszcze, bo przecie� ch�op by�
pot�ny i choroba nie mog�a zje�� go tak szybko. �onie jednak�e, co sama z nim w
domu po nocach siedzia�a - bo syna odes�a�a do babki - siwizna ze zgryzoty
pojawi�a si� w�r�d w�os�w, bo m�� jej si� mi�dzy palcami przelewa� jak piasek.
Po trzech tygodniach siedzia�a nad chuchrem, co nie wygl�da�o wcale jak jej
ma��onek. Kto� obcy zupe�nie zajmowa� �o�e Dana. Blady, wychud�y i siwy. Z g�ow�
obwi�zan� tak, �e oko mia� zakryte.
***
- Jenna... G�owa mi p�ka...
Po czterech tygodniach Dan obudzi� si� i przem�wi�. Jednak od razu da�o si�
wyczu�, �e to nie ten sam Dan. Wygl�da� inaczej i by� innym cz�owiekiem.
Gdzie�by dawniej wezwa� j� po imieniu. S�oneczkiem j� zwa�, motylkiem. A i imi�
jej, wypowiedziane tym wytartym, s�abym g�osem zabrzmia�o strasznie.
- Wody chcesz?
- Daj... I zas�o� �wiat�o... Ono mnie... zabija...
- Co ty m�wisz? - przel�k�a si� Jenna; dzbanek o ma�o nie wypad� jej z r�k.
- S�yszysz... co m�wi�?
- T-tak... Ju� zas�aniam!
- Albo nie... Chc� spa�... w kom�rce...
- W ko-kom�rce?
- W kom�rce... �wiat�o mnie wyka�cza... Daj tylko koc, �ebym si� mia� czym
przykry�... P�jd� do kom�rki...
Da�a mu gruby koc i widz�c, �e siedzi, i nigdzie si� nie rusza, zrzuci�a z �o�a
jego poduszki, ko�dr� i prze�cierad�o, by p�j�� je wywietrzy�. Ca�y czas czu�a
na sobie jego czujne oko. Wzi�a po�ciel, obejmuj�c j� s�abymi ramionami, i
wynios�a na dw�r. Gdy znikn�a za drzwiami, Dan - wychudzony, siwy i bia�y -
podni�s� si� i wolnym, chwiejnym, chocia� w jaki� spos�b twardym, krokiem uda�
si� do kom�rki. Zamkn�� za sob� drzwi.
Gdy Jenna wr�ci�a, rozwiesiwszy na dworze przepocon�, zat�ch�� po�ciel,
spostrzeg�a, �e w izbie nie ma m�a.
- Dan? - spyta�a zaniepokojona.
- Tu, w kom�rce...
- A jednak... M�wi�e� powa�nie...
- Jak najbardziej... - mrukn��. Siedzia� na ziemi w ciemnym, zimnym, mrocznym
pomieszczeniu i mi�� w palcach koc. Ma�y lufcik znajdowa� si� �okie� nad jego
g�ow�. Rzuca� na pod�og� md�y trapez �wiat�a
- Chcesz co�? Przynie�� ci wody? Chleba? Kaszy?
- Na razie nic... I... prosz�... nie przychod�, je�li ci� o to nie poprosz�...
- Do-dobrze... - odpar�a. Skin�a smutno i wida� by�o, �e �zy cisn� si� jej do
oczu. Zamkn�a szybko drzwi i wybieg�a z domu. Pewno si� rozp�aka�a.
Dan zamkn�� oko. Podpar� czo�o na d�oni i szepta� do siebie...
- Bo�e... - westchn�� ci�ko. - Ta kobieta... To straszne... Jaka� ona
wyn�dznia�a... Poczochrana, blada, spuchni�ta.. Te jej zbola�e oczy... Nie
wytrzymam... Ona... ona mnie przera�a... Zabija... Boj� si� jej...
***
Czeka�a. Nas�uchiwa�a, czy nie zawo�a, czy chocia�by westchnie, �eby przysz�a,
przytuli�a. I nic. Cztery dni jak si� tam zamkn�� i zabroni� wchodzi�. Pi�tego
dnia rano, gdy spa�a jeszcze, zawo�a�. Raz. A gdy nie pojawi�a si� w ci�gu
pi�ciu sekund - wezwa� j� po raz drugi, g�o�niej i gniewniej.
- Je�� chcesz czy pi�? - spyta�a, l�kliwie wsuwaj�c si� do mrocznej kom�rki.
- Wody w misce przynie� i brzytw�... - wycedzi�.
- Dan... Nie jad�e� od tygodni...
- Dobrze... Daj kromk� chleba... I misk�. i brzytw�...
Skin�a i wysz�a. Ukroi�a grub� pajd� i zanios�a mu razem z rzeczami, kt�rych
sobie za�yczy�.
- Czy ja prosi�em o tak� grub�? - sykn��, potrz�saj�c trzymanym w d�oni
kawa�kiem chleba.
- Zjedz, prosz� ci�...
- Zjem... - sapn��. Od�ama� kawa�ek, zamoczy� w wodzie, wsun�� do ust i zacz��
�u�.
Po kwadransie zawo�a� j� znowu.
- Mo�esz ju� zabra� wod� i brzytw�...
Jenna podnios�a na niego trwo�ny wzrok. Siedzia� dok�adnie tam, gdzie zawsze.
Pewnie si� nawet stamt�d nie ruszy�. Wlepia� w ni� pogardliwy wzrok. By� �ysy.
Ogoli� siw� brod� i siw� g�ow�.
- Jezusie... - szepn�a Jenna do siebie.
- Musz� si� ubra� w co� innego... - stwierdzi� Dan.
- Koszul� �wie�� ci zaraz przynios�!
- Nie... Wszystko mnie drapie, sw�dzi, k�uje... Tak jak ta broda, te w�osy i
brwi... Wypro� u ksi�dza habit. Oni tam takie delikatne maj� jak nikt inny na
tej przekl�tej wyspie.
***
Jak kaza�, to przynios�a. Wyb�aga�a, to dali. Szybko ruszy�a z powrotem do domu,
z wielkim cierpieniem odci�ni�tym na twarzy, z oczami szeroko otwartymi, jak
gdyby wypatrywa�a z oddali, co te� m�� w domu porabia. Nikt jej nie zatrzyma�.
Wodzili za ni� oczyma, ale bali si� podej��, zaczepi�, spyta� o przyczyn�
smutku. A w zaciszu izby Jenna ze zgroz� obserwowa�a, jak jej m�� staje si�
zakonnikiem. �ysina, habit, woda i chleb - tak teraz �y�. Tak umiera�. By� niby,
ale nie by�o go wcale. Jak gdyby nie chcia� istnie�; jak gdyby nie w smak mu
by�o dalej przebywa� na tym �wiecie. Gapi� si� na wszystko jedynym okiem i nic
mu si� nie podoba�o, na wszystko burcza�. Sk�ra delikatna - nie znosi�a dotyku.
Nie chcia� przytuli�, poca�owa�. Dra�ni�o go zimno i gor�co. Zbeszta� Jenn�, gdy
pewnego dnia przynios�a mu zimn� wod�. Tak� sam� jak zawsze, prosto ze studni.
Kaza� podgrza�. Nie chcia� rozmawia�. Cedzi� kr�tkie, konkretne rozkazy. I nawet
kr�tkie "tak" wprawia�o g�rn� warg� jego sinych ust w nerwowe dr�enie - jak u
w�ciek�ego wilka. Jenna przesta�a cokolwiek m�wi� - wchodzi�a tylko do kom�rki
na zawo�anie i bez s�owa wychodzi�a robi�, co nakaza�.
***
- Gdzie by�a� tak d�ugo? Wo�am i wo�am - a tu nic!
- Przepraszam... By�am u matki... Sean si� o ciebie pyta�...
- Tak?...
- To chyba normalne, �e dziecko si� pyta o tatusia? Chcia� si� z tob�
zobaczy�... Powiedzia�am mu, �e si� nadal �le czujesz...
Wtedy Dan spojrza� na ni� w�ciekle jedynym okiem - jakby ci�ko zablu�ni�a.
Jakby nazwa�a wojn� potyczk�. Nic jednak nie powiedzia�
- ...ale my�l�, �e to by wiele dla niego znaczy�o - kontynuowa�a, spu�ciwszy
wzrok - gdyby� zechcia�... si� z nim zobaczy�.
- Nie wiem... Nie chc�...
- Dan, przecie� jeste�my rodzin�! Ja jestem jego matk� i chc� by� przy nim. Ty
jeste� jego ojcem. Czy to tak trudno zrozumie�, �e dziecko chce poby� i z ojcem,
i z matk�? Razem!
- Ale przecie�, jak to sama �adnie uj�a�, "�le si� czuj�"...
Wtedy Jenna zrobi�a wielkie oczy. Przykucn�a tak, �e blask z lufcika o�wietla�
jej twarz. W okr�g�ych bia�kach l�ni�y bladoniebieskie t�cz�wki z w�skimi
�renicami; pe�ne furii.
- Do-dobrze... - szepn�� Dan l�kliwie. - Niech przyjdzie...
- I b�dziemy spa� razem w izbie.
- T-tak...
***
Jenna obserwowa�a Dana tym samym wzrokiem, gdy lekko skwaszony spogl�da� na
syna. Na jego nie�mia�� pro�b� zas�oni�a okiennice, ale przyzwyczai�a si� ju� do
mroku i dobrze w nim widzia�a. Zmarszczy�a brwi.
Dziecko, r�wnie niepewne, sta�o naprzeciw bladego, �ysego, chudego m�czyzny.
- No, przytul tatusia! - Jenna pchn�a Seana ku Danowi, ca�y czas wbijaj�c wzrok
w tego drugiego.
Ch�opiec - taki sam rudy i pyzaty, jak niegdy� ojciec - niepewnie obj��
pochylaj�c� si� nad nim posta�, jak gdyby ba� si�, �e j� po�amie.
Dzie� min�� im na rozmowie. Wygl�da�o to za� tak, �e matka m�wi�a do dziecka,
ca�y czas spogl�daj�c na Seana znacz�co, sugeruj�c by m�wi� do obojga rodzic�w,
nie tylko do niej. Ten jednak co najwy�ej �ypn�� na skwaszone ojcowe oblicze i
od razu wraca� wzrokiem ku Jennie. Ona za� bez ustanku wbija�a wzrok w m�a. Tym
sposobem obgadali, co tam w mie�cie, co u babci. Tysi�c ma�ych, trywialnych
w�tk�w. Zjedli kolacj�. Sean i Jenna; Dan odm�wi�.
Kr�tko po zapadni�ciu zmroku Jenna po�o�y�a Seana spa�. Sama by�a zm�czona dniem
nie mniej ni� on, wi�c te� gotowa�a si� do snu.
- Id� do kom�rki - burkn�� Dan, tak jak burcza� na ni� od d�u�szego czasu.
Obdarzy�a go tym samym z�owrogim spojrzeniem.
- Nie. �pisz z nami.
***
Dan cierpia�. Goli� g�ow� ju� prawie codziennie, bo k�aki wybija�y znowu i
znowu. Habit by� lekki i delikatny, lecz pod�oga w kom�rce gniot�a w zadek.
Wra�enia wzmaga�y si�, czyni�c mu coraz wi�kszy b�l.
Jednak tej nocy, gdy spa� w izbie ze swoj� rodzin�, sta�o si� co� zupe�nie
szalonego. We �nie us�ysza� ich my�li. Co prawda by�y ciche i rozwiewa�y si�,
gdy si� na nich skupi�, ale irytowa�y go. Wsta� i usiad� na ��ku. Tylko szuka�
zaczepki, pretekstu, by zbudzi� rodzin� krzykiem, zbeszta� i z�aja�. �pi�ca �ona
ju� nie wlepia�a w niego trupiego wzroku. O�mieli�o go to.
Po chwili zw�tpi�. Cofn�� nogi z pod�ogi i po�o�y� si� zn�w. Wtem ubod�o go co�.
Pod krzy�em poczu� przeszywaj�cy b�l. Gdy podni�s� si�, k�ucie usta�o. Zsun��
si� cicho z ��ka i, kucaj�c przy nim, si�gn�� pod prze�cierad�o. Wymaca� co�
ma�ego, kulistego. Chwyci� i wyci�gn��.
Ziarnko grochu... Uni�s� je do oczu i ogl�da� niby jakie� cudo - wielkim,
szeroko otwartym okiem.
Potem po�o�y� je na stole. Z haka na �cianie zdj�� n�. Jakby chcia� drobn�
kuleczk� przeci�� na p� i t� n�dzn� po��wk� zje��.
Ale nie. Min�� st� i cicho sun�� dalej. N� okaza� si� sposobem na jego udr�ki.
Jednym ruchem osieroci� syna, a siebie owdowi�.
Potem zamachn�� si� na swoj� przysz�o��. T�, kt�ra dla hecy wsun�a mu pod
prze�cierad�o ziarnko grochu. Wyczyta� to w jej my�lach. Wtedy j� tak�e zabi�.
***
Zostawi� Jenn� i Seana, �pi�cych wiecznym snem w domu. Sam wyszed� pod nocne
niebo. Usypia� tych, kt�rzy nie spali; kt�rych my�li dudni�y w jego g�owie coraz
g�o�niej. Rozr�nia� je. Wiedzia�, do kogo nale��. Wyczuwa�, sk�d przychodz�.
Tam szed�, wali� do drzwi. Tam siek�. Obszed� wiele dom�w. Zababra� krwi� wiele
pod��g. Na wyspie nikt nie zamyka� przed nikim drzwi. Dan t�uk�, p�ki nie
przebrzmia�y echa w jego czaszce. Wtedy zatrzyma� si�. Przysiad� na pie�ku i
obraca� n�, opieraj�c ostrze na palcu wskazuj�cym. Nie widzia� ruchu i nie
wyczuwa� wok� siebie �adnego cz�owieka. Patrza� jednak tylko jednym okiem. I
widzia� nim wy��cznie tera�niejszo�� - to, co by�o tu i teraz.
W drugim, pustym oczodole, zebra�y si� wszystkie obrazy, jakie ogl�da� w ca�ym
swoim �yciu. Wyra�niejsze ni� kiedykolwiek Przegl�da� je wszystkie i nasi�ka�
gniewem. Bo ten-a-ten, wtedy-a-wtedy, to-a-to. Dlatego poszed� dalej zabija�.
W�amywa� si� i mordowa� tych, co mu zawinili rok temu, dziesi�� lat wstecz czy
jeszcze w dzieci�stwie.
Zap�dzi� si� do lasu. Tego, przez kt�ry przeje�d�a� ze Scottem tamtego dnia. I
roze�li� si� strasznie, gdy przypomnia� sobie, �e gdy on kona�, las nie zap�aka�
nad nim. On umiera� a g�stwa nad nim bawi�a si� beztrosko.
W domostwie na skraju lasu znalaz� ogie�. Nim podpali� g�stwin�.
I poszed� szybkim krokiem na skraj wyspy. Nad wod�.
***
Obudzi� si� na ziemi, par� �okci od zimnej tafli. Zasn��, gdy dotar� do brzegu,
zasiawszy wcze�niej ogie� w lesie. Przez noc wszystko - du�o tego nie by�o, a do
tego zbite, �ci�ni�te - sp�on�o. Miasteczko, kt�re ciasno przylega�o do lasu,
zaj�o si� od niego i tak�e zosta�o spopielone, a z nim jego mieszka�cy.
***
Poranek nie by� ani za zimny, ani za gor�cy. Dan czu� na sobie delikatny
materia� habitu. Wok� niego - cisza. �adnych ludzi. �adnych my�li. Osi�gn��
spok�j.
Ukucn�� na brzegu i kiwa� si� - w prz�d i w ty�. Duma�, marszcz�c usta. Usiad�
na ch�odnym piasku. Spostrzeg�, �e habit - br�zowy, gdy mu go przynios�a Jenna -
teraz jest czarny. Mia� chude, �ylaste, i bia�e - nienaturalnie bia�e - d�onie.
W�osy nie pr�bowa�y ju� rosn�� na g�owie, mimo i� nie goli� jej od dw�ch dni.
By� teraz kim� innym - zmienionym, nowym. Ju� nie Dan McAbber. Samo to imi�
dra�ni�o go, zawiera�o tyle k�uj�cych, rozedrganych d�wi�k�w. Wymy�li� wi�c
sobie nowe, takie, kt�re m�g� pomy�le�, wypowiedzie� - i nie zadr�e� przy tym z
obrzydzenia. Nazwa� si�...
Bia�y.
***
Bia�y spojrza� w ciemn� to� i ujrza� w niej swoje odbicie. Chuda, bia�a twarz i
�ysa g�owa. Patrzy�, ale nijak nie m�g� zobaczy� swojego oka. Pochyli� si� i po
chwili dopiero zrozumia�, �e widzi je - tylko �e ono jest czarne. Nie tylko
t�cz�wka by�a ciemna jak atrament. Bia�ko r�wnie�.
Pochylaj�c si�, poczu� ci�ar w drugim oczodole. Niedowierzaj�c, odwin�� chust�
owini�t� wok� g�owy. Spojrza� w wod� - i zdumia� si� jeszcze bardziej. Dotkn��.
- Nie... - szepn��. - To niemo�liwe...
Nie poczu� dotkni�cia. Ale palce dotkn�y oka. Absolutnie czarnego, zimnego,
�liskiego oka. Co prawda, nie widzia�o - tym niemniej by�o tam. Drugie. Do pary.
Przestraszy� si�. Ale tylko troch�.
***
Siedzia�. Spokojny. Przez wiele szarych dni.
Nagle uderzy� w niego d�wi�k. Od dawna nie zdarzy�o si� to na Icel Ayshan. Od
jesieni, kiedy to uciszy� wszystko i wszystkich.
Chwyci� trzymany za pasem n� i instynktownie - nim zd��y� pomy�le� - siek� w
kierunku, sk�d dochodzi� potworny, z�owrogi pomruk. D�gn�� si� w brzuch, w
skr�cone g�odem trzewia. Nie jad� od miesi�cy, bo nie chcia�; uwa�a�, �e nie
potrzebuje. Ale zmarnowane, wychudzone cia�o upomnia�o si� o swoje g�o�nym
burczeniem.
Zamkn�� oczy, gdy b�l od podbrzusza rozszed� si� po ca�ym ciele, a potem je
zmrozi�.
Otworzy� to widz�ce oko i l�kliwie, cho� niecierpliwie, patrzy�, oczekuj�c, co
pocieknie z otwartej rany. Mo�na by rzec: fantazjowa� przez te d�ugie sekundy,
zanim trysn�a posoka. Spodziewa� si� czarnej, oleistej krwi. Albo zielonego
jadu.
Wtedy przypomnia� sobie, jak si� myli� co do straszliwych oczu trupa nad wod�.
Wyobra�a� je sobie kiedy� jako bladoniebieskie, ze �renicami jak szpilki. Teraz
wiedzia�, jak wygl�da�y naprawd�. By�y czarne. Nie tylko t�cz�wki. Bia�ka
r�wnie�
Z wn�trza Bia�ego pop�yn�a woda.
Opowiadanie to dedykuj� Danusi, bez kt�rej wsparcia powsta�oby ono za dobre
kilka lat, albo i wcale.