Maciej Ficner Biały Autor pisze o sobie: Maciej Ficner, rocznik 80. Jestem w trakcie studiów magisterskich filologii angielskiej i licencjatu z języka niemieckiego. Jeśli chodzi o twórczość, to od dziecka bazgroliłem. I chciałem pisać, a nie wychodziło nijak. Teraz z kolei rysunek prawie całkiem porzuciłem i zajmuję się głównie pisaniem. Pomysłów dużo, czasu wystarczająco, samozaparcia tylko z reguły brak. Na szczęście, przyjaciele gnają mnie do pracy i wspierają w tym, co robię. Sapnął ciężko, zrobił cierpką minę i pokręcił głową. Minęły już dwa tygodnie, a Dan, jak i wszyscy mieszkańcy wyspy, żył jeszcze tym jednym wydarzeniem. Choć z drugiej strony niewiele trzeba było, żeby w miasteczku wrzało i huczało przez miesiąc wciąż o tym samym. W małej, hermetycznej społeczności, stłoczonej na wyspie Icel Ayshan, nic nie umykało uwadze ogółu, niczego nie przemilczano, o niczym nie zapominano za szybko. A żeby zająć ludzi, żeby dać im rozrywkę na kilka dni, wystarczył romansik, plotka, jakaś drobna kradzież, czyjaś łezka. Wtedy szło błyskawicznie po mieścinie, że ten-a-ten zrobił to-i-to, że taka-a- taka to-i-to z takim-a-takim, tam-a-tam. Dyskutowali na sto głosów - jak to, czemu, skąd to? I łamali ręce, że jak tak można, że kto to słyszał A jak jedna afera przygasła, to zaraz druga była - jak na życzenie. Czasem początek nowej zachodził na koniec starej. Jednak to wydarzenie znacznie zakłóciło ten rytm. Miało miejsce niedługo po tym, jak szemrać zaczęto, że młody Bill Bailey smali cholewki do Róży Gunssen. Nawet jeszcze nie wszyscy o tamtym wiedzieli, a tu już nowe wieści. Zdarzyło się coś, co przerastało pojęcie cichych wyspiarzy - plotkarzy bo plotkarzy, ale spokojnych ludzi, mimo wszystko. Przytłaczające i straszne zajście. Znaleziono trupa. Gdzieś na wschodnim brzegu, parę kroków od wody. Nikt go prawie nie widział, prócz rybaka, co w tej okolicy mieszkał, księdza, który - wezwany do nieboszczyka - pędem na piechotę przybył, i paru chłopów, co go grzebać pomagali. Mimo że przy wodzie znaleziony, nie od wody zginął. Nagi, siny, ale suchy. Obcy. Przypłynął pewno i i zaraz po wyjściu z morza ducha wyzionął. I jeszcze coś było, czego świadkowie nie mogli pominąć, ani też zbyt szczegółowo omawiać. Każdy bąkał o strasznych oczach - ale nic więcej. I poszło w tłum o bladych zwłokach przy wodzie i o strasznych oczach. I każdy - nie wiedząc, jak wyglądały naprawdę - wymyślił sobie takie, jakie sam uważał za przeraźliwe. Jeden mówił o czerwonych. Z innych stron dochodziły słuchy o ślepiach białych zupełnie - ani niebieskich, ani zielonych, ani brązowych Dreszcz niepojęty zdjął wszystkich. Wewnątrz społeczności stosunki pozostały nienaruszone; co więcej, ludzie zjednoczyli się bardziej, połączeni tym samym lękiem przed nieznanym. Bo kto wie, czy nieboszczyk nie przyniósł ze sobą zarazy - niby szczur. I dlaczego umarł tam, tak na uboczu? I czy nie pomógł mu ktoś - klątwą czy rękami? Sobie wyspiarze ufali, ale na obcych zawsze patrzyli spode łba - i to na każdego bez wyjątku. Jak na zbójów, morderców. A teraz w każdym widzieli potencjalnego trupa, którego znajdą nazajutrz, ze strasznymi oczyma. Jak przypłynął ktoś handlować, to brali towar, wciskali zapłatę w dłoń jak szantażyście i wycofywali się. A kiedy patrzyli na obcych, wyglądali tak dziko i straszliwie, że przybysze tak brali pieniądze, jakby im dżdżownice do rąk wkładali. W końcu przestali przypływać. Dan McAbber sapnął, zrobił cierpką minę i pokręcił głową. Okropność. I zaraz pomyślał, że trzeba dalej żyć, a nie umierać ze strachu. Wziął rozmach i uderzył w drzewo. Poszły drzazgi. *** Krótko po tym, jak słońce minęło zenit, lasem wstrząsnął niesamowity huk. Tylko ten, kto gdzieś już - poza wyspą, oczywiście - go słyszał, powiedziałby, że to wystrzał z broni palnej. Drwale przerwali robotę i każdy spojrzał w innym kierunku - jeden w górę, drugi za siebie, trzeci w lewo - bo huk rozniósł się po całym lesie i przychodził ze wszystkich stron. Dan McAbber kątem oka dostrzegł, jak niewidzialna siła zdziera korę z drzewa po jego lewej. W lewym oku poczuł ból. A potem ciepło pulsującej krwi wypływającej z tego miejsca. Niepewnie, jak gdyby przemyśliwał - zrobić to, nie zrobić? - przewrócił się na plecy. - E, McAbber! Co ci? - Umieram... - stęknął Dan. - O do diabła! Co żeś zrobił, McAbber? Drwal przyłożył sobie do rany swoją wielką łapę, zakrywając oko i pół czoła. Widać było, jak czerwona krew wypływa spod nadgarstka i spomiędzy palców. Scott pomyślał, że olbrzym na pewno uderzył się narzędziem pracy w brew - bo to i boli okrutnie, i krew tryska, że aż strach. Ale McAbber zsunął dłoń i pokazał mu buchającą krwią jamę, z tkwiącym w niej pociętym na kawałki okiem. Drugie miał kurczowo zaciśnięte - jak gdyby chronił je przesadnie. Ból wykrzywił mu twarz, jak gdyby ktoś usiłował go karmić czosnkiem. - Doktora! Wołać doktora, do diabła! - ryknął Scott. A potem mamrotał nad Danem, wzywał bogów, pytał - jak? kto? dlaczego? Dan nic, tylko leżał. Nie odpowiadał, nie nasłuchiwał. Ból zatkał mu uszy i usta. Scott musiał się sam doszukiwać przyczyny. Poszukał wzrokiem Danowej siekiery. Znalazł ją dwa łokcie dalej. Była czysta; ani kropli z tej krwi, co się lała z McAbbera. I tylko jedno drzewo, na lewo od powalonego Dana - co sam był mocarny jak pień - nosiło dziwne ślady. Niby ranę - jakby zadaną przez zwierza, co szarpie, by zabić, a nie, by się najeść. Strzał z broni palnej. Tak jakby ktoś zamierzał się, z jakichś dziwnych powodów, na las - a Danowi się oberwało przypadkiem, bo strzał krzywo poleciał. Albo jak gdyby ktoś opętany chciał ubić McAbbera i nie trafił, a tylko uszkodził. Tylko czemu ktoś tego chłopa chciałby do trumny posłać? Przecież to dobry był człowiek... *** Lekarz popatrzył i orzekł, że oko już do niczego. Pocisk - bo wszyscy zgodzili się, że McAbber oberwał rykoszetem - przerobił gałkę na miazgę. Powieki nietknięte, o dziwo, ale ślip trzeba wyciągnąć, bo w oczodole zepsuje się tylko i ciało całe zarazi. Kilku wzięło Dana pod bary i próbowali podnieść - czemu on się nie sprzeciwiał, ale też nie pomagał. A ciężki był sam jeden tak jak półtora innego chłopa. Koniec końców podnieśli go jednak, postawili na nogach, i podtrzymywali za ramiona, by nie upadł. Zwiesił głowę. Oko spłynęło na ziemię. Obwiązali mu głowę, zakrywając oczodół. Ktoś miał w koszyku z prowiantem czystą chustę, nadała się. Ponieśli go do wozu, w którym, wieczorem, mieli wieźć drzewo do tartaku i tam wśród kłód ułożyli - sztywnego, zdrewniałego. Jego - Dana McAbbera, okaz zdrowia, męskości. Jego - modelowego Szkota, rudego, brodatego, wąsatego, wysokiego na sześć stóp siedem cali; muskuły jak bochny chleba, ramiona grube, mocarne i szerokie jak Krzyż Pański. Pierś jak tarcza, wyspę by całą od wroga uchroniła, gdyby przyszedł. Dan McAbber, o którym mówili, że z niedźwiedziem mógłby iść w zapasy, teraz leżał i ledwo dyszał. - Umieram... - szepnął do Scotta, który siedział przy nim na kłodach, gdy wieźli ich wozem do miasta. - A gadasz głupoty, chłopie! Scott swoje wiedział, a Dan swoje. Gotował się na śmierć. Niby oko wypłynęło, a razem z nim tkwiące w krwawej tkance nasienie zgrozy, ranny czuł jednak, że zdążyło w nim zapuścić korzenie, które pulsowały, wiły się i wrastały w jego ciało. Ułożył się na wozie, na którym podrzucało go i trzęsło, najwygodniej dla siebie i dla archanioła, którego się spodziewał: wyciągnął się jak długi, ramiona przycisnął do boków, dłonie ułożył na brzuchu, splótł palce, po to, aby posłaniec z zaświatów niepotrzebnie się z nim nie trudził, by nie musiał przesuwać, szarpać, poprawiać - bo jak by się rozeźlił, to gotów jeszcze przydusić, czy o konwulsje przyprawić i śmierć okrutną przeciągnąć. Dan zaś chciał - jeśli już musiał umierać - odejść spokojnie, tak żeby sam nie zauważył. Wtedy, na tym trzeszczącym wozie, w połowie drogi do domu McAbberów, gdzie mieszkał z żoną i synem, Dan w myślach ujrzał jeszcze raz straszne oczy trupa znad wody. Bladoniebieskie, o źrenicach jak ukłucie szpilki. I wyobraził sobie siebie z tymi oczyma. Ten obraz nękał go całą drogę i nijak nie szło go odgonić, bo choć Dan nie miał jednego oka, to drugie - solidarnie, czy też z żalu - przestało widzieć. *** Dan McAbber nie umarł. Nie doszedł też do siebie. Rozchorował się na dobre. Przez kilka tygodni leżał w łóżku, majaczył i gotował się we własnym ciele. Nadeszła późna wiosna, a on tkwił pod kołdrami i pocił się cały boży dzień. Najpierw spuchł i cały był wiśniowy od gorączki. Jak gdyby śmierć chciała go zjeść pasteryzowanego. A Dan nie jadł nic. Nijak nie dało się go nakarmić - wypluwał wszystko. Tylko wodę łykał, gdy mu dzbanek przytrzymano przy ustach. Skoro nie jadł, to chudł. Nie robił nikt popłochu jeszcze, bo przecież chłop był potężny i choroba nie mogła zjeść go tak szybko. Żonie jednakże, co sama z nim w domu po nocach siedziała - bo syna odesłała do babki - siwizna ze zgryzoty pojawiła się wśród włosów, bo mąż jej się między palcami przelewał jak piasek. Po trzech tygodniach siedziała nad chuchrem, co nie wyglądało wcale jak jej małżonek. Ktoś obcy zupełnie zajmował łoże Dana. Blady, wychudły i siwy. Z głową obwiązaną tak, że oko miał zakryte. *** - Jenna... Głowa mi pęka... Po czterech tygodniach Dan obudził się i przemówił. Jednak od razu dało się wyczuć, że to nie ten sam Dan. Wyglądał inaczej i był innym człowiekiem. Gdzieżby dawniej wezwał ją po imieniu. Słoneczkiem ją zwał, motylkiem. A i imię jej, wypowiedziane tym wytartym, słabym głosem zabrzmiało strasznie. - Wody chcesz? - Daj... I zasłoń światło... Ono mnie... zabija... - Co ty mówisz? - przelękła się Jenna; dzbanek o mało nie wypadł jej z rąk. - Słyszysz... co mówię? - T-tak... Już zasłaniam! - Albo nie... Chcę spać... w komórce... - W ko-komórce? - W komórce... Światło mnie wykańcza... Daj tylko koc, żebym się miał czym przykryć... Pójdę do komórki... Dała mu gruby koc i widząc, że siedzi, i nigdzie się nie rusza, zrzuciła z łoża jego poduszki, kołdrę i prześcieradło, by pójść je wywietrzyć. Cały czas czuła na sobie jego czujne oko. Wzięła pościel, obejmując ją słabymi ramionami, i wyniosła na dwór. Gdy zniknęła za drzwiami, Dan - wychudzony, siwy i biały - podniósł się i wolnym, chwiejnym, chociaż w jakiś sposób twardym, krokiem udał się do komórki. Zamknął za sobą drzwi. Gdy Jenna wróciła, rozwiesiwszy na dworze przepoconą, zatęchłą pościel, spostrzegła, że w izbie nie ma męża. - Dan? - spytała zaniepokojona. - Tu, w komórce... - A jednak... Mówiłeś poważnie... - Jak najbardziej... - mruknął. Siedział na ziemi w ciemnym, zimnym, mrocznym pomieszczeniu i miął w palcach koc. Mały lufcik znajdował się łokieć nad jego głową. Rzucał na podłogę mdły trapez światła - Chcesz coś? Przynieść ci wody? Chleba? Kaszy? - Na razie nic... I... proszę... nie przychodź, jeśli cię o to nie poproszę... - Do-dobrze... - odparła. Skinęła smutno i widać było, że łzy cisną się jej do oczu. Zamknęła szybko drzwi i wybiegła z domu. Pewno się rozpłakała. Dan zamknął oko. Podparł czoło na dłoni i szeptał do siebie... - Boże... - westchnął ciężko. - Ta kobieta... To straszne... Jakaż ona wynędzniała... Poczochrana, blada, spuchnięta.. Te jej zbolałe oczy... Nie wytrzymam... Ona... ona mnie przeraża... Zabija... Boję się jej... *** Czekała. Nasłuchiwała, czy nie zawoła, czy chociażby westchnie, żeby przyszła, przytuliła. I nic. Cztery dni jak się tam zamknął i zabronił wchodzić. Piątego dnia rano, gdy spała jeszcze, zawołał. Raz. A gdy nie pojawiła się w ciągu pięciu sekund - wezwał ją po raz drugi, głośniej i gniewniej. - Jeść chcesz czy pić? - spytała, lękliwie wsuwając się do mrocznej komórki. - Wody w misce przynieś i brzytwę... - wycedził. - Dan... Nie jadłeś od tygodni... - Dobrze... Daj kromkę chleba... I miskę. i brzytwę... Skinęła i wyszła. Ukroiła grubą pajdę i zaniosła mu razem z rzeczami, których sobie zażyczył. - Czy ja prosiłem o taką grubą? - syknął, potrząsając trzymanym w dłoni kawałkiem chleba. - Zjedz, proszę cię... - Zjem... - sapnął. Odłamał kawałek, zamoczył w wodzie, wsunął do ust i zaczął żuć. Po kwadransie zawołał ją znowu. - Możesz już zabrać wodę i brzytwę... Jenna podniosła na niego trwożny wzrok. Siedział dokładnie tam, gdzie zawsze. Pewnie się nawet stamtąd nie ruszył. Wlepiał w nią pogardliwy wzrok. Był łysy. Ogolił siwą brodę i siwą głowę. - Jezusie... - szepnęła Jenna do siebie. - Muszę się ubrać w coś innego... - stwierdził Dan. - Koszulę świeżą ci zaraz przyniosę! - Nie... Wszystko mnie drapie, swędzi, kłuje... Tak jak ta broda, te włosy i brwi... Wyproś u księdza habit. Oni tam takie delikatne mają jak nikt inny na tej przeklętej wyspie. *** Jak kazał, to przyniosła. Wybłagała, to dali. Szybko ruszyła z powrotem do domu, z wielkim cierpieniem odciśniętym na twarzy, z oczami szeroko otwartymi, jak gdyby wypatrywała z oddali, co też mąż w domu porabia. Nikt jej nie zatrzymał. Wodzili za nią oczyma, ale bali się podejść, zaczepić, spytać o przyczynę smutku. A w zaciszu izby Jenna ze zgrozą obserwowała, jak jej mąż staje się zakonnikiem. Łysina, habit, woda i chleb - tak teraz żył. Tak umierał. Był niby, ale nie było go wcale. Jak gdyby nie chciał istnieć; jak gdyby nie w smak mu było dalej przebywać na tym świecie. Gapił się na wszystko jedynym okiem i nic mu się nie podobało, na wszystko burczał. Skóra delikatna - nie znosiła dotyku. Nie chciał przytulić, pocałować. Drażniło go zimno i gorąco. Zbeształ Jennę, gdy pewnego dnia przyniosła mu zimną wodę. Taką samą jak zawsze, prosto ze studni. Kazał podgrzać. Nie chciał rozmawiać. Cedził krótkie, konkretne rozkazy. I nawet krótkie "tak" wprawiało górną wargę jego sinych ust w nerwowe drżenie - jak u wściekłego wilka. Jenna przestała cokolwiek mówić - wchodziła tylko do komórki na zawołanie i bez słowa wychodziła robić, co nakazał. *** - Gdzie byłaś tak długo? Wołam i wołam - a tu nic! - Przepraszam... Byłam u matki... Sean się o ciebie pytał... - Tak?... - To chyba normalne, że dziecko się pyta o tatusia? Chciał się z tobą zobaczyć... Powiedziałam mu, że się nadal źle czujesz... Wtedy Dan spojrzał na nią wściekle jedynym okiem - jakby ciężko zabluźniła. Jakby nazwała wojnę potyczką. Nic jednak nie powiedział - ...ale myślę, że to by wiele dla niego znaczyło - kontynuowała, spuściwszy wzrok - gdybyś zechciał... się z nim zobaczyć. - Nie wiem... Nie chcę... - Dan, przecież jesteśmy rodziną! Ja jestem jego matką i chcę być przy nim. Ty jesteś jego ojcem. Czy to tak trudno zrozumieć, że dziecko chce pobyć i z ojcem, i z matką? Razem! - Ale przecież, jak to sama ładnie ujęłaś, "źle się czuję"... Wtedy Jenna zrobiła wielkie oczy. Przykucnęła tak, że blask z lufcika oświetlał jej twarz. W okrągłych białkach lśniły bladoniebieskie tęczówki z wąskimi źrenicami; pełne furii. - Do-dobrze... - szepnął Dan lękliwie. - Niech przyjdzie... - I będziemy spać razem w izbie. - T-tak... *** Jenna obserwowała Dana tym samym wzrokiem, gdy lekko skwaszony spoglądał na syna. Na jego nieśmiałą prośbę zasłoniła okiennice, ale przyzwyczaiła się już do mroku i dobrze w nim widziała. Zmarszczyła brwi. Dziecko, równie niepewne, stało naprzeciw bladego, łysego, chudego mężczyzny. - No, przytul tatusia! - Jenna pchnęła Seana ku Danowi, cały czas wbijając wzrok w tego drugiego. Chłopiec - taki sam rudy i pyzaty, jak niegdyś ojciec - niepewnie objął pochylającą się nad nim postać, jak gdyby bał się, że ją połamie. Dzień minął im na rozmowie. Wyglądało to zaś tak, że matka mówiła do dziecka, cały czas spoglądając na Seana znacząco, sugerując by mówił do obojga rodziców, nie tylko do niej. Ten jednak co najwyżej łypnął na skwaszone ojcowe oblicze i od razu wracał wzrokiem ku Jennie. Ona zaś bez ustanku wbijała wzrok w męża. Tym sposobem obgadali, co tam w mieście, co u babci. Tysiąc małych, trywialnych wątków. Zjedli kolację. Sean i Jenna; Dan odmówił. Krótko po zapadnięciu zmroku Jenna położyła Seana spać. Sama była zmęczona dniem nie mniej niż on, więc też gotowała się do snu. - Idę do komórki - burknął Dan, tak jak burczał na nią od dłuższego czasu. Obdarzyła go tym samym złowrogim spojrzeniem. - Nie. Śpisz z nami. *** Dan cierpiał. Golił głowę już prawie codziennie, bo kłaki wybijały znowu i znowu. Habit był lekki i delikatny, lecz podłoga w komórce gniotła w zadek. Wrażenia wzmagały się, czyniąc mu coraz większy ból. Jednak tej nocy, gdy spał w izbie ze swoją rodziną, stało się coś zupełnie szalonego. We śnie usłyszał ich myśli. Co prawda były ciche i rozwiewały się, gdy się na nich skupił, ale irytowały go. Wstał i usiadł na łóżku. Tylko szukał zaczepki, pretekstu, by zbudzić rodzinę krzykiem, zbesztać i złajać. Śpiąca żona już nie wlepiała w niego trupiego wzroku. Ośmieliło go to. Po chwili zwątpił. Cofnął nogi z podłogi i położył się znów. Wtem ubodło go coś. Pod krzyżem poczuł przeszywający ból. Gdy podniósł się, kłucie ustało. Zsunął się cicho z łóżka i, kucając przy nim, sięgnął pod prześcieradło. Wymacał coś małego, kulistego. Chwycił i wyciągnął. Ziarnko grochu... Uniósł je do oczu i oglądał niby jakieś cudo - wielkim, szeroko otwartym okiem. Potem położył je na stole. Z haka na ścianie zdjął nóż. Jakby chciał drobną kuleczkę przeciąć na pół i tę nędzną połówkę zjeść. Ale nie. Minął stół i cicho sunął dalej. Nóż okazał się sposobem na jego udręki. Jednym ruchem osierocił syna, a siebie owdowił. Potem zamachnął się na swoją przyszłość. Tę, która dla hecy wsunęła mu pod prześcieradło ziarnko grochu. Wyczytał to w jej myślach. Wtedy ją także zabił. *** Zostawił Jennę i Seana, śpiących wiecznym snem w domu. Sam wyszedł pod nocne niebo. Usypiać tych, którzy nie spali; których myśli dudniły w jego głowie coraz głośniej. Rozróżniał je. Wiedział, do kogo należą. Wyczuwał, skąd przychodzą. Tam szedł, walił do drzwi. Tam siekł. Obszedł wiele domów. Zababrał krwią wiele podłóg. Na wyspie nikt nie zamykał przed nikim drzwi. Dan tłukł, póki nie przebrzmiały echa w jego czaszce. Wtedy zatrzymał się. Przysiadł na pieńku i obracał nóż, opierając ostrze na palcu wskazującym. Nie widział ruchu i nie wyczuwał wokół siebie żadnego człowieka. Patrzał jednak tylko jednym okiem. I widział nim wyłącznie teraźniejszość - to, co było tu i teraz. W drugim, pustym oczodole, zebrały się wszystkie obrazy, jakie oglądał w całym swoim życiu. Wyraźniejsze niż kiedykolwiek Przeglądał je wszystkie i nasiąkał gniewem. Bo ten-a-ten, wtedy-a-wtedy, to-a-to. Dlatego poszedł dalej zabijać. Włamywał się i mordował tych, co mu zawinili rok temu, dziesięć lat wstecz czy jeszcze w dzieciństwie. Zapędził się do lasu. Tego, przez który przejeżdżał ze Scottem tamtego dnia. I rozeźlił się strasznie, gdy przypomniał sobie, że gdy on konał, las nie zapłakał nad nim. On umierał a gęstwa nad nim bawiła się beztrosko. W domostwie na skraju lasu znalazł ogień. Nim podpalił gęstwinę. I poszedł szybkim krokiem na skraj wyspy. Nad wodę. *** Obudził się na ziemi, parę łokci od zimnej tafli. Zasnął, gdy dotarł do brzegu, zasiawszy wcześniej ogień w lesie. Przez noc wszystko - dużo tego nie było, a do tego zbite, ściśnięte - spłonęło. Miasteczko, które ciasno przylegało do lasu, zajęło się od niego i także zostało spopielone, a z nim jego mieszkańcy. *** Poranek nie był ani za zimny, ani za gorący. Dan czuł na sobie delikatny materiał habitu. Wokół niego - cisza. Żadnych ludzi. Żadnych myśli. Osiągnął spokój. Ukucnął na brzegu i kiwał się - w przód i w tył. Dumał, marszcząc usta. Usiadł na chłodnym piasku. Spostrzegł, że habit - brązowy, gdy mu go przyniosła Jenna - teraz jest czarny. Miał chude, żylaste, i białe - nienaturalnie białe - dłonie. Włosy nie próbowały już rosnąć na głowie, mimo iż nie golił jej od dwóch dni. Był teraz kimś innym - zmienionym, nowym. Już nie Dan McAbber. Samo to imię drażniło go, zawierało tyle kłujących, rozedrganych dźwięków. Wymyślił więc sobie nowe, takie, które mógł pomyśleć, wypowiedzieć - i nie zadrżeć przy tym z obrzydzenia. Nazwał się... Biały. *** Biały spojrzał w ciemną toń i ujrzał w niej swoje odbicie. Chuda, biała twarz i łysa głowa. Patrzył, ale nijak nie mógł zobaczyć swojego oka. Pochylił się i po chwili dopiero zrozumiał, że widzi je - tylko że ono jest czarne. Nie tylko tęczówka była ciemna jak atrament. Białko również. Pochylając się, poczuł ciężar w drugim oczodole. Niedowierzając, odwinął chustę owiniętą wokół głowy. Spojrzał w wodę - i zdumiał się jeszcze bardziej. Dotknął. - Nie... - szepnął. - To niemożliwe... Nie poczuł dotknięcia. Ale palce dotknęły oka. Absolutnie czarnego, zimnego, śliskiego oka. Co prawda, nie widziało - tym niemniej było tam. Drugie. Do pary. Przestraszył się. Ale tylko trochę. *** Siedział. Spokojny. Przez wiele szarych dni. Nagle uderzył w niego dźwięk. Od dawna nie zdarzyło się to na Icel Ayshan. Od jesieni, kiedy to uciszył wszystko i wszystkich. Chwycił trzymany za pasem nóż i instynktownie - nim zdążył pomyśleć - siekł w kierunku, skąd dochodził potworny, złowrogi pomruk. Dźgnął się w brzuch, w skręcone głodem trzewia. Nie jadł od miesięcy, bo nie chciał; uważał, że nie potrzebuje. Ale zmarnowane, wychudzone ciało upomniało się o swoje głośnym burczeniem. Zamknął oczy, gdy ból od podbrzusza rozszedł się po całym ciele, a potem je zmroził. Otworzył to widzące oko i lękliwie, choć niecierpliwie, patrzył, oczekując, co pocieknie z otwartej rany. Można by rzec: fantazjował przez te długie sekundy, zanim trysnęła posoka. Spodziewał się czarnej, oleistej krwi. Albo zielonego jadu. Wtedy przypomniał sobie, jak się mylił co do straszliwych oczu trupa nad wodą. Wyobrażał je sobie kiedyś jako bladoniebieskie, ze źrenicami jak szpilki. Teraz wiedział, jak wyglądały naprawdę. Były czarne. Nie tylko tęczówki. Białka również Z wnętrza Białego popłynęła woda. Opowiadanie to dedykuję Danusi, bez której wsparcia powstałoby ono za dobre kilka lat, albo i wcale.