2857

Szczegóły
Tytuł 2857
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2857 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2857 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2857 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ORSON SCOTT CARD DZIECI UMYS�U (PRZE�O�Y�: PIOTR W. CHOLEWA) Barbarze Bova, kt�r� charakter, m�dro�� i wyczucie uczyni�y wspania�ym agentem i jeszcze lepszym przyjacielem. Nigdy nie sp�ac� swojego d�ugu wobec niej... NIE JESTEM SOB� Matko. Ojcze. Czy dobrze to robi�am? Ostatnie s�owa Han Qing-jao z "Boskich szept�w Han Qing-jao" Wang-mu usiad�a na jednym z obrotowych krzese� w niewielkim pomieszczeniu o metalowych �cianach. Rozejrza�a si�, oczekuj�c widoku czego� nowego i niezwyk�ego. Gdyby nie te �ciany, pokoik m�g�by by� dowolnym gabinetem na �wiecie Drogi. Czysty, ale nie przesadnie. Umeblowany w stylu funkcjonalnym. Ogl�da�a holo statk�w w locie: g�adkie, op�ywowe my�liwce i promy, kt�re nurkowa�y i wynurza�y si� z atmosfery, ogromne, zaokr�glone konstrukcje kosmolot�w, kt�re przyspiesza�y tak blisko pr�dko�ci �wiat�a, jak tylko jest to mo�liwe dla materii. Z jednej strony si�a ostrej ig�y, z drugiej masywnego m�ota. Ale w tym pomieszczeniu nie by�o �adnej si�y. Zwyczajny pok�j. I gdzie jest pilot? Musi tu by� jaki� pilot, gdy� m�ody cz�owiek, siedz�cy naprzeciwko i mrucz�cy co� do swojego komputera, nie zdo�a�by raczej kierowa� statkiem zdolnym do lotu szybszego ni� �wiat�o. A jednak w�a�nie to musia� robi�, gdy� nie by�o tu drzwi prowadz�cych do innych pomieszcze�. Kosmolot z zewn�trz wydawa� si� ma�y, ten pok�j z pewno�ci� zajmowa� ca�� wewn�trzn� przestrze�. W k�cie sta�y akumulatory magazynuj�ce energi� z baterii s�onecznych na szczycie statku. W tej skrzyni, kt�ra wygl�da�a na izolowan� niczym lod�wka, pewnie mie�ci si� �ywno�� i napoje. To tyle, je�li idzie o systemy podtrzymywania �ycia. I gdzie si� podzia� romantyzm podr�y kosmicznych, je�li niczego wi�cej nie trzeba? Zwyczajny pok�j. Nie widz�c nic ciekawszego, zacz�a obserwowa� m�odego cz�owieka przy terminalu komputera. Powiedzia�, �e nazywa si� Peter Wiggin. To imi� staro�ytnego Hegemona, kt�ry pierwszy zjednoczy� pod swoj� w�adz� ca�� ludzko�� - ludzie wtedy �yli tylko na jednej planecie: wszystkie narody, rasy, religie i filozofie st�oczone razem, bez �adnej szansy ekspansji pr�cz zajmowania cudzych teren�w, gdy� niebo by�o w�wczas dachem, a kosmos ogromn� otch�ani� nie do pokonania. Peter Wiggin - cz�owiek, kt�ry rz�dzi� ludzko�ci�. Nie ten, naturalnie. Sam to przyzna�. Przys�a� go Andrew Wiggin. Czy�by wielki M�wca Umar�ych by� jego ojcem? Czy nada� mu imi� na pami�tk� swego brata, kt�ry umar� trzy tysi�ce lat temu? Brata, kt�rego unie�miertelni� w swoim dziele? Peter przesta� mrucze�, odetchn�� g��boko. Potem przeci�gn�� si� i st�kn��. W towarzystwie by�o to zachowanie ma�o delikatne. Czego� takiego mo�na by oczekiwa� po prostym robotniku polowym. Zdawa�o si�, �e wyczu� jej dezaprobat�. A mo�e ca�kiem zapomnia� o Wang-mu i dopiero teraz u�wiadomi� sobie, �e ma towarzystwo? Obejrza� si�, nie zmieniaj�c pozycji na krze�le. - Przepraszam - powiedzia�. - Zapomnia�em, �e nie jestem sam. Wang-mu nie mog�a si� oprze�, by nie odpowiedzie� zuchwa�ym spojrzeniem. W ko�cu on tak�e odezwa� si� do niej z obra�liw� zuchwa�o�ci�, kiedy jego kosmolot wyr�s� jak �wie�y grzyb na ��ce przy rzece, a on wyszed� z niego z jedn� prob�wk� wirusa, kt�ry mia� wyleczy� jej rodzinny �wiat Drogi z choroby genetycznej. Spojrza� jej w oczy - ledwie pi�tna�cie minut temu i powiedzia�: "Pole� ze mn�, a b�dziesz zmienia� histori�. Tworzy� histori�". A ona, mimo l�ku, odpowiedzia�a: "Tak". Zgodzi�a si�, a teraz siedzia�a w obrotowym fotelu i patrzy�a, jak on zachowuje si� wulgarnie, jak przeci�ga si� przy niej niby tygrys. Czy�by w�a�nie tygrys by� besti� jego serca? Wang-mu czyta�a Hegemona. Mog�aby uwierzy�, �e tygrys tkwi� w tamtym wielkim i strasznym cz�owieku. Ale w tym? W tym ch�opcu? Starszym od Wang-mu, ale przecie� nie jest taka m�oda, �eby na pierwszy rzut oka nie dostrzec niedojrza�o�ci. I on chcia� zmieni� kierunek historii! Oczy�ci� skorumpowany Kongres. Powstrzyma� Flot� Lusita�sk�. Uczyni� wszystkie kolonie pe�noprawnymi cz�onkami Stu �wiat�w. Ch�opiec, kt�ry przeci�ga� si� jak dziki kot. - Nie zyska�em twojej aprobaty - stwierdzi�. Wydawa� si� r�wnocze�nie poirytowany i rozbawiony. Ale, by� mo�e, nie pojmowa�a w�a�ciwie tonu kogo� takiego. Z pewno�ci� trudno jest odczyta� wyraz twarzy cz�owieka kr�g�ookiego. Zar�wno oblicze, jak i g�os nios�y ukryty i niepoj�ty dla niej przekaz. - Musisz zrozumie� - rzek�. - Nie jestem sob�. Wang-mu w wystarczaj�cym stopniu zna�a wsp�ln� mow�, �eby zrozumie� idiom. - Nie czujesz si� dobrze? Ju� wypowiadaj�c te s�owa, wiedzia�a, �e wyra�enie wcale nie by�o idiomatyczne. - Nie jestem sob� - powt�rzy�. - Nie jestem prawdziwym Peterem Wigginem. - Mam nadziej�, �e nie - odpar�a Wang-mu. - W szkole czyta�am o jego pogrzebie. - Ale wygl�dam jak on, prawda? Nad terminalem komputera wywo�a� hologram. Portret przekr�ci� si� i spojrza� na Wang-mu; Peter wyprostowa� si� i przyj�� t� sam� poz�, zwr�cony ku niej twarz�. - Istnieje pewne podobie�stwo - przyzna�a. - Oczywi�cie, jestem m�odszy. Poniewa� Ender nie widzia� mnie, odk�d opu�ci� Ziemi�. Mia� wtedy... ile... pi�� lat? Zwyk�y szczeniak. Ja by�em jeszcze ch�opcem. I to w�a�nie pami�ta�, kiedy wyczarowa� mnie z powietrza. - Nie z powietrza - sprzeciwi�a si�. - Z niczego. - Ani z niczego - odpar�. - W ka�dym razie wyczarowa�. - U�miechn�� si� drwi�co. - Z g��bin otch�ani duchy mog� wo�a�. Dla niego te s�owa co� znaczy�y, ale nie dla niej. W �wiecie Drogi jej przeznaczeniem by�a kariera s�u��cej, wi�c prawie nie odebra�a wykszta�cenia. P�niej, w domu Han Fei-tzu, jej zdolno�ci dostrzeg�a najpierw Qing-jao, a potem sam mistrz. Od obojga otrzyma�a nie powi�zane ze sob� fragmenty wiedzy. Nauka dotyczy�a g��wnie spraw technicznych, a w dziedzinie literatury obejmowa�a dzie�a Pa�stwa �rodka i samej Drogi. Mog�a bez ko�ca cytowa� poetk� Li Qing-jao, po kt�rej wzi�a imi� jej by�a pani. Ale o poecie, kt�rego zacytowa� ch�opiec, nie mia�a poj�cia. - Z g��bin otch�ani duchy mog� wo�a� - powt�rzy�. A potem, zmieniaj�c nieco g�os i ton, odpowiedzia� sobie: - I ja to mog�, i lada kto mo�e. Ale czy przyjd� na twoje wo�anie? - Shakespeare? - odgad�a. U�miechn�� si�. Przywodzi�o to na my�l u�miech kota do stworzenia, kt�rym si� bawi. - To zawsze najpewniejszy strza�, kiedy cytuje Europejczyk. - Zabawny cytat - o�wiadczy�a. - Jaki� cz�owiek przechwala si�, �e potrafi przywo�a� umar�ych. Ale drugi odpowiada, �e sztuka nie w przywo�ywaniu, ale raczej w sk�onieniu ich do przybycia. Roze�mia� si�. - Masz dziwne poczucie humoru. - Ten cytat znaczy co� dla ciebie, poniewa� Ender przywo�a� ci� z martwych. Chyba si� zdumia�. - Sk�d wiesz? - zapyta�. Poczu�a dreszcz grozy. Czy to mo�liwe? - Nie wiedzia�am. �artowa�am tylko. - No c�, to nieprawda. Nie dos�ownie. On nie wskrzesza umar�ych. Chocia� z pewno�ci� jest przekonany, �e potrafi�by, gdyby wynik�a taka potrzeba. - Peter westchn��. - Jestem z�o�liwy. Te s�owa same przysz�y mi do g�owy. Wcale ich nie chcia�em. Po prostu przysz�y. - Mo�liwe jest, �e s�owa przychodz� do g�owy, a jednak cz�owiek powstrzymuje si� od ich wypowiedzenia. Wzni�s� oczy do nieba. - Nie uczono mnie s�u�alczo�ci, tak jak ciebie. Wi�c tak post�powali ci, kt�rzy pochodzili ze �wiata ludzi wolnych - drwili z kogo�, kto nie z w�asnej winy by� s�ug�. - Nauczono mnie, by z grzeczno�ci zachowywa� dla siebie niemi�e s�owa - rzek�a. - Ale mo�e wed�ug ciebie to zaledwie kolejna forma s�u�alczo�ci. - Jak ju� powiedzia�em, Kr�lewska Matko Zachodu, z�o�liwo�� zjawia si� w moich ustach nieproszona. - Nie jestem Kr�lewsk� Matk�. To imi� by�o tylko okrutnym �artem... - I tylko kto� bardzo nieuprzejmy m�g�by kpi� z ciebie z tego powodu. - Peter u�miechn�� si�. - Ale ja otrzyma�em imi� po Hegemonie. Pomy�la�em, �e noszenie �miesznie wielkich imion to co�, co mo�e nas ��czy�. Milcza�a, rozwa�aj�c mo�liwo��, �e on pr�buje si� zaprzyja�ni�. - Zacz��em swe istnienie kr�tki czas temu - o�wiadczy�. - Kilka tygodni. S�dz�, �e powinna� to o mnie wiedzie�. Nie zrozumia�a. - Czy wiesz, jak funkcjonuje ten kosmolot? - zapyta�. Wyra�nie skaka� z tematu na temat. Egzaminowa� j�. Mia�a ju� dosy� egzamin�w. - Najwyra�niej siedzi si� wewn�trz i jest si� przes�uchiwanym przez nieuprzejmych cudzoziemc�w. U�miechn�� si� i kiwn�� g�ow�. - Oddajesz, co dosta�a�. Ender uprzedzi� mnie, �e nie jeste� s�ug�. - By�am oddan� i wiern� s�u��c� Qing-jao. Mam nadziej�, �e Ender nie ok�ama� ci� w tej kwestii. Machni�ciem r�ki zby� jej dos�owno��. - Masz niezale�ny umys�. - Znowu zmierzy� j� wzrokiem, znowu poczu�a, jakby przeszy� j� na wylot tym spokojnym spojrzeniem, tak jak wtedy, kiedy popatrzy� na ni� po raz pierwszy, nad rzek�. - Wang-mu, nie u�ywam metafory m�wi�c, �e dopiero niedawno zosta�em stworzony. Stworzony, rozumiesz, nie zrodzony. I to, w jaki spos�b powsta�em, wi��e si� mocno ze sposobem dzia�ania tego statku. Nie chc� ci� nudzi�, wyja�niaj�c rzeczy, kt�re ju� rozumiesz, ale musisz wiedzie�, czym... nie kim... jestem, �eby poj��, dlaczego jeste� mi potrzebna. Dlatego pytam po raz drugi: czy wiesz, jak funkcjonuje ten kosmolot? Kiwn�a g�ow�. - Chyba tak. Jane, istota mieszkaj�ca w komputerach, utrzymuje w umy�le mo�liwie dok�adny wizerunek statku i wszystkich, kt�rzy s� wewn�trz. Ludzie tak�e utrzymuj� wizerunek siebie i tego, kim s�. I tak dalej. Potem Jane przemieszcza wszystko z realnego �wiata do miejsca w nico�ci, co wcale nie wymaga czasu, po czym sprowadza go do rzeczywisto�ci w dowolnie wybranym miejscu. Co r�wnie� nie wymaga czasu. Dlatego statek, zamiast przez lata podr�owa� z planety na planet�, pojawia si� u celu natychmiast. Peter przytakn��. - Bardzo dobrze. Ale musisz pami�ta�, �e kiedy statek znajduje si� na Zewn�trz, nie jest otoczony nico�ci�. Jest otoczony niezliczon� ilo�ci� ai�a. Odwr�ci�a si�, by na niego nie patrze�. - Nie rozumiesz, o co chodzi z ai�a? - To jak powiedzie�, �e ludzie zawsze istnieli. �e jeste�my starsi ni� najstarsi bogowie... - No, mniej wi�cej - zgodzi� si� Peter. - Tyle �e nie mo�na ai�a na Zewn�trz uznawa� za istniej�ce, przynajmniej w jakim� znacz�cym sensie istnienia. One po prostu tam s�. A nawet nie, poniewa� nie ma sensu umiejscowienie, nie ma �adnego "tam", gdzie mog�yby by�. S�. Dop�ki jaka� inteligencja ich nie przywo�a, nie nazwie, nie u�o�y w jakim� porz�dku, nie nada im kszta�tu i formy. - Glina mo�e sta� si� nied�wiedziem - odrzek�a. - Ale nie p�ki spoczywa zimna i mokra w brzegu rzeki. - W�a�nie. Ot� Ender Wiggin i jeszcze kilka os�b, kt�rych przy odrobinie szcz�cia nigdy nie spotkasz, podj�li pierwsz� wypraw� na Zewn�trz. Nigdzie si� nie wybierali. Celem tej wyprawy by�o przedostanie si� na Zewn�trz na czas dostatecznie d�ugi, by jedna z tych os�b, do�� utalentowana specjalistka od genetyki, na podstawie utrzymywanego w my�lach wizerunku mog�a stworzy� now� moleku��... niewiarygodnie z�o�on� moleku��. W�a�ciwie chcia�a j� stworzy� na podstawie wizerunku zmian niezb�dnych do jej zaistnienia... Brakuje ci wiedzy biologicznej, �eby to poj��. W ka�dym razie dokona�a tego, czego si� spodziewa�a, stworzy�a t� moleku��, kalu kalej. Problem w tym, �e nie ona jedna zajmowa�a si� wtedy stwarzaniem. - Umys� Endera stworzy� ciebie? - domy�li�a si� Wang-mu. - Nieumy�lnie. By�em, mo�na powiedzie�, tragicznym wypadkiem. Pechowym skutkiem ubocznym. Powiedzmy tyle, �e wszyscy tam, wszystko tam tworzy�o jak szalone. Wok� nas powstawa�y widmowe statki. Bez przerwy wyrasta�y i upada�y wszelkiego typu s�abe, kruche, efemeryczne struktury. Tylko cztery obiekty mia�y jak�� trwa�o��. Jednym z nich by�a moleku�a genetyczna, kt�r� mia�a stworzy� Elanora Ribeira. - Jeden by� tob�? - Obawiam si�, �e najmniej ciekawy. Najmniej kochany i ceniony. W�r�d ludzi na statku by� m�ody cz�owiek imieniem Miro, nieco okaleczony po tragicznym wypadku sprzed kilku lat. Dozna� uszkodze� m�zgu. Niewyra�na mowa, niezr�czne r�ce, kulawe nogi. I on utrzymywa� w my�lach pot�ny, chroniony wizerunek siebie, jakim by� kiedy�. I wobec tego doskona�ego wizerunku siebie, ogromna liczba ai�a po��czy�a si� w dok�adn� kopi�... nie tego, kim by� teraz, ale tego, kim by� kiedy� i pragn�� sta� si� znowu. Pe�n�, ze wszystkimi wspomnieniami. Doskona�e powt�rzenie. Tak doskona�e, �e odczuwa�o to samo bezbrze�ne obrzydzenie do kalekiego cia�a, jakie sam odczuwa�. Zatem �w nowy, udoskonalony Miro... a raczej kopia starego, nie okaleczonego Mira, wszystko jedno... stan�a jak ostateczna odmowa dla kalekiego cia�a. I na jego oczach to stare, odepchni�te cia�o rozpad�o si� w nico��. Wang-mu j�kn�a, wyobra�aj�c to sobie. - On umar�! - Nie. W tym ca�a rzecz. On �y�. By� Mirem. Jego w�asna ai�a, nie jedna z trylion�w ai�a tworz�cych atomy i moleku�y jego cia�a, ale ta, kt�ra kontrolowa�a je wszystkie, kt�ra by�a nim, jego wol�... Ta ai�a zwyczajnie przenios�a si� do nowego, doskona�ego cia�a. Ono sta�o si� nim naprawd�. A stare... - By�o niepotrzebne. - Nie mia�o ju� nic, co nadawa�oby mu kszta�t. Widzisz, moim zdaniem to mi�o�� podtrzymuje nasze cia�a. Mi�o�� g��wnej ai�a do wspania�ej, cudownej konstrukcji, kt�r� kieruje, kt�ra dostarcza ja�ni wszelkich dozna�. Nawet Miro, nawet wobec pogardy do kalekiego siebie, musia� kocha� te �a�osne resztki, jakie mu pozosta�y. Do chwili, kiedy pojawi�o si� nowe. - I wtedy si� przeni�s�? - Nie wiedz�c nawet, �e to robi - odpar� Peter. - Pod��y� za swoj� mi�o�ci�. Wang-mu wys�ucha�a tej niezwyk�ej historii i wiedzia�a, �e musi by� prawd�. Wiele razy s�ysza�a, jak w swych rozmowach Jane i Han Fei-tzu wspominaj� o ai�a, a teraz, wobec opowie�ci Petera Wiggina, wszystko nabra�o sensu. To musia�a by� prawda, cho�by dlatego �e statek rzeczywi�cie pojawi� si� znik�d na brzegu rzeki za domem Han Fei-tzu. - Teraz jednak z pewno�ci� si� zastanawiasz - podj�� Peter - w jaki spos�b pojawi�em si� na �wiecie ja, nie kochany i nie do pokochania. - Sam m�wi�e�: z umys�u Endera. - Najbardziej wyrazistym obrazem w umy�le Mira by� wizerunek jego samego, tylko m�odszego, zdrowszego, silniejszego. Ale dla umys�u Endera najwa�niejszymi by�y wizerunki jego starszej siostry Valentine i starszego brata Petera. Nie takich, jakimi si� stali, poniewa� jego prawdziwy starszy brat Peter od dawna ju� nie �y�, a Valentine... Valentine towarzyszy�a Enderowi lub pod��a�a za nim przez wszystkie skoki w przestrzeni, wi�c ci�gle �yje, cho� postarza�a si� jak on. Jest dojrza�a. Jest rzeczywist� osob�. A jednak na statku, w czasie pobytu na Zewn�trz, stworzy� kopi� jej m�odej wersji. M�od� Valentine. Biedna stara Valentine. Nie wiedzia�a, jak bardzo jest stara, dop�ki nie zobaczy�a siebie m�odej: tej doskona�ej istoty, tego anio�a �yj�cego od dzieci�stwa w zwichrowanym umy�le Endera. Musz� przyzna�, �e ona jest najwi�ksz� ofiar� tego niewielkiego dramatu. Wiedzie�, �e tw�j brat nosi w my�lach taki tw�j obraz, zamiast kocha� ci�, jak� jeste�... To oczywiste, �e starej Valentine... nie znosi tego, ale wszyscy tak o niej my�l�, nie wy��czaj�c jej samej, biedactwa... oczywiste, �e starej Valentine z trudem wystarcza cierpliwo�ci. - Przecie� oryginalna Valentine nadal �yje - zdziwi�a si� Wang-mu. - A w takim razie kim jest m�oda Valentine? Kim jest naprawd�? Ty mo�esz by� Peterem, poniewa� on umar� i nikt nie u�ywa jego imienia, ale... - Ciekawe, prawda? Ale rzecz nie w tym, czy on jest martwy, czy nie. Ja nim nie jestem. Jak ju� m�wi�em: nie jestem sob�. Spojrza� w sufit. Hologram nad terminalem odwr�ci� si� i popatrzy� na niego. Peter nie dotyka� konsoli. - Jest z nami Jane - zauwa�y�a Wang-mu. - Jane zawsze jest z nami - mrukn�� Peter. - Szpieg Endera. - Ender nie potrzebuje szpiega - przem�wi� hologram. - Potrzebuje przyjaci�, je�li zdo�a ich pozyska�. A przynajmniej sprzymierze�c�w. Peter od niechcenia wyci�gn�� r�k� i wy��czy� terminal. Wang-mu by�a g��boko poruszona tym gestem. Ca�kiem jakby uderzy� dziecko. Albo wych�osta� s�ug�. - Jane jest zbyt szlachetn� istot�, by traktowa� jaz takim brakiem szacunku. - Jane jest programem komputerowym z b��dem w procedurach to�samo�ci. By� w pos�pnym nastroju - ten ch�opiec, kt�ry przyby�, aby zabra� j� do swojego statku i porwa� ze �wiata Drogi. Ale niezale�nie od nastroju, teraz, kiedy hologram znikn��, zrozumia�a, co zobaczy�a. - To nie tylko, dlatego, �e jeste� taki m�ody, a Peter Wiggin, Hegemon, to cz�owiek dojrza�y - oznajmi�a. - Co? - spyta� niecierpliwie. - Co nie dlatego? - Istnieje fizyczna r�nica mi�dzy tob� a Hegemonem. - A wi�c dlaczego? - On wygl�da na... zadowolonego. - Podbi� �wiat - stwierdzi� Peter. - Wi�c kiedy ty zrobisz to samo, te� zyskasz t� zadowolon� min�? - Tak przypuszczam. To w�a�nie uchodzi za cel mojego �ycia. Misja, jak� wyznaczy� mi Ender. - Nie ok�amuj mnie - rzek�a Wang-mu. - Nad brzegiem rzeki m�wi�e� o strasznych rzeczach, jakie uczyni�am z powodu swoich ambicji. Przyznaj�: by�am ambitna, zdecydowana wznie�� si� ponad stan mojego niskiego urodzenia. Znam smak tego uczucia, znam jego zapach i wyczuwam go od ciebie. To jak zapach smo�y w upalny dzie�. I ty tak cuchniesz. - Ambicja? Ma sw�j od�r? - Jestem pijana od niego. U�miechn�� si�. I dotkn�� klejnotu w uchu. - Pami�taj, Jane s�ucha. I powtarza wszystko Enderowi. Wang-mu umilk�a, ale nie z powodu zak�opotania. Po prostu nie mia�a nic wi�cej do powiedzenia, a zatem nic nie m�wi�a. - Dobrze, jestem ambitny. Bo takiego wyobra�a� mnie sobie Ender. Ambitny, z�o�liwy i okrutny. - Zdawa�o mi si� chyba, �e nie jeste� sob�. W oczach b�ysn�o mu wyzwanie. - Masz racj�, nie jestem. - Odwr�ci� wzrok. - Przykro mi, Gepetto, ale nie mog� by� zwyczajnym ch�opcem. Nie mam duszy. Nie zrozumia�a, sk�d to imi�, ale zrozumia�a s�owo "dusza". - Przez ca�e dzieci�stwo uwa�ano, �e jestem s�u��c� z samej swej natury. �e nie mam duszy. A� pewnego dnia odkryli, �e jednak j� mam. Jak dot�d nie przynios�o mi to szcz�cia. - Nie chodzi mi o jaki� religijny abstrakt. M�wi� o ai�a. Ja jej nie mam. Nie zapominaj, co si� sta�o, kiedy ai�a opu�ci�a kalekie cia�o Mira. - Ty si� nie rozsypujesz, wi�c jednak musisz j� mie�. - Nie ja j� mam, ale ona mnie. Wci�� istniej�, poniewa� ai�a, kt�rej nieposkromiona wola powo�a�a mnie do istnienia, wci�� mnie sobie wyobra�a. Wci�� mnie potrzebuje, �eby mn� kierowa�, �eby by� moj� wol�. - Ender Wiggin? - domy�li�a si�. - M�j brat, m�j stw�rca, m�j dr�czyciel, m�j b�g, moje ja. - A m�oda Valentine? Jej tak�e? - Tak, ale j� kocha. Jest z niej dumny. Jest zadowolony, �e j� stworzy�. Mnie nienawidzi. Nienawidzi, a jednak to z jego woli wypowiadam i czyni� wszelkie niegodziwo�ci. Kiedy najbardziej jestem godny pogardy, pami�taj, �e robi� tylko to, do czego zmusza mnie m�j brat. - Czy mo�na go obwinia� o... - Ja go nie obwiniam, Wang-mu. Po prostu opisuj� rzeczywisto��. Jego wola kieruje teraz trzema cia�ami: moim, mojej niewiarygodnie anielskiej siostry i oczywi�cie w�asnym, podstarza�ym. Ka�da ai�a mojego organizmu od niego otrzymuje rozkazy. Pod ka�dym istotnym wzgl�dem jestem Enderem Wigginem. Tyle �e stworzy� mnie jako naczynie dla ka�dego w�asnego impulsu, kt�rego si� l�ka i nienawidzi. Jego ambicja... tak, czujesz jego ambicj�, kiedy czujesz moj�. Jego agresj�. Jego w�ciek�o��. Jego z�o�liwo��. Jego okrucie�stwo. Jego, nie moje, bo ja jestem martwy, a zreszt� i tak nigdy taki nie by�em: nigdy taki, jakiego mnie widzia�. Osoba, kt�ra siedzi przed tob�, jest karykatur�, drwin�! Jestem fa�szywym wspomnieniem. Obrzydliwym snem. Koszmarem. Jestem potworem kryj�cym si� pod ��kiem. Przywo�a� mnie z chaosu, bym sta� si� groz� jego dzieci�stwa. - Wi�c nie r�b tego - rzek�a Wang-mu. - Je�li nie chcesz by� taki, nie r�b tego. Westchn�� i przymkn�� oczy. - Je�li jeste� taka inteligentna, to dlaczego nie zrozumia�a� ani jednego mojego s�owa? Zrozumia�a. - A czym w�a�ciwie jest twoja wola? Nikt jej nie dostrzega. Nie s�yszysz, jak dzia�a. Poznajesz j� dopiero po czasie, kiedy spogl�dasz na swoje �ycie i widzisz, czego dokona�e�. - To najpaskudniejsza sztuczka, jak� ze mn� zrobi� - szepn�� Peter, nie otwieraj�c oczu. - Spogl�dam na swoje �ycie i widz� tylko wspomnienia, kt�re on sobie dla mnie wyobrazi�. Odszed� z naszej rodziny, kiedy mia� pi�� lat. Co mo�e wiedzie� o mnie i o moim �yciu? - Napisa� Hegemona. - T� ksi��k�... Tak, opart� na wspomnieniach Valentine i jej opowie�ciach. Na publicznej dokumentacji mojej osza�amiaj�cej kariery. I oczywi�cie kilku ansiblowych rozmowach mi�dzy Enderem a moj� w�asn� nie�yj�c� osobowo�ci�, zanim umar�em... umar�. Mam za sob� ledwie kilka tygodni �ycia, a pami�tam cytat z "Henryka IV", akt trzeci. Owen Glendower przechwala si� Hotspurowi. Henrykowi Percy'emu. Sk�d mog� to zna�? Kiedy chodzi�em do szko�y? Jak d�ugo le�a�em bezsennie w�r�d nocy, p�ki nie zapisa�em w pami�ci tysi�ca ulubionych wers�w? Czy�by Ender wymy�li� jako� ca�� edukacj� swojego zmar�ego brata? Wszystkie moje tajemne my�li? Prawdziwego Petera Wiggina Ender zna� przez zaledwie pi�� lat. Nie korzystam ze wspomnie� realnej osoby. To wspomnienia, kt�re powinienem mie� zdaniem Endera. - Uwa�a, �e powiniene� zna� Shakespeare'a, wi�c go znasz? - spyta�a z pow�tpiewaniem. - Gdybym tylko Shakespeare'a dosta� od niego... Wielcy pisarze, wielcy filozofowie... gdybym jedynie to pami�ta�... Czeka�a, a� wymieni te k�opotliwe wspomnienia, ale zadr�a� tylko i umilk�. - Je�eli naprawd� kieruje tob� Ender, to... to jeste� nim. To twoje prawdziwe ja. Jeste� Andrew Wigginem. Masz ai�a. - Jestem koszmarem Andrew Wiggina. Jestem jego obrzydzeniem do samego siebie. Jestem wszystkim, czego nienawidzi w sobie i czego si� l�ka. Taki dosta�em scenariusz. To musz� wykonywa�. Zacisn�� d�o� w pi��, a potem rozprostowa�, wci�� z lekko ugi�tymi palcami. Znowu tygrys. Przez jedn� chwil� Wang-mu ba�a si� go - ale tylko przez chwil�. Kt�ra min�a. - Jak� rol� tw�j scenariusz przewiduje dla mnie? - Sam nie wiem - wyzna� Peter. - Jeste� bardzo inteligentna. Mam nadziej�, �e bardziej ode mnie. Cho� naturalnie cechuje mnie tak niewiarygodna pr�no��, �e nie m�g�bym uwierzy�, by kto� by� naprawd� inteligentniejszy ode mnie. Co oznacza, �e tym bardziej trzeba mi dobrej rady. Poniewa� nigdy sam tego nie przyznam. - Kr��ysz w ko�o. - To element mojego okrucie�stwa. Dr�cz� ci� rozmow�. Mo�liwe, �e mam si� posun�� dalej. Mo�e powinienem ci� torturowa� i zabi�, tak jak zabija�em wiewi�rki. Pami�tam to... Mo�e mam rozci�gn�� twoje �yj�ce cia�o, przybi� twoje ko�czyny do korzeni drzew, a potem otwiera� ci� warstwa po warstwie, �eby sprawdzi�, w kt�rym momencie przylec� muchy i z�o�� jaja w twoich odkrytych wn�trzno�ciach. Zadr�a�a, s�ysz�c ten opis. - Czyta�am ksi��k�. Wiem, �e Hegemon nie by� potworem. - To nie M�wca Umar�ych stworzy� mnie na Zewn�trz. To przera�ony ch�opczyk Ender. Nie jestem Peterem Wigginem, kt�rego z tak� m�dro�ci� zrozumia� w ksi�dze. Jestem Peterem Wigginem, kt�ry nawiedza go w koszmarach. Tym, kt�ry obdziera� wiewi�rki ze sk�ry. - Widzia�, jak to robisz? - Nie mnie - odpar� z przek�sem. - I jego te� nigdy nie widzia�. Valentine mu powiedzia�a. Znalaz�a cia�o wiewi�rki w lesie niedaleko ich rodzinnego domu w Greensboro, Karolina P�nocna, na kontynencie Ameryki P�nocnej na Ziemi. Ale ten obraz tak dobrze pasowa� do jego koszmar�w, �e po�yczy� go i podzieli� si� nim ze mn�. Intelektualnie, mog� sobie wyobrazi�, �e Peter Wiggin wcale nie by� okrutny. Uczy� si� i bada�. Nie �a�owa� wiewi�rki, poniewa� nie wi�za� z ni� �adnych uczu�. Mia� do czynienia ze zwyk�ym zwierz�ciem, nie bardziej wa�nym ni� kaczan kukurydzy. Rozci�cie jej by�o prawdopodobnie czynem r�wnie niemoralnym co przyrz�dzanie sa�atki. Ale Ender nie tak to sobie wyobra�a�, wi�c i ja teraz nie tak o tym pami�tam. - A jak pami�tasz? - Tak jak wszystkie moje wymuszone wspomnienia. Z zewn�trz. Z przera�eniem i fascynacj� patrz�, jak czerpi� ohydn� rado�� z okrucie�stwa. We wszystkich wspomnieniach poprzedzaj�cych moment, kiedy pojawi�em si� podczas kr�tkiej wyprawy Endera na Zewn�trz, widz� siebie oczami kogo� innego. Mog� ci� zapewni�, �e to niezwyk�e uczucie. - A teraz? - Teraz nie widz� siebie wcale - odpar�. - Poniewa� nie mam ja�ni. Nie jestem sob�. - Przecie� pami�tasz. Masz wspomnienia. Pami�tasz ju� t� rozmow�. Pami�tasz, �e na mnie patrzysz. Pami�tasz z pewno�ci�. - Tak - przyzna�. - Pami�tam ci�. I pami�tam, �e jestem tutaj i patrz� na ciebie. Ale za oczami nie mam ja�ni. Czuj� si� zm�czony i g�upi, nawet kiedy jestem najsprytniejszy i najbardziej b�yskotliwy. U�miechn�� si� czaruj�co i Wang-mu raz jeszcze dostrzeg�a prawdziw� r�nic� mi�dzy Peterem a hologramem Hegemona. Tak jak powiedzia�: nawet pe�en pogardy do siebie, ten Peter Wiggin mia� �renice b�yszcz�ce wewn�trzn� furi�. By� niebezpieczny. Kiedy patrzy� prosto w oczy, mia�a wra�enie, �e ju� planuje czas i spos�b jej �mierci. - Nie jestem sob� - powt�rzy�. - M�wisz to, �eby nad sob� zapanowa� - odgad�a Wang-mu, pewna, �e si� nie myli. - To twoja mantra, kt�ra ma ci� powstrzyma� przed uczynieniem tego, czego pragniesz. Peter westchn��, pochyli� si� i po�o�y� g�ow� na terminalu, przyciskaj�c policzek do zimnej powierzchni plastiku. - A czego pragniesz? - spyta�a, boj�c si� odpowiedzi. - Odejd� - rzek�. - Gdzie mog� p�j��? Ten tw�j wspania�y kosmolot ma tylko jedn� kabin�. - Otw�rz drzwi i wyjd� na zewn�trz. - Chcesz, �ebym zgin�a? Chcesz mnie wyrzuci� w pr�ni�, gdzie zamarzn�, zanim zd��� si� udusi�? Wyprostowa� si� i spojrza� na ni� zdziwiony. - Pr�ni�? Jego zaskoczenie zdumia�o j�. Gdzie mogli si� znajdowa�, je�li nie w pr�ni? Przecie� tak podr�owa�y statki kosmiczne: w przestrzeni, w pr�ni. Z wyj�tkiem tego, naturalnie. Spostrzeg�, �e Wang-mu zaczyna pojmowa�, i za�mia� si� g�o�no. - No tak, rzeczywi�cie jeste� inteligentna. Przebudowali ca�y �wiat Drogi, �eby powsta� tw�j geniusz. Nie da�a si� sprowokowa�. - S�dzi�am, �e b�dzie jakie� wra�enie ruchu... Czy ju� dolecieli�my? Jeste�my na miejscu? - W jednym mgnieniu oka. Przenie�li�my si� na Zewn�trz, a potem do Wewn�trz w innym i miejscu, wszystko tak szybko, �e jedynie komputer m�g�by postrzega� nasz� podr� jako trwaj�c� w czasie. Jane przerzuci�a nas, zanim sko�czy�em z ni� rozmawia�. Zanim odezwa�em si� do ciebie. - Wi�c gdzie jeste�my? Co jest za drzwiami? - Siedzimy w lesie, gdzie� na planecie Boskiego Wiatru. Powietrze nadaje si� do oddychania. Nie zamarzniesz. Jest lato. Podesz�a i poci�gn�a klamk�, zwalniaj�c hermetyczn� uszczelk�. Drzwi stan�y otworem. Do pokoju wla�o si� �wiat�o s�o�ca. - Boski Wiatr - powiedzia�a. - Szinto. Zamieszkali j� Japo�czycy. Chocia� mam wra�enie, �e ostatnio nie jest tak ca�kiem japo�ska. - Co wa�niejsze, to �wiat, gdzie zdaniem Andrew, Jane i moim... je�li w og�le mog� mie� jakie� w�asne, nie Endera zdanie... gdzie mo�emy znale�ne o�rodek w�adzy, kt�ry kieruje Kongresem. Prawdziwych decydent�w. Si�� za tronem. - �eby� m�g� ich pozyska� i epatowa� ludzko��? - �ebym m�g� powstrzyma� Flot� Lusita�sk�. Przej�cie w�adzy nad ludzko�ci� to dalsze plany. Flota jest spraw� piln�. Mamy tylko kilka tygodni, �eby j� powstrzyma�, zanim dotrze na miejsce, u�yje systemu DM i rozbije Lusitani� na elementy sk�adowe. A poniewa� Ender i wszyscy pozostali s�dz�, �e zawiod�, jak najszybciej buduj� te ma�e puszki kosmolot�w i przerzucaj� jak najwi�cej Lunsita�cyk�w: ludzi, prosiaczk�w i robali, na inne planety, nadaj�ce si� do zamieszkania, ale jeszcze nie zamieszkane. Moja droga siostra Valentine, ta m�oda, wyruszy�a z Mirem, kochanym ch�opakiem w nowiutkim ciele, szuka� nowych �wiat�w w takim tempie, w jakim mo�e ich przenosi� ten ma�y kosmolocik. Nie�atwe przedsi�wzi�cie. Wszyscy obstawiaj� moj�... nasz� kl�sk�. Spr�bujmy ich rozczarowa�. - Rozczarowa�? - Zwyci�aj�c. Wygrajmy. Znajd�my o�rodek w�adzy ludzko�ci i przekonajmy ich, �eby zatrzymali flot�, zanim niepotrzebnie zniszczy �wiat. Wang-mu przyjrza�a mu si� z pow�tpiewaniem. Przekona�, �eby zatrzymali flot�? Ten z�o�liwy ch�opak z okrutnym sercem? Jak mo�e kogo� do czegokolwiek przekona�? Odpowiedzia� na jej w�tpliwo�ci, jak gdyby s�ysza�, co my�li. - Rozumiesz teraz, dlaczego ci� poprosi�em, �eby� polecia�a ze mn�. Kiedy Ender mnie wymy�la�, zapomnia�, �e nie zna� mnie wcale w okresie mojego �ycia, kiedy przekonywa�em ludzi, ��czy�em ich w zmiennych sojuszach i wszystkie te bzdury. Dlatego stworzony przez niego Peter Wiggin jest zbyt paskudny, zbyt otwarcie ambitny i jawnie okrutny, �eby kogo� z krost� na ty�ku przekona� do podrapania si� w po�ladek. Odwr�ci�a wzrok. - Widzisz?! - zawo�a�. - Zn�w ci� obrazi�em. Sp�jrz na mnie. Czy dostrzegasz m�j dylemat? Prawdziwy Peter, ten oryginalny, m�g�by dokona� dzie�a, kt�re stoi przede mn�. M�g�by to zrobi� nawet przez sen. Ju� teraz mia�by jaki� plan. Umia�by pozyska� ludzi, uspokoi� ich, wkr�ci� si� do ich rady. Tamten Peter Wiggin! Potrafi� oczarowa� pszczo�y, �eby odda�y mu ��d�a. A czy ja potrafi�? W�tpi�. Bo widzisz, ja nie jestem sob�. Wsta�, przecisn�� si� obok niej i wyszed� na ��k� otaczaj�c� metalow� kabin�, kt�ra przenios�a ich z planety na planet�. Wang-mu sta�a w drzwiach i patrzy�a, jak odchodzi... ale niezbyt daleko. Rozumiem, jak si� czuje, my�la�a. Wiem, co to znaczy ust�powa� przed cudz� wol�. �y� dla kogo� innego, jakby by� gwiazd� filmu mojego �ycia, a ja aktork� drugoplanow�. By�am niewolnic�. Ale przynajmniej przez ca�y czas wiedzia�am, co m�wi moje serce. Nawet wykonuj�c polecenia, zna�am swoje my�li. Peter Wiggin nie ma poj�cia, czego chce naprawd�, bo nawet jego gniew na utrat� wolno�ci nie nale�y do niego... Nawet to pochodzi od Andrew Wiggina. Nawet jego odraza dla siebie jest odraz� Andrew i... I jeszcze raz, i znowu, na podobie�stwo toru jego w�dr�wki po ��ce. Wang-mu pomy�la�a o swojej pani... nie, o swojej by�ej pani Qing-jao. Ona r�wnie� �ledzi�a dziwne �cie�ki. Bogowie zmuszali j� do tego. Nie... to dawne my�lenie. Sk�ania� j� zesp� psychozy natr�ctw. Kl�cza�a na pod�odze i �ledzi�a s�oje drzewa na deskach, �ledzi�a pojedyncz� lini� biegn�c� przez ca�� pod�og�, a potem nast�pn�... co nie mia�o sensu, ale musia�a to robi�, poniewa� jedynie drog� takiego bezsensownego, og�upiaj�cego pos�usze�stwa mog�a zdoby� odrobin� swobody od kieruj�cych ni� impuls�w. Niewolnic� zawsze by�a Qing-jao, nie ja. Poniewa� jej w�adca kierowa� ni� z wn�trza umys�u. Ja tymczasem zawsze widzia�am swoj� pani� poza mn� i moja ja�� pozosta�a nienaruszona. Peter Wiggin wie, �e kieruj� nim pod�wiadome l�ki i pasje skomplikowanego cz�owieka, przebywaj�cego o lata �wietlne st�d. Qing-jao tak�e wierzy�a, �e jej obsesje pochodz� od bog�w. Czy warto przekonywa� siebie, �e to, co cz�owiekiem kieruje, pochodzi z zewn�trz, gdy naprawd� do�wiadcza tego we w�asnym sercu? Gdzie mo�na przed tym uciec? Jak mo�na si� ukry�? Qing-jao jest ju� pewnie wolna, oswobodzona przez wirusa, kt�rego Peter przyni�s� na Drog� i odda� w r�ce Han Fei-tzu. Ale sam Peter... czy dla niego mo�liwa jest wolno��? Jednak musi �y� tak, jakby by� wolny. Musi walczy� o wolno��, nawet je�li ta walka to jeszcze jeden symptom jego zniewolenia. Peter pragnie by� sob�. Nie, nie sob�. Kim�. Lecz jaka jest w tym moja rola? Czy mam dokona� cudu i da� mu ai�a? Nie le�y to w mojej mocy. A jednak mam moc, pomy�la�a. Musi j� mie�. Inaczej dlaczego rozmawia�by z ni� tak otwarcie? By�a obca, a od razu otworzy� przed ni� serce. Dlaczego? Bo zna�a kluczowe tajemnice... Ale to nie jedyny pow�d. No tak, oczywi�cie. M�g� z ni� rozmawia� swobodnie, poniewa� nigdy nie zna�a Andrew Wiggina. By� mo�e, Peter jest jedynie aspektem natury Endera, jest tym, czego Ender l�ka si� i pogardza w sobie. Ale ona nie mo�e ich por�wna�. Kimkolwiek jest Peter i cokolwiek nim kieruje, Wang-mu by�a jego i tylko jego powierniczk�. A to ponownie czyni�o z niej s�ug�. By�a przecie� tak�e powierniczk� Qing-jao. Zadr�a�a, jakby chcia�a odepchn�� od siebie t� smutn� analogi�. Nie, powiedzia�a sobie. To nie to samo. Poniewa� ten m�ody cz�owiek, w�druj�cy bez celu po�r�d dzikich kwiat�w, nie ma nade mn� w�adzy. Mo�e tylko opowiada� mi o swoim b�lu i liczy� na zrozumienie. Cokolwiek mu daj�, daj� z w�asnej woli. Przymkn�a oczy i opar�a g�ow� o ram� drzwi. Tak, oddam mu to z w�asnej woli, my�la�a. Nie odm�wi� tego, czego ode mnie oczekuje: lojalno�ci, po�wi�cenia, pomocy w swoich dzie�ach. Poddania mu si�. A czemu planuj� co� takiego? Poniewa� - mimo �e w�tpi w siebie - ma moc, by zjednywa� ludzi dla sprawy. Otworzy�a oczy i przez wysok� traw� pod��y�a ku niemu. Czeka� bez s�owa. Wok� brz�cza�y pszczo�y, a motyle zatacza�y si� w powietrzu jak pijane, omijaj�c j� jako� w pozornie chaotycznym locie. W ostatniej chwili szybkim ruchem zdj�a z kwiatu pszczo�� i rzuci�a Peterowi w twarz. Zaskoczony i z�y, odtr�ci� rozw�cieczonego owada, uchyli� si�, odskoczy�, przebieg� kilka krok�w, nim pszczo�a wreszcie zgubi�a jego �lad i brz�cz�c odlecia�a. Dopiero wtedy odwr�ci� si� i spojrza� na Wang-mu gniewnie. - Co to mia�o znaczy�? Zachichota�a. Nie mog�a si� powstrzyma�. Wygl�da� tak zabawnie... - Bardzo �mieszne! Widz�, �e b�dziesz �wietn� towarzyszk�. - Gniewaj si�. Nie przeszkadza mi to - odpar�a. - Ale co� ci powiem. Czy s�dzisz, �e daleko st�d, na Lusitanii, ai�a Endera nagle pomy�la�a; "O, pszczo�a!" i kaza�a ci si� op�dza� i podskakiwa� jak b�azen? Wzni�s� oczy do nieba. - Ale� jeste� sprytna... Doprawdy, Kr�lewska Matko Zachodu, rozwi�za�a� wszystkie moje problemy. Teraz widz�, �e od pocz�tku musia�em by� prawdziwym ch�opcem. A te czerwone buciki, no tak, od pocz�tku mia�y moc przeniesienia mnie z powrotem do Kansas. - Co to jest Kansas? - spyta�a, zerkaj�c na jego buty, kt�re wcale nie by�y czerwone. - Kolejne wspomnienie Endera, kt�rym �askawie podzieli� si� ze mn�. Sta� z r�kami w kieszeniach i przygl�da� si� jej. Ona sta�a milcz�c, z r�kami splecionymi przed sob�, i tak�e na niego patrzy�a. - Wi�c jeste� ze mn�? - zapyta� w ko�cu. - Musisz si� postara� by� wobec mnie grzeczniejszy - odpar�a. - Zwr�� si� z tym do Endera. - Nie obchodzi mnie, czyja ai�a tob� kieruje. Masz w�asne, r�ne od jego my�li. Przestraszy�e� si� pszczo�y, a on wtedy nawet nie pomy�la� o pszczole. Wiesz o tym. Zatem kt�rakolwiek cz�� ciebie akurat sprawuje kontrol�, kimkolwiek jest prawdziwy "ty", w tej chwili na twojej twarzy znajduj� si� usta, kt�re b�d� ze mn� rozmawia�. Wi�c uprzedzam, �e je�li mam z tob� pracowa�, lepiej zachowuj si� uprzejmie. - Czy to znaczy, �e nie b�dzie wi�cej pszcz�? - zapyta�. - Nie - obieca�a. - To dobrze. Przy moim pechu, Ender z pewno�ci� da� mi cia�o, kt�re doznaje szoku alergicznego od u��dlenia. - Pszczo�a te� mo�e przy tym ucierpie� - zauwa�y�a Wang-mu. U�miechn�� si�. - Odkrywam, �e chyba ci� lubi� - stwierdzi�. - I naprawd� nie znosz� tego uczucia. Ruszy� w stron� statku. - Chod�! - zawo�a�. - Zobaczymy, jakie informacje posiada Jane o tym �wiecie, kt�ry podobno mamy wzi�� szturmem. NIE WIERZYSZ W BOGA Kiedy pod��am �cie�k� bog�w po drewnie, moje oczy �ledz� ka�dy skr�t s�oj�w, ale cia�o pozostaje wyprostowane wzd�u� deski, Ci, kt�rzy patrz�, widz�, �e prosta jest droga bog�w, gdy ja �yj� w �wiecie, gdzie nie ma nic prostego. Z "Boskich szept�w Han Qing-jao" Novinha nie chcia�a go widzie�. Stara nauczycielka wydawa�a si� szczerze zasmucona, kiedy m�wi�a o tym Enderowi. - Nie by�a zagniewana - wyja�ni�a. - Powiedzia�a mi, �e... Ender skin�� g�ow�, pojmuj�c, �e nauczycielka rozdarta jest pomi�dzy wsp�czuciem a uczciwo�ci�. - Mo�esz przekaza� mi jej s�owa - zapewni�. - Jest moj� �on�, wi�c potrafi� je znie��. Nauczycielka westchn�a ci�ko. - Wiesz, �e i ja jestem zam�na. Oczywi�cie, �e wiedzia�. Wszyscy cz�onkowie zakonu Dzieci Umys�u Chrystusa - Os Filhos da Mente de Cristo - �yli w zwi�zkach ma��e�skich. Tak nakazywa�a regu�a. - Jestem zam�na, wi�c doskonale wiem, �e twoja �ona jest jedyn� osob� znaj�c� w�a�nie te s�owa, kt�rych znie�� nie potrafisz. - Wyra�� to inaczej - odpar� �agodnie Ender. - Jest moj� �on�, wi�c postanowi�em jej wys�ucha�, niezale�nie od tego, czy potrafi� to znie��, czy nie. - Powiedzia�a, �e musi doko�czy� pielenia, wi�c nie ma czasu na mniej wa�ne bitwy. Tak, to ca�a Novinha. Mo�e sama siebie przekonywa�, �e okry�a si� p�aszczem Chrystusa, ale je�li nawet, to Chrystusa, kt�ry oskar�y� faryzeuszy, Chrystusa, kt�ry wypowiada� okrutne i pe�ne sarkazmu s�owa do swych wrog�w i przyjaci�. Nie tego �agodnego, pe�nego niesko�czonej cierpliwo�ci. Jednak Ender nie nale�a� do tych, kt�rzy odchodz�, poniewa� zraniono ich uczucia. - Na co wi�c czekamy? - zapyta�. - Gdzie mog� znale�� motyk�? Nauczycielka przygl�da�a mu si� przez chwil� z u�miechem, po czym poprowadzi�a do ogrod�w. Po chwili, w roboczych r�kawicach, z motyk� w d�oni, stan�� na ko�cu zagonu, gdzie pracowa�a Novinha. Pochylona w blasku s�o�ca, wpatrzona w ziemi� przed sob�, podkopywa�a chwasty, wyrywa�a i odrzuca�a, by w ostrym upale wypali�y si� na �mier�. Zbli�a�a si� do niego. Ender wst�pi� na nie obrobion� grz�dk�, obok tej, kt�r� kroczy�a Novinha, i zacz�� pieli�, przesuwaj�c si� ku niej. Nie spotkaj� si�, ale przejd� blisko siebie. Zauwa�y go - albo nie. Odezwie si� do niego - albo nie. Wci�� go kocha i potrzebuje. Albo nie. To niewa�ne: pod koniec dnia oka�e si�, �e pieli� to samo pole co �ona, �e dzi�ki niemu jej praca by�a �atwiejsza. A zatem wci�� b�dzie jej m�em, cho�by nie �yczy�a go sobie w tej roli. Kiedy mijali si� po raz pierwszy, nawet nie podnios�a g�owy. Nie musia�a. Wiedzia�a nie patrz�c, �e ten, kto zacz�� pracowa� obok, kiedy odm�wi�a spotkania swemu m�owi, musi by� w�a�nie jej m�em. Wiedzia�, �e jest tego �wiadoma, ale wiedzia� te�, �e jest zbyt dumna, by spojrze� na niego i okaza�, �e chcia�aby go zobaczy�. B�dzie wpatrywa� si� w zielsko, dop�ki nie o�lepnie, gdy� Novinha nie nale�y do os�b, kt�re naginaj� si� do cudzej woli. Z wyj�tkiem woli Jezusa, naturalnie. Tak� wiadomo�� mu przes�a�a i ta wiadomo�� go tu sprowadzi�a. Musia� z Novinh� porozmawia�. Kr�tka notka wyra�ona j�zykiem Ko�cio�a: odchodzi�a od niego, by s�u�y� Chrystusowi po�r�d Filhos. Czu�a, �e zosta�a powo�ana do tej pracy. Powinien uzna�, �e nic ju� nie jest jej winien i nie oczekiwa� od niej wi�cej ni� to, co ch�tnie da ka�demu z bo�ych dzieci. To by� okrutny list, mimo delikatnych sformu�owa�. Ender te� nie nagina� si� do cudzej woli. Nie pos�ucha� wi�c, ale przyszed� tutaj, zdecydowany uczyni� co� przeciwnego ni� to, o co prosi�a. Zreszt� dlaczego nie? Decyzje podejmowane przez Novinh� zwykle mia�y fatalne skutki. Ile razy usi�owa�a zrobi� co� dla czyjego� dobra, prowadzi�o to do zniszczenia. Cho�by Libo, przyjaciel z dzieci�stwa i potajemny kochanek, ojciec wszystkich jej dzieci zrodzonych w ma��e�stwie z cz�owiekiem gwa�townym, ale bezp�odnym, b�d�cym a� do �mierci jej m�em. Boj�c si�, �e Libo zginie z r�k pequeninos, tak jak zgin�� jego ojciec, Novinha zamkn�a przed nim dost�p do swych kluczowych odkry� na temat �ycia biologicznego na planecie Lusitania. L�ka�a si�, �e wiedza go zabije. Tymczasem do jego �mierci doprowadzi�a ignorancja: brak tych w�a�nie informacji, kt�rych nie chcia�a mu zdradzi�. To, co bez jego wiedzy uczyni�a dla jego dobra, w ko�cu go zabi�o. Mog�aby czego� si� nauczy�, pomy�la� Ender. Ale wci�� post�puje tak samo. Podejmuje decyzje, kt�re deformuj� �ycie innych, nawet si� ich nie radz�c. Nie dopuszcza my�li, �e mo�e wcale nie chc�, by ratowa�a ich przed tymi wydumanymi nieszcz�ciami, przed kt�rymi usi�uje ich ratowa�. Cho� z drugiej strony, gdyby zwyczajnie wysz�a za Liba i powiedzia�a mu wszystko, co wie, prawdopodobnie �y�by nadal. A Ender nie o�eni�by si� z wdow� i nie pomaga� wychowa� jego dzieci. Raczej nie za�o�y�by innej rodziny. Cho� wi�c Novinha podejmowa�a zwykle fatalne decyzje, jednak najszcz�liwszy okres jego �ycia nast�pi� w wyniku najbardziej tragicznej z jej pomy�ek. Przy drugim przej�ciu Ender zobaczy�, �e wci�� uparta, nie ma zamiaru do niego przem�wi�. Jak zwykle wi�c ust�pi� pierwszy. - Filhos nie �yj� samotnie. Wiesz przecie�, �e to zakon ma��e�ski. Beze mnie nie zostaniesz pe�noprawnym cz�onkiem. Znieruchomia�a. Ostrze motyki spocz�o na wzruszonej glebie, uchwyt opiera� si� o palce. - Mog� pieli� chwasty bez ciebie - odpowiedzia�a w ko�cu. Serce zadr�a�o w nim z ulgi, �e przebi� barier� milczenia. - Nie, nie mo�esz - o�wiadczy�. - Poniewa� jestem tutaj. - S� te� ziemniaki - zauwa�y�a. - Nie mog� ci� powstrzyma� od pomagania ziemniakom. Mimo woli roze�miali si� oboje. St�kn�a i wyprostowa�a grzbiet, wypuszczaj�c uchwyt motyki. Obur�cz uj�a d�o� Endera, budz�c w nim dreszcze mimo dw�ch warstw grubej tkaniny dziel�cej ich palce. - Je�li d�o� moja, co t� �wi�to�� trzyma, blu�ni dotkni�ciem... - zacz�� Ender. - �adnego Shakespeare'a - przerwa�a. - �adnych ust gotowych do poca�owa� pobo�nych. - T�skni� za tob�. - Musisz si� przyzwyczai�. - Nie musz�. Je�li ty wst�pi�a� do Filhos, to i ja mog�. Za�mia�a si�. Enderowi nie spodoba�a si� ta kpina. - Skoro ksenobiolog mo�e porzuci� �wiat bezsensownych cierpie�, dlaczego nie wolno staremu, emerytowanemu m�wcy umar�ych? - Andrew... nie przysz�am tutaj dlatego, �e zrezygnowa�am z �ycia. Jestem tu, poniewa� naprawd� zwr�ci�am swe serce do Zbawiciela. Ty nie mo�esz tego uczyni�. Nie tutaj jest twoje miejsce. - Tutaj, je�li ty tu jeste�. Zawarli�my �lub. �wi�ty, kt�rego Ko�ci� nie pozwoli nam rozwi�za�. Czy�by� zapomnia�a? Westchn�a i spojrza�a na niebo ponad murem klasztoru. Za tym murem, za ��kami, przez ogrodzenie, na wzg�rze i w las... Tam chodzi� i tam zgin�� Libo, wielka mi�o�� jej �ycia. Tam chodzi� i tam zgin�� jego ojciec Pipo, kt�ry i dla niej by� jak ojciec. Do innego lasu odszed� i zgin�� jej syn Estevao. Patrz�c na ni�, Ender wiedzia�, �e kiedy widzi �wiat za murem, widzi ich �mier�. Dwaj zgin�li, zanim pojawi� si� na Lusitanii. Ale Estevao... B�aga�a Endera, �eby nie dopu�ci� do jego wyjazdu w to niebezpieczne miejsce, gdzie pequeninos m�wili o wojnie, o zabijaniu ludzi. Wiedzia�a r�wnie dobrze jak Ender, �e zatrzymanie Estevao by�oby tym samym, co zabicie go, poniewa� nie dla bezpiecze�stwa zosta� ksi�dzem, ale �eby ponie�� s�owo Chrystusa do ludu drzew. Rado��, jaka nawiedza�a chrze�cija�skich m�czennik�w, z pewno�ci� sta�a si� udzia�em Estevao, kiedy umiera� wolno w obj�ciach morderczego drzewa. Rado�� i pociecha, jak� B�g im zsy�a� w godzinie najwi�kszej ofiary. Lecz tej rado�ci Novinha nie odczu�a. B�g najwyra�niej nie rozci�gn�� przywilej�w swego s�ugi na jego krewnych. I w swym b�lu i w�ciek�o�ci obwinia�a Endera. Po co za niego wysz�a, je�li nie po to, by chroni� j� od nieszcz��? Nigdy nie pr�bowa� jej t�umaczy� rzeczy najbardziej oczywistej: �e je�li ju� kto� by� temu winien, to B�g, nie on. W ko�cu to B�g uczyni� �wi�tymi - no, prawie �wi�tymi - jej rodzic�w, kt�rzy umarli, poszukuj�c leku na descolad�, gdy Novinha by�a jeszcze dzieckiem. Z pewno�ci� to B�g wys�a� Estevao z misj� do najbardziej niebezpiecznych pequeninos. A jednak w cierpieniu do Boga si� zwr�ci�a, porzucaj�c Endera, kt�ry chcia� dla niej tylko dobra. Nie powiedzia� tego, gdy� wiedzia�, �e nie zechce go wys�ucha�. Rozumia�a te sprawy inaczej. B�g zabra� ojca i matk�, Pipa, Liba i w ko�cu Estevao, bo by� sprawiedliwy i kara� j� za grzechy. Natomiast Ender nie zdo�a� powstrzyma� Estevao od samob�jczej misji do pequeninos, poniewa� by� �lepy, zarozumia�y, uparty i z�o�liwy. I nie kocha� jej dostatecznie. A przecie� j� kocha�. Kocha� ca�ym sercem. Ca�ym? Ca�ym, o kt�rym wiedzia�. A jednak, kiedy najg��bsze sekrety wysz�y na jaw w tej pierwszej wyprawie na Zewn�trz, jego serce nie Novinh� przywo�a�o. Najwyra�niej wi�c by� kto�, kto znaczy� dla niego wi�cej. Nic nie m�g� poradzi� na to, co dzieje si� w jego pod�wiadomo�ci - nie bardziej ni� Novinha. Panowa� tylko nad tym, co robi� w rzeczywisto�ci, a teraz robi� wszystko, by pokaza�, �e cho�by Novinha nie wiem jak si� stara�a, on nie pozwoli si� odepchn��. Cho�by wyobra�a�a sobie, �e bardziej od niej kocha Jane i swoje zaanga�owanie w wielkie sprawy ludzko�ci, nie jest to prawda. Novinha by�a dla niego wa�niejsza ni� wszystko inne. Dla niej zrezygnuje ze wszystkiego. Dla niej zniknie za murami klasztoru. B�dzie pieli� zagony nie zidentyfikowanych ro�lin pod pal�cymi promieniami s�o�ca. Dla niej. Ale nawet to nie wystarczy. Upar�a si�, �eby zrobi� to wszystko nie dla niej, ale dla Chrystusa. To ju� pech. Nie z Chrystusem bra� �lub, i ona te� nie. A przecie� B�g z pewno�ci� jest zadowolony, gdy m�� i �ona wszystko sobie oddaj�. Z pewno�ci� tego w�a�nie B�g oczekuje od ludzkich istot. - Wiesz, �e nie mam do ciebie �alu o �mier� Quima? - spyta�a, u�ywaj�c dawnego, rodzinnego przezwiska Estevao. - Nie wiedzia�em - odpar�. - Ale ciesz� si�, �e mi to m�wisz. - Z pocz�tku gniewa�am si�, cho� wiedzia�am, �e to nierozs�dne. Wyruszy�, poniewa� chcia� tego i by� ju� zbyt doros�y, �eby rodzice mogli go powstrzyma�. Je�li ja nie mog�am, to jak ty by� zdo�a�? - Nawet nie pr�bowa�em - wyzna� Ender. - Chcia�em, �eby wyruszy�. To by�o spe�nienie marze� jego �ycia. - O tym te� ju� wiem. To s�uszne. S�uszne, �e wyruszy� i s�uszne nawet, �e zgin��, poniewa� jego �mier� mia�a znaczenie. Prawda? - Ocali�a Lusitani� przed holocaustem. - I wielu doprowadzi�a do Chrystusa. - Za�mia�a si� jak dawniej, g��boko, ironicznie. Nauczy� si� ceni� ten �miech, cho�by dlatego �e by� tak rzadki. - Drzewa dla Jezusa - powiedzia�a. - Kto by pomy�la�. - Ju� teraz nazywaj� go �wi�tym Stefanem od Drzew. - To przedwczesne. Proces wymaga czasu. Najpierw musi zosta� beatyfikowany. Cuda uzdrowienia musz� si� zdarzy� przy jego grobie. Wierz mi, znam t� procedur�. - W dzisiejszych czasach m�czennicy nie zdarzaj� si� cz�sto - przypomnia� jej Ender. - B�dzie beatyfikowany. B�dzie kanonizowany. Ludzie b�d� si� modli�, �eby wstawi� si� za nimi u Chrystusa. I uda si�, bo je�li ktokolwiek zas�u�y�by Chrystus go wys�ucha�, to z pewno�ci� tw�j syn Estevao. �zy pociek�y jej po policzkach, cho� znowu si� roze�mia�a. - Moi rodzice byli m�czennikami i b�d� �wi�tymi. M�j syn tak�e. Pobo�no�� przeskoczy�a jedno pokolenie. - A tak. Twoje pokolenie oddawa�o si� egoistycznemu hedonizmowi. Odwr�ci�a si� wreszcie i spojrza�a na niego: ubrudzone ziemi�, mokre od �ez policzki, u�miechni�ta twarz, b�yszcz�ce oczy patrz�ce wprost w jego serce. Kobieta, kt�r� kocha�. - Nie �a�uj� mojego cudzo��stwa - o�wiadczy�a. - Jak Chrystus mo�e mi wybaczy�, skoro nawet nie czuj� skruchy? Gdybym nie sypia�a z Libem, moje dzieci by nie istnia�y. Chyba B�g nie pot�pi mnie za to? - Jezus powiedzia� chyba: Ja, Pan wasz, wybacz�, komu wybacz�. Ale od was wymagam, by�cie wybaczyli wszystkim ludziom. - Mniej wi�cej. Nie jestem biblistk�. - Wyci�gn�a r�k� i musn�a palcem jego policzek. - Jeste� taki silny, Enderze. Ale wygl�dasz na zm�czonego. Jak mo�esz by� zm�czony? Wszech�wiat ludzkich istot wci�� uzale�niony jest od ciebie. A je�li nawet nie jeste� w�asno�ci� ca�ej ludzko�ci, to z pewno�ci� tej planety. Masz ocali� ten �wiat. Ale jeste� zm�czony. - Gdzie� w g��bi duszy na pewno jestem - przyzna�. - A ty odebra�a� mi ch�� �ycia. - To dziwne. - Westchn�a. - S�dzi�am, �e odebra�am ci raczej jaki� nowotw�r. - Nie najlepiej potrafisz okre�li�, Novinho, czego inni chc� i potrzebuj� od ciebie. Na og� masz sk�onno�� do dzia�a�, kt�re najbardziej rani� i ich, i ciebie. - Dlatego trafi�am tutaj, Enderze. Mam ju� do�� podejmowania decyzji. Ufa�am w�asnym s�dom. Potem ufa�am tobie. Darzy�am zaufaniem Liba, Pipa, ojca i matk�, Quima... A ka�dy z nich zawi�d� mnie albo odszed�, albo... Nie, wiem, �e ty nie odszed�e� i �e to nie ty... Wys�uchaj mnie, Andrew, prosz�. Problem nie w ludziach, kt�rym ufa�am, ale w tym, �e �aden cz�owiek nie m�g� da� mi tego, czego pragn�am. A pragn�am wybawienia. Rozumiesz? Potrzebowa�am i nadal potrzebuj� odpuszczenia win. I nie w twojej mocy jest, by mi je ofiarowa�. Wyci�gasz do mnie r�ce, kt�re daj� mi wi�cej, ni� sam posiadasz, ale wci�� nie masz tego, czego mi trzeba. Tylko Zbawiciel, tylko Namaszczony, tylko On... Rozumiesz? Moje �ycie oka�e si� warte trudu, je�li ofiaruj� je dla Niego. I dlatego tu jestem. - I pielisz. - My�l�, �e oddzielam dobre ziarno od plew - rzek�a. - Ludzie dostan� wi�cej i lepszych ziemniak�w, poniewa� usuwam chwasty. Teraz nie musz� by� wa�na ani nawet dostrzegana, �eby by� zadowolona ze swego �ycia. Ale ty przychodzisz i przypominasz mi, �e nawet znajduj�c szcz�cie, ranie kogo�. - Wcale nie ranisz - zapewni� Ender. - Poniewa� przychodz� tu z tob�. Id� z tob� do Filhos. To ma��e�ski zakon, a my jeste�my ma��e�stwem. Beze mnie nie mo�esz do nich wst�pi�, a potrzebujesz tego. Ze mn� mo�esz. Czy mo�liwe jest prostsze rozwi�zanie? - Prostsze? - Pokr�ci�a g�ow�. - Zacznijmy od tego, �e nie wierzysz w Boga. Co na to powiesz? - Na pewno wierz� tak�e w Boga - zapewni� z irytacj� Ender. - Tak, sk�onny jeste� przyzna�, �e B�g istnieje. Ale nie w tym rzecz. Widzisz, kiedy matka m�wi synowi "wierz� w ciebie", nie stwierdza, �e on istnieje... co warta jest taka wiara... M�wi, �e wierzy w jego przysz�o��, ufa, �e uczyni wszelkie dobro, jakie jest mu przeznaczone. Sk�ada w jego r�ce przysz�o��. Tak w niego wierzy. A ty nie wierzysz w Chrystusa w ten spos�b, Andrew. Wci�� wierzysz w siebie. W innych ludzi. Wys�a�e� te m�ode surogaty, te dzieci, kt�re przywo�a�e� podczas swojej podr�y do piek�a... Mo�e i jeste� teraz przy mnie, w tych murach, ale twoje serce wraz z nimi bada planety i pr�buje zatrzyma� flot�. Niczego nie zostawiasz Bogu. Nie wierzysz w Niego. - Przepraszam ci�, ale gdyby B�g sam chcia� wszystko za�atwi�, to po co w og�le nas stwarza�? - A tak, przypominam sobie. Jedno z twoich rodzic�w by�o heretykiem i z pewno�ci� st�d bior� si� te twoje dziwaczne idee. Dawniej cz�sto tak �artowali, ale teraz �adne si� nie u�miechn�o. - Wierz� w ciebie - oznajmi� Ender. - Ale radzisz si� Jane. Wyj�� z kieszeni i pokaza� jej klejnot z kilkoma bardzo cienkimi przewodami. Jak b�yszcz�cy delikatny organizm wyrwany spo�r�d wodorost�w p�ytkiego morza. Przez chwil� patrzy�a nie rozumiej�c, a� nagle u�wiadomi�a sobie, co to jest. Spojrza�a na ucho m�a, gdzie przez wszystkie lata znajomo�ci tkwi� klejnot ��cz�cy go z Jane, o�ywionym programem komputerowym, jego najstarsz�, najdro�sz�, najwierniejsz� przyjaci�k�. - Andrew, nie... Chyba nie dla mnie... - Nie m�g�bym uczciwie stwierdzi�, �e zamkn��em si� w tych murach, gdyby Jane wci�� szepta�a mi do ucha. Rozmawia�em z ni�. Wyt�umaczy�em. Ona rozumie. Wci