Antologia SF - Stało się jutro 18 - Manekin

Szczegóły
Tytuł Antologia SF - Stało się jutro 18 - Manekin
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Antologia SF - Stało się jutro 18 - Manekin PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Antologia SF - Stało się jutro 18 - Manekin PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Antologia SF - Stało się jutro 18 - Manekin - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Stało się jutro Manekin Opowiadań fantastycznych zbiór osiemnasty Strona 3 Jacek Sawaszkiewicz Strona 4 Admirał Douglas Westrex Strona 5 Od autora Przed rokiem na łamach niniejszego tygodnika zrelacjonowałem przebieg akcji „Przybysz”, której stałem się — dzięki dosyć zawiłemu splotowi wydarzeń — mimowolnym bohaterem. Nastąpiło to w okresie, gdy do Układu Słonecznego wtargnął zrazu nie zidentyfikowany obiekt. Obcy wylądowali na Ziemi, po czym włamali się kolejno do magazynów sprzętu elektronicznego i Przechowalni Paliw Jądrowych, rabując elektrocjonalia oraz niezbędne do kontynuowania lotu paliwo. Admiralicja Royal Cosmos Force wyekspediowała mnie w maszynie XHH 164 typu „Starflash” na pokład orbitującego obiektu. Dotarcie do jego wnętrza było podstawowym zadaniem akcji „Przybysz”. Jak wiadomo z mojej relacji, zadanie to zostało wykonane, w efekcie czego specjaliści RCF ustalili, że obiekt jest ziemskim statkiem międzygwiezdnym wysłanym blisko 180 lat temu w okolice Centaura, noszącym nazwę „Audax”. Dokładny opis akcji „Przybysz” czytelnicy znajdą w poprzednim roczniku niniejszego tygodnika. Relacja moja, która w zamyśle miała być zwykłym reportażem o charakterze sensacyjno– rozrywkowym, nieoczekiwanie przyczyniła się do nowego powszechnego i wzmożonego zainteresowania sprawami kosmosu. Rezygnując ze skromności odważę się sformułować twierdzenie, że mój reportaż, a zwłaszcza rozdziały: pierwszy i drugi, gdzie napisałem o zaniechaniu eksploracji kosmosu i o upadku dawnej świetności Akademii Royal Cosmos Force, zreorganizowanej i ograniczonej do sekcji, szkoleniowej — zgorszyły i przede wszystkim zbulwersowały, opinię publiczną. W licznych krajowych periodykach pojawiły się artykuły, których autorzy analizowali status quo Royal Cosmos Force i usiłowali znaleźć winnych. Padły ostre zarzuty i domagano się zmian administracyjnych. „Czy to możliwe — zapytywał publicysta „Economy” — by w dobie ogólnego rozwoju i ekspansji naukowo–technicznej zredukować budżet i zminimalizować plany tak istotnej dziedziny naszej gospodarki, jak kosmogeologia stosowana?” Pytanie zasadnicze. Stałem się mimowolnym bohaterem akcji „Przybysz” — napisałem na wstępie. Stałem się także mimowolnym sprawcą silnego wzburzenia czytelników, które trafiło rykoszetem w niewzruszone — zdawałoby się — fundamenty Royal Cosmos Force i wstrząsnęło nimi. Na wszystkich nieomal szczeblach Sił nastąpiły spore przesunięcia służbowe i choć od tamtej pory minął niecały rok, mamy prawo mówić o pomyślnym rozwoju działalności RCF. Admiralicja ocknęła się z długiego snu, wszelako ani na indagacje resortów wyrażających chęć współpracy z Royal Cosmos Force i dziś już z Siłami współpracujących, ani na pytania dziennikarzy nie udzieliła żadnych odpowiedzi. Po trosze z obowiązku, jako że to z moich rąk wypadł ów kij, co utkwił w mrowisku, po trosze z ciekawości zawodowej i względów ambicjonalnych umyśliłem podjąć próbę wyjaśnienia zagadkowego marazmu, w który swego czasu na szereg lat popadła Admiralicja, a z nią Siły. Reportaż pt. „Admirał Douglas Westrex” jest właśnie efektem rzeczonej próby. Strona 6 I. Franklin Milady Kontradmirał Franklin Milady mieszka 36 mil przed Ouondamon, w Beville. Jego domek stoi ćwierć kilometra od Autostrady Północ–Południe, w rzędzie domków oddzielonych od siebie przestrzeniami nieużytków. W latach rozkwitu Royal Cosmos Force zamierzano zbudować tu osiedle willowe dla kadry RCF. Reorganizacja Sił sprawiła, że poprzestano na pierwszym etapie budowy. Beville jest dzisiaj miejscem smutnym, pozbawionym własnego zaplecza handlowo–usługowego, zda się — opuszczonym, mimo że mieszka tutaj kilkadziesiąt rodzin. Niemniej miły to i spokojny zakątek, i nawet w tym wrażeniu smutku, który wzmagają napływające z nieodległych torfowisk opary, doszukać się można uroku. Do Beville przyjechałem w bezbarwne wiosenne przedpołudnie (niestety, i wiosną bywają takie dni) z zamiarem porozmawiania z Miladym. Było to po fali ataków prasy przeciwko polityce Admiralicji RCF. Samochód zaparkowałem na podjeździe i z nowym numerem „Globe’a” w garści przestąpiłem próg domku kontradmirała Milady’ego. Drzwi otworzył mi poczciwy, stary robot, weteran jednej z wcześniejszych wypraw międzygwiezdnych, po której został mu na piersi emblemat z nazwą statku: „Deltus”. Rzuciłem mu w ramiona prochowiec i zawołałem w głąb mieszkania: — Melduje się Seymour Lutz, panie admirale! Odpowiedziało mi szurnięcie przesuwanego po dywanie fotela. Kontradmirał Milady niedźwiedzim krokiem wyszedł z gabinetu. Miał na sobie brązowy szlafrok i był w kapciach. — Lutz? — zapytał. — Przepraszam za to najście — powiedziałem. Machnął ręką. — Wejdź, niech ci się przyjrzę. Pomogłem robotowi podnieść z podłogi prochowiec, którego ta niezgrabna, rozstrojona maszyneria nie zdążyła, naturalnie, złapać w locie, i wszedłem za Miladym do gabinetu. Uścisnęliśmy sobie dłonie, kontradmirał zbadał wzrokiem moją twarz. — Lutz, wyglądasz pierwszorzędnie. Upłynęło zaledwie dziesięć miesięcy od ostatniego naszego spotkania, ale przez ten czas Milady mocno się posunął. Jakby wraz z przejściem w stan spoczynku zwolnił hamulce biologicznej starości, która oto na gwałt wyrównywała różnice między jego wyglądem a wiekiem. — Niedawno uprzytomniłem sobie, że stuknęło mi sześćdziesiąt jeden lat — powiedział. Odgadł moje myśli, czym mnie speszył. Przeciągnął palcami po swych rzednących i już zupełnie siwych włosach ostrzyżonych na jeża i wskazał mi kanapę pod ścianą. — Usiądź. Zaparzę dobrą herbatę. — Jeżeli wolno pogrymasić — rzekłem — zamówiłbym coś chłodnego. Milady poczłapał do kuchni. Usiadłem i rozejrzałem się po gabinecie. Znałem to wnętrze z autentycznym mahoniowym biurkiem przy oknie i zwalistymi szafami bibliotecznymi. Ubiegłego lata wertowałem tutaj roczniki „Daily Express” sprzed niemal dwustu lat. Leżały teraz na swoim stałym Strona 7 miejscu: w regale trzecim od lewej, na dole. Z kuchni dobiegł mnie brzęk tłuczonego szkła i znajome przekleństwo: „Akrofobia tego cholerę!”. Po minucie do gabinetu wszedł Milady z dwoma kufelkami zimnego piwa. — Szlag trafił jedną z moich dwudziestowiecznych szklanek — oznajmił kwaśno. — Nie do wiary, jak kruche produkowano ongiś przedmioty. Usiadł obok, na kanapie. Krytycznie zlustrował swoje nagie stopy. — Sześćdziesiąt jeden — powtórzył. — Od bez mała siedmiu lat mógłbym być pod kapeluszem. Puściłem tę uwagę mimo uszu. Skoro przedłużono mu służbę, musiał o to zabiegać. I z pewnością zabiegał, zależało mu bowiem na przejściu do cywila w stopniu kontradmirała. Nic dziwnego, że Milady tyle energii poświęcił akcji „Przybysz”. Tylko jej powodzenie dawało mu prawo do wyższej emerytury. Wypiliśmy po łyku piwa i powiedziałem: — Czterdzieści, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt lat… jaka to różnica? Problem starości przestał istnieć. Dzisiaj wystarczy wizyta w salonie cybiofikacji kosmetycznej, żeby z dziadygi przeobrazić się w młokosa. Milady pokręcił swą stożkowatą czaszką. — Problem starości jest problemem uniwersalnym i ponadczasowym — odparł. — Decydującym czynnikiem nie jest tu wygląd człowieka, lecz stan jego psychiki, a psychicznych protez jeszcze nie wynaleziono. Nie zniósłbym siebie w skórze żółtodzioba; nawet myśl, żeby odjąć sobie pięć lat, jest dla mnie żenująca. Znowu rozczesał palcami włosy, z mdłym uśmiechem. — Nie, Lutz, życia nie oszukasz. A ja na dodatek chcę być uczciwy, jeśli nie wobec otoczenia, które mnie zresztą mało obchodzi, to przynajmniej wobec siebie. Nie potrafię ci tego przekonująco wytłumaczyć; jak będziesz w moim wieku, sam to zrozumiesz. Wtuliłem plecy w miękkie oparcie kanapy i wyprostowałem nogi. Milady opróżnił swój kufel. Ponownie obrzucił moją twarz sondującym spojrzeniem. — Ale co u ciebie? — zagadnął. — Dochodzą mnie słuchy, jakobyś ściągnął burzę na szacowne głowy rządzące Admiralicją. Wyjąłem z kieszeni złożony we dwoje miesięcznik i rozprostowałem go. Na środkowych stronach „Globe’a” publicysta używający pseudonimu „td” opublikował fEličton zatytułowany „Hibernacja orbitalna”. Ów zoil sugerował, że zastój w Royal Cosmos Force był wynikiem niskiej temperatury panującej w kosmosie, która powodowała, iż załogi „Starflashy” po wydostaniu się na orbitę zapadały w swego rodzaju zimowy sen. Milady przebiegł wzrokiem tekst i zachichotał. — Zdrowo im dosunął — stwierdził. — Nie on jeden — powiedziałem. — Obecnie krytycy nie szczędzą aluzji, przytyków i złośliwości. Po zeszłorocznych próbach solidnych analiz nie pozostało natomiast śladu. I nikt nie umie wyświetlić przyczyn tej zatrważającej stagnacji w Siłach. Nie umie albo nie chce. Wstałem i odstawiłem kufelek na biurko. Przespacerowałem się w tę i z powrotem. — Nie można tego skwitować ironią. Nie można. Kontradmirał przyglądał mi się z niejaką troską. — Jesteś pewny, że to robota właśnie dla ciebie? W odpowiedzi oddałem się głośnym dywagacjom: — Rozwaliłem się „Starflashem” szesnaście lat temu i zaraz po wypadku wróciłem do cywila. W rok później zlikwidowano 60 procent etatów w Siłach, pozostałą część Royal Cosmos Force zreorganizowano. W ramach tej reorganizacji pan, panie admirale, został przeniesiony ze stanowiska Strona 8 dowódcy 19 Eskadry na stanowisko zastępcy dowódcy Ośrodka Szkoleniowego RCF do spraw technicznych. W Admiralicji nastąpiły znaczne przesunięcia kadrowe. Mnóstwo ludzi przedwcześnie odesłano na emeryturę, niektórzy oficerowie zajmujący dotąd niskie stanowiska raptownie awansowali, ci z wyższych nagle przestali się liczyć… — stanąłem pośrodku gabinetu. — Wszystko to wydarzyło się w ciągu roku od dnia, kiedy szefostwo Admiralicji Royal Cosmos Force objął admirał Douglas Westrex… — Miłościwie nam panujący — przerwał mi Milady. — Nie wyciągaj pochopnych wniosków, Lutz. Kierownictwo Admiralicji jest rzeczywiście do jakiegoś stopnia jednoosobowe, ale decyzje o programie i zakresie działania Sił czy o zmianach struktury organizacyjnej erceefu zapadają na szczeblu rządowym i zależą od grupy osób, spośród których szef Admiralicji nie wyróżnia się bynajmniej żadnymi szczególnymi przywilejami. — Zastanawiający to jednak zbieg okoliczności. Milady wstał, postawił swój pusty kufel obok mojego i przysiadł na kancie biurka. — Boję się, że bierzesz skutek za przyczynę — powiedział. — Wybór Douglasa Westrexa na szefa Admiralicji mógł być wstępnym etapem z góry i przez kogoś innego zaplanowanej reorganizacji Royal Cosmos Force. — Mógł być — zgodziłem się — ale nie musiał. Gdy wymieniłem nazwisko Westrexa, coś mnie tknęło. Przypomniałem sobie stare plotki na temat błyskotliwej kariery nic nie znaczącego niegdyś oficera sztabowego. Zawahałem się przed kolejnym pytaniem: — Douglas Westrex… co to właściwie za człowiek? Kontradmirał wepchnął dłonie w kieszenie szlafroka i poruszył barami. — Rozmaicie o nim mówią — odrzekł. — Ja go widziałem zaledwie dwa razy, a i to przelotnie. Inteligentny choleryk. Kiedyś zgadaliśmy się o nim z Josephem Formannem. Słyszałeś o Formannie? Dawniej był cenionym neurochirurgiem; oprócz Zenda nikt nie miał tak pewnej ręki jak on. Teraz możesz go spotkać w którymś z tych barów, gdzie podają piwo wzmocnione whisky. Za jedną kolejkę uraczy cię masą różnych ciekawostek. — Mianowicie? Milady zmarszczył czoło. — Było to tuż po objęciu przez Westrexa szefostwa Admiralicji. Pan admirał pofatygował się do Formanna i zażądał protezy. Protezy mózgu. Nie dał sobie wytłumaczyć, że żąda niepodobieństwa. Poniosło go i zelżył Formanna. „A od czego tu jesteś, konowale?! — wrzeszczał. — Precyzja! Precyzja myślenia! Muszę precyzyjnie myśleć!” „To kup se komputer, baranie!” — odparł Formann… Kontradmirał sapnął. — Szkoda chłopa — rzekł. — Wałęsa się teraz po barach w Decksance i wypatruje kogoś, kto mu fundnie szklankę tego piorunującego piwska. Łatwo go odnajdziesz. — Nie wiem. Chyba pojadę wprost do Admiralicji. Milady obdarzył mnie nieprzeniknionym spojrzeniem. — To administracyjna dżungla, Lutz — powiedział. — Oni nie cierpią dziennikarzy. Zamilkł. Milczałem i ja. Było cicho, tylko przekaźnik w stareńkim elektrycznym zegarze na szafie bibliotecznej postukiwał rytmicznie. — Będę się zbierał — oznajmiłem. — Ale bądź ostrożny. I gdybyś miał kłopoty, porozum się ze mną. Mimo że przeszedłem na emeryturę, utrzymuję dawne znajomości. — Dziękuję panu, admirale. Strona 9 Strona 10 II. Douglas Westrex Prosto od Milady’ego wyruszyłem do stolicy. Na miejsce dotarłem wieczorem. Po drodze, po obiedzie, który zjadłem w motelu „Renewal”, skomunikowałem się z Elič. Tak jak umówiliśmy się przed laty, każde z nas niezmiennie nosi przy sobie miniaturowy radiowifon i jest dla drugiego zawsze osiągalne, lecz nie nadużywamy tej formy kontaktu. Żona programowała jakieś swoje urządzenie kuchenne. Była zaaferowana zbliżającą się sesją egzaminacyjną i z zadowoleniem przyjęła wiadomość, że na kilka dni uwalniam ją od mego towarzystwa. — Dobrze się składa — wyszczebiotała. — Będę mogła spokojnie powtórzyć materiał ze studentami. Chcę, żeby zdali lepiej niż w minionym roku. Uśmiechnąłem się do rubensowskiej buźki widniejącej na małym ekraniku. — Przypilnuj też Alberta — powiedziałem. — Chłopak zanadto się rozhulał. Elič zrobiła niewinną minę. Zwykle tak postępuje, gdy — jak powiada — „zbiera mi się na ojcowską tyradę”. A zbierało mi się coraz częściej, Albert bowiem zaniedbywał naukę. Eli č, chociaż pedagog i z wykształcenia psycholog, z chroniczną macierzyńską ślepotą bagatelizowała problem. Niebywałe, jak ludzie, gotowi udzielać każdemu uczonych porad, wymagający od otoczenia rygorystycznego przestrzegania nakazów i zakazów, są w stosunku do siebie i swych najbliższych niefrasobliwi i tolerancyjni. Do stolicy dotarłem więc wieczorem. Zatrzymałem się w hoteliku opatrzonym niewyszukanym szyldem „Pillow”. W rzeczy samej jest to hotelik mało atrakcyjny, ma wszakże jedną zaletę: stoi nie opodal gmachu Admiralicji Royal Cosmos Force. W dzielnicy tej, niezamożnej i oddalonej od centrum, przeważa niska zabudowa. Niedużo tutaj sklepów i na ogół tam, gdzie najmniej można się ich spodziewać: zakładziki usługowe poutykane na zapleczach domów, pustawe jezdnie, wyludnione chodniki i kiepskie oświetlenie uliczne. Cicho tu, wręcz smętnie, wszelako w dzień, kiedy w gałęziach rosnących między budynkami drzew i krzewów kipi życie, kiedy powietrze przenikają kuchenne i kwietne zapachy, kiedy z otwartych okien dobiega muzyka, śmiech, słaby hałas pracującego domowego sprzętu, podniesiony głos matki — dzielnica ta nabiera niepowtarzalnego uroku, jakby z poprzedniego stulecia. Nad tym sielskim krajobrazem góruje aluminiowo–szklany graniastosłup: dwudziestoośmiopiętrowy gmach Admiralicji. Wkroczyłem doń nazajutrz o dziewiątej. Sierżant z biura przepustek podejrzliwie obejrzał moje dokumenty. Znam zależności służbowe i układy personalne w RCF, przeto bez ryzyka zełgałem mu, że jestem z admirałem Douglasem Westrexem umówiony w poufnej sprawie. Prawidłowo wyszkolony podoficer Sił prędzej by trupem padł, niżby zweryfikował taką informację narażając się na ściągnięcie na siebie gniewu zwierzchnika. Przez wąski trzymetrowy korytarzyk, w którym dyskretna aparatura skontrolowała, czy nie mam broni, przedostałem się do holu, gdzie czekał już adiutant. Razem wsiedliśmy do windy, aby po przejechaniu dwudziestu pięciu pięter pójść korytarzem w prawo i trafić do pokoju z numerem 2501. Strona 11 Tutaj adiutant służbowo skinął mi głową, po czym zostawił mnie sam na sam z dwiema osobistymi sekretarkami szefa Admiralicji. Obie śmiertelnie znudzone panienki popatrzyły na mnie z antypatią. Pomijając już sadyzm objawiający się szukaniem złośliwej satysfakcji w odprawianiu interesantów z kwitkiem, muszą mieć tego rodzaju urzędniczki jakieś skłonności do masochizmu. Ja, jako urzędnik–sadysta nękany nudą, przed spławieniem interesanta najpierw bym z nim pogadał, aby zabić czas, sekretarki zaś wolały nie przerywać samoudręczenia, gdyż zaczęły chórem i pośpiesznie: — Niestety, pan admirał… Przerwałem im. — Wiem. Pan admirał ma gościa, ma ważną konferencję, jest nieobecny, wyjechał na tydzień, wróci za rok, mimo to proszę mnie zaanonsować. Nazywam się Seymour Lutz. Komandor podporucznik rezerwy. Panienka siedząca przy obitych skórą drzwiach zagapiła się na mnie zdetonowana. Powoli przeniosła wzrok na swoją koleżankę. Potem wydęła usta, poruszyła wzgardliwie ramieniem i powiedziała: — Skoro to takie pilne… Admirał Douglas Westrex przyjął mnie natychmiast. Wszedłem do gabinetu o powierzchni dwóch arów z okładem. Z niskiego plafonu zdobionego motywami roślinnymi zwieszał się muzealny żyrandol. Białe stiukowe ściany pokrywała półtorametrowej wysokości brązowa boazeria, podłogę zaścielał gruby dywan — znakomita imitacja starego rękodzielnictwa wschodniego. Biurko, którego projektant ani chybi czerpał natchnienie z Art Nouveau, znajdowało się w głębi gabinetu, niemal w rogu, obok ciężkiej, ciemnoorzechowej szafy. Dwa rzędy obrotowych foteli o tapicerce dobranej do kolorystyki dywanu otaczały błyszczącą politurą konferencyjną ławę ustawioną wzdłuż ściany, przy drzwiach. Wiszący nad biurkiem imponujących rozmiarów jesienny pejzaż dopełniał wyposażenia gabinetu. Milady ze swoim umiłowaniem antyków byłby zachwycony widokiem tej wprost pałacowej komnaty. Admirał stał przed panoramicznym oknem — jedynym nowoczesnym akcentem w tym ucharakteryzowanym na zabytkowe wnętrzu. Oparty o ramę spoglądał na miasto. Gdy wszedłem, bez pośpiechu wyprostował się i popatrzył na mnie ciekawie. Był słusznego wzrostu i słusznej budowy. Miał na sobie ubranie cywilne. — Komandor podporucznik rezerwy Seymour Lutz — przedstawiłem się. Postąpił krok w moją stronę i uczynił zapraszający gest. Grzęznąc po kostki w dywanie, przemierzyłem po przekątnej gabinet. — Witam pana, komandorze — powiedział Douglas Westrex i podał mi rękę. Miał faliste, siwe włosy, regularne rysy i rzymski profil — co rzuciło mi się w oczy zaraz po wejściu tutaj. Wszystko w jego twarzy harmonizowało ze sobą; była to twarz bezsprzecznie urodziwa, ale jednocześnie coś nieuchwytnego nadawało jej wyraz nadmiernej godności, aby nie rzec: odpychającej dumy. Może przyczyną była pionowa zmarszczka nad nosem, może wgłębienie w brodzie, a może kształt doskonale wykrojonych, lecz surowych ust. Uścisnąłem chłodną, kościstą dłoń. — To miłe, że znalazł pan dla mnie czas — oświadczyłem. Przyszedłem tu bez specjalnego powodu, nie przygotowałem też konkretnych pytań. Chciałem po prostu ujrzeć człowieka, za którego rządów Admiralicja Royal Cosmos Force uległa metamorfozie. Chciałem także poznać jego opinię (na wyjaśnienia nie liczyłem) o podstawach kryzysu nękającego przez piętnaście lat RCF. — Nie znoszę dziennikarzy — wyznał uczciwie. — Ale pan jest przede wszystkim oficerem Sił. Strona 12 — Jestem obywatelem naszego kraju — odrzekłem. — Obywatelem, którego społeczeństwo obdarzyło zaufaniem i od którego oczekuje rzetelnych informacji. Z lekka uniósł brodę. — Ach — mruknął. Wskazał mi jeden z obrotowych foteli, sam założył ręce do tyłu i przespacerował się po gabinecie. Czoło trzymał wysoko i był zamyślony. Spoglądając na niego zastanawiałem się, czy rzeczywiście ma on dopiero pięćdziesiąt pięć lat, wyglądał bowiem na mężczyznę siedemdziesięcioletniego. Nie jest tajemnicą, że multum ludzi, zwłaszcza starzejących się kobiet, korzysta z usług salonów cybiofikacji kosmetycznej, w związku z czym niejeden lowelas po zerknięciu w dokumenty uwiedzionej właśnie kochanki spłonął gwałtownym rumieńcem; w przypadku admirała Westrexa natomiast odnosiło się wrażenie, że przebył on cybiofikację postarzającą. — Jest pan postacią niewątpliwie popularną — powiedział. — Pańska relacja z przygotowań do akcji „Przybysz” i z jej przeprowadzenia wywołała wśród społeczeństwa nie obserwowane dotąd zainteresowanie kosmosem. Stwierdził to beznamiętnie i nie wiedziałem, co naprawdę o tym sądzi. Odpowiedziałem ostrożnie: — Jeżeli wolno mi zgrzeszyć zarozumiałością, dodam, że moja relacja wpłynęła też na znaczne ożywienie w działalności Royal Cosmos Force i spowodowała, że Admiralicja zaczęła przywracać dawną świetność podległym jej jednostkom. Douglas Westrex przerwał wędrówkę i zatrzymał się naprzeciwko mnie. Stał tak, opanowany i wyniosły niczym rzymski patrycjusz, dłuższą chwilę. — Rodzi się więc pytanie — ciągnąłem odważniej — dlaczego Admiralicja pozwoliła, żeby Siły przez piętnaście lat marniały w zaniedbaniu. Było to śmiałe oskarżenie i usprawiedliwiałoby ostrą reakcję Westrexa. Admirał atoli pozostał niewzruszony. — Jestem zdania — odrzekł spokojnie i nawet jak gdyby życzliwie — że najlepiej będzie, jeśli na to pytanie spróbuje pan osobiście znaleźć odpowiedź. — Zatem zezwala mi pan tu powęszyć, że użyję żargonu dziennikarskiego? — Ma pan na to moją zgodę. Zaraz wydam stosowne dyspozycje. Podszedł do biurka i uruchomił interkom. Wstałem. Poczekałem, aż skończy rozmawiać z sekretarką. — Dziękuję, sir — powiedziałem regulaminowo. Douglas Westrex zwolnił przycisk interkomu. — Tylko uprzedzam: nasi pracownicy nie mają dziennikarzy w estymie i nie ręczę za ich uprzejmość ani za rozmowność. Radzę panu udać się bezpośrednio do archiwum. Znajdzie pan tam kompletną dokumentację tyczącą dotychczasowych operacji, przedsięwzięć, zadań i planów Admiralicji. Wprawdzie jest pan rezerwistą, ale jest pan nade wszystko oficerem Sił i chyba nie trzeba panu przypominać o tajemnicy wojskowej. Znaczyło to akurat tyle, że cokolwiek odkryję w udostępnionych mi materiałach, będę musiał zachować dla siebie. Za ujawnienie treści choćby zupełnie banalnego dokumentu, który jednakże opatrzony został nagłówkiem „tajne”, najniższy wymiar kary wynosi trzy lata ścisłego odosobnienia. Na temat wymiaru najwyższego Kodeks Karny dyskretnie milczy. Wolno ruszyłem do drzwi. Admirał Westrex ujął mnie za łokieć. — Komandorze — powiedział cicho, patrząc mi w oczy. — Po opublikowaniu pańskiego Strona 13 reportażu nastąpiły w Admiralicji zmiany kadrowe, głównie na stanowiskach kierowniczych; nastąpią dalsze. Zważywszy, że zmianom tym towarzyszy, jak pan to określił, ożywienie w działalności Royal Cosmos Force, nasuwa się nieodparty wniosek, że temu przejściowemu zastojowi w Siłach winni byli ludzie usunięci ze stanowisk. Otóż oświadczam panu, że o przypisywaniu komukolwiek winy nie może być mowy dopóty, dopóki się nie udowodni, że o winie w ogóle może być mowa. Powiedział to cicho, ale tonem, który sparaliżował mój krytycyzm. Uszło mojej uwagi będące w rażącej dysproporcji do stanu faktycznego sformułowanie „przejściowy zastój”, uszło również sofistyczne zakończenie wypowiedzi Westrexa. Uświadomiłem to sobie dopiero po wyjściu z gabinetu i z sekretariatu, idąc do windy. Strona 14 III. Lee Harrb Archiwum Admiralicji Royal Cosmos Force mieści się w podziemiach gmachu, na trzeciej kondygnacji poniżej parteru. Archiwista miał bladą, pociągłą twarz, surową i zaciętą. Nie ukrywał niechęci do faceta, który zjawił się tutaj, aby zakłócić funkcjonowanie tego królestwa tajnych dokumentów. — Stary może rządzić u siebie na górze — powiedział na wstępie. — W moim Hadesie rządzę ja. — Krótko mówiąc, nie respektuje pan poleceń przełożonego? — zapytałem. Twarz wydłużyła mu się bardziej. — Coś pan! — burknął. — Nie lubię tylko, jak mi się obcy szwendają po Hadesie. Nawet stary, kiedy czegoś potrzebuje, idzie do sali audiowizualnej i tam grzecznie czeka, aż go obsłużymy. — Rozumiem — powiedziałem ugodowo. — Nie znam procedury, ale jeżeli wskaże mi pan drogę, chętnie poczekam na swoje materiały. Tym go udobruchałem. Rozpogodził się trochę i spytał, co mnie interesuje. Moja prośba wprawiła go w zakłopotanie. — Dokumentacja dotycząca redukcji Sił? — powtórzył. — Cała? Panie, pan tego nie przejrzy w ciągu miesiąca! Posiedzenia sztabu odbywały się dzień w dzień przez bity rok. — Nie śpieszy mi się — odrzekłem. — Na początek proszę mi dać do wglądu decyzję o powołaniu admirała Douglasa Westrexa na stanowisko szefa Admiralicji. Archiwista wzruszył ramionami. Wytłumaczył mi jak trafić do sali audiowizualnej, i podał numer kabiny. Gdy wszedłem do tej dźwiękoszczelnej klitki, ekran przed fotelem już świecił. Dwukrotnie przeczytałem treść pokazanego na nim dokumentu. Admirał Douglas Westrex powołany został na stanowisko szefa Admiralicji uchwałą rządu. Włożyłem słuchawki i uruchomiłem taster kasatora. Obraz znikł, a w słuchawkach zabrzmiał głos archiwisty: — Włączam panu tę pańską dokumentację. Załadowałem komplet kaset. Ampexem może pan sterować z kabiny. Życzę powodzenia. — Dziękuję. Wygodniej usiadłem w fotelu, przycisnąłem klawisz startu i zaczęło się. Przez pięć godzin, od dziesiątej do piętnastej, obejrzałem wyrywkowo posiedzenia sztabu RCF z pierwszych trzech dni. Posiedzeniom przewodniczył admirał Westrex i trzeba od razu powiedzieć, że zarówno uprawnienia szefa Admiralicji, jak i wypływające z funkcji przewodniczącego wyzyskiwał on w sposób arbitralny. Kiedy wcześniej opuszczałem jego gabinet, ogarnęło mnie zwątpienie. Zastanawiałem się, czy Milady nie miał racji utrzymując, że aczkolwiek kierownictwo Admiralicji Royal Cosmos Force jest jednoosobowe, to Douglas Westrex przy podejmowaniu decyzji rzeczywiście ważkich ma do gadania niewiele więcej aniżeli ktokolwiek inny z biorących udział w obradach Komisji Rządowej. Teraz, będąc świadkiem metod, jakimi Westrex przygotowywał sztab RCF do sukcesywnego wdrażania wyników wspomnianych obrad Komisji Rządowej, nabierałem pewności, że nie Milady, Strona 15 lecz ja mam słuszność. Obejrzałem więc szczegółowe relacje z sześciu posiedzeń (trzech przedpołudniowych i trzech popołudniowych) i na ich podstawie mogłem się pokusić o wstępne wnioski. Posiedzenia odbywały się w niezdrowej atmosferze spięć i nieustannego naprężenia. Przypominam: były to pierwsze z trwającego bez mała rok cyklu narad — a już drugiego dnia doszło do scysji. Omawiano wówczas potrzebę ograniczenia współpracy Royal Cosmos Force z Koncernem Wydobywczym X. Koncern ów miał bazę na Io i eksploatował tam złoża szelitu, który transportowano na Ziemię ciężkimi statkami typu „Carryd”. Budową „Carrydów” zajmowały się stocznie RCF — na zlecenie Koncernu X. Wykonano ich w sumie osiem, przepracowały w kosmosie swoje lata i zbliżał się kres ich użytkowania. Równocześnie w bazie na Io miała miejsce tajemnicza; awaria i cztery szyby wydobywcze zostały unieruchomione. Z tych to powodów szef Koncernu X zwrócił się do Admiralicji z prośbą o pomoc, składając przy okazji zamówienie na osiem nowych statków typu „Carryd”. Oba w dramatycznym tonie zredagowane podania wpłynęły do Admiralicji tuż przed rozpoczęciem rzeczonych posiedzeń sztabu RCF i one stały się przedmiotem starcia pomiędzy admirałem Douglasem Westrexem a szefem pionu ekonomicznego komandorem Lee Harrisem — w drugim dniu narad. Za zgodą najwyższych władz Royal Cosmos Force przytaczam poniżej wybrany urywek z obejrzanej taśmy ampexu. (Izolowana sala obrad. Podłużny pulpit z dwoma zainstalowanymi naprzeciw siebie rzędami miejsc audiowizualnych, które zajmują oficerowie sztabu). Komandor Harris:…takie jest moje stanowisko.: Admirał Westrex ( szyderczo): Pańskie stanowisko to depresja geograficzna. Trzeba wspiąć się wyżej, żeby zobaczyć cały horyzont. Niech pan sobie zakarbuje, że Siły nie są grupą awaryjno– remontową. Komandor Harris: Ośmielę się sprostować, sir. Końcem X nie prosi nas o wykonanie prac remontowych, ale o stwierdzenie, czy awaria na Io była wynikiem sabotażu. Admirał Westrex: To sprawa wydzielonych organów ścigania… Komandor Harris: …które podlegają nam… Admirał Westrex: …i które w związku z tym nie są zobowiązane do operowania na terenie cywilnym. Komandor Harris: Jeżeli można dokończyć, sir, chciałbym wyrazić nadzieję, że nasza odmowa nie pogorszy stosunków między nami a Koncernem X. Admirał Westrex: Czego pan się obawia, Harris? Komandor Harris: Obawiam się, że Końcem X zrażony naszym postępowaniem cofnie zamówienie. Admirał Westrex: Tak czy owak będzie je musiał cofnąć. Od jutra oficjalnie zaprzestajemy budowy „Carrydów”. Zreferuję to przy omawianiu punktu dziewiętnastego. (Konsternacja). Komandor Harris: Pan chyba żartuje, sir. Przecież to dla nas milionowe straty! Admirał Westrex (oschle): Jeżeli uchwały Komisji Rządowej nazywa pan żartami, rzeczywiście jest to żart. A ponieważ jest pan w Admiralicji znany z poczucia humoru, powiem panu więcej: od jutra likwidujemy dok ciężki w stoczni głównej. (Chwila ciszy). Komandor Harris (wstaje ze zmienioną twarzą): To oznacza po prostu… ekonomiczną ruinę. Strona 16 Admirał Westrex: Czy pan. Harris, nie może wyjrzeć zza tej swojej ekonomicznej kurtyny? Komandor Harris (podniesionym głosem): Nie ja ją wymyśliłem! Admirał Westrex: Ani ja nie wymyśliłem całej tej redukcji! Komandor Harris: (nie panując nad sobą): Ale był pan tam! Brał pan udział w obradach Komisji Rządowej! To głównie pan ponosi odpowiedzialność! Admirał Westrex: Pan jest idiotą, Harris! (Macha ręką w kierunku kamery). Przerwać protokołowanie! (Obraz znika). Tyle urywek wybrany z taśmy ampexu nagranej piętnaście lat temu. Wybuch Douglasa Westrexa, jeśli uwzględnić, że świeżo w pamięci miałem opowiedzianą przez Milady’ego historię o protezie mózgu, której wykonania admirał w niewybrednej formie zażądał od byłego neurochirurga Josepha Formanna — nie powinien mnie zaskoczyć. Jednakże przedpołudniowa rozmowa z admirałem Westrexem sprawiła, że powziąłem o nim wyobrażenie jako o człowieku stoicko zrównoważonym. Teraz po obejrzeniu pięciogodzinnego spektaklu byłem nieprzyjemnie zdziwiony popędliwością admirała. Zaczynałem podejrzewać, że dalsze metry taśmy kryją kolejne niespodzianki. Nazajutrz spotkało mnie coś, czego nie przewidziałem: odmówiono mi wstępu do gmachu Admiralicji. Sierżant z biura przepustek, gdy mu okazałem dokumenty, zwrócił mi je szybko, jakby parzyły go w palce, i przecząco pokręcił głową. — Mam rozkaz — powiedział. — Czyj? — zapytałem bynajmniej nie przyjaźnie. — Wiceadmirała Hope’a. Był to jeden z zastępców Douglasa Westrexa. Znałem go z widzenia: jako szef pionu ideologicznego wręczał mi nominację na komandora podporucznika. Miał szerokie uprawnienia, lecz ani on, ani żaden z pozostałych zastępców nie mógł uchylać decyzji Westrexa. Podzieliłem się tym z sierżantem. — To prawda — odparł — ale sir Douglas Westrex wczoraj po południu przekazał mu obowiązki szefa Admiralicji. — Co się stało? — Dzisiaj w nocy sir Douglas Westrex udał się w podróż służbową do Brazylii. Dosadnym przekleństwem dałem upust uczuciom. Załatwiono mnie definitywnie. I jeszcze jedno: po wyjściu z gmachu, mijając bramę w murze okalającym położony na zapleczu dziedziniec, zatrzymałem się przy niej i zajrzałem przez nią. Zobaczyłem reprezentacyjnego Rolls–Royce’a i wsiadającego doń, wraz ze swoją świtą, admirała Douglasa Westrexa. Strona 17 IV. Josephine Westrex Dziś już niezbyt dobrze pamiętam, czemu postanowiłem z nią porozmawiać. Matka szefa Admiralicji przyszła mi na myśl w hotelowym barze, gdy w trakcie lunchu zalewałem poczciwym szkockim trunkiem toczącego mnie robaka upokorzenia. Praca dziennikarza jest niewdzięczna; często gęsto dla zdobycia materiału wystawia on na szwank swój honor czy też działa niezgodnie z przyjętymi normami postępowania. Jestem w stanie z tym wszystkim się pogodzić, wszelako sposób, w jaki zostałem spławiony, dotknął mnie do żywego. Co można sądzić o człowieku, który piastując jedną z najwyższych funkcji państwowych nie ma odwagi zwyczajnie wyprosić niepożądanego dziennikarza i aby się go pozbyć, używa dziecinnych, kłamliwych wybiegów? Jakie odebrał wychowanie, jeśli twarda służba w szeregach Royal Cosmos Force, ta przysłowiowa szkoła charakteru, nie zdołała wyrobić w nim cech, którymi dowódca odznaczać się powinien bezwzględnie? Kim byli jego rodzice? Po lunchu zadzwoniłem do redakcji w Decksance. Moi koledzy ustalili, że ojciec admirała Westrexa, oficer RCF (a zatem tradycja rodzinna), zginął tragicznie przed czterdziestoma trzema laty, matka zaś żyje do dzisiaj i mieszka w stolicy. Podali mi również jej adres. Żałosny to widok: ładna i stosunkowo gładka twarz, a poniżej wątła, dygocząca szyja, wypukłe plecy, wpadnięta pierś, drżące, pomarszczone ręce i niedołężne, chude nogi. Groteskowość takiego wyglądu jest ceną, jaką musi na starość zapłacić kobieta, która ulegając podszeptom drugiej młodości w wieku czterdziestu — pięćdziesięciu lat poddała się cybiofikacji przywracającej jej obliczu urok dwudziestolatki. Miałem przed sobą żywą tego ilustrację. Pani Josephine Westrex, skurczona i zgrzybiała, okutana w dosyć niesamowite szaty, prezentowała się niczym cherlawy i dogorywający upiór, co dla ironii założył maskę lalki. — Od urodzenia w otoczeniu mundurów — powiedziała, drepcząc przede mną do saloniku. Głos miała niepewny, lecz o przyjemnym brzmieniu. — Od urodzenia. Dug niezawodnie i pogrzeb wyprawi mi wojskowy. Wprowadziła mnie do przestronnego wnętrza z przysadzistym stolikiem, dwoma fotelami i dużym holowizorem, który włączony na wolny kanał wiernie imitował kominek dając nawet ciepło ze sprytnie ukrytych w obudowie promienników. Wyposażenie saloniku uzupełniały płaskie szafy i liściasta roślina rozkrzewiona pod oknem. Nie było tu bibelotów ani żadnych zbytecznych sprzętów. — Och, ale pan jest w cywilu — zauważyła pani Westrex ze sztuczną kokieterią w sztucznie młodych i ożywionych oczach. Poczekałem, aż spocznie, i zachęcony usiadłem w drugim fotelu. — Jestem na rencie — wyjaśniłem. Okutała się szczelniej w górną, pstrokatą część stroju, w coś, co przypominało chustę lub niezwykle obszerny kołnierzoszal z lejącego się materiału. — Nie znoszę tego słowa — odrzekła. Utkwiła wzrok w ekranie holowizora, na którym buzował ogień, i zapytała: — Napije się pan czegoś? Strona 18 Odniosłem wrażenie, że zapytała z nadzieją, że jednak niczego się nie napiję. Spełniłem jej nadzieję: — Nie, dziękuję. Chyba spodziewała się takiej odpowiedzi, od razu bowiem podjęła, nawiązując do mego poprzedniego wyjaśnienia: — Każdego kiedyś odeślą na darowane. Prędzej czy później. Lękam się, jak Dug to zniesie. — Zapewne z wrodzoną mu godnością — podsunąłem ufając, że sprowokuję panią Westrex do wynurzeń. Chwiejnie odwróciła do mnie głowę. Na jej nienaturalnej twarzy pojawił się tym razem naprawdę żywy wyraz. — Z godnością… Trafnie pan to ujął: z godnością. On zawsze był taki, od dziecka. — Ta cecha niewątpliwie ułatwiła mu zrobienie kariery. — Och, niewątpliwie ta cecha, tak. Chociaż… — przerwał jej atak suchego kaszlu. Josephine Westrex przycisnęła pomarszczoną piąstkę do wpadniętej piersi i wychrypiała: — A może mimo wszystko skusi się pan na kieliszeczek? Mam nalewkę na ziołach sporządzoną według średniowiecznej receptury. Dobra na wszelkie dolegliwości, krzepiąca… Nim zdążyłem cokolwiek rzec, pani Westrex zapomniała o swej propozycji. — Godność, owszem — kontynuowała. — Ale nie wypada lekceważyć i predestynacji. Mój mąż, a ojciec Duga urodził się w znaku Panny, ja też jestem Panna. Ludzie spod tego znaku wyróżniają się umiłowaniem porządku, solidnością, analitycznym sposobem myślenia, krytycyzmem, niepospolitym rozumem, inteligencją… Och, może pan o mnie myśleć, co pan zechce, wcale się nie przechwalam. Takie mam zalety i zwyczajnie jestem ich świadoma. I mój mąż był taki, obowiązkowy, sumienny, a przy tym precyzyjny. Dug odziedziczył to po nas, ponadto sam ma słońce w Pannie. Pani Westrex ponownie stłumiła kaszel. — Powiedział pan: godność? — zapytała. Potrząsnęła włosami. — Czy to nie wyjątkowy zbieg okoliczności, że Panna skojarzyła się z Panną i wydała na świat Pannę? Właściwie to dobrze nie wiadomo, spod jakiego znaku jest Dug: urodził się w nocy z 22 na 23 sierpnia; ni to Lew ni Panna. Ale dzięki temu, kiedy trwała walka o stołek szefa Admiralicji, komputer astrologiczny rozstrzygnął wątpliwości Komisji Rządowej na korzyść mego syna. Dug jednoczy w sobie cechy świetnego organizatora, lojalnego, cieszącego się autorytetem, obiektywnego, odważnego dowódcy z cechami rozsądnego, umiejącego trzeźwo myśleć, beznamiętnego erudyty. Machinalnie przytaknąłem. — Zdarzenie godne odnotowania — spostrzegłem. Popatrzyła na mnie nieco zdziwiona. — Och — zmiarkowała się — bo przecież pan jest tym… no, tym… — Dziennikarzem — podpowiedziałem. Lecz ją już przestało interesować, kim jestem. Na nowo wbiła wzrok w sypiące iskrami płomienie na ekranie holopaleniska. — Jaki był jako dziecko? — powtórzyła pytanie, które zadałem jej, jeszcze zanim wpuściła mnie do mieszkania. — Jaki był? Był bardzo religijny. W ogóle był dzieckiem wyjątkowym… Ambitny, wrażliwy, wymagający w stosunku do siebie i otoczenia, nad wiek rozwinięty. Dlatego rówieśnicy nie rozumieli go i raczej stronili od niego. Miał chyba dziesięć lat, kiedy zdecydował się poświęcić Bogu. Raz w tygodniu odwiedzał nasz dom przyjaciel męża, teolog. Godzinami rozprawiał z Dugiem o wierzeniach i obrządkach religijnych. Nie wtrącałam się, bo jestem przeciwna narzucaniu dziecku czegokolwiek. Tak obecnie modny i rozpowszechniony system wychowania za pomocą nakazów i Strona 19 zakazów według mnie ogranicza swobodę jednostki. To ślepy nawrót do metod wychowawczych skompromitowanych i zaniechanych już w dwudziestym wieku. Więc kiedy Dug nauczył się pacierzy i zaczął je odmawiać w coraz dziwniejszych porach doby, patrzyłam na to przez palce. Nie zabraniałam mu i zrywać się o trzeciej w nocy, zapalać świece, klęczeć do rana na gołej posadzce. Zresztą wkrótce minęła mu ta żarliwość neofity i Dug w stosunku do swego Boga stał się bardziej poufały. Modlił się nadal regularnie, dwukrotnie w ciągu dnia, ale do jego modlitw wkradło się niewinne wyrachowanie. Powiedział mi któregoś wieczora: „Prosiłem Go o zwycięstwo dla naszej drużyny i wysłuchał mnie”, a po miesiącu: „On zrobi wszystko, o co go poproszę”. Było to zabawne, skoro jednak Dug traktował tę sprawę poważnie, pozostało i mnie zachować powagę. Josephine Westrex przymknęła powieki. — Dug trochę zaniedbał naukę. Poradziłam mu, żeby odrobinę mniej czasu poświęcał praktykom religijnym. „To na razie niemożliwe — odparł. — Muszę wpierw przyzwyczaić Go do swoich modlitw, muszę go od siebie uzależnić”. Nie nalegałam, bo wiedziałam, że Dug w razie czego nadrobi zaległości. I nadrobił… Z piersi pani Westrex wydobyło się świszczące westchnienie. — Nie spotkałam równie zdolnego chłopca — oświadczyła. — A jaki był z niego rezolut! Pamiętam, żeśmy poszli z Dugiem zobaczyć, jak wylewają fundamenty pod motel. Dug i ja ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości co do lokalizacji tego motelu. Okolice naszego domu, szczególnie pobliskie Rondo Schweitzera, to wprost wymarzone miejsce na hotel. Dlatego byliśmy oburzeni, kiedyśmy się dowiedzieli, że budują go tam, gdzie jest teraz, pół kilometra stąd. Dug odszukał człowieka, który dozorował maszyny, trącił go w łokieć i zagadnął: „Czy pan często myśli o Bogu?” Tamten człowiek wyszczerzył zęby. „A powinienem?” — spytał. Dug zbył to pytanie milczeniem. „Może w takim razie Bóg myśli o panu? — powiedział. — Może próbuje pana natchnąć”. Mężczyzna, to był jeden z tych tępych inżynierów, wskazał te swoje maszyny i odpowiedział pytaniem: „Chcesz zobaczyć, jak się tym kieruje, chłopcze?” Godność, och tak, Dug wyssał ją z moim mlekiem. „Nie po to tu przyszedłem — odparł, a głowę trzymał wysoko jak sztandar. — Motel trzeba zbudować na Rondzie Schweitzera. To samo usłyszy pan od Boga, jeżeli się pan wsłucha w siebie”. Tamten człowiek uśmiechnął się głupio i powiedział: „Przykro mi, chłopcze. O lokalizacji decyduje nie Bóg, ale projektant”. Tak właśnie powiedział ten jełopowaty inżynier. Inne dziecko na miejscu Duga by zaczęło prosić, przekonywać. Dug chłodno zmierzył inżyniera, wziął mnie pod rękę, wyprowadził na ulicę. Przez całą powrotną drogę zaciskał usta, dopiero gdyśmy stanęli przed domem, szepnął: „Ja mu wybaczam. Bóg przemawia tylko do nielicznych”. I przeszedł nad tym do porządku. W dalszym ciągu odmawiał codziennie modlitwy, ale uczył się wybornie i nie przysparzał mi najmniejszych kłopotów. Miałam z niego prawdziwą pociechę. Mąż przeważnie był w domu nieobecny, przebywał w jednostce albo w ogóle poza Ziemią, z czasem więc nie musiałam się liczyć, mogłam go przeznaczyć na wychowanie Duga. Pani Westrex wpadła w zadumę. Na ekranie holowizora buchały iskry, z głośników dobiegało trzeszczenie płonących bierwion. Strona 20 — On miał zaufanie do Boga — ciągnęła. — Wierzył, że nic złego spotkać go nie może. Rzeczywiście wiodło mu się nadzwyczajnie, jakby czuwały nad nim dobre duchy. Prymusem był w college’u i w Akademii, został pięciokrotnym mistrzem sportu, wygrywał konkurencje mnemoniczne i heurystyczne. To było wybitne dziecko, dziecko powodzenia i sukcesu. I tak jest po dziś dzień. Dug intuicyjnie wyczuwał, że się urodził pod szczęśliwą gwiazdą. Raz przyłapałam go na tym, jak stał w otwartym oknie łazienki i strofował swoich kolegów, którzy biegali przed naszym domem i wrzeszczeli: „Święty–stuknięty!” Było wtedy mroźne popołudnie, ziąb walił z dworu, a Dug stał w tym oknie rozebrany do naga, tak jak wyskoczył z wanny, z gorącej kąpieli, jeszcze ociekał wodą. Krzyknęłam, żeby się cofnął, żeby natychmiast zamknął okno, bo dostanie zapalenia płuc. On się roześmiał i spytał: „Zapalenia płuc? Ja? Ja?! Nie żartuj, mamo”. Kaszel znowu przerwał na krótko monolog pani Westrex. Monolog, którego słuchałem ze wzrastającym niedowierzaniem. — Mówię, a pan chce skosztować mojej nalewki. Tę recepturę odkrył Dug w jakiejś muzealnej księdze, zdaje się, kucharskiej. Nasi przodkowie nie byli tacy głupi, skoro umieli wykorzystać zioła dla potrzeb farmakologii. Termin „farmakognozja” powstał dopiero w dwudziestym wieku, ale już w średniowieczu, jeśli nie starożytni, znali lecznicze właściwości minerałów i roślin. I nie było podówczas żadnych cudacznych, zwariowanych wytworów techniki ani niedowarzonych inżynierów, którzy nie widzą nawet końca swego nosa. Dug wybaczył temu tumanowi, co nadzorował budowę motelu, wybaczył projektantowi i całej tej reszcie, ale ja nie mogłam się zdobyć na taką wspaniałomyślność. Nie mogłam i nie mogę! Josephine Westrex raptem wlepiła we mnie oczy z wyrazem bezgranicznego zdumienia. Nastąpiło to tak niespodziewanie i tak nie pasowało do sytuacji, że poczułem niepokój. — Czy moje żądania są zbyt wygórowane? — zapytała. — Czy mojemu synowi, mężowi i mnie nie należały się jakieś udogodnienia? Przecież przesunięcie motelu o te zakichane kilkaset metrów bliżej naszego domu nie byłoby nawet częściową rekompensatą za mój trud. A teraz? Dałam krajowi szefa Admiralicji Royal Cosmos Force, rozbudziłam w mężu ambicje, dzięki czemu został dowódcą 11 Eskadry, która z narażeniem życia zlikwidowała „Alkioneusa”, ten bolid, co omal nie zmiótł Europy z powierzchni Ziemi. Czy wdowa po zasłużonym oficerze Sił, matka admirała nie ma prawa do niezbędnej wygody? No, niech pan odpowie! Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie ustosunkować się do bezpodstawnych, lecz równocześnie w jakiejś mierze uzasadnionych roszczeń mojej rozmówczyni. Przypuszczenie, że są one zasadne, narzuciło mi niezachwiane przekonanie i gwałtowność, z jaką pani Westrex wysuwała owe roszczenia, gdyż pod względem merytorycznym były one z gruntu absurdalne. — Pan jest tym… no, tym… — Josephine Westrex zalotnie odgarnęła starczą ręką włosy z młodej twarzy — …och, dziennikarzem. Dlatego mówię to panu. Zresztą sam pan pytał. Jeżeli uzna pan za stosowne poruszyć tę sprawę w swojej gazecie czy audycji, zyska pan moją wdzięczność i zjedna sobie Duga. Przesłała mi dworny uśmiech, a potem zapadła w fotel, dając do zrozumienia, że audiencja ma się ku końcowi. Wstałem. Nie uczyniłem pani Westrex żadnej obietnicy. Wiedziałem, że w istocie rzeczy nie potrzebuje ona mojej interwencji. Ta nieszczęsna introwertyczka zapatrzona w przeszłość niczego już od życia nie oczekiwała. Wychodząc powiedziałem sobie, że wszystko, co tutaj usłyszałem, jest jedynie projekcją życzeń, wyobrażeń oraz fantazji starszej pani. I chciałem w to uwierzyć.