1010
Szczegóły |
Tytuł |
1010 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1010 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1010 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1010 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Karol Wojty�a
Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga
Wst�p
B�dzie to pr�ba przenikni�cia cz�owieka. Sama posta� jest �ci�le historyczna. Niemniej pomi�dzy sam� postaci� a pr�b� jej przenikni�cia przebiega pasmo dla historii niedost�pne. W og�le bowiem cz�owiek ma to do siebie, �e niepodobna go wyczerpa� historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, le�y u �r�de� jego cz�owiecze�stwa. Pr�ba za� przenikni�cia cz�owieka ��czy si� z si�ganiem do tych �r�de�. Przypuszczam, �e to si�ganie, o ile ma si� ��czy� z pewnym uwolnieniem od szczeg��w historycznych, pozostawi niejedno do �yczenia. Zawsze bowiem uwag� nasz� musi przyku� fakt. Fakt cz�owiecze�stwa - i to konkretnego cz�owiecze�stwa; za�o�yli�my, �e taki fakt nie jest ju� wy��cznie historyczny. W tym fakcie osadza si� niniejsze studium. Nad nim pochyla si� z troskliw� wnikliwo�ci�. Mo�e jednak mimo tego si� myli? - Bardzo mo�liwe. Wychodz�c bowiem z powy�ej wskazanych za�o�e�, nie spodziewa si�, aby dotar�o dalej ni� do pewnej postaci prawdopodobie�stwa. Prawdopodobie�stwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To za� zale�y od nat�enia i uczciwo�ci poszukiwa�. W tym te� w�a�nie miejscu znajdujemy si� w bezpo�redniej blisko�ci naszego bohatera. Posta� jego opiera si� w �wiadomo�ci ka�dego z nas o bogate t�o, w pe�ni nasycone wielorak� rzeczywisto�ci�. Tej to w�a�nie kr�giem rzeczywisto�ci ��czy si� ona z nami, przez ni� staje si� nam bliski i potrzebny. To te� nakazuje si�gn�� do konkretnych zasob�w jego cz�owiecze�stwa, aby odnale�� w nich ten szczeg�lny b�ysk na ciemnym tle tej rzeczywisto�ci, przez kt�r� ��czy si� on z nami. O ile zdo�amy ods�oni� ten b�ysk, utrwalaj�c go r�wnocze�nie w dost�pnych surowcach wyrazu? - S�dz�, �e o tyle, o ile umiemy uczestniczy� w tej samej wielorakiej rzeczywisto�ci, w kt�rej on uczestniczy� - i w spos�b do niego zbli�ony. I. Pracownia przeznacze� W dalszym ci�gu oka�e si� po�o�enie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, kt�rzy przez nie si� przesun�, stanowi� mimo wszystko zesp� zapami�tany z historii. Najwa�niejsze jednak s� ich przeznaczenia. Rozw�j ich przeznacze�. Ci dwaj, kt�rzy w tej chwili prowadz� rozmow�, utrzymuj� si� ci�gle raczej w bli�szej i lepiej o�wietlonej cz�ci pracowni. Maks. Dzienniki pisz� ju� o twojej wystawie, Stanis�aw. W�a�nie, widzia�em dzi� rano. - Na m�j rozum powinni ci� �ci��. - Spodziewam si�... - Idziesz zbyt na przek�r wszystkim. Tak nie mo�na. - Czy zastanawia�e� si� kiedy, Maks, �e to, co my przeobra�amy poza sob�, jest znikome, jest �miesznie ma�e. W�a�ciwie tylko staramy si� uchwyci�, czy te� raczej podchwyci� (no, rozumiesz) i przerzuci� poza siebie jakie� nieoczekiwane widzenie w�asnego "ja", przeobra�anego powoli i z nag�a �wiadomego swoich przeobra�e�. Potem ludzie przychodz�, zajmuj� si� dzie�em sztuki, w�a�ciwie poprzez nie bawi� si� cz�owiekiem, kt�ry tak potrafi zmieni� sw� sk�r�, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyj�� poza siebie. Kosztuje ich to zreszt� wcale niewiele. - Raczej zazdroszcz� ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie poj�cie o swoich widzach. Przyznam si�, �e mnie by�oby do�� trudno zdoby� si� na co� podobnego. - Chcesz mo�e zapyta�, na co w og�le tworz�. No, w ka�dym razie nie dla widz�w. - Nie odwa�y�bym si� a� tak wymierzy� pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne pos�annictwo spo�eczne. - To rozpu�� na palecie, poci�gnij olejem i zalep plastrem. Mo�e jeszcze s��wko o odpowiedzialno�ci... - A my�l� - �e owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialno�ci? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. S�dz�, �e to sprawa zbyt osobista. Pr�cz tego znamy si� zbyt dobrze i nie my�l� stroi� przed tob� �adnych p�z. - A wi�c - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o pos�annictwie sztuki. - I c� za pos�annictwo? Od oczu do p�dzla. Nie chc� jej przez to por�wna� z jakimkolwiek rzemios�em. O nie. Bezwzgl�dnie. Ale nie trzeba przesadza�. Warta tyle, �e mnie pobudza, daje mi ten rozp�d, ku kt�remu si� sk�ania moje w�a�ciwe "ja". A dzi�ki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze mo�na z niego wydoby�. Przecie� to jest w ko�cu w�ciekle ciekawe, jak to w�asne czyje� "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. Czeg� chcesz wi�cej? I to ju� ma swoje wystarczaj�ce znaczenie. Wok� mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywisto�ci wok� ciebie wyrasta powoli co�, narasta, rozszerza si�. Oczywi�cie ty, chocia� masz w tym sw�j udzia�, nie jeste� jednak wy��cznym sprawc� tej tajemnicy. To jasne. - Mylisz si� Stach. B��d tw�j zaczyna si� w najbli�szym s�siedztwie twojej sztuki. Czy s�dzisz, �e wok� niej wyrasta co� wi�cej ponad kr�g b��dnych i sprzecznych skojarze�? - Nie m�wimy oczywi�cie o kokieterii. - Ale� nie m�wimy o kokieterii, nie m�wimy o snobach. M�wimy o najuczciwszym w �wiecie widzu, s�uchaczu... Czy s�dzisz, �e ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwi�la�skiej, kt�ry warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w folia�ach z XIII wieku - �e on zdo�a odtworzy� w sobie ca�� prawd� twoich skojarze�, twego widzenia, twoich napi��? - Niezale�nie od tego. - Co - niezale�nie od tego? Je�li ju� niezale�nie, to tamto wszystko nie wchodzi w gr�. - Ale�, czepiasz si� wyraz�w. - Do pewnego stopnia - s�usznie. Jest mi to zreszt� jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego dowodu. Stanis�aw, (chce przerwa�) Czekaj. Niech sko�cz�. Ot� widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atom�w, kt�re kr���, ka�dy w swojej p�aszczy�nie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi si�, �e zmarnia�bym, gdyby si� przysz�o w�r�d tego zawrotnego ruchu mego "ja" wci�� liczy� z oddzia�ywaniem, z wp�ywami lub jeszcze z odpowiedzialno�ci�. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A pr�cz tego niejaka cz�� naszego "ja" domaga si� poklasku. - Kt�ry r�wnocze�nie lekcewa�ysz? - O tak. W ka�dym z nas tkwi cz�owiek wymienny jak pieni�dz i cz�owiek niewymienny, najg��bszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A c� robisz z owym wymiennym? Przecie� nie zbijasz mu fortuny? - Oczywi�cie. Niemniej nie zamierzam z nim walczy�. Wystarczy mi prosta �wiadomo�� tamtego, kt�ry jest niewymienny, i pewna przegroda mi�dzy jednym a drugim, kt�r� w sobie nosz�. Inaczej �ycie sta�oby si� poziome i g�upie. - A gdyby� jednak walczy� z tamtym wymiennym? - To by�oby niezno�ne. Wystarczy posiada� go przez �wiadomo��. I przez �wiadomo�� oddziela� go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi ci� to, Maks, gdy powiem ci, �e od tej rozmowy stajesz si� dla mnie du�o mniej tajemniczy? - Bynajmniej. Przez uchylone w g��bi drzwi pracowni wesz�a ju� od chwili Pani Helena z M�em. Bardzo cicho przesuwali si�, nie zauwa�eni, od obrazu do obrazu, chwilami przystaj�c obok stalug. Zwierzali sobie co� p�g�osem. Wida�, �e w pracowni tej nie czuj� si� obco. R�wnocze�nie rozmowa skupi�a Maksa wraz ze Stanis�awem w przeciwleg�ym, najbli�szym rogu pracowni, tak �e zupe�nie na razie nie zauwa�yli go�ci. Pracownia przy tym jest do�� g��boka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili da�a si� ju� wci�gn�� w rozmow�. Ci�gle jednak niezauwa�ona. Niespodziewanie:) - My�l� jednak, �e pan si� myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzie� dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzie� dobry. Pa�stwo tutaj? (Nie ma przywita�) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjecha� wczoraj wieczorem z Monachium na swoj� wystaw�. (Wymiana uk�on�w g�ow�) M�� pani Heleny. A, to pa�ska wystawa. Widzia�em ju� dzi� rano w dziennikach. Stanis�aw. (ponowny uk�on g�ow�) Maks. (opanowuj�c niejasne po�o�enie) Jak pa�stwo widzicie lub raczej s�yszycie - Stach przywi�z� z sob� w serduszku ogromnie wiele idea�u, a tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawzi��em si�, aby wyrwa� to z niego z korzeniami. Ale mo�e pa�stwo nie s�yszeli�cie naszej rozmowy?... - I owszem, s�ysza�am. I my�l�, �e pan si� myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszy� kopii. Mam do czynienia z osob� uprzywilejowan�, nietykaln�. Od razu og�aszam sw� pora�k�. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do uj�cia. - To, co pan wyznaje, co pan g�osi, to raczej oznacza oddalanie si� od sztuki. Stanowczo. - A cho�by nawet. Czy� nie mam prawa do takich do�wiadcze�? - Oczywi�cie. Ale trudno ju� przekonywa� i dowodzi�, gdy do�wiadczenia nie dope�ni�o si� dot�d. - Wolno pani tak s�dzi�. - O tak. Jestem o tym przekonana jak najg��biej. Pan mo�e nie zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w gr� wchodzi naprawd� jaka� tajemna wymiana, jakie� wzajemne uczestnictwo. Stanis�aw. (wtr�ca) Maks zechce pani od razu przytoczy�, co s�dzi o tak zwanej wymianie, a mo�e lepiej: o cz�owieku wymiennym. Maks. O�miel� si� dorzuci�, �e wchodzi w gr� ponadto jeszcze pewna odpowiedzialno��! Pani Helena. Pan �artuje. - Ale� nie. W linii rozumowania pani musi w�a�nie tak by�. - A zatem nie by�a to z�o�liwo��. Dzi�kuj� panu. Podziwiam, jak bardzo umie pan w��cza� si� w bieg my�li cudzych (�miej�c si�) i pan - i pan r�wnocze�nie przeczy temu uczestnictwu, do kt�rego dopuszcza pan innych przez sw� tw�rczo��, temu wp�ywowi, kt�ry wywiera pan na ich �ycie. - I ja - i ja r�wnocze�nie przecz� temu wp�ywowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak �wietnie umie w��cza� si� i uczestniczy� w sposobie my�lenia i czucia bli�nich. I z tak� uczciwo�ci�... - Prosta technika obcowania. A pr�cz tego musi pani wiedzie�, �e czyni to cz�owiek wymienny. Ten za� nie jest ani najg��bszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest cz�owiek niewymienny. Stanis�aw. (przerywa) Ot� i wyk�ad gotowy. M�wi�em pa�stwu. (Drzwi otwarto po�piesznie. Wchodz� Lucjan i Jerzy:) - Dzie� dobry pa�stwu. Pani Heleno. - Czy nie zastali�my Adama? Pani Helena. A w�a�nie i ja chcia�am zapyta� o Adama. Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wr�ci? Maks. Na dobr� spraw� powinien tu by� ju� od godziny. Ja r�wnie� czekam na niego. Poniewa� jednak jestem z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuj� ten czas oczekiwania na bezp�odne rozstrz�sania o cz�owieku wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... M�� pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my mo�e wst�pimy tu za jak�� gadzin�. Pani Helena. Uwa�am, �e s�usznie. Spodziewam si�, �e pan Adam zjawi si� w ci�gu tego czasu, a panowie b�d� mieli sposobno�� odr�ni� ostatecznie cz�owieka (nie) wymiennego od podmiotu �ywio�owych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I owszem, sam �w podmiot zjawi si� zapewne lada chwila w stanie bezwzgl�dnej niewymienno�ci, nieprzyst�pny �ywio�om. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowi�zuj�c oczekiwa� pa�stwa. M�� pani Heleny. Dzi�kuj�. (Wychodz�) Lucjan. Panowie w ko�cu �artujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywi�cie do�� trudno odnale�� Adama. Stanis�aw. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. Jestem g��boko przekonany. Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To co� innego. Poj�cie "talent" nie wyra�a tego, o co chodzi u Adama. Stanis�aw. Wi�c co? Lucjan. Okre�li�bym to w taki spos�b: Adam ogromnie wiele spraw przetwarza sob�, a potem skutki tego zaznacza na p��tnie. Uwa�acie, panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumie� t� r�nic�. Ka�dy z was w�a�ciwie doszukuje si� na p��tnie r�nych mo�liwych i kolejnych rozwi�za� swego �ycia; wasze �ycie rozgrywa si�, toczy si� na p��tnie. I dlatego wy nie mo�ecie pojmowa� �ycia inaczej; wy jeste�cie zwi�zani z p��tnem, uzale�nieni od palety. - Adam inaczej. U niego potrzeba p��tna i farb wlecze si� z daleka za jego najg��bszym �ywio�em. Zwraca si� do nich niemal z niech�ci�, niemal z lekcewa�eniem, bo mimo wszystko pojmuje je jako �rodki i jako takie s� mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemios�a jest daleko lu�niejszy. Jest daleko bardziej niezale�ny. Zasadniczo �yje w sobie, rozwija si� i kurczy w sobie, nie na p��tnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz. Jerzy. Ciekawe... Stanis�aw. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodaj�e poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek b�d�, wszyscy godzimy si� na to, �e ostatnimi czasy bardzo a bardzo si� zmieni�. Maks. Opowiem wam zdarzenie. By�o to mo�e tydzie� temu. Przyszed� tutaj Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodzi�o o portret. Adam zacz�� mu wyk�ada� swoje nowe teorie o wzajemnej odpowiedzialno�ci. Jednym s�owem, otworzy� wszystkie grube sakwy naszego bogacza i stara� si� przekona� go, �e wszyscy n�dzarze ze Zwierzy�ca i z Krakowskiej maj� prawo do jego zasob�w. Tamten stara� si� spraw� pokrywa� �artem, potem uprzejmo�ci�, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam by� nieub�agany. Oczywi�cie to wszystko dzia�o si� w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali si� w usposobieniu wzajemnej wyrozumia�o�ci. Stanis�aw. Nawet do�� trudno pomy�le�, aby z mistycznej palety Chmielowskiego mog�o sp�yn�� pe�nowarto�ciowe podobie�stwo bogacza... Jerzy. Chyba jakiego� bogacza z ewangelii. W istocie jest tu do�� znaczna odleg�o��. Maks. S�dzisz zatem - lepiej dla niego, �e nie zosta� odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam... (Pukanie do drzwi) Maks. Wej��! Wo�ny z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydzia�u opieki spo�ecznej. - Aha, dobrze. Wr�cz� panu Chmielowskiemu, skoro tylko powr�ci. Tymczasem mog� pana poufnie zapewni�, �e opieka spo�eczna napyta�a sobie gro�nego inkwizytora. - Co to znaczy: inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, kt�ry b�dzie jej chodzi� mocno po pi�tach. - Nie wydaje mi si� znowu tak �atw� rzecz� chodzi� po pi�tach panu naczelnikowi wydzia�u opieki spo�ecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - S�dzi pan? No zobaczymy, o ile trafny by� pa�ski s�d. Tymczasem do widzenia. (Wo�ny po przepisowym uk�onie wydala si�, zamykaj�c za sob� drzwi) Lucjan. Domy�lam si� przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzi�ty. No rozumiecie - posiad�o go. Maks. O tak, i to mocno. Lucjan. Tusz�, �e znam pocz�tek tego ci�gu. Bo uwa�acie, to jest ci�g, to narasta z pewnym przy�pieszeniem. Ot�, by�o to kiedy� podczas ostatniej zimy lub raczej na przedwio�niu. Wracali�my od hrabiego Z. By�o nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzie� na Krakowskiej deszcz ze �niegiem zacz�� dojmuj�co przycina�, zerwa� si� przy tym wiatr i wnet sypn�o nam w oczy g�st�, wilgotn� kurzaw�. Kto� powiedzia�, �e trzeba przeczeka�. Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zacz�� myszkowa� ko�o klamki. Nagle drzwi ust�pi�y bez trudu. Wszyscy mimo woli cofn�li�my si� w g��b. Przestrze� by�a ogromna, p�mrocza, kilka zaledwie kropel �wiat�a kapa�o od jednej i drugiej naftowej lampy wisz�cej u stropa, zatrzymuj�c si� w po�owie wysoko�ci sali. Dno samo le�a�o w mroku. Pami�tam wtedy Adama. Posun�� si� z wolna naprz�d, jeden drugi krok... wszed� w t� mroczn� przestrze�. Stali�my wszyscy przy drzwiach. S�ysza�em na posadzce jego kroki. Nie st�pa� po deskach, by�o to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczai�y si� do ciemno�ci. Zobaczyli�my wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze s�omy rzuconej na jakie� deski; na ich brzegu przycupn�li ludzie. Siedzieli, le�eli, ko�ysali si�, z kolanami wysoko pod brod�, z�o�eni jak kad�ub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali p�g�osem. Gdzie� z k�ta kto� awanturowa� si� o miejsce. Byli m�czy�ni i niewiasty. W tym wszystkim najg��bsze wra�enie czyni� g�uchy pog�os st�p Adama. Szed� on mi�dzy rz�dami legowisk, jakby przyci�gany nieznan� si��: szed�, szed�, od jednych do drugich. Zdj�� sw�j szeroki kapelusz i ni�s� go w r�ce, mn�c na piersiach. Potem ju� prawie nie by�o wida� jego postaci, s�ysza�em tylko ten krok, dudni�cy w mroku ogrzewalni, jakby spada� z bardzo wysoka. Tak szed�, zapewne przeprowadzany niekt�rymi oczyma, to z nienawi�ci�, to zn�w z ciekawo�ci�, jak kto� zab��kany, kto po raz pierwszy szuka schronienia w tej norze. Potem wr�ci� ku nam. Wygl�da� strasznie. W s�abym �wietle kaganka twarz mia� jakby ulan� z zielonego wosku. Wielkie oczy przera�one. Broda i w�osy, zmoczone, dope�ni�y wyrazu. Pami�tam, powiedzia�em mu: Adam, deszcz usta�, mo�emy p�j��. Wyszed� z nami bez s�owa. Nikt nie odwa�y� si� powr�ci� rozmow� do wspania�ego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli t� przepa��... Stanis�aw. A c� Adam? Lucjan. Adam nie powiedzia� nic do ko�ca Grodzkiej. Po�egnali�my si� r�wnie� bez s�owa. To w jego stylu. Ale teraz wzi�� na warsztat. To te� w jego stylu. Stanis�aw. Wzi�� na warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sob�. Stanis�aw. C� z tego wyniknie? Jaki� nowy okres tw�rczo�ci?... Lucjan. Nie wiem. Powiedzia�em wam, co s�dz� o tw�rczo�ci Adama. Powiedzia�em wam, co s�dz� o Adamie. Maks. To pewne, �e odt�d przesta� nale�e� do siebie, przesta� nale�e� do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pi�ciu minutach rzuca p�dzel i patrzy bezmy�lnie na Wis��. Jest wyra�nie roztrz�siony. Usi�uj� odnale�� w nim to wszystko, co by�o dawniej, za czas�w monachijskich, kiedy ten ch�opak by� dla mnie tak jasny, wr�cz bez tajemnic, bez tych wszystkich wewn�trznych za�ama�, na kt�rych gromadzi si� cie�. I wiecie - nie mog�... Nie zdaj� sobie sprawy, dlaczego, ale mam na tyle wyczucia, aby stwierdzi�, �e znajduje si� w nim co� nowego, co� obcego, jaki� pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Prosz�. (Wchodz� Teolog i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastali�my pana Chmielowskiego? Maks. Powinien nadej�� lada chwila. Tymczasem got�w jestem s�u�y� w jego zast�pstwie. Teolog. A wi�c m�g�by nam pan pozwoli� obejrze� p��tna pana Chmielowskiego? Moja matka przyjecha�a w�a�nie ze wsi, chcia�bym pokaza� jej jeden z ciekawych przejaw�w wsp�czesnego malarstwa religijnego. Maks. Oczywi�cie, nie widz� �adnych przeszk�d. Wiem, �e Adam. mia� zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego by�a dost�pna dla wszystkich. Natomiast nie lubi wystaw. Teolog. Dzi�kuj� panom. (Cofa si� z matk� w g��b i tam rozpoczynaj� ogl�da� obrazy, zamieniaj�c czasami kilka s��w szeptem. Z przodu rozmowa toczy si� dalej) Maks. Wi�c powtarzam - pierwiastek nowy, niedost�pny dla mej wnikliwo�ci. Jerzy. Czy rzeczywi�cie nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. M�g� by� i dawniej, tylko nie do�� wyrazisty, i dlatego nie stwarza� dla pana w�a�ciwego oporu. M�g� pan po prostu przenika� cz�owieka tak z�o�onego, wype�nionego tym samym, co pan, m�g� pan swobodnie przechodzi� przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio by�o w nim nie ujawnione, jakby zar�wno w jego cz�owiecze�stwie, to wszystko teraz wyros�o nagle, czy te� inaczej - rozla�o si� jak cie� planety w ksi�ycu. Stanis�aw. I dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - sta�o si� nagle za�mieniem. Maks. ... by� mo�e... Jerzy. (powraca do swych wywod�w) Ale niech pan nie wyobra�a sobie zn�w jakiego� przewrotu we wszech�wiecie. Nie, nie. To ju� dawno musia�o w nim tkwi�. Wszystko tkwi w cz�owieku. Trzeba tylko si�, kt�re uwolni� co� dot�d nie znanego. Maks. Sk�d s� te si�y? Jerzy. Nie wiem. D�ugo bada�em podobne przejawy, d�ugo szuka�em w r�nych ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa si� na chwil� w tym ognisku. Panowie cz�ci� popadaj� w zadum�, cz�ci� odsun�li si� od tematu z wyra�n� ulg�. I jedni, i drudzy �ledz� zupe�nie niepotrzebnie i bez g��bszej uwagi najbli�sze z p��cien, rozstawionych po pracowni. To samo czyni� po drugiej stronie Teolog wraz z ow� Starsz� Pani�. Ci ostatni przysun�li si� teraz nieco bli�ej, tak �e mo�na us�ysze� pewne uwagi, kt�rymi dziel� si� ze sob�:) Starsza Pani. Nie znajduj� tutaj tego dzieci�cego, naiwnego prawie doj�cia do Boga, jak u prerafaelit�w, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakie� m�cz�ce okr��anie. Teolog. No tak, ale musi mama przyj��, �e dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pi�� wiek�w historii, ale r�wnie� pot�ne wahnienie my�li. Starsza Pani. Tak... A pr�cz tego, wszystko to si� jako� dziwnie ko�czy w nim. Mo�na dobrze dostrzec, �e co� go przenosi, przewy�sza, ale ju� du�o trudniej ustali�, co to jest. Czy jaka� li tylko melancholia, czy rzeczywi�cie co� nadprzyrodzonego? Teolog. O, prosz� spojrze�, na przyk�ad ten Chrystus... Oczywi�cie jest ostro�ny, ale czy mama nie my�li, �e jest to pod wielu wzgl�dami daleko cenniejsze? Otwiera bowiem przed nami to ogromne napi�cie w g��bi artysty. To za� ma swoj� moc. Starsza Pani. Oczywi�cie, m�j Kaziu. Zaraz pozna�, �e� jezuita. Ale i tamci przecie� nie s� �atwizn�. Teolog. O, z ca�� pewno�ci� dost�p mieli du�o �atwiejszy. Dzi�, niech mama pomy�li, przez ile przeszk�d musi si� przedziera� kto�, kto szuka tak, jak on. Dlatego w�a�nie m�wi� �e pr�cz kilku wiek�w historii trzeba tu wci�gn�� w por�wnanie i to pot�ne wahnienie umys�owo�ci. Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko by�o przedmiotowe i oczywiste. Tu za� - jak by ci to powiedzie�... bo nie chodzi o to, �e wszystko nabiera niejako warto�ci od osobistego prze�ycia artysty, ale �e daleko bardziej obrazuje samo jego prze�ycie ni� rzecz. (W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych pad�o jednak kilka zdawkowych uwag:) Jerzy. No, jak�e si� zapowiada wystawa? Stanis�aw. Przypuszczam, �e mnie zetn�. Maks obiecuje mi to z ca�� �cis�� stanowczo�ci�. Maks. Tak. Lucjan. Niech si� pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy �cina�em Adama, kt�ry r�wnocze�nie jest moim serdecznym przyjacielem. Bez tego �ycie sta�oby si� nudne. Stanis�aw: Oczywi�cie. (Drzwi otwieraj� si� szybko. Adam. M�wi jeszcze przez drzwi do kogo� z drugiej strony:) - A wi�c to tutaj. Zapami�tajcie sobie dobrze. Numer domu. Pi�tro. Drzwi. Mo�ecie przyj�� dzi� wiecz�r. B�dzie mo�na si� przespa�. Maks. (do otaczaj�cych) Te historie staj� si� coraz cz�stsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz wi�cej przytu�ku dla �ebrak�w. Adam. Zamyka drzwi powoli. Zwraca si� w stron� os�b zebranych w prawym k�cie pokoju. Teolog wraz ze Starsz� Pani� przesun�li si� r�wnocze�nie tak daleko w przeciwnym kierunku, �e m�g� ich nie zauwa�y� lub nie odr�ni�. Teolog czyni zrazu lekki uk�on g�ow� w kierunku Adama, ale nie zauwa�ony, powraca do ogl�dania obraz�w, pozwalaj�c Adamowi zaj�� si� wy��cznie przyjaci�mi z prawej. Teolog. O, jest pan Chmielowski... Starsza Pani. A... to mo�e... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilk�. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzie� dobry. (Jest nieco oszo�omiony) Maks. Nie rozpoznajesz nowych go�ci. Adam. A rzeczywi�cie. Stanis�aw. By�o do przewidzenia, �e zjawisz si� w tych dniach. (Do�� oboj�tnie) - A co w Monachium? Stanis�aw. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak. (Rozmowa raczej si� rwie.) Adam. (rozpoczyna zn�w z du�o wi�kszym o�ywieniem) Czy nie by�o tu do mnie kogo�? Maks. Kogo? Adam. No, powiniene� zna�... A nie, rzeczywi�cie. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie by�o m�czyzny w wieku oko�o 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie by�o nikogo takiego. Owszem, by�a pani Helena z m�em. Adam. A tak? Maks. Maj� powr�ci� lada chwila. Poza tym by� wo�ny z rady miejskiej. Przyni�s� dla ciebie jakie� pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa kopert�, czyta). - Pr�cz tego (Maks uderza si� w czo�o) - masz w pracowni go�ci, kt�rzy przyszli podziwia� twoj� tw�rczo��. Teolog. (teraz k�ania si� g�ow� bardzo wyra�nie. To� samo czyni jego matka) Dzie� dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, �e pozwolili�my sobie wtargn�� do pa�skiej pracowni pod jego nieobecno��. Ale moja matka bardzo pragn�a pozna� pa�skie malarstwo. Adam. (czu�, �e zosta� oderwany od listu jak od czego� bardzo wa�nego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka krok�w) Witam pa�stwa. Jestem pani ogromnie wdzi�czny za zaj�cie si� moj� skromn� tw�rczo�ci�, kt�ra nigdy doprawdy nie mog�a si� zdoby� na �aden wysi�ek pe�niejszy, na �aden ca�kowity wyraz. - Prosz� nie ujmowa� tego inaczej, jak pr�by. Starsza Pani. S� dla nas tym ciekawsze. Adam. Dzi�kuj�. Starsza Pani. Ale bodaj �e przeszkodzili�my panu. Czy pozwoli nam pan doko�czy� naszych ogl�dzin? Adam. Ale� oczywi�cie. Czuj� si� zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z wydzia�u opieki. Darujcie, ale wszystko to wygl�da na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnuj� si� lub raczej domarnowuj� z dnia na dzie� coraz to nowe dziesi�tki ludzi. M�wi�: coraz to nowe, bo znaczna cz�� mieszka�c�w ulega co dzie� zmianie. Tubylcy stanowi� sam rdze�. Tych jest niewielu. I ci bezwzgl�dnie opanowali ju� po�o�enie. Wszyscy inni, kt�rzy tam pojawiaj� si� z dnia na dzie�, otrzymuj� od nich odpowiedni zastrzyk dokszta�caj�cy; i tak wychodz� w �wiat. Co si� z nimi dzieje? Gdzie si� roz�azi, rozp�ywa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywi�cie, tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, �e ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto mo�e w tej chwili uczyni� - - A ja wiem, �e ta rzesza rozsadzi... Przecie� po wyj�ciu z ogrzewalni nie staj� si� ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. C� na to pan poradzi? Adam. (ci�gnie swoje) Spo�ecze�stwo nie wie, co w sobie nosi. Spo�ecze�stwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka r�nica, �e chory organizm szybko musi si� wyda�, musi nie doci�gn�� i opa��. Podczas gdy spo�ecze�stwo d�ugo mo�e w sobie kry� chorob�. Raczej: mo�e kry� si� przed chorob�. Tak. Kryjemy si�, uciekamy na ma�e wysepki zbytku, tzw. stosunk�w towarzyskich, tzw. uk�adu spo�ecznego, czuj�c si� w tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpiecze�stwo jest wielkim k�amstwem, jest z�udzeniem. To bezpiecze�stwo wi��e nam oczy i zatyka uszy. Ale to wszystko musi wreszcie prysn��. Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to d�u�ej ni� trwa �ycie kogokolwiek z nas. A zreszt� - powtarzam - c� pan mo�e na to zrobi�? Adam. (wci�� jakby nie s�ysza�) Ka�dy z nas idzie swoj� drog�. Ka�dy lepi swoje gniazdko. Tymczasem dla tylu ludzi drogi sta�y si� za ciasne. Nie ma gdzie postawi� stopy. Nie ma skrawka ziemi, kt�ry by mo�na nazwa� swoim. Nie ma kromki chleba, na kt�r� by mogli zapracowa�. Nie ma dziecka, kt�re by mogli wyda� na �wiat z tym prze�wiadczeniem, �e nie b�dzie zawalidrog�. A my w tym wszystkim poruszamy si�, zadufani w si�� jakiego� powszechnego uk�adu, kt�ry ka�e przemilcza� rzeczy krzycz�ce i t�umi� usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czego� brak. Nie wiem jeszcze, czego, M�cz� si�, aby odgadn��. Ale wiem, �e brak - i wiem, �e to rozsadzi. (Wchodz� Pani Helena z M�em) Pani Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No c�? Czy panowie przyszli�cie w ko�cu do jakiego� ostatecznego wniosku na temat cz�owieka niewymiennego? Maks. Najzupe�niej nie. Lecz to sam �w cz�owiek zjawi� si� i od chwili usi�uje przerazi� nas swymi wywodami na temat ludzko�ci zagro�onej od do�u, z�eranej od korzenia. Adam. Pa�stwo zechc� chyba usi���. (Szybko zwraca si� do Maksa) To nieprawda, Maks. Ludzko�� nie jest bynajmniej z�erana od korzenia. Jest raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie b�dziesz przecie� twierdzi�, �e rozk�ad n�dzy odpowiada rozk�adowi kary. S�usznej kary. Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafi� tworzy� �ycia i losu drugiego cz�owieka. Adam. To znaczy: b�d� sobie szed� swoj� drog�, b�d� wi� swoje gniazdko, korzystaj�c z bezpiecznego na poz�r uk�adu spo�ecze�stwa. A je�li ten uk�ad runie, je�li ja przypadkowo znajd� si� na dole - to c� wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie spo�ecze�stwa. W twoim uj�ciu tworzy si� ono ci�g�o�ci� przewrot�w i przemian. Jednostka za� doskakuje do spo�ecze�stwa jako cz�steczka przemieniana, przewracana i d�wigana. Nie godz� si� na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do spo�ecze�stwa. Zadanie jej jest przede wszystkim jednostkowe. Pos�annictwo przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialno�� jednostkowa. Spo�ecze�stwo zale�y od tego, czy jednostka to swoje zadanie, pos�annictwo i odpowiedzialno�� zdo�a postawi�, czy te� je po�o�y. Je�li postawi, spo�ecze�stwo sk�ada� si� b�dzie z wi�kszej liczby jednostek warto�ciowych - i samo b�dzie raczej warto�ciowe. Je�li natomiast po�o�y, coraz wi�cej b�dziesz znajdowa� w nim ogrzewalni i przytu�k�w, kt�re s� oczywi�cie zjawiskami przeciwspo�ecznymi. S� o�rodkiem przyci�gaj�cym wykoleje�c�w i nierob�w. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilo�� prawdy. Nad jedn� tylko rzecz� przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobi� ty, mam zrobi� ja, ma zrobi� Stach, ma zrobi� pani Helena? - Pa�stwo daruj�. Maks. Ale� to w�a�nie ju� powiedzia�em. Ma spe�ni� swoje zadanie, ma stworzy� warto��. Stworzy� warto�� z tych zasob�w, kt�re w �yciu znajduje. A dlatego, �e znajduje je przede wszystkim w sobie, musi si� w sobie szczelnie zamkn��. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to by�aby w�a�nie postawa przeciwspo�eczna. Adam. Ja my�la�em tak samo bardzo d�ugi czas. My�la�em jeszcze dwa miesi�ce temu. Od dw�ch miesi�cy widz�, �e to nie wystarcza. Nie mo�emy dopu�ci�, aby poza nami ca�a masa ludzka k��bi�a si� po ogrzewalniach, wiod�a �ycie nieomal zwierz�ce, wy��czaj�c z niego powoli wszelk� inn� �wiadomo�� poza poczuciem g�odu i l�ku. Nie, nie! Jerzy. Ale c� pan mo�e na to poradzi�? - Panowie, czy nie uwa�acie, �e rozmowa schodzi na tory, na kt�rych m�g�by przyda� si� nam teolog? Prosz� ojca, czy pa�stwo nie mogliby przy��czy� si� do naszych roztrz�sa�? Po�o�enie jest do�� k�opotliwe. Adam stoi przed drzwiami, kt�re s� szczelnie zamkni�te. Zatrza�ni�te. Co gorsza: ka�da pr�ba ich otwarcia napotyka na bezwzgl�dny op�r. Adam jednak chce koniecznie wedrze� si� do wn�trza. Robi to z uporem, kt�ry jest mu w�a�ciwy. Up�r na razie zast�puje mu potrzebne si�y. Ale up�r mo�e si� wyczerpa�. I wtedy ja obawiam si� o Adama. - Z drugiej strony nie mog� ca�kowicie zgodzi� si� z Maksem... Maks. W�a�nie. W ten spos�b, jak ty, my�li i post�puje ogromna wi�kszo�� ludzi. Mo�na by przyj��, �e ludzie na og� albo my�l� tak, jak ty, albo znajduj� si� po ogrzewalniach. I w�a�nie dzi�ki temu ten przewr�t, kt�ry Adam czuje tu�, tu� - nie nast�puje. I nie nast�puje ju� od stuleci, chocia� na dobr� spraw� od stuleci powinien ju� nast�pi�. I c�? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy prawo tak patrze� na �wiat. Z drugiej strony ludzi, kt�rzy my�l� tak jak Adam, jest niewielu. Na szcz�cie. Tacy ludzie, kieruj�c si� niecierpliwym s�dem, s�u�� przy ca�ej swej osobistej szlachetno�ci do wywo�ywania przewrot�w. A przewroty s� zjawiskiem raczej przeciwspo�ecznym. Teolog. Stara�em si� uchwyci�, o co panom chodzi. Przyznaj�, �e dzi�ki temu ludzko�� posz�a w prz�d, nie posz�a wszerz. Rozwlok�a si� jak wojsko w odwrocie, r�wnocze�nie skurczy�a. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej, �e r�nica, kt�ra obu pan�w dzieli, w istocie jest niewielka i wymaga wnikliwo�ci, je�li si� chce j� dok�adnie uchwyci�. Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, �e on jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o s�uszno�ci swej postawy. A ja... a ja od jakiego� czasu... nie mog� wybrn��. (Pukanie do drzwi) Adam. Prosz�. A, to pan. Pyta�em ju� o pana. (Cz�owiek Nieznajomy Nikomu) Prosz�, to moi towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (k�ania si� z daleka g�ow�) Pozwoli pan, �e ogl�dn� pa�skie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracaj�c do przerwanej rozmowy) - Nie mog� wybrn��... zdaje mi si�, ma�o - jestem g��boko prze�wiadczony, �e to wszystko razem to nic innego, jak ci�g�a ucieczka. Stanis�aw. Ucieczka?... Adam. Tak. Ucieczka. Stanis�aw. Przed kim? Adam. W pewnym znaczeniu przed sob� samym. Ale nie. (snuje) Przecie� Maks tak�e jest sob�, Maks tak�e �yje w tym samym �wiecie, co ja, co ka�dy z nas.. A Maks nie musi ucieka�, nie ma poczucia, �e jest �cigany... A zatem to nie jest... ucieczka przed sob� samym. Maks. Oczywi�cie, zapewne ucieczka przed odpowiedzialno�ci�. Tak? Ciekaw jestem, w jaki spos�b ja mog� by� odpowiedzialny za obywatela, kt�ry zmarnowa� swoje �ycie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ci�gle my�lisz, Maks, �e uk�ad ludzkiej n�dzy odpowiada uk�adowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed odpowiedzialno�ci�. To jest ucieczka przed czym�, a mo�e raczej przed kim� w sobie i przed kim� w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kim� w sobie i w nich? Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno m�cz�ca. Wszystko, co dotychczas usi�owa�em uczyni�, by�o to jedynie os�anianie si�. I dlatego ucieczka jest m�cz�ca. Ci�gle otwiera si� we mnie jeszcze co�, co dot�d by�o zamkni�te, czego dot�d strzeg�em, o czym nie wiedzia�em... Od pewnej chwili to staje si� jasne - i p�dzi. A ja ci�gle uciekam. Nie broni� si�. Nie wiem, jak si� broni�. Czuj�, �e nale�a�oby przej�� do natarcia. Na to trzeba by jednak ca�kowicie zmieni�... Teolog. A wi�c jest to stopniowe rozja�nianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak - mo�na by w ten spos�b powiedzie�. Stopniowe rozja�nianie - i nacisk. Ale ta jasno�� boli. Za ka�dym razem boli g��biej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego broni�? Broni� prawa do widzenia �wiata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna wi�kszo�� ludzi. Prawda, Jerzy? - Za par� groszy, za z�ot�wk� tu, za z�ot�wk� tam - prawa do spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrot�w, tych wszystkich napi��. Do oddzielenia si� od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za z�ot�wk� tu... za z�ot�wk� tam... do zamykania wszystkich przewrot�w �wiata w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo zn�w otworzy si� jakie� �wiat�o i trzeba ucieka�. I zn�w... i zn�w. Rozja�nianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwraca�am ci uwag�, Kaziu. To do�� widoczne w jego obrazach. Teolog. (m�wi przed siebie, ale raczej do Adama) To mo�e by� powo�anie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym ci�gu wytrwale ucieka�. Adam. Tak? (po chwili, jakby si� budzi�) Nie. Darujcie. Jak�e mo�na w taki spos�b roztkliwia� sob� drugich? Nie. To stanowczo nadu�ycie. A, o czym�my to rozmawiali... No wi�c tak... Maks, masz bezwzgl�dnie sporo s�uszno�ci. Ale, widzisz, nie ka�dy mo�e tak jak ty. Maks. Uwa�am, �e powiniene� malowa� za wszelk� cen�. Powiniene� sobie zadawa� gwa�t. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzy� w sztuk�, tak jak ty! Maks. A ty co?... My�lisz mo�e, �e si� od niej uwolnisz? My�lisz, �e to ca�e �ebracze przedsi�wzi�cie sko�czy si� inaczej ni� kilku nowymi p��tnami, kt�re b�d� bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, kt�re zrobi� wielkie wra�enie i rozpoczn� nowy okres tw�rczo�ci?... Ot, i wszystko. Pani Helena. I wtedy oka�e si�, jak owocn� by�a ca�a ta m�czarnia, kt�ra pana toczy od miesi�cy, panie Adamie. Lucjan. Obawiam si�, �e pani si� myli - Adam. Ja r�wnie�... Pani Helena. A ja jestem pewna, �e nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pe�n� warto��. Z kolei te prze�ycie przenosi si� w nasze pos�annictwo. W ko�cu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, je�li tak wolno powiedzie�, g��biej w strumieniu pi�kno�ci... Jerzy. ...kt�ry przep�ywa przez nas... Czy� mam doko�czy� zdania poety? Pani Helena. Poeta si� myli�. Ja �wiadcz� przeciwko niemu. Ca�ym �yciem �wiadcz�, ca�� tw�rczo�ci�. Adam. Jedno i drugie ma cen� ogromn�. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie ma�o. Pani Helena. Ma�e... w jakim znaczeniu? Adam. No tak, ma�o. To znaczy... widzi pani - tym nie mo�na wyp�aci� wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No wi�c... Prosz� mi powiedzie�, ile pani� kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien spos�b ca�e �ycie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny wykup. Za ka�dym razem p�ac� pe�n� cen� i za ka�dym razem p�ac� ponownie. Adam. Tak, to rzeczywi�cie dziwny wykup... (nagle) Ot�, widzi pani, ja za t� cen� nie mog� si� wykupi� - Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem sam. (Przerwa. Wszyscy milkn�, jakby skupieni w ostatnim s�owie) Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, �e zabrali�my mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabiera�em. Starsza Pani. Tymczasem musimy po�egna�. �yczymy panu jak najpe�niejszych osi�gni��. Adam. Dzi�kuj�. Po stokro� dzi�kuj�. (Starsza, Pani i Teolog wychodz�) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzi�, Adam, �e stajesz si� s�awny. Coraz wi�cej ludzi odwiedza twoj� pracowni�. Maks. Je�li wliczy� do tego domokr��c�w i �ebrak�w, s�awa uro�nie w niesko�czono��. Pani Helena. Musz� panu powiedzie�, Adamie, �e szczerze podziwiamy to pa�skie oddanie dla najubo�szych. Maks. Zn�w b�d� musia� si� pani sprzeciwi�, chocia� nie przychodzi mi to �atwo. Ale - nie mo�na s�u�y� r�wnocze�nie dwom podziwom. Odk�d Adam - jak pani powiada - odda� si� najubo�szym, co sk�din�d jest godne podziwu, odt�d p��tna stan�y. Czy�by przesta�y by� wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. S�dz�, �e nie. Nikt nie zdo�a wyrwa� z jego wzroku tego widzenia. Adam. Ma pani s�uszno��. Czasem jedno widzenie najzupe�niej wystarczy... (Przerwa) Pani Helena. Dlaczego nie doko�czy� pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo zdania tego nic ju� nie zdo�a uzasadni�. I dlatego powtarzam: nie mo�na s�u�y� r�wnocze�nie dwu podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastaj�, dope�niaj� si� w jakiej� nadrz�dnej ca�o�ci? No c�, panowie? Spotykamy si� na wystawie pana Stanis�awa. Stanis�aw. Oczekuj�. (Pani Helena wychodzi z M�em) Stanis�aw. Wiesz ju� chyba, Adam, �e umar� Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanis�aw. Trudno by�o inaczej. Andrzeja musia�y dobi� te dawne powsta�cze suchoty. Adam. Pami�tam t� przepraw� przez Pilic� - byle tylko dopa�� skraju lasu... Wtedy strzaskali mi nog�. Lucjan. Swoj� drog�, Adasiu, m�g�by� i ty bardziej uwa�a� na siebie. �mier� powsta�cza jest uparta. Z pewno�ci� nie masz ju� dawnego �o�nierskiego zdrowia. A te twoje w��cz�gi o g�odzie do wieczora, B�g wie gdzie, te� ci go na pewno nie przysporz�. El�bieta bardzo martwi si� o ciebie. Adam. O, dzi�kuj�. Zawsze wasz dom by� mi poniek�d rodzinnym. Lucjan. Mo�e zajdziesz kiedy� w tych dniach? Nie pokazujesz si� od tak dawna. Mogliby�cie przyj�� razem ze Stanis�awem. No, a teraz to my ju� chyba p�jdziemy, panie Stachu. Prosi� mnie pan, aby jeszcze za�atwi� t� spraw� w Zwi�zku. Mo�emy wst�pi� od razu. Stanis�aw. O, ch�tnie. - Adam, do zobaczenia jutro. (Wychodz�) (Chwila milczenia. - Pozosta� �w Cz�owiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie nie bra� udzia�u w dotychczasowej rozmowie. Przesuwa� si� z wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy) Nieznajomy. No, wi�c teraz by�yby do om�wienia nasze sprawy. Adam. Daruje pan, �e musia� czeka� tak d�ugo. Nieznajomy. By�o mi to najzupe�niej na r�k�. Pomog�o do wyko�czenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, �e nawi��� do poprzedniej rozmowy, kt�rej by�em tutaj �wiadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt wytwornie pods�uchiwa� rozmow�, w kt�rej si� nie bierze udzia�u, ale ja ca�e moje �yciowe zadanie w du�ej mierze opieram na pods�uchu. Pan r�wnie�. Adam. Nie przypuszczam. Nieznajomy. To znaczy - pan nie pods�uchuje cudzych rozm�w, jak ja. Mimo tego pan �yje z jakiego� pods�uchu. Nieraz my�la�em o tym i zastanawia�em si� nad tym, w jaki spos�b m�g� pan pods�ucha� tyle prawd, prowadz�c r�wnocze�nie �ycie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie powa�n� zagadk� - musz� panu powiedzie� na wst�pie. Adam. Zupe�nie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: pods�uch. Wi�c przyjmijmy, �e pan pods�uchuje rozmowy. Wiem o jednej, kt�r� pan pods�ucha�. Do�� trudno zreszt� by�o post�pi� inaczej, skoro rozm�wcy nie zechcieli �ciszy� nieco swych g�os�w, zwa�aj�c na pa�sk� obecno��. Sami przez to wydali si� na �up owego pods�uchu. Przypuszczam zreszt�, �e bez wi�kszych zastrze�e�. Czy nie zna pan nikogo w�r�d nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; s� to ludzie s�awni. Osobi�cie nikogo. Nigdy nie prowadzi�em pods�uchu w tych ko�ach... - Zatem sami, s� sobie winni. - A teraz pozwoli pan, �e wydam pewien s�d. Wobec pana b�d� m�wi� to, co my�l�. Zrzekam si� prawa do ukrywania moich my�li. Nie czyni� tego z sentymentu, ale po prostu dlatego, �e tak wynika z moich za�o�e� wzgl�dem pana. - To znaczy?... - B�dzie do�� zabawnym okre�li�, o ile wszyscy ci rozm�wcy myl� si� co do pana. Powtarzam, wchodzimy bezpo�rednio w kr�g moich za�o�e�. Musz� wiedzie�, gdzie inni b��dz�, aby unikn�� ich b��du. Chodzi o spraw�, kt�ra mocno przerasta ich wsp�lny niepok�j. (Przerwa) Nie wiem, czym niepokoi� si� w panu ten ksi�dz; s�dz�, �e jego omy�ka w odniesieniu do pana by�a do�� bezosobista - - Pozostali z pa�skich przyjaci� chc� za wszelk� cen� sprowadzi� jego gniew do wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o pa�ski gniew. Ten gniew jest warto�ci�, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest pa�skim pods�uchem, jest intuicj�, wczuciem si� w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrze�ny gniew. Na razie ci�gle jeszcze czai si� on, zawisa na trzeszcz�cych prz�s�ach dotychczasowych porz�dk�w, ale to nie potrwa d�ugo. Nie mo�e potrwa�. Taki jest m�j s�d, owoc d�ugotrwa�ych i uci��liwych pods�uch�w. Powiedzia�em panu wszak, �e z tego �yj�. Znam doki portowe, korytarze kopal� i niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest s�uszny. Chodzi o to, aby ostatecznie zerwa� si�, aby jaka� powszechna, niemal nadludzka si�a wyrwa�a go z trawers�w, z mocno nadgni�ych prz�se�, na kt�rych na razie zawisa. (Przerwa) Ta si�a narasta r�wnie�. Czego ma dokona�? Ale czego bezpo�rednio? Panie, ja ceni� niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej �wiadomo�ci, kt�ry dojrzewa. Ten akt trzeba wyko�czy�. Ten akt trzeba przy�pieszy�. Ten akt jest wizj� daleko wspanialsz� ni� - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie. (Przerwa) A zatem trzeba przy�pieszy� akt zbiorowej �wiadomo�ci. Pan rozumie, co to znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje si� tw�rczo��. Na to potrzeba gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba pods�uchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa si� na poszczeg�lne s�owa) Nie wiem... czy pan nie myli si� w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi si�, �e bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywi�cie, jest to pierwszy, nieunikniony op�r. To jest pr�g, kt�ry trzeba przekroczy�. Pan sam nie zdoby� jeszcze dostatecznej �wiadomo�ci w�asnego gniewu. (�miej�c si�) Prostaczek Bo�y, kt�ry nie wie nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagaj� si� natchnie�. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak. To pierwszy op�r do prze�amania. Adam. I pan spodziewa si� prze�ama� go? Nieznajomy. Chc� ukszta�towa� w panu ten wspania�y surowiec. Czuj� si� do tego zobowi�zanym. Tak wynika z moich za�o�e�. Adam. Ha, zmaga si� we mnie ju� tyle si�. Mo�esz i pan pr�bowa�. Nieznajomy. Naprz�d karc� pana za jego obrazy. To nie jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyra�enia tego gniewu, kt�ry pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia si�. Pan rozprasza je na sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim w�asnym gniewem ku prze�yciom, ku zak�tkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest warto�ci� przedmiotow�. Nie wolno go rozprasza�. Pan jest odpowiedzialny za ka�d� cz�steczk� zbiorowej �wiadomo�ci, za to, czy ona dojrzeje wcze�niej, czy p�niej... Adam. Jeszcze nigdy nie s�ysza�em takiej oceny... Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie si�gn�� do g��bi. Nikt nie by� zdolny do takiego wgl�du i takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wej��. (Wchodzi kilku �achmaniarzy) - A, to wy. Dobrze, dobrze. Id�cie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedli�cie co? - Nie. Dobrze. Zaraz wam przynios�. (Skoro ju� wprowadzi� ich obok, powraca. Chwila) Nieznajomy. Karc� pana i za to. To jest r�wnie� rozpraszanie si�. To mog�o wystarczy� na ni�szych stopniach zbiorowej �wiadomo�ci. Wi�cej: �le powiedzia�em - to s�u�y�o do kie�znania tej �wiadomo�ci, nie pozwalaj�c jej dojrze� wcze�niej i wybuchn��. Adam. (cicho wtr�ca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy �wiadomo�� zbiorowa dojrza�a gniewem, rozprawi si� r�wnie� z tamtym. Adam. A je�li tamto jest prawd�. Nieznajomy. Trzeba odszuka� w niej punkt skrzywienia. Je�li jest prawd�, to na pewno zosta�o skrzywione. Adam. (zupe�nie g�uchym g�osem i z jakim� g��bokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mie� b�dziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zreszt�, c� z tego, c� z tego? Aha, mi�osierdzie. Z�ot�wka tu, z�ot�wka tam, za prawo spokojnego posiadania milion�w - w bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach warto�ciowych, w udzia�ach... bo ja wiem, w czym jeszcze. Oto s� �yciowe owoce tej zasady. Za z�ot�wk� tu, za z�ot�wk� tam. Dok�adnie odmierzon�, wyliczon�. A przy tym zwierz�ca har�wka przez 10, 12, 16 godzin za lichy grosz, za mniej ni� prawo do �ycia, za nadziej� w�tpliwej pociechy tam - kt�ra niczego nie zmienia, kt�ra tylko od wiek�w wi��e pot�ny, wspania�y wybuch ludzkiego gniewu - ludzkiego, tw�rczego gniewu. Adam. (wzi�� g�ow� w obie d�onie) Czy�by� pan mia� jednak tyle s�uszno�ci... (Zatacza si� na �aw�) "...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..." To wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Prze�amuj� si� tedy w Adamie my�li rozbie�ne zewsz�d. Prze�wietlaj� go twarze spotkane, wywieraj�c na nim ucisk zas�yszanych s��w. Niejednako, ale ci�gle przetwarzaj� Adama. Chwilami doprawdy wprost si� narzuca, �e one go tworz�. Ale oto przychodz� takie przeb�yski - i wtedy z nag�a dowiadujemy si� z niezbit� pewno�ci�, �e to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ci�gle tworzy. Chodzi mu przecie� o wyr�wnanie ogromnych wstrz�s�w, nadludzkich dos�ownie drga�. Dlatego trud Adama b�dzie wielki. I wszystko, co si� teraz b�dzie dzia�o, chocia� wok� niego si� rozegra, staje si� jednak w nim. Posuwamy si� wci�� po kraw�dzi, wzd�u� kt�rej bujne t�tno rozchwianych twarzy i my�li, i s��w ��czy si� z dusz� Adama, krzepn�c w nim nowym odkryciem w�asnego "ja", przetworzeniem, przeobra�eniem. Nowy Adam wy�ania si� stopniowo, ukazuje si� w�r�d dr�enia i l�ku starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi g��wn� ci�ciw� napi�cia dramatycznego. Nie jest to za� napi�cie dwu przeciwleg�ych przedmiot�w, ale pe�ne napi�cie w obr�bie jednego jedynego. W ka�dej bowiem chwili stary Adam wymienia si� jak�� cz�stk� na nowego. Tkwi w tej wymianie i zdobycz, i post�p, i, zarazem b�l. Oto jest �ywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i przedmioty ��cz� si� w nim, odmieniane od wewn�trz z uporczyw� si��, b�d� przyjmowane, b�d� odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A w�r�d nich wszystkich on sam objawia si� sobie ci�g�ym zdumieniem nad w�asnym losem. Musi tak by�, bo dzi�ki temu zdumieniu ods�ania w sobie t� Mi�o��, kt�ra przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni dzieje si� ten rozdzia� sprawy Adama. Nie szukajmy okre�lonych miejsc dla poszczeg�lnych jego ust�p�w. Wszystkie one staj� si� b�d� tre�ci� przypomnienia, b�d� wyobra�ni, b�d� my�lenia lub mi�owania, nie zwi�zane �adn� jedno�ci� miejsca przestrzennego, li tylko jedno�ci� przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej mo�na nie my�le� w og�le, mo�na o niej zupe�nie niczego nie wiedzie�. Ale kto j� pozna� tak jak Adam, ten bez trudu mo�e odtworzy� sobie, co w niej si� dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy t�gim, mrozie. A tak odtwarzaj�c, b�dzie nie tylko wydany na pastw� pami�ci lub wyobra�ni, ale b�dzie rzeczywi�cie przebywa� w�r�d tych, z kt�rymi coraz g��biej wi��e si� jego los. Nic nie szkodzi, �e teraz idzie ulic� opodal. My�li jego s� z nimi. L�ka si� spojrze� im w oczy jeszcze raz; czuje jednak, �e musi. Odleg�o�� mi�dzy nimi a nim zmniejsza si� gwa�townie. Bodaj�e starczy nacisn�� drzwi. Ust�pi� bez trudu, przecie� zamki nic nie wartaj�. A wtedy wszyscy ci ludzie stan� mu si� bezpo�rednio obecni. Na razie jednak stanowi� oni tylko stert� g�os�w: - Je�li rada miejska nie przydzieli nam wi�cej w�gla na te trzaskaj�ce mrozy - p�jdziemy powybija� szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki spo�ecznej! - W�a�nie. Niech spr�buj�, co to znaczy z�bami szcz�ka� - - i m�wi�, �e ogrzewalnia! (Jaki� g�os zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie si� zaraz kilku szklarzy, kt�rzy zaszkl�. (G�os zawzi�ty:) - To pot�uczemy na kawa�ki wszystko szk�o po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj si�! Zeszed�e� na dziady - to umiej by� dziadem przynajmniej. - I zreszt� - czego chcesz! (Wyra�nie kpi:) Masz tu �ycie wygodne, bez obowi�zk�w, bez odpowiedzialno�ci. Mo�esz �y� jak filozof, nosz�c ca�y maj�tek w wytartej kieszeni i rozmy�laj�c nad marno�ci� wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny g�os zawodzi:) - A �eby cho� poprawili przydzia�y tej zupy. Woda to i par� gruli. Trudno wysta� w taki mr�z. - Bo si� i sta� op�aci! (Zn�w tamten g�os kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O c� wam chodzi - wstajecie o dziewi�tej, wypocz�ci, wywczasowani. Potem naci�gasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zas�u�ony, posta� par� godzin na jednej z g��wnych ulic, aby ci� wszyscy mogli ogl�da� i nacieszy� si� tob� do woli. Ty za� ze swej strony mo�esz wtedy podgl�da� innych ludzi. Spiesz� oni jak op�ta�cy w t� i tamt� stron�, a ty co? - a ty nasycasz si� beztrosk�. Potem dostaniesz zupki. Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem mo�esz poczyta� gazetki, je�li lampa nie kopci. Czeg� chcesz? - �yjesz jak filozof. (Z innej strony kto� g�osem bardzo smutnym zwierza si� s�siadowi:) - Na �aden spos�b nie mog� znale�� pracy. By�em ju� tu i tam. I co wiecz�r wracaj do ogrzewalni. Mnie ju� gard�em wy�azi ta wygoda. Odniesiesz czasem jaki� pakunek, �eby n�g nie wyci�gn�� z g�odu. I to jeszcze musisz si� strzec, bo s� zawodowi, co tylko patrz�, aby ci� przegna�. (Sk�din�d kto� zaczyna mu doradza�:) - M�g�by� spr�bowa� z nami. Robota jest kr�tka, odpowiedzialna, tyle �e nieco denerwuj�ca. Idzie dobrze - to mo�esz na par� �adnych miesi�czk�w emigrowa� z ogrzewalni i zamieszka� cho�by w Europejskim. A, potem, je�li okoliczno�ci zn�w si� inaczej z�o��, wracasz do ogrzewalni, je�li j