7445
Szczegóły |
Tytuł |
7445 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7445 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7445 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7445 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ian McDonald
SERCA, D�ONIE, G�OSY
prze�o�y�a
Agnieszka Ciep�owska
Patrycji
� zawsze
Timowi i Alli�:
Flagi wci�� tam s�,
ale my ju� nie.
OSADA
Dziadek by� drzewem.
Ojciec hodowa� truxy, w pi�tnastu kolorach.
Matka potrafi�a wy�piewywa� kod genetyczny; �piewa�a
wprost do serc �ywych istot i w ten spos�b je zmienia�a.
W ko�o, ci�gle w ko�o...
W dniu, kiedy �o�nierze Imperatora przybyli do osady,
w kt�rej mieszka�a Mathembe, dom przy Pi�tnastej Ulicy wpad�
w sza�. Przerazi� go �oskot woz�w opancerzonych ci�gn�cych
ulicami Chepsenyt. Rozbity na cz�ci sta� si� p�ochliwy i ma�o
inteligentny. Gdy jedna z wielkich, jaskrawo pomalowanych me-
talowych maszyn zatrzyma�a si� z dygotem u wylotu Pi�tnastej
Ulicy, uleg� prawdziwej panice. Wszelkie kom�rki mieszkalne:
jedne jak d�ugie sze�cioboczne stonogi, inne jak ko�a lub jak ko-
pu�y mi�kko sun�ce na plastikowych g�sienicach, jeszcze inne
jak koncertyny z nogami - wszystko to, rozbiegane, znalaz�o si�
nagle na ulicy. Cywile pr�bowali zap�dzi� je z powrotem na
miejsce, �o�nierze za� usi�owali opanowa� cywil�w.
Rajavowie chcieli odbudowa� dom jeszcze przed noc�. Te-
raz jednak w�tpliwe by�o, czy w og�le pozbieraj� wszystkie jego
sk�adniki. Mathembe odgoni�a wielk� niespokojn� istot� przy-
pominaj�c� chodz�cy parasol, kt�ra p�dzi�a w stron� chlewika
trux�w. Mog�aby wystraszy� m�ode organiki, a te, w pop�ochu
obracaj�c ko�ami, powpada�yby jak niejedne na drugie.
Rajavowie pod��ali do cz�ci miasta zamieszka�ej przez Pro-
klamator�w. Dwana�cie pokole� �y�o i umar�o przy Pi�tnastej
Ulicy, a teraz oni zapakowali sw�j dobytek na pi�� trux�w i roze-
brali dom. Zacz�li prac�, nim skraj �wiata zaszed� poni�ej s�o�ca.
Mathembe by�a zafascynowana. Nigdy dot�d nie widzia�a
domu roz�o�onego na cz�ci. Dwana�cie pokole�, a teraz od-
chodzili. Nie zwa�ali na to, kto pozna powody ich odej�cia �
pan Rajav przez ca�� drog� wykrzykiwa� je g�o�no, tak aby wszy-
scy mogli go us�ysze�. Zostali zastraszeni, zmuszeni do opuszcze-
nia swego miejsca. Prze�ladowano ich listami z pogr�kami,
spro�nymi docinkami; podj�to nawet pr�b� przegnania ogniem
- ich, obywateli mi�uj�cych pok�j i prawo. Widmowi Ch�opcy.
Bandyci. Nieokrzesane �obuzy.
Po�aru w�a�ciwie nie by�o. Po niemrawym ataku bombo-
wym na �cianach zosta�o ledwie kilka osmale�, kt�re szybko
usuni�to. Nie zawiadomiono nawet policji w Timboroa. Ma-
thembe podejrzewa�a, �e m�g� by� w to wmieszany jej m�odszy
brat, Hradu. On i Kajree Rajav przyja�nili si�, dop�ki ze �wi�ty-
ni nie nadesz�o S�owo Bo�e - wtedy pan Rajav zabroni� synowi
przebywa� w towarzystwie ba�wochwalczych Spowiednik�w.
Teraz Rajavowie b�d� si� trzyma� ze swoimi; ani chwili d�u-
�ej nie pozostan� w�r�d tych, kt�rych dot�d uwa�ali za przyja-
ci� i dobrych s�siad�w, a kt�rzy w rzeczywisto�ci zawsze chcieli
si� ich pozby�, spali� ich dom, a ich samych - Proklamator�w
z Chepsenyt � wymordowa�, obedrze� �ywcem ze sk�ry i przy-
bi� do frontowych drzwi.
Na razie ze wszystkich sil starali si� ponownie zgromadzi�
ogarni�te panik� sk�adniki swego domu.
W�z opancerzony obr�ci� si�; metalowe g�sienice zazgrzy-
ta�y upiornie na ceramicznych kostkach. Ruszy� Pi�tnast� Ulic�.
Pan Rajav wola� do intruza, aby zawr�ci� i odjecha�, lecz maszy-
na sun�a dalej, twarda i kanciasta. Z w�azu wychyla� si� �o�nierz
w czarnym mundurze wojsk Imperatora. Krzycza�, ale po�r�d
ludzkiej wrzawy i w huku silnika nikt go nie s�ysza�.
�aden �o�nierz nie lubi pozostawa� nie zauwa�onym. Ten
zakr�ci� ci�kim karabinem maszynowym na statywie, skierowa�
luf� do g�ry i nacisn�� spust. Pi��, dziesi��, dwadzie�cia nabo-
j�w. Kiedy suchy odg�os wystrza��w rozdar� powietrze, ludzie
umilkli i znieruchomieli. Sk�adniki domu uciek�y, dok�d im si�
�ywnie podoba�o, bo ludzie s�uchali tego, co �o�nierz musia� im
powiedzie�.
Imperator ��da�, aby wszyscy mieszka�cy Chepsenyt w Pre-
fekturze Timboroa stawili si� na placu po�rodku osady. Natych-
miast.
Wszyscy mieszka�cy?
Wszyscy. Natychmiast.
�o�nierz by� bardzo m�ody. Mia� blad� cer� ludzi zza rzeki.
D�ugie jasne w�osy zaczesa� po wojskowemu do ty�u i spi�� klam-
r� z symbolem Imperatora - sercem na d�oni. Pos�ugiwa� si� sta-
romow� do�� poprawnie jak na kogo�, dla kogo nie by� to j�zyk
ojczysty, ale tu i �wdzie przebija� w jego s�owach zarzeczny ak-
cent. D�onie spoczywaj�ce na czarnym karabinie maszynowym
zdawa�y si� Mathembe zbyt m�ode i mi�kkie, by obejmowa�
bro�. Z otwartego w�azu dochodzi�y d�wi�ki muzyki.
Pan Rajav, ma�y i bardzo, bardzo rozgniewany, stan�� przed
topornym pyskiem pojazdu opancerzonego i �o�nierzem o bia-
�ych, mi�kkich d�oniach.
-Jestem lojalnym Proklamatorem, prawdziwym poddanym
Imperatora; nie masz chyba na my�li mnie ani mojej rodziny?
Nie zaliczam si� do tych, kt�rych lojalno�� mo�na podawa�
w w�tpliwo��. - Obliza� wargi szybkim, nerwowym ruchem j�zy-
ka, w lewo i prawo; wypowiadaj�c s�owa: �tych, kt�rych lojalno��
mo�na podawa� w w�tpliwo��", obejrza� si� w jedn� i w drug�
stron�.
- Wszyscy mieszka�cy - powt�rzy� gramatycznie poprawn�
staromow� dow�dca wozu.
Silniki o�y�y. Czarny dym buchn�� z dysz i pojazd wolno ru-
szy� Pi�tnast� Ulic�. Zgrzytliwe g�sienice zostawia�y regularne
rysy na ceramicznych kostkach.
Pan Rajav wci�� sta� przed nim; ma�y i pa�aj�cy w�ciek�o�ci�.
Gniew i zraniona duma nie pozwala�y mu dostrzec tego, co ja-
sno widzia�a Mathembe - �e w�z si� nie zatrzyma. Dziesi�� me-
tr�w, pi��, ju� tylko trzy. Nagle pan Rajav jakby zosta� dotkni�ty
�wiec�c� r�d�k� jednego ze �wi�tych "Ykonde � postrzeg� zbli�a-
j�cy si� transporter jako to, czym by� w istocie: niepohamowan�,
niepowstrzyman� g�r� metalu. Odskoczy� w bok i pojazd ledwie
go musn��. We wn�trzu stalowego potwora �o�nierze Imperato-
ra rykn�li �miechem. Mathembe s�ysza�a ich rechot i g�o�n� ta-
neczn� muzyk�, wyp�ywaj�c� przez otwarty w�az.
Pan Rajav sta� poblad�y i rozdygotany. Wstrz�sn�a nim
�wiadomo��, �e jego lojalno�� okaza�a si� nic nie warta. Cz�ci
jego domu w dzikiej panice bieg�y Pi�tnast� Ulic� w stron� po-
letek ry�owych i sad�w.
Wszyscy zebrali si� przy Drzewie Za�o�ycielu; Spowiednicy
oraz lojalni Proklamatorzy. Drzewo Za�o�yciel by�o sercem i ko-
rzeniem osady Chepsenyt. Wyrasta�y ze� wszystkie domy, ogrody
i poletka ry�owe, ka�dy �uk gnojak, jasnokula i ceramiczna kost-
ka, zorana g�sienicami maszyn wojennych Imperatora. Drzewo
zosta�o zasadzone niezliczone tysi�ce lat sennych temu, kiedy
Zielona Fala przetoczy�a si� przez pustkowia i pojawili si� Ahle-
les, b�yskawicznie zajmuj�c ca�e prefektury, wywo�uj�c sercem
znane imiona i kom�rkowe nazwy wszystkich �yj�cych istot, aby
im s�u�y�y. Drzewo Za�o�yciel, jak przysta�o na legendarny tw�r
(cho� w rzeczywisto�ci wcale nie wygl�da�o okazale; aby ujrze�
wi�cej, trzeba na nie spojrze� oczyma wiary), sta�o na wielkim,
wy�o�onym ceramiczn� kostk� placu. Plac otacza�y na wp� za-
mar�e, na wp� zbankrutowane sklepiki, w kt�rych nie sprzeda-
wano nic sensownego, a tak�e kafejki, gdzie starzy bez ko�ca
rozgrywali partyjki fili, upijali si� i zrz�dzili nad kwa�nym winem.
Na skraju placu sta�o pi�� woz�w opancerzonych. Do jed-
nego z nich zbli�y� si�, w�sz�c, m�ody trux, kt�ry omy�kowo
wzi�� go za przyswajalnik syropu. �o�nierze ze �miechem ode-
gnali wzg�rek niebieskich syntetycznych tkanek, ten jednak za-
raz powr�ci�. Odszed�, zadowolony dopiero w�wczas, gdy jeden
z �o�nierzy pocz�stowa� go batonem czekoladowym. Kiedy ju�
wszyscy mieszka�cy si� zebrali, pospo�u Proklamatorzy i Spo-
wiednicy, wyst�pi� naprz�d oficer ubrany w czarny mundur ar-
mii Imperatora. Obok niego sta�a wysoka metalowa tyczka z po-
przeczk� u g�ry. Poprzeczk� przes�ania�o p��tno. �o�nierz
upewni� si�, �e skupi� na sobie uwag� wszystkich zgromadzo-
nych i poci�gn�� za sznurek przytwierdzony do p��tna. Zas�ona
opad�a na ziemi�.
Z ust ludzi zebranych na placu doby� si� krzyk.
Na poprzeczce tkwi�o pi�� g��w.
Pi�� g��w od dawna ju� martwych. Zeschni�te, cofni�te
wargi ods�ania�y poczernia�e dzi�s�a. Oczy wypad�y z oczodo��w,
w�osy z czaszki, sk�ra by�a pomarszczona i sucha jak pergamin.
G�owy dawno martwe, a jednak ci�gle �ywe. Trzymane przy �y-
ciu przez organiki przywieraj�ce chciwie do kikut�w szyj. G�owy
- cho� by�y martwe - �y�y i mia�y przem�wi�.
A oto co powiedzia�y.
Rzek�y, �e by�y g�upie, pr�ne i dumne, decyduj�c si� pod-
nie�� r�k� przeciw prawym, dobrotliwym i sprawiedliwym rz�-
dom Imperatora. Powiedzia�y, �e najd�u�sze �ycie to za kr�tko,
aby mog�y zazna� do�� smutku i �alu za to, �e z ich winy wielu
m�odych ludzi zboczy�o na fa�szyw� �cie�k�, �e nak�ania�y do
udzia�u w powstaniu przeciwko Jego �wietlisto�ci Wielkiemu
Imperatorowi. Rzek�y, i� wieczno�� nie wystarczy, by ukoi� po-
czucie winy za �mier� tych m�odych m�czyzn i kobiet. B�aga�y
mieszka�c�w osady Chepsenyt o wybaczenie. B�aga�y o wybacze-
nie Imperatora. Przede wszystkim jednak b�aga�y o wybaczenie
tych wszystkich, kt�rych zdo�a�y omami� i nak�oni� do przej�cia
pod sztandary Wojownik�w Losu.
Kiedy g�owy sko�czy�y, oficer w czerni zdj�� poprzeczk�
z tyczki i na powr�t owin�� je p��tnem. Pozostali �o�nierze ock-
n�li si� z odr�twienia. Zadudni�y silniki i wozy jeden po drugim
odjecha�y w�skimi uliczkami Chepsenyt, uwo��c �o�nierzy b�b-
ni�cych palcami do wt�ru lekkiej muzyki.
- M�j Bo�e - rzek� ojciec Mathembe, zasiad�szy przy stole,
kiedy �wiat wzni�s� si� ponad s�o�ce, a zawieszone w k�cie po-
koju jasnokule poruszy�y si�, rzucaj�c ��tawe �wiat�o. � M�j Bo-
�e, po czym� takim cz�owiek mo�e nabra� ochoty, by si� przy��-
czy� do Wojownik�w Losu. Naprawd�.
Matka Mathembe rzuci�a m�owi ostrzegawcze spojrzenie;
nie powinien m�wi� takich rzeczy przy Hradu. M�odzi byli wra�-
liwi, dlatego wielu przyst�pi�o do Wojownik�w Losu. Wra�liwi
i przepe�nieni idealizmem. A p�niej ich g�owy zatykano na me-
talowych tyczkach.
- Rzeczywi�cie - zgodzi�a si� matka Mathembe - nie musie-
li tego robi�. To takie barbarzy�skie. Nieludzkie. Pr�buje si�
nas przekona�, �e �ycie mieszka�c�w imperium jest bardziej cy-
wilizowane ni� to, kt�re my wiedli�my od czterech tysi�cy lat,
a nabija si� g�owy na tyczki. Nie trzeba by�o tego robi�. To byli
�li i g�upi ludzie (to do Hradu, kt�ry z okr�g�ymi od fascynacji
oczyma jad� w milczeniu �jego rodzice rozmawiali o buncie!),
ale nie trzeba by�o tego czyni�. Wystarczy�oby skaza� ich na s�u�-
b�. Na d�ugo - na dwadzie�cia, a nawet na pi��dziesi�t lat - ale
nie trzeba by�o robi� czego� takiego.
Mathembe postuka�a �y�k� o wierzch d�oni Hradu, kt�ry tak
si� zas�ucha�, �e zapomnia� prze�uwa� i jedzenie wypada�o mu
z ust. Przypomnia�a sobie, jak kiedy� widzia�a publiczne odpusz-
czenie na placu Drzewa Za�o�yciela. Rodzice uwa�ali, �e nie jest
to odpowiedni widok dla ma�ej dziewczynki - do wieku dojrza�e-
go brakowa�o jej jeszcze kilku lat - lecz uda�o si� jej przekra�� na
miejsce i ukry� w t�umie. Ujrza�a Prokuratora Miejskiego w urz�-
dowej szarfie i Egzekutora Pa�stwowego, kt�ry przyby� z Timbo-
roa rz�dowym trabcem. Niew�tpliwie by�o to wydarzenie - sprze-
dawcy przek�sek i herbaty porzucili swoje kramy i ruszyli w g�sty
t�um. K��cili si�, walcz�c o klient�w.
By�a to podnios�a ceremonia. Kiedy skazaniec i jego ofiara
weszli na plac, zapad�a wielka cisza. M�czyzna, uznany wyro-
kiem s�du Timboroa winnym gwa�tu, skazany zosta� na orga-
niczn� s�u�b� ofierze, dop�ki ta nie wybaczy mu jego czynu. Oj-
ciec Mathembe pami�ta� t� spraw�. Nale�a� do tego samego po-
kolenia, co sprawca i ofiara. Zna� ich oboje. Teraz gwa�ciciel, po
pi�tnastu latach w s�u�bie kobiety, kt�r� zgwa�ci�, po pi�tnastu
latach pracy na plantacjach i polach ry�owych jako organigrod-
nik, mia� uzyska� przebaczenie.
Prokurator g�o�no odczyta� deklaracj� odpuszczenia. Kobie-
ta j� potwierdzi�a. Egzekutor Pa�stwowy podszed� do wysokiego,
chudego organigrodnika, kt�ry zdawa� si� z�o�ony z samych od-
n�y, oczu, ramion i palc�w, po czym zrobi� co�, czego Mathem-
be nie dostrzeg�a, gdy� tfum, pragn�c lepiej si� przyjrze�, zafalo-
wa� gwa�townie. Usi�owa�a si� przecisn�� mi�dzy zbitymi w zwar-
t� mas� cia�ami, mi�dzy poruszonymi lud�mi wyci�gaj�cymi szy-
je. S�ysza�a nad sob� pe�ne poruszenia g�osy: Co si� dzieje? Co
si� sta�o? Widzicie co�?, a gdy znalaz�a si� bli�ej, ujrza�a kul�
sk��bionych jedwabistych nici, jak wielki kokon, wewn�trz kt�re-
go porusza� si� ciemny, niezupe�nie ludzki kszta�t. S�o�ce prze-
mierza�o niebo, handlarze sprzedawali herbat�, wino i przek�-
ski. Kiedy Mathembe nabra�a pewno�ci, �e nic si� ju� nie wyda-
rzy i zamierza�a odej��, jedwabny kokon p�ki z g�ry na d� i na
ceramiczn� kostk� wypad� m�czyzna - nagi, pomarszczony i du-
�o, du�o bardziej postarza�y ni� o tych pi�tna�cie lat, jakie min�-
�y od kiedy na tym placu zosta� zaorganicznikowany.
Pami�ta�a, jak patrzy� na swoje d�onie; jakby ujrza� nie wi-
dzianych od lat drogich przyjaci�.
- Dzi�kuj Bogu, �e nie zosta�e� skazany na s�u�b� u Prokla-
matora - rzek� kto� po prawej stronie dziewczynki. � Oni nigdy
nie wybaczaj�.
My�la�a o tamtym nagim m�czy�nie, ot�pia�ym i kl�cz�-
cym, a jej rodzice pr�bowali ukry� gniew na m�wi�ce g�owy, ze
strachu, �e ich dzieci mog�yby go dostrzec. Ten kl�cz�cy m�-
czyzna to m�g� by� jej ojciec.
Po posi�ku wybra�a si� odwiedzi� Dziadka. Nie �y� od blisko
roku, ale wci�� jeszcze nie zosta� wch�oni�ty przez Drzewo
Przodka. Jej babka (nieco wi�cej ni� ulotne wspomnienie starej
kobiety, kszta�tuj�cej z plazmy ptaki i wypuszczaj�cej je przy wt�-
rze �wiergotu i trzepotu skrzyde� we wn�trzu pracowni) zosta�a
wch�oni�ta w �nienie w nieca�e p� roku - przynajmniej tak m�-
wi�a Mathembe matka. Dziadek zawsze by� uparty, nieugi�ty
i z�o�liwy.
Powszechnie uwa�ano, �e jego �mier� sta�a si� aktem poli-
tycznego oporu, kiedy Zmieniacze Nazw przybyli do osady
Chepsenyt wczesn� wiosn� ubieg�ego roku. Trudno by�o uwie-
rzy�, �e ci szarzy, nudni ludzie, nios�cy ze sob� chaos, mog� za-
wita� do Chepsenyt. Dop�ki nie zacz�li kr��y� od domu do do-
mu, od jednej ulicy do drugiej, wskazywa� na poszczeg�lne rze-
czy i zapisywa� je w swoich nazewnikach, trudno by�o uwierzy�,
�e zabior� prastare, ciep�e i znajome nazwy, wyrw� je brutalnie
z ust ludzi i zast�pi� swoimi, pozbawionymi �ycia strumieniami
sylab bez znaczenia.
Nowomowa, j�zyk, kt�rego Imperator w swym Nefrytowym
Mie�cie u�ywa� tak w mi�o�ci, jak i prawodawstwie jako jednego
z element�w procesu asymilacji kulturowej ziemi rodzimej Ma-
thembe z cywilizacj� Imperium, otrzyma�a r�wny status ze staro-
mow�. Oczekiwano, �e dzi�ki odpowiedniej edukacji staromo-
wa odejdzie ostatecznie w zapomnienie i zostanie zast�piona
przez nowomow� wi���c� jednocze�nie zarzeczne prowincje
i nasycaj�c� Imperium nowym �yciem. Do tego czasu inspekto-
rzy � bez wyj�tku wykszta�ceni lingwi�ci - przemierzali wzd�u�
i wszerz ca�y kraj, zmieniaj�c niepo��dane formy staromowy na
sylaby, przy kt�rych wymowie Imperator i jego zausznicy nie
musieli �ama� sobie j�zyka.
Zmieniacze Nazw przybyli mi�kkim, szarym pojazdem me-
chanicznym, opatrzonym znakami Imperatora i wypuszczaj�-
cym k��by smrodliwego dymu, a ich wizyta przesz�aby w Chepse-
nyt nie zauwa�ona, gdyby nie to, �e wsz�dzie tam, gdzie przeto-
czy� si� ich w�z spowity w dusz�ce opary, nazwy dom�w, ogro-
d�w i dziedzi�c�w uleg�y pewnym zmianom; tu samog�oska,
tam sp�g�oska, a wsz�dzie dwug�oski. Artykulacje i modulacje
zmienia�y si� tak, aby �atwo je mog�y wypowiedzie� j�zyki nawy-
k�e do nowomowy. Kiedy wreszcie szary pojazd odjecha� w kie-
runku Timboroa, nie by�o ju� osady Chepsenyt dziedzi�c�w,
ogrod�w, ulic ani dom�w, tylko zbi�r nazw, kt�re brzmia�y co
prawda jak te, kt�rych u�ywano od czasu, gdy Zielona Fala
wdar�a si� w g��b l�du, ale pozbawione by�y jakiegokolwiek zna-
czenia. Nazwy bez sensu. Be�kot.
Przybycie i odej�cie Zmieniaczy Nazw by�o jednym z wyda-
rze�, kt�re zjednoczy�y Spowiednik�w i Proklamator�w. Nowe
tablice z napisami w j�zyku imperialnym, umieszczone przy dro-
dze do Chepsenyt, znikn�y jeszcze tej samej nocy, kt�rej je po-
stawiono, a dzie�a tego - jak g�osi�a plotka - dokonano dzi�ki
niezwyk�emu przymierzu pomi�dzy Widmowymi Ch�opcami od
Spowiednik�w i m�odszymi cz�onkami Duchowej Lo�y Prokla-
matorow.
Adwokat Kalimuni, s�siad Filelich i znana osobisto�� w spo-
�eczno�ci Proklamatorow, napisa� oficjalny list protestacyjny do
Prefekta Timboroa w imieniu lojalnych Proklamatorow Chepse-
nyt, odr�bnej i jedynej w swoim rodzaju spo�eczno�ci, kt�rej
prawa i dorobek kulturalny by�y bezwzgl�dnie niszczone bez
najmniejszego szacunku dla ogromnego bogactwa blisko tysi�c-
letniej historii. Cho� w�ada� p�ynnie oboma j�zykami - nowo-
mowa by�a j�zykiem s�downictwa i prawodawstwa - doktor Kali-
muni napisa� list w staromowie. By� to przepi�kny list. Doktor
Kalimuni cieszy� si� s�aw� jednego z najlepszych stylist�w Chep-
senyt.
Adwokat Kalimuni i dziadek Mathembe byli najlepszymi
przyjaci�mi. Ich przyja�� nale�a�a do tych, w kt�rej przyjaciele
nie s� w stanie si� zgodzi� cho�by w jednej kwestii. Przy nie ko�-
cz�cych si� partyjkach fili pod markiz� herbaciarni Niebia�skie-
go Kwiatu toczyli za�arte spory, przeciwstawiaj�c Proklamatyzm
Spowiednizmowi, Imperalizm Nacjonalizmowi czy technologi�
organiczn� technologii nieorganicznej, a czynili to tak zawzi�-
cie, �e w�a�ciciel herbaciarni, Murangeringi, niejednokrotnie
by� bliski wezwania przedstawicieli prawa z Tetsenok, aby zapro-
wadzili porz�dek. Raz k��cili si� do p�nej nocy, a� na niebie
pojawi�y si� migoc�ce gwiazdy, zwini�to markiz�, a krzes�a po-
ustawiano w k�cie, gdzie oczekiwa�y ranka, za� powodem ich
sporu by�a ma�� psa, kt�ry po drugiej stronie placu, naprzeciw
nich, czochra� si�, gryziony przez paso�yty. Rzecz jasna k��cili
si� w staromowie, by� to bowiem j�zyk spor�w i �miechu. Obec-
nie nawet s�owo �pies" zosta�o zredukowane do nic nie znacz�-
cych d�wi�k�w.
Dziadek Mathembe, jako Spowiednik, nie m�g� si� zwraca�
do przedstawicieli prawa i organ�w rz�dowych z tak� �atwo�ci�
jak Proklamator Kalimuni. Mimo to on r�wnie� odegra� swoj�
rol� w prote�cie przeciwko Zmieniaczom Nazw. Postawi� na boj-
kot s��w. Odrzuci� nazywanie czegokolwiek, co zosta�o przemia-
nowane przez lingwist�w Imperatora. Ruch r�ki, g�owy, wzru-
szenie ramion, bezpo�rednie wskazanie na �to", �tamto" lub
�owo" to wszystko, na co sobie pozwala�. Ludzie zostali zreduko-
wani do monosylabicznych chrz�kni��: rodzina, wieloletni przy-
jaciele stali si� pomrukami. Ca�e dystrykty okr�gu, prefektura,
nar�d i �wiat sta�y si� prostymi skinieniami g�owy b�d� �tymi"
lub �tamtymi". Wypluwa� je z siebie, jakby zalega�y mu na j�zy-
ku warstw� popio�u i ka�u.
Mathembe solidaryzowa�a si� z nim w jego bojkocie. Co
prawda, nie milcza� tak ca�kowicie i nieodwo�alnie jak ona, nie-
mniej istnia�a mi�dzy nimi pewna wi�. Oboje stali si� wymowni
w swym milczeniu. Dziadek, nawet pod sam koniec, gdy ju� dla
wszystkich by�o jasne, �e przysz�a na� pora, aby odej�� w Snienie
i zjednoczy� si� z przodkami, nie dopu�ci�, by s�owa ska�one r�-
k� Imperatora skala�y jego wargi. Wezwa� adwokata Kalimuni
(pokazuj�c r�koma i chrz�kaj�c), po czym za��da�, by ten spisa�
jego ostatni� wol� w taki spos�b, by ka�dy otrzyma� to, co mu
si� nale�a�o, a zarazem, by nie trzeba by�o wymienia� tego z na-
zwy. Sta� si� legend� - ca�a osada zna�a go odt�d jako cz�owieka,
kt�ry zag�odzi� si� milczeniem na �mier�. Cho�, jak zwierzy� si�
Mathembe: �Nikt nigdy nie umar� z potrzeby wymawiania s��w;
w przeciwnym razie ju� dawno by� nie �y�a, moja wnuczko. Tak,
masz racj�. Nigdy nic nie m�wi�, oto najszlachetniejszy pro-
test".
A� do samego ko�ca, kiedy ludzie z Domu G��w przybyli
w swych rytualnych maskach i z walizkami organicznej techno-
logii, by odci�� mu g�ow� i pod��czy� do system�w podtrzymu-
j�cych �ycie, a potem posinia��, z zamkni�tymi oczyma, prze-
transportowa� do Gaju Przodk�w, odmawia� nazwania Ma-
thembe po imieniu. Nawet gdy poczu� na sobie lodowate
tchnienie �mierci niczym spowijaj�c� od st�p do g��w zimn�,
bezlitosn� fal� i zawo�a�, by kto� mu pom�g�, przytrzyma�, cho�-
by tylko przytrzyma�; cho� wiedzia�, �e podr� w �nienie ka�dy
musi odby� samotnie, wo�a�: �Synu m�j, synowo moja, moja
wnuczko!"
Kiedy jego g�owa zosta�a dostarczona do rodzinnego drze-
wa Filelich, wielu gratulowa�o jej, �e kontynuowa�a sw�j protest
a� do �mierci. G�owa zdawa�a si� ich nie dostrzega�. Ludzie od-
dalali si�, szepcz�c nabo�nie. G�owa by�a najwyra�niej w g��bo-
kiej wi�zi z przodkami w �nieniu, po��czona sieci� korzeni i sy-
naps wspieraj�cych fizyczny pejza�, do kt�rego przesz�a jednost-
kowa �wiadomo�� zmar�ej osoby.
Rzeczywisto�� wygl�da�a jednak inaczej. Po prostu nawet po
�mierci dziadka Mathembe jego g�owa kontynuowa�a rozpocz�-
ty za �ycia protest. Nie s�ucha�a pochwa� ani pustych frazes�w
tych, kt�rzy sk�adali jej ho�d i podziwiali za to, czego sami nie
byli w stanie uczyni�. By�a g�ucha na ich s�owa. Nie rozpozna�a
nawet doktora Kalimuni, kt�ry przyszed� odwiedzi� starego
przyjaciela. By� to odwa�ny - jak na adwokata - post�pek, bo-
wiem gdyby prze�o�ony �wi�tyni dowiedzia� si�, �e Kalimuni od-
wiedzi� poga�ski Gaj Przodk�w, zosta�by on przemianowany
i wykluczony z grona wsp�wyznawc�w. Proklamatorzy po �mier-
ci natychmiast jednoczyli si� z Bogiem. Mathembe podziwia�a
ich pewno�� siebie. �nienie nie by�o mo�e niebem, ale zapew-
nia�o przynajmniej jak�� form� nie�miertelno�ci i nie wymaga�o
przy tym wiary.
Jedynym go�ciem, kt�rego g�owa wita�a iskierk� rozpozna-
nia, by�a Mathembe. Porozumiewa�a si� teraz z Dziadkiem
w spos�b pe�niejszy ni� kiedykolwiek za jego �ycia. Odwiedza�a
go codziennie. Kiedy mi�dzy wieczorem a noc� lasy ogarnia�a
cisza, a jasnokule zaczyna�y si� porusza� i rozjarza�, przemyka�a
przez bram� puszczy do wiecznego p�mroku pod olbrzymimi
drzewami Gaju Przodk�w.
Poskr�cane, gruz�owate pnie pe�ne s�k�w i naro�li wystrze-
la�y w g�r� na dwadzie�cia, trzydzie�ci i czterdzie�ci metr�w,
a tam rozszerza�y si� w �ukowato sklepiony, g�sty baldachim ga-
��zi i czerwonych li�ci. Martwi przodkowie rzucali mroczne cie-
nie. Ka�de wybrzuszenie, ka�da naro�l i s�k oznacza�y dusz�,
g�ow� licz�c� sobie dziesi��, sto, a nawet tysi�c lat, wch�oni�t�
w pie� drzewa. Je�eli niekt�re przypomina�y twarze, to dlatego,
�e nimi by�y: ustami, nosami i oczyma z drewna, brodami i w�o-
sami utkanymi z czerwonych li�ci; sposobi�y si� w powolnej me-
tamorfozie do �ycia po�r�d korzeni. W g��bszych cieniach po-
mi�dzy �ukami wynios�ych korzeni migota�y male�kie �wiate�ka
- fiolki bioluminescencji pozostawione tam wraz z chlebem,
owocami i winem, darami dla �ni�cych. Nadzieja na uzyskanie
przepowiedni b�d� podzi�kowania za otrzymane proroctwa.
Dusze zmar�ych, przep�ywaj�ce swobodnie labiryntem nerwoko-
rzeni, mog�y pozyskiwa� niezmierzone bogactwo informacji.
Czasami udawa�o im si� przekazywa� trafne spostrze�enia b�d�
proroctwa dotycz�ce problem�w �yj�cych. Zwykle jednak pozo-
stawa�y milcz�ce, jak w nirwanie pogr��one we wsp�lnocie �nie-
nia, w ekstazie bycia zarazem wszystkim i niczym, wsz�dzie i ni-
gdzie, jednocze�nie wiecznym i chwilowym. Zmarli niech�tnie
poddawali si� egzystencji w nieistnieniu i zwykle odmawiali
pro�bom o rozwi�zywanie problem�w, do kt�rych pokonania
wystarczy� zwyk�y rozs�dek. Nic zatem dziwnego, �e uwa�ano ich
za zgry�liwych i pop�dliwych.
Mathembe sz�a pomi�dzy korzeniami okrytymi kobiercem
z mchu, sk�panymi w migocie tysi�cy bioluminescencyjnych
gwiazdek. Patyczki modlitewne, d�ugie i smuk�e, ka�dy z kartk�
b�agaln� nadzian� na koniec, przy byle podmuchu wiatru po-
chyla�y si� i szepta�y swe pro�by duszom zmar�ych. Trzeba by�o
bardzo na nie uwa�a� w p�mroku mi�dzy drzewami. Zaledwie
jedn� por� temu pewna stara kobieta, roz�alona, �e m�� pozo-
stawi� j� owdowia��, przysz�a go ruga� za jego egoizm; potkn�a
si� i upad�a, a potem lekarze musieli jej wszczepi� nowe lewe
oko. Lewa ga�ka oczna, to du�a ofiara. Wdowa zmar�a w nast�p-
nej porze - modlitwa zosta�a wys�uchana. Mathembe prze�li-
zgn�a si� mi�dzy rozko�ysanymi patyczkami. Na wp� zdrewnia-
�e g�owy toczy�y oczyma, obserwuj�c jej przemarsz. Obramowa-
ne drewnianymi, na zawsze wp� otwartymi ustami, zielone od
mchu j�zyki szepta�y bezg�o�ne sylaby.
G�owa Dziadka umieszczona by�a najni�ej, na drzewie,
w kt�rym po��czonych w �nieniu trwa�o dwie�cie pokole� File-
lich. Chropowate wybrzuszenie na korze tu� nad nim, ledwie
karykatura twarzy, by�o niegdy� g�ow� babki Mathembe. Jej ab-
sorbcja w �nienie przebieg�a szybko i chwalebnie; Dziadek po-
wiedzia� Mathembe, �e wielokrotnie szuka� �ony w�r�d korzeni
i w��kien matrycy, lecz zawsze na pr�no. Zastanawia� si�, czy
mog�a przenie�� sw� dusz� na jeden ze �wi�tych statk�w, kt�re
niekiedy wchodzi�y w przestrze� planetarn� i wys�a� umys�
w g��b wszech�wiata, gdzie� hen, a� do �wiat�w C�rek. Wielce
smuci� go fakt, �e poza samotn� �mierci� mo�e istnie� r�wnie�
samotno�� w �nieniu.
Mathembe przychodzi�a codziennie i przynosi�a Dziadkowi
wie�ci o tym, jak jego osada �yje w nowej rzeczywisto�ci. Opo-
wiada�a o rzeczach wa�nych i o drobiazgach, o tym, co przecho-
dzi do historii i o tym, �e miejscowi nauczyciele otrzymali im-
planty j�zykowe nowomowy, kt�re mieli przekazywa� ka�demu
dziecku w wieku szkolnym i tym doros�ym, kt�rzy mieli na to
ochot�. O tym, jak w�a�cicielom sklepik�w i kafejek nakazano
prawnie, by na poczesnym miejscu umie�cili portret Imperato-
ra. O tym, jak jej matka si� obawia�a, �e Hradu zbyt blisko prze-
staje z gangiem nieco starszych od niego ch�opc�w. Nie chodzi-
�o jej o to, �e mogliby go pobi� - ch�opcy zawsze si� bili - i nie
0 to, �e mog� go upokorzy� seksualnie - to r�wnie� si� cz�sto
zdarza�o. Ba�a si� tego, �e mogli go doprowadzi� do Widmo-
wych Ch�opc�w. W czasach jej i jej m�a m�odo�ci by�o to dosy�
przyzwoite stowarzyszenie, teraz natomiast prowadzi�o najprost-
sz� drog� do Wojownik�w Losu. Opowiada�a te� o tym, jak lu-
dzie ci (tak kobiety, jak i m�czy�ni), kt�rzy nazwali siebie Wo-
jownikami Losu, poprzysi�gli przegna� �o�dak�w Imperatora
z powrotem na drugi brzeg rzeki, do Nefrytowego Miasta, by
ten kraj, b�d�cy od tak dawna prowincj�, m�g� ponownie sta�
si� suwerenny. Opowiada�a mu co, kiedy, jak i dlaczego, dziel�c
si� nowinami z �ycia �yj�cych. Wydawa�o si� jej, �e w pewien
spos�b poj�a samotno�� �mierci. Zrozumia�a, czym jest ode-
rwanie.
Mathembe klasn�a w d�onie. By� to gwa�towny, szokuj�cy
d�wi�k w �wi�tej ciszy gaju. G�owy niedawno zmar�ych ockn�y
si�, skonsternowane. Gdy ujrza�y, �e �r�d�em ha�asu jest tylko
ta dziwna, niesforna dziewczynka, ponownie zapad�y w sen.
� Nie zwracaj na nich uwagi - powiedzia� Dziadek. - To
nudziarze. S� okropni. I pierdz�. Nawet nie mo�na z nimi za-
gra� sensownej partyjki fili, co chwila zapadaj� w �nienie i zapo-
minaj� ruch�w. �aden z nich nie dor�wnuje Adwokatowi, a on
nale�y do lewicowych Proklamator�w. A wi�c, moja wnuczko, co
si� dzieje na tym zwariowanym �wiecie?
Opowiedzia�a mu. O rodzinie Rajav�w i kom�rkach miesz-
kalnych, sp�oszonych i szalej�cych po ulicach. O wielkich meta-
lowych wozach pancernych i �o�nierzach Imperatora z d�ugimi
jasnymi w�osami zaczesanymi do ty�u, i o muzyce, kt�ra im tow*
rzyszy�a, gdy jechali na wojn�. Opowiedzia�a mu o strzelaninie
1 o tym, jak sp�dzono wszystkich mieszka�c�w na plac Drzewa
Za�o�yciela, by mogli us�ysze�, co mia�y im do powiedzenia g�o-
wy martwych rebeliant�w. Opowiedzia�a mu wszystko. Nie s�o-
wami. Nie u�ywa�a przecie� s��w ani j�zyka. Rozmawia�a z nim
w mowie g��bszej i bardziej wymownej ni� j�zyk s��w. M�wi�a j�-
zykiem cia�a - mimik�, gestem, ta�cem i delikatnymi grymasa-
mi twarzy, spojrzeniami, zerkni�ciami i na�ladownictwem, po-
stawami, pozycjami i poruszeniami. Opowiedzia�a mu wszystko
w swoim j�zyku, jedynym, jakim si� pos�ugiwa�a, w j�zyku, kt�ry
roz�o�ony na elementy poszczeg�lnych nazw i s��w wydawa� si�
toporny i dotkni�ty mo�liwo�ci� b��dnej interpretacji, lecz u tej
m�odej dziewczyny, po�r�d wieczornych cieni, rzucanych przez
przodk�w z Chepsenyt, stawa� si� czym� wi�cej, du�o wi�cej, ani-
�eli jego pojedyncze elementy. Stawa� si� bardziej ekspresyjny,
wymowny, p�ynny i wdzi�czny ni� jakikolwiek j�zyk z�o�ony ze
s��w.
Mathembe znieruchomia�a.
Co� drgn�o w�r�d ciemno�ci pomi�dzy Drzewami Przod-
k�w. Podnios�a z ziemi zaokr�glon� kostk�. Ci, kt�rzy widzieli
polityk� nawet na dnie w�asnej miski, twierdzili, �e nie ma takie-
go skrawka gleby, w kt�rym nie mo�na znale�� ceramicznej
kostki, co jakoby mia�o �wiadczy� o ci�g�o�ci cywilizacji biotech-
nologicznej. Nawet ziemia pod twymi stopami stanowi element
walki z wynaradawianiem. Mathembe zwa�y�a w r�ku kostk�. Po-
trafi�a rzuci� daleko i silnie. Dalej ni� kt�rykolwiek z ch�opc�w,
kt�rzy przychodzili po Hradu.
Znowu.
Poruszy�o si�. Cichy szelest mu�ni�tych ro�lin. Bli�ej jaki�
ruch, d�wi�k, a teraz jeszcze zapach. Poci�gn�a nosem
i zmarszczy�a brwi, poczuwszy wo� czego� znajomego, czego
jednak nie potrafi�a rozpozna�.
Te rzeczy, kiedy ju� si� dziej�, dziej� si� b�yskawicznie. I na-
gle trzepocz�cy ruch, przera�liwy ha�as i twarz spogl�daj�ca na
ni� ponad wysokimi korzeniami drzewa o nieca�e dwadzie�cia
metr�w dalej. Krzykn�a bezg�o�nie.
Twarz nie by�a ludzka. Sk�ada�a si� z samych tr�jk�t�w -
tr�jk�tne oczy, tr�jk�tne usta, bli�niacze tr�jk�tne otwory noz-
drzy, wielkie tr�jk�tne p�aty uszu i to wszystko w tr�jk�tnej twa-
rzy, ozdobionej kanciastym, z�o�onym, czarno-bia�ym wzorem.
Nie twarz. Maska.
Cisn�a kamie� z okrzykiem w�ciek�o�ci, ale maska okaza�a
si� szybsza. Jej nosiciel da� susa, przemykaj�c po�r�d korzeni
i patyczk�w modlitewnych. G�owa Dziadka ponagli�a go do szyb-
szego biegu, bluzgaj�c za nim potokiem przekle�stw i z�orze-
cze�.
To nie by�a zwyczajna maska w rodzaju tych, jakie mog�
zrobi� sobie dzieci na przedstawienie. Mathembe widzia�a po-
dobn� podczas jednego z na wp� religijnych festyn�w, kiedy
m�odzi ludzie nios�cy wizerunki �wi�tych Ykonde odwiedzali
domy Spowiednik�w mieszkaj�cych w Chepsenyt, a za sw�j trud
nagradzani byli winem. To by�a pneumaska Widmowego Ch�op-
ca. Dziewczynka, pomimo ca�ej swej si�y i �wiadomo�ci, �e w rzu-
caniu jest lepsza od ka�dego z ch�opc�w z Pi�tnastej Ulicy, nie
czu�a si� ju� w Gaju Przodk�w bezpieczna ani swobodna. Udu-
chowion� ciemno�� i spok�j kontemplacji zak��ci� agresywny,
seksualny duch pneumaski.
Maski same w sobie nie by�y gro�ne. Przypomina�y delikat-
ne, zwiotcza�e p�aty sk�ry. Dopiero po w�o�eniu ich obwody in-
tegruj�ce wybiera�y dominuj�c� u wk�adaj�cego emocj�, kszta�-
towa�y wizerunek maski i nadawa�y jej barw� stanowi�c� od-
zwierciedlenie tego uczucia. Niekt�re modele mia�y r�wnie�
wbudowane gruczo�y generuj�ce feromony. To t�umaczy�o ten
nieznany, cho� znajomy zapach.
Maski same w sobie nie by�y gro�ne. Ale ich nosiciele ow-
szem, zw�aszcza kiedy przewodniki wzmagaj�ce emocje kierowa^
�y je do nosiciela na bazie obwodu zamkni�tego. Je�li nosiciel
by� Widmowym Ch�opcem i m�g� si� og�osi� nietykalnym, nie-
zniszczalnym i nieomylnym, bo znajdowa� si� we w�adaniu anio-
�a, maska mog�a okaza� si� naprawd� niebezpieczna.
Jak d�ugo j� obserwowa�? Od kilku dni? A mo�e tygodni?
Mathembe mia�a wra�enie, �e jej sk�ra jest nieczysta, sw�dz�ca,
pokryta robactwem. By�a w�ciek�a. W�ciek�a i kompletnie bezsil-
na w swoim gniewie. Cisn�a drug� ceramiczn� kostk�, jak tylko
mog�a najdalej w mrok rozjarzony migocz�cymi �wiate�kami wo-
tywnymi, a potem jeszcze jedn�, i jeszcze, i jeszcze... Naruszenie
jej prywatno�ci nie by�oby wi�ksze, gdyby kto� podpatrzy� j�, jak
oczyszcza�a si� podczas okresu.
Nast�pnego popo�udnia zjawili si� ch�opcy; wo�ali do Hra-
du, by poszed� z nimi i robi� to, co wszyscy inni: szwenda� si� po
zau�kach albo wystawa� na rogach ulic. Mathembe przep�dzi�a
ich, ciskaj�c kamieniami i wyschni�tymi na s�o�cu grudami gu-
ana z chlewika trux�w.
* * *
Nadchodzi �wi�ty Dzie�. W ciemno�ci stary Jashar Cantor
wspina si� po stu dw�ch stopniach na wie��. Sto dwa kroki, ka�-
dy w absolutnej ciemno�ci. Ka�dy krok jest dla niego modlitw�,
a wie�a parabol� jego osobistej w�dr�wki ku Bogu. Sto dwa
stopnie, tydzie� w tydzie�, przez pi��dziesi�t lat. Do tej pory
musi by� ju� w po�owie drogi do nieba. Kiedy pojawia si� pierw-
szy czerwony promie�, Jashar napina w ch�odzie swe stare mi�-
�nie i uderza ci�kim drewnianym m�otem w metalowy gong,
czyni�c to ze zwodnicz�, wynik�� z d�ugoletniej praktyki, �atwo-
�ci�. Gdy �wiat�o dnia sp�ywa na wierzcho�ki drzew otaczaj�cych
Chepsenyt niczym matczyne �ono, jego g�os rozbrzmiewa na tle
gongu, przetaczaj�c si� nad lasem i dachami dom�w. W kongre-
gacji �wi�tyni s� inni, silniejsi �piewacy, ale �aden nie ma r�wnie
grzmi�cego g�osu jak Jashar. G�os anio�a - cho� jest to niezbyt
stosowne por�wnanie. Proklamatyzm wszak nie uznaje anio��w,
�wi�tych ani duchownych. Ka�dy Proklamator jest zarazem du-
chownym, �wi�tym i anio�em samym w sobie. Ka�dy Proklama-
tor mo�e si� sta� i ostatecznie staje si� Bogiem, jednocz�c si�
z Nim. Pie�� Jashara Cantora p�ynie nad dachami i lasem.
W blasku �witu, kt�ry urasta w si�� i z ka�d� chwil� staje si� wy-
ra�niejszy, ponad lasem mo�na ujrze� dwie sylwetki. Poluj�. Ja-
shar ich nie widzi. Wy�piewuje pie�� dobroci i �wi�to�ci Boga,
pie�� m�wi�c�, �e �wiat�o tego �wiata jest dla niego mrokiem
w por�wnaniu ze �wiat�o�ci� Boga.
�mig�owce zawracaj� i wznosz� si�. Ich nosy opadaj� w d�,
po czym maszyny oddalaj� si� tu� nad wierzcho�kami drzew.
W domach na wy�ej po�o�onym kra�cu osady Proklamato-
rzy si� przygotowuj�. Zacz�li nim jeszcze nadszed� �wit. Tak jest
zawsze u Proklamator�w - musz� wstawa� w ciemno�ciach nocy
i musz� si� przygotowywa�. Dzieci narzekaj� na g��d. Tak r�w-
nie� jest zawsze u Proklamator�w � musz� po�ci� od poprzed-
niego zmierzchu a� do powrotu ze �wi�tyni. W ka�dym razie ci
najbardziej pobo�ni. Chod�cie dzieci, szybciej, bo si� sp�nimy.
Och, przypuszczam, �e B�g nie zauwa�y tego ma�ego biszkopta.
Ruszajcie si�. Nie m�wcie mamie. Macie swoje czapeczki? Gdzie
twoja czapeczka? Neesa, widzia�a� czapeczk� Ajada? Oddaj mu
natychmiast. �wietnie. Mo�emy ju� i��?
Wychodz� z pobo�nie nakrytymi g�owami, prowadzeni g�o-
sem Jashara i d�wi�kami gongu rozbrzmiewaj�cymi nad ulicami
wij�cymi si� pomi�dzy domami a� do �wi�tyni. W swoim domu
na nisko po�o�onym kra�cu miasta doktor Kalimuni odpina
Ksi�g� �wiadk�w, zdejmuje czytnik ze skroni i wstaje, by odpo-
wiada� na d�wi�k g�osu i gongu. Szybciej, szybciej, jazda, jazda.
Lajmee, stra�nik, za pomoc� wody i myd�a zmywa toporn� syl-
wetk� m�czyzny z drzwi �wi�tyni. Musi zmy� wszystko, zanim
przyb�d� wierni i zostan� skalani widokiem sylwetki cz�owieka.
Nie jest skalany ten, kto j� zmywa. Prostaki od Spowiednik�w.
Nie maj� nic lepszego do roboty. Pewnie uwa�aj� si� za spryt-
nych i zabawnych.
Zawsze kto� si� sp�nia, kto� biegnie do zamykaj�cych si�
ju� drzwi, przyciskaj�c czapeczk� do g�owy, ci�gn�c za sob� jed-
no, dwoje, troje albo i czworo dzieci. Teraz brzmienie gongu:
bam, bam, bam i dono�ny �piew mog� wreszcie ucichn��, a Ja-
shar Cantor zej�� z wie�y po stu dw�ch stopniach, na sam d�.
Ludzie s� ju� zgromadzeni w obecno�ci Boga, ze skrzy�owanymi
nogami siedz� na starannie zamiecionym dziedzi�cu pod bo-
skim niebem. M�czy�ni wyjmuj� z futera��w Ksi�gi �wiadk�w,
zaczepiaj� je za uszami albo, je�li s� starzy, sk�adaj� je na podo�-
kach. Przytykaj� do skroni czytniki. Zawsze zamykaj� oczy, cze-
kaj�c na natchnienie od Boga i tym samym nie wiedz�, co po-
strzegaj� kobiety i dzieci - �e siedz� wszyscy dok�adnie tak sa-
mo: lewy �okie� oparty na lewym udzie, lewy palec wskazuj�cy
przyci�ni�ty do warg.
M�czy�ni czekaj� na inspiracj� od Boga, a Pisma przenika-
j� do p�at�w czo�owych ich m�zg�w. Dzieci si� wierc� i bawi�
w gry wizualne; w oczach maj� b��kitne niebo i my�l� o jedze-
niu. Kobiety je strofuj�, ale nic ich nie mo�e uspokoi�. Kobiety
r�wnie� my�l� o jedzeniu. I o seksie. I o pani Anjalat z przeciw-
nej strony ulicy; jak�e ona potrafi si� wystroi�. I o nowych
ubrankach dla dzieci. I o tym, czy s� bezpieczni, kiedy schodz�
si� do �wi�tyni na pos�ug� religijn�, podczas gdy wszystkie dzieci
Spowiednik�w jak zwykle kr�c� si� w pobli�u. Tysi�c i jedna
my�l. Wszystkie w ciszy i w obecno�ci Boga.
Pojawiaj� si� nagle, tak szybko, �e niemal r�wno z ha�asem,
kt�ry je zwiastuje. Wszyscy niespokojnie podnosz� wzrok, a nad
nimi, przy wt�rze �oskotu motor�w, przetaczaj� si� dwa czarne
�mig�owce. Huk silnik�w rozsadza zamkni�t� przestrze� �wi�ty-
ni jak grzmot. Pr�d powietrza wzbudzany przez wiruj�ce �mig�a
wzbija w g�r� d�awi�ce chmury py�u i zrywa z g��w czapeczki.
Czy nie maj� szacunku? To �mig�owce Imperatora. Zaprzy-
ja�nieni Proklamatorzy. Czy aby jednak na pewno? Powiadam
wam: dla tych zza rzeki nie ma �adnej r�nicy. Patrz� na nas
i na Spowiednik�w, ale dostrzegaj� jedynie bry�y mi�sa. Bo wie-
cie, oni tak w�a�nie nas nazywaj� - bry�ami mi�sa. Dlaczego jed-
nak zdecydowali si� przylecie� tutaj w �wi�ty Dzie�? Bezpie-
cze�stwo. Wszystko jest r�wnie �wi�te i r�wnie blu�niercze
w imi� bezpiecze�stwa. Tak czy inaczej, oni nie s� prawdziwymi
Proklamatorami, jak my. S� Proklamatorami jedynie z nazwy,
wiara nic dla nich nie znaczy. To tylko pusta nazwa. Nie musi
znosi� pr�by ognia i cierpienia.
W obecno�ci Boga nie mo�esz przeprasza�, �e jeste� zaj�ty,
�e masz tyle do zrobienia, tak ci przykro. Czy zachowa�by� si�
tak w obliczu Imperatora z Nefrytowego Miasta? Nale�y podj��
wszelkie konieczne przygotowania. Dyscyplina, wyciszenie, od-
pr�enie. Spok�j. Bezruch. Cisza. Niech wewn�trzne przestrze-
nie rozci�gn� si� i wype�ni� obecno�ci� Boga, niech s�owo Ksi�-
gi �wiadk�w sp�ynie na ciebie, dop�ki d�o� Boga nie roz�wietli
wybranego canto nak�aniaj�c ci�, by� podzieli� si� nim ze swymi
bra�mi i siostrami. Cisza. Bezruch. Spok�j. Dotyka ci� obec-
no��, bezmiar roz�piewanej przestrzeni, w kt�rej poruszaj� si�
promienie z�ocistego �wiat�a.
Och, a to co znowu?
G�osy. O�ywiona, tryskaj�ca podnieceniem rozmowa. G�osy
m�czyzn i kobiet, wysokie, piskliwe g�osiki dzieci. Dlaczego
musz� zatrzymywa� si� akurat tu? I dlaczego, skoro ich g�osy s�
tak podniesione, nie mo�na zrozumie� z tego, co m�wi�, cho�-
by jednego s�owa? Wyt�asz s�uch i w ko�cu obchodzi ci� nie
g�os Boga, lecz rozmowy dobiegaj�ce z zewn�trz. Srebrzysty
�miech kobiet. G��bszy, metaliczny �miech m�czyzn. Muzyka
z radia, klaskanie, tupot st�p, �piew kobiet nuc�cych piosenki,
kt�re znaj� chyba od ko�yski. Odg�os dziecinnych stopek pla-
skaj�cych po bruku. Ostrzejsze, bardziej pewne g�osy nastolat-
k�w. Ko�a: truxy wyje�d�aj�. Gotowi? Gotowi. Macie wszystko?
Mamy.
Niech B�g spali was wszystkich, b�d�cie przekl�ci, Spowied-
nicy - za wasze ba�wochwalstwo, zabobonno��, uporczyw� od-
mow� przyj�cia prawdziwej wiary, za waszego buntowniczego
ducha, pokr�tne drogi i niezliczone obrazy Wybra�ca Boga, ale
przede wszystkim - i to najbardziej niewybaczalne - za to, �e
mo�ecie si� �mia�, rozmawia�, stuka� palcami i tupa� w rytm
muzyki, podczas gdy my, Proklamatorzy, siedzimy tu, w �wi�tyni,
oczekuj�c w milczeniu, aby przem�wi� B�g.
Potrzebne by�o polowanie na truxy. Urz�dzi� je ojciec Ma-
thembe wraz z kilkoma innymi truxerami. W lasach wok�
Chepsenyt zawsze �y�a do�� liczna populacja dzikich i niebez-
piecznych trux�w. Niekt�re zwierz�ta by�y egzemplarzami od-
padowymi, kt�re jeszcze przed osi�gni�ciem wieku dojrza�ego
jakim� cudem umkn�y, inne zdo�a�y rozpali� w swoich szcz�tko-
wych m�zgach jak�� iskierk� �wiadomej woli i wydostawszy si�
z chlewik�w uciek�y do lasu, jeszcze inne by�y potomkami tru-
x�w, kt�re zdzicza�y wiele pokole� temu. Niezale�nie od swego
rodowodu czy te� jego braku, dzikie truxy cenione by�y przez
hodowc�w z uwagi na w�a�ciwy hybrydom wigor i genetycznie
uwarunkowan� sil�, zdobyt� dzi�ki �yciu w dziczy, a tych atrybu-
t�w cz�sto brakowa�o okazom domowego chowu.
Biedniejsi w�a�ciciele ziemscy narzekali na dzikie truxy, kt�-
re si� rozpleni�y na obrze�ach las�w, pl�druj�c je bezlito�nie,
a obecnie zapuszcza�y si� na tereny ogrod�w i plantacji. Truxy
doskonale potrafi�y si� dostosowa� i z entuzjazmem przetwarza-
�y ro�linno�� na energi� mi�niow�. Dzikie hordy potrafi�y
w ci�gu kilku dni ogo�oci� ca�e po�acie lasu; kr��y�y r�wnie�
plotki o plagach trux�w, kt�re mog�y sprowadzi� na ca�e osady
kl�sk� g�odu, po�eraj�c ogrody, drzewa, domy, ba, nawet ludzi -
dos�ownie wszystko, co znalaz�o si� na ich drodze. Ojciec Ma-
thembe zawsze traktowa� takie opowie�ci z zawodow� pogard�.
� Spokojnie � rzek� zaprowadziwszy Mathembe i Hradu do
chlewika trux�w. - One przyswajaj� cukry z�o�one. Nie ma ta-
kiej mo�liwo�ci, �eby trux po�ar� cz�owieka. Jedz� owoce, ro�li-
ny i mechsyrop. Nasze cia�a zapewne by�yby dla nich trucizn�.
Poza tym one przecie� nie maj� z�b�w.
Z z�bami czy bez, nawet niedu�a rodzina dzikich trux�w mo-
g�a doprowadzi� mniejszych posiadaczy ziemskich w Chepsenyt
do ruiny, zmuszaj�c ich do brania po�yczek z komercyjnych ban-
k�w gen�w lub do �ycia z dnia na dzie�, ze zwyczajnych kradzie�y.
Spotkali si� z panem Filelim, kt�ry zwo�a� innych truxer�w
i w ulicznej kafejce, przy winie oraz ciasteczkach (z przewag�,
z du�� przewag� wina), zaaran�owano polowanie. Dopiero ran-
kiem w dniu polowania, gdy zacz�li schodzi� si� ludzie zaopa-
trzeni w butelki wina, flaszki mat� i jedzenie na piknik, przypo-
mniano sobie, �e to �wi�ty Dzie� Proklamator�w i �e w zwi�zku
z tym Nasmir Jhirabha, jeden z najwa�niejszych truxer�w w Pre-
fekturze Timboroa, najprawdopodobniej nie b�dzie m�g�
przyj��. �wi�ty Dzie� czy nie, Nasmir Jhirabha przyszed�, w d�u-
gich butach i kurtce z wieloma kieszeniami, z szerokim u�mie-
chem na okolonej zarostem twarzy, �ciskaj�c w wielkiej pi�ci ra-
dio. Niew�tpliwie czeka�o go Przemianowanie przed ca�ym zbo-
rem. Niewa�ne. B�g m�g� zaczeka�. Truxy nie.
Pierwsi pobiegn� go�cy. Zaszczyt bycia go�cem przypada�
najsprawniejszym z m�odych. Ich zadanie polega�o na dogonie-
niu truxa i dotkni�ciu go pora�aczem. Ka�dy goniec mia� zawie-
szon� na pasie sakw� z tymi urz�dzeniami. By�y to obwody orga-
niczne, kt�re po umieszczeniu we w�a�ciwym miejscu prze�ado-
wywa�y szcz�tkowy system nerwowy truxa omamami wzrokowy-
mi i zmusza�y go, kompletnie o�lepionego, do. zatrzymam^.
Przestraszone truxy nawet w le�nym g�szczu potrafi�y wykony-
wa� zdumiewaj�co szybkie zwroty, wi�c je�li ch�opak chcia� za-
imponowa� dziewczynie lub innemu ch�opcu, to rola go�ca by-
�a w�a�nie tym, czym mo�na si� by�o pochwali�. Tak, dogonienie
i zatrzymanie truxa to by�o naprawd� co�.
Sami truxerzy i starsi, mniej sprawni cz�onkowie ich �wity
pod��ali nieco z ty�u, zaopatrzeni w obwody pos�usze�stwa, kt�-
re mia�y ujarzmi� i przej�� kontrol� nad oszo�omionym tru-
xem. Na samym ko�cu szli najstarsi i najm�odsi. Oni przygoto-
wywali wielki piknik na polanach po�o�onych daleko w g��bi la-
su, w miejscach, kt�re s�u�y�y do tego celu od przyj�cia Zielonej
Fali.
Min�o sporo czasu od ostatniego polowania na truxy
w Chepsenyt. Tamtego razu Mathembe chcia�a si� wybra� ze
swoim ojcem, ale powiedzia� jej, �e jest jeszcze za ma�a. Musia�a
pojecha� z babci� i dziadkiem czerwonym truxem, by pom�c
przy przygotowywaniu posi�ku. Obserwowa�a go�c�w wbiegaj�-
cych do lasu przy wt�rze gwizd�w i pohukiwa� i pragn�a im to-
warzyszy�. �Nast�pnym razem - obieca� jej ojciec. - Jak podro-
�niesz". I teraz nadesz�a jej pora. W sakwie mia�a ju� pora�acze.
Na szyi zawieszone na rzemieniu radio. Zasznurowa�a mocno
ciasne buty do biegania. Podesz�a, by stan�� obok innych kobiet
i m�czyzn wybranych do roli go�c�w. Ch�opcy uganiali si� bez-
trosko, pr�buj�c uderza� jeden drugiego w g�ow� pora�aczami.
Obwody organiczne po w�a�ciwie zadanym uderzeniu mog�y wy-
wo�a� powa�ny wstrz�s synestetyczny. S�ycha� by�o kla�ni�cia,
krzyki i �miechy. Nasmir Jhirabha zawo�a�, by przestali si� wyg�u-
pia�, ale ch�opcy drwili z niego, by� bowiem Proklamatorem.
Na widok Mathembe - w butach do biegania, obcis�ym stroju,
z sakw� przy pasie i radiem na szyi � wybuchn�li �miechem.
Mathembe jak im powiesz, dok�d maj� si� uda�, kiedy znaj-
dziesz truxa? Nie zadali sobie trudu, by doda�: Je�eli go w og�le
znajdziesz.
Mathembe wzruszy�a ramionami i oboj�tnie unios�a do ust
drugi przedmiot zawieszony na rzemieniu. By�a to gliniana oka-
ryna w kszta�cie grubego ptaka. Zagra�a kilka �piewnych nut,
a ch�opcy tym razem si� nie �miali, bowiem us�yszeli d�wi�k, ja-
ki wydaje las w miejscu, gdzie z zaro�li dzikiego piaskomi�sa wy-
rastaj� dwa ogromne wachlarzowe drzewa. Dziewczynka potrafi-
�a na swojej okarynie na�ladowa� muzyk� ka�dej cz�ci lasu, tak
�e ka�dy nas�uchuj�cy przez radio i znaj�cy puszcz� potrafi�by
zlokalizowa� truxa z dok�adno�ci� do kilku metr�w.
Ojciec Mathembe i inni truxerzy rozgl�dali si� woko�o, jak-
by jeszcze na kogo� czekali, lecz w rzeczywisto�ci dawali znak
go�com, by zaj�li pozycje do rozpocz�cia biegu. Jak zawsze m�o-
dzi m�czy�ni wysforowali si� do przodu w swym odwiecznym
fa�szywym mniemaniu, �e s� bardziej godni, ani�eli dziewcz�ta.
Truxerzy konferowali ze sob�. Skinienia g��w. Nasmir Jhirabha
zawo�a�:
- W porz�dku, ruszajcie.
Rycz�c, wyj�c i wykrzykuj�c dziko zbitki pozbawionych zna-
czenia sylab go�cy ruszyli p�dem przez pola ry�owe i le�ne
ogrody przeskakuj�c, uchylaj�c si� i lawiruj�c mi�dzy p�katymi
worami fermentor�w wina i wrzecionodrzew z otaczaj�cymi ich
chmurami szpulkomuch na d�ugich, jedwabistych niciach. Or-
ganigrodniki umkn�y przed za�amuj�c� si� fal� rozkrzycza-
nych, barwnie odzianych m�odych cia�, wymachuj�c chudymi
jak patyki ramionami manipulator�w. M�odzi m�czy�ni i kobie-
ty z Chepsenyt min�li je i pognali dalej, w g��b puszczy.
Mathembe pobieg�a sama. Z w�asnego wyboru. Ch�opcy by-
li nudni z t� swoj� ci�g�� rywalizacj�. Dziewcz�ta bieg�y nieco
wolniej, ale by�y r�wnie nudne - stale rozmawia�y o ch�opcach.
Mathembe najlepiej si� czu�a, kiedy bieg�a sama. Nie dlatego,
�eby - jak wielu samotnik�w - obawia�a si� czyjego� towarzy-
stwa; przyja�nie i antypatie nie mia�y z tym nic wsp�lnego.
Obecno�� innych t�umi�a uduchowienie. W samotno�ci dozna�a
�aski zatracenia siebie, by na kilka kr�tkich, ulotnych chwil po-
strzec swoj� osob� jako drobny, male�ki b�ysk �wiadomo�ci,
przemykaj�cy z niewyobra�aln� szybko�ci� po�r�d czuj�cych,
ogromnych drzew. Mia�a wra�enie, �e wystarczy da� jej �wiado-
mo�ci jeden mikroskopijny bodziec, jedno ma�e pchni�cie,
a przeskoczy jak�� subteln� granic� i ogarnie swoim umys�em
ca�y obraz: go�c�w przemykaj�cych mi�dzy drzewami, truxer�w
z ci�gn�c� za nimi �wit�, starych ludzi �miej�cych si� i ta�cz�-
cych przy d�wi�kach radia, przygotowuj�cych posi�ek na le�nych
polanach, a tak�e dzikie truxy, ukrywaj�ce si� gdzie� w g�uchej
dziczy.
Czy to w�a�nie oznacza by� martwym? Czy to �nienie, �wia-
domo�� korzeni drzew?
Min�a skrajniki, gdzie �ycie zapocz�tkowane przez cz�owie-
ka i pierwotna ro�linno�� wiod�y wsp�ln� egzystencj�, si�gaj�c
coraz dalej w g��b lasu. Olbrzymie pnie drzew tieve wyrasta�y na
trzydzie�ci, czterdzie�ci metr�w, nim rozpostar�y w g�rze g�sty
baldachim ciemnych li�ci. Do le�nego poszycia nie dociera� na-
wet jeden promyk s�o�ca. Mathembe gna�a w niemal nocnych
ciemno�ciach po nak�adaj�cych si� sze�ciobocznych p�ytkach li-
chenia. Omin�a sk��biony splot czepnych korzeni i lian; ople-
cione mchem pn�cza nikn�y w ciemno�ci, a kotwiczne chwyta-
ki fotosyntetycznych balon�w ko�ysa�y si� �agodnie. Pod wicia-
mi, kt�rymi ods�cza�y z powietrza bakterie, znajdowa�y si� p�ki
balonokul jak dojrza�e owoce, kt�re ju� wkr�tce zostan� wy-
puszczone, wzbij� si� ponad puszcz� i b�d� si� unosi�, dop�ki
nie znajd� miejsca, w kt�rym zakotwicz�. Z baldachimu li�ci do-
biega�a nie cichn�ca symfonia - popiskiwania, �wiergot, pohuki-
wanie, narastaj�ce i s�abn�ce glisando i arpegio, dono�ne ryki
i harmonijne brzd�kanie. Istoty zamieszkuj�ce ni�ej za�atwia�y
swoje sprawy w ciszy. Mathembe bieg�a dalej. Czu�a, �e mog�aby
tak biec przez ten ciemny, roz�piewany las a� do ko�ca �wiata.
Odrzuci�a swoj� ja�� i otrzyma�a now� to�samo��, now� natur�,
nowego ducha. Doktryna Proklamator�w, g�osz�ca, �e ludzie
poza granic� czasu mog� zjednoczy� si� z Bogiem i sta� si�
Nim, zal�ni�a dla niej nowym blaskiem. Porzuci� mniejsze, by
sta� si� wi�kszym; teraz to poj�a. Ale jak �arliwie owo mniejsze
trzyma si� tej drobiny, kt�r� uznaje za swoj�.
Ju� dawno zapomnia�a o truxach, pora�aczach i radiu.
Niekt�re doznania przychodz� bardzo wolno i stopniowo,
jedno po drugim. Niespieszne narastanie pewnej liczby danych,
a� w pewnej chwili po prostu wiesz. G��bsza ciemno�� w mroku
g�stego lasu. Pewna regularno�� po�r�d wi�kszej nieregularno-
�ci dobiegaj�cych z oddali pogwizdywa�, pohukiwa� i okrzyk�w.
Swoisty wzorzec: w braku form � forma na�laduj�ca twoj� w�a-
sn�; i nagle zdajesz sobie spraw�, �e nie jeste� sam. �e opr�cz
ciebie jest jeszcze kto�, kto biegnie tu� obok, krok w krok, nie
wyprzedzaj�c ci� ani nie zostaj�c w tyle, ukryty mi�dzy drzewa-
mi. Zatrzymujesz si�, pr�bujesz nas�uchiwa� poprzez ci�ki od-
dech i odg�os wal�cego serca. Nie s�yszysz nic pr�cz puszczy,
mamrocz�cej do siebie swoj� niezrozumia�� mantr�. Znowu za-
czynasz biec. Spogl�dasz w bok, tylko zerkasz, widzisz jakie� po-
ruszenie, cie� twoich my�li. Co�? Kto�?
Biegniesz, ale to ju� nie to samo. Nie ma uniesienia i �wi�-
tej pasji, przygas� boski ogie�. Co� przepad�o. Zosta�o skalane.
Jak w przypadku Kapsabeta, kt�rego �on� zgwa�cili bandyci. Ko-
cha j� r�wnie mocno, mo�e nawet mocniej ni� kiedykolwiek,
ale ich zwi�zek nie jest ju� taki sam.
Kiedy ju� raz to ujrzysz, po��czysz zdarzenia i uczynisz nie-
widzialne widzialnym,