Ian McDonald SERCA, DŁONIE, GŁOSY przełożyła Agnieszka Ciepłowska Patrycji — zawsze Timowi i Allią: Flagi wciąż tam są, ale my już nie. OSADA Dziadek był drzewem. Ojciec hodował truxy, w piętnastu kolorach. Matka potrafiła wyśpiewywać kod genetyczny; śpiewała wprost do serc żywych istot i w ten sposób je zmieniała. W koło, ciągle w koło... W dniu, kiedy żołnierze Imperatora przybyli do osady, w której mieszkała Mathembe, dom przy Piętnastej Ulicy wpadł w szał. Przeraził go łoskot wozów opancerzonych ciągnących ulicami Chepsenyt. Rozbity na części stał się płochliwy i mało inteligentny. Gdy jedna z wielkich, jaskrawo pomalowanych me- talowych maszyn zatrzymała się z dygotem u wylotu Piętnastej Ulicy, uległ prawdziwej panice. Wszelkie komórki mieszkalne: jedne jak długie sześcioboczne stonogi, inne jak koła lub jak ko- puły miękko sunące na plastikowych gąsienicach, jeszcze inne jak koncertyny z nogami - wszystko to, rozbiegane, znalazło się nagle na ulicy. Cywile próbowali zapędzić je z powrotem na miejsce, żołnierze zaś usiłowali opanować cywilów. Rajavowie chcieli odbudować dom jeszcze przed nocą. Te- raz jednak wątpliwe było, czy w ogóle pozbierają wszystkie jego składniki. Mathembe odgoniła wielką niespokojną istotę przy- pominającą chodzący parasol, która pędziła w stronę chlewika truxów. Mogłaby wystraszyć młode organiki, a te, w popłochu obracając kołami, powpadałyby jak niejedne na drugie. Rajavowie podążali do części miasta zamieszkałej przez Pro- klamatorów. Dwanaście pokoleń żyło i umarło przy Piętnastej Ulicy, a teraz oni zapakowali swój dobytek na pięć truxów i roze- brali dom. Zaczęli pracę, nim skraj świata zaszedł poniżej słońca. Mathembe była zafascynowana. Nigdy dotąd nie widziała domu rozłożonego na części. Dwanaście pokoleń, a teraz od- chodzili. Nie zważali na to, kto pozna powody ich odejścia — pan Rajav przez całą drogę wykrzykiwał je głośno, tak aby wszy- scy mogli go usłyszeć. Zostali zastraszeni, zmuszeni do opuszcze- nia swego miejsca. Prześladowano ich listami z pogróżkami, sprośnymi docinkami; podjęto nawet próbę przegnania ogniem - ich, obywateli miłujących pokój i prawo. Widmowi Chłopcy. Bandyci. Nieokrzesane łobuzy. Pożaru właściwie nie było. Po niemrawym ataku bombo- wym na ścianach zostało ledwie kilka osmaleń, które szybko usunięto. Nie zawiadomiono nawet policji w Timboroa. Ma- thembe podejrzewała, że mógł być w to wmieszany jej młodszy brat, Hradu. On i Kajree Rajav przyjaźnili się, dopóki ze świąty- ni nie nadeszło Słowo Boże - wtedy pan Rajav zabronił synowi przebywać w towarzystwie bałwochwalczych Spowiedników. Teraz Rajavowie będą się trzymać ze swoimi; ani chwili dłu- żej nie pozostaną wśród tych, których dotąd uważali za przyja- ciół i dobrych sąsiadów, a którzy w rzeczywistości zawsze chcieli się ich pozbyć, spalić ich dom, a ich samych - Proklamatorów z Chepsenyt — wymordować, obedrzeć żywcem ze skóry i przy- bić do frontowych drzwi. Na razie ze wszystkich sil starali się ponownie zgromadzić ogarnięte paniką składniki swego domu. Wóz opancerzony obrócił się; metalowe gąsienice zazgrzy- tały upiornie na ceramicznych kostkach. Ruszył Piętnastą Ulicą. Pan Rajav wolał do intruza, aby zawrócił i odjechał, lecz maszy- na sunęła dalej, twarda i kanciasta. Z włazu wychylał się żołnierz w czarnym mundurze wojsk Imperatora. Krzyczał, ale pośród ludzkiej wrzawy i w huku silnika nikt go nie słyszał. Żaden żołnierz nie lubi pozostawać nie zauważonym. Ten zakręcił ciężkim karabinem maszynowym na statywie, skierował lufę do góry i nacisnął spust. Pięć, dziesięć, dwadzieścia nabo- jów. Kiedy suchy odgłos wystrzałów rozdarł powietrze, ludzie umilkli i znieruchomieli. Składniki domu uciekły, dokąd im się żywnie podobało, bo ludzie słuchali tego, co żołnierz musiał im powiedzieć. Imperator żądał, aby wszyscy mieszkańcy Chepsenyt w Pre- fekturze Timboroa stawili się na placu pośrodku osady. Natych- miast. Wszyscy mieszkańcy? Wszyscy. Natychmiast. Żołnierz był bardzo młody. Miał bladą cerę ludzi zza rzeki. Długie jasne włosy zaczesał po wojskowemu do tyłu i spiął klam- rą z symbolem Imperatora - sercem na dłoni. Posługiwał się sta- romową dość poprawnie jak na kogoś, dla kogo nie był to język ojczysty, ale tu i ówdzie przebijał w jego słowach zarzeczny ak- cent. Dłonie spoczywające na czarnym karabinie maszynowym zdawały się Mathembe zbyt młode i miękkie, by obejmować broń. Z otwartego włazu dochodziły dźwięki muzyki. Pan Rajav, mały i bardzo, bardzo rozgniewany, stanął przed topornym pyskiem pojazdu opancerzonego i żołnierzem o bia- łych, miękkich dłoniach. -Jestem lojalnym Proklamatorem, prawdziwym poddanym Imperatora; nie masz chyba na myśli mnie ani mojej rodziny? Nie zaliczam się do tych, których lojalność można podawać w wątpliwość. - Oblizał wargi szybkim, nerwowym ruchem języ- ka, w lewo i prawo; wypowiadając słowa: „tych, których lojalność można podawać w wątpliwość", obejrzał się w jedną i w drugą stronę. - Wszyscy mieszkańcy - powtórzył gramatycznie poprawną staromową dowódca wozu. Silniki ożyły. Czarny dym buchnął z dysz i pojazd wolno ru- szył Piętnastą Ulicą. Zgrzytliwe gąsienice zostawiały regularne rysy na ceramicznych kostkach. Pan Rajav wciąż stał przed nim; mały i pałający wściekłością. Gniew i zraniona duma nie pozwalały mu dostrzec tego, co ja- sno widziała Mathembe - że wóz się nie zatrzyma. Dziesięć me- trów, pięć, już tylko trzy. Nagle pan Rajav jakby został dotknięty świecącą różdżką jednego ze świętych "Ykonde — postrzegł zbliża- jący się transporter jako to, czym był w istocie: niepohamowaną, niepowstrzymaną górą metalu. Odskoczył w bok i pojazd ledwie go musnął. We wnętrzu stalowego potwora żołnierze Imperato- ra ryknęli śmiechem. Mathembe słyszała ich rechot i głośną ta- neczną muzykę, wypływającą przez otwarty właz. Pan Rajav stał pobladły i rozdygotany. Wstrząsnęła nim świadomość, że jego lojalność okazała się nic nie warta. Części jego domu w dzikiej panice biegły Piętnastą Ulicą w stronę po- letek ryżowych i sadów. Wszyscy zebrali się przy Drzewie Założycielu; Spowiednicy oraz lojalni Proklamatorzy. Drzewo Założyciel było sercem i ko- rzeniem osady Chepsenyt. Wyrastały zeń wszystkie domy, ogrody i poletka ryżowe, każdy żuk gnojak, jasnokula i ceramiczna kost- ka, zorana gąsienicami maszyn wojennych Imperatora. Drzewo zostało zasadzone niezliczone tysiące lat sennych temu, kiedy Zielona Fala przetoczyła się przez pustkowia i pojawili się Ahle- les, błyskawicznie zajmując całe prefektury, wywołując sercem znane imiona i komórkowe nazwy wszystkich żyjących istot, aby im służyły. Drzewo Założyciel, jak przystało na legendarny twór (choć w rzeczywistości wcale nie wyglądało okazale; aby ujrzeć więcej, trzeba na nie spojrzeć oczyma wiary), stało na wielkim, wyłożonym ceramiczną kostką placu. Plac otaczały na wpół za- marłe, na wpół zbankrutowane sklepiki, w których nie sprzeda- wano nic sensownego, a także kafejki, gdzie starzy bez końca rozgrywali partyjki fili, upijali się i zrzędzili nad kwaśnym winem. Na skraju placu stało pięć wozów opancerzonych. Do jed- nego z nich zbliżył się, węsząc, młody trux, który omyłkowo wziął go za przyswajalnik syropu. Żołnierze ze śmiechem ode- gnali wzgórek niebieskich syntetycznych tkanek, ten jednak za- raz powrócił. Odszedł, zadowolony dopiero wówczas, gdy jeden z żołnierzy poczęstował go batonem czekoladowym. Kiedy już wszyscy mieszkańcy się zebrali, pospołu Proklamatorzy i Spo- wiednicy, wystąpił naprzód oficer ubrany w czarny mundur ar- mii Imperatora. Obok niego stała wysoka metalowa tyczka z po- przeczką u góry. Poprzeczkę przesłaniało płótno. Żołnierz upewnił się, że skupił na sobie uwagę wszystkich zgromadzo- nych i pociągnął za sznurek przytwierdzony do płótna. Zasłona opadła na ziemię. Z ust ludzi zebranych na placu dobył się krzyk. Na poprzeczce tkwiło pięć głów. Pięć głów od dawna już martwych. Zeschnięte, cofnięte wargi odsłaniały poczerniałe dziąsła. Oczy wypadły z oczodołów, włosy z czaszki, skóra była pomarszczona i sucha jak pergamin. Głowy dawno martwe, a jednak ciągle żywe. Trzymane przy ży- ciu przez organiki przywierające chciwie do kikutów szyj. Głowy - choć były martwe - żyły i miały przemówić. A oto co powiedziały. Rzekły, że były głupie, próżne i dumne, decydując się pod- nieść rękę przeciw prawym, dobrotliwym i sprawiedliwym rzą- dom Imperatora. Powiedziały, że najdłuższe życie to za krótko, aby mogły zaznać dość smutku i żalu za to, że z ich winy wielu młodych ludzi zboczyło na fałszywą ścieżkę, że nakłaniały do udziału w powstaniu przeciwko Jego Świetlistości Wielkiemu Imperatorowi. Rzekły, iż wieczność nie wystarczy, by ukoić po- czucie winy za śmierć tych młodych mężczyzn i kobiet. Błagały mieszkańców osady Chepsenyt o wybaczenie. Błagały o wybacze- nie Imperatora. Przede wszystkim jednak błagały o wybaczenie tych wszystkich, których zdołały omamić i nakłonić do przejścia pod sztandary Wojowników Losu. Kiedy głowy skończyły, oficer w czerni zdjął poprzeczkę z tyczki i na powrót owinął je płótnem. Pozostali żołnierze ock- nęli się z odrętwienia. Zadudniły silniki i wozy jeden po drugim odjechały wąskimi uliczkami Chepsenyt, uwożąc żołnierzy bęb- niących palcami do wtóru lekkiej muzyki. - Mój Boże - rzekł ojciec Mathembe, zasiadłszy przy stole, kiedy świat wzniósł się ponad słońce, a zawieszone w kącie po- koju jasnokule poruszyły się, rzucając żółtawe światło. — Mój Bo- że, po czymś takim człowiek może nabrać ochoty, by się przyłą- czyć do Wojowników Losu. Naprawdę. Matka Mathembe rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie; nie powinien mówić takich rzeczy przy Hradu. Młodzi byli wraż- liwi, dlatego wielu przystąpiło do Wojowników Losu. Wrażliwi i przepełnieni idealizmem. A później ich głowy zatykano na me- talowych tyczkach. - Rzeczywiście - zgodziła się matka Mathembe - nie musie- li tego robić. To takie barbarzyńskie. Nieludzkie. Próbuje się nas przekonać, że życie mieszkańców imperium jest bardziej cy- wilizowane niż to, które my wiedliśmy od czterech tysięcy lat, a nabija się głowy na tyczki. Nie trzeba było tego robić. To byli źli i głupi ludzie (to do Hradu, który z okrągłymi od fascynacji oczyma jadł w milczeniu —jego rodzice rozmawiali o buncie!), ale nie trzeba było tego czynić. Wystarczyłoby skazać ich na służ- bę. Na długo - na dwadzieścia, a nawet na pięćdziesiąt lat - ale nie trzeba było robić czegoś takiego. Mathembe postukała łyżką o wierzch dłoni Hradu, który tak się zasłuchał, że zapomniał przeżuwać i jedzenie wypadało mu z ust. Przypomniała sobie, jak kiedyś widziała publiczne odpusz- czenie na placu Drzewa Założyciela. Rodzice uważali, że nie jest to odpowiedni widok dla małej dziewczynki - do wieku dojrzałe- go brakowało jej jeszcze kilku lat - lecz udało się jej przekraść na miejsce i ukryć w tłumie. Ujrzała Prokuratora Miejskiego w urzę- dowej szarfie i Egzekutora Państwowego, który przybył z Timbo- roa rządowym trabcem. Niewątpliwie było to wydarzenie - sprze- dawcy przekąsek i herbaty porzucili swoje kramy i ruszyli w gęsty tłum. Kłócili się, walcząc o klientów. Była to podniosła ceremonia. Kiedy skazaniec i jego ofiara weszli na plac, zapadła wielka cisza. Mężczyzna, uznany wyro- kiem sądu Timboroa winnym gwałtu, skazany został na orga- niczną służbę ofierze, dopóki ta nie wybaczy mu jego czynu. Oj- ciec Mathembe pamiętał tę sprawę. Należał do tego samego po- kolenia, co sprawca i ofiara. Znał ich oboje. Teraz gwałciciel, po piętnastu latach w służbie kobiety, którą zgwałcił, po piętnastu latach pracy na plantacjach i polach ryżowych jako organigrod- nik, miał uzyskać przebaczenie. Prokurator głośno odczytał deklarację odpuszczenia. Kobie- ta ją potwierdziła. Egzekutor Państwowy podszedł do wysokiego, chudego organigrodnika, który zdawał się złożony z samych od- nóży, oczu, ramion i palców, po czym zrobił coś, czego Mathem- be nie dostrzegła, gdyż tfum, pragnąc lepiej się przyjrzeć, zafalo- wał gwałtownie. Usiłowała się przecisnąć między zbitymi w zwar- tą masę ciałami, między poruszonymi ludźmi wyciągającymi szy- je. Słyszała nad sobą pełne poruszenia głosy: Co się dzieje? Co się stało? Widzicie coś?, a gdy znalazła się bliżej, ujrzała kulę skłębionych jedwabistych nici, jak wielki kokon, wewnątrz które- go poruszał się ciemny, niezupełnie ludzki kształt. Słońce prze- mierzało niebo, handlarze sprzedawali herbatę, wino i przeką- ski. Kiedy Mathembe nabrała pewności, że nic się już nie wyda- rzy i zamierzała odejść, jedwabny kokon pęki z góry na dół i na ceramiczną kostkę wypadł mężczyzna - nagi, pomarszczony i du- żo, dużo bardziej postarzały niż o tych piętnaście lat, jakie minę- ły od kiedy na tym placu został zaorganicznikowany. Pamiętała, jak patrzył na swoje dłonie; jakby ujrzał nie wi- dzianych od lat drogich przyjaciół. - Dziękuj Bogu, że nie zostałeś skazany na służbę u Prokla- matora - rzekł ktoś po prawej stronie dziewczynki. — Oni nigdy nie wybaczają. Myślała o tamtym nagim mężczyźnie, otępiałym i klęczą- cym, a jej rodzice próbowali ukryć gniew na mówiące głowy, ze strachu, że ich dzieci mogłyby go dostrzec. Ten klęczący męż- czyzna to mógł być jej ojciec. Po posiłku wybrała się odwiedzić Dziadka. Nie żył od blisko roku, ale wciąż jeszcze nie został wchłonięty przez Drzewo Przodka. Jej babka (nieco więcej niż ulotne wspomnienie starej kobiety, kształtującej z plazmy ptaki i wypuszczającej je przy wtó- rze świergotu i trzepotu skrzydeł we wnętrzu pracowni) została wchłonięta w Śnienie w niecałe pół roku - przynajmniej tak mó- wiła Mathembe matka. Dziadek zawsze był uparty, nieugięty i złośliwy. Powszechnie uważano, że jego śmierć stała się aktem poli- tycznego oporu, kiedy Zmieniacze Nazw przybyli do osady Chepsenyt wczesną wiosną ubiegłego roku. Trudno było uwie- rzyć, że ci szarzy, nudni ludzie, niosący ze sobą chaos, mogą za- witać do Chepsenyt. Dopóki nie zaczęli krążyć od domu do do- mu, od jednej ulicy do drugiej, wskazywać na poszczególne rze- czy i zapisywać je w swoich nazewnikach, trudno było uwierzyć, że zabiorą prastare, ciepłe i znajome nazwy, wyrwą je brutalnie z ust ludzi i zastąpią swoimi, pozbawionymi życia strumieniami sylab bez znaczenia. Nowomowa, język, którego Imperator w swym Nefrytowym Mieście używał tak w miłości, jak i prawodawstwie jako jednego z elementów procesu asymilacji kulturowej ziemi rodzimej Ma- thembe z cywilizacją Imperium, otrzymała równy status ze staro- mową. Oczekiwano, że dzięki odpowiedniej edukacji staromo- wa odejdzie ostatecznie w zapomnienie i zostanie zastąpiona przez nowomowę wiążącą jednocześnie zarzeczne prowincje i nasycającą Imperium nowym życiem. Do tego czasu inspekto- rzy — bez wyjątku wykształceni lingwiści - przemierzali wzdłuż i wszerz cały kraj, zmieniając niepożądane formy staromowy na sylaby, przy których wymowie Imperator i jego zausznicy nie musieli łamać sobie języka. Zmieniacze Nazw przybyli miękkim, szarym pojazdem me- chanicznym, opatrzonym znakami Imperatora i wypuszczają- cym kłęby smrodliwego dymu, a ich wizyta przeszłaby w Chepse- nyt nie zauważona, gdyby nie to, że wszędzie tam, gdzie przeto- czył się ich wóz spowity w duszące opary, nazwy domów, ogro- dów i dziedzińców uległy pewnym zmianom; tu samogłoska, tam spółgłoska, a wszędzie dwugłoski. Artykulacje i modulacje zmieniały się tak, aby łatwo je mogły wypowiedzieć języki nawy- kłe do nowomowy. Kiedy wreszcie szary pojazd odjechał w kie- runku Timboroa, nie było już osady Chepsenyt dziedzińców, ogrodów, ulic ani domów, tylko zbiór nazw, które brzmiały co prawda jak te, których używano od czasu, gdy Zielona Fala wdarła się w głąb lądu, ale pozbawione były jakiegokolwiek zna- czenia. Nazwy bez sensu. Bełkot. Przybycie i odejście Zmieniaczy Nazw było jednym z wyda- rzeń, które zjednoczyły Spowiedników i Proklamatorów. Nowe tablice z napisami w języku imperialnym, umieszczone przy dro- dze do Chepsenyt, zniknęły jeszcze tej samej nocy, której je po- stawiono, a dzieła tego - jak głosiła plotka - dokonano dzięki niezwykłemu przymierzu pomiędzy Widmowymi Chłopcami od Spowiedników i młodszymi członkami Duchowej Loży Prokla- matorow. Adwokat Kalimuni, sąsiad Filelich i znana osobistość w spo- łeczności Proklamatorow, napisał oficjalny list protestacyjny do Prefekta Timboroa w imieniu lojalnych Proklamatorow Chepse- nyt, odrębnej i jedynej w swoim rodzaju społeczności, której prawa i dorobek kulturalny były bezwzględnie niszczone bez najmniejszego szacunku dla ogromnego bogactwa blisko tysiąc- letniej historii. Choć władał płynnie oboma językami - nowo- mowa była językiem sądownictwa i prawodawstwa - doktor Kali- muni napisał list w staromowie. Był to przepiękny list. Doktor Kalimuni cieszył się sławą jednego z najlepszych stylistów Chep- senyt. Adwokat Kalimuni i dziadek Mathembe byli najlepszymi przyjaciółmi. Ich przyjaźń należała do tych, w której przyjaciele nie są w stanie się zgodzić choćby w jednej kwestii. Przy nie koń- czących się partyjkach fili pod markizą herbaciarni Niebiańskie- go Kwiatu toczyli zażarte spory, przeciwstawiając Proklamatyzm Spowiednizmowi, Imperalizm Nacjonalizmowi czy technologię organiczną technologii nieorganicznej, a czynili to tak zawzię- cie, że właściciel herbaciarni, Murangeringi, niejednokrotnie był bliski wezwania przedstawicieli prawa z Tetsenok, aby zapro- wadzili porządek. Raz kłócili się do późnej nocy, aż na niebie pojawiły się migocące gwiazdy, zwinięto markizę, a krzesła po- ustawiano w kącie, gdzie oczekiwały ranka, zaś powodem ich sporu była maść psa, który po drugiej stronie placu, naprzeciw nich, czochrał się, gryziony przez pasożyty. Rzecz jasna kłócili się w staromowie, był to bowiem język sporów i śmiechu. Obec- nie nawet słowo „pies" zostało zredukowane do nic nie znaczą- cych dźwięków. Dziadek Mathembe, jako Spowiednik, nie mógł się zwracać do przedstawicieli prawa i organów rządowych z taką łatwością jak Proklamator Kalimuni. Mimo to on również odegrał swoją rolę w proteście przeciwko Zmieniaczom Nazw. Postawił na boj- kot słów. Odrzucił nazywanie czegokolwiek, co zostało przemia- nowane przez lingwistów Imperatora. Ruch ręki, głowy, wzru- szenie ramion, bezpośrednie wskazanie na „to", „tamto" lub „owo" to wszystko, na co sobie pozwalał. Ludzie zostali zreduko- wani do monosylabicznych chrząknięć: rodzina, wieloletni przy- jaciele stali się pomrukami. Całe dystrykty okręgu, prefektura, naród i świat stały się prostymi skinieniami głowy bądź „tymi" lub „tamtymi". Wypluwał je z siebie, jakby zalegały mu na języ- ku warstwą popiołu i kału. Mathembe solidaryzowała się z nim w jego bojkocie. Co prawda, nie milczał tak całkowicie i nieodwołalnie jak ona, nie- mniej istniała między nimi pewna więź. Oboje stali się wymowni w swym milczeniu. Dziadek, nawet pod sam koniec, gdy już dla wszystkich było jasne, że przyszła nań pora, aby odejść w Snienie i zjednoczyć się z przodkami, nie dopuścił, by słowa skażone rę- ką Imperatora skalały jego wargi. Wezwał adwokata Kalimuni (pokazując rękoma i chrząkając), po czym zażądał, by ten spisał jego ostatnią wolę w taki sposób, by każdy otrzymał to, co mu się należało, a zarazem, by nie trzeba było wymieniać tego z na- zwy. Stał się legendą - cała osada znała go odtąd jako człowieka, który zagłodził się milczeniem na śmierć. Choć, jak zwierzył się Mathembe: „Nikt nigdy nie umarł z potrzeby wymawiania słów; w przeciwnym razie już dawno byś nie żyła, moja wnuczko. Tak, masz rację. Nigdy nic nie mówić, oto najszlachetniejszy pro- test". Aż do samego końca, kiedy ludzie z Domu Głów przybyli w swych rytualnych maskach i z walizkami organicznej techno- logii, by odciąć mu głowę i podłączyć do systemów podtrzymu- jących życie, a potem posiniałą, z zamkniętymi oczyma, prze- transportować do Gaju Przodków, odmawiał nazwania Ma- thembe po imieniu. Nawet gdy poczuł na sobie lodowate tchnienie śmierci niczym spowijającą od stóp do głów zimną, bezlitosną falę i zawołał, by ktoś mu pomógł, przytrzymał, choć- by tylko przytrzymał; choć wiedział, że podróż w Śnienie każdy musi odbyć samotnie, wołał: „Synu mój, synowo moja, moja wnuczko!" Kiedy jego głowa została dostarczona do rodzinnego drze- wa Filelich, wielu gratulowało jej, że kontynuowała swój protest aż do śmierci. Głowa zdawała się ich nie dostrzegać. Ludzie od- dalali się, szepcząc nabożnie. Głowa była najwyraźniej w głębo- kiej więzi z przodkami w Śnieniu, połączona siecią korzeni i sy- naps wspierających fizyczny pejzaż, do którego przeszła jednost- kowa świadomość zmarłej osoby. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. Po prostu nawet po śmierci dziadka Mathembe jego głowa kontynuowała rozpoczę- ty za życia protest. Nie słuchała pochwał ani pustych frazesów tych, którzy składali jej hołd i podziwiali za to, czego sami nie byli w stanie uczynić. Była głucha na ich słowa. Nie rozpoznała nawet doktora Kalimuni, który przyszedł odwiedzić starego przyjaciela. Był to odważny - jak na adwokata - postępek, bo- wiem gdyby przełożony świątyni dowiedział się, że Kalimuni od- wiedził pogański Gaj Przodków, zostałby on przemianowany i wykluczony z grona współwyznawców. Proklamatorzy po śmier- ci natychmiast jednoczyli się z Bogiem. Mathembe podziwiała ich pewność siebie. Śnienie nie było może niebem, ale zapew- niało przynajmniej jakąś formę nieśmiertelności i nie wymagało przy tym wiary. Jedynym gościem, którego głowa witała iskierką rozpozna- nia, była Mathembe. Porozumiewała się teraz z Dziadkiem w sposób pełniejszy niż kiedykolwiek za jego życia. Odwiedzała go codziennie. Kiedy między wieczorem a nocą lasy ogarniała cisza, a jasnokule zaczynały się poruszać i rozjarzać, przemykała przez bramę puszczy do wiecznego półmroku pod olbrzymimi drzewami Gaju Przodków. Poskręcane, gruzłowate pnie pełne sęków i narośli wystrze- lały w górę na dwadzieścia, trzydzieści i czterdzieści metrów, a tam rozszerzały się w łukowato sklepiony, gęsty baldachim ga- łęzi i czerwonych liści. Martwi przodkowie rzucali mroczne cie- nie. Każde wybrzuszenie, każda narośl i sęk oznaczały duszę, głowę liczącą sobie dziesięć, sto, a nawet tysiąc lat, wchłoniętą w pień drzewa. Jeżeli niektóre przypominały twarze, to dlatego, że nimi były: ustami, nosami i oczyma z drewna, brodami i wło- sami utkanymi z czerwonych liści; sposobiły się w powolnej me- tamorfozie do życia pośród korzeni. W głębszych cieniach po- między łukami wyniosłych korzeni migotały maleńkie światełka - fiolki bioluminescencji pozostawione tam wraz z chlebem, owocami i winem, darami dla śniących. Nadzieja na uzyskanie przepowiedni bądź podziękowania za otrzymane proroctwa. Dusze zmarłych, przepływające swobodnie labiryntem nerwoko- rzeni, mogły pozyskiwać niezmierzone bogactwo informacji. Czasami udawało im się przekazywać trafne spostrzeżenia bądź proroctwa dotyczące problemów żyjących. Zwykle jednak pozo- stawały milczące, jak w nirwanie pogrążone we wspólnocie Śnie- nia, w ekstazie bycia zarazem wszystkim i niczym, wszędzie i ni- gdzie, jednocześnie wiecznym i chwilowym. Zmarli niechętnie poddawali się egzystencji w nieistnieniu i zwykle odmawiali prośbom o rozwiązywanie problemów, do których pokonania wystarczył zwykły rozsądek. Nic zatem dziwnego, że uważano ich za zgryźliwych i popędliwych. Mathembe szła pomiędzy korzeniami okrytymi kobiercem z mchu, skąpanymi w migocie tysięcy bioluminescencyjnych gwiazdek. Patyczki modlitewne, długie i smukłe, każdy z kartką błagalną nadzianą na koniec, przy byle podmuchu wiatru po- chylały się i szeptały swe prośby duszom zmarłych. Trzeba było bardzo na nie uważać w półmroku między drzewami. Zaledwie jedną porę temu pewna stara kobieta, rozżalona, że mąż pozo- stawił ją owdowiałą, przyszła go rugać za jego egoizm; potknęła się i upadła, a potem lekarze musieli jej wszczepić nowe lewe oko. Lewa gałka oczna, to duża ofiara. Wdowa zmarła w następ- nej porze - modlitwa została wysłuchana. Mathembe prześli- zgnęła się między rozkołysanymi patyczkami. Na wpół zdrewnia- łe głowy toczyły oczyma, obserwując jej przemarsz. Obramowa- ne drewnianymi, na zawsze wpół otwartymi ustami, zielone od mchu języki szeptały bezgłośne sylaby. Głowa Dziadka umieszczona była najniżej, na drzewie, w którym połączonych w Śnieniu trwało dwieście pokoleń File- lich. Chropowate wybrzuszenie na korze tuż nad nim, ledwie karykatura twarzy, było niegdyś głową babki Mathembe. Jej ab- sorbcja w Śnienie przebiegła szybko i chwalebnie; Dziadek po- wiedział Mathembe, że wielokrotnie szukał żony wśród korzeni i włókien matrycy, lecz zawsze na próżno. Zastanawiał się, czy mogła przenieść swą duszę na jeden ze świętych statków, które niekiedy wchodziły w przestrzeń planetarną i wysłać umysł w głąb wszechświata, gdzieś hen, aż do Światów Córek. Wielce smucił go fakt, że poza samotną śmiercią może istnieć również samotność w Śnieniu. Mathembe przychodziła codziennie i przynosiła Dziadkowi wieści o tym, jak jego osada żyje w nowej rzeczywistości. Opo- wiadała o rzeczach ważnych i o drobiazgach, o tym, co przecho- dzi do historii i o tym, że miejscowi nauczyciele otrzymali im- planty językowe nowomowy, które mieli przekazywać każdemu dziecku w wieku szkolnym i tym dorosłym, którzy mieli na to ochotę. O tym, jak właścicielom sklepików i kafejek nakazano prawnie, by na poczesnym miejscu umieścili portret Imperato- ra. O tym, jak jej matka się obawiała, że Hradu zbyt blisko prze- staje z gangiem nieco starszych od niego chłopców. Nie chodzi- ło jej o to, że mogliby go pobić - chłopcy zawsze się bili - i nie 0 to, że mogą go upokorzyć seksualnie - to również się często zdarzało. Bała się tego, że mogli go doprowadzić do Widmo- wych Chłopców. W czasach jej i jej męża młodości było to dosyć przyzwoite stowarzyszenie, teraz natomiast prowadziło najprost- szą drogą do Wojowników Losu. Opowiadała też o tym, jak lu- dzie ci (tak kobiety, jak i mężczyźni), którzy nazwali siebie Wo- jownikami Losu, poprzysięgli przegnać żołdaków Imperatora z powrotem na drugi brzeg rzeki, do Nefrytowego Miasta, by ten kraj, będący od tak dawna prowincją, mógł ponownie stać się suwerenny. Opowiadała mu co, kiedy, jak i dlaczego, dzieląc się nowinami z życia żyjących. Wydawało się jej, że w pewien sposób pojęła samotność śmierci. Zrozumiała, czym jest ode- rwanie. Mathembe klasnęła w dłonie. Był to gwałtowny, szokujący dźwięk w świętej ciszy gaju. Głowy niedawno zmarłych ocknęły się, skonsternowane. Gdy ujrzały, że źródłem hałasu jest tylko ta dziwna, niesforna dziewczynka, ponownie zapadły w sen. — Nie zwracaj na nich uwagi - powiedział Dziadek. - To nudziarze. Są okropni. I pierdzą. Nawet nie można z nimi za- grać sensownej partyjki fili, co chwila zapadają w śnienie i zapo- minają ruchów. Żaden z nich nie dorównuje Adwokatowi, a on należy do lewicowych Proklamatorów. A więc, moja wnuczko, co się dzieje na tym zwariowanym świecie? Opowiedziała mu. O rodzinie Rajavów i komórkach miesz- kalnych, spłoszonych i szalejących po ulicach. O wielkich meta- lowych wozach pancernych i żołnierzach Imperatora z długimi jasnymi włosami zaczesanymi do tyłu, i o muzyce, która im tow* rzyszyła, gdy jechali na wojnę. Opowiedziała mu o strzelaninie 1 o tym, jak spędzono wszystkich mieszkańców na plac Drzewa Założyciela, by mogli usłyszeć, co miały im do powiedzenia gło- wy martwych rebeliantów. Opowiedziała mu wszystko. Nie sło- wami. Nie używała przecież słów ani języka. Rozmawiała z nim w mowie głębszej i bardziej wymownej niż język słów. Mówiła ję- zykiem ciała - mimiką, gestem, tańcem i delikatnymi grymasa- mi twarzy, spojrzeniami, zerknięciami i naśladownictwem, po- stawami, pozycjami i poruszeniami. Opowiedziała mu wszystko w swoim języku, jedynym, jakim się posługiwała, w języku, który rozłożony na elementy poszczególnych nazw i słów wydawał się toporny i dotknięty możliwością błędnej interpretacji, lecz u tej młodej dziewczyny, pośród wieczornych cieni, rzucanych przez przodków z Chepsenyt, stawał się czymś więcej, dużo więcej, ani- żeli jego pojedyncze elementy. Stawał się bardziej ekspresyjny, wymowny, płynny i wdzięczny niż jakikolwiek język złożony ze słów. Mathembe znieruchomiała. Coś drgnęło wśród ciemności pomiędzy Drzewami Przod- ków. Podniosła z ziemi zaokrągloną kostkę. Ci, którzy widzieli politykę nawet na dnie własnej miski, twierdzili, że nie ma takie- go skrawka gleby, w którym nie można znaleźć ceramicznej kostki, co jakoby miało świadczyć o ciągłości cywilizacji biotech- nologicznej. Nawet ziemia pod twymi stopami stanowi element walki z wynaradawianiem. Mathembe zważyła w ręku kostkę. Po- trafiła rzucić daleko i silnie. Dalej niż którykolwiek z chłopców, którzy przychodzili po Hradu. Znowu. Poruszyło się. Cichy szelest muśniętych roślin. Bliżej jakiś ruch, dźwięk, a teraz jeszcze zapach. Pociągnęła nosem i zmarszczyła brwi, poczuwszy woń czegoś znajomego, czego jednak nie potrafiła rozpoznać. Te rzeczy, kiedy już się dzieją, dzieją się błyskawicznie. I na- gle trzepoczący ruch, przeraźliwy hałas i twarz spoglądająca na nią ponad wysokimi korzeniami drzewa o niecałe dwadzieścia metrów dalej. Krzyknęła bezgłośnie. Twarz nie była ludzka. Składała się z samych trójkątów - trójkątne oczy, trójkątne usta, bliźniacze trójkątne otwory noz- drzy, wielkie trójkątne płaty uszu i to wszystko w trójkątnej twa- rzy, ozdobionej kanciastym, złożonym, czarno-białym wzorem. Nie twarz. Maska. Cisnęła kamień z okrzykiem wściekłości, ale maska okazała się szybsza. Jej nosiciel dał susa, przemykając pośród korzeni i patyczków modlitewnych. Głowa Dziadka ponagliła go do szyb- szego biegu, bluzgając za nim potokiem przekleństw i złorze- czeń. To nie była zwyczajna maska w rodzaju tych, jakie mogą zrobić sobie dzieci na przedstawienie. Mathembe widziała po- dobną podczas jednego z na wpół religijnych festynów, kiedy młodzi ludzie niosący wizerunki świętych Ykonde odwiedzali domy Spowiedników mieszkających w Chepsenyt, a za swój trud nagradzani byli winem. To była pneumaska Widmowego Chłop- ca. Dziewczynka, pomimo całej swej siły i świadomości, że w rzu- caniu jest lepsza od każdego z chłopców z Piętnastej Ulicy, nie czuła się już w Gaju Przodków bezpieczna ani swobodna. Udu- chowioną ciemność i spokój kontemplacji zakłócił agresywny, seksualny duch pneumaski. Maski same w sobie nie były groźne. Przypominały delikat- ne, zwiotczałe płaty skóry. Dopiero po włożeniu ich obwody in- tegrujące wybierały dominującą u wkładającego emocję, kształ- towały wizerunek maski i nadawały jej barwę stanowiącą od- zwierciedlenie tego uczucia. Niektóre modele miały również wbudowane gruczoły generujące feromony. To tłumaczyło ten nieznany, choć znajomy zapach. Maski same w sobie nie były groźne. Ale ich nosiciele ow- szem, zwłaszcza kiedy przewodniki wzmagające emocje kierowa^ ły je do nosiciela na bazie obwodu zamkniętego. Jeśli nosiciel był Widmowym Chłopcem i mógł się ogłosić nietykalnym, nie- zniszczalnym i nieomylnym, bo znajdował się we władaniu anio- ła, maska mogła okazać się naprawdę niebezpieczna. Jak długo ją obserwował? Od kilku dni? A może tygodni? Mathembe miała wrażenie, że jej skóra jest nieczysta, swędząca, pokryta robactwem. Była wściekła. Wściekła i kompletnie bezsil- na w swoim gniewie. Cisnęła drugą ceramiczną kostkę, jak tylko mogła najdalej w mrok rozjarzony migoczącymi światełkami wo- tywnymi, a potem jeszcze jedną, i jeszcze, i jeszcze... Naruszenie jej prywatności nie byłoby większe, gdyby ktoś podpatrzył ją, jak oczyszczała się podczas okresu. Następnego popołudnia zjawili się chłopcy; wołali do Hra- du, by poszedł z nimi i robił to, co wszyscy inni: szwendał się po zaułkach albo wystawał na rogach ulic. Mathembe przepędziła ich, ciskając kamieniami i wyschniętymi na słońcu grudami gu- ana z chlewika truxów. * * * Nadchodzi Święty Dzień. W ciemności stary Jashar Cantor wspina się po stu dwóch stopniach na wieżę. Sto dwa kroki, każ- dy w absolutnej ciemności. Każdy krok jest dla niego modlitwą, a wieża parabolą jego osobistej wędrówki ku Bogu. Sto dwa stopnie, tydzień w tydzień, przez pięćdziesiąt lat. Do tej pory musi być już w połowie drogi do nieba. Kiedy pojawia się pierw- szy czerwony promień, Jashar napina w chłodzie swe stare mię- śnie i uderza ciężkim drewnianym młotem w metalowy gong, czyniąc to ze zwodniczą, wynikłą z długoletniej praktyki, łatwo- ścią. Gdy światło dnia spływa na wierzchołki drzew otaczających Chepsenyt niczym matczyne łono, jego głos rozbrzmiewa na tle gongu, przetaczając się nad lasem i dachami domów. W kongre- gacji świątyni są inni, silniejsi śpiewacy, ale żaden nie ma równie grzmiącego głosu jak Jashar. Głos anioła - choć jest to niezbyt stosowne porównanie. Proklamatyzm wszak nie uznaje aniołów, świętych ani duchownych. Każdy Proklamator jest zarazem du- chownym, świętym i aniołem samym w sobie. Każdy Proklama- tor może się stać i ostatecznie staje się Bogiem, jednocząc się z Nim. Pieśń Jashara Cantora płynie nad dachami i lasem. W blasku świtu, który urasta w siłę i z każdą chwilą staje się wy- raźniejszy, ponad lasem można ujrzeć dwie sylwetki. Polują. Ja- shar ich nie widzi. Wyśpiewuje pieśń dobroci i świętości Boga, pieśń mówiącą, że światło tego świata jest dla niego mrokiem w porównaniu ze światłością Boga. Śmigłowce zawracają i wznoszą się. Ich nosy opadają w dół, po czym maszyny oddalają się tuż nad wierzchołkami drzew. W domach na wyżej położonym krańcu osady Proklamato- rzy się przygotowują. Zaczęli nim jeszcze nadszedł świt. Tak jest zawsze u Proklamatorów - muszą wstawać w ciemnościach nocy i muszą się przygotowywać. Dzieci narzekają na głód. Tak rów- nież jest zawsze u Proklamatorów — muszą pościć od poprzed- niego zmierzchu aż do powrotu ze świątyni. W każdym razie ci najbardziej pobożni. Chodźcie dzieci, szybciej, bo się spóźnimy. Och, przypuszczam, że Bóg nie zauważy tego małego biszkopta. Ruszajcie się. Nie mówcie mamie. Macie swoje czapeczki? Gdzie twoja czapeczka? Neesa, widziałaś czapeczkę Ajada? Oddaj mu natychmiast. Świetnie. Możemy już iść? Wychodzą z pobożnie nakrytymi głowami, prowadzeni gło- sem Jashara i dźwiękami gongu rozbrzmiewającymi nad ulicami wijącymi się pomiędzy domami aż do świątyni. W swoim domu na nisko położonym krańcu miasta doktor Kalimuni odpina Księgę Świadków, zdejmuje czytnik ze skroni i wstaje, by odpo- wiadać na dźwięk głosu i gongu. Szybciej, szybciej, jazda, jazda. Lajmee, strażnik, za pomocą wody i mydła zmywa toporną syl- wetkę mężczyzny z drzwi świątyni. Musi zmyć wszystko, zanim przybędą wierni i zostaną skalani widokiem sylwetki człowieka. Nie jest skalany ten, kto ją zmywa. Prostaki od Spowiedników. Nie mają nic lepszego do roboty. Pewnie uważają się za spryt- nych i zabawnych. Zawsze ktoś się spóźnia, ktoś biegnie do zamykających się już drzwi, przyciskając czapeczkę do głowy, ciągnąc za sobą jed- no, dwoje, troje albo i czworo dzieci. Teraz brzmienie gongu: bam, bam, bam i donośny śpiew mogą wreszcie ucichnąć, a Ja- shar Cantor zejść z wieży po stu dwóch stopniach, na sam dół. Ludzie są już zgromadzeni w obecności Boga, ze skrzyżowanymi nogami siedzą na starannie zamiecionym dziedzińcu pod bo- skim niebem. Mężczyźni wyjmują z futerałów Księgi Świadków, zaczepiają je za uszami albo, jeśli są starzy, składają je na podoł- kach. Przytykają do skroni czytniki. Zawsze zamykają oczy, cze- kając na natchnienie od Boga i tym samym nie wiedzą, co po- strzegają kobiety i dzieci - że siedzą wszyscy dokładnie tak sa- mo: lewy łokieć oparty na lewym udzie, lewy palec wskazujący przyciśnięty do warg. Mężczyźni czekają na inspirację od Boga, a Pisma przenika- ją do płatów czołowych ich mózgów. Dzieci się wiercą i bawią w gry wizualne; w oczach mają błękitne niebo i myślą o jedze- niu. Kobiety je strofują, ale nic ich nie może uspokoić. Kobiety również myślą o jedzeniu. I o seksie. I o pani Anjalat z przeciw- nej strony ulicy; jakże ona potrafi się wystroić. I o nowych ubrankach dla dzieci. I o tym, czy są bezpieczni, kiedy schodzą się do świątyni na posługę religijną, podczas gdy wszystkie dzieci Spowiedników jak zwykle kręcą się w pobliżu. Tysiąc i jedna myśl. Wszystkie w ciszy i w obecności Boga. Pojawiają się nagle, tak szybko, że niemal równo z hałasem, który je zwiastuje. Wszyscy niespokojnie podnoszą wzrok, a nad nimi, przy wtórze łoskotu motorów, przetaczają się dwa czarne śmigłowce. Huk silników rozsadza zamkniętą przestrzeń świąty- ni jak grzmot. Prąd powietrza wzbudzany przez wirujące śmigła wzbija w górę dławiące chmury pyłu i zrywa z głów czapeczki. Czy nie mają szacunku? To śmigłowce Imperatora. Zaprzy- jaźnieni Proklamatorzy. Czy aby jednak na pewno? Powiadam wam: dla tych zza rzeki nie ma żadnej różnicy. Patrzą na nas i na Spowiedników, ale dostrzegają jedynie bryły mięsa. Bo wie- cie, oni tak właśnie nas nazywają - bryłami mięsa. Dlaczego jed- nak zdecydowali się przylecieć tutaj w Święty Dzień? Bezpie- czeństwo. Wszystko jest równie święte i równie bluźniercze w imię bezpieczeństwa. Tak czy inaczej, oni nie są prawdziwymi Proklamatorami, jak my. Są Proklamatorami jedynie z nazwy, wiara nic dla nich nie znaczy. To tylko pusta nazwa. Nie musi znosić próby ognia i cierpienia. W obecności Boga nie możesz przepraszać, że jesteś zajęty, że masz tyle do zrobienia, tak ci przykro. Czy zachowałbyś się tak w obliczu Imperatora z Nefrytowego Miasta? Należy podjąć wszelkie konieczne przygotowania. Dyscyplina, wyciszenie, od- prężenie. Spokój. Bezruch. Cisza. Niech wewnętrzne przestrze- nie rozciągną się i wypełnią obecnością Boga, niech słowo Księ- gi Świadków spłynie na ciebie, dopóki dłoń Boga nie rozświetli wybranego canto nakłaniając cię, byś podzielił się nim ze swymi braćmi i siostrami. Cisza. Bezruch. Spokój. Dotyka cię obec- ność, bezmiar rozśpiewanej przestrzeni, w której poruszają się promienie złocistego światła. Och, a to co znowu? Głosy. Ożywiona, tryskająca podnieceniem rozmowa. Głosy mężczyzn i kobiet, wysokie, piskliwe głosiki dzieci. Dlaczego muszą zatrzymywać się akurat tu? I dlaczego, skoro ich głosy są tak podniesione, nie można zrozumieć z tego, co mówią, choć- by jednego słowa? Wytężasz słuch i w końcu obchodzi cię nie głos Boga, lecz rozmowy dobiegające z zewnątrz. Srebrzysty śmiech kobiet. Głębszy, metaliczny śmiech mężczyzn. Muzyka z radia, klaskanie, tupot stóp, śpiew kobiet nucących piosenki, które znają chyba od kołyski. Odgłos dziecinnych stopek pla- skających po bruku. Ostrzejsze, bardziej pewne głosy nastolat- ków. Koła: truxy wyjeżdżają. Gotowi? Gotowi. Macie wszystko? Mamy. Niech Bóg spali was wszystkich, bądźcie przeklęci, Spowied- nicy - za wasze bałwochwalstwo, zabobonność, uporczywą od- mowę przyjęcia prawdziwej wiary, za waszego buntowniczego ducha, pokrętne drogi i niezliczone obrazy Wybrańca Boga, ale przede wszystkim - i to najbardziej niewybaczalne - za to, że możecie się śmiać, rozmawiać, stukać palcami i tupać w rytm muzyki, podczas gdy my, Proklamatorzy, siedzimy tu, w świątyni, oczekując w milczeniu, aby przemówił Bóg. Potrzebne było polowanie na truxy. Urządził je ojciec Ma- thembe wraz z kilkoma innymi truxerami. W lasach wokół Chepsenyt zawsze żyła dość liczna populacja dzikich i niebez- piecznych truxów. Niektóre zwierzęta były egzemplarzami od- padowymi, które jeszcze przed osiągnięciem wieku dojrzałego jakimś cudem umknęły, inne zdołały rozpalić w swoich szczątko- wych mózgach jakąś iskierkę świadomej woli i wydostawszy się z chlewików uciekły do lasu, jeszcze inne były potomkami tru- xów, które zdziczały wiele pokoleń temu. Niezależnie od swego rodowodu czy też jego braku, dzikie truxy cenione były przez hodowców z uwagi na właściwy hybrydom wigor i genetycznie uwarunkowaną silę, zdobytą dzięki życiu w dziczy, a tych atrybu- tów często brakowało okazom domowego chowu. Biedniejsi właściciele ziemscy narzekali na dzikie truxy, któ- re się rozpleniły na obrzeżach lasów, plądrując je bezlitośnie, a obecnie zapuszczały się na tereny ogrodów i plantacji. Truxy doskonale potrafiły się dostosować i z entuzjazmem przetwarza- ły roślinność na energię mięśniową. Dzikie hordy potrafiły w ciągu kilku dni ogołocić całe połacie lasu; krążyły również plotki o plagach truxów, które mogły sprowadzić na całe osady klęskę głodu, pożerając ogrody, drzewa, domy, ba, nawet ludzi - dosłownie wszystko, co znalazło się na ich drodze. Ojciec Ma- thembe zawsze traktował takie opowieści z zawodową pogardą. — Spokojnie — rzekł zaprowadziwszy Mathembe i Hradu do chlewika truxów. - One przyswajają cukry złożone. Nie ma ta- kiej możliwości, żeby trux pożarł człowieka. Jedzą owoce, rośli- ny i mechsyrop. Nasze ciała zapewne byłyby dla nich trucizną. Poza tym one przecież nie mają zębów. Z zębami czy bez, nawet nieduża rodzina dzikich truxów mo- gła doprowadzić mniejszych posiadaczy ziemskich w Chepsenyt do ruiny, zmuszając ich do brania pożyczek z komercyjnych ban- ków genów lub do życia z dnia na dzień, ze zwyczajnych kradzieży. Spotkali się z panem Filelim, który zwołał innych truxerów i w ulicznej kafejce, przy winie oraz ciasteczkach (z przewagą, z dużą przewagą wina), zaaranżowano polowanie. Dopiero ran- kiem w dniu polowania, gdy zaczęli schodzić się ludzie zaopa- trzeni w butelki wina, flaszki matę i jedzenie na piknik, przypo- mniano sobie, że to Święty Dzień Proklamatorów i że w związku z tym Nasmir Jhirabha, jeden z najważniejszych truxerów w Pre- fekturze Timboroa, najprawdopodobniej nie będzie mógł przyjść. Święty Dzień czy nie, Nasmir Jhirabha przyszedł, w dłu- gich butach i kurtce z wieloma kieszeniami, z szerokim uśmie- chem na okolonej zarostem twarzy, ściskając w wielkiej pięści ra- dio. Niewątpliwie czekało go Przemianowanie przed całym zbo- rem. Nieważne. Bóg mógł zaczekać. Truxy nie. Pierwsi pobiegną gońcy. Zaszczyt bycia gońcem przypadał najsprawniejszym z młodych. Ich zadanie polegało na dogonie- niu truxa i dotknięciu go porażaczem. Każdy goniec miał zawie- szoną na pasie sakwę z tymi urządzeniami. Były to obwody orga- niczne, które po umieszczeniu we właściwym miejscu przełado- wywały szczątkowy system nerwowy truxa omamami wzrokowy- mi i zmuszały go, kompletnie oślepionego, do. zatrzymam^. Przestraszone truxy nawet w leśnym gąszczu potrafiły wykony- wać zdumiewająco szybkie zwroty, więc jeśli chłopak chciał za- imponować dziewczynie lub innemu chłopcu, to rola gońca by- ła właśnie tym, czym można się było pochwalić. Tak, dogonienie i zatrzymanie truxa to było naprawdę coś. Sami truxerzy i starsi, mniej sprawni członkowie ich świty podążali nieco z tyłu, zaopatrzeni w obwody posłuszeństwa, któ- re miały ujarzmić i przejąć kontrolę nad oszołomionym tru- xem. Na samym końcu szli najstarsi i najmłodsi. Oni przygoto- wywali wielki piknik na polanach położonych daleko w głębi la- su, w miejscach, które służyły do tego celu od przyjścia Zielonej Fali. Minęło sporo czasu od ostatniego polowania na truxy w Chepsenyt. Tamtego razu Mathembe chciała się wybrać ze swoim ojcem, ale powiedział jej, że jest jeszcze za mała. Musiała pojechać z babcią i dziadkiem czerwonym truxem, by pomóc przy przygotowywaniu posiłku. Obserwowała gońców wbiegają- cych do lasu przy wtórze gwizdów i pohukiwań i pragnęła im to- warzyszyć. „Następnym razem - obiecał jej ojciec. - Jak podro- śniesz". I teraz nadeszła jej pora. W sakwie miała już porażacze. Na szyi zawieszone na rzemieniu radio. Zasznurowała mocno ciasne buty do biegania. Podeszła, by stanąć obok innych kobiet i mężczyzn wybranych do roli gońców. Chłopcy uganiali się bez- trosko, próbując uderzać jeden drugiego w głowę porażaczami. Obwody organiczne po właściwie zadanym uderzeniu mogły wy- wołać poważny wstrząs synestetyczny. Słychać było klaśnięcia, krzyki i śmiechy. Nasmir Jhirabha zawołał, by przestali się wygłu- piać, ale chłopcy drwili z niego, był bowiem Proklamatorem. Na widok Mathembe - w butach do biegania, obcisłym stroju, z sakwą przy pasie i radiem na szyi — wybuchnęli śmiechem. Mathembe jak im powiesz, dokąd mają się udać, kiedy znaj- dziesz truxa? Nie zadali sobie trudu, by dodać: Jeżeli go w ogóle znajdziesz. Mathembe wzruszyła ramionami i obojętnie uniosła do ust drugi przedmiot zawieszony na rzemieniu. Była to gliniana oka- ryna w kształcie grubego ptaka. Zagrała kilka śpiewnych nut, a chłopcy tym razem się nie śmiali, bowiem usłyszeli dźwięk, ja- ki wydaje las w miejscu, gdzie z zarośli dzikiego piaskomięsa wy- rastają dwa ogromne wachlarzowe drzewa. Dziewczynka potrafi- ła na swojej okarynie naśladować muzykę każdej części lasu, tak że każdy nasłuchujący przez radio i znający puszczę potrafiłby zlokalizować truxa z dokładnością do kilku metrów. Ojciec Mathembe i inni truxerzy rozglądali się wokoło, jak- by jeszcze na kogoś czekali, lecz w rzeczywistości dawali znak gońcom, by zajęli pozycje do rozpoczęcia biegu. Jak zawsze mło- dzi mężczyźni wysforowali się do przodu w swym odwiecznym fałszywym mniemaniu, że są bardziej godni, aniżeli dziewczęta. Truxerzy konferowali ze sobą. Skinienia głów. Nasmir Jhirabha zawołał: - W porządku, ruszajcie. Rycząc, wyjąc i wykrzykując dziko zbitki pozbawionych zna- czenia sylab gońcy ruszyli pędem przez pola ryżowe i leśne ogrody przeskakując, uchylając się i lawirując między pękatymi worami fermentorów wina i wrzecionodrzew z otaczającymi ich chmurami szpulkomuch na długich, jedwabistych niciach. Or- ganigrodniki umknęły przed załamującą się falą rozkrzycza- nych, barwnie odzianych młodych ciał, wymachując chudymi jak patyki ramionami manipulatorów. Młodzi mężczyźni i kobie- ty z Chepsenyt minęli je i pognali dalej, w głąb puszczy. Mathembe pobiegła sama. Z własnego wyboru. Chłopcy by- li nudni z tą swoją ciągłą rywalizacją. Dziewczęta biegły nieco wolniej, ale były równie nudne - stale rozmawiały o chłopcach. Mathembe najlepiej się czuła, kiedy biegła sama. Nie dlatego, żeby - jak wielu samotników - obawiała się czyjegoś towarzy- stwa; przyjaźnie i antypatie nie miały z tym nic wspólnego. Obecność innych tłumiła uduchowienie. W samotności doznała łaski zatracenia siebie, by na kilka krótkich, ulotnych chwil po- strzec swoją osobę jako drobny, maleńki błysk świadomości, przemykający z niewyobrażalną szybkością pośród czujących, ogromnych drzew. Miała wrażenie, że wystarczy dać jej świado- mości jeden mikroskopijny bodziec, jedno małe pchnięcie, a przeskoczy jakąś subtelną granicę i ogarnie swoim umysłem cały obraz: gońców przemykających między drzewami, truxerów z ciągnącą za nimi świtą, starych ludzi śmiejących się i tańczą- cych przy dźwiękach radia, przygotowujących posiłek na leśnych polanach, a także dzikie truxy, ukrywające się gdzieś w głuchej dziczy. Czy to właśnie oznacza być martwym? Czy to śnienie, świa- domość korzeni drzew? Minęła skrajniki, gdzie życie zapoczątkowane przez człowie- ka i pierwotna roślinność wiodły wspólną egzystencję, sięgając coraz dalej w głąb lasu. Olbrzymie pnie drzew tieve wyrastały na trzydzieści, czterdzieści metrów, nim rozpostarły w górze gęsty baldachim ciemnych liści. Do leśnego poszycia nie docierał na- wet jeden promyk słońca. Mathembe gnała w niemal nocnych ciemnościach po nakładających się sześciobocznych płytkach li- chenia. Ominęła skłębiony splot czepnych korzeni i lian; ople- cione mchem pnącza niknęły w ciemności, a kotwiczne chwyta- ki fotosyntetycznych balonów kołysały się łagodnie. Pod wicia- mi, którymi odsączały z powietrza bakterie, znajdowały się pąki balonokul jak dojrzałe owoce, które już wkrótce zostaną wy- puszczone, wzbiją się ponad puszczę i będą się unosić, dopóki nie znajdą miejsca, w którym zakotwiczą. Z baldachimu liści do- biegała nie cichnąca symfonia - popiskiwania, świergot, pohuki- wanie, narastające i słabnące glisando i arpegio, donośne ryki i harmonijne brzdąkanie. Istoty zamieszkujące niżej załatwiały swoje sprawy w ciszy. Mathembe biegła dalej. Czuła, że mogłaby tak biec przez ten ciemny, rozśpiewany las aż do końca świata. Odrzuciła swoją jaźń i otrzymała nową tożsamość, nową naturę, nowego ducha. Doktryna Proklamatorów, głosząca, że ludzie poza granicą czasu mogą zjednoczyć się z Bogiem i stać się Nim, zalśniła dla niej nowym blaskiem. Porzucić mniejsze, by stać się większym; teraz to pojęła. Ale jak żarliwie owo mniejsze trzyma się tej drobiny, którą uznaje za swoją. Już dawno zapomniała o truxach, porażaczach i radiu. Niektóre doznania przychodzą bardzo wolno i stopniowo, jedno po drugim. Niespieszne narastanie pewnej liczby danych, aż w pewnej chwili po prostu wiesz. Głębsza ciemność w mroku gęstego lasu. Pewna regularność pośród większej nieregularno- ści dobiegających z oddali pogwizdywań, pohukiwań i okrzyków. Swoisty wzorzec: w braku form — forma naśladująca twoją wła- sną; i nagle zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś sam. Że oprócz ciebie jest jeszcze ktoś, kto biegnie tuż obok, krok w krok, nie wyprzedzając cię ani nie zostając w tyle, ukryty między drzewa- mi. Zatrzymujesz się, próbujesz nasłuchiwać poprzez ciężki od- dech i odgłos walącego serca. Nie słyszysz nic prócz puszczy, mamroczącej do siebie swoją niezrozumiałą mantrę. Znowu za- czynasz biec. Spoglądasz w bok, tylko zerkasz, widzisz jakieś po- ruszenie, cień twoich myśli. Coś? Ktoś? Biegniesz, ale to już nie to samo. Nie ma uniesienia i świę- tej pasji, przygasł boski ogień. Coś przepadło. Zostało skalane. Jak w przypadku Kapsabeta, którego żonę zgwałcili bandyci. Ko- cha ją równie mocno, może nawet mocniej niż kiedykolwiek, ale ich związek nie jest już taki sam. Kiedy już raz to ujrzysz, połączysz zdarzenia i uczynisz nie- widzialne widzialnym, nie może się przed tobą ukryć. Drzewa tieve stały blisko, jedno przy drugim, strzeliste i nie- wzruszone. Mathembe zatrzymała się raptownie, szorując buta- mi po wilgotnych liściach pokrywających sześcioboki lichenia na polanie. Przykucnęła za lukiem korzenia i uniosła do warg gliniany dziobek okarynowego ptaszka. Nie wiedziała, jak dale- ko się zapuściła i bała się, że straciła już łączność z resztą. Coś wyprysnęło z cienia pomiędzy drzewami i zbliżało się zygzakiem. Raz po raz pojawiało się, to znów znikało jej z oczu. Kruchy ptasi pisk dobył się z jej ust, kiedy tuż przed nią, jak wi- zja anioła, pojawiła się postać. Obcość maski, jej ostre trójkątne rysy kompletnie zbiły dziewczynkę z tropu. Dotknęła wargami ustnika okaryny. Głos, który ją dobiegł zza złowieszczej zasłony, był łamiącym się, zdyszanym i niepewnym głosem chłopca. - Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć. Zdejmę ją, jeśli tego chcesz. Chciałabyś? Skinienie. Spod kanciastej maski wyłoniło się oblicze nastolatka; jego policzki barwiły wywołane wysiłkiem rumieńce. Odłożył maskę na ziemię przy korzeniach tieve. Sztuczne rysy, oddzielone od animującej je psyche, rozpływały się i topniały w oczach; usta przerodziły się w okrągłą jamę ziejącą ku światłu nad baldachi- mem liści. Bezcielesne macki seksualnego doświadczenia, zadzi- wienia i pragnień, wiły się w górę pomiędzy długimi, nagimi pniami drzew. - Tak trudno z tobą porozmawiać - rzekł chłopiec, którego Mathembe niejako mimochodem rozpoznała jako jednego z częstych bywalców kafejek i miłośnika zabaw z traixami na pla- cu przy końcu Dwunastej Ulicy. - Chciałem tylko z tobą poroz- mawiać, uznałem, że polowanie na truxy to wymarzona okazja. Nigdy w życiu tak szybko nie biegłem. Myślałem, że skonam. - Roześmiał się i uderzył pięścią w pierś, zapraszając, by podzieliła jego rozbawienie. Mathembe zaśmiała się bezgłośnie. - To miłe miejsce, nie sądzisz? Mathembe zdała sobie sprawę, że chłopiec się boi. Ta świa- domość przepełniła ją mroczną wesołością. - Mile miejsce - powtórzył, rozglądając się wokół. - Lubisz takie miejsca, prawda? Ja też, podoba mi się tutaj. Gaj Przodków też jest fajny. Często tam chodzę. Sam. Widywałem ciebie. Też często przychodzisz. Pewnie uważasz, że to dobre miejsce, żeby sobie pobyć w samotności i pomyśleć. Ja często potrzebuję sa- motności, żeby móc przemyśleć ważne xT&cnj i po prostu pobyć trochę bez towarzystwa innych. Ty pewnie też. Wiesz, są tacy, co uważają, że jesteś trochę dziwna, zabawna... Mówią o tobie róż- ne rzeczy. Nie chcę tego powtarzać, bo to naprawdę nic miłego, oni też nie są mili, oni są głupi, ale ja, no wiesz, uważam, że je- steś całkiem fajna... Widziałem cię w Gaju Przodków i pomyśla- łem: To ktoś, kogo mógłbym polubić, kto myśli tak jak ja. Wcale się nie przejmuję tym, że nie mówisz, dla mnie to normalne, w porządku; nie mówisz - widać masz po temu powód i nie za- mierzam cię o to pytać. Serio, nie zamierzam cię do niczego zmuszać, nie musisz robić niczego, na co nie masz ochoty. Co ty na to, w porządku, hę? Czy miałabyś coś przeciw temu, gdy- bym... czy chciałabyś... czy mogłabyś... czy mogę, tylko raz, tro- szeczkę... Z pneumaski wciąż biły w górę smużki feromonów, a on zbliżył się do niej powoli, krok po kroku, noga za nogą, a potem otworzył usta i ona też to zrobiła, a kiedy wsunęła mu język mię- dzy wargi, doznał szoku, ponieważ w ogóle się tego nie spodzie- wał. Nie czegoś takiego! Czy coś było nie tak? A wtedy ona za- darła bluzkę pozwalając, by dotknął jej piersi; kręcił głową - chyba zaraz umrze, o Boże, o Boże, o Boże - sięgnął ręką, by dotknąć delikatnie, z przejęciem, trwożliwie tych piersi, tych wielkich, płaskich sutków; nigdy nie przypuszczał, nie wyobrażał sobie, nie marzył. I następną rzeczą, jaką sobie uświadomił, była gwałtowna fala halucynacji, anioły smakujące rdzę, muzykę żółtą i błękitną i skrzynie zamglone - wpadające, wysuwające się i nakładające jedne na drugie, by w końcu runąć na stertę liści i rozpływającą się pneumaskę. Mathembe wcisnęła porażacz do sakwy przy pasie, włożyła poły bluzki do spodni, wydęła wargi i pobiegła dalej, między drzewa, pogrywając drwiącą, zuchwałą, roześmianą melodię na swojej okarynie. Chłopiec, oszołomiony, upokorzony i wciąż niepewny, co się właściwie wydarzyło, poczuł na piersi paskudną lepkość wy- dzielającą ohydną, dławiącą woń. Palcami odnalazł zbitą, gru- złowatą, cuchnącą masę syntetycznych tkanek. Pneumaska leża- ła pod nim, zmiażdżona, a z jej ran sączyła się odrażająca żółta ropa. * * * Starzy i dzieci czekają z posiłkiem i winem na polanie w głę- bi lasu. Niektóre dzieci czują się zaniepokojone, otoczone przez drzewa. Mówią, że drzewa na nie patrzą. - To całkiem możliwe - odpowiadają starzy i dla podkreśle- nia tej możliwości wywracają oczyma. - Spójrzcie na ukształto- wanie terenu, na to, jak regularnie rosną drzewa. Legendy i po- dania głoszą, że w tym miejscu, gdzie się teraz znajdujecie, była kiedyś osada. Osada pełna ludzi, tętniąca życiem. Teraz są już tylko drzewa. Na drzewach widnieją twarze - oblicza ludzi z przeszłości wyglądające z tysięcy lat śnienia. A dzieci, mocno już wystraszone, przewracają oczyma. - Aha - potakują i pytają: - Co się z nią stało? A źli starzy ludzie z plastikowymi butelkami wina, którzy nie mają innych pomysłów na zabicie czasu niż straszenie dzieci, mówią: - Bóg ją zniszczył. Ot tak, po prostu. Starł ją z powierzchni ziemi. A wszystko to - i tu uśmiechają się złowieszczo - przez wstrętne, okropne małe dzieci, które nie wierzyły starszym. Wówczas stare kobiety łaja starych mężczyzn i nakazują, by wzięli się za siebie, zajęli czymś konstruktywnym i przestali stra- szyć dzieci, bo, drogie dzieci, to tylko legendy, wymyślone histo- rie, nie ma w nich nawet źdźbła prawdy - ale dzieci zdążyły się już wystraszyć i nie sposób odwrócić tego, co się stało. Ojciec Mathembe jest zadowolony. W zagrodzie z siatki neurowstrząsowej dziesięć truxów zaopatrzonych w ograniczni- ki pomrukuje w indukowanym sztucznie zadowoleniu. Chłopcy są niepocieszeni. Pomimo głośnego pohukiwania, śmiechów i wrzasków - ani jednego truxa. Dziewczęta są zadowolone. Te- go dnia udało im się dogonić i oszołomić trzydzieści trzy truxy. Ojciec Mathembe kupił im wino, butelki przechodziły z rąk do rąk, trunek spływał po brodach i do długich gardeł, co dla chłopców było największą zniewagą. Pan Fileli podał butelkę córce. - Dziesięć truxów! - zakrzyknął, bardziej niż tylko trochę podpity. Mathembe uśmiechnęła się do niego, ale kątem oka obser- wowała, jak chłopiec, który dotykał jej piersi, przemknął pomię- dzy drzewami i dołączył do świętujących. - Dziesięć truxów! - rzekł ojciec Mathembe do Nasmira Jhirabhy, machając butelką wina w irytującym, choć przyjaciel- skim geście. - Moi nie wszyscy wrócili - mruknął Nasmir Jhirabha. - Jedna drużyna jeszcze poluje. Zobaczymy, co przyprowadzą. To, co przyprowadzili, to nie były dzikie truxy. Mathembe odgadła - słuchając pogwizdywań i innych odgło- sów, jakie wydawali przedzierając się przez las - że nie wiodą ze sobą truxów. Wypadli na polanę spoceni, podnieceni, zziajani. - Patrzcie, co znaleźliśmy! -wołali. - Patrzcie, patrzcie! W lesie, miast truxów, znaleźli dwoje ludzi — mężczyzn^ i kobietę. Oboje mieli długie, zmierzwione włosy, cuchnęli bru- dem i leśną wilgocią, wyglądali na zziębniętych, zmęczonych, wygłodniałych i zaszczutych, a ich odzież miała barwę błota i pleśni, z plamami od soków i leśnych barwników, ale na ra- mionach tych dwojga wszyscy mogli wyraźnie dostrzec symbole w kształcie trzylistnej koniczyny. Znak Wojowników Losu. - Patrzcie, co znaleźliśmy! Patrzcie! - zakrzyknął ponownie przywódca gońców. Mieszkańcy Chepsenyt zaczęli szemrać na ich widok. Oj- ciec Mathembe szukał Nasmira Jhirabhy, ale olbrzymi Prokla- mator już się oddalił, udając, że musi zajrzeć do zagrody tru- xów. - To Wojownicy Losu - rzekł z dumą przywódca, choć mieszkańcy nie chcieli tego usłyszeć, gdyż zanim padły te słowa, mogli udawać, że tamci nimi nie byli. - Wojownicy Losu. Uciekinierzy. Uciekają już od wielu ty- godni. Te śmigłowce, które przeleciały nad osadą, ich właśnie szukały. Ukrywają się w lesie od całych tygodni. Od wielu tygo- dni. Ludzie znów zaczęli szemrać. I nagle jeden z mężczyzn wy- stąpił naprzód — pan Kakamega, hodowca traixów. Był dobrze po czterdziestce, ale wciąż pozostawał kawalerem. Ze względu na jego pracę chłopcy wciąż kręcili się wokół niego, a i on lubił ich towarzystwo. Powszechnie znano jego przekonania politycz- ne, on zaś nigdy nie wahał się ich publicznie głosić. Teraz postą- pił naprzód i wcisnął dwie butelki wina w ręce kobiety — Wojow- niczki Losu. - Bądźcie pozdrowieni, nieznajomi, zaznajcie gościny osady Chepsenyt! - zakrzyknął. - Jakimże niegościnnym byłoby nasze sioło, gdyby zabrakło w nim kęsa mięsiwa i łyku wina dla wę- drowców, którzy zagubili się w lesie? Bądźcie pozdrowieni. Wi- tam was w imieniu całej osady. Podprowadził dwójkę młodych do rozłożonego na ziemi obrusa i nakazał im usiąść obok siebie, po czym częstował ja- dłem i napitkiem. Jedli ostrożnie, raz po raz zerkając niepewnie to w jedną, to w drugą stronę, obserwując. Ludzie powrócili do swych grupek, do rodzin i przyjaciół, próbowali na powrót zająć się posiłkiem. Ktoś nawet włączył radio, ale nic nie było już takie jak przedtem. Na podobieństwo złej muchy, która - jak krążą słuchy - choć niewidzialna, potrafi zmienić wino w ocet, ci przybysze przyćmili dla nich wszystkie barwy te- go pięknego dnia. * * * Tylko wyjątkowo niezwykłe okoliczności mogły spowodo- wać, że policjantki Kimilili i Kiminini, ubrane w przepisowe szorty, buty, rękawice i hełmy, nadciągnęły jak burza od strony Tetsenok. Te dwie potężne kobiety nie były bliźniaczkami, nie były też spokrewnione ani podobne do siebie, tyle tylko, że obie wyróż- niały się ogromem postury. Mieszkańcy osad, nad którymi miały pieczę, nadali im imiona Kimilili i Kiminini, ponieważ każde- mu, kto patrzył na nie, ubrane w mundurowe szorty, buty, ręka- wice i hełmy, prujące przestrzeń na olbrzymim służbowym tra- ixie — każdemu nieuchronnie nasuwało się przekonanie, że muszą być kochankami. Inna krążąca na ich temat plotka, po- pularna w wielu osadach, mówiła, że wielki, toporny, trzykołowy traix, na którym jeździły, jest w rzeczywistości dwoma młodymi mężczyznami, którzy ośmielili się kiedyś do nich przystawiać. Ki- milili i Kiminini, znając dobrze ludzkie zwyczaje, nie robiły nic, żeby plotkom zadać kłam. Lubiły tylko siadywać przy stoliku ulicznej kafejki w Tetsenok i zadowalały się nękaniem prze- chodniów głośnymi uwagami. Z legendy przeradzały się w r;zć- czywistość jedynie podczas dorocznych wizyt w poszczególnych osadach, gdzie sprawdzały licencje organików i dokładność oraz rzetelność składanych danin. Jeżeli zrezygnowały z obrzucania inwektywami kierowców dżipnejów i postanowiły odwiedzić taką zapadłą dziurę jak Chepsenyt, musiało wydarzyć się coś napraw- dę niezwykłego. Kiedy podejrzenie pada na całą osadę, wówczas najtrudniej zdecydować, od czego rozpocząć dochodzenie. Zgodnie z obrazem, jaki malowała plotka, policjantki za- parkowały traixa na placu Drzewa Założyciela, wygładziły szorty, poprawiły buty, rękawice i hełmy, oparły prawe dłonie na pał- kach elektrycznych i wmaszerowały pomiędzy złych starych mężczyzn, którzy przy zacienionych stolikach kafejki sączyli her- batę i zastanawiali się nad kolejnymi posunięciami w grze fili. Zbliżyły się do lady. Dwie pary urękawiczonych dłoni legły pła- sko na kontuarze. - Oczywiście jako gorliwy poddany Imperium i szanujący prawo obywatel z pewnością doniósłbyś władzom o dostrzeżo- nych w sąsiedztwie przypadkach nielegalności bądź przejawach działalności wywrotowej. - Oczywiście - rzekł właściciel, napełniając dwa kubki raqi. - Tak też sądziłyśmy. - Pod wyświetlającymi dane wizjerami hełmów pojawiły się dwa uśmiechy. Ponieważ nikt nigdy nie mógł im zarzucić niesumienności w prowadzeniu śledztwa, Kimilili i Kiminini zadały to samo pyta- nie w każdej kafejce przy placu Drzewa Założyciela. Później, ja- ko że zbliżała się pora posiłku, zwróciły się z tym samym zapyta- niem do sprzedawcy kekab, który stojąc na rogu Pierwszej Uli- cy piekł na ruszcie promiennikowym białe mięso. To samo spo- tkało sprzedawcę pasztetów z rogu Drugiej Ulicy i Pierwszej Okrężnej. Zapytały także właściciela kramu z gorącymi kasztana- mi, ustawionego przed tutejszą bursą. Zadowolone z niekwestio- nowalnej lojalności mieszkańców osady Chepsenyt przecięły plac Drzewa Założyciela i skierowały się do swego drzemiącego traixa, kiedy usłyszały jak chłopiec, na tyle duży, że mógł się oka- zać rozsądny, wyszeptał do przyjaciół, aby popisać się przed ni- mi śmiałością: - Patrzcie, to te laski w paski. Ruchem szybkim jak cięcie noża Kiminini przerzuciła go przez kierownicę, a Kimilili ściągnęła mu spodnie i przytknęła koniec pałki elektrycznej do krocza. - Nie lubimy braku szacunku. - Nie lubimy niegrzeczności. - To tworzy niemiłą atmosferę. - Rodzi brak szacunku dla prawa. - Nie lubimy niegrzecznych ludzi. A szczególnie nie lubimy niegrzecznych chłopców. Chłopiec wił się i jęczał, podczas gdy tępy koniec pałki wbi- jał mu się coraz mocniej w ciało. - Widzisz tego traixa? - Wielki, silny organik, prawda? - Kiedyś to był mały chłopiec. - Taki jak ty. - Niegrzeczny mały chłopiec. - Co gorsza, niegrzeczny dla nas. - A teraz się przyzwyczaja, że mój tyłek będzie się rozkładał na jego twarzy codziennie przez następnych pięćdziesiąt lat. - Chcesz, żebym ci usiadła na twarzy? - Myślę, że on chce. —Ja też tak sądzę. Pałka wbijała się coraz mocniej i mocniej. Chłopiec krzyk- nął, ale kobiety trzymały mocno. W stosownej odległości zaczęli zbierać się ludzie. - Mimo to okażemy ci swą łaskawość. - Ale w zamian zadamy ci jedno pytanie. - I jeśli odpowiedź będzie zgodna z prawdą, kto wie, może cię nawet puścimy. - Ale jeśli skłamiesz, nacisnę spust mojej pałki. - A jest nastawiona na pełną moc. - Do oporu. - Tak, że jak już zmyją siki i gówno ze ścian ... - ...możesz pożegnać się na dobre z perspektywami, jakie prawdopodobnie wiązałeś z tym nędznym obiektem. - Bo widzisz, słyszałyśmy pewne plotki. - Doniesienia. - Ludzie zaczynają mówić o tej zapuszczonej, zasranej osa- dzie. - I wysłano nas, abyśmy sprawdziły, czy te pogłoski są praw- dziwe. A więc ... - Pytanie brzmi... - Czy ktoś tu ukrywa Wojowników Losu? Chłopiec spojrzał na kolegów i ludzi stojących w pewnym oddaleniu. - Nie - odrzekł. - Och, chyba ci nie uwierzę. - Ja również. -Jesteś tego pewien, chłopcze? -Jestem pewien. Pałka cofnęła się i natychmiast powróciła, uderzając mocno. - Wciąż jesteś pewny? - Tak! Tak! - Wciąż nie jestem przekonana. ' - -Ja również. Może powinnam nim potrzągnąć. - Może powinnaś. No dobrze. Pytam po raz ostatni i jeśli twoja odpowiedź nas nie przekona, rozpirzymy twój tyłek po ca- łym placu. Czy jesteś pewien, że nikt w tej osadzie nie ukrywa dwójki zbiegłych Wojowników Losu? - Tak! - zawył chłopiec. - Tak, tak, tak! Boże, tak, jestem pewny! Pałka się cofnęła. - Dziękuję. - A teraz podciągnij spodnie, parszywy gnojku, i zejdź mi z oczu. Chłopiec, szlochając i przytrzymując ręką opadające spodnie, wrócił biegiem do kolegów (obecnie jako prawdziwy bohater, gdyż nawet na torturach nie zdradził najmroczniejsze- go sekretu osady). Kimilili i Kiminini obudziły swego traixa i powróciły do biura w Tetsenok, aby przekazać do Timboroa raport, w którym z zadowoleniem stwierdzały na podstawie przeprowadzonego dochodzenia, że doniesienia, jakoby dwoje Wojowników Losu znalazło schronienie w osadzie Chepsenyt, należy uznać za fałszywe. * * * Matka Mathembe, usłyszawszy nowiny, spisała je krótko, a notatkę wręczyła córce, by ta przekazała ją ojcu, który przeby- wał na Wzgórzu Fatalnego Roku. Przed trzema tygodniami były jego czterdzieste drugie urodziny, a to najbardziej feralny wiek dla mężczyzny. Miał dużo szczęścia w polowaniu na truxy, ale nie chciał nadużywać przychylności świętych i choć uważał to za zwykłe przesądy, zaopatrzony w wymagane czterdzieści dwa przedmioty szczególnej wartości wyruszył leśną ścieżką do świą- tyni Kilimam Be, patronki mężczyzn wieku średniego. Spowied- nicyzm był wiarą trudną do usystematyzowania: piętnastu wyż- szych świętych, sześciuset trzydziestu niższych, trzydzieści osiem tysięcy dziewięćset dwanaście aniołów trudnych do zlokalizowa- nia w konkretnym miejscu o konkretnej porze, a wszystkie bez wyjątku pochłonięte ważnymi niebiańskimi sprawami. Jeżeli chodzi o kwestię doktryny, była ona również płynna. Zakresy odpowiedzialności i strefy wpływów nakładały się na siebie; ry- walizacja i przejawy zazdrości pomiędzy siłami wyższymi mogły okazać się feralne w skutkach, gdyby modły i błagania trafiły do niewłaściwej istoty. A ponad tym wszystkim i pośród tego wszyst- kiego czaiła się nieuchwytna, niewidzialna kongregacja umar- łych; miliony milionów bezcielesnych jaźni, pnących się ku nie- bu krętą ścieżką poprzez neuralną matrycę Snienia. Podstawo- wa idea Spowiednicyzmu głosiła: „Czcij boską esencję we wszyst- kich rzeczach", zatem bliźniaczy Proklamatyzm wyznawał do- kładnie przeciwną tezę. Tak to zazwyczaj bywa. Wzgórze Fatalnego Roku było prastarym tworem, wyrastają- cym na polanie o kilka kilometrów leśnymi ścieżkami od Chep- senyt. Legenda głosiła, że powstało ono jeszcze przed Zieloną Falą i stanowiło grobowiec opętanych przez złe duchy prehisto- rycznych automobili, które zabiły swoich właścicieli. Jak dotąd nie znalazł się nikt chętny, aby przekopać wzgórze i sprawdzić prawdziwość legend. Lud Mathembe uznawał wszelkie wynalaz- ki mechaniczne za skażone ciemnością Nyakabindi, zła z dna morza. Na szczycie niewielkiego wzgórza stała świątynia święte- go i, w przeciwieństwie do znajdujących się w głębi puszczy sanktuariów świętych Ykonde, była całkiem dobrze utrzymana. Jej dobry stan gwarantowały cztery kondygnacje schodów wio- dących zboczami wzgórza do świątyni. Jedna miała dwadzieścia siedem stopni, druga czterdzieści dwa, trzecia sześćdziesiąt sześć, a czwarta siedemdziesiąt osiem - po jednym na każdy nie- fortunny rok życia. Zgodnie z tradycją, jeśli ktoś chciał uniknąć nieszczęść czyhających nań w feralnym roku, powinien, wcho- dząc odpowiednimi schodami, na każdym stopniu umieścić cenną ofiarę, a znalazłszy się przed świątynią klasnąć trzy razy w dłonie, by zwrócić na siebie uwagę świętego, potem zapalić biolampę i zawiesić na patyczku błagalnym karteczkę z prośbą o powodzenie i przychylność niebios. W osadzie wielkości Chepsenyt nigdy nie było wielu ludzi w niebezpiecznym wieku, toteż dziewiętnasty, dwudziesty trzeci, trzydziesty pierwszy, trzydziesty piąty, czterdziesty, czterdziesty szósty, pięćdziesiąty drugi, pięćdziesiąty trzeci, sześćdziesiąty trzeci, sześćdziesiąty dziewiąty, siedemdziesiąty drugi, siedem- dziesiąty dziewiąty, osiemdziesiąty, osiemdziesiąty pierwszy i sto dwunasty rok życia uważano za lata mniejszych nieszczęść, które mogły być zażegnane dzięki niewielkim datkom dla opiekuna świątyni. W ten to sposób Wzgórze Fatalnego Roku zawsze było przybytkiem bogatym i dobrze utrzymanym. Mathembe zastała swego ojca na przedostatnim stopniu. Poniżej na schodach znajdowały się chlebojabłka, papierowe kubki ryżu, święte medaliki, prawie zużyte karty telekom, nie- używane bilety autobusowe, puszki piwa, skarpety, stare buty nu- mer czterdzieści. Mathembe, zbyt młoda, by żyć niebezpiecznie, wbiegła na górę po szerokich schodach. Jej ojciec rozłożył kart- kę i przeczytał uważnie. — Dranie. Okulawili truxy Nasmira Jhirabhy — rzekł. - Wszystkie. Ani jeden nie uciekł. Dranie. Ojciec Mathembe wypuścił z dłoni kartkę, która w ten spo- sób stała się czterdziestym pierwszym przedmiotem na Wzgórzu Fatalnego Roku, po czym natychmiast udał się do Nasmira Jhira- bhy, aby go przeprosić w imieniu wszystkich mieszkańców osady. Czterdziesty drugi stopień pozostał pusty. — To nie twoja wina — rzekł Nasmir Jhirabha do ojca Ma- thembe. - Nie przyłożyłeś do tego ręki, nie musisz zatem prze- praszać. — Muszę cię przeprosić w imieniu moich ludzi - oznajmił ojciec Mathembe. Nasmir Jhirabha spojrzał na niego w taki sposób, w jaki lu- dzie patrzą czasem na dom, który mijali od wielu lat, zupełnie go nie zauważając. Aż do teraz. - Działali precyzyjnie. I skrupulatnie - opowiadał później ojciec Mathembe swojej żonie, gdy ona w pracowni formowała z kulek plazmy małe śpiewające stworzonka i wypuszczała je na podłogę. - Posłużyli się ostrzami. Niektóre truxy wydobrzeją, ale i tak Nasmira ominie aukcja przesileniowa w Timboroa, a na to nie może sobie pozwolić. - Widmowi Chłopcy. - Któżby inny? Jakby to Nasmir Jhirabha wezwał te dwa dę- ciaki, które się uważają za policjantki. On wie, jak tu jest. Chep- senyt nie jest takim miejscem. - Jeżeli nie on, zrobił to ktoś inny - rzucił Hradu, a Ma- thembe spiorunowała go wzrokiem. - Chepsenyt staje się takim miejscem - powiedziała matka. Małe stworzonka na kółkach krążyły wokół jej stóp, Ma- thembe zaś zastanawiała się, jakimi gestami opowie Dziadkowi o okaleczeniu i okulawieniu truxów. Tej nocy pojawiły się śmigłowce. Spisz we własnym łóżku. Nie, wydaje ci się, że śpisz. Pozosta- jesz w dziwnym stanie pół snu, pół jawy, kiedy nawet znajomy pokój wydaje się osobliwy i obcy. Czy to sen czy jawa? Nie masz pewności. Śniły ci się wielkie obrotowe ostrza poruszające się w przestrzeni, odcinające plastry ze skraju świata krążącego po swojej orbicie; łoskot wypełnia cały wszechświat, grzmot znisz- czenia; podbiegasz do okna, wyglądasz i widzisz, że na ulicach roi się od ludzi, biegają jak opętani, podczas gdy z nieba spada- ją rozszalałe ostrza. Otacza cię potężny, grzmiący ryk i nie wiesz, czy wypływa on ze snu we wnętrzu twojej głowy, przesączając się na zewnątrz, czy z zewnątrz do środka twojej czaszki. Upiorna kakofonia wypełnia twój pokój, przepełnia powie- trze i przestrzeń twoich płuc, zalega szczeliny w stawach twoich kości i grzmi, grzmi, grzmi. W pokoju robi się jasno, osobliwy blask wpływa pod niezwykłym kątem, to dziwne, nigdy dotąd tak nie było, pojawiają się cienie — kanciaste, obce i przerażające w swojej odmienności. Ostre, białe światło, tak jasne, że zdaje się syczeć. Cienie są tak ostre, że mogą ciąć, płatać materię snu, szatkować ją na drobne kawałki. To nie jest sen. Na ulicy roiło się od ludzi. Spiesznie otulali się odzieniem łopoczącym w podmuchu rotorów i przytrzymywali je silnie; ło- skot, łoskot, łoskot. Śmigła helikopterów rozcinały bezlitośnie świat przy każdym kolejnym obrocie. Wzbijały w górę tumany gęstego, sprażonego słońcem kurzu. Pył drapał w gardle, dusił, oślepiał i powodował kaszel. Ludzie przesłaniali dłońmi oczy, próbowali nie patrzeć w jaskrawe światło bijące z reflektorów, rodzące nieruchome cienie; usiłowali dostrzec ukryte za nim śmigłowce. Z głośników płynęły grzmiące głosy, zniekształcone nieco wskutek przesterowania dźwięku, ale słyszalne mimo ło- skotu potężnych silników maszyn. — Wychodzić, wychodzić, wszyscy wychodzić — rozkazywały głosy. - Na ulice, natychmiast, wszyscy wychodzić. Młodzi i sta- rzy, mężczyźni i kobiety, Spowiednicy i Proklamatorzy, wycho- dzić. Natychmiast. Mathembe pośpiesznie narzuciła ubranie. W drzwiach zde- rzyła się z matką i Hradu. Hradu był chyba przerażony. Jasny strumień światła szperacza przesuwał się po sylwet- kach mieszkańców Piętnastej Ulicy. Blask zdawał się osmalać twarz Mathembe, przepalać jej duszę, odnajdując i osądzając ukrytą tam ciemność, z której istnienia nawet nie zdawała sobie sprawy. Stała, osądzana świetlnym promieniem. Nagle śmigło- wiec poderwał się w górę i pozostałe wykonały ten sam manewr. Maszyny zakręciły w powietrzu. Unoszone reflektory omiotły promieniami kadłuby manewrujących śmigłowców, na czarno pomalowany metal z osobliwymi wypustkami i przydatkami. Or- ganiki niezbyt chętnie, lecz skutecznie wiązały się z mechanicz- ną technologią Imperatora. Przez chwilę w świetle widniał sym- bol ludzi z Nefrytowego Miasta - serce na dłoni. Śmigłowce opuściły nosy i poleciały w stronę lądowisk na polach ryżowych i w sadach wokół Chepsenyt. Ktoś spośród ludzi zebranych przy Piętnastej Ulicy zaklął pod nosem, po czym jął wzywać imion wszystkich świętych Ykonde. - Żandarmeria - mruknął na koniec. Organiki połączone z imperialną maszynerią. Mathembe pamiętała, jak matka uczyła ją formowania pla- zmy. „Za każdym razem wtaczaj próbki z powrotem w kule synte- tycznego życia — mówiła. — Nie pozwól im uciec, bo zdziczeją i rozplenia się po całym obejściu. Nie ma nic dzikszego i groź- niejszego niż twoje własne zdziczałe próbki". Łomot motorów ucichł w oddali. Na brukowanych ulicach pojawił się nowy dźwięk. Odgłos biegnących stóp. Czarno odzia- ni żołnierze Imperatora oraz policjanci z Prefektury, w brązie. Kompania żołnierzy dotarła do Piętnastej Ulicy i utworzyła sze- reg naprzeciw mieszkańców. Wyglądali na grubych, głupich i źle wyszkolonych. Wyglądali jak dzieci, którym pozwolono ba- wić się bronią. Doktor Kalimuni, walcząc z troczkami przy koszuli nocnej, podbiegł do najbliższego żołnierza o pyzatej twarzy. Był mocno zagniewany. Mathembe sądziła, że widziała już jego gniew, kiedy ona lub Hradu coś przeskrobali, ale się myliła. To, co poznała wtedy, nie było gniewem. - Co to ma znaczyć? - rzucił głosem lodowatym jak sama zi- ma. - Co wy sobie wyobrażacie? Zjeżdżacie tu z takim hałasem, że pobudzilibyście umarłych i wyciągacie uczciwych ludzi z łó- żek? No, co jest? Gdzie wasz dowódca? Nie zamierzam strzępić sobie języka do byle szeregowca. Dajcie mi tu oficera. Pyzaty żandarm patrzył ponad ramieniem doktora Kalimu- ni. Oficer w czarno-brązowym mundurze z migocącymi baretka- mi Pułku Obrony Prefektury Timboroa postąpił naprzód. Nie wyglądał na głupiego czy źle wyszkolonego. Był szczupły, niski i nadludzko spokojny. Doktor najwyraźniej nie wyczuł drzemią- cego w oficerze szaleństwa, bowiem zbliżył się do niego, pero- rując: -Jestem adwokatem, znam prawo i wiem, że należy ściśle przestrzegać ustalonych procedur! Stosownych procedur! Okaż- cie mi waszą autoryzację! Gdzie ją macie? Pokażcie mija! Nie odrywając wzroku od doktora Kalimuni oficer wydał jednemu ze swych ludzi krótki rozkaz. Pyzaci żandarmi, rozpy- chając się łokciami, przebili się przez tłum mieszkańców. Dwój- kami zaczęli wchodzić do kolejnych domów, rozpoczynając przeszukanie. - To potwarz. Zniewaga - rzucił doktor Kalimuni, ale jego gniew już się prawie wypalił. Czarno-brązowy oficer wyszeptał coś, czego nikt inny z ze- branych przy Piętnastej Ulicy nie zdołał usłyszeć. Adwokat zbladł i umilkł. Oficer pozostał niewzruszony jak głaz. „Bip bip bip" jego komunikatora było ciche, lecz ludzie ze- brani przy Piętnastej Ulicy mieli wrażenie, jakby ktoś wbijał im igły w uszy. Oficer słuchał przez chwilę, po czym przemówił. Krótko. Zwięźle. Oschle. Drzwi domów przy Piętnastej Ulicy otwarły się na oścież i wypadli z nich żołnierze. Niektórzy zaopa- trzeni w butelki wina, oswobodzone z piwnic zdrajców w imie- niu Imperatora. Jeden jadł kanapkę - chleb, białe mięso i pikle. Przebili się przez tłum. Ludzie patrzyli na nich ze zgrozą. Żan- darmi zdjęli broń z ramion i używając jej jak pałek zaczęli zaga- niać ludzi wzdłuż Piętnastej Ulicy w kierunku skrzyżowania z Trzecią Okrężną. Gdy dotarli na miejsce, Mathembe zauważy- ła, że żandarmeria spędziła już na rondo ludzi zamieszkałych przy innych ulicach. Utworzyli oni nierówny okrąg wokół ronda. A na samym środku, pod nachylonymi lufami broni żandar- mów, stał pan Kahamega i dwoje młodych Wojowników Losu. - Zostańcie, gdzie stoicie. Wszyscy — rzekł brązowo-czarny oficer. Od strony czarnych i brązowych szeregów uzbrojonych stróżów prawa dobiegł suchy szczęk broni. Oficer wydał rozkaz. Trzej żołnierze odczepili narzędzia od tornistrów bojowych i zaczęli kopać trzy doły przed domem pana Kahamegi. Więź- niowie wyrywali się, lecz żołnierze trzymali ich mocno. Młodzie- niec zaczął płakać. Dziewczyna klęła i wymyślała żandarmom. Kopacze wyrzucali łopatami wielkie grudy ceramicznych kostek i czekoladowo-czarnej ziemi. Ludzie, trzymani bez przerwy pod lufami broni, obserwowali kopaczy. Szloch młodzieńca stał się cichszy i bardziej chaotyczny, przeszedł w bełkot przerażenia. U jego stóp pojawiła się na płytkach niewielka-kałuża. Mathem- be zamknęła oczy. To wstyd patrzeć, jak mężczyzna się moczy. Ludzie patrzyli, a kopacze kopali, kopali i kopali, kiedy zaś doły były dostatecznie głębokie, oficer wydał nowy rozkaz. Więźniów rozebrano do naga, a ich ręce i nogi skrępowano drutem. Dru- ty zaciśnięto solidnie obcęgami, tak że mocno wpiły się w ciało. Żandarmi brutalnie zaciągnęli ofiary na brzegi dołów. Dziew- czyna stawiała opór, usiłując gryźć i uderzać, gdzie popadnie. Z miejsca, gdzie drut przeciął jej skórę, sączyła się krew. Żołnie- rze zawsze są silniejsi. Zakopali więźniów po uda w ziemi. Wów- czas brązowo-czarny oficer zwróci! się do ludzi. Młodzieniec i dziewczyna należeli do zakazanej organizacji podziemnej, byli terrorystami, buntownikami występującymi przeciwko sprawie- dliwym i mądrym rządom Imperatora. Byli winni niezliczonych zbrodni przeciw Imperatorowi, szerzenia fermentu, aktów sabo- tażu i morderstw. Hodowcę traixów Kahamegę uznano winnym ukrywania i pomocy wrogom Imperium, współwinnym ich zbrodni, a tym samym zosta! on skazany na tę samą karę, na ja- ką zasługuje każdy wróg Imperatora. - Sierżancie, wykonać wyrok - rzekł oficer. Sierżant otworzył kanister z umieszczonym na ściance sym- bolem ostrzegawczym. Wydobył ze środka trzy okrągłe nasiona. Czarne i pomarszczone jak głowy dawno zmarłych przodków. Nosił rękawice i postępował ostrożnie, uważając, by żadne z na- sion nie dotknęło jego ciała. Pokazał je każdemu z więźniów. Młodzieniec jęczał i błagał. Dziewczyna drwiła i wykrzykiwała hasła polityczne. Pan Kahamega, hodowca traixsów, milczał. Oblicze oficera było zimne i beznamiętne jak kamienna maska. Nasiona zaczęły puszczać pędy, gdy tylko dotknęły ziemi. W ciągu kilku sekund zapuściły korzenie i uwolniły pędy. W mi- nutę później giętkie pnącza pokryły więźniów do pasa. W pięć minut spowiły ich ciała zupełnie. Czarno-brązowy oficer nakazał ludziom patrzeć, dopóki krzyki więźniów nie ucichły, a z ich ust i oczodołów nie zaczęły wysuwać się pierwsze gałęzie. Kiedy z młodzieńca, dziewczyny i pana Kahamegi nie zostało nic, prócz oplecionych drutem trzech drzewek, dał wszystkim pięć minut na powrót do domów i zabranie wszystkiego, co zdołają unieść. Pięć minut. I ani chwili dłużej. Na pewno już zadawałeś sobie to pytanie. Jest noc, leżysz w łóżku u boku ukochanej osoby i zastanawiasz się, co wyniósł- byś z domu, gdyby coś stało się z twoim domem, gdyby przyszli żołnierze i rozkazali ci wyjść na ulicę, dając na spakowanie pięć minut. Co byś zabrał? Rzeczy o wartości materialnej czy raczej sentymentalnej? Dokumenty czy fotografie? Czy zamierzałeś kiedyś umieścić wszystko w jednym miejscu, pod ręką, aby w ra- zie potrzeby, jeśli nadejdzie ta przerażająca chwila, być gotowym do ewakuacji? A może zabrałbyś co popadnie, podążając za gło- sem serca i ostatecznie znalazłbyś się na ulicy z pieskiem z por- celany, ulubioną książką kucharską i starą kurtką na rękach, a u twych stóp leżałby fotel, ten sam, w którym właśnie dziś się kochaliście, a który jakimiś nadludzkimi siłami zdołałeś wytasz- czyć na zewnątrz? Pięć minut. Pomyśl o tym. Policz jeden, dwa, trzy, a gdy doliczysz do trzystu będzie już po wszystkim, czas minie i nadejdzie zło, któ- re dotąd było tylko mglistym, odległym zagrożeniem. Czarno i brązowo odziani żandarmi obserwowali czujnie ludzi wynoszących na ulicę zwały pościeli, maszyny do szycia, sterty służących wielu pokoleniom zastaw stołowych, obrazy świętych i wizerunki ukochanych, zbiory obwodów pamięcio- wych i dokumenty. Pięć minut czy nie, żandarmi i tak musieli wchodzić do domów i wywlekać na zewnątrz tych, którzy nie mogli dokonać wyboru pomiędzy tym obrazem a słojem jaj, tą bransoletą a tamtym portfelem dokumentów, obwodów i polis osobowych. Kiedy wszyscy wyszli na zewnątrz i stanęli przy zwałach wła- snego dobytku, oficer powiedział coś do komunikatora. Śmi- głowce, stojące do tej pory w błocie na polach ryżowych, unio- sły się równocześnie w górę i zawisły nad dachami domów. Podmuchy powietrza wzbijanego przez śmigła skotłowały li- ście drzew przed domem hodowcy traixów, Kahamegi. Oficer wcisnął guzik komunikatora, a jego głos dobył się z głośników umieszczonych na śmigłowcach. Był donośniejszy niż jazgot silników. Oznajmił, że nielojalność uważana jest za potworną zbrodnię. Można się jej spodziewać ze strony Spo- wiedników, ale w żadnym wypadku Proklamatorów. To niesły- chane. Niewybaczalne. A ów niesłychany, niewybaczalny akt nie- lojalności polegał na tym, że pomimo ostrzeżeń, jakie rząd nadawał przez radio i drukował na rozlepianych wszędzie ob- wieszczeniach, wbrew ostrzeżeniom dwóch miejscowych poli- cjantek i wizyty głów zdrajców, w dalszym ciągu dochodziły do- niesienia o pobycie w osadzie Chepsenyt Wojowników Losu i owe pogłoski okazały się prawdziwe. Zatem cała osada winna jest ukrywania wrogów Imperium, cała też zasługuje na karę. I ją poniesie. Skinął głową. Lekki, prawie niedostrzegalny ruch. Ale wy- starczający dla oczu ukrytych za wzmacniającymi ostrość widze- nia wizjerami pilotów śmigłowców. Brzydkie, nabrzmiałe, pęka- te naroślą topornie przymocowanych organików otwarły się i rzygnęły ogniem. Domy stanęły w płomieniach. Śmigłowce po- ruszały się wolno, z rozwagą, przesuwały się w głąb numerowa- nych ulic i okrężnic, zawisając na moment nad poszczególnymi budynkami, by wymierzyć w nie broń i zmienić w kipiącą kulę ognia. Podpalały domy Spowiedników i Proklamatorów. Dla Im- peratora jedni i drudzy byli tacy sami. I z tego też powodu śmi- głowce obróciły w perzynę również dom mężczyzny, który do- niósł na pana Kahamegę. Ściskając kurczowo zgromadzony pospiesznie dobytek, lu- dzie usiłowali uciekać, ale wszędzie tam, dokąd biegli, natych- miast pojawiały się śmigłowce bluzgające ogniem z broni pokła- dowej. Domy Chepsenyt, hodowane od tysiąca lat, ogarnięte pożogą krzyczały przeciągle. Niektóre z nich, oszalałe w płomie- niach, ze zniszczonymi centralnymi sieciami nerwowymi, rozsz- czepiały się na poszczególne komórki mieszkalne i w popłochu rozpierzchały po ulicach. Ludzie padali pod ich licznymi odnó- żami, napęcznialymi oponami lub gąsienicami; dzieci stały krzy- cząc i krzycząc, otoczone ścianami ognia, a rodzice walczyli mię- dzy sobą, zbici w masę rozwrzeszczanych, rozgorączkowanych ciał, usiłując się do nich dostać. Skończywszy z domami, śmigłowce z tą samą rozważną po- wolnością przeleciały nad polami i sadami. Strzelcy pokładowi wolno, z namaszczeniem wymierzali broń i zamieniali plantacje w pola buzującego ognia. Truxy w chlewikach za domem Filelich płonęły. Pan Fileli hodował je w piętnastu kolorach, ale teraz wszystkie nieodmien- nie miały barwę ognia. Uwięzione, z włączonym wstecznym, buksowały kołami i zderzały się ze sobą, oślepione żarem i bó- lem. Pan Fileli wykrzykiwał polecenia pośród przeraźliwych wrzasków agonii, ale jego żona i dzieci i tak dobrze wiedziały, co mają robić. Nie potrzebowały rozkazów. Mathembe już otworzy- ła drzwi, a matka i ojciec wbiegli do środka między spłoszone, palące się organiki. Jeden trux, w samym środku pomieszcze- nia, pozostał nie tknięty. Pani Fileli rzuciła się naprzód z prę- tem kontrolnym, podłączyła go do gniazdka i wskoczyła na sien- nik. Wyprowadziła, choć nie bez trudu, spanikowanego organi- ka z pożogi i zatrzymała pod walącymi się ruinami domu File- lich - Mathembe i Hradu unosili z ognia co mogli i składali uratowany dobytek na sienniku, podczas gdy pan Fileli, jak czło- wiek mający przed sobą wizję objawionego Boga, wpatrywał się w strumienie gorącego, stopionego syntetycznego ciała, spływa- jące po kostkach od strony zamieszkałej przez Proklamatorów części osady. — No chodź, na co się gapisz? — zawołała jego żona. - To ko- niec. Po wszystkim. Ruszajmy. Wrzucił na truxa pudła z fotografiami i kanistry plazmy, z której jego żona robiła zabawki dla Hradu, ale każdy, kto by na niego spojrzał, bez trudu by się domyślił, że przez cały czas oczyma duszy widział gorejące, topiące się truxy. W piętnastu kolorach. Formował się exodus; rodziny załadowały skromne pozosta- łości dobytku na to, co miały pod ręką, a raczej co ocalało z po- gromu - truxy, traixy, draje, dżipneje, worki. Niektórzy cały swój dorobek złożyli na komórkach mieszkalnych. Wszyscy sunęli wolno, bardzo wolno, z mozołem, w kierunku drogi do Timbo- roa. - Ruszajmy - rzekła pani Fileli, obracając nerwowo w pal- cach pręt kontrolny. Ulice były niemal puste, zostały tylko dusze ofiar ognia. Nawet żołnierze wycofali się już na stanowiska, skąd miały ich zabrać śmigłowce. - Nie! — zawołał Hradu. - Nie ma Mathembe. - Gdzie ona się podziała, do cholery? - rzucił pan Fileli. Podczas załadunku truxa Mathembe zwróciła uwagę na zmianę odgłosu grzmiących silników i unosząc wzrok zauważyła, że maszyny odlatują. Odlatywały znad pól i sadów w stronę Gaju Przodków. Cóż znaczy jeden więcej krzyk pośród przeraźliwego skowy- tu dogorywającego Chepsenyt? Pobiegła jak goniec podczas po- lowania na truxy, uchylając się, śmigając i przemykając między płonącymi domami, omijając grupki ludzi i ich dobytek. Biegła, raz po raz wznosząc wzrok na śmigłowce lecące z rozmyślną po- wolnością nad jej głową. Płuca jej płonęły żywym ogniem z wy- czerpania i od dymu. Śmigłowce dotrzymywały jej kroku, małej drobince biegnącej pośród zniszczeń i pożogi. Kopnięciem otworzyła bramę do lasu. Nie myślała o zagrożeniu ze strony pa- tyczków modlitewnych czy niewidzialnych jam po korzeniach. Śmigłowce zajęły pozycje. Drewniane wargi pogrążone w Śnie- niu szeptały do biegnącej dziewczyny. Wotywne bioświatła two- rzyły intymne konstelacje pośród sterczących korzeni. Śmigłow- ce utworzyły szyk, a łoskot ich silników rozszedł się po całym Ga- ju Przodków. Mathembe biegła. Umieszczona na kadłubach broń zaczęła się przesuwać, jak gałki oczne w orbitach. Mathembe biegła. Aż w końcu go zobaczyła. Oczy zamknięte, spokojne powa- gą korzennego snu. Obudź się, obudź się, obudź się. Ale prze- cież nie mogła artykułować słów. Wpiła palce w krawędzie otwo- ru, dzięki któremu połączony był z Drzewem Przodków i szarp- nęła. Szarpnęła mocno. Z całej siły. Przez cały czas bezgłośnie krzyczała: Obudź się, obudź się, obudź się! Ogarnięta paniką spojrzała w niebo. Śmigłowce przesłaniały gwiazdy. Zaparła się stopami o drzewo i szarpnęła. Jeszcze raz. I jesz- cze. Ciągnęła, aż wydawało się jej, że popękają jej palce. Ciągnę- ła, aż wydawało się jej, że wyrwie sobie ramiona ze stawów. Aż jej oczy, serce i płuca były bliskie eksplozji. Aż ogarnęło ją wraże- nie, że lada moment wyrwie z orbity cały świat. Ciągnęła, prze- kraczając wszystkie granice fizycznych i psychicznych możliwo- ści. Aż wreszcie głowa oderwała się od pnia przy wtórze przeraź- liwego mandragorowego wrzasku. Oczy Dziadka otwarły się w przerażeniu, wargi rozchyliły szeroko. Mathembe obawiała się, że oderwała tylko głowę, że duch pozostał uwięziony we- wnątrz matrycy. Nie miała czasu na wątpliwości. Zawróciła; gna- jąc co sił w nogach, omijając korzenie, jamy i patyczki modlitew- ne unosiła głowę - żywą, umarłą, śniącą — wciśniętą pod pachę. Śmigłowce otworzyły ogień i Drzewa Przodków eksplodowa- ły filarami ognia. Z głębiny Śnienia pięćdziesiąt tysięcy przod- ków z Chepsenyt obudziło się pośród ognistego inferna i zawy- ło, gdy drzewa poczęły padać w strumieniach iskier i popiołu, a Mathembe z głową owiniętą w bluzkę biegła, przeskakiwała i omijała długimi susami walących się, wyjących przeraźliwie przodków. Parzące płatki popiołu spadały na jej włosy i skórę, ale wcale tego nie czuła, wiedziała tylko, że musi robić uniki i słuchać, i biec ile sił, i że brama lasu znajdowała się trzydzieści, dwadzieścia, dziesięć metrów przed nią. Wybiegła na Piętnastą Ulicę jak pomniejszy demon ze sztu- ki Nyakabindi; istota z ognia i dymu, ściskająca pod pachą gło- wę. Matka Mathembe naregulowała truxa na jego największą oszczędną prędkość, a ojciec Mathembe wyciągnął ręce i wcią- gnął córkę na siennik. Trux zawrócił i ruszył Piętnastą Ulicą po- przez dopalające się ruiny osady Chepsenyt. Za nim pięćdziesiąt tysięcy przodków waliło się na ziemię pośród iskier i płomieni. Na rogu Pierwszej Okrężnej trux minął trzy małe drzewka, któ- re z łaski Boga uniknęły spalenia. Trwała pamiątka, spuścizna obróconej w perzynę osady. Czarne śmigłowce raz jeszcze zakołowały nisko nad swoim dziełem, wylądowały, by wziąć na pokład żołnierzy, po czym z ło- skotem silników skierowały się na północ. DROGA Deszcz. Deszcz. Deszcz. Deszcz. Pada na las, rozciągający się dalej niż sięga wyobraźnia. Pada na wierzchołki drzew, zbite i ściśnięte. Pada na cały świat. Deszcz. Spójrz, jak leje. Jak pada. Pada na las, na drogę w lesie, bia- łą drogę wyciętą wśród rosnących blisko siebie drzew, jak długa biała blizna po nożu, dawno zaleczona, ale wciąż wyraźnie wi- doczna rana. Pada na ludzi sunących drogami, czerń na bieli, pada na mężczyzn, kobiety i dzieci, na ich tobołki, węzełki, tor- by i pudła, na truxy i traixy, draje, dżipneje i wózki, na plecaki, które niosą, gdy długim korowodem suną białą drogą. Pada z szarych chmur, skłębionych nisko nad ich głowami. Chmury wpadają na wierzchołki najwyższych leśnych drzew, rozrywają się i wyrzucają z trzewi ładunek wody. Zaczęło padać nocą, kilka godzin przed świtem, w porze, kiedy rodzą się wszystkie desperackie i zdradliwe rzeczy. Wiatr zmienił kierunek i przywiał z południa ciepłe deszczowe chmu- ry. Woń wilgotnych popiołów wisiała nad ludźmi, którzy szli wśród strug deszczu o poranku. Świat skłonił swą krawędź poni- żej słońca, ale deszcz nie ustał. Przyklejał włosy do głowy, ubra- nie do ciała, przesiąkał książki, koce, dokumenty i bibeloty, przemaczał do tego stopnia, że przestawało cię obchodzić, czy jesteś mokry, zapominałeś, że można czuć coś innego niż mo- kry materiał ocierający się o nogi i strużki wody spływające po twarzy i karku. Wszechświat przepełniała woń deszczu i dymu. Nocą uchodźcy utworzyli na szosie długą na kilka kilome- trów kolumnę. Ci na organikach z przodu; ci, którzy nieśli do- robek życia na własnych plecach bądź pchali na wózkach, zamy- kali pochód. Z każdą godziną deszczu społeczność Chepsenyt brnęła coraz dalej, zbliżając się do granic wspólnoty. Rodzina Mathembe znajdowała się w pierwszym członie kolumny, w pierwszych kilkuset jej metrach. Rankiem stało się jasne, że trux jednak ucierpiał. Polać skóry wielkości stołu debatowego była osmalona, pokryta bąblami i ociekała bladożółtą posoką. Pan Fileli powiedział, że trzeba mu dać trochę czasu, pozwolić odpocząć i nakarmić, a wydobrzeje, ale akurat tego im brako- wało. Worek syropowy organika był pełny, lecz kiedy go opróż- ni, nie zostanie mu już nic. W razie potrzeby mógł, co prawda, metabolizować ludzkie pożywienie, ale pod warunkiem, że jego aktywność zostanie mocno ograniczona. Ojciec Mathembe nie musiał wyjaśniać dzieciom matematycznych zależności pomię- dzy zapasami a konsumpcją. Panika wywołana pożarem uszko- dziła umysł truxa. Zdarzało mu się zatrzymywać na kilka minut, przyspieszać niebezpiecznie lub wymijać coś, czego na drodze nie było — i to tak ostro, że pakunki umieszczone na sienniku spadały na ziemię. Matka Mathembe siedziała okrakiem na gar- bie truxa i pod osłoną plastikowego deszczochronu syntetyzo- wała nowy obwód kontroli z wykorzystaniem biobazowej plazmy. Hradu jechał wraz z matką na sienniku. Był przemoczony i zły, bo niewyspany - przynajmniej tak twierdził, ale Mathembe, któ- ra go dobrze znała, wiedziała, że kłamie. Nie pora była teraz na dyskusje o stratach, szoku i ewakuacji. Hradu próbował usnąć na stercie koców rozłożonych pod plastikową osłoną, ale bęb- nienie deszczu o powłokę i manewry truxa uniemożliwiały za- śnięcie. Ojciec Mathembe szedł obok organika, badając go, do- glądając i pieszcząc w strumieniu jednotorowego myślenia czło- wieka, który stracił wszystko, prócz tej jednej rzeczy. Mówił do niego, zgarniał wilgotne liście z obracających się wolno opon, z obłąkańczą regularnością sprawdzał jego ranę i zachęcał, by jechał dalej, jeszcze dalej, śmiało, odważnie, dobry organik, dzielny organik, wierny organik. Mathembe szła z tyłu. Nigdy nie przypuszczała, że droga może być tak długa. I nie sądziła, że w chmurze kryć się może tyle deszczu. Nigdy nie myślała, że głowa może być taka ciężka. Myśli z całego życia mają swoją wagę. Rodzice skrzyczeli ją, że była głupia, nierozsądna i szalona, że naraziła ich wszystkich na niebezpieczeństwo, a ona wydobyła spośród uratowanych rzeczy stary garnek i włożyła do niego głowę Dziadka. Spiorunowała ich wzrokiem za te krzyki - nie potrafiła jeszcze odróżniać okrzyków miłości od krzyków gniewu, zresztą, może tym razem w grę wchodziły oba te rodzaje - zeskoczyła na ziemię i zuchwa- łym krokiem ruszyła drogą w stosownej odległości za truxem. I wtedy zaczęło padać, garnek napełnił się deszczówką i stał się jeszcze cięższy; korzeniaki i gruzły zbite w gęstą masę wokół szyi Dziadka poruszały się i rozprężały, chciwie odsączając wodę. Przez całą noc aż do rana, a potem przez cały ranek, szła dwanaście kroków za truxem, a głowa Dziadka kołysała się, krę- ciła, śliniła i mamrotała, bełkocząc coś bez ładu i składu; Ma- thembe zaczęła, się obawiać, że co prawda uwolniła głowę, ale duszę pozostawiła uwięzioną w pniu i Śnieniu. Głowa ziewnęła, zabulgotała, otworzyła powieki, przymknęła je, wywróciła oczy- ma, a z jej syntetyzerów dobiegły długie, burkliwe monologi i wymownie obsceniczne, skrzeczące, plaskające odgłosy. - Matk-O, O-jcze, cóżem zrobił z ręką mą, czy opiekun świątyni wie, a może Ten Który Wzywa Na Modły, czy wiedzą to Makananee i Makahanee, i Makadidie, o la la la lidi lidi lidi lej. Oni już nadchodzą, widzicie ich? Stopy wielkie jak domy tupią tup tup, lepiej się ukryć, nadchodzą Ahleles, przemierzają kraj ho ho! kroki po kilka kilometrów każdy, jeden krok, jeden kęs, czyja powiedziałem kęs? Krok chciałem powiedzieć, krok k-rok- rok-rok; spójrzcie tylko, tylko popatrzcie, nawet święci są dziś nic nie warci, nie można na nich polegać, zatracili dobre ma- niery, wyrywają całymi garściami drzewa, ziemię, rośliny i oble- piają nimi swe ciała, uważajcie, och, za późno, nie dość głośno, nigdy ich nie lubiłem, a teraz Makananee, Makahanee i Makadidie wyrwani ich wielkimi, wielkimi palcami i wciśnięci w korpus wraz z całą resztą, dokąd oni idą, dokąd idą, czy wy nie wiecie? Do Morza Południowego ma się rozumieć, aby sto- czyć bój ze złem, które tam mieszka. Dobra rada, dobra rada, kto chce dobrej rady, komu jej udzielić — to więcej niż pytanie, ej ty, tak, ty, co robisz z tą komórką mieszkalną, nie powinieneś tego robić, wiesz? Chcesz dobrej rady? Oto ona - nigdy nie ufaj nikomu, kto mieszka blisko morza. To prawda, tak jak tu stoję. Są w nich diabły, ot co. Nieczyste duchy rozcieńczają wodę, ni- gdy się nie kąpiesz, ty brudna bestio? Kiedy się myjesz, dokąd idzie cały brud - do wody, ot co. Odrobina wody w moim nie- czystym duchu, nie, dziękuję, panie kelnerze, lubię moją raqi i moje kobiety, czyste, silne i niedojrzałe, czy wiesz, czy wiesz, że Silali i ja robiliśmy to wszędzie nawet przed ślubem — zwłaszcza przed ślubem — w domu, na tyle truxa, w sadzie, pod drzewami w mrocznym widmowym lesie, w Gaju Przodków na oczach ich wszystkich - ależ byli zazdrośni! - po pas w błocie i w wodzie na polach ryżowych, wszędzie i kiedy się tylko dało, cóż, spójrzcie tylko, co moje oczy widzą, toż to mój dobry druh, Proklamator Kalimuni, któremu obiecałem, że już z nim nigdy nie porozma- wiam, ale i tej obietnicy nie dotrzymałem, wszystko na próżno, a więc co tu robi Proklamator Kalimuni, z którym obiecałem nie rozmawiać, ale rozmawiam z tobą, co robisz na skraju drogi w tym cholernym, ulewnym deszczu? Ty, ej ty, ty co mnie trzy- masz, postaw mnie, mówię do ciebie, chcę pogadać z moim do- brym przyjacielem, Proklamatorem Kalimuni. Doktor Kalimuni siedział ze skrzyżowanymi nogami na mchu na skraju drogi. Przemoknięty, ochlapany wodą przez sto- py i koła, siedział z Księgą Świadków na podołku, dłonie trzymał na kolanach, czytniki miał przy skroniach. Deszcz czy nie deszcz, było już południe. Godzina kontemplacji. Inni Prokla- matorzy mogli zaniedbać swoje obowiązki względem Boga, ale on zamierzał ich dotrzymać, niezależnie od okoliczności. Oczy miał zamknięte, a usta poruszały się, wypowiadając bezgłośnie sylaby i mantry. Słowo Boże wnikało do jego płatów czołowych. Mathembe postawiła jazgoczącą, hałaśliwą głowę na pobo- czu, obok doktora Kalimuni. Usiadła i nakryła się najlepiej jak umiała przezroczystym plastikiem. - Kalimuni! - zawołała głowa uspokajając się, jakby po dłuż- szej, suto zakrapianej biesiadzie. — Kalimuni, co się dzieje? Co się dzieje, Kalimuni? Kalimuni! - zawołała, a potem jeszcze raz: - Kalimuni - ryknęła. Twarz adwokata pozostała niewzruszona. Oko nie mrugnę- ło, mięsień nie zadrżał — mężczyzna pogrążony był w głębokiej modlitwie. - Kalimuni! Mathembe położyła dłoń na ryczących ustach. I pisnęła z bólu. Głowa ją ugryzła. Długa procesja mijała ją powoli. Rodzice, brat i czerwony trux znikli już pośród strug deszczu chłoszczących białą drogę. Doktor Kalimuni otworzył oczy, odłączył czytniki i włożył je na powrót do książki. - Mój drogi pan Fileli! Moja Mathembe. Jak miło was wi- dzieć i jak dobrze, że się zatrzymaliście. Dziękuję, że przyłączyli- ście się do mnie w moich medytacjach, może wydawać się to te- raz trochę niewygodne i niestosowne, ale należy wypełniać co- dzienne obowiązki, niezależnie od okoliczności. - Kalimuni! - ryknęła głowa, a Mathembe się wystraszyła, że przepalą się jej obwody głosowe. - Wiem, że obiecałem nigdy więcej do ciebie nie przemówić, ale dla kogo jak dla kogo, dla ciebie gotów jestem złamać to przyrzeczenie. Mogę ci ufać, na- wet jeśli jesteś lewicowym Proklamatorem. Powiedz mi, co się dzieje, do cholery? Podczas gdy doktor Kalimuni opowiadał historię nocy, zja- wiły się śmigłowce, a kolumna uchodźców ciągnęła nieprzerwa- nie obok. Mathembe patrzyła, jak odchodzą drogą, pośród ulewnego deszczu. Jedni zerkali. Inni patrzyli. Jeszcze inni wyra- żali swymi spojrzeniami dezaprobatę. Niektórzy mamrotali coś pod nosem. Byli też tacy, którzy po prostu ich mijali. Białą, dłu- gą drogą nadeszło pięciu młodzieńców. Mathembe nie znała ich, lecz rozpoznawała po wyglądzie. Wyglądali jak kawalerowie, bez żon czy partnerek, a tym samym jak najgroźniejszy element wspólnoty. Wyglądali jak Widmowi Chłopcy, którzy nazbyt wyro- śli i już się zestarzeli, ale wciąż nie mogli porzucić szeregów bandy. Usiedli w strugach deszczu po drugiej stronie drogi. Wyszu- kiwali palcami wśród czerwonego mchu różne drobne żyjątka i rzucali nimi przez drogę, lecz na próżno, więc wreszcie, miast tego, zaczęli ciskać słowami. - Ej, prawniku. - Ej, Proklamatorze. - Co czytasz w tej swojej księdze? - Uczysz się, jak być dobrym Proklamatorem? - Uczysz się, jak zostać Bogiem, takim prawdziwym, zwyczaj- nym Bogiem? -Jak być dobrym, wypełniać swoje obowiązki względem bo- skiego pomazańca Imperatora i prawych żołnierzy Boga? - To rzeczywiście dobre, Proklamatorze. - Może w oczach Boga okazałbyś się naprawdę dobry, uczciwy, sprawiedliwy i prawy, gdybyś powiedział jego żołnie- rzom, gdzie ukrywają się paskudni, źli i grzeszni Wojownicy Lo- su? - Dość tego. Dajcie mu spokój. Nie pozwolę, aby ktoś taki jak wy zwracał się w ten sposób do mego przyjaciela! - zawołała głowa. Mathembe zacisnęła palce na kępce mchu, gotowa ją wy- rwać i wepchnąć do niewyparzonej gęby Dziadka, aby przerwać potok słów, którego rezultaty mogły okazać się zgubne. Pięciu młodzieńców wybuchnęło śmiechem i jęło wyrywać strzępki grzybów spomiędzy białych kostek drogi. - Twój prawy przyjaciel - rzekł potężnie zbudowany mło- dzieniec, zapewne przywódca grupki. - Cóż, może szukamy zdrajcy nie tam gdzie trzeba. Wiesz, jedna rzecz mierzi mnie bardziej niż zdradziecki Proklamator: zdradziecki Spowiednik. To burzy mi krew w żyłach. - Nie bądź idiotą - rzekł doktor Kalimuni z otwartością, która zaparła Mathembe dech w piersiach. - Mój dom spłonął tak samo jak wasze. Straciłem wszystkie swoje prawnicze księgi. Tyle długich lat pracy poszło na marne w jednej krótkiej chwili. Nie doniosłem ani ja, ani pan Fileli. Niby jak miałby to uczynić? Przecież nie żyje. A teraz proszę, dajcie nam spokój i róbcie, co do was należy. - Cholerny wyszczekany Proklamator — burknął olbrzym, wyraźnie zbity z tropu i mocno tym faktem zaambarasowany. Zrozumiał, że zrobiono z niego głupca. Mathembe przycisnęła do siebie głowę Dziadka; chciałaby wcisnąć słowa na powrót do ust, by mogły je ponownie przeżuć. Olbrzym chwiejnie przeszedł między ciągnącymi ludźmi na dru- gą stronę drogi. Wysunął szczękę, zacisnął wielki kułak. Ma- thembe również złożyła dłoń w pięść. Szacowała wagę przeciw- nika, mierzyła swoje siły. Kopniak w jaja powinien być skutecz- niejszy. Czwórka przyjaciół ruszyła w ślad za kołyszącym się kom- panem, odsuwając na bok utrudzonych wędrowców. — Cholerny wyszczekany Proklamator — powtórzył, jakby te słowa były tego warte. Spojrzał na doktora Kalimuni. Ten wstał. Otrzepał spory i mech z przemoczonego ubrania. Wbił wzrok w olbrzyma. Nie był wysoki, nie dorównywał wzrostem i postawą najbardziej mikremu z piątki osiłków, ale patrzył, patrzył i pa- trzył, a w jego wzroku było coś zimnego, nieugiętego i niepoha- mowanego. Przywódca grupki spuścił wzrok, pokonany, a za nim reszta przerośniętych Widmowych Chłopców. Ruszyli w dal- szą drogę prostym białym traktem przez las, wyklinając i rzuca- jąc mięsem, aż w końcu ulewa zagłuszyła ich głosy. Dziadek File- li odpowiadał inwektywami, dopóki mogli go słyszeć. - Wystarczy, panie Fileli - rzekł doktor Kalimuni. - Proszę. Już po wszystkim. Dosyć już. Proszę przestać. Nadeszła druga fala uchodźców. Kryterium podziału była tutaj religia. Rozciągnięta na wiele kilometrów wielonoga be- stia, będąca niegdyś Chepsenyt, podzieliła się na długie łańcu- chy rodzin Spowiedników, pomiędzy którymi raz po raz poja- wiały się rodziny Proklamatorów. Naukowcy mówią, że w kwan- tum świata istnieje pięć żywiołów. Istnieje również pięć żywio- łów w atomowym morzu stosunków międzyludzkich - koleżeń- stwo, przyjaźń, sympatia, obojętność i podejrzliwość. Doktor Kalimuni uratował z pożaru dogorywającego dżip- neja, o którego istnieniu Mathembe nie miała dotąd pojęcia. Kiedy ruszył z Mathembe, głową jej Dziadka i paroma swymi rzeczami, mijając przesuwającą się powoli kolumnę uchodźców, od północy nadciągnął wiatr i rozproszył nisko zwieszone szare chmury. Woń wilgotnych popiołów otaczająca ludzi przez cały dzień nareszcie zniknęła. Słabe, sepiowe światło spłynęło zza fioletowych i żółtych chmur, kładąc się na białej nawierzchni drogi. Dżipnej doktora Kalimuni rozbryzgiwał kałuże. Głowa Dziadka spała, pochrapu- jąc nosowo. Doktor Kalimuni prowadził pojazd i słuchał podawa- nych przez radio wiadomości. Głos Imperium, nadawany z same- go serca stolicy. Mathembe słabo znała nowomowę. To, czego nie rozumiała, szybko i chętnie tłumaczył jej doktor Kalimuni. Minionej nocy w wojskowym szpitalu w Ol Tok zmarł kolej- ny żołnierz, w sumie więc liczba zabitych podczas ataku Wojow- ników Losu na patrol w Prefekturze Ukerewe wzrosła do sze- ściu. Stan pięciu pozostałych jest krytyczny. W Ukerewe prowa- dzone są szeroko zakrojone działania poszukiwawcze, ale istnie- ją obawy, że oddział terrorystyczny poszedł w rozsypkę i jego członkowie przedarli się do sąsiedniej Timboroa, gdzie lokalna policja, korzystając z informacji wywiadu, rozpoczęła natych- miastową operację zabezpieczającą. W centrum stolicy protestujący raz jeszcze zorganizowali marsz, domagając się wycofania sił Imperium z prowincji za- rzecznych. Wśród demonstrujących, przybyłych ze wszystkich stron Nefrytowego Miasta, są rodziny żołnierzy, którzy ponieśli śmierć, pełniąc w ostatnim czasie służbę za rzeką. Delegaci do Rady Imperialnej, należący do głównej konsty- tucjonalnej partii Nacjonalistów, naciskają, aby Nefrytowe Mia- sto wydało oświadczenie ograniczające autonomię prowincji. Tymczasem reprezentanci głównych północnych prefektur pro- klamatorskich utworzyli sojusz popierający Radę Imperialną w kwestii wyłączenia dziewięciu północnych prefektur spod wpływu tworzonych właśnie regulacji prawnych. Legat imperialny, pan V. J. S. Randra, podczas oficjalnej wi- zyty w zaprzyjaźnionym kraju został ostro skrytykowany i obar- czony zarzutem wykorzystywania sił imperialnych w walce z ter- roryzmem w prowincjach zarzecznych, co pociąga za sobą — we- dług doniesień z wielu niezależnych źródeł - liczne akty prze- mocy i naruszenia praw obywatelskich. Legat wyraził swoje za- troskanie z powodu potwierdzonych niedawno pogłosek, jakoby Wojownicy Losu mogli pozyskać w ostatnim czasie znaczną ilość nieorganicznej broni i materiałów wybuchowych pochodzą- cych, jak wskazują wszelkie dowody, właśnie z tego kraju. Tymczasem zawiodły próby uzyskania ekstradycji z Heptar- chii Garsena Kitii, prezesa organizacji My Sami i rzecznika Wo- jowników Losu, w celu postawienia go przed sądem pod zarzu- tem szerzenia gróźb terrorystycznych, ponieważ Prawo zdecydo- wało o przyznaniu panu Kitii statusu uchodźcy politycznego. O osiemnastej dwadzieścia dwie standardowego czasu Im- perium pierwszy od sześciu lat Święty Statek ze Światów Córek wejdzie na orbitę okołoplanetarną. Istnieje szansa, że pozosta- nie tam przez najbliższe trzy miesiące. Podczas gdy doktor Kalimuni tłumaczył gładko, dodając od czasu do czasu krótki komentarz od siebie, Mathembe nabiera- ła coraz większego i coraz bardziej przerażającego przekonania, że brak znajomości nowomowy czynił światek, w którym z ko- nieczności zamieszkiwała, bardzo ograniczonym, by nie rzec za- ściankowym. Jej ludzie zawsze słuchali lokalnych stacji, tak mu- zycznych, jak i tych, które podawały ceny płodów, informacje dla farmerów, prognozę pogody i wiadomości tyczące się ma- łych osad; wszystkie jednak przekazywano nieodmiennie w sta- romowie. Nastawiali swoje radia na Głos Imperium tylko wtedy, gdy istniała szansa, że będą mogli dostać się na pokład Świętego Statku i w okamgnieniu przemierzyć cały wszechświat. Cóż wspólnego miały problemy wielkiego świata z osadą tak małą jak Chepsenyt? W Chepsenyt Spowiednik był Spowiednikiem, a Proklamator Proklamatorem, to nie podlegało dyskusji, po- dobnie jak fakt, że świat opada niżej słońca albo że w dniu Papy Titii zawsze pada deszcz. Przekład doktora Kalimuni ujawnił głębie, złożoność i niejasność zasadniczej struktury świata. Ma- thembe nie była nawet pewna, czy dobrze zakotwiczyła w świe- cie, który -jeśli przyjrzeć mu się uważniej - ukazywał swoje bla- ski i cienie w formie zmieniających się układów fotonów. Nie- pewny, niejasny, ale rozbrajający. Była zagniewana, zbita z tropu przez historię, gdy dorastając okazała się Spowiedniczką i na- cjonalistką, choć w gruncie rzeczy nawet nie rozumiała, co łą- czyło oba te pojęcia, dlaczego stawiano pomiędzy nimi znak równości. Spowiednicy byli Spowiednikami i nacjonalistami, Proklamatorzy Proklamatorami i imperialistami, ponieważ tak po prostu było - bez żadnych pytań, żadnych wątpliwości czy najmniejszej potrzeby zrozumienia. Jej ojciec, jej matka, jej brat, a także głowa Dziadka drzemiąca i pochrapująca na jej po- dołku, ukazali się dziewczynce w całkiem innym świetle, odsła- niającym nowe blaski i cienie, a także o wiele głębszy mrok, brzydotę, ślepotę i ignorancję, której rozmiary przyprawiały ją o wstrząs. Gdzieś tam, poza skrajem jej świata żyli ludzie, którzy wyglądali, czuli i myśleli jak ona, którzy mogli przemieszczać Święte Statki o dziesiątki kilometrów w przestrzeni kosmicznej w ułamku sekundy - jak zareagowaliby na odmowę myślenia z własnej woli, pogodzenie się z narzuconym wizerunkiem świa- ta i przyjęcie rzeczy jakimi były tylko dlatego, że takimi były? Świat był wielki, złożony, bolesny i toporny, ale taki po prostu był. Dziadek spał - stary człowiek, który wola! umrzeć niż wymó- wić obce słowa. Te niebezpieczne, bardzo niebezpieczne słowa, mogące stanowić wyzwanie dla prostej geometrii jego wszech- świata i skrzywić ją, wyrąbać nowsze, głębsze drogi w jego myśle- niu; odmówił ich artykulacji, ponieważ, jak dziecko wypluwające lekarstwo, nic nie mierziło go równie mocno, jak jego smak w ustach. Doktor Kalimuni wybijał palcami jakąś żywą melodię. Ma- thembe ujrzała człowieka, który był tym, kim był, ponieważ stał się taki a nie inny z własnego wyboru: ujrzała Proklamatora, który był Proklamatorem, imperialistą rozważającym uważnie wszystkie pytania i ukierunkowującym swoje życie na najlepsze i najpełniejsze odpowiedzi. Nie zgadzam się z twoimi odpowiedziami - rzekła w duchu Mathembe - ale zadając pytania, nie potrafię stwierdzić, dlacze- go się nie zgadzam i jakie są według mnie lepsze odpowiedzi. Niebo stało nad nimi czyste, a w zenicie przybrało barwę in- dygo. Doktor Kalimuni włączył biolampy dżipneja. Ludzie na drodze byli rzeką kołyszących się świateł, sunących wśród noc- nego lasu: jedni nieśli lampki wotywne, inni przymocowali do swych pojazdów jasnokule. Przed nimi światła rozlały się w sze- roką, nieruchomą, jasną plamę. Jakaś przeszkoda, wypadek, coś się stało. Doktor Kalimuni przebijał się dżipnejem przez coraz gęstszy tłum, przez ścianę ludzi i organików tak zbitą, że w koń- cu przywiązał dżipneja do drzewa, włożył sterownik do kieszeni i ruszył dalej pieszo. Mathembe, dzierżąca w dłoniach garnek, była tuż za nim. Głosy. Wiele głosów. Gniewne. Zawsze glosy, tylko że nie sposób zrozumieć słów. — Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzał dok- tor Kalimuni, przeciskając się między mokrymi ciałami. - Je- stem prawnikiem, może będę mógł pomóc. Proszę mnie prze- puścić. Mathembe dostrzegła rannego truxa. Schwyciła doktora Kalimuni, szarpnęła, pociągnęła. Tędy, tędy. Trux był zaparko- wany obok kilku innych, a z przodu stał cały szereg innych po- jazdów. Jasne, nieruchome światło oświetlało całą scenę. Ojciec i matka stali na sienniku. Mathembe musiała kilkakrotnie szturchnąć ojca w nogę, aby wciągnął ją na górę. - I mego przyjaciela Kalimuniego też - zażądała głośno gło- wa Dziadka. Adwokat znalazł się obok nich na sienniku. Dopiero teraz Mathembe ujrzała, co zatrzymało kolumnę uchodźców. W miejscu, gdzie kończył się las, a zaczynały sady i pola ryżowe, urządzono blokadę. Truxy i rolnorganiki stały rzędem w poprzek drogi, ich reflektory rzucały ostre światło. Na tych pojazdach i obok nich stali ludzie, jak cienie pośród cieni. Nogi rozstawione, ręce wzdłuż boków. Stali tak, pewni sie- bie, bo mieli broń. - Nie możecie wejść — rozległ się zniekształcony przez me- gafon, bezosobowy głos. - Nie możemy was wpuścić do tej osady. Mathembe nie widziała, który z czarnych ludzi-cieni zwra- cał się do uchodźców. Rozgniewani mieszkańcy Chepsenyt za- częli krzyczeć i protestować. Potężny głos uciszył ich natych- miast. - Odejdźcie. Gdybyśmy was wpuścili, nie chcielibyście odejść, a nie możemy wszystkich was wykarmić. - Nie możecie? Nie chcecie! - dobiegł pojedynczy głos od strony mieszkańców Chepsenyt. —Jesteśmy zmęczeni, przemo- czeni, głodni i bezdomni, a wy nie macie nawet tyle przyzwoito- ści, żeby nam dać schronienie chociaż na jedną noc! Zuchwali chłopcy z Chepsenyt, ci co zawsze prowadzili, za- wsze byli na czele tłumu, stanęli w tej samej pozycji, co ludzie z osady blokujący wjazd. Choć może niezupełnie, bo nie mieli w rękach broni, która by im dodawała pewności siebie. Nowy głos rozbrzmiał z megafonu. - Nie przyjmujemy w naszej osadzie buntowników! Mężczyźni zważyli w rękach broń, kanciaste kształty nie- znacznie drgnęły. - Nie jesteśmy buntownikami - odrzekł kolejny głos. - Stra- ciliśmy wszystko. Wszystko. Domy, drzewa, wszystko. Wszystko spalone. Nie ma już Chepsenyt. - Żołnierze spalili waszą osadę, a wy utrzymujecie, że nie je- steście buntownikami? Nic od nas nie dostaniecie. Z tylu tłumu przemówił teraz nowy głos. Mathembe odwró- ciła się wraz z innymi, aby zobaczyć mówiącego - był to niski mężczyzna, Proklamator, balansujący niebezpiecznie na garbie truxa i krzyczący przez złączone dłonie. - Bajeer Rajtamanee? Czy to ty? Bajeer Rajtamanee? To ja! Ja! — Niski mężczyzna uderzył się kułakami w piersi. —Ja! - Dhav Jhiringi? - rozległ się wzmocniony, bezduszny głos. - Dhav Jhiringi! - odrzekł niski mężczyzna, ponownie ude- rzając się w pierś, niczym oszalały kapłan Janti tarzający się nago po ulicy, a nie trzeźwy, stworzony na podobieństwo boże Prokla- mator, którym był w istocie. - I Rana. I Yasni. I Basdo. I Sheerj- ha. Wszyscy tu jesteśmy. - Wszyscy? - spytał grzmiący głos, ale jakby bez przekonania. - Wszyscy! - odkrzyknął człowieczek prosto w ścianę świa- tła. - Wszyscy Proklamatorzy. W tłumie zaczęto szemrać, to odezwali się Proklamatorzy. - Wasze domy również spalili? - zapytał głos. - Nie słyszeli- śmy o tym. Myśleliśmy, że tylko Spowiedników. - Wszystkie, spalili wszystkie - rzekł mały człowieczek, a Proklamatorzy zamruczeli potwierdzająco. Sztywne, kanciaste cienie ludzi blokujących drogę utworzyły nową konfigurację. Niecierpliwi młodzieńcy z Chepsenyt, ze zniecierpliwionymi pięściami i pustymi, zniecierpliwionymi żołądkami ruszyli bliżej barykady. Czarne lufy obróciły się w ich stronę. - Nie wiedzieliśmy o tym - rzekł głos, ale nie brzmiał już tak donośnie. — To wszystko zmienia. Wszystko. Nie wiedzieli- śmy, że postąpili w ten sposób również z Proklamatorami. Wy możecie wejść. Rozjuszeni młodzieńcy zawyli z wściekłości. Mężczyzna z megafonem jął ich uciszać. - To nasza osada, wpuszczamy kogo chcemy, a kogo nie chcemy, nie wpuszczamy. Jeśli mówimy, że oni mogą wejść, to znaczy, że mogą. Jeśli każemy wam zostać za barykadą, to tak właśnie ma być. Rozległ się odgłos, jaki wydaje plastikowa lufa broni goto- wej do strzału, uderzająca w otwartą dłoń. Żaden inny dźwięk nie jest do niego podobny. Pierwszy ruszył mały pan Jhiringi, balansujący na grzbiecie truxa; za nim inne rodziny z zebranym naprędce dobytkiem cuchnącym dymem przesunęły się obok stojących nieruchomo Spowiedników ku ścianie światła, pośrod- ku której otwarła się czeluść czerni, mająca ich pochłonąć. Jed- na rodzina za drugą Proklamatorzy weszli do osady. Rozjuszeni młodzieńcy obrzucali ich obelgami, drwili i wy- szydzali ich kobiety i dzieci, przyciskające do piersi czapeczki noszone w Dniu Świętym, lżyli także osoby w średnim wieku i starsze. Szeregi mieszkańców Chepsenyt wyraźnie się przerze- dziły, gdy Proklamatorzy weszli między swoich, znaleźli się we- wnątrz zamkniętej osady. Wszyscy, prócz doktora Kalimuni, stojącego obok Mathem- be na sienniku, na grzbiecie truxa Filelich. Cała przyzwoitość, prawość i sprawiedliwość została unicestwiona tym jednym ak- tem dyskryminacji. Zsiadł z truxa i ruszył w stronę drzew na skraju lasu. Kiedy dwa skrzydła światła ponownie połączyły się w ścianę, ludzie rozdzielili się na rodzinne grupki i jęli czynić przygotowania do spędzenia nocy wśród drzew. Niektórzy zosta- li, by wykrzykiwać obelgi i ciskać kamieniami, ale było jasne, że lud osady nie usunie blokady, dopóki z drogi nie zniknie ostat- ni Spowiednik. Niedługo potem zaczęły się kłótnie. Ułożono wielkie ogni- sko, przy którym mieli zgromadzić się wszyscy Spowiednicy, aby zadecydować, co czynić dalej. Jak zwykle nie obyło się bez ostrych spięć i sporów. Po prostu bez tego w podobnych sytu- acjach nie może się obejść. Jedni, w tym Widmowi Chłopcy, chcieli natychmiast zaatakować osadę, zająć ją, złupić i spalić, aby krew Proklamatorów spłynęła po bruku. Inni preferowali wypady na pola ryżowe i do ogrodów - cały obwód osady nie mógł być jednakowo silnie strzeżony. Jeszcze inni doradzali ostrożność i sprzeciwiali się wszelkim pochopnym działaniom - były wszak wśród nich kobiety, a także dzieci i starcy. Mimo to rozjuszeni chłopcy łaknęli sprawdzianu swego honoru i chwały; jakąż odmianą zjadliwej choroby wenerycznej musieli być mieszkańcy Chepsenyt, perorowali, skoro woleli przyjąć tchórz- liwą postawę jak gromada zramolałych starców, miast działać w imieniu Przodków i dać z siebie wszystko? Ostrożność. Rozwa- ga. Cóż to za słowa? Głosy się podnosiły, temperatura rosła, języ- ki stawały się coraz bardziej cięte, blask ognia lśnił na spoco- nych twarzach, wykrzykujących jedna do drugiej, a pośród wo- łań: Co czynić? raz po raz powtarzało się desperackie: Kto tu rządzi? Skulona u boku miękkiego, stałocieplnego truxa Mathem- be wsłuchiwała się w narastający gwar. Duch kłótni był zaraźliwy. Wkrótce dotknie również i jej rodzinę, najpierw głowę Dziadka - a może Hradu - potem ojca. Jej matka najdłużej będzie wal- czyła o utrzymanie spokoju, porządku i zdrowego rozsądku w obliczu katastrofy, ale nawet taka walka jest symptomem cho- roby i ostatecznie matka również ulegnie. Mathembe wyślizgnęła się spod koca i weszła między drze- wa. W ciszy położyła się na ziemi i spojrzała w błyszczące pomię- dzy gałęziami gwiazdy. Gdyby leżała dostatecznie długo i nieru- chomo, mogłaby przekonać samą siebie, że czuje, jak świat się obraca razem z nią, przybitą do jego powierzchni ostrzem włóczni ciążenia. Tysiące tysięcy kilometrów na godzinę mknęła w przestrzeni przy wtórze przeraźliwego ryku próżni, podobne- go do łoskotu krwi przepływającej wewnątrz ciała. Pokazano jej wielki świat: złożony, witalny świat, zaprogra- mowany przez wirujące, brzęczące, nakładające się na siebie ko- ła myśli, oszałamiające, wspaniałe i potężne. Tego samego dnia ujrzała zupełnie inny świat, gdzie wszystko zostało sprowadzone do jednego, jedynego pytania: Spowiednik czy Proklamator? Przenikało ono jak granica każde działanie i każdą myśl: biło w migoczące machiny wiary szerszego świata, rozdzielając je na dwie odrębne istoty: czarna czy biała, lewicowa czy prawicowa, Spowiednik czy Proklamator? Z nami czy przeciwko nam? Ubóstwo tego pojmowania zupełnie ją przytłoczyło. Owo rozumowanie, że jeśli coś nie jest z nami, po naszej stronie, to znaczy, że jest przeciwko nam. Żadnej opcji pośredniej, żadne- go spektrum możliwości, tylko światło i jego przeciwieństwo. Proszę, Boże, czy muszę być taka jak oni? Na niebie poruszyła się gwiazda. Odpowiedź na modlitwę? Wbrew wszelkim prawom niebiańskiej mechaniki nadpłynęła z południowej strony nieba. Pojedyncza zielona gwiazda. Prze- sunęła się nad Mathembe, leżącą pod drzewami tieve i spoglą- dającą w górę, znieruchomiała. A Mathembe wydała okrzyk strachu, zdumienia i zgrozy, kiedy światło zalało połać lasu. Światło poranka spłynęło z czystego, błękitnego nieba. Dzień, światło słońca. Ptaki wzbiły się w powietrze, trzepo- cząc skrzydłami, zwierzęta i organiki okazały swój przestrach chórem poświstów, brzęknięć i popiskiwań. Na dziesięć sekund w lesie zrobiło się jasno jak w dzień, po czym ściemniało. Ptaki zatrzepotały skrzydłami w konarach drzew, leśny chór ucichł głos po głosie. Mathembe była zbyt młoda, aby właściwie zrozumieć wyja- śnienia jej rodziców tego, co się stało, kiedy ostatni Święty Sta- tek przeszedł przez wr-przestrzeń, rozświedąjąc noc na połowie świata dziennym blaskiem z innej planety, przenikającym przez przejście w rzeczywistości. Ale wspomnienie pozostało nieza- tarte. Trzy nowe gwiazdy uformowały efemeryczną konstelację nad nocnym lasem. Mała zielona gwiazda zaszła za horyzont. Wielki, miękki, czerwony księżyc i mała, migocząca biała gwiaz- da, samotna na niebie. Mathembe przywołała obrazy z obwodów edukacyjnych: ogromny korpus pojazdu, kula biotechnologii o średnicy osiemdziesięciu kilometrów i mająca dwa kilometry średnicy srebrna kula punktu dowodzenia, w której znajdowały się dusze załogi. Dziadek zawsze podejrzewał, że jego ukochana Silali weszła na pokład Świętego Statku i odeszła na zawsze, by znaleźć się poza zasięgiem jego miłości, mknąć poprzez bezcza- sowość i próżnię wr-przestrzeni do oszałamiających Światów Córek. Święte Statki, według teorii zawartej w mózgoplantach edu- kacyjnych, były przedstawicielami wysoko rozwiniętych cywiliza- cji ludzkich jednego z niewiarygodnie zaawansowanych tech- nicznie Światów Córek. Pojawiało się pytanie: Który z nich, w ta- kim razie, jest mężczyzną, a który kobietą? * * * Ranek rozbrzmiał głosami szlochających w żałobie matek. Pięciu młodych mężczyzn pod osłoną ciemności podjęło próbę wdarcia się na teren zamkniętej osady. Kryjąc się pobiegli wzdłuż nasypów, a potem dróżkami pomiędzy polami ryżowymi. Skakali, skradali się, przemykali, aż dotarli do terenów strzeżo- nych przez patrole, które raz po raz omiatały zalane pola stru- mieniami światła z bioreflektorów. Tych pięciu dzielnych miało za pasami skrętonoże, miękkie kawałki plastiku, które po odpo- wiednim przekręceniu zmieniały się w niewielkie, zakrzywione ostrza. Nie interesowała ich kradzież. Chcieli zobaczyć, jak krew barwi wodę na polach ryżowych, krew przelana w imię honoru Chepsenyt. I wtedy noc zmieniła się w dzień. Byli odsłonięci i bezbronni jak dzieci. Proklamatorzy otworzyli ogień. W ciągu długich dziesięciu sekund chłopcy poszli w rozsypkę. Proklamatorzy, wyjąc i pohu- kując, pognali za uciekającymi przez zalane pola. Żaden z chłopców nie uszedł cało. Jedni mieli rany postrzałowe i opa- rzenia od laserów. Inni charakterystyczne zranienia od biobro- ni lub sparaliżowane kończyny - efekt działania neurotoksycz- nych strzałek. Jeden młodzieniec, od stóp do głów porośnięty pasożytniczym grzybem, dogorywał. Nie dawano mu dużych szans. Mathembe usłyszała szloch matek. Obeszła ognisko i uj- rzała, że pojawili się zarządcy z monomolekularnymi pętlami i walizkami organików. Matki rannych obwoziły matkę zabitego wokół obozowiska na wózku. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, z głową syna na podołku. Mathembe rozpoznała tę głowę. Był to ten sam głupi chłopak, który drwił z doktora Kalimuni. Strużki łez żłobiły bia- łą glinę pokrywającą twarz pogrążonej w żałobie matki. Prawdzi- we maski pogrzebowe spłonęły w Chepsenyt na popiół. W swoim gniewie pięć matek dokonało tego, co nie udało się ich synom. Zdołały przełamać solidarność uchodźców. Mat- ka zabitego chłopaka oświadczyła, że jej syn nie wejdzie w Śnie- nie wśród jakichś kloszardów, ale w towarzystwie Przodków. Jego własnych przodków jego własnego drzewa. W jego własnym Ga- ju Przodków. Nigdzie indziej. Nieważne, że Drzewa Przodków runęły i obróciły się w popiół. Nieważne, że Chepsenyt zostało doszczętnie spalone. Wrócą tam, całą piątką, wrócą do swojej osady. Czyż nie mają nasion, rzeczy i komórek mieszkalnych ze sobą? Czyż nie mogą wyhodować nowego Chepsenyt na gru- zach starego? Mogą, a co ważniejsze chcą i uczynią to, a gdyby zabrakło im materiału genetycznego, użyją własnych ciał. Kto pójdzie z nimi? Kto ma w sobie dość dumy, aby wstać, otrzepać się z kurzu i plując na upokorzenie ze strony Proklamatorów i imperialnej żandarmerii powrócić, by odbudować Chepsenyt takim, jakim zawsze być powinno, miastem Spowiedników dla Spowiedników? Dziadek Mathembe zawsze był podatny na tego typu retory- kę. Obudziłby truxa i bez namysłu zawrócił. Kiedy ojciec Ma- thembe odmówił, ponieważ zapadła już decyzja, że udadzą się do Timboroa, a stamtąd pociągiem do Ol Tok, gdzie mieli krewnych i gdzie istniały większe perspektywy dla hodowców truxów, Dziadek zaperzył się, że poszedłby tam, o tak, z pewno- ścią, gdyby tylko miał nogi albo jakiś środek transportu, gdyby był czymkolwiek więcej niż tylko bezradną martwą głową. — Posłuchajcie ich teraz - rzekł ojciec Mathembe. - Posłu- chajcie... — W imię ofiary mego syna, w imię chwalebnego aktu wy- zwania rzuconego Proklamatorom, na honor jego głowy, za- wróćcie! — Cóż to za mowa? Chcecie wrócić do osady, gdzie ludzie mówią o bandytach jak o świętych Ykonde? Ale ludzie już się rozdzielili. Nieodwracalnie. Ci, którzy zdecydowali się podążyć za głową chłopca i jej matką, zebrali swój dobytek i wyruszyli jeszcze przed południem. Pozostała niecała trzecia część uchodźców, którzy uciekli z Chepsenyt. Spośród nich jedni postanowili zostać tu, gdzie się zatrzymali, w nadziei, że Proklamatorzy się ugną, widząc mniejszą liczbę uchodźców, bardziej zdyscyplinowanych i rozsądnie myślących. Inni wyruszyli przez las ku nieznanym i niewiadomym miej- scom. Jeszcze inni, rodzina po rodzinie, wtopili się w puszczę, by wieść marne życie pośród leśnej głuszy. Foretardzi, leśni lu- dzie, na wpół cywilizowani nomadowie. Małe ich grupki od cza- su do czasu docierały do Chepsenyt, by wymieniać leśny matę- riał genetyczny. Matka Mathembe kupowała próbki ptaków i zwierząt, by robić z nich zabawki. Mathembe nigdy nie lubiła widoku matki rozlewającej wino dla małych, nagich, bladoskó- rych foczek, pieniących się w jej pracowni. Ostatecznie pozostało dwadzieścia rodzin, które pragnęły wyruszyć do Timboroa w poszukiwaniu szczęścia. Dwadzieścia rodzin. I doktor Kalimuni. Mathembe, szukając dzikich mlekoworów i brązowego mię- sa, odnalazła adwokata siedzącego ze skwaszoną miną przy tym samym drzewie, przy którym poprzedniej nocy zaparkował dżipneja. Po dżipneju nie było śladu, ale rzeczy doktora leżały na ziemi. To był doprawdy niezwykły widok: doktor Kalimuni, najbardziej opanowany z ludzi, w stanie przygnębienia. - Och, drogie dziecko, drogie dziecko, drogie dziecko - rzekł doktor Kalimuni. - Taka jest cena integralności. Nie chciałem się opowiedzieć po stronie rażącego sektarianizmu, a kiedy tu wróciłem, okazało się, że moje rzeczy zostały zniszczo- ne. Rozbite, podarte i potrzaskane. Celowo. Z rozmysłem. A mój biedny dżipnej... - Wyciągnął zza pleców kawałek kości, z której zwisały jeszcze resztki syntetycznych tkanek. Na twar- dym plastiku widać było ślady zębów. — Zwierzęta! Nie, to obra- za dla zwierząt, które nie rozróżniają pojęć dobra i zła. Aby zro- bić coś takiego, trzeba być dużo gorszym od zwierząt! - Zarów- no Proklamatorzy, jak i Spowiednicy potwierdzali, że zjadanie ciał organików było rzeczą odrażającą. Przyczyną tego mógł być tylko wielki głód albo wielkie barbarzyństwo. Lecz dotąd nigdy nie miało to miejsca. - Zamierzałem udać się do Timboroa, a stamtąd pociągiem i autobusem do Jadamborazo, gdzie mój brat prowadzi praktykę medyczną. Teraz już chyba nie mam co o tym marzyć. Och, moja droga, w imię znajomości, w imię przyjaźni między naszymi rodzinami, czy mógłbym zabrać się z wami? W ciągu godziny dwadzieścia rodzin gotowych było do wy- ruszenia w drogę. Poszarpana kolumna truxów, traixów, dżipne- jów i sunących wolno komórek mieszkalnych, zachowując sto- sowny dystans, okrążyła zamkniętą osadę. - Widzicie? Odchodzimy. Spokojnie. Bez szemrania. W po- koju! Widzicie? - zawołał pan Fileli na cały glos, po czym wy- mamrotał pod nosem: - Pluć by tylko na tę osadę i wszystko, co w niej. Proklamatorzy na barykadach patrzyli, jak jedna z komórek mieszkalnych potknęła się na kładce na polu ryżowym i wpadła do wody. Nikt nie wyciągnął pomocnej dłoni - w dłoniach dzierżyli broń. Mathembe pomogła ratować z błotnistej wody, co było do uratowania, lecz komórka mieszkalna utonęła. Ru- chy jej kończyn słabły coraz bardziej, aż w końcu ustały zupeł- nie, a sama komórka unosiła się w bezruchu na powierzchni błotniska. Był piękny dzień. Las rozbrzmiewał śpiewem lotniaków, fre- tylarii i śmigaczy, pomiędzy kępami tieve dostrzec można było rozległe wachlarzowce i tynie, a zbite kiście balonów wydawały się tworzyć drugie niebo. Mathembe nie zwracała na to wszystko uwagi. Właśnie do- świadczała zupełnie nowego doznania. W samym centrum jej jaźni powstało dziwne wrażenie: nie było bólem, choć jakby bo- lało. Czasami wręcz zbierało się jej na mdłości. Innym razem by- ło jej po prostu słabo, a w oszołomieniu odnosiła wrażenie, jak- by długa droga, las i balony pośród błękitu nieba ciągnęły się hen, hen, w nieskończoność. Człowiek, który się rodzi w ekonomicznym dostatku, gdzie każda potrzeba jest zaspokajana natychmiast, gdzie wystarczy tylko sięgnąć ręką, by zerwać z drzewa wszystko, czego się zapra- gnie - taki człowiek znalazłszy się w krańcowo odmiennej sytu- acji nie potrafi dać sobie rady. Niedostatek jest dla niego nic nie znaczącym, pustym słowem. Wrażenie głodu, ściskającego w żołądku, wydaje się czymś równie tajemniczym jak ciemna strona księżyca. Doktor Kalimuni i głowa Dziadka znowu się sprzeczali. Doktor Kalimuni wypożyczył mały wózek, który można było cią- gnąć za truxem. Adwokat usiadł tyłem do kierunku jazdy, od- wrócony twarzą w stronę Chepsenyt, otoczony swymi rzeczami. Głowa jechała obok niego. Sprzeczki stanowiły wykładnię ich przyjaźni. Gdyby istniał temat, co do którego nie mieliby dwóch sprzecznych poglądów, ich przyjaźń zostałaby obrócona wni- wecz. Głowa pytała doktora Kalimuni, jak Proklamator może nie zatracić lojalności wobec Imperium, które spaliło pospołu domy Spowiedników i Proklamatorów. —Jesteśmy bryłami mięsa - wyrzuciła z siebie. — Ty i ja, my obaj. Nie znaczymy dla nich nic więcej. Ci w błyszczących mia- stach z metalu traktują nas jak bryły mięsa! Chylisz głowę przed Imperatorem, który jawnie tobą pogardza? - Nie, proszę pana, nie i nie - rzekł doktor Kalimuni. - Ale gdyby nawet, to mimo wszystko nie przestałbym być lojalny. Czy pies modlitewny okazuje swemu panu brak lojalności dlatego, że pan jest człowiekiem, a on tylko godnym pogardy organi- kiem? - Uważasz się za psa? A więc zgadzasz się ze mną i potwier- dzasz, że Imperator nami gardzi. Ale my nie jesteśmy psami. Je- steśmy ludźmi. - Zupełnie mnie pan nie zrozumiał. Zupełnie! — oznajmił doktor Kalimuni z mocą i spór rozgorzał na nowo z taką siłą, że Mathembe, wstrząśnięta przejściem do nowej wiary w złożoność subtelnego świata, dała znak Hradu, aby się z nią wybrał na ma- ły wypad w głąb lasu. W głuszy można było znaleźć mięsoprocie i mlekowory, a przy drodze wałęsały się często zdziczałe zwierzę- ta. Wyprawy do lasu przynosiły, jak dotąd, głównie rozczarowa- nie; kiedy rozdzielano zdobycz pomiędzy rodziny, okazywała się mniej niż wystarczająca, zbyt mała, by złagodzić ból głodu. Kolumna uchodźców sunęła drogą do Timboroa. Do głów- nego traktu dołączały teraz liczne boczne odnogi, ciągnące się pod osobliwymi kątami przez las, widoczne bardzo daleko. Na głównym dukcie zrobił się spory ruch - na ciągnionych przez truxy drewnianych wozach jechali miejscowi, dzieci oraz brzydkie, bardzo brzydkie kobiety, które bez skrępowania gapiły się na uchodźców. Od czasu do czasu mijał ich z rykiem wiejski autobus, grzmiący ordynarnie klaksonem, a jego dwanaście ogromnych kół wzbijało w górę chmury kurzu, w który zmieni- ło się błocko po wczorajszym upale. Tuż przed rodziną Fileli podróżowała Murea Mithika i jej dużo młodszy mąż. Murea Mithika prowadziła autobus na trasie Chepsenyt, Tetsenok i Olmarok, a raz w tygodniu jeździła noc- nym kursem do Timboroa. Autobus - jej duma, jej radość, jej życie (z czym jej młodszy mąż musiał się pogodzić, zanim się jeszcze pobrali) - spłonął w garażu w Chepsenyt; szli teraz za dogorywającym traixem, ciągnąc wózek załadowany plastikowy- mi torbami i workami. Kiedy autobus wiejski niknący w chmu- rze kurzu oznajmił swoją obecność głośnym klaksonem, naka- zując: Z drogi, zejdźcie do rowu, tam wasze miejsce, Murea Mi- thika pomachała mu żałośnie. Znała wszystkich kierowców jeż- dżących do Timboroa. Autobusy mijały ich jeden za drugim, hałasując klaksonami, a ona stała, jak obrócona w kamień, ośle- piona kurzem i z ręką wzniesioną w powitalnym geście. Jeszcze jedna piechurka. Wiele różnych autobusów kursowało między osadami a większymi miastami, ale żaden nie dorównywał maszynie Mu- rei Mithiki. Ojciec pomógł ozdobić przedział mocy rogami i kłami, koła pojazdu wyższe były niż najpostawniejszy mężczy- zna w Chepsenyt, a organoplastyczną skórę ozdobiono pręgami i cętkami w różnych odcieniach srebra, brązu i różu. Każde z siedzeń miało osobiste radio, a w razie kursów nocnych moż- na było je rozkładać jak łóżka. Nie zabrakło wygódki ani świąty- ni anioła Yemlenekide, zaś jeden z przodków Murei Mithiki zo- stał (naturalnie za jego zgodą) przymocowany jako zewnętrzna wyrocznia i talizman dla uspokojenia kierowcy. Największy auto- bus na drodze do Timboroa. Odszedł, a bez niego żaden z kie- rowców nie rozpoznawał już Murei Mithiki. Kombetet właściwie nie zasługiwało na nazwę. Było tak jej niegodne, że umknęło uwadze i językom Zmieniaczy Nazw, po- zostając tym samym przy pełnym określeniu staromowy. W tłu- maczeniu Kombetet znaczyło „Miejsce Oddawania Moczu". Za- istniało tam, gdzie w drodze do Timboroa pęcherze przecięt- nych podróżnych były tak przepełnione, że niezwłocznie należa- ło je opróżnić. Któregoś dnia jeden z bardziej przedsiębior- czych podróżnych z ulgą skropiwszy grunt ujrzał na niebie mi- goczące ideogramy układające się w słowo „okazja". Wrócił z ro- dziną i organikami, wykopał rząd jam, kupił stada gnojaków i biogazowych bakterii, postawił parawany i ustalił cennik na pięć ennów za skorzystanie. Pięć pokoleń zaznało komfortu ży- cia dzięki niemocy i desperacji podróżnych. Niebawem za nimi zaczęli rozkładać plastikowe płachty handlarze i wędrowni sprzedawcy oferujący owoce, mięso, pałeczki czekolady, a także gorące posiłki prosto z pieca bądź z grilla. Wkrótce, doprawdy błyskawicznie, dołączyli do nich handlarze winem z plastikowy- mi chlebakami zawieszonymi na naramiennych pasach i herba- ciarki pobrzękujące kubkami i ogłaszające głośno swe ceny. Pięćdziesiąt rodzin, włącznie z familią założycielskiego Ojca To- alet, żyło z podróżnych. Na skraju puszczy w mig pojawiły się liczne posesje i ogrody. Ostatnio Kombetet zyskało rywala w po- staci Nowego Kombetet, które wykwitło pewnej nocy po drugiej stronie drogi, aby urastać w siłę dzięki podróżnym zdążającym w przeciwnym kierunku. Pomimo swej pozornej niezauważalno- ści, rywalizacja między Nowym a Starym Kombetet była ogrom- na. Stare Kombetet nie przyjmowało do wiadomości istnienia bękarta jako samodzielnego tworu, a tym samym nie akcepto- wało przydomka „Stare". Było tylko jedno Kombetet i kilku kiepskich naśladowców, piratów. Nowe Kombetet z całym pa- triotycznym patosem miejsca, które niedawno odkryło, że posia- da własną tożsamość i narodowość, zwróciło się do Prefektury Timboroa z prośbą o zezwolenie na oferowanie w przydrożnej placówce pełnej gamy usług. Wojna pomiędzy dwoma Kombetetami znajdującymi się po dwóch stronach prostej białej drogi wisiała na włosku. Stare Kombetet lub Kombetet, w zależności od tego, w któ- rą stronę się podążało, właśnie zaczęło pracę na nocną zmianę, kiedy zdychający czerwony trux zjechał z drogi, ciągnąc za sobą kolumnę pojazdów uchodźców. W półmroku jedna po drugiej zakołysały się postrzępione jasnokule, rzucając lekki, łagodny poblask, dzienni handlarze powrócili do swych sadyb z wypeł- nionymi kieszeniami, podczas gdy ich miejsce zajęli sprzedawcy nocni; wiecznie podejrzliwi, zasiedli ze skrzyżowanymi nogami obok swoich towarów. Biogazowe generatory zatętniły życiem, neonowe rurki układające się w ideogramy staromowy zamigo- tały błękitnym światłem. Importowana imperialna technologia. Mathembe spojrzała na neony i wyciągnęła skąpany w niebie- skiej poświacie palec, by dotknąć zimnego światła. Krążyła w po- szukiwaniu pożywienia, podczas gdy jej rodzice i inni uchodźcy wykłócali się z właścicielem Kombetet o cenę za spędzenie tu nocy. Dziewczynka chodziła wzdłuż rzędu handlarzy, oferują- cych na płachtach plastiku kawałki białego, brązowego i czerwo- nego mięsa, a także owoce i przyprawy. Uklękła i pochwyciła chlebojabłko. - Piątaka - rzekł handlarz. Mathembe pokręciła głową. - Dobrze, niech ci będzie. Trojaka. Mathembe znów pokręciła głową. - Dobra, dobra. Dwojaka. Mathembe po raz trzeci pokręciła głową. Odłożyła jabłko na stosik, po czym złożyła ręce w błagalnym geście: Daj, proszę. - Co ty sobie myślisz, że jestem jakimś pieprzonym darczyń- cą? - warknął handlarz. - Wynoś się stąd, won, wynocha! Na poboczu stało wiele autobusów, podróżni krążyli tu i tam, bezmyślnie podjadając z toreb gorące ciastka i błyszczące owoce, słuchając przenośnych, trzeszczących radyjek bądź wykłócając się o cenę egzemplarza obwodu najnowszej bestsellerowej książki. Mathembe wmieszała się między nich, wyciągając ręce w geście: To głód, to tylko głód, w przeciwnym razie nie upokarzałabym się do tego stopnia. Proszę, dajcie mi coś, to sobie pójdę. Cóż za wymowne dłonie. Ale podróżni nie rozumieli ich mowy. Widzieli tylko małą żebraczkę z osady, w brudnym odzie- niu i z cieknącym nosem. Pojmowali żebranie równie opacznie, jak Mathembe rozumiała kiedyś głód. Przechodziła wzdłuż au- tobusów, gdzie sprzedawcy wina i herbaciarki za drobną opłatą częstowali wędrowców napojami. Wymieniali też drobiazgi: kol- czyki, zaczytany wtyk czasopiśmienny, sztyft makijażowy. Unosiła dłonie do ludzi za szybami, ludzi z Tetsenok, Olmarok, Kapsa- bet, Garsabit i Timboroa, którzy zawsze żyli w dostatku i nie wie- dzieli, co znaczy żebrać. Wyciągnęła ręce do małego chłopca, siedzącego przy oknie obok swojej matki. Ta rozmawiała z mężczyzną zajmującym są- siedni fotel, najwyraźniej flirtowali ze sobą już dłuższy czas, mo- że nawet od samego początku tej długiej, uciążliwej podróży. Mathembe i chłopiec zawiązali pozbawiony słów spisek. Daj - poprosiły dłonie. Mały chłopiec odczepił przenośny aparat radiowy od ucha i wystawił przez szybę. Mathembe pokręciła głową. Chłopiec uniósł z podołka książkę i pokazał Mathembe. Z książki zwisały czytniki. Mathembe pokręciła głową. Daj - prosiły dłonie. - Głodna. Chłopiec sięgnął do plastikowej torby na pustym siedzeniu między nim a zajętą flirtem matką i wyjął owinięty w papier ró- żowy kawałek słodkomięsa. Ten mały chłopiec nie był wychu- dzony. Zerknął spod oka, by upewnić się, że jego matka pochło- nięta jest rozmową z podekscytowanym mężczyzną, po czym uniósł przedmiot do szyby. Mathembe potaknęła. Gruby mały chłopiec wydawał się zbity z tropu. Mathembe pokiwała głową: Tak. Chłopiec wyrzucił kawałek mięsa przez otwór w ukoszybie. Szybko. Szybko; dłonie Mathembe śmignęły, schwyciły mięso i natychmiast wrzuciły do ust. Słodkie, dobre, smaczne, mniam, dobre, mniam. Uderzenie cisnęło ją na burtę autobusu, skąd obsunęła się na ziemię, obok stóp sprzedawców wina i herbaciarek. Cukro- wo słodki kawałek, który przeżuwała, wypadł jej z ust. Mathem- be poderwała się w okamgnieniu. Wzniosła dłoń do ciosu w gar- dło i stopę do kopnięcia. - Na świętych! Uderzysz mnie, ty mała suko? Tylko spróbuj - rzekła jej matka. Mathembe, wściekła, skuliła się powarkując. - Czy tak nisko upadliśmy? Aby walczyć o resztki z czyjegoś stołu? Stopą wgniotła kawałek słodkomięsa w ziemię. Mathembe ostrym gestem wskazała na swój brzuch. - Wszyscy jesteśmy głodni. Ale nie będziemy żebrać. Wciąż mamy swoją dumę. Jestem zdegustowana. Odeszła wyprostowana, prężna i dumna. Mathembe pospieszyła za nią wściekła i upokorzona. Sprze- dawcy wina i herbaciarki zabrzęczeli kubkami: brzdęk, brzdęk, brzdęk. Ten dźwięk otrzeźwił matkę chłopca, wyzwoliła się spod czaru uprzejmego mężczyzny. Zaczęła wrzeszczeć na syna i ma- chając ręką próbowała zdzielić go po głowie. - Nie przyjmą naszych kart - rzekł ojciec Mathembe. - Nie mają pewności, czy są one podbudowane silną strukturą bioga- tunkową. Mathembe mogła sobie wyobrazić powątpiewanie na twa- rzach oświetlonych blaskiem czytników kart. - Ale pozwolą nam zostać. Na jedną noc. - Ile to będzie kosztować? - spytała matka. - A ile już nas kosztowało? - Ojciec Mathembe skinął w stronę drzemiącego truxa, gdzie ich rzeczy były raz po raz rozgrzebywane i rozgrabiane rękoma mieszkańców Kombetet. Zabrali nawet koc, pod którym Mathembe spała przez całe swo- je życie w pokoiku, do którego rankiem wlatywały ptaki. Tej no- cy drzemała pod zimną płachtą plastiku, skulona i przywarta ca- łym ciałem do ciepłego truxa, a nowy właściciel koca, nie znają- cy jego historii, zabrał go do swego szałasu i później pod nim przez całą noc robił to ze swoją kobietą w sposób, którego nie lubiła. O pochmurnym ranku zjawili się handlarze z garnkami, z których wybierali porcje tłuczonych chlebojabłek. Mathembe, skulona pod plastikiem, wraz z innymi uchodźcami ustawiła się w długiej kolejce. W wyciągniętej ręce trzymała kubek. - Dzięki Bogu, obejdzie się bez bluźnierstwa - rzekł doktor Kalimuni, uprzejmie odmawiając poczęstunku. - Dzisiaj Święty Dzień. Hradu skrzywił się na widok beżowej brei w kubku. Ma- thembe pomachała do niego swoim pustym naczyniem, dając do zrozumienia: Jeżeli ty nie chcesz, to ja zjem za ciebie. Matka spiorunowała ją wzrokiem. W efekcie Hradu przełknął swoje śniadanie bez mrugnięcia okiem. Autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały w tumanach kurzu i po- rannej mgiełki, słońce było odległym kołdunem niesprecyzowa- nej iluminacji. Lud Chepsenyt krążył pośród blasku, który nie rodził cieni, z przesadną powolnością, jak korowód duchów składających rzeczy, ładujących je i przygotowujących się z mo- zołem do odjazdu. Zanim nadeszła pora, by wyruszyć w drogę, Mathembe znowu zgłodniała. - Głód nie byłby taki straszny, gdybyście byli przyzwyczajeni do postu - rzekł doktor Kalimuni, maszerując obok dziewczyn- ki, świeży, rześki i wyprostowany. - W starych naukach jest wiele mądrości. Mathembe spojrzała nań krzywo i wraz z Hradu wymknęła się do lasu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Puszcza w pobli- żu Kombetet bardziej przypominała las wokół Chepsenyt niż osobliwą, archaiczną formację, wśród której szli poprzedniego dnia. Mroczny grobowiec owych ostępów, podpierany tysiącami smukłych kolumn, gwarantował intymność i wydawał się gościn- nie zapraszać. Ludzie zbratani z naturą nigdy nie tracą z nią kontaktu. W lasach jak ten nietrudno było znaleźć coś na ząb. W kilka minut Mathembe napełniła swój mieszek przezroczysty- mi perłami mlekowora, a jej język pokrył się słodkimi kroplami kwiatowego nektaru. Hradu pomachał, wołając Mathembe do pęku dzikiego białomięsa, który odkrył w głębokiej rozpadlinie. Mathembe zerwała jeden z pomarszczonych brązowych cylin- drów i obrała ze skórki, odsłaniając biały falliczny miąższ. Za- spokoili głód, a to, czego nie mogli zjeść, włożyli do sakiew przy pasach. Do kiedy sięgała pamięcią, a na pewno i wcześniej, w okre- sie, którego nie pamiętała —już wówczas, kiedy zdecydowała, że mówienie jest zwykłą stratą energii i czasu - Mathembe czuła się odpowiedzialna za los Hradu. Jako przedstawiciel rodu męskie- go był skłonny, z czystej próżności, do popełniania głupich błę- dów, niemniej nie można go było za to potępiać. Na jej barkach spoczywała odpowiedzialność za jego rozwój fizyczny, moralny, umysłowy i duchowy. Być może święci zlecili jej to zadanie jesz- cze w łonie matki. Ze zgrozą myślała o perspektywie, że chło- piec mógłby - choćby przez proste zaniedbanie świadomego wyboru - wyrosnąć na jeszcze jednego bezmyślnego, pozbawio- nego pragnień i wątpliwości bezużytecznego osobnika, jak ci, którzy niegdyś kręcili się wokół warsztatu traixów pana Kaha- megi. Nie miała jeszcze pewności, kim chciała, aby został, ale wiedziała na pewno, czego sobie dla niego nie życzyła. I nie miała zielonego pojęcia, jak przejść od tej drugiej kwestii do pierwszej. Jeżeli dzięki głosowi radia doktora Kalimuni została nagle postawiona w obliczu większego, jaśniejszego i subtelniejszego świata niż ten, na który trafiła opuszczając matczyne łono i ja- koś to przeżyła, być może Hradu, znający nowomowę lepiej niż ona, też da sobie radę. Nie myślała o swoich rodzicach z uczu- ciem zawodu, żyli po jednej stronie percepcyjnej rozpadliny, podczas gdy ona, Hradu i całe jej pokolenie po drugiej. Pogrążona w zamyśleniu i pochłonięta rozważaniami odłą- czyła się od Hradu. Była teraz sama. Nagły krzyk rozdarł ciszę drzew. Krzyk, głośne trzaski i tupot stóp biegnących po mięk- kim leśnym podłożu. Z ciemności wypadła jakaś postać — Hra- du. I zaraz potem druga, ścigająca go, większa i szybsza. Ma- thembe pospieszyła bratu z pomocą. I nagle wokół niej zaroiło się od ciemnych postaci, wyłania- jących się zza każdego korzenia, grzyba i korala. Mathembe ob- róciła się na pięcie i pobiegła, a za nią skaczące, gnające co sił w nogach postaci. Przestrzeń pod baldachimem koron drzew wypełniły głośne krzyki, pohukiwania i ryki oraz śmiech, który zmusił Mathembe do jeszcze większego wysiłku. Nie znosiła, gdy ktoś się z niej naśmiewał. Biegnij, jesteś gońcem, sama błagałaś ojca: Następnym ra- zem, następnym razem chcę być gońcem, jestem szybka, jestem śmigła, umiem skakać i uchylać się. Nie ma gałęzi, która mogła- by mnie trafić, ani mchu, na którym mogłabym się poślizgnąć. Biegnij, to jak polowanie na truxy, tylko że to ty jesteś ściganym truxem, któremu wyczerpał się zapas sztuczek, a gońcy coraz bardziej zbliżają się do niego, zerknij za siebie, tylko zerknij, nadchodzą, nadchodzą, zbliżają się, wyją i pohukują, śmieją się, udają, że to takie zabawne, gdzie jest Hradu? Nigdzie go nie wi- dać, jesteś teraz sama, jedna, biegnij, uciekaj, mknij, pędź, je- steś szybka, zawsze byłaś, powiększaj dystans, byłaś najlepszym gońcem, jesteś najlepsza, nikt nie może cię dogonić, nikt nie jest tak chyży, rączy, śmiały, szybki i zwinny jak ty. Śmiej się ze swojego sprytu, szybkości, zwinności, błyskotliwości i talentów w przeganianiu tamtych, nagle coś pojawia się przed tobą, ciemna postać wyłania się z góry, nie można się zatrzymać ani uchylić, potykasz się, ślizgasz, upadasz, przewracasz się jak zwa- lone drzewo... Tej kobiecie Mathembe się nie spodobała, a dziewczynka instynktownie odpłaciła jej tym samym uczuciem. Była to osoba niska, mocno zbudowana i miała władczy sposób bycia, ale to nie dlatego Mathembe poczuła do niej antypatię. Kojarzyła się dziewczynce z Kiminini i Kimilili, lecz choć Mathembe sądziła, że wiedziała, dlaczego jej nie znosiła, prawdziwy powód był zu- pełnie inny. Była ona przywódczynią grupy, co wyjaśniało, a mo- że nawet tłumaczyło jej zachowanie, ale także nie to stanowiło przyczynę gwałtownej antypatii ze strony Mathembe. Mathembe jej nie lubiła, gdyż ta zwracała się do niej: Dzie- wuszko. Niska kobieta przeszukała sakwę Mathembe, a potem przez pół godziny wypytywała dziewczynkę, co taka dziewuszka robiła w środku lasu, skąd dziewuszka przybyła, dokąd zmierza- ła, jak, z kim i dlaczego - ale na żadne z pytań nie otrzymała od- powiedzi, toteż zaczęła dochodzić do wniosku, że dziewuszka musi być głucha; głucha albo niespotykanie uparta. A Mathem- be byłaby bardzo zadowolona, gdyby ta niska kobieta uwierzyła na dobre w którąś z tych możliwości. - Ona nie mówi - rzekł Hradu. - Nie może? - Nie chce. Ale Hradu mógł mówić. I to z wielką chęcią; nie potrzeba było gróźb, próśb czy przekupstwa, więcej niż zaszczytem była dlań możliwość przekazania wszelkich informacji, które mogły przydać się Komórce Bojowej Wojowników Losu. Gdy minęło południe i z lasu przy drodze poczęły wypełzać cienie, rodzina Mathembe uprosiła tabor, aby stanął i zaczekał na zagubione gdzieś dzieci. Cienie wypełniły prostą białą drogę, na- deszła wieczorna mgła i choć Timboroa znajdowało się o niecałą godzinę marszu, ludzie postanowili spędzić jeszcze tę jedną noc pod gołym niebem. Kiedy Mathembe i Hradu wyszli z ciemności w światło biolamp, ich matka i ojciec doświadczyli przypływu ty- powo rodzicielskiej mieszaniny ulgi i gniewu. Wtedy z lasu za dziećmi wychynęło kilka postaci, a państwo Fileli i wszyscy w ca- łym przydrożnym obozie umilkli i znieruchomieli, przerażeni. Przemówiła do nich niska kobieta. U dołu nie numerowa- nej strony nie napisanego „Podręcznika Sił Nieregularnych" widnieje niezłomne prawo, które stanowi, że dowódcy Komórek Bojowych zawsze muszą być gadatliwi. Niepisana subklauzula precyzuje dalej, że dowódcy Komórek Bojowych muszą zawsze w długim monologu tłumaczyć kim są, kim dowodzą i o co wła- ściwie im chodzi. Zwłaszcza ludziom, którzy doskonale wiedzą, kim oni są i o co walczą. A oto skrót tego, co powiedziała niska kobieta: Są Wojownikami Losu. Niedobitkami Pierwszej Brygady Ukerewe, której poszukiwały oddziały Okupacyjnych Sił Impe- rialnych przeczesujące Puszczę Timboroa przez ostatnich kilka tygodni. Szturmowe Oddziały Imperialne zaszły ich z flanki, a następnie okrążyły, przygotowując się do wciągnięcia ich w pu- łapkę i wybicia do nogi. Jedyną nadzieją na ucieczkę było dla nich wmieszanie się w tłum podróżnych i przeniknięcie przez blokady oraz punkty kontroli do Timboroa, gdzie mogliby po- nownie połączyć się ze swymi siatkami, komórkami i agentami. Mieli nadzieję porwać jakiś autobus (naturalnie niska kobieta nie użyła stwierdzenia „porwać"), ale kolumna uchodźców sta- nowiła dla nich lepszy kamuflaż. — Przez was spalono nasze domy, a wy jeszcze chcecie, żeby- śmy was szmuglowali przez punkty kontrolne? Zuchwały głos należał do ojca Widmowego Chłopca, który chciał w lesie uwieść Mathembe. Jego syn przykucnął w pyle drogi u stóp rodzica. Zastępca niskiej kobiety, chudy, wysoki mężczyzna, wydzie- lający silny i nieprzyjemny odór (jak większość Wojowników Lo- su), rzucił mu szczere otwarte spojrzenie. — Czyż wasz kraj nic już dla was nie znaczy? Ta ziemia, któ- ra karmiła, hołubiła i kochała was od setek pokoleń? A teraz, kiedy wije się zakuta w kajdany i ryczy w agonii, cierpiąc tysiąc- letnie męki, dręczona, opluwana i spotwarzana niesprawiedli- wością, odwracacie się i odchodzicie, jak gdyby nigdy nic? To nie my spaliliśmy waszą osadę. Uczynili to żołnierze imperialne- go agresora. - Spaliła je żandarmeria z Timboroa — rzekł śmiało doktor Kalimuni. - Ludzie, którzy mówią staromową, jak wy; ludzie, którzy mają setki Śniących Przodków, jak wy; ludzie, którzy na- zywają ten kraj swoim domem i go kochają, jak wy. - Proklamatorzy - wysoki, chudy mężczyzna smagnął ma- gicznym słowem, jakby ta nazwa, to jedno określenie mogło, ni- czym atut, przebić każde inne słowo użyte w obronie. - Prokla- matorzy! Dumny i głupi doktor Kalimuni już się przygotowywał, by wszcząć debatę dotyczącą prawa i historii, lecz niska kobieta po- łożyła sporowi kres. - Nie będziemy nadwerężać waszej politycznej wrażliwości, która wskutek ostatnich wypadków najwyraźniej została boleśnie wystawiona na próbę. Od ilu dni jesteście w drodze? Dwóch? Trzech? W tutejszych lasach nie znajdziecie wiele pożywienia. Timboroa to biedna prefektura. - Uniosła sakwę Mathembe, wyrzuciła zawartość na ziemię i zmiażdżyła butem. - Bardzo biedna. — Uśmiechnęła się krzywo, sięgnęła do swojego chleba- ka i uniosła dłoń wysoko, aby wszyscy dobrzeją widzieli. Świeże, mięciutkie białomięso spłynęło między jej palcami. Znowu urządzili piknik łowiecki na obrusach rozłożonych na polanie pod gołym niebem. Było mięso we wszystkich kolo- rach: czerwone, brązowe, nawet żółte. Owoce, ziarno, mleko, a także wojskowe racje pakowane próżniowo — wystarczy zagoto- wać je w wodzie, rozciąć (szybko, bo gorące), podawać z rąk do rąk i nabierać łyżkami prosto z torebki. Jest to jedzenie o smaku, który nie sposób określić, a który dziwnym trafem kojarzy się z zapachem Wojowników Losu. Nieważne, grunt, że gorące, do- bre, smaczne i dużo. I jeszcze wino. Ktoś napełnił garnek Dziad- ka, a gdy korzeniaki wchłonęły płyn, głowa popadła w osobliwy, nieco głupawy nastrój. Oczywiście stała się przy tym gadatliwa. Ktoś znalazł i włączył radio. Dziwnie modulowana muzyka spra- wiła, że wszyscy zamilkli i słuchali w zadumie i zadziwieniu. Wie- lowarstwowa melodia opierała się zrozumieniu, były to dźwięki - jak powiedział jeden z wojowników - Świętego Statku, podśpie- wującego przy wchodzeniu na orbitę. Potem znów włączyła się znajoma stacja, a z głośnika popłynęła muzyka opowiadająca o miłości i bólu, muzyka uwalniająca duszę z obu tych uczuć. Na- strój uchodźców wyraźnie się poprawił; doszli do wniosku, że jest jak jest i odrobina uciechy nikomu nie powinna zaszkodzić. Doktor Kalimuni nie jadł. Choć czas postu dobiegł końca wraz z południową modlitwą, jadło leżące przed nim na liściu pozostało nietknięte. Doktor siedział bez ruchu, wyprostowany, jak ktoś, kto podjął brzemienną w skutki decyzję. Wojownik Lo- su siedzący naprzeciw zauważył, że adwokat nie je. Popchnął liść w jego stronę. - No dalej, jedz. Doktor Kalimuni wzniósł na chwilę oczy ku niebu, po czym ponownie pogrążył się w kontemplacji. - No dalej, musisz być głodny, zjedz coś. - Nie będę spożywał jadła buntowników i morderców - od- rzekł szorstko doktor Kalimuni. -Jedz - powtórzył Wojownik. -Jedz. - Podniósł liść i poło- żył jeszcze bliżej doktora -Jedz. Jedz! - Rozmazał jadło na twa- rzy adwokata, przyciskał liść i wpychał jedzenie do ust. -Jedz! — krzyknął. Nagle coś szczęknęło. U podbródka doktora Kalimuni pojawiła się lufa broni. - Mówię ...jedz. Jedzenie spływało strużkami po brodzie i szyi adwokata. Doktor Kalimuni ani drgnął. Milczał. Wojownik przyłożył mu broń do szczęki, ale zadrżała mu dłoń. Schował pistolet do ka- bury, wstał i odszedł pośpiesznie. - Kretyńsko wyglądasz z tym świństwem na twarzy - rzucił jeszcze przez ramię, ale równie dobrze, jak doktor Kalimuni, jak Mathembe, siedząca obok Wojownika, jak wszyscy inni zda- wał sobie sprawę, że Proklamator go pokonał. Duch biesiady, i tak niezbyt silny, rozpłynął się w okamgnie- niu. Mathembe jadła, jak wszyscy pozostali, ale posiłek miał dla niej smak popiołu. Pewnego ranka, na tyle niedawno, że pamięć nie mogła jeszcze nadać owemu wydarzeniu mitycznego, wyidealizowane- go znaczenia, Mathembe odwiedziła swoją matkę w pracowni i z dumą pokazała czekoladowobrązową plamę w kroczu fig. Matka Mathembe zajęła się wszystkim jak należy i następnego ranka dziewczynkę obudził nowy dźwięk, jakby jakiś niezwykły ptak ćwierkał pod jej oknem. A kiedy wstała, by sprawdzić, co się dzieje, zobaczyła, że faktycznie odwiedziły ją nowe ptaki (aż trzy!) - tańczące, puszące się i skrobiące bruk pod jej oknem. Wielkie ptaki tańczyły, pokrzykiwały i stąpały dumnie. Magiczne ptaki o tęczowych skrzydłach i długich wiotkich piórach, które skrzyły się w promieniach rannego słońca. A wtedy pojawiła się jej matka i wyprowadziła ją na ulicę, aby mogła z bliska obejrzeć tancerzy, ponieważ byli to tancerze w przecudownych ptasich kostiumach, jak nakazywała tradycja Dnia Kobiecości. Na umó- wiony sygnał zza drzew i wygódek wyłonili się muzycy, grający na gitarach, bębnach i instrumentach klawiszowych, a tancerze ru- szyli w tan podskakując, skacząc, wijąc się i poruszając płynnie w oszałamiającej zbieżności ruchów i dźwięków, oślepiając jej oczy refleksami piór. Mathembe klasnęła w dłonie rozpromie- niona, ucieszona, że cały ten spektakl odbywa się tylko dla niej i tylko dlatego, że zabrudziła swoje figi, aż nagle jeden z tance- rzy wybił się w górę, wyżej niż wszyscy inni; wiatr rozwiał jego ko- stium, wydymając poły wysoko, a gdy zajrzała pod spód, zobaczy- ła, że wewnątrz znajdował się stary, nagi, pomarszczony mężczy- zna, o skórze jak pergamin, płaskich sflaczałych udach i kości- stych kanciastych stopach, z wielkim zwisającym penisem, a w dodatku nie był to jakiś tam starzec, ale ten starzec, o któ- rym wiedziały wszystkie dziewczęta, ponieważ był wstrętną, plu- gawą kreaturą; w podstępny sposób nagabywał małe dziewczyn- ki i dając im prezenty nakłaniał, aby go dotykały, a potem jesz- cze pokazywał im zdjęcia, na których takie śliczne drobne istot- ki jak one robiły to ze starszymi i jeszcze bardziej odrażającymi niż on mężczyznami. A wówczas pióra ponownie się złączyły zasłaniając szpetotę, która nimi poruszała. * * * Mathembe uznała, że był dość atrakcyjny. Jak na chłopaka... jak na mężczyznę... No, może niezupełnie. Był wysoki, ale nie za bardzo. I ciemny, ale też nie za bardzo. Nieśmiały, ale nie za bardzo. Uśmiechnięty, ale nie za bardzo. Promieniał jak ci, któ- rzy żyją długo i są bliscy osiągnięcia ideału. Mathembe nigdy nie dostrzegła niczego podobnego wśród ludzi z Chepsenyt i to ją przyciągało, jak anioła do światła. Lubiła, kiedy szedł obok niej. Nie miało dlań znaczenia, że nic nie mówiła, a tylko się uśmiechała, na dodatek nieczęsto. Dzielili się ciszą. Nie obcho- dziło jej, że pod połami płaszcza nosił czarny imperialny auto- mat i magazynki. Niska kobieta dołączyła po jednym ze swoich ludzi do każ- dej z rodzin, a wygnańcy mieli samodzielnie wymyślić historyjki, które przekonają żołnierzy przy przejściu kontrolnym. Rodzice Mathembe podjęli się tych przygotowań bez przekonania. Mło- dzieniec mógł uchodzić za ich kuzyna z Kapsabet. Jego doku- menty jakoby spłonęły podczas pożogi. Aby uwiarygodnić tę opowieść, pan Fileli schował swoją własną kartę pod korzeniaka- mi Dziadka, na samym dnie garnka - w razie czego powie się: Widzi pan, oficerze? Nie mamy żadnych dokumentów. Bliskość broni sprawiła, że śniadanie również miało smak popiołu. Pojawiły się kolumny uzbrojonych pojazdów pancernych, sunące drogą; dziesiątki ich wyjeżdżały z Timboroa, by zagęścić krąg obławy na uciekinierów. Mathembe nogi odmawiały ze strachu posłuszeństwa, zgroza paraliżowała jej kroki. — Zachowuj się naturalnie — rzekł młody wojownik. Łatwo powiedzieć - pomyślała Mathembe, gdy minęła ją kolumna wozów pancernych. Timboroa - Miasto w Dolinie, Gdzie Bóg Dotknął Ziemi - oto znaczenie tego słowa w staromowie; w nowomowie cztery sy- laby, cztery dźwięki: Tim. Bo. Ro. A. Zamieniacze Nazw ze- pchnęli Boga na powrót w niebiosa. Do miasta wchodziło się znienacka; droga nie prowadziła przez dolinę pomiędzy rzeką a torami kolejowymi, lecz prosto, w poprzek płaskowyżu, do skraju kotliny. Docierający tu przez stulecia wędrowcy nie mogli się nadziwić, że trakt kończy się nagle błękitem nieba, a w dole, pod stopami podróżników, jak okiem sięgnąć, od jednego koń- ca doliny po drugi rozpościera się miasto. Zupełnie jakby się stało na dachach położonych najwyżej domów i stąpając po nich schodziło do Timboroa, niczym po ogromnych schodach. Żołnierze ustawili punkt kontrolny w miejscu, gdzie koń- czył się las, a droga prowadziła zakosami wśród ogrodów i mię- dzy domami wprost do serca miasta. Pięć wozów pancernych. Czarnych. Żołnierze w hełmach z elektrowizjerami, na których wyświedane były codzienne gry telewizyjne i programy rozryw- kowe, nadawane z samego serca Imperium. Z głośników grzmiała ogłuszająca muzyka. Śmigłowce, czarne i hałaśliwe ni- czym nieczyste owady, przelatywały nad zatoką, na której wy- brzeżu leżało Timboroa. Żołnierze byli uprzejmi na tyle, na ile to możliwe w mowie, którą znali wyłącznie z językoplantu. Uprzejmie powtarzane „proszę pana" i „proszę pani" rodzi przyjazne stosunki między- ludzkie, podobnie jak branie na ręce dzieci i sadowienie ich na pancerzach wozów bojowych czy puszczanie oczek do niemow- ląt. Jedna rodzina za drugą. Prostą, zwartą kolumną. W porząd- ku. Bez przepychania się. Czy mogę zobaczyć jakiś dokument tożsamości? Dokąd się państwo udają? Skąd przychodzą? Czy wiadomo coś panu, pani na temat działań terrorystycznych? Dziękuję. Jedna rodzina za drugą, proszę. Zwartą kolumną. Bez przepychania. -Ty. - Tak, ty. Jak się nazywasz? - Tak, ty. Mówię do ciebie. Jak ci na imię? Chudy, wysoki oficer, co Mathembe uświadomiła sobie ze zgrozą, zwracał się właśnie do niej. Nagle poczuła przerażenie tak silne, jakiego nigdy dotąd nie doświadczyła. Tak nagłe, tak potężne, jak kopnięcie w brzuch. - Co jest, zapomniałaś języka w gębie? - odezwał się oficer w wyuczonej dzięki językoplantowi staromowie. - Ona nie mówi — powiedziała matka Mathembe. - Czy to prawda? - zwrócił się oficer do Mathembe. Sztucz- ka tym razem nie zadziałała. Mathembe skinęła głową. - Zakładam, że nie posiadasz żadnego dokumentu tożsa- mości? — Jego staromowa była na tyle dobra, że dało się w niej wyczuć lekką nutę sarkazmu. Mathembe potaknęła. Oficer przepuścił ją, dając znak palcem wskazującym. Kiedy szła pomiędzy tępymi dziobami wozów pancernych, miała wra- żenie, jakby tylna część jej ciała stała się przezroczysta niby szkło, a grzechy w jej wnętrzu jak cuchnące, oblepiające ścianki gówno, wyraźnie dla wszystkich widoczne. Po obu stronach stali uzbrojeni żołnierze - przechodziła między nimi, spodziewając się lada moment usłyszeć głos doktora Kalimuni rozbrzmiewają- cy jak huk wystrzału, oznajmiający, że tak, tak - są wśród nich ci mordercy, Wojownicy Losu! Do oficera zbliżył się ojciec Mathembe. - Zapewne pan również nie posiada żadnych dokumen- tów? - spytał żołnierz. - Moja karta spłonęła, panie oficerze. - Wygodny ten pożar, nie ma co. - Nie sądzę, aby można było nazwać wygodnym pożar, w którym płonie dom i dorobek całego życia, panie oficerze. Żołnierz przepuścił ojca Mathembe. Przyszła kolej na młodego Wojownika Losu. Oficer pociągnął nosem. -Pan jest...? - Yesip Fileli, proszę pana. Kuzyn. Przyjechałem z wizytą z Kapsabet. - Rozumiem. Dokumenty? - Pożar. - Oczywiście. Chudy oficer znów pociągnął nosem. Nie był zakatarzony, sprawiał raczej wrażenie jakby usiłował coś zwietrzyć. - Kapsabet? - W Prefekturze Timboroa, proszę pana. - Znam geografię tego kraju. Ale nie pasuje mi pański ak- cent. - Wielu cudzoziemców ma trudności z docenieniem sub- telności naszych akcentów. Usłyszawszy te zuchwałe słowa Mathembe wstrzymała od- dech. Oficer uśmiechnął się. I ponownie pociągnął nosem. - Kapsabet. W Prefekturze Timboroa. Ciekawe. Ostatnio stacjonowałem w Prefekturze Elemborashu, na południu, nad morzem. Był pan tam, w południowych prefekturach? Nad mo- rzem? -Jedyne miejsce, jakie odwiedziłem poza Timboroa, to osa- da Chepsenyt. - To doprawdy wielce ciekawe. Kiedy byłem w Elembora- shu, stacjonowałem wśród hodowców yatoke. Schnąc na słońcu, wydzielają zapach, który przenika dosłownie wszystko. Nawet trzy miesiące po przeniesieniu ludzie pytali mnie: „Byłeś w Elemborashu, prawda? Byłeś w krainie yatoke". Materiał mo- jego munduru tak przesiąkł tą charakterystyczną wonią, że cią- gle jeszcze ją czuć. Oficer znów sapnął, węsząc tym razem wolniej, ostrożniej i bardziej systematycznie wzdłuż kołnierza i rękawa płaszcza wo- jownika. - Widzi pan, nie potrafię pojąć, jak mieszkaniec Kapsabet z Prowincji Timboroa, który nigdy nie wychylił nosa poza Tim- boroa i Chepsenyt, może pachnieć schnącymi yatoke. - Oficer odchylił połę płaszcza wojownika, odsłaniając automat. Zanim młodzieniec zdążył choćby ruszyć ręką w stronę kabury, żołnie- rze wymierzyli weń karabiny i przeładowali je ze szczękiem. Na ich wizjerach nie było już obrazów telegier. Z głośników hełmów nie dobiegała hałaśliwa muzyka. Młody wojownik wyrzucił obie ręce w górę w błagalnym niedowierzaniu. Oficer rzucił ostro rozkaz w nowomowie. Żoł- nierze ruszyli między oszołomionymi uchodźcami, rozdzielając lufami czarnych karabinów mężów i żony, braci i siostry. Męż- czyzn zagnano na jedną, a kobiety i dzieci na drugą stronę dro- gi. W zamieszaniu ojciec Mathembe wcisnął garnek z głową Dziadka w ręce Mathembe, zanim czarne lufy broni odseparo- wały go od reszty rodziny. Chłopców, którzy nie sięgali serca na dłoni na mundurach żołnierzy, oszczędzono. Wyższych zabra- no. Mathembe ujrzała głupawego, niezdarnego Widmowego Chłopca, który próbował dotknąć jej piersi, a który teraz nie przeszedł pomyślnie próby i został odprowadzony. O centymetr za niski Hradu został oszczędzony. Zabrano ojca Mathembe. I Proklamatora, doktora Kalimuni. Ze splecionymi na karkach dłońmi mężczyźni zostali odprowadzeni za zaparkowane wozy bojowe, gdzie na skraju drogi nakazano im kucnąć. Gdy ich odprowadzano, jeden z Wojowników Losu spojrzał na niską, muskularną kobietę, która stała wśród kobiet i dzieci z Chepse- nyt. Jedno spojrzenie, jedno kwaśne spojrzenie. Ale wystarczyło dla wprawnego w sztuce obserwacji oficera. Podszedł do gro- madki kobiet. Niska kobieta usiłowała wtopić się w tłum. Ofi- cer nakazał w nowomowie, by wystąpiła. Kobieta rzuciła się do ucieczki. Żołnierz nakazał w staromowie, aby się zatrzymała. Niska kobieta przeskoczyła nasyp, sturlała się po zboczu i znalazła wśród ogrodów. Potykając się, ślizgając i biegnąc na przełaj wiel- kimi susami, dotarła między drzewa. Żołnierz znów zawołał, by się zatrzymała. Kobieta gnała przed siebie. Mathembe zaczęła dopingować ją w myśli: Dalej, dalej, dalej, uda ci się. Domy są tylko kilkaset metrów niżej, a potem ulice, alejki, zaułki, nigdy cię nie znajdą. Dopingowała uciekającą, choć niska kobieta mó- wiła do niej „dziewuszko". Żołnierz po raz trzeci krzyknął, aby stanęła, aby się zatrzymała, w imię Imperatora. Kobieta biegła, biegła i biegła. Chudy oficer wydał rozkaz w nowomowie. Jeden z żołnierzy ukląkł przy kamieniach wyznaczających skraj drogi. Wymierzył z karabinu. Wypalił. Huk broni nie był tak głośny ani ostateczny, jak Mathembe się spodziewała. Żołnierz odpalił pocisk samonaprowadzający. Niska kobieta znajdowała się o kilka metrów od najbliższego do- mu. Pocisk doścignął ją w pół skoku. Wybuch rozerwał ciało, rozmazał płuca, kości i małe piersi na ścianie budynku. Niska kobieta raz jeszcze szarpnęła kurczowo rękoma w konwulsyjnym skurczu i umarła. Dwaj żołnierze, wysłani, by zebrać jej szczątki, zeszli ostroż- nie po zboczu. Mathembe widziała, jak kręcili głowami, widziała refleksy światła odbitego od ich wizjerów. Wysoki, chudy oficer nie wiedzieć czemu wydawał się bardzo zagniewany. Pstryknię- ciem palców nakazał żołnierzom, aby załadowali mężczyzn z Chepsenyt na tył pancerek. Wysoko w górze pojawiły się dwa śmigłowce i po chwili wylądowały. Oficer zamienił kilka słów z pilotem jednego ze śmigłowców, po czym wsiadł do swego po- jazdu bojowego, raz jeszcze władczo pstryknął palcami i odje- chał. Kobiety i dzieci, ich truxy, dżipneje oraz dorobek całego ży- cia pozostali na poboczu drogi do Timboroa. Po pewnym czasie śmigłowce odleciały pośród przeraźliwego hałasu i tumanów ku- rzu, zatoczyły koło nad szlochającymi kobietami i odleciały na zachód. MIASTO W Ol Tok reklamy na bulwarach toczą bitwy o trzeciej nad ranem, gdy śpiące ulice pocą się i krzyczą w miej- skim upale. W Ol Tok głowa usłyszy wyznanie twoich najmroczniejszych grzechów, modlitwę o wybawienie lub odpowiedź na najbar- dziej skryte pytania twojej duszy; za kropelkę raqi na korzenia- kach czy parę ennów w ustach, które z zadziwiającą wprawą od- plunie do talerzyka pełnego monet, podobnie jak za całus czy drobną usługę seksualną. W Ol Tok miasto toczy wojnę z samym sobą. Nowe silne przedmieścia przedzierają się w głąb starych, zapomnianych, na wpół wymarłych dystryktów, rozsnuwając wokół macki i ssawki kanałów, rur, duktów, linii energetycznych i telekomowych, spy- chając stare okręgi - powstałe w tak zamierzchłych czasach i tak nawarstwione, że uliczki zmienione zostały w zaułki tak ciasne, że trudno się przez nie przecisnąć, a poszczególne budynki sczepione w twory przypominające ule, dzieła nowoczesnej, spa- czonej biotechnologii - komórka po komórce, centymetr po centymetrze do rzeki. W Ol Tok nostalgia podnosi się jak chłodna mgła znad rze- ki szerszej niż można ujrzeć sercem, mgła, która snuje się ni- czym srebrna nić poprzez uliczne kafejki, bary i restauracje, a kiedy pytasz kelnera lub chanteuse: „Co to takiego", on lub ona odpowie: „Nie poznajesz? To twoja dusza". W Ol Tok nocą krążą demony, bardzo małe, porzucone domowe organiki, zbłąkane organy, zagubione lub pozostawio- ne rozmyślnie zabawki bądź kule plazmy połączone w eleganc- ko obsceniczne hybrydy, szukające ciepła, krwi, realizacji, no- wych właścicieli oraz nowych elementów, które by mogły przy- łączyć. W Ol Tok jest zbyt wiele pojazdów (kształty ulic wciąż się zmieniają, w miarę jak pojawiają się nowe budynki wypierające stare), toteż maszyny mechaniczno-organiczo-ludzkie zaopa- trzone są w dwojakiego rodzaju tablice - z parzystą bądź niepa- rzystą końcówką - i właściciele mogą z nich korzystać adekwat- nie, co drugi dzień. Ongiś nad Ol Tok czuwało dziesięć tysięcy po tysiąc anio- łów. W upalny, bezwietrzny, letni dzień ludzie poczuwszy na twa- rzach podmuch rześkiego, chłodnego powietrza mówili: Dzie- sięć tysięcy po tysiąc łopoczących skrzydeł. Ale anioły zostały przegnane przez śmigłowce. Nie ma godziny, czy to w dzień czy w nocy, aby nad miastem nie latał imperialny śmigłowiec, wypa- trując, jak przed nim anioły, grzechu w ludzkich sercach. Nie ma dnia, aby hałas łopat wirnika, bliski lub odległy, nie towarzy- szył zwykłym czynnościom. Ol Tok to otwarte usta martwego żebraka w rynsztoku Bul- waru Keekorok, pozieleniałe wskutek jedzenia ciał organików. Ol Tok to ryby, przyprawy i chlebojabłka smażone na wę- glowych rondlach, zrobionych ze starych, obróconych w węgiel domów. Ol Tok to głęboki, pełny zapach wody. Woń jak żadna inna dająca zadowolenie, bo przynosząca ze sobą wspomnienie mat- czynego łona. Ol Tok to dziesięć tysięcy pielgrzymów zdejmujących odzie- nie do kąpieli i polewających głowy brudną jak łajno wodą, gdy skraj świata opada poniżej słońca. Ol Tok to kobieta, która istnieje tylko od piersi w górę. Ułożona na wózku organików podtrzymujących życie, klaszcze w dłonie, błagając o jałmużnę na rogu Alei Gandhatty. Ol Tok to międzygwiezdni kupcy w cichych automobilach, sunących z wdziękiem nabrzeżem ku wybranym kafejkom lub restauracjom na wodzie. Ol Tok to pięć milionów rowerów. Ol Tok to dziesięć milionów radioaparatów grających rów- nocześnie. Ol Tok to dwanaście milionów parasoli. Ol Tok to krzyk Jashara Cantora i dźwięk jego gongu, roz- brzmiewający z dziesięciu tysięcy modlitewnych wież. Ol Tok to milion modlitewnych czapeczek sunących ulicz- kami w gwałtownej letniej ulewie. Ol Tok to ogrody dachowe i cieniste dziedzińce, zapchane stertami przetworników łajna, reprocesorów i biogazowymi ro- ślinami. Ol Tok to wille podmiejskie wznoszące się na prywatnych te- rasach, wśród sadów, na sławnych czterdziestu wzgórzach miasta. Ol Tok to całe dystrykty unoszące się na świętych wodach, niezliczone pokolenia łodzi połączonych w jedną zbitą masę; a największą dumą napawa tamtejsze rodziny fakt, że od dwu- dziestu pokoleń żaden z jej członków nie postawił stopy na twar- dym gruncie. Ol Tok to pieśń portowego robotnika o świcie, nie kończą- ca się pieśń, licząca dziesięć tysięcy lat. Ol Tok to rybaczki nurkujące o zmierzchu z bambusowymi włóczniami, a także lśnienie ich skóry, gdy wynurzają się mokre i pokrzykują triumfalnie, z nadzianą na spiczaste ostrze rybą. Oj Tok to smak ust dziwki za grobowcami proklamatorów wzdłuż Prospektu Rajjita oraz ich zaproszenie, abyś umarł wśród zebranych licznie wiernych swoją własną, drobną, osobi- stą śmiercią. Ol Tok to blask księżyca na gładkiej, wewnętrznej po- wierzchni uda wśród ciepłych lagun, na tarasach pośród czter- dziestu wzgórz. Ol Tok to kobieta, dziewczyna i mały chłopiec, ciągnący włóki z plastikowych żerdzi zatłoczonymi ulicami. Kobieta jest wysoka i wyprostowana, lecz nie zdaje sobie sprawy, że Ol Tok za nic ma jej dumę i zmieszają z błotem, zrów- na z anonimowym tłumem żyjących tu ludzi. Mimo to ciągnie uprząż z determinacją, która wywiera pewne wrażenie na rowe- rzystach, kierowcach dżipnejów, handlarzach wina, pielgrzy- mach, sprzedawcach, bankierach, wróżkach i policjantach. Przez jedną krótką chwilę wszyscy oni myślą: Jaka dumna kobieta. Dziewczynka jest równie wysoka i jakby trochę zagubiona w nagłym rozkwicie pragnień i burzy hormonów. W głębi duszy czuje się naga, odarta ze skóry, przytłacza ją lęk wieśniaczki, że oczy wszystkich skierowane są właśnie na nią, że wszyscy się jej przyglądają, wymieniając komentarze: Ej, popatrz tylko na tę małą, ona jest ze wsi, no wiesz, przecież to widać, wystarczy tylko rzucić okiem. A co ona tam dźwiga, głowę? Fakt, że jest ładna, choć nie piękna - raczej można by rzec: interesująca - przytłacza dziewczynkę jeszcze bardziej. Chłopiec jest zbyt mały, żeby pojąć dumę, ale na tyle duży, by znać upokorzenie. Zgięty nieomal wpół pod olbrzymim cię- żarem, ciągnie ze wszystkich sił. Plecak mógłby być dziesięć, na- wet dwadzieścia razy cięższy i większy, chłopiec by się tym nie przejął, gdyby tylko mógł w ten sposób uniknąć pogardy otacza- jących go, napierających zewsząd ludzi. Chłopiec nienawidzi swej matki za to, że idzie taka dumna i wyprężona, ciągnąc god- ne pogardy włóki z resztką ich dobytku. Nie jest tego wiele. Nie- nawidzi swojej siostry za to, że niesie tę krzykliwą i nieumiarko- waną głowę Dziadka. Ciekawość obcych kłuje go jak ciernie w oczach. „Ktoś mi zapłaci za te upokorzenia - poprzysięga chłopiec w duchu - i to już niedługo". * * * Mathembe patrzyła na opadające topory; szerokie topory błyszczące w świetle, opadające na placu przy stacji Timboroa. Topory o długich smukłych styliskach. Topory unoszące się i opadające, ubabrane zielonkawą posoką. Kasjerka odmówiła przyjęcia karty jej matki. — Nie ma kredytu — rzekła ta bezpłciowa ropucha, cuchną- ca własnym tłuszczem. - Bank genów Chepsenyt już nie istnieje. Następny proszę ... Kiedyś matka by się spierała. Kłóciłaby się do końca świata. Kiedyś. Zanim odjechały wozy pancerne, pozostawiając rysy na prostej białej drodze. Kiedyś. Zanim zrejterował jej duch. Ale czasami, kiedy duch jest w odwrocie, umysł osiąga zdol- ność niemal bezmyślnego, odruchowego działania i rozumowa- nia. Na placu przed stacją, gdzie roiło się od pobożnych kwia- ciarek i sprzedawców czasopism, matka rozkazała Hradu i Ma- thembe wyładować truxa, a sama udała się na poszukiwanie kupca mięsnego. Cena była dostatecznie wysoka, żeby wystarczyło na trzy bi- lety na nocny pociąg klasą osobową. Bez posiłków. Trux padł na środku placu. Kupcy najęli drużynę męż- czyzn, którzy porąbali organika na miejscu, przed stacją. Topo- ry unosiły się i opadały w południowym świetle, zmieniając tru- xa w bryły syntetycznego mięsa. Inni załadowali je na przyczepę. Zostanie przewiezione i dołączone do bazy komórkowej, z któ- rej można będzie zrobić nowe organiki. Topory unosiły się i opadały, rozłupując plastikową puszkę mózgową, rozrąbując miękkie obwody organika. Ostatnią rzeczą, jaka utkwiła w pamięci Mathembe, był wi- dok przyczepy handlarzy, odjeżdżającej z placu przed stacją i cienka strużka żółtawej posoki, spływająca na bruk. Wszystko, co wydarzyło się później, było dla niej jak teatr cieni: nocny po- ciąg, rozcinające las ostrą linią stalowe szyny, blask reflektorów, halucynacyjne półsny nocy spędzonej w wagonie osobowym... O świcie przyjazd na miejsce, kakofonia i wibracje wielko- miejskiej stacji kolejowej, kontrola wojskowa na końcu peronu, uprzejmość żołnierzy, którzy sprawdzali ich dokumenty. Na ro- gu ulicy głowa, tkwiąca na czubku przezroczystej kolumny pul- sujących organików, zapraszająca do zasięgnięcia języka, powita- ła ją złowieszczym śmiechem. Tyle tkanek i przejrzystości, arte- fakty ruchu i światła, bezcielesne, bezpostaciowe. Dusza dziew- czynki domagała się jakiejś reakcji, jakiejkolwiek - gniewu, nie- nawiści, buńczuczności, współczucia albo bólu - a napotykała jedynie pozbawioną jakichkolwiek treści pustkę. Obojętność. Wuj Mathembe, Faradje, mieszkał w skupisku zapuszczo- nych domów przy wąskiej, ciemnej uliczce o nazwie Aleja Latar- ni, znajdującej się zaledwie o kilkaset metrów i o cały wszech- świat od rozległego, jasnego Bulwaru Keekorok. Przez milenia domy z Alei Latarni rozrosły się, nawarstwiając jedne na drugie tak, że mieszkanie Faradjego, znajdujące się pozornie na trze- cim piętrze, ciągnęło się pionowo od piątego aż po drugie i łą- czyło z innymi mieszkaniami z wyższych poziomów. Okna tyl- nych pokojów wychodziły na podwórze zawalone na pół prze- trawionymi śmieciami, wyrzucanymi przez mieszkańców sąsied- nich mieszkań. Od wielu dekad na podwórzu tym nie postała stopa ludzka; lokalna legenda głosiła, że gdyby tak się stało, ów śmiałek zostałby żywcem pożarty przez zmutowane przetrawia- cze śmieci, które się tam rozpleniły. Z wonnego rumowiska wy- rosła plątanina przewodów grzewczych, pomp wodnych i gruby kułak chwytaka jasnokul. Pokoje od strony alei zdominowane były przez wielką reklamę importowanego piwa, zamontowaną na budynku naprzeciwko. Jasnowłosa blada piękność przesuwa- ła dłońmi po zroszonej delikatnymi kropelkami butelce piwa, oblizywała usta i pociągała długi łyk, uśmiechając się zalotnie przez okna do wnętrza mieszkania Faradjego. Hologram nie był najlepiej dostrojony, okna i balkony oraz mieszkańcy przeciwle- głego budynku przezierały przez obraz - jak przypowieść o ludzkim życiu, pracy i potrzebie bycia w duchowej wspólnocie z Bogiem dla tych, którzy takich szukają. Podobnie jak Bóg, dziewczyna z reklamy piwa marki Pięć Serc przenikała każdą myśl, słowo i uczynek na Alei Latarni, wsączając swój blask do najdalszych zakątków mieszkań. Dzięki niej i jasnokulom na po- dwórzu Faradje nie musiał kupować oświetlenia. W saloniku pomrukiwało radio. Dzień i noc, noc i dzień. Faradje był „kimś z władz miasta". Dawno temu umościł so- bie przytulne gniazdko na jednym z wyższych szczebli admini- stracji, zdobywając dostatecznie dużo władzy, by cieszyć się po- wszechnym szacunkiem i poważaniem, na tyle zaś mało, by wy- migać się od wielkiej odpowiedzialności. Stać go było na coś więcej niż Aleja Latarni - synekury, podobnie jak miejsce w rzą- dzie, są dobrze płatne - lecz wygoda była gwiazdą przewodnią, za którą nieodmiennie zmierzało jego życie. Drobne obowiązki, jakie wypełniał, służyły mu jak końce liny ściągającej czas i oko- liczności w mały, zgrabny węzełek, w którego ciepłym wnętrzu któregoś dnia błogo wyzionie ducha. Przybycie jego siostry, jej dwójki dzieci i głowy rodu Filelich mocno podkopały życiowy fundament, jaki sobie stworzył. Wypadki, które przywiodły ich do niego, były tak drastyczne, tak oderwane od rzeczywistości, w której żył, że aż nie mógł w nie uwierzyć. Żeby coś takiego przytrafiło się jego siostrze... Przecież ten świat nie jest tak skon- struowany. Faradje odseparował się od bólu innych. Czynił tak przez całe swoje dostatnie życie. Największym źródłem dyskomfortu była dla Faradjego gło- wa. Urbaniści mieli awersję do wszystkiego co wulgarne, pro- stackie i bezpośrednie. Głowy Ol Tok przesypiały wieczność w niszach wielkich labiryntów cmentarnych lub pełniły społecz- nie użyteczne funkcje na ulicach. Głowy z Ol Tok nigdy nie od- wracały się ku górze na dywanie na środku salonu, by czknąć głośno z samego wnętrza garnka z organikami. Od początku by- ło jasne, że Faradje i głowa nigdy nie dojdą do porozumienia i nie będą mogli spokojnie koegzystować. Kiedy Mathembe i Hradu spokojnie badali i zwiedzali swój nowy dom, poruszając się ostrożnie i bez hałasu, aby możliwie jak najmniej zakłócić ży- cie gospodarza, padły pierwsze strzały w pojedynku, który ry- chło miał się przerodzić w otwartą wojnę. Faradje i głowa zga- dzali się we wszystkich kwestiach - społecznej, moralnej, ducho- wej, materialnej i politycznej, a owa zgodność tylko podkreślała fakt, iż nie znosili się nawzajem. Mathembe leżała na materacu przy otwartym oknie. Nie mogła zasnąć. W Chepsenyt były dźwięki. Tutaj był hałas. Głosy i kroki. Dźwięki radia. Pojazdy ciągnące Bulwarem Keekorok na końcu Alei Latarni. Intymne odgłosy z sąsiednich mieszkań łą- czyły się z odgłosami z mieszkania Faradjego. W oddali, prawie niesłyszalny, huk wystrzałów. A pośród tego wszystkiego ciągłe łup, łup, łup łopat unoszących się w górze śmigłowców. Jak Bóg, jak modlitwa, oblicze Piwnej Dziewczyny poszukiwało pogrążo- nej w białym śnie Mathembe. Wilgotny od rosy palec, łagodne usta, pieszczotliwy język, pytanie: Mathembe Fileli, miałaś dom, życie, wspomnienia, ojca - wszystko zostało ci odebrane. Czemu tego nie opłakujesz, czemu nie odczuwasz ich braku, czemu le- żysz jak głaz, jak głupi tępy głaz, czemu nie uronisz choćby jed- nej łzy? Rankiem udała się wraz z matką, zgodnie z pisemnymi wskazówkami Faradjego, na pchli targ, gdzie sprzedała z rozło- żonych na ziemi plastików wszystko, co im zostało z Chepsenyt. Nie było tego wiele. Kiedy odzyskiwacze wykupili od nich wszyst- kie zapasy, matka Mathembe poczęła krążyć wśród szeregów handlarzy, usiłując sprzedać swój zestaw do rzeźbienia w pla- zmie, zamknięty w futerale. Nie odstąpiła go odzyskiwaczom. Należał do niej. Był cenny. Jedyna droga rzecz, oprócz dzieci, ja- ką miała i jaką mogła uznać za własną. Handlarze i kupcy z pchlego targu wydymali usta, wzruszali ramionami i kręcili głowami. Kiedy jeden z nich zaproponował śmiesznie niską ce- nę, Mathembe wyrwała mu skórzany futerał z ręki. Duma - rzekła postawą głowy i ramion, podczas gdy woko- ło biegały miejscowe dzieci, wymachując plastikowymi promien- nikami, które za dwa tygodnie, wraz z przybyciem Świętego Stat- ku z innego świata, staną się modne. Pieniądze, które matka Mathembe szybko zarobiła, równie szybko się rozeszły. Koncepcja miejsca, gdzie się kupuje jedze- nie, była w dużej mierze obca ludziom przyzwyczajonym, że re- alizacja każdej z ich potrzeb znajduje się na wyciągnięcie ręki. Faradje nie krył oburzenia, gdy Mathembe i jej matka przynio- sły z Targu Żywności cztery małe torby prowiantu. - Nie musiałaś tego robić. Mam sporo, dużo więcej niż mnie samemu potrzeba. Siostra rzuciła mu dumne spojrzenie, takie samo jak jej córka na pchlim targu. - Dumą nie zapłacisz za ryż - stwierdził Faradje. - Ile cię to kosztowało? Nie doczekał się odpowiedzi. Dziewczynka zaś wymownie wzruszyła ramionami. Wszystko. Mathembe nie wiedziała, co zasiało w jej sercu owo nasie- nie, ale tej nocy, kiedy jedynymi dźwiękami była modlitwa radia do słuchającego świata i odległy łoskot śmigłowców, wyślizgnęła się z łóżka i podkradła do balkonu wychodzącego na Aleję La- tarni. Uklękła przed Piwną Dziewczyną. Oto ja, powierzam ci siebie, nieznajoma, zazdrosna, nowa bogini bulwarów, przybywam do ciebie z niczym, gdyż wszystko zostało mi odebrane. Co dasz mi w zamian? Czy dostrzega błysk w oczach tamtej? Palec uniesiony w ge- ście błogosławieństwa? Łzy, to pierwszy dar, jaki dała jej Piwna Dziewczyna. Cały gniew, cały mrok, cała rozpacz, ból i cierpienie opuściły ją, kie- dy Piwna Dziewczyna skruszyła mury odrętwienia i obojętności. Mathembe płakała bezgłośnie, triumfalnie, aż do rana. Narodzi- ła się na nowo. Poprzez wodę i łzy rodzimy się powtórnie. Ale Piwna Dziewczyna miała dla niej również drugi dar - pieczęć, odcisk zimnego piwa na czole, który oddawał ją światu bulwa- rów i alejek, zimnym, wilgotnym podwórkom i ulicom, placom i dziedzińcom, bazarom, targowiskom i dzielnicom interesu. Została ochrzczona. Przyjęła nową wiarę. Stała się siostrą, człon- kinią, jedną z nas. Dla nowo narodzonej nic nie jest dziwne i obce, gdyż wszystko jest nowe, możliwe do przyjęcia i wchło- nięcia z otwartością i gorliwością dziecka tworzącego swój wła- sny świat. Miasto było jej, a ona była teraz miastem. Powiedział, że ma na imię ... Nie musiała słyszeć jego imienia. Będzie to tylko jakaś pro- klamatorska zbitka sylab. Był... Nie musiał jej mówić, co robił. Odgadła to na pierwszy rzut oka po tym, jak stał - w uprzejmej postawie - gdy weszła do po- koju rodzinnego po całym dniu biegania, spacerów, oddycha- nia, dotykania i smakowania miejskiej zabawki, jaką obdarzył ją nowy bóg, i zastała swoją matkę oraz Faradjego siedzących ze złożonymi rękoma, tak jak się siedzi w towarzystwie jednego z nich. Wystarczył jej jego lekki uśmiech, szelest ubrania, szept skóry i profesjonalność powitania, jakim ją obdarzył, powitania pozbawionego odrobiny ciepła i radości. Poznała go po zapa- chu, mogła wyczuć tę woń wszędzie. Momentalnie wszystkie włoski na jej karku stawały dęba, a w gardle rodził się dziki war- kot. Już sam zapach w zupełności jej wystarczył - w pokoju był adwokat. - Musi pan jej wybaczyć, panie Sharjah. Ona nie mówi. - Przykro mi to słyszeć - rzekł pan Sharjah, rozumiejąc opacznie, jak wszyscy zresztą, wyjaśnienie „nie mówi" jako „nie może mówić". Uśmiechnął się do Mathembe. Ten uśmiech był między ni- mi jak wypowiedzenie wojny. Nienawiść od pierwszego wejrze- nia jest równie silna jak miłość, a znacznie częściej spotykana. Mathembe wolałaby raczej pociąć sobie żyletkami gałki oczne na plasterki niż pozwolić, aby jej rodzina zawierzyła temu męż- czyźnie. Nie dlatego, że był prawnikiem, ani że był Proklamato- rem, choć mimowolnie przekręcał na lewym palcu serdecznym pierścień Loży Duchów. To było doznanie czysto chemiczne, fa- la feromonów. Teraz nareszcie pojęła, jakim sposobem Faradje i jej Dziadek (obecnie znajdujący się w kuchennym zlewie, gdzie szum wody spływającej po korzeniakach mógł — na co wszyscy liczyli - zagłuszyć słowa Proklamatora, a tym samym po- wstrzymać Dziadka od ich komentowania) mogli żywić do siebie tak głęboką animozję. - Twoja matka zleciła mi podjęcie próby odnalezienia two- jego ojca - rzekł adwokat Sharjah, zajmując miejsce na najlep- szym fotelu Faradjego. - Rozumiem... mhmm... uczucie straty, jakie musi cię gnębić, stan emocjonalnej traumy, wrażenie ode- rwania. Naturalnie, nie jestem w stanie pojąć ogromu cierpie- nia, jakie cię trapi, a wszelkie próby jego ogarnięcia z pewno- ścią spełzłyby na niczym. Ograniczę się zatem do powtórzenia tego, co już powiedziałem twojej matce i wujkowi - wierzę, szczerze wierzę, że twój ojciec czuje się dobrze, jest zdrowy, cały i najprawdopodobniej przebywa w jednym z regionalnych ośrodków zatrzymań. Pan Sharjah zwilżył wargi szybkim jak u węża ruchem ję- zyka. — Mimo naszych usilnych starań, coraz trudniej jest oddzie- lać życie od polityki. Nie zamierzam tu ingerować w wasze prze- konania ani próbować ich określać, niemniej, w miarę pogar- szania się sytuacji, należy się liczyć z przypadkami naruszania prawa i pomyłek wymiaru sprawiedliwości. Niewinni cierpią na równi z winnymi. Stanu tego nie poprawia chaos panujący w rządzie. Innymi słowy — nie wie lewica, co czyni prawica. — Wy- muszony uśmieszek i drobny żarcik Proklamatora nie uszły uwa- dze osób obecnych w tym brudnym, cuchnącym pokoju. - Lo- kalna policja wydaje się działać niezależnie od władz regional- nych, posiłkując się często, rzec by można, nie do końca po- twierdzonymi przypuszczeniami i pogłoskami. Oczywiście nie muszę wam o tym przypominać, przepraszam. — Mój mąż został aresztowany przez wojsko — stwierdziła matka Mathembe. - Nie przez policję. — Oczywiście. Oczywiście. Mimo to, najprawdopodobniej tak on, jak i inni mężczyźni z waszej osady zostali przekazani lo- kalnym władzom; armia nie dysponuje aresztami. Wydaje mi się, że poszukiwania trzeba zacząć od Regionalnego Centrum Zatrzymań w Timboroa. - Plasnął dłońmi po chudych udach, lekko acz zdecydowanie, tak jak zamierzał. - Rzecz jasna, nie mogę obiecać, że zdołam szybko odnaleźć pani męża, a władze są zapewne przekonane, że był on czynnie zaangażowany we współpracę z podziemiem. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy. - Adwokat Sharjah wstał, ukłonił się uniżenie wszystkim razem i każdemu z osobna. - Pani Fileli, proszę zostawić tę sprawę mnie. Obiecuję, że pani nie zawiodę. Mathembe polecono, by otworzyła adwokatowi drzwi i od- prowadziła go na ulicę. Czekając na przyjazd dżipneja dziew- czynka upewniła się, że prawnik dostrzegł jej spojrzenie. Wszy- scy prawnicy znają mowę bez słów - tyle prawd przekazuje się na sali sądowej poprzez gesty i znaki. Wiedziała, że zrozumie. Nie ufam ci. Nie ufam człowiekowi, który mówi: „Nie szyb- ko", a myśli: „Nie tanio", i mówi: „Trudne", a myśli: „Kosztow- ne". To moja matka, jej życie zostało obrócone wniwecz. Nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Zaznała tyle bólu, że mogła- by obdarować nim pięć żywotów, a ty ją ranisz, wzbudzając fał- szywe nadzieje i miażdżąc je niczym dokuczliwe owady. Przysię- gam, odpowiesz mi za to, pożałujesz, słyszysz mnie, mecenasie Sharjah? Ale on odwrócił się od niej. Ujrzała jego twarz ponownie dopiero, gdy wszedł do dżipneja, a kierowca powiedział: - Będziemy musieli zrobić mały objazd, proszę pana. Był ja- kiś wypadek przy ulicy Yohimbi Opango. Światło latarni zalało twarz adwokata, Mathembe zaś z bły- sku jego oczu i zębów przekonała się, że faktycznie ją zrozu- miał. Pojął każde słowo, a milczącym głosem swego serca odpo- wiedział: Myśl o mnie co chcesz, to nie ma dla mnie znaczenia, nie obchodzi mnie. Wolałabyś, aby brzemię odnalezienia twoje- go ojca spoczywało na barkach twojej matki? * * * Jeżeli rozkładający się bioskładnikowy stos Gangerabili jest, jak przyjmują jego mieszkańcy, mrocznym pępkiem, z którego wyrosło Ol Tok, to Rynek Ciał jest lonLm, w którym zostało ono poczęte. Kropla anielskiego nasienia spłynęła do ust jed- nego z morskich demonów Nyakabindi, gdzie Gangerabili się poczęło, a następnie zostało przeniesione i wyplute na stały łąd z trzewi Rzeki Matki. Sto dwadzieścia tysięcy ludzi mieszka w Gangerabili w kompletnych ciemnościach. Tamtejsi chłopcy chlubią się tym, że nigdy nie widzieli słonecznego światła. Masa dogorywających bioskładników wywiera tak silny nacisk, że całe pokolenia nie wiedzą, co znaczy stanąć prosto, a wieczną wil- goć ogrzewa ciepłem swoich ciał sto dwadzieścia tysięcy ludz- kich istnień. Kochają to. Nie mogliby żyć nigdzie indziej. Intymna bli- skość wspólnego istnienia, miłości i uniesienia nie jest jak bezli- tosne ostrze noża, lecz raczej jak harmonijne brzmienie ducha wspólnoty, wielkiego drzewa złożonego z licznych odnóg, więk- szych i mniejszych korzeni. Dziesięć tysięcy braci. Dziesięć tysię- cy sióstr. Sto tysięcy babć. Rynek Ciał to pasożyt uzbrojony w kły i pazury; przedestylo- wane Gangerabili. Jedyne światło rozjaśniające mrok płynie z bioluminescentów, gasnących neonów, ekranów telewizyjnych i ognisk. Twór ten to labirynt tak skomplikowany, że bez pomo- cy małego ulicznika, który cię poprowadzi za parę ennów, mógł- byś w nim błądzić do końca życia. Powietrze jest tu zatęchłe, cuchnące, przesycone wonią ciał i rozmaitych wydzielin gruczo- łów. A jednak wokoło rozbrzmiewa śmiech, muzyka i panuje po- godny nastrój; słychać głosy przepełnione uliczną mądrością, ognie życia płoną z taką intensywnością, że twój jest w porówna- niu z nimi jedynie kiepską imitacją. Wszystko, co z woli Boga złe, możesz kupić, dysponując od- powiednio mocną kartą, tu, na Rynku Ciał. Mathembe znalazła dogodne miejsce za trzecim razem. Za pierwszym właściciel wyroczni przegonił ją sprzed wylotu ulicy Tombalbaye. Dziadek Mathembe stanowił niewygodną konku- rencję dla jego stajni głów, zakorzenionych głęboko w matrycy Śnienia. Potem ze skrzyżowania dwóch ruchliwych alejek rozja- śnionych hologramami i bioświatłami przepędzili ją żebracy. Na Rynku Ciał dziwaczność i niezwykłość deformacji nagradzana była kartami; żebranie urosło do rangi sztuki. Żebracy rzucili się na nią - jedni na małych, zaopatrzonych w koła wózkach, inni na organikach bądź niewielkich pojazdach mechanicznych. Mathembe uciekła. Za trzecim razem spróbowała szczęścia przy małej ulicznej świątyni pod wezwaniem Zanzana Be, patrona skrzyżowań, pod którego pieczą znajdowały się między innymi telekomunikacja, bankowość, seks przedmałżeński, działalność społeczna, nabrze- ża, stacje kolejowe, lotniska oraz leśne ścieżki. Świątynia, dość zaniedbana, ze skarbonką, w której grzechotało tylko kilka en- nów, stała naprzeciw zaśmieconego zaułka z przylegającą doń obskurną kafejką. Gruby, człapiący niezdarnie właściciel, znany jako Dawka Robali, obserwował chudą, ciemnowłosą dziewczy- nę o śniadej od słońca cerze, jak składała głowę na pylistej ulicy, rozglądała się nerwowo wokoło i otwierała mały skórzany fute- rał. Jej zachowanie było nieco tylko ciekawsze od tego, co pro- ponował telewizor, który połyskując błękitnie stał, nie oglądany, na wysokiej półce nad stolikami. Mathembe znała technikę, lecz daleko jej było do perfek- cji, z jaką jej matka wśpiewywała pieśń DNA do serc istot w chłodnej pracowni przy Piętnastej Ulicy. Ostrożnie i straszli- wie niezdarnie ujęła w dłonie bryłkę nie uformowanej plazmy i obróciła w dłoniach, poszukując zagłębień i rys. Po jednym ru- chu kula rozpadła się na dwa identyczne kawałki syntetycznych tkanek. Dziewczynka uniosła jeden do góry, tchnęła weń życie, przycisnęła do warg i ukształtowała bezgłośnymi słowami, raz po raz obracając w dłoniach, przełamując wzdłuż zaznaczonych bruzd, rozciągając, wyginając, kształtując i formując palcami po- szczególne kawałki, a jej wargi wypowiadały bezgłośne słowa ży- cia inicjując, przetwarzając, budując, tworząc, aż przed jej oczy- ma, na otwartych szeroko dłoniach pojawiała się maleńka, deli- katna, przejrzysta, latająca istota, jak miniśmigłowiec utkany z jedwabnych nici — same oczy, odnóża i wirujące rotory. Stojący za kontuarem Dawka Robali wyraźnie był pod wra- żeniem. Mathembe rzuciła stworka w powietrze i istotka brzęcząc zaczęła wirować ponad głowami ludzi. Jedni patrzyli, inni odga- niali ją, wymachując gwałtownie rękoma, większość oddaliła się, nie zwracając uwagi. Mathembe przywołała latającego stworka do dłoni. Po drugiej stronie alejki Dawka Robali współczująco wzruszył ramionami i wskazał na pieczone na ruszcie potrawy. Do południa - jeśli w Gangerabili można było mówić o połu- dniu - pierwotna bryłka plazmy Mathembe zreplikowała się dwadzieścia pięć razy. Małe, kudłate, pierzaste, wielkookie, mrugające, ćwierkające istotki przywierały do kurtki dziewczyn- ki, krążyły bardziej lub mniej zbornie wokół jej nagich stóp, in- ne podfruwały z brzękiem, by przysiąść — niczym w gnieździe — w gęstwinie jej ciemnych włosów. Nie sprzedała ani jednej. - Daj temu spokój, wnusiu - rzekła głowa Dziadka. - To do- bry pomysł, ale chybiony. Mathembe trąciła nogą garnek i pokiwała głową. Na brze- gu rzeki ludzi stało dziecko. Rodzice na chwilę zatrzymali się nie opodal, by obejrzeć i powąchać towary z kramu hodowcy fu- ter. Dziewczynka — siedem, może osiem lat, ładnie ubrana, do- brze wykarmiona, o bladej cerze i jasnych włosach. Młoda Im- perialna. Mathembe kucnęła i wysunęła do niej prawą dłoń, na której kuliło się coś małego, miauczącego, o różowym futerku. - Kupić zabawkę? - wyszeptała głowa. - Tylko osiemdziesiąt ennów. Mathembe skinęła na dziecko. Dziewczynka dotknęła stworka trwożliwie, jakby z obawą, że w futerku mogą się kryć ostre kły i pazury. Istotka mrugnęła do niej lśniącymi ślepkami. Dziewczynka krzyknęła uradowana. Jej rodzice natychmiast po- deszli zobaczyć, co ją tak ucieszyło. Dziewczynka pokazała im zabawkę. Stworek pomachał łapkami i ponownie miauknął przymilnie. Głowa otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale Mathembe szturchnęła garnek łokciem. - Ile? - spytał mężczyzna. Zza ucha wystawał mu turystyczny mózgoimplant. - Osiemdziesiąt ennów - rzekła głowa. Mathembe, ciągle na klęczkach, wyciągnęła czytnik kart, za- wieszony na rzemyku na szyi. Błysnęły odczyty, transakcja została zawarta. Dopiero gdy turyści oddalili się poza zasięg głosu i wzroku, Mathembe pozwoliła sobie podskoczyć i triumfalnie wyrzucić pięść w powietrze. Zwycięstwo. Dawka Robali pokiwał głową i uśmiechnął się. Z kafejki Tipsi przyszła dziewczyna, nio- sąc dwie miski ciepłego jadła. Solidarność. - Nie będą zadowoleni, jak im się za trzy tygodnie rozleci - rzekła głowa. Mathembe palcami tłustymi od pasków mięsa dała znak, który tym, co umieli patrzeć, mówił: Do tej pory zdąży jej się znudzić. Tego dnia sprzedała pięć zabawek. Aby to uczcić, kupiła od Dawki Robali butelkę raqi i hojnie skropiła korzeniaki Dziadka. - Chcesz, żebym wrócił do twojej matki ululany i na mięk- kich nogach? — zaprotestowała głowa bez przekonania. Wzruszenie ramion, które, jeśli znasz się na rzeczy, mówi: I tak od lat jesteś beznogi. Matka Mathembe była wściekła. Zimny, milczący gniew, pa- lący mocniej niż jakikolwiek niepohamowany wybuch. To dla ciebie te pieniądze, dla adwokata Sharjaha - próbo- wała mimiką i gestami wyjaśnić Mathembe. - I nie pozwolę, aby mnie oskarżał, że nic nie uczyniłam, by odzyskać ojca. Matka jednak nie chciała tknąć pieniędzy. Nie powiedziała tego Mathembe, ale obawiała się, że córka zarobiła tę sumę sprzedając siebie, swoje własne ciało na ulicach Ol Tok. Ma- thembe zostawiła czytnik kart i futerał ze skóry na podłodze, po czym nadąsana poszła na piętro, do swego pokoju. Później, du- żo później, odwiedziła ją matka. W dłoniach trzymała mały, skó- rzany futerał kulek plazmy, z którego wyjęła kulę uśpionego ży- cia. I pokazała Mathembe, jak robić różne rzeczy, jak tworzyć istoty, wśpiewywać w nie życie i formować kształty, jakich nigdy dotąd nie widziała. Nauczenie się tego jest trudną sztuką. Nie przychodzi ot tak, na zawołanie. Nie jest jak coś, co wbija ci się w skórę za uchem, co dociera do mózgu, przenikając w czasie snu twój mózg aż do płatów czołowych. To infekcja, która roz- przestrzenia się po całym twoim ciele, komórka po komórce, mięsień po mięśniu, staw po stawie; boska pokora, dzięki której nigdy nie jesteś na tyle pewny siebie, by rzec: Wczoraj jeszcze te- go nie potrafiłem, ale dzisiaj już tak. To jak stopniowy przesięk pewności siebie do kości i krwi. Pod koniec pierwszego tygodnia Mathembe zarobiła na Rynku Ciał dosyć, by móc ozdobić ulubione buty z czarnej skó- ry małymi ceramicznymi dzwoneczkami. W górnym pokoju, skąpanym w świetle Naszej Pani Od Oszronionej Butelki Piwa obracała się, wirowała i pstrykała palcami pod muzykę z nie cichnącego nigdy radia, a małe, święte dzwoneczki dzwoniły: dzyń, dzyń. Zdobyła dla siebie miejsce. Ej, ty! Tak, ty, ty nic nie warty śmieciu, szumowino, zabieraj no stąd swoje cuchnące cztery litery i wynoś się gdzie indziej, to miejsce jest już zajęte. Zdobyła także imię. Idź do Dzwoneczka, nie możesz jej przeoczyć, róg Bella- donny i Lśniącej, dokładnie naprzeciw kafejki Tipsi, nigdy nic nie mówi i ma dzwonki przy butach. Nic, tylko podzwania, mo- że u niej jest coś nie tak, no wiesz (puk, puk znacząco palcem w skroń), ale ona ma w tych paluszkach przedziwną magię. Dzwoneczek, wszyscy ją znają pod tym imieniem. Stała się modna. Biżuteria, kochanie? Na Rynku Ciał, oczywiście. Gdzieś ty się uchowała? Owszem, to było wstrętne miejsce. Fatalne. Po- spolite. Wulgarne. Nieopisanie wulgarne. Dziś to zupełnie co innego, trzeba koniecznie tam zajrzeć. Widzisz to? Spójrz, to ży- je. Czyż to nie zdumiewające? Oczywiście, nie żyją długo, ale ma to również swoje plusy. To znaczy, możesz nadążać za modą. Miała idealny start, trafiła dokładnie w trend, który się wła- śnie pojawił. Okazją do powszechnego świętowania stał się fakt, że pochodzący z Ol Tok projektant żywotworów wygrał przetarg na utworzenie ciała dla kapitana Świętego Statku, które ten miał przyjąć podczas swojej zbliżającej się coraz większymi kro- kami wizyty. Syntetyczny wyrobnik, znający się na handlu, wolał postawić na spłaty procentowe za pełną eksploatację swojego wyrobu niż jednorazową wypłatę „do ręki" i miał rację. Kiedy tylko kapitan wyszedł ze zbiornika w tym ciele — szarmancko przystojnym (ale nie za bardzo), nieokreślonego koloru (by nie urazić przedstawicieli żadnej z ras), dobrze umięśnionym (lecz zarazem zmysłowym), rynek zalała fala plakatów z kapitanem Statku, masek kapitana Statku, biżuterii z kapitanem Statku, okładek na książki z kapitanem Statku, komputerów z kapita- nem Statku, wibratorów z kapitanem Statku, kubków z kapita- nem Statku, okolicznościowych kieliszków i butelek, podkoszul- ków z kapitanem Statku, kurtek z kapitanem Statku, nalepek na każdą możliwą powierzchnię z napisem Ja * kapitana Statku", ruchomych tatuaży z kapitanem Statku, przyborów toaletowych z kapitanem Statku, zestawów obiadowych z kapitanem Statku, naczyń kuchennych z kapitanem Statku, bielizny, gumy do żu- cia i markowego piwa ryżowego ze Strefy Wolnocłowej oraz Spe- cjalnych Regionów Ekonomicznych. W ciągu miesiąca projek- tant, nieprzyzwoicie bogaty, przeniósł się do nowej posiadłości bel air - na wzgórzu, z widokiem na rzekę rozległą niczym mo- rze. W ciągu miesiąca od jego przeprowadzki i zmiany życiowe- go statusu przepiękna posesja bel air poszła z dymem. Młodzi Proklamatorzy ze Wzgórz Fijjad starannie dobierali sobie sąsia- dów. A tymczasem w trzewiach Gungerabili, naprzeciwko ulicz- nej kafejki Dawki Robali, Mathembe Fileli osiągnęła niebagatel- ny sukces finansowy i zyskała rozgłos, idąc śmiało za trendami mody. Nie mogła replikować kul plazmy na tyle szybko, aby sprostać zarówno popytowi na własne zabawki, jak i homunku- lusy kapitana Statku. Rzecz jasna, wszystkie one miały się w cią- gu trzech tygodni rozpłynąć gdzieś w zakamarku jakiegoś domu w cuchnącą kałużę szlamu, lecz do tej pory moda na posiadanie przez każdą z prominentek miniaturowej kopii kapitana Statku machającego z przepastnego dekoltu do ich przyjaciółek z to- warzystwa niechybnie przeminie. Przez dwa tłuste tygodnie Ma- thembe zarobiła tyle, ile w ciągu poprzednich dwóch miesięcy. Dość, by zaspokoić marzenia adwokata Sharjaha o posesji na szczycie wzgórz Fijjad. On znał kogo trzeba i nosił odpowiedni pierścień, więc mógł mieć pewność, że jego bel air nie obróci się w jedną noc w pogorzelisko. I tak oto Dziewczyna Od Piwa Pięć Serc dotrzymała swego porozumienia z Mathembe. Nowe bóstwa zawsze z największą gorliwością pragną badać swe moce i ograniczenia. Nowi bogowie są najbardziej zazdrośni o własną boskość. I najpotężniejszym najmniej trzeba ufać. Opowieść o Mathembe i nacjonalistycznych jeńcach wo- jennych. Oto opowieść o tym, jak dobra łatwo uzyskane równie łatwo można stracić. Aby opowiedzieć ją właściwie, musimy się cofnąć do czasów, zanim jeszcze Mathembe i jej rodzina wprowadzili się do domu Faradjego przy Alei Latarni. Musimy się cofnąć do czasu strajku głodowego. By właściwie opowiedzieć o strajku głodowym, konieczne jest, byśmy się cofnęli do czasów, zanim jeszcze głowy buntowni- ków (lub głowy bohaterów, powyższe zróżnicowanie zależy, jak zawsze, od punktu widzenia) odwiedziły Chepsenyt, a ściślej rzecz biorąc, do dyskusji nad portretem Imperatora. Aby wyjaśnić przyczynę rozmowy nad portretem Imperato- ra, musielibyśmy się cofnąć o tysiąc lub więcej lat, do czasów, kiedy Imperium postanowiło zaprowadzić spokój w niedawno anektowanej, wciąż jeszcze niespokojnej prowincji zarzecznej, poprzez zasiedlenie jej lojalnymi, ciężko pracującymi, miłujący- mi pokój, prawymi i gorliwymi obywatelami Imperium. Jest to jednak historia Mathembe i nacjonalistycznych jeń- ców wojennych, a nie opowieść o Imperium i prowincji, Prokla- matorach i Spowiednikach. O tym można przeczytać gdziekol- wiek, mówi o tym każda dobra opowieść. To miejsce jest zare- zerwowane wyłącznie dla Mathembe. Jeżeli odejdziemy od niej na chwilę, by przedstawić tło, to tylko dlatego, byście mogli le- piej poznać jej życie i czasy. Gdybyście zobaczyli portret Imperatora, zapewne nie wy- warłby on na was większego wrażenia. Ujrzelibyście starego i bardzo małego człowieczka o oczach - pomimo kuracji odmła- dzającej - zapadniętych pośród głębokich fałdów skóry, ubrane- go w prostą białą jedwabną szatę i dzierżącego w dłoni ozdobny wachlarz. W pierwszej chwili pomyślelibyście, że wygląda bar- dziej jak małpa w ludzkim ubraniu, ale nie, natychmiast stłumi- libyście w sobie tę myśl, bo przecież to Imperator, człowiek ob- darzony mandatem Boga. Nawet jeśli ten Imperator był za swo- jego życia świadkiem, jak jego Imperium kurczy się z rozmiarów czwartej części powierzchni planety do małej grupki stref wol- nego handlu i jednej prowincji, której, z uwagi na to, że była ostatnia, trzymał się ze wszystkich sił. Imperatora sportretowano siedzącego w ogrodzie. Artysta starał się oddać aurę powagi i spokoju, emanującą z sylwetki Au- gusta Wielkiego - piasty koła, która skupia w sobie całą Wspól- notę Narodu. Symbole owego spokoju widać na portrecie i na- wet mniej bystry obserwator powinien je dostrzec. Artysta wszakże - choć wierny doktrynie proklamatyzmu mówiącej, iż przedstawianie ludzkich cech jest obrazą Boga - na tyle łagod- nie, na ile pozwalała mu jego artystyczna uczciwość, odzwiercie- dlił na obrazie zarówno siatkę głębokich zmarszczek wokół oczu, jak i zasuszone, małpie oblicze. Cóż jednak, nie o portrecie jako dziele sztuki miała być mowa — stanowi on, jako się rzecze, obraz boskiego pomazańca. Ważniejsze jest to, iż zgodnie z dekretem 9/936/332 podobizna Imperatora musi się znajdować na widocznym miejscu we wszystkich placówkach handlowych, społecznych, rekreacyjnych i politycznych. Włącznie z komnatami posiedzeń Metropolital- nej Rady Ol Tok, gdzie radni przed wygłoszeniem swych mów muszą każdorazowo wstać i pokłonić się z szacunkiem Wielkie- mu Imperatorowi, patrzącemu z Ogrodu Kontemplacji w Nefry- towym Mieście na drugim krańcu skażonych ziem, po drugiej stronie rzeki szerokiej jak morze i sięgającemu wzrokiem aż do komnaty posiedzeń w Ol Tok. Kiedy radni ugrupowania My Sami pod przywództwem Ade Janderambele odmówili wstania i poklonienia się Wizerunkowi, natychmiast zostali zawieszeni w sprawowaniu urzędów publicz- nych przez V. J. Shrih-Ghanddę, gubernatora mianowanego Prefektury Ol Tok, odkomenderowanego w trybie przyspieszo- nym przez władze Nefrytowego Miasta. Około tuzina proimpe- rialnych partii oraz popierający je praktycznie Proklamatorzy wyrazili chóralną aprobatę. Prawo było, bądź co bądź, prawem, mimo że sumienie religijne zakazuje wielu członkom bardziej fundamentalnych partii kłaniania się mętnookim wizerunkom. Zawieszeni radni niezbyt się tym przejęli, ba, zyskali na po- pularności i urośli wręcz w siłę na rosnącej fali oporu, która wdarła się w szeregi Spowiedników. Z całą godnością swoich urzędów pojawiali się na zebraniach przeróżnych komisji i ciał, do których zostali wybrani, by tam sprawować swoje funkcje, któ- rych wszakże równie uprzejmie jak bezwzględnie zostali pozba- wieni przez wyznających proklamatyzm zauszników gubernatora. Protesty, że demokracja - słowo zawsze służące tak wiernie tym, którzy potrafili się nim posługiwać w imię własnych interesów — jest wdeptywana w ziemię stopami bigotów, napotykały opór w postaci szeregów Proklamatorów z Rady, strzegących dojścia do drzwi komnat posiedzeń, stojących ramię przy ramieniu, z podobizną Imperatora w dłoniach i wskazujących na flagę Im- peratora z wizerunkiem serca na dłoni, rozłożoną w progu. - Przejdziecie po tym? No jak, przejdziecie? - pytali. Boski pomazaniec dla tych, którzy umieją patrzeć i widzą rozgrywki, do jakich używane są symbole i wizerunki, wydawał się żałosny mimo swoich ogrodów, mostów i wesołych letnich pawilonów. Były przy tym protesty. Oczywiście. Były demonstracje. Oczywiście. Byli zabici. Oczywiście. Zawieszeni w obowiązkach radni, choć pozbawieni dostępu do oficjalnych kanałów informacyjnych, rozpoczęli szeroko za- krojoną kampanię cywilnego nieposłuszeństwa, które pieniło się wśród Spowiedników z szybkością choroby wenerycznej. Od Gangerabili, Mittity i Rynku Leków oraz Dusz, Wzgórz Cmen- tarnych, poprzez miasta-sampany i pontonowe osady Kalćhe i Nadbrzeże, od przedmieść Kilimatinde i Ladywell, począł się niepohamowanie rozwijać na południe trend nakazujący odwra- cać portrety Imperatora - teraz nieco ogłupionego i być może odrobinę nostalgicznego wśród swoich genoformowych drzew - twarzą do ściany. W sklepach, szkołach, domach towarowych, kafejkach, restauracjach, klubach sportowych, na boiskach, w salach łaziennych, barach, salach telewizyjnych, szynkach, na stacjach kolejowych, w świątyniach i wyroczniach patrzyły na lu- dzi kartonowe plecy Imperatora. W historii demokracji - znów to słowo - rzadko istnieje coś tak niepopularnego, jak uchwała Rady, zgodnie z którą publicz- ne okazywanie braku szacunku względem wizerunku bądź imie- nia Imperatora miało być karalne. Wniosek przeszedł osiem- dziesięcioma ośmioma głosami, czyli dwoma więcej niż wymaga- na liczba. W tym celu trzej radni zostali w trybie pilnym odwołani z wakacji na szczęśliwszej stronie planety, a jednego przywiezio- no, wciąż jeszcze podłączonego do organicznych systemów pod- trzymywania życia, z Domu Zdrowia Świętego Lia Mulea. Stu siedemdziesięciu sześciu zawieszonych w swych czynnościach radnych ugrupowania My Sami nie wzięło udziału w debacie ani w głosowaniu. Policja Ol Tok, zawsze wykorzystywana do najgorszych za- dań, już po trzech dniach nalotów i inspekcji ogłosiła, że nie jest w stanie należycie egzekwować prawa. Biuro Prokuratora Prefektury, zasypane lawiną dokumentów i donosów, odmówiło prowadzenia dalszych spraw procesowych. Spowiednicy syczeli i puszczali bąki. Ade Janderambele i jego ludzie zostali przywró- ceni do pracy i na znak wielkiej radości przeniesiono ich bulwa- rami Ghiambeni i Keekorok oraz wzdłuż całego piętnastokilo- metrowego odcinka nabrzeża. Zwycięstwo! - brzmiał toast lagunowych partii z pobliskiego Kilimatinde. Zżerani przez upokorzenie radni Imperialni znaleźli ratu- nek w jednej z klauzul Przysięgi Gabinetowej (składanej w imię tego miłego, podobnego do małpy człowieczka z ogrodu, jako prawdziwego i wiernego reprezentanta stu szesnastu boro z Ol Tok, z czym nawet członkowie My Sami nigdy nie próbowali się spierać), zgodnie z którą radny, który z rozmysłem zaniedbywał bądź odmawiał wykonywania powierzonych mu, zaprzysiężo- nych obowiązków, mógł zostać postawiony w stan oskarżenia i ukarany grzywną. Zaczęła się fala procesów. Wezwani odmawiali stawienia się na przesłuchaniach. Stu siedemdziesięciu radnych z ugrupowania My Sami otrzymało karę grzywny w wysokości stu pięćdziesięciu ennów - ceny jednej lalki kapitana Statku, dzieła Mathembe, maksymal- ną sumę, jaką można było zasądzić. Siedemdziesięciu pięciu radnych odmówiło kategorycznie uiszczenia grzywny. I znów wbrew ogólnym przypuszczeniom siedemdziesięciu pięciu radnych skazano na uwięzienie w orga- nikach aż do czasu, kiedy zgodzą się uszanować prawo i zapłacić grzywnę. Zaczęły się zamieszki. Były ofiary w ludziach. Kolejne młode głowy pojawiły się w niszach Cmentarnych Wzgórz, gdzie nawoływały się i przygrywały na fletach gackolo- tom do wtóru prostytutki. Siedemdziesięciu pięciu na wpół zdrewniałych więźniów stanęło na małym, ogrodzonym podwórcu na tyłach podnisz- czonego Domu Praw. W pierwszym tygodniu pięćdziesięciu się ugięło i za pośrednictwem kredytów bankowych dokonało od- powiednich transakcji, po czym zostało uwolnionych z ciał orga- ników. Z początkiem drugiego tygodnia Ade Janderambele oznaj- mił, że wraz z dwudziestoma czterema przyjaciółmi odmawia je- dzenia, picia i przyjmowania jakichkolwiek środków wzmacnia- jących, dopóki nałożone na nich grzywny nie zostaną cofnięte, a wszyscy zawieszeni radni przywróceni do poprzednich funkcji. Dwa dni później rodzina Mathembe przybyła nocnym po- ciągiem - klasą osobową, bez posiłków - z Timboroa. Trwa czterdziesty szósty dzień strajku głodowego. Oto nad- chodzi Mathembe: w szortach, butach z czarnej skóry z dźwię- czącymi dzwoneczkami i w zapiętej kurtce z wielkimi kolorowy- mi logo korporacji międzynarodowych z krajów, których nie po- trafi nawet umiejscowić na mapie. Króciutko obcięte włosy ster- czą ledwie na centymetr, bo Rynek Ciał to miejsce gorące, peł- ne insektów i pasożytów. W mieszku dziewczyna ma kulki pla- zmy. Wystarczyło, że zobaczyła, jak się przedzierali przez tłum — niczym wielki balas, wydostający się z napęczniałych niepomier- nie trzewi - od razu wyczuła kłopoty. Zauważyła, jak wchodzą do kafejki Dawki Robali, gdzie jej Dziadek obecnie spędzał całe dnie, popijając raqi, oszukując w fili i wykrzykując niestosowne komentarze do wiadomości telewizyjnych. Mathembe nie wiedziała, jakie konkretne problemy przy- nosili ze sobą ci chłopcy, gdyż akurat stojący przed nią nastola- tek uniósł w górę puchate, zwinięte w kłębek stworzonko i zapy- tał: -Ile? Teraz nadeszła jej kolej. Nigdy w życiu nie widziała pary ta- kich zakapiorowatych bandziorów. Włosy zgolone niemal do gołej skóry i pokryte obscenicznymi ideogramami. Jednakowe kurtki i obcisłe spodnie. Buty na grubej, bieżnikowanej pode- szwie. Żywe futra na ramionach, skórzane pasy na nadgarst- kach. Kanciaste, podłe twarze. Jej ojciec hodował bardziej inteligentnie wyglądające truxy. - Zechciałabyś złożyć datek na rzecz Wojennego Funduszu Więźniów Nacjonalistycznych? - odezwał się trux numer jeden. Czytnik kart mrugnął do niej szarymi cyframi. - Wesprzyj biorących udział w strajku głodowym. To trux numer dwa. Dziwnie wysokie głosy. Mathembe wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się. Tego dnia sprzedała tyl- ko różowego zwijostworka. - No dalej, co z twoją lojalnością? Wesprzyj jeńców wojen- nych. Trux numer jeden rozciągnął wargi w uśmiechu. Mathembe zmarszczyła brwi. - Minimalna sugerowana składka trzysta ennów. Trux numer dwa, odkaszlnąwszy cicho, potulnie spuścił wzrok. Czubek jego wielkiego buta spoczywał lekko, lecz na tyle pewnie, by uniemożliwić ucieczkę, na małej, pełzającej gadzio- zabawce. - Powinnaś to uważać nie tyle za darowiznę, co za inwesty- cję - rzekł trux numer jeden, a jego partner opuścił stopę, zmieniając wijącego się stworka w kałużę tkanek i posoki. Trzysta ennów. Dwudniowy zarobek. Pieniądze, które oszczę- dziła dla adwokata Sharjaha. Trux numer jeden przykleił zielo- ną nalepkę na końcu zadartego noska Mathembe, zakołysał się i wybuchnął śmiechem, w czym po chwili zawtórował mu jego partner. Na plakietce widniał napis: „Ja <* Nacjonalistycznych Jeń- ców Wojennych". Nikt tego wieczoru nie wydawał się zbytnio zaskoczony, kie- dy przy stole, podczas posiłku, Mathembe wykonała nagły gest pięścią, skierowany od serca na zewnątrz, oznaczający wymusze- nie. Jej Dziadek uznał za zaszczyt możliwość opłacania się ugru- powaniu My Sami. Walka musiała się jakoś finansować. Wuj Fa- radje wzruszył ramionami. Była to cała jego obrona przed wszel- kimi nieprawościami tego świata — wzruszenie ramion. Matka wyraziła współczucie, kiedy Mathembe wyjaśniła, że w tym tygo- dniu nie przyniesie jej żadnych pieniędzy, ale wydawała się dziw- nie zrezygnowana. Hradu jak zwykle nie było z nimi przy stole; biegał z kolegami, grając w piłkę w globalnym rynsztoku, roz- pryskując polityczne slogany na ścianie wszechświata. Kiedy spożywali wieczerzę palcami, w radiu podano, że mija właśnie czterdziesty szósty dzień strajku głodowego i stan niektórych uczestników akcji protestacyjnej budzi poważne obawy. Pewnego lata na Chepsenyt spadła plaga ciem wampirów. Były to wielkie, miękkie, trzepoczące istoty o skrzydłach jak dro- gie kobierce — grubych i miękkich. Mimo upału letnich nocy pa- ni Fileli pilnowała, aby o zmierzchu zamykano starannie wszyst- kie okna i okiennice. Nikt nie mógł wychodzić na zewnątrz, jeże- li nie miał na sobie dostatecznej ilości moskitiery ochronnej i woalek. -Jedno ukąszenie jest niegroźne. Trochę tylko zapiecze, no i nieprzyjemna jest świadomość, że miękka skrzydlata istota wypija krew, choć to w rzeczywistości nic specjalnie przykrego — tłumaczyła matka przerażonej Mathembe. - Ale nawet jedno ukąszenie to już zbyt wiele. Bo skoro posmakują krwi, będą wra- cać, raz za razem, dopóki nie wysączą cię do cna. Oni też mieli szerokie bary. Uśmiechy jednakowo sztuczne. Szorty opięte tak, że ciaśniej już nie można. Żądania identy- czne. - Sugerowany minimalny datek ... Nie miata trzystu ennów. A ile miała? Siedemdziesiąt siedem ennów. Brzęk, brzęk, drobniaki. Spójrzcie. Widzicie? O tu, na czytniku. Te cyferki. Nie można skłamać, choćby się nawet chciało. Siedemdziesiąt siedem, może być. Wzięli wszystko, nawet drobne. Trzy razy. W trzy tygodnie. Sześćdziesiąt dni strajku głodowego. Przybycie władz zawsze dawało się odczuć na Rynku Ciał, zanim jeszcze dokonało się fizycznie. Poszeptywanie w tłumie. Odwracanie głów w wiadomą stronę. Wolna, ale zauważalna osmoza populacji w stronę przeciwną. Pewna zaraźliwa nerwo- wość, przesadne przejście z normalności w stan czegoś nienor- malnego. Dawka Robali odkurzył portret stareńkiego Imperato- ra, który trzymał za skrzynkami piwa na tyłach baru i powiesił na ścianie. Promienie białego światła przecięły zatęchły mrok alejek. Dwóch policjantów - zupełnie innych niż tłuste, patetyczne Ki- minini i Kimilili. Młodzi, poważni zawodowcy. Oddani prawu. Ich eskortę stanowili trzej żołnierze z tornistrami bojowymi i bronią. Promienie biły z naramiennych reflektorów. Coś sprawdzali. Mathembe poczuła głęboko w żołądku ukłucie stra- chu, jak zapowiedź nadchodzącej śmierci. Zatrzymali się przy kontuarze Dawki Robali. Wycierał szklanki, a tamci sprawdzali papiery. Dawka Robali dostrzegł Mathembe skuloną po drugiej stronie alei i mrugnął: zmykaj. I wtedy omiótł ją promień reflektora. Obnażające Światło Boga, przed którym nie ukryją się żadne sekrety ani pragnienia. — Masz jakiś dokument tożsamości? Podała czytnik. Spirale materiału genetycznego połączone z polimerami tworzyły aparat nadający się wyłącznie dla swego właściciela. Wyższy, grubszy policjant włożył czytnik do jakiegoś piszczącego urządzenia. — Dziękuję, panno Fileli. To wszystko. Ach. Omal zapo- mniałem. Mogę zobaczyć pani zezwolenie na prowadzenie dzia- łalności handlowej? Zupełnie jakby dostała w plecy czymś wielkim i nieskończe- nie ciężkim. Może planetą. Jej płuca zapomniały o oddychaniu. Serce zapomniało, że powinno bić. Mózg łupał jak gong Prokla- matora. Sięgnęła niezdarnie do sakiewki i wyjęła postrzępiony kawałek papieru. Był to rozkład jazdy autobusów z Gangerabili do Keekorok. Zwykła dywersja, nic więcej. Wyższy, grubszy policjant rozłożył kartkę. Gdy na jego po- ważnym, profesjonalnym obliczu pojawiły się zmarszczki zatro- skania, Mathembe rzuciła się do ucieczki. W lasach otaczających Chepsenyt uciekała przed swoją jaź- nią w intymne rozważania o Bogu. Biegała też, ale nigdy dotąd nie biegła tak jak teraz. Kiedy pohukujący, ryczący i chichoczący członkowie Czynnej Komórki Bojowej Ukerewe deptali jej po piętach, mogła przegonić samego Boga, ale nawet przed nim nie uciekała równie rączo, jak z Rynku Ciał przed żołnierzami. - Zatrzymać ją! Zatrzymać tę dziewczynę! Zatrzymać! Ludzie rozstępowali się przed nią, widziała ich twarze - drobny, filuterny uśmiech, drgnięcie oczu. A zaraz za nią żołnierze. Omija stragany obwieszone rozwijającymi się z wolna tłusz- czowcami. Przeskakuje nad plastikami z wyłożonymi na nich rzadkimi organami. Uchyla się przed stoiskami z książkami i budkami z seksobwodami. Przeciska się przez rzędy wieszczą- cych głów, budząc je z rajskiej drzemki. A zaraz za nią żołnierze. Biegła zadyszana ze strachu, ze zmęczenia, ze świadomo- ścią, że jak ta niska kobieta, ta niska, muskularna kobieta, która ją goniła w lasach Timboroa, ta, która nazywała ją dziewuszką, tak i ona nie jest szybsza od tych ludzi ani od samonaprowadza- jącego pocisku. Czy to będzie bardzo bolało? Czy w ogóle bę- dzie bolało? Czy stanie się szybko? A może powoli? Czy będzie widziała, jak jej kręgosłup, płuca i małe płaskie piersi rozbry- zgują się w strudze kości, tkanek i krwi? Skręciła w alejkę tak wąską, że ściany biostruktur stykały się nad jej głową. Chwyciła ją jakaś ręka. Kanciasta twarz ostrzyżo- nego najeża chłopca wyszczerzyła się obleśnie. - Teraz córeńko widzisz? Warto było, że tak powiem, zain- westować? Rozsądnie było się upewnić, że masz opłacone skład- ki ubezpieczeniowe. Dłoń pogładziła ją po policzku. Osiłek wydął wargi w drwią- cym geście współczucia. A potem ją puścił. -Jazda. Zmykaj. Uciekaj. Zostaw to dużym chłopcom. Wielka tłusta dłoń odepchnęła dziewczynkę. Wojskowe bu- ty plaskały na zalanych moczem i posoką kostkach bruku. Bli- sko. Coraz bliżej. Mathembe obejrzała się. Uśmiechnięty chło- piec zniknął, ale ulica wypełniła się okrzykami, skowytem Wid- mowych Chłopców, grzmotem dłoni bębniących o ściany. Po- biegła dalej. Z tyłu za nią, wzmocniony przez akustyczną archi- tekturę wnętrza Gangerabiłi huk wystrzałów; ostre, płaskie dźwięki biobroni użytej w zasadzce. Domy rosły tu tak blisko, że musiała odwrócić się bokiem, by się przecisnąć. Co za upiorne miejsce na śmierć, pomyślała, wciśnięta pomiędzy dwie ciepłe, pulsujące ściany, które wkrótce złączyły się w jedną. Droga ucieczki przeszła w wąską, trójkątną szczelinę w miejscu, gdzie ściana stykała się z brukiem. Szlochając ze strachu i wyczerpa- nia, Mathembe położyła się na brzuchu, opierając na koniusz- kach palców. Nie słyszała już za sobą tupotu kroków. Ani odgło- sów palby. Nie słyszała nic, z wyjątkiem dudnienia własnego ser- ca, które zdawało się pulsować w rytm trawiącego Gangerabiłi gigantycznego, ważącego bilion ton raka. Przesuwała się do przodu, pełznąc mrocznym tunelem poprzez serce umierające- go boro, dopóki szczelina nie rozszerzyła się w korytarz, a na- stępnie w wąską krętą alejkę - wąwóz ciągnący się ku górze, aż do spiczastych dachów najeżonych oknami, o wiele kilometrów ponad głową dziewczyny. Wiadomości radiowe. Strajk głodowy, dzień sześćdziesiąty. Połączony patrol wojska i policji, dokonujący rutynowej kontro- li w poszukiwaniu nielegalnych handlarzy ulicznych na Rynku Ciał Gangerabili, zaginął bez wieści podczas pościgu za podej- rzanym. Po żołnierzach nie został żaden ślad. Nawet jeden mały re- flektorek. Minął tydzień, zanim Mathembe mogła powrócić do tuneli. Symulowała chorobę - w tunelach wciąż szalały bardziej lub mniej groźne choróbska. W intymności swego pokoju, w sanktu- arium swego serca wściekała się na Piwną Dziewczynę. Nie chcę w tym brać udziału, nie chcę, jak śmią mi to robić, mnie, która nie chce mieć z nimi nic wspólnego? Żaden bóg nigdy nie tolerował względem siebie gniewu śmiertelników. Kiedy Mathembe wróciła, wciąż jeszcze dymiąca nie ukierunkowanym ściślej gniewem, stwierdziła, że Dawka Ro- bali patrzy na nią inaczej; jego spojrzenie mówiło: Teraz na- prawdę jesteś jedną z nas. Tak samo popatrzyli na nią osiłkowie, kiedy przeszli obok pewnym krokiem. Z promiennymi uśmiechami, odsłaniając śnieżnobiałe zęby, odsunęli dłoń Mathembe, w której trzymała czytnik płatniczy. - Nie potrzeba więcej składek, dziękuję - rzekł ten, który zdawał się wykorzystywać limit słów przysługujący im obu. - Po- traktuj to jako inwestycję na rzecz rozwoju stosunków między- ludzkich. Przykleił Mathembe do nosa zieloną plakietkę z serdusz- kiem, a kiedy ją zerwała, nalepił jej drugą na pośladku. Śmiejąc się i kołysząc, odeszli tam, skąd przyszli, w opiętych szortach, ze sterczącymi, kanciastymi pośladkami i potężnymi barkami owi- niętymi żywym futrem. A Mathembe stała, jakby ci piękni, uśmiechnięci chłopcy przytrzymywali ją i powoli, z zadowole- niem, gwałcili politycznie. Taka jest właśnie historia Mathembe i Nacjonalistycznych Jeńców Wojennych. Z powodu strzelaniny nie przespała nocy i gdy leżąc przy- słuchiwała się sporadycznym strzałom Wojowników Losu, na które odpowiadało brutalne staccato ciężkiej broni żołnierzy, uświadomiła sobie, że najpierw Hradu w swoim łóżku po zacie- nionej stronie pokoju, potem matka na górze, następnie zaś Fa- radje i głowa wirująca jak demonietoperz w Śnieniu, a wreszcie wszyscy inni mieszkańcy Alei Latarni oddychali w tym samym co ona rytmie. Na Keekorok rozbrzmiał huk głośnej palby, a rano, kiedy ceramiczne dzwonki Mathembe dźwięczały w rytm jej kroków, gdy przemierzała tłum, ujrzała na rogu Keekorok trzy nowe drzewa i Mamę Ngee przed poczerniałą skorupą kiosku z gaze- tami. Małe drzewka, małe i pokrzywione, prawie można by je przeoczyć, gdy idzie się w zamyśleniu nad kolejnym dniem, ko- lejnym ennem, a gdy Mathembe tak patrzyła, patrzyła, patrzyła na drzewa skręcone w powolnej roślinnej agonii, przed jej oczyma pojawiły się wizje tak straszne, że czym prędzej odegna- ła je od siebie, ledwie tylko wzbiły się w górę pośród burzy skrzydeł. Jesteśmy nieruchomi, my trzej, przyłącz się do nas na chwi- lę, na zawsze. Gałęzie sięgające ślepo, wysuwające się, przebijające oczo- doły hodowcy traixów, pana Kahamegi. Mała kobieta zbiega po zboczu, potyka się i zsuwa w kierun- ku dachów Timboroa. Jej śladem niknie pocisk. Pocisk... Podmuch wiatru poruszający napiętymi strunami głosowy- mi w głowach zdrajców. Płonący trux, pędzący uliczkami jej wspomnień. Trzy drze- wa przytrzymują ją jak kamień w wielkiej rzece dusz, ludzi prze- chodzących obojętnie Bulwarem Keekorok, podczas gdy one za- dają to jedno, jedno jedyne pytanie, którego nie ośmieliła się wypowiedzieć sama. Czy naprawdę wierzysz, że on żyje? Istnienie, jantyczna nauka mistagogiczna, nie jest ciągłym balansowaniem na skraju przepaści góry woli bożej, gdzie w ot- chłani czeka całkowita zatrata siebie. Istnienie to dolina otoczo- na wysokimi górami, wśród których wiedzie wiele ścieżek. Życie, które jest więcej aniżeli egzystencją - w czym zgadzali się zarów- no Proklamatorzy, jak i Spowiednicy - jest pielgrzymką poprzez dolinę woli bożej, przez którą zmierzamy, posiłkując się rozlicz- nymi drogowskazami. Wydarzenia, ludzie, miejsca, znajomości. Narodziny, wesela, zgony. Ojcowie, przyjaciele, kochankowie, domy, uczelnie, więzienia. Migrujemy, płyniemy, przesuwamy się w ich kierunku, na wskroś, a także wokół nich. A może... życie jest rzeką, przetykaną wirami zbiegów oko- liczności, tworzącymi się wokół olbrzymich głazów rzeczywistości? A może... życie jest kontinuum czasoprzestrzennym, a lu- dzie, miejsca, okoliczności - masami gwiezdnymi, z którymi łą- czy nas nieodparcie siła przyciągania? Niezależnie od odpowiedzi, jeśli taka w ogóle istnieje, pyta- nie, jakiemu Mathembe musiała stawić czoło na Bulwarze Ke- ekorok, zmieniło nieodwracalnie ścieżkę jej życia, kierując ją w stronę stadionu Bujumbura. Burzliwe czasy rozsławiły park daleko poza dystrykt, w któ- rym się znajdował, poza miasto, a nawet poza krainę — rzucał cień na sumienie całej planety. Mathembe przybyła, kiedy włączono całą baterię reflekto- rów - gorące, białe światło. Okafelkowany plac przed stadio- nem, gdzie w czasach sportowej chwały Bujumbury uwijało się tysiąc jeden koników oferujących pokątnie bilety, handlarzy ja- dła, sprzedawców wina i ulicznych artystów, którzy ongiś lśnili jasnym blaskiem sławy, przygasłym teraz, jak przedmieście Khirr, piekła Proklamatorów. Migoczące ognie koszy, luźne konstelacje ogników. Postrzę- pione sztandary poruszały się w dymie ognisk; gniewne słowa, rozszarpane i porozrywane. Metaliczne uderzenie. W chwilę po- tem rozbrzmiał kontrapunkt z dzwonków i cymbałów. Rozległy się głosy. Imiona. Nie kończąca się mantra imion. Ciała tłoczące się wokół niej, popychające ją ku lśniącej bramie i pojazdom wojskowym. Ludzie Imperatora byli mrocz- nymi sylwetkami na tle bijącego z wewnątrz blasku. Ktoś zderzył się z Mathembe. Odwróciła się i dostrzegła zakapturzoną twarz. Białą twarz. Poskręcaną, stopioną twarz, jakby ulepioną z gliny i rozdartą palcami. Demon. Mathembe uciekła. Zdyszana prze- dzierała się przez tłum w kierunku przystanku tramwajowego. Drżenie nie ustało, dopóki nie znalazła się o dwa kroki od Gan- gerabili. Wróciło do niej jedno z najsilniejszych wspomnień z Chep- senyt. , Jesteś jeszcze za mała - orzekła matka Mathembe - to nie książka dla dzieci". Dziewczynki nie zdołało to przekonać i pewnej nocy, kiedy matka i ojciec wyszli napić się wina z przyjaciółmi na placu Drzewa Założyciela, na cześć nowo narodzonego dziecka, wy- niosła z ich sypialni książkę przypowieści religijnych, założyła czytnik za ucho i przycisnęła przewodniki do skroni. Tej nocy, aby zasnąć, potrzebowała środków uspokajających, a dopiero w miesiąc później przestała budzić się z krzykiem z koszmar- nych snów o Nyakabindi, złu zamieszkującym wulkaniczne wy- sepki na dnie morza południowego. Podczas jazdy tramwajem czar bębnów, śpiewu i czystego białego światła prysł. Twarz, którą Mathembe wcześniej ujrzała, nie była obliczem demona, lecz maską pogrzebową. Ich zdefor- mowane, bezokie spojrzenia obserwowały przebieg jej dzieciń- stwa z haków na ścianach pokoju wspomnień. Ona również raz ją założyła, kiedy Dziadek odszedł w Snienie. Ich obwody symu- lowały wspomnienia umarłych, uspokajając nosiciela półmrocz- ną poświatą pamięci. Maska przed stadionem została przero- biona w taki sposób, aby emanować w zbliżeniach twarzą w twarz przejaskrawione emocje gniewu i straty, czego Ma- thembe doświadczyła na własnej skórze. Fizyczny szok zupełnie ją zmroził. Pamiętała starą legendę, którą opowiadał jej Dziadek; była to historia z rodzaju opowiadanych przez kogoś, kto znał kogoś, kto znał ludzi biorących w niej udział albo obecnych na miejscu zdarzenia. Różne warianty tej historii można spotkać w każdej osadzie i każdym większym boro, przy czym wszystkie bez wyjątku uznają za prawdziwą tylko swoją wersję. W każdej z nich główną posta- cią jest stara kobieta, której ukochany mąż odszedł w Śnienie po wielu latach oddania i miłości. Stara kobieta, zrozpaczona, sporządza maskę żałobną, ale kiedy okres żałoby dobiega koń- ca, odmawia jej zdjęcia i odwieszenia na haku. Wspomnienia, jak mówi, są zbyt cenne, nie może się ich pozbyć, jeszcze nie, pragnie pobyć z nimi jeszcze przez pewien czas. I tak oto nadal nosi maskę, a dni zmieniają się w tygodnie, te z kolei w miesią- ce, jej rodzina i przyjaciele sugerują, aby wreszcie zdjęła maskę, ale ona uparcie za każdym razem powtarza: Dajcie mi pobyć z nim jeszcze trochę, tylko trochę, jestem stara i jedyne co mam, to wspomnienia. Nadchodzi wszakże dzień, kiedy pamięć ukochanego oblicza się zamazuje, a głos traci na wyrazistości i wtedy kobieta mówi: Tak. Teraz mogę żyć własnym życiem, od- budować to, co z niego zostało. Pójdę dalej własną drogą, sa- motnie. Zdejmę maskę. Lecz kiedy chce ją zdjąć, okazuje się to niemożliwe. Maska złączyła się z jej ciałem, zrosła się z nim. Sta- ły się jednością. Kobieta nie może jej zdjąć, choć tego pragnie. Odwiedza rodzinę, przyjaciół, lekarzy, uzdrowicieli, specjalistów i świątobliwych mężów, ale choć ciągną, usiłują ją odciąć, usu- nąć zabiegami medycznymi i modlitwami, ich wysiłki spełzają na niczym. Kobieta zyskuje przydomek Pani Maska. Przestaje wychodzić. Przestaje widywać się z ludźmi. Zamyka się w swoim domu i opuszcza go tylko nocami, kiedy na widok jej żałobnej maski pierzchają dzieci i zakochane pary. Znika z życia społecz- ności. Przechodzi do legendy. Dopiero kiedy ludzie zaczynają stawać się podejrzliwi, zaniepokojeni faktem, że w jej domu od dłuższego czasu nic się nie porusza, nikt nie zapala światła ani nie włącza radia, kilku odważnych mieszkańców decyduje się wyważyć drzwi. Znajdują kobietę martwą na podłodze, w masce na twarzy. Podchodzą i zdejmują ją z jej twarzy zupełnie łatwo, bez najmniejszego problemu. Czy to wszystko? To już koniec tej historii? Nie. Jeszcze nie. Teraz będzie najlepsze. Mocny akcent na zakończenie: kiedy zdejmująjej maskę, bledną nawet najodważ- niejsi spośród mężczyzn i kobiet. Twarz pod maską nie jest twa- rzą starej kobiety. To oblicze jej dawno zmarłego męża. Te mityczne głosy, które zawiadują naszymi dniami i długi- mi, mrocznymi nocami. To była legenda. A oto morał; choć znany wszystkim od za- wsze, przez każdego rozumiany inaczej: Zanim zadasz pytanie, zastanów się, czy naprawdę chcesz znać odpowiedź. Nocą jakaś wędrowna dusza spragniona błogosławieństwa zostawiła puszkę piwa w formie datku dla świątyni Zanzana Be. Niektóre mniej bogobojne duszyczki wypiły ryżowe piwo, zgnio- tły puszkę i postawiły ją, bez odrobiny szacunku, na głowie świę- tego. Gwałtowniejszy podmuch wiatru, który powiał pod Gange- rabili, strącił puszkę i pchnął grzechoczącą po bruku wprost pod stopy Mathembe. Piwna Dziewczyna zerknęła na Mathembe Fileli. Ta wie- działa, kiedy otrzymuje wiadomość od Boga. Podniosła puszkę, usiłując odcyfrować widniejący na niej napis w nowomowie. Pięć Serc Serce Dobrej Zabawy Serce Kordialności Serce Hojności Serce Przyjaźni i Koleżeństwa Serce Odwagi Puszka zabrzęczała na bruku, tocząc się w głąb Rynku Ciał. Dawka Robali uniósł wzrok znad kontuaru i ujrzał, że Mathem- be odeszła. Jej niepokój wzrastał z każdym krokiem, w miarę jak się zbliżała do stadionu Bujumbura. Rozłożyła kartkę, przeczytała, złożyła, włożyła do sakiewki, wyjęła, rozłożyła, przeczytała, po- nownie złożyła, wsunęła do sakiewki, znów wyjęła, znów rozłoży- ła, przeczytała. Szukam ojca. Nazywa się Kole Fileli. Dzienne światło na wielkim placu zwiększało dystans mię- dzy kształtami i siłami poprzedniej nocy. Dystans nie jest już du- ży ani tym bardziej groźny. Pod poszarpanymi, pomalowanymi sprajem sztandarami manifestowali protestujący. Członkowie różnych sekt bez przerwy wyśpiewywali nazwiska zaginionych. Pod zakapturzonymi szatami - maski pogrzebowe, ale zwyczaj- ne, nieszczególne, takie, które można w każdej chwili zdjąć i od- wiesić na ścianę. Wskutek jakiejś sztuczki koliste ściany stadionu zdawały się sięgać po Mathembe, aby wciągnąć ją przez otwartą bramę do wozów pancernych strzegących wejścia. Obawa. Kulka papieru w dłoni dziewczyny zwilgotniała od potu. Żołnierze nawet na nią nie spojrzeli, kiedy szła między nimi do tunelu. Wzdłuż łukowatego przejścia stali rzędem ci, którzy popełnili pomniejsze wykroczenia wobec Imperatora. Mathem- be drgnęła na widok półkobiety - nagiego ciała od pasa w górę, od pasa w dół przeistoczonego w sękaty pień, wczepiony mocno korzeniami w beton. — Zjeżdżaj stąd, ty mała dziwko — warknęła półkobieta. Mathembe właśnie myślała, czyby nie rozłożyć swojej kartki. Odsunęła się, serce ją zakłuło. Przeszła w stronę przystojnego, młodego mężczyzny o tak imponujących mięśniach, że aż chcia- ło sieje pogładzić. Nagle jakaś dłoń schwyciła ją za ramię. Twarz w żałobnej masce zbliżyła się do jej twarzy. - Zostaw ich w spokoju. Ledwie spojrzą na ciebie, a już my- ślą, jak cię wykorzystać. Mogą przekupić strażników, skrócić so- bie wyrok. Nie podchodź zbyt blisko, zwłaszcza do tego pierw- szego, to prawdziwy skurwiel. Doniesie na ciebie, uda, że jesteś jego wspólniczką, oskarży cię o wszystko, co mu ślina na język przyniesie, dla samej przyjemności ujrzenia, jak ktoś zajmuje je- go miejsce. A ta dziewczyna, widzisz ją? — Zamaskowana postać (mężczyzna, święty, duch?) wskazała dziewczynę w wieku Ma- thembe, z kaskadą wspaniałych czarnych włosów. - Dali jej pięć tygodni tylko za to, że powiedziała, że się z nim solidaryzuje. Le- piej zostaw ich w spokoju, słyszysz? Po twarzy pięknowłosej dziewczyny spływały łzy, ściekały po jej piersiach o kształcie półksiężyców i pobrużdżonym, sękatym, szorstkim pniu niżej. Mathembe wyszła na skąpany w słonecznym blasku stadion. Otworzyła dłoń i upuściła karteczkę na ziemię. Ogromny stadion wypełniały niezliczone rzędy ludzkich drzew. Tysiące... tysiące... Spodziewała się dziesiątków, tuzinów, może nawet setek. Ale tysiące... Zeszła po stopniach pomiędzy rzędami siedzeń do amfite- atru. Gałęzie osłaniały ją, ocieniały. Przeszła wzdłuż pierwszego rzędu, zdumiona, osłupiała jednolitością drzew. Pnie. Gałęzie. Konary. Pnie. Gałęzie. Konary. Pnie. Konary. Gałęzie. Pnie. Ko- nary. Gałęzie. Wyciągnięte ręce potępionych unosiły się koliście nad jej głową, łaski, łaski, Mathembe Fileli, łaski, łaski, dziecko, laski, łaski. Biegła szybciej. Szybciej. Ten człowiek klęczący na podłożu mchów z rękoma unie- sionymi w geście błagania? suplikacji? bezsilnego gniewu? Ten człowiek z rękoma oplecionymi wokół zdeformowanego pnia, trący policzkami o szorstką korę, dopóki nie pociekła krew; ta niechlujna sterta biolamp, butelek piwa i czekolady; to dziecko siedzące w rozwidleniu dwóch gałęzi, kopiące piętami; te ikony: medale, monety i zużyte karty wbite w pnie, gałęzie pomalowa- ne na barwy wyimaginowanego kraju — czarno-srebrno-zielone. I tak dalej i dalej, bez końca rzędy, tyle rzędów, niezliczone szpalery, zbyt wiele, by zmierzyć je wzrokiem, tyle gałęzi, pni, konarów; gałęzie, ludzie w kapturach, płaczące maski, wszystko wiruje i zaciera się w zamęcie wrażeń; jest ich tak wiele, tak wie- le, skąd mogłaś wiedzieć, jak mogłaś stwierdzić. Mogła je minąć, to mogło być pierwsze z drzew w pierwszym rzędzie, ale skąd mogła to wiedzieć, skąd ktokolwiek z nich mógł wiedzieć; po- winna zawrócić i sprawdzać je jedno po drugim, przez cały dzień, w razie konieczności oglądać każde pojedyncze drzewo, usiłując wydobyć chociaż wspomnienia, cień tożsamości z kory, gałęzi i drzew, ale było ich tak wiele, tak wiele, a każde z nich mogło być przecież ... Jej ojcem. Upada. Upada. Naprzód. Zbyt wiele. Zbyt wiele. Mathembe zwija się w kłębek, przyjmuje pozycję płodu. Drzewa unoszą nad nią swoje gałęzie. Błogosławieństwo. Maski i szaty przedzierają się bliżej i bliżej. Słyszy kroki. Szelest odzienia. Powietrze wydychane przez kogoś, kto się nad nią pochyla. Słyszy wdech, wilgotne cmoknięcie rozchylanych warg na moment przed tym, jak padną pierwsze słowa. - Nic ci nie jest? - Szukasz kogoś? - Oczywiście, że kogoś szukasz. Wszyscy kogoś szukamy. W przeciwnym razie po co miałby tu przychodzić ktokolwiek przy zdrowych zmysłach. - To twój pierwszy raz? Ze mną też tak było za pierwszym razem. Pierwszy raz tutaj... Posłuchaj mnie uważnie. Możesz po- myśleć, że jestem jak te ciemne staruchy, które przychodzą tu codziennie przez rok albo nawet dłużej, aż stają się równie po- marszczone i zdeformowane jak te drzewa. A może nawet bar- dziej. Nie, byłem tu dziewięć razy. A raczej, to moja dziewiąta wizyta. Mathembe uniosła wzrok, aby zobaczyć, co tak gwałtownie przerwało jej udrękę. Ukląkł między nią a słońcem. Długie, miękkie fale włosów wpadały mu wciąż do oczu, a on odgarniał je na próżno wielki- mi, niezdarnymi dłońmi. - Kamienie. Wstał i podał wielką, bezużyteczną dłoń, pomagając Ma- thembe się podnieść. - Musisz uważać na kamienie. Czasami, jeśli wiedzą, że zo- staną skazani, biorą kamyk albo bryłkę bruku i piszą na niej swoje imię. Trzymają ten kamień, gdy strażnicy ich rozbierają i odrutowują w przebieralniach tam w dole. Trzymają, gdy wy- prowadzają ich tunelem drużyn do miejsca zasadzenia, a kiedy ich zakopują, próbują upuścić kamyk, żeby pozostał jakiś, choć- by drobny, ślad ich tożsamości. Jeżeli poszukasz, możesz znaleźć je ukryte wśród kamieni. Imiona tych, którzy zniknęli. Chodź. Patrz. W zagłębieniu gałęzi drzewa błyszczała biała szklana kostka. Czarna węglowa kursywa, mocno wyblakła od wiatru i deszczu. Imię. Historia. Tożsamość. Oto kim byłem. Pamiętajcie mnie. - Czasami nie zdążą upuścić kamienia, wówczas on także zostaje uwięziony. Bo widzisz, to nie działa na kamienie. Ani na zęby. Wiedziałaś? Pośrodku każdego człowieka-drzewa zawsze widać zęby. Nietknięte, idealne, uwięzione w drewnie. Jest w tym coś, ale nie potrafię powiedzieć, co. Nawet nie potrafię oddać temu wszystkiemu sprawiedliwości. Mathembe oszacowała, że musi być jakieś dziesięć, może dwanaście lat starszy od niej, a jednak w jego zachowaniu, spo- sobie używania wielkich, bezużytecznych dłoni, kryła się jakaś wielka, niemal dziecięca naiwność. - Dla mnie to coś jakby alegoria. Ale ona mówiła, że dla mnie wszystko jest alegorią. Alegorią przerażającą w swoich im- plikacjach: może jeśli zęby są nietknięte, to dusza także? Uwię- ziona wewnątrz. Pochowana w drewnie, ślepa, głucha, nieczuła. Żywa i świadoma, ale niezdolna do wydostania się na zewnątrz. A my nigdy się nie dowiemy. Bo niby skąd? Jak mogliby się z na- mi skontaktować? Przestań Ghavra, sam siebie straszysz. Wybu- jała wyobraźnia. Stale mi to powtarzała, stale i wciąż mówiła, że mam wybujałą wyobraźnię. Przepraszam, czy ciebie również wy- straszyłem? Przepraszam. No to do zobaczenia. Mam nadzieję i nie mam, że znajdziesz to, czego szukasz. To miejsce wzbudza takie mieszane odczucia. Rozstali się, ruszając w przeciwnych kierunkach wzdłuż przeciwległych rzędów. Mathembe szukała białych kamieni z imionami aż niebo pociemniało i jeden po drugim rozjarzyły się szeregi reflektorów, zalewając wnętrze stadionu Bujumbura potokami białego światła. Przyszedł tam następnego dnia, ale ominął rząd, wzdłuż którego posuwała się Mathembe. Potem nie widziała go przez trzy dni. Do tego czasu uświadomiła sobie, że szukała nie tylko białych kamieni, ale również kątem oka także i jego cienia. Pią- tego dnia spotkała go na przystanku tramwajowym i zdumiała się mocą uczucia, jakie nią owładnęło, kiedy ją rozpoznał. Tego dnia pracowali razem; przy wtórze grzmotu łopat śmigłowców chodzili wzdłuż rzędów potępionych więźniów. Ghavra. Imię Proklamatora. Ghavra był poetą. Nie jakimś tam poetą, lecz poetą jangada. Nie jakimś tam poetą jangada, ale proklamatorskim poli- tycznym poetą jangada. Nie jakimś tam politycznym poetą jangada, ale proklama- torskim politycznym poetą jangada. Mathembe dowiedziała się o jangada z radia Faradjego. A raczej z reakcji Faradjego na podawane przez radio wiadomo- ści. Pierwsze, łagodne brzmienie perkusji, brzęk gitar, dźwięk kciukopianów - i wuj z nietypowym dla siebie wybuchem wście- kłości zrywał się z zapadniętego fotela, by zmienić rozgłośnię. - Cholerne okaryny! Nigdy nie słyszała więcej niż kilka wstępnych taktów, nie po- trafiła więc stwierdzić, czy oskarżenie było usprawiedliwione czy nie. Jangada: biały wiersz, ekstatycznie improwizowany pod mu- zykę. Ludzie z szałasów nad rzeką płodzili je z nędzy i niedostat- ku, rodzili je w dziczy pośród perkusji, surdu i tabla, na których robotnicy portowi akompaniowali ich nie kończącym się pie- śniom, odnajdowali w rytmie anioły i halucynacyjną poezję wspólnotowej apoteozy. Ale pozostawał on w rękach dyletantów z klasy średniej - uzurpatorów i deformatorów z wszelkiego ty- pu glinianonogich mediów — którzy nadali mu taki sam status intelektualny, jak graffiti Widmowych Chłopców na tramwajach i truxach jedną porę temu. Istniało poważne niebezpieczeń- stwo, że jangada stanie się modą. Wszystko, co traci swe korze- nie, usycha i więdnie: prawda wędrownych wajangada chodzą- cych od jednej kafejki do drugiej wzdłuż Corniche i Podjazdu Nadrzecznego schlebiała turystom w zamian za parę drobnych lub małe piwo. Nadejście politycznej jangady miało przynieść wyzwolenie muzyki ze szponów burżuazji i powrót do jej plebej- skich korzeni jako pieśni uciskanych. Ta nowa wajangada pre- zentowana była przy bioluminescencji i płonących kubłach na śmieci, na rogach ulic, przy kafejkach dla kierowców tramwajów i w barach robotników, a mieszkańcy nadrzecznych szałasów drapali się po głowach i wzruszali ramionami na to, co potrafiły z nimi uczynić tak wzniosłe słowa jak naród, wolność, męczeń- stwo i sprawa. Faradje rezerwował najbardziej zjadliwe inwektywy dla po- litycznej jangady. Postrzegał przenikający serca i kości ludu na- cjonalizm jako coś fałszywego, zbrukanego i niezdrowego - osobliwy, wredny, głupi i złośliwy twór, stworzony dla własnej ochrony przez niedorobionych i najprawdopodobniej zboczo- nych seksualnie intelektualistów. Określenie „proklamatorski polityczny poeta jangada" było dlań równie niepojęte jak meta- fizyczne fundamenty w wr-przestrzeni. Mathembe nie widziała żadnych przeciwwskazań. Człowiek mógł być poetą jangada, nacjonalistą, Proklamatorem, a także poszukiwaczem białych kamieni wśród gałęzi i korzeni stadio- nu Bujumbura: prawdziwy świat, ten, który ujrzała wtedy wraz z doktorem Kalimuni, był wielkim domem, pod okapem które- go wielu mogło znaleźć schronienie. W słabnącym upale lata Ol Tok przechodzili powoli między szpalerami drzew. W cieniu gałęzi opowiedział jej, kogo szuka. Pracowała dla organizacji o nazwie Szklany Dom. Czy może o niej słyszała? Nie? No tak, mało kto słyszał. A może o Narodo- wej Lidze Kultury? Owszem - mglisty pajęczy parasol o pięk- nych barwach, pod którym znalazł miejsce osobliwy sojusz ma- larzy, pisarzy, muzyków, profesorów wyższych uczelni, ekscen- trycznych wdów ze zbyt wieloma domowymi zwierzątkami, po- ważnych studentów i charakteryzujących się dobrymi intencja- mi wobec ogólnej niemocy i niezrozumienia cudzoziemców, pragnących tym sposobem promować unikalność swej zawodo- wej spuścizny. W tunelach Rynku Ciał Narodowa Liga Kultury nie cieszyła się wielką popularnością. Szklany Dom był na wpół tylko autonomicznym odłamem Ligi, projektem młodych akty- wistów poświęcających się idei czczenia Nacjonalizmu poprzez współczesną sztukę uliczną i przekształcających ją w potężne na- rzędzie politycznego wyrazu. Przed Szklanym Domem Ghavra był po prostu jeszcze jednym poetą publikującym co kilka lat anemiczne tomiki poezji, beznadziejnie abstrakcyjne, nie doty- kające żadnych żywotnych kwestii, niczego nie zmieniające. I nagle, którejś nocy, gdy leżał w łóżku, jak zwykle borykając się z niemocą twórczą, zza okna doszedł go gwar głosów. Wybiegł na balkon zobaczyć, co się dzieje i dzikie, lotne słowa jangady uderzyły go jak obuchem. Wszystko się zmieniło i to diametral- nie: stało się przepiękne, cudowne, ale i straszne zarazem. Od- dał całą swą duszę tej namiętnej poezji i prawie bez namysłu dał się wciągnąć w wir rozszalałej muzyki, halucynacji i polityki. Fala nieuchronnie zaniosła go ku Szklanemu Domowi, podczas gdy ten, dzięki popularności nowej muzyki, zyskał sobie błyskawicz- ną sławę. I właśnie tam ją spotkał. Była lokalną organizatorką. Powo- li, jakby nieśmiało, zakochali się w sobie. Mieszkali wspólnie w apartamencie przy ulicy Kimathi przez półtorej pory, był to ulotny przedstworzeniowy Czas Marzeń, kiedy to ich podobień- stwa i różnice ujawniały się z tak wielką mocą, że ich blask ośle- piał wszystkich, którzy się do nich zbliżyli. A potem nagle wyparowała. - Właśnie tak - stwierdził. - Wyparowała. Nie została aresz- towana, internowana ani nie pomogła policji w śledztwie. Wypa- rowała. Nadali temu terminowi nowe praktyczne znaczenie. Bez słowa. Bez śladu. Bez jednego listu, wiadomości, czegokolwiek. Oficjalna cisza, żadnych potwierdzeń ani zaprzeczeń. Nikt nic nie wie. Wyparowała. - Któregoś wieczoru nie wróciła ze Szklanego Domu. To wszystko. Czekałem, czekałem i czekałem, ale nie przyszła. Nikt niczego nie widział. Nikt niczego nie wiedział. Wyparowała. Później, kiedy już doszedł do siebie, zadał Mathembe pierwsze i jedyne bezpośrednie pytanie. Brzmiało: -A ty? Mathembe znalazła kawałek papieru i ogryzek ołówka, któ- ry miała stale przy sobie w sakiewce i napisała jedno słowo: oj- ciec. Ghavra skinął głową i nigdy więcej nie kwestionował milcze- nia Mathembe. Szukali, ale żadne z nich nie znalazło. Przy przy- stanku tramwajowym rzekł do niej: — Wiesz, kim ja jestem, aleja nie wiem, kim ty jesteś. Mathembe - napisała tłustymi, brzydkimi ideogramami, jak to robią zepsute dzieci. Wcisnęła mu kartkę w dłoń i brzęcząc dzwoneczkami wskoczyła do tramwaju. Kiedy była niewiele większa niż jabłko, Dziadek, z typową dla siebie sympatią dla wszystkiego, co odrażające, pokazał Ma- thembe żółtawego ślimaka z tych, które były istną plagą ogro- dów i sadów Chepsenyt. Legendy głosiły, że były one potomka- mi strzępków bioplazmy pozostawionej w zagłębieniach foteli, zakamarkach domów, pod łóżkami, utoczonymi i ukształtowany- mi przez niewprawne ręce ewolucji. Mathembe skrzywiła się, gdy Dziadek wziął odrażającą, śliską istotę długości jego dłoni, muskularną i żywą, jak dodatkowy organ, i podniósł, aby mogła się jej dokładnie przyjrzeć. Uniósłszy palec wskazujący do oka, wycisnął na koniuszek pojedynczą łzę. Następnie przesunął palec z łzą w kierunku trójczłonowego zestawu czułków śli- maka. Różki cofnęły się natychmiast, z nietypową dla ślimaków szybkością i cała upiornie plazmatyczna istota spłynęła z palca Dziadka. - Sól we łzach - stwierdził Dziadek. - Nie znoszą soli. Jeśli uronisz na nie łzę, rozpływają się i giną. Była ślimakiem. Powolnym, nieporadnym ślimakiem; jej czułki wysuwały się, szukały, sprawdzały, sondowały: Czy czujesz to, co ja? Czy jestem głupia i naiwna? Czy to się dzieje napraw- dę? Czy powinno tak być? Bolesne, palące, słone pytania. Nie roń na mnie łez, bo mogę się rozpuścić. Pragnęła, aby jej świat otworzył się, obrał ze skórki jak owoc, ale nie w ten sposób. Pani Holograficznych Łask, nie w ten spo- sób. Kiedy nie szły jej interesy albo kiedy porywisty wiatr odbie- rał jej chęć do pracy, zmieniając w ociężałego, pozbawionego ducha ślimaka, Mathembe odwiedzała pobliską świątynię. Zbie- rała popiół i usuwała wypalone stożki. Wkładała martwe, ciem- ne bioluminescenty do worka zwrotnego i czyściła rzadkie me- tale na glans. Zbierała śmieci i wyrywała zbłąkane organy, które zakradały się tu nocami, aby się karmić biolampami. Zdejmowa- ła przestarzałe modlitwy z patyczków, sprawdzała, czy jest pod dostatkiem kartek, papieru i coś, czym można by na nich pisać. Nigdy nie widziała, aby ktoś z nich korzystał, ale fakt, iż każdego dnia miała coś w świątyni do zrobienia świadczył, że jednak z nich korzystano. Drobne obowiązki stały się dla Mathembe ścieżką wiary, wiary nie w Zanzana Be i grono podległych mu subświętych i aniołów, lecz w jej własną, niebiańską patronkę. Kiedy zaznajo- miła się z naturą na tyle, by wiedzieć, że Zanzan Be nie ma nic przeciw temu - jako święty Ykonde (najwyższy status duchowy osiągany przez ludzi, o krok niższy od samej boskości) był nie- zdolny do odczuwania zazdrości - wybudowała z nakładających się warstewek plazmy niewielką subświątynię ku czci Piwnej Dziewczyny Pięciu Serc. Plazma multiplikowała się szybko, Ma- thembe nie nadążała jej sprzedawać. W przeciągu zaledwie ty- godnia świątynia rozrosła się w wykwintną, niepokojącą pagodę, przy której oryginalna świątynia znacznie straciła na wartości. Mathembe ozdobiła ją biolampami, świecami i wszelkimi przed- miotami, które jakimś sposobem przylepiały się jej do rąk, gdy wędrowała ulicami Ol Tok. Są takie chwile, tylko chwile, kiedy słońce przenika do wnę- trza Gangerabili i oświetla Rynek Ciał; momenty, kiedy promie- nie słońca jak palące smugi laserów omiatają place skąpane do- tąd w nieprzeniknionym mroku, oświetlają ukryte, zapraszające bramy, wejścia do krain osobistej geografii, dotąd nie odkry- tych. Nie umiejscowione miejsca, bezczasowe chwile. Światło jest ciepłe, zakurzone, jak stary całus na policzku. Mathembe staje pod świątynią, zamyka oczy i trzykrotnie klasz- cze w dłonie. Z tyłu za nią tłum ludzi w strugach światła, ogrza- ny blaskiem słońca, oświetlony, rzucający osobliwe cienie. Od- głos ich stóp, głosów, muzyki, kroków i przekomarzania typowe- go dla handlarzy jest dla niej ciszą. Trzykrotnie klaszcze w dło- nie. Łączy je. Pomogłaś mi tego dokonać, pomóż teraz utrzymać. Moja matka. Coś jest z nią nie tak. Nie wiem, co. Nikt prócz niej nie wie, co to takiego, a ona sama nie powie. Pomóż mi, pomóż jej, bo ona nie chce pomocy. Mój brat - strzeż go, aby był bezpieczny, trzymaj go z dala od głupich, małych chłopców, niech jego głupota nie sumuje się błąd po błędzie, strzeż go. Mój ojciec... Biolampa umieszczona jest w niszy. Ożywiają ciepło palców Mathembe, kiedy promienie słońca, czyniąc jeszcze jeden, ostatni wysiłek, gasną powoli; zapada półmrok i cała świątynia rozbłyskuje światłami - uwięziona konstelacja. Tysiąc świateł. Ty- siąc modlitw. Chwila przemija. Duch odchodzi. Czas i przestrzeń powra- cają na swoje miejsca. Pokłoniła się i odwróciła. A on był tam. Oparty o ścianę ka- fejki Tipsi, ze złożonymi rękoma. Była wściekła. Czuła się jak plugawy żółtawy ślimak. Między palcami jego lewej ręki coś świeciło. Zimny, zielonkawy blask. Podszedł do niej. Skłonił głowę, klasnął w dłonie po trzy- kroć. Położył biolampę w świątyni. - Nie możemy się zwracać do naszego Boga z prośbami tak jak ty - powiedział. Upokorzenie, wrażenie marności rozwiały się jak wisząca nad rzeką rzadka mgła. Nagle wszystko znów było w porządku. Chciała coś mu dać, coś kupić, coś pokazać, czymś się z nim po- dzielić. Wepchnęła go do kafejki Tipsi, machając ręką na półki z butelkami za plecami Dawki Robali. Na ekranie telewizora właśnie przedstawiano Imperatorowi, w jego Nefrytowym Mie- ście, międzynarodową drużynę sportową. Głowa Dziadka mam- rotała i protestowała na stoliku, wokół którego zgromadziły się sympatyzujące z nią polityczne wyrzutki. - Zawsze jesteś mile widziana w mojej kafejce, dziewuszko - rzekł Dawka Robali. -Jeśli tylko zjawiasz się tu bez swego przyja- ciela. Mathembe uderzyła pięścią w kontuar. -Jak powiedziałem, możesz tu przychodzić, ale bez swego przyjaciela. Znów uderzenie pięścią w stół, otwarta dłoń skierowana ku górze: Dlaczego? -Jeśli następnym razem zechce się modlić w jednej z na- szych świątyń, do jednego z naszych świętych, powiedz mu, żeby kładł biolampę prawą ręką. Mathembe wyszczerzyła zęby i jednym ruchem zrzuciła ta- lerzyki i filiżanki na podłogę. Dogonił ją na niewielkim, brukowanym placu, głęboko we- wnątrz skomplikowanego labiryntu, gdzie wiele uliczek spotyka- ło się wokół zarośniętej fontanny wody pitnej, ozdobionej graf- fiti przez spotykające się tam zakochane pary. - Przywykłem do tego. Boli tylko chwilę i przechodzi. Ale mnie jest wstyd - próbowała mu powiedzieć, lecz on był ślepy na jej gesty. —Jeśli jestem zły, to nie na ciebie ani z powodu tego, że zo- stałem obrażony. Jestem poetą, mam obelgi we krwi. Nie, je- stem wściekły z powodu czystej, cholernej, kretyńskiej ignoran- cji. Tysiąca lat ignorancji. Zawstydzona - dała mu do zrozumienia - i wkurzona. Moi ludzie. Nie zrozumiał. - Ignorancja. Oto prawdziwy wróg. Nie Proklamatorzy ani Spowiednicy, ani Imperator czy Wojownicy Losu. Ignorancja, w jakiej tkwimy, w jakiej sami siebie więzimy, jaką się otaczamy. Nie potrafimy przestać nienawidzić jeden drugiego, aby do- strzec to, co jest naprawdę istotne. Prawdziwa kwestia. Ignoran- cja. Prawa ręka. Lewa ręka. Gówno. Wyjął z kieszeni pióro. Lewą ręką, ręką Proklamatora napi- sał wśród miłosnych wyznań, numerów telefonów i rozmaitych innych graffiti słowa: My Sami — nasz dzień nadejdzie. Podrzucił pióro, schwycił je prawą ręką, ręką Spowiednika, i obok pierwszego napisu poja- wił się drugi: To, co mamy, utrzymamy. Kraj Proklamatorów dla Pro- klamatorów. Szli alejkami i zaułkami slumsów, pośród wszechobecnego tłumu. Przystanęli w miejscu, gdzie pojedynczy promyk słońca, przenikający pionowo przez liczne poziomy Gangerabili, oświe- tlił spokojny zakątek, małą enklawę pośród wszechwładnego chaosu. Stanęli tuż obok siebie, skąpani w świetle. Chciała coś powiedzieć. Po raz pierwszy czuła, że były słowa godne, by je wy- powiedzieć. Uniósł wzrok, mrużąc powieki w świetle, usiłując dostrzec choćby skrawek czystego, doskonałego nieba. Mathembe wyjęła z sakiewki maleńkiego, skrzącego się jak klejnot skrzydlatego stworka, przebiła mu szpilką brzuszek i przypięła do lewego mankietu Ghavry. Ghavra był wstrząśnięty. Gwałtownie stłumił to uczucie. Pa- trzył na wijącą się zabawkę z ledwie hamowaną odrazą. - To coś, czego nigdy nie zrozumiem. Miejsce, do którego mogę się zbliżyć, ale nigdy nie wejdę, bo nie mogę tam wejść, zmuszony jestem stawić czoło mojej własnej ignorancji. Sposób, w jaki wy, ludzie, szermujecie życiem, tak beztrosko, tak bezlito- śnie. Myślę sobie, że jestem sprytny i cwany; mówiono mi, że je- stem sprytny i cwany, tolerancyjny i wyrozumiały, jestem artystą zdolnym do współczucia i empatii, do znalezienia wspólnego ję- zyka z każdym możliwym do wyobrażenia punktem widzenia, zdolnym być wszystkim dla wszystkich ludzi w imię nacjonali- zmu i naraz spuszczam wzrok, i widzę piękną, żyjącą istotkę przypiętą i wijącą się na moim rękawie i odzywa się we mnie sta- ry Proklamator. Widzę twój podarunek i natychmiast roz- brzmiewają gdzieś bębny Loży Duchów i zaczynają łopotać sztandary. Sięgnął palcami do szpilki. Stworek zatrzepotał pajęczymi skrzydłami, a on cofnął dłoń, jakby demon zatopił w niej zęby, by wysączyć krew z jego żył. - Pochodzę z prostej, solidnej rodziny Proklamatorów z Prefektury Simsharra na dalekiej północy. Moją osadą było Faharj, skąpane w tchnieniu wielkich północnych puszcz. Im dalej od rzeki, tym głośniej brzmią bębny, jak mawiają Prokla- matorzy. A w Faharj biły długo i donośnie. Biliby w nie przez ca- ły dzień, gdyby tylko mogli, choć o dzień drogi w każdą stronę nie było nawet jednego Spowiednika, który mógłby je usłyszeć. Świątynia w każdy Dzień Święty, po szkole codziennie rady, udzielane przez opiekuna świątyni, radio włączone na Głos Im- perium. Nie baw się ze Spowiednikami, są brudni, odrażający, kłamią i jeśli jesteś w biedzie, jeszcze ci dokopią — bo bardziej boli. Biją tak, abyś jak najbardziej cierpiał i do tego, jak już bę- dziesz leżał na ziemi, zabiorą ci twoją kartę płatniczą - oto cze- go uczyli mnie rodzice. Wspaniali, naprawdę wspaniali ludzie. Kochałem ich z całego serca. Rozumiesz, jak bardzo? Tak więc, kiedy spotkałem pierwszego Spowiednika, w ogóle go nie roz- poznałem. Nie miał szponów ani kłów. Ani zielonej twarzy. Nie zionął ogniem, nie buchał dymem, nie miał czerwonych wło- sów, niebieskich oczu ani kopyt. Doszli do niewielkiego przepustu, gdzie woda spływała spo- między dwóch kościstych szczęk. Wodne rośliny roztaczały miły aromat. Usiedli na krawędzi. Mathembe wodziła palcami w chłod- nej wodzie. - Wykształcenie było bardzo wysoko cenione wśród mego ludu. Wykształcenie w starym stylu. Nazywali to nauką Prokla- matorów. To nie było wtykanie obwodu w czaszkę i wypełnianie głowy informacjami podczas snu. To było uczenie się ze zrozu- mieniem, świadome rozpatrywanie faktów takimi jakie są, poj- mowanie znaczeń. Myślenie. „Ucz się - mówili moi rodzice. — Wykształcenie to wielki dar Boga". Ale nigdy nie zrozumieli pod- stawowego paradoksu, że kładąc nacisk na świętość myślenia i nauki, doprowadzili do tego, że ostatecznie odrzuciłem wszyst- kie inne drogie ich sercu wartości. A może i nie. Jego palce znów popełzły do przyszpilonego organika, ale go nie dotknęły. - Należeli do radykalnej sekty interpretacji Radanty. Zapew- ne i tak nie rozumiesz, co to w rzeczywistości oznacza. Według Radanty życie jest esencją i obrazem Boga, który stanowi źródło i centrum wszystkich odczuć i jaźni, jest ich panem, kontrole- rem i ostatecznie je ukształtowuje. Korzystanie z życia, materiału genetycznego będącego źródłem i nasieniem życia oraz manipu- lacja nim, aby służyło zachciankom człowieka stanowi, zgodnie z ich teologią, grzech monumentalnej pychy. Faharj była jedną z ważniejszych osad Radanty; mój lud próbował wieść egzysten- cję na bazie poszanowania życia i oddawania mu czci. Biotech- nologia była zła. Społecznie obsceniczna. Plugawa. Jako obłożo- na społecznym ostracyzmem, biotechnologia stanowiła kurio- zum nawet wśród Proklamatorów z północy. Moi rodzice uwa- żali, że inne sekty Proklamatorów, które poszły na kompromis i zafałszowały prawdziwą naukę Boga, nieodwołalnie i nieodwra- calnie utraciły Jego łaski. Byli farmerami - wśród wyznawców Ra- danty to nieomal konieczność, nie wolno im było spożywać bio- składnikowej żywności. Uprawiali rolę jak ich przodkowie w Sta- rej Erze, przed dziesięcioma tysiącami lat, otwierali ziemię meta- lowymi pługami ciągnionymi przez maszyny, siali proste, zwyczaj- ne rośliny; żadnych mięsoroślin, mlekoworów. Wszystko proste, surowe, pospolite. Brudne. Zabijali i zjadali zwierzęta. - Urodziłem się i wyrastałem w martwym domu z cegieł, ka- mieni i płacht plastiku — ciągnął. — Na nieżywej ulicy z betonu i kamieni. Martwe domy są oświetlane i zasilane elektrycznością pochodzącą z płynącej wody i ruchów powietrza; żadnego bio- gazu, żadnych roślin słonecznych. Kiedy wychodziliśmy na świat, szliśmy pieszo lub jeździliśmy na wielkich, grzechoczących rowerach. Jeśli mieliśmy odwiedzić krewnych w sąsiednim mie- ście, jechaliśmy na metalowych przyczepach podczepionych do metalowych traktorów. Nosiłem ubranie utkane przez maszyny, a nie wyjmowane z kadzi bakteryjnych. Kiedy chorowałem, da- wano mi środki chemiczne. Żadnych uzdrawiających wirusów, które mogłyby przywrócić mi wewnętrzną harmonię. A gdybym umarł wskutek choroby, pochowano by mnie na stojąco, abym tak właśnie trafił przed oblicze Boga. Żadnych korzennych snów o życiu po śmierci, tylko smutne, powolne gnicie w zim- nej, cisnącej zewsząd ziemi. Śnienie było niewybaczalnym bluź- nierstwem; jak człowiek mógł odrzucić dany mu przez Boga po- darunek śmiertelności i śmierć? Jednak jako radantysta z rado- ścią zszedłbym z tego padołu, przepełniony wiarą i nadzieją. Mathembe się wzdrygnęła, zimny wicher śmiertelności po- wiał alejkami Gangerabili. Śmierć, która była śmiercią, kruche żywoty zawieszone nad otchłanią, niczym nie przytrzymywane, pozbawione wszystkiego, co mogłoby je schwycić, gdy roztrza- skają się i pomkną migoczącą kaskadą w mrok. Pomyślała 0 doktorze Kalimuni, o tym, jaki był dzielny wobec broni Wo- jowników Losu. Teraz ujrzała wieczność zacieniającą życie jego 1 każdego innego Proklamatora, dostrzegła prawdziwe rozmiary owego aktu odwagi. - Czy pojmujesz, jak rzecz może być złożona w swej prosto- cie? Dopiero teraz, po latach samoupokorzenia, odrazy, pogar- dy wobec wiary mych rodziców, zdołałem dostrzec, jak wielkim skarbem było moje dzieciństwo. To nierozerwalna cząstka mnie, nie mogę jej odrzucić, tak więc powinienem się nią rado- wać, czerpać z niej przyjemność, nawet jeśli w owym czasie uciekłbym od niej i porzucił ją bez chwili zastanowienia. Byłem wykształconym durniem, na tyle sprytnym, by umieć dojrzeć niedostatki mego życia i świata, ale nie dysponowałem odpo- wiednią wiedzą, by móc je docenić. Pierwszy akt buntu miał miejsce, gdy moi rodzice chcieli, bym wstąpił do Loży Duchów - Stowarzyszenia Nasion Łez, bo urodziłem się w aspekcie Dzie- wiątego Domu — a ja odmówiłem. Nigdy nie było równie wiel- kiego skandalu. Przywołano Wzywających Na Modły, strażników świątyń, starszych - wszyscy próbowali jakoś do mnie przemó- wić; mówili bardzo wolno, bardzo głośno; zupełnie jakbym nie był zbuntowany, lecz głuchy. Oznajmiłem, że Loże są zgorzknia- łymi tworami o wąskich horyzontach, przepełnionymi nietole- rancją; nienawiść wobec Spowiedników jako religijna cnota i szlachetność. Nie, nie ugnę się, nie wstąpię do loży. Matka za- tkała sobie uszy woskiem, by nie słyszeć tych potwornych bluź- nierstw, a ojciec od tej pory nie odezwał się do mnie słowem. Oczywiście, przed całą społecznością zostałem przemianowany, wieści o mojej infamii dotarły nawet do zepsutych Proklamato- rów, jak nauczono mnie o nich myśleć. Gdybym był Spowiedni- kiem, pewnie byłbym traktowany lepiej. Rozmawiali ze mną tył- ko moja matka i przedstawiciele świątyń. Nie zostałem oficjalnie wydalony - jak się dowiedziałem, nie potrafiłem po prostu do- cenić zaszczytu, który miał się stać moim udziałem. Wolałem, aby podjęli tę ostateczną decyzję; skoro byłem grzesznikiem, niech podliczą moje grzechy, niech je zwielokrotnią, ale gdy się teraz nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że Starszy- zna opierała się przed wydaleniem nie ze względu na mnie, lecz na moją rodzinę. Uśmiechnął się smutno. -Jestem pewien, że całe miasteczko odetchnęło z ulgą, kie- dy wyjechałem, by podjąć studia na uniwersytecie i obłożyć sa- mego siebie klątwą edukacji. Cieszę się, że żaden z mieszkań- ców nie wpadł na pomysł, aby się tam ze mną skontaktować. Re- perkusje wobec rodziców prawego chłopca Proklamatora po- rzucającego wiarę ojców i zwracającego się w swej niewiedzy, ciemnocie i powątpiewaniu ku złu nacjonalizmu, byłyby do- prawdy przerażające. Loże są potężne i mściwe. Brzemię grze- chu musi gdzieś zostać złożone, a oni nie przejmują się zbytnio, na czyje spadnie barki. - Teraz już wiesz. Jestem Proklamatorem i nacjonalistą. Czemu więc w imię nacjonalizmu odgrywam rolę adwokata Pro- klamatyzmu? Może dlatego, że odrzucam formułę stawiającą znak równości pomiędzy Spowiednikiem i nacjonalistą oraz Proklamatorem i imperialistą. Może ze względu na tysiącletnią obecność Proklamatorów w tym kraju, ich myśli, wiara, społecz- ność, język, muzyka, sztuka, literatura i kultura nie mogą być pochopnie odrzucane, potępiane i uznawane za aberrację hi- storii. Proklamatyzm to część tej ziemi. Ten kraj przyjął go jak wszystko inne i zmienił, ukształtował, formując coś unikalnego, jedynego w swoim rodzaju. Wiara moich ojców nie jest wiarą oj- ców zza rzeki. Ten kraj jest tak samo mój, jak twój, Wojowników Losu czy radnych z ugrupowania My Sami, którzy prowadzą strajk głodowy na jakimś dziedzińcu - to mój kraj i kocham go, kocham całą tę ziemię, nie jakąś jej część, skrawek czy frag- ment. Spowiedników i Proklamatorów. Rozłożył wielkie, bezużyteczne dłonie. - Przepraszam. Przepraszam. Zagalopowałem się. Mówię zbyt głośno. Jestem podniecony i zakłopotany. Nie - rzekło spojrzenie Mathembe. - Bądź zakłopotany, mów głośno, pokaż mi ten swój wielki naród. Ale coś już uleciało i nie wróci; przynajmniej teraz. Coś przeminęło. Jego palce dotknęły spokojnej już zabawki, dotknę- ły syntetycznego ciałka. - Myślimy, że jesteśmy tak wyrafinowani, wyszukani, tak by- strzy w naszej praktycznej mądrości i potem taka mała bryłka tkanek, zabawka, jednego dnia żywa, następnego martwa... A jakby tego było mało, są jeszcze Widmowi Chłopcy i Loże Du- chów. Zawsze jest więcej do oduczenia niż nauczenia. Dziękuję. - Pogładził podarek, a ten zatrzepotał przezroczystymi skrzydeł- kami. - To coś więcej niż zabawka, to próba, sprawdzian. Maszy- na zrozumienia. Mathembe potrząsnęła głową: Nie, wcale nie. To zabawka. Nic więcej. Kilka gramów bioplazmy, w którą tchnęłam życie. Prezent dla ciebie, nic więcej. - Chodź - powiedział. - Pokazałaś mi, gdzie i jak pracujesz, teraz pora, żebym ja zrobił to samo. Szklany Dom wypełniał sobą niemal w całości mały, lecz rzęsiście oświetlony plac w Tsirinanie. Celowo bądź przypad- kiem jakaś biostrukturalna anomalia sprawiła, że osuwająca się blokobryła w umierającej dzielprzecznicy pokryła się wielkimi, przezroczystymi bąblami jak kiście dojrzałych owoców, każdy wielokrotnie wyższy od człowieka. Ściany zostały przebite, utwo- rzono połączenia, wyznaczono poziomy i przejścia, wszystko ob- łożono pękami przewodów energo- i telekomunikacyjnych jak włóknami systemu nerwowego, wnętrza zapełniono stosownymi meblami i personelem. Ludzie w Szklanym Domu muszą wyglą- dać na straszliwie zajętych. W którymś momencie, gdy wydmuchiwany byl Szklany Dom, reakcja fotochemiczna nadała polimerom różową barwę. Jasnoróżową. - Niedługo przestaniesz to dostrzegać - rzekł Ghavra, gdy ze zdumieniem patrzyła na różowe światło padające na różowe biurka, różowe krzesła, różowe terminale, różowe dokumenty, różowe plakaty i różowe ulotki. Mathembe przyglądała się ludziom z różowymi uśmiechami na różowych zębach, wymijających Ghavrę w ciągłym, stałym, nieustającym pośpiechu, pracujących dla sztuki i nacjonalizmu. - Wszystkie działania mogą być działaniami o podłożu praktycznym, jeśli czyni się je takimi od samego początku i na- daje odpowiedni wydźwięk - rzekł Ghavra, ale jego słowa nie przekonały Mathembe. Czuła, że Ghavra również się wahał, że, co więcej, wytężone dzieło Szklanego Domu, polegające na nadawaniu każdej czyn- ności - począwszy od picia wina, poprzez grę w piłkę, po malo- wanie graffiti - rangi działań politycznych, zupełnie go odizolo- wało. Był teraz samotnym proklamatorskim politycznym poetą jangada, fenomenem, anachronizmem, wrzodem na tyłku; był jak przerośnięte dziecko bawiące się z czterolatkiem. Gdy za- proponował, aby wyszli, ucieszyła się za nich oboje. Kiedy szli, mówił o tym, jak można z łatwością, jeśli tylko zna się symptomy, odnaleźć we wszystkim trujące wpływy kultury imperialnej, ale Mathembe zupełnie go nie słyszała. Uświadomiła sobie, że do- świadcza osobliwego zjawiska optycznego. Początkowo sądziła, że to sztuczka światła w nieznanym jej kwartale, ale nie, wszę- dzie, gdzie spojrzała, plakaty, kioski z gazetami, strzępy papieru w rynsztoku, biały bruk pod stopami, pranie wywieszone na bal- konach, nawet białe kumulusy przesuwające się leniwie nad jej głową przesycone były leciutką, lecz wyraźnie widzialną zielono- ścią. Ghavra zauważył, że zaczęła przecierać oczy, by zetrzeć z nich drażniącą zieleń. - Negatywne odbicia. Niewykształcona Mathembe nie zrozumiała, o czym mówił. — Mnie też to denerwowało, dopóki mi tego nie wyjaśnio- no. Rozumiesz, różowe światło. Oko się przyzwyczaja, a kiedy wracasz na ulicę, odcienie barw automatycznie ulegają przesy- ceniu. To mija. Minęły trzy dni, zanim ostatni foton zieleni zniknął ze wzro- ku Mathembe i biel znowu była święta, lśniąca i nieskalana jak poprzednio. To było gdzie. A oto jak: Zły dzień. Brak szczęścia. Żadnych pieniędzy. Zły nastrój. Pusta miska. Pusta karta. Żadnej sprzedaży. Ręce w kieszeniach. Buty kopiące ścianę - łup, łup. Znudzona. Zła. Biedna. Poprzedniej nocy zjawił się adwokat Sharjah ze swym po- prawnym uśmiechem i kojącymi, śliskimi słowami, mówiący, iż był pewny - pewny! - że już wkrótce otrzyma jakieś wieści, ba, wieści najlepsze z możliwych, a Mathembe nie miała odwagi po- wiedzieć matce, siedzącej jak oszołomiony burzą ptak, z dłońmi na kolanach, przeraźliwie, potwornie, niewyobrażalnie wręcz chorej i kruchej, że utraciwszy wiarę, odwiedziła stadion Bujum- bura dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy, tylko że jej matka wy- dawała się taka chora, tak rozpaczliwie, beznadziejnie chora, a słowa adwokata działały tak kojąco, tak uzdrawiająco, że Ma- thembe nie mogła wbić jej w serce bolesnego ostrza prawdy. „Wszyscy musimy dać z siebie jak najwięcej dla adwokata Sharja- ha" - rzekła jej matka i oto była teraz tutaj. Znudzona. Zła. Biedna. Żebrakom pójdzie lepiej. Zawsze lepiej powodzi się bez- okim, bezrękim, beznogim, bezuchym, bezustym i tym, którym brakuje innych fragmentów ciał. Ani jednego na wpół przerażo- nego, na wpół podnieconego turysty, przemierzającego najdal- sze zakątki Gangerabili, ani jednego kręcącego nosem społecz- nika, ani jednej pary zakochanych, którzy mogliby chcieć obda- rzyć się wzajemnie drobnymi prezentami. Nic. Szepce słowa odwracające, zbija plazmę na powrót w kulę, wkładają do sakiewki. Jutro też jest dzień. I wtedy pojawił się on. Uśmiechnięty. Zawadiacki. Stoi ze splecionymi ramionami, oparty o plakaty koncertów, rajdów i wyprzedaży. Uśmiecha się. Niech go szlag. - Chodź — rzekł. Wciąż była zagniewana. - Chodź - powtórzył, wyciągając ku niej rękę. - Chodź - powtórzył po raz trzeci, a ona ujęła jego dłoń i wówczas jakby lekki prąd podniecenia przepłynął z jego do jej palców i podczas gdy wciąż usiłowała pojąć, co się właściwie wy- darzyło, pociągnął ją poprzez ten nudny, leniwy, miałki, niefar- towny dzień. Chodź - przez alejki między krzewami, budkami i stragana- mi, pośród okrzyków handlarzy, ryku włączonych radioapara- tów i telewizorów; Chodź - na powietrze, pod otwarte niebo, szybciej, biegnij; Chodź, chodź - mruga w ostrym świetle, do którego nie przywykła; Chodź -jest wczesny wieczór; Chodź - biegnie, jakby polował, biegną wyraźnie czując zew celu, punktu docelowego. Biegną — dwie drobinki życia i ruchu, pędzące własnym torem wśród zatłoczonych chodników, między stolikami ulicznych kafejek, omijając stoiska z gazetami, poli- cjantów, patrole wojskowe i warczące wozy bojowe, sunące na ukos przez bulwary, mieszające się z ruchem ulicznym. Chodź, chodź, chodź - dusza w jej wnętrzu zapłonęła ży- wym światłem w wirze podniecenia i antycypacji nadchodzących cudowności. Chodź, chodź, chodź - przez szerokie i wąskie uliczki; po- wietrze przesyca woń głębokiej, głębokiej, bardzo głębokiej wo- dy, chłodnej, bardzo chłodnej rzeki, z dala od znajomych dys- tryktów; trzymają się za ręce, energia przepływa między nimi. Chodź, chodź — szybko; zapadająca noc spowija mrokiem południowe niebo, wylewa się na ulice, za nimi w mieście zapa- lają się światła, dystrykt po dystrykcie, jedno boro po drugim, ale oni prześcigają nawet światło; wybuchła śmiechem, roze- śmiała się głośno, ucieszona tym biegiem. Chodź - i gdy pierwsze gwiazdy przenikają powietrze o bar- wie indygo, przesycone wonią rzeki i piżma, wypadają z zesztyw- niałych objęć alejek na Corniche, a przed nimi otwiera się rze- ka, szeroka jak morze, wielka, pocętkowana kołyszącymi się światłami rzecznych łodzi, posrebrzona odbiciem gwiazd. Tam właśnie na nich czekali - muzycy, kobiety wajangada z bębenkami zawieszonymi na czarno-zielono-srebrnych pa- sach, mężczyźni pochyleni nad gitarami, stojący, sprawdzający, marszczący czoła w wyrazie koncentracji, ludzie z metalowymi krążkami tłoków z silników martwych, zbudowanych przez Im- peratora automobilów i dziesięciocentymetrowymi gwoździami, którymi mieli w nie uderzać; ludzie z tamburynami, marakasa- mi, drewnianymi klawami, surdu, kongami i tablasami; z instru- mentami, w które się uderza i które się szarpie, i takimi, które wystarczy musnąć palcem, by wydobyć z nich dźwięk przypomi- nający lot anielskich zastępów. —Jangada! — zawołał Ghavra w uniesieniu. -Jangada! - odkrzyknęli tamci, a Ghavra przedstawił Ma- thembe, wciąż trzymając ją za rękę (nagle onieśmieloną, nagle półprzytomną), a gdy to uczynił, wykrzyknął: - Moja przyjaciółka, Mathembe, zawsze zastanawiała się, czym jest właściwie jangada. Postanowiłem, że dzisiejszej nocy jej to pokażemy. - Mathembe — rzekli gitarzyści, bębniarki i grający na in- nych instrumentach. - Mathembe! Rozległo się uderzenie w bęben, prosty rytm zagrany na tabla, dwie czwarte. Ghavra stanął na lekko rozstawionych nogach, odchylił głowę i splótł palce za karkiem. Stopą wybijał rytm. Muzycy utworzyli wokół niego półkole stojąc, klęcząc, kuca- jąc, w zależności od instrumentu, jakim się posługiwali. Huknął bęben. I natychmiast dziesiątki ludzi przybyły na je- go zew. Przybywali ze swoich szałasów i jednostek mieszkalnych, z domów na wzgórzach i na brzegach rzeki, z miast pontono- wych i sampanów; pielgrzymi z rzecznoprogów, odziani w biel, z obnażonymi rytualnie ramionami, z ociekającymi wodą włosa- mi, nastolatki żujące gumę, w szortach, podkoszulkach i kurt- kach z wizerunkami kapitana Statku na plecach, poważni mło- dzi mężczyźni i kobiety z plakietkami ugrupowania My Sami, chustami Wojowników Losu na szyjach i nalepkami ,Ja *? Na- cjonalistycznych Jeńców Wojennych" przyklejonymi na klapach; matki z dziećmi, kołyszące swoje pociechy w ramionach, ojcowie z dzbanami wina i kamiennymi twarzami, zdającymi się mówić: Nie uda się wam zmusić mnie do tańca; skretyniali starcy i stare kobiety kroczące dumnie, tanecznie, zanoszące się śmiechem - zbyt starzy, aby przejmować się jakąś tam bzdurną dumą. Jangada! I wtedy w noc mknie pieśń pojedynczej gitary - prosty, sub- telny temat skontrapunktowany drugą gitarą, aż nagle pomię- dzy jednym a drugim akordem rozbrzmiewają basy, tworząc rytm, który podrywa w górę, zapiera dech w piersiach, jest tak cudowny, że opadłszy z wrażenia pragniesz poczuć je powtórnie, bo wiesz, że tym razem prawie na pewno zapłakałbyś oszołomio- ny, zdumiony, zaskoczony. Jangada. Ludzie tańczą, muzycy się pochylają, pot, błysk świado- mych, promiennych uśmiechów. Jangada - to sam rytm i ruch, tuzin temp mknących w dwu- nastu różnych kierunkach, tkających materię ciągłości, która ist- nieje tylko dzięki ich napięciu i naprężeniu; wszystko jest ru- chem, wszystko jest tańcem. I tylko jeden nieruchomy obiekt: Ghavra, Prokłamator stojący z rozstawionymi szeroko nogami, dłońmi splecionymi na karku, odchyloną do tyłu głową, zapa- trzony w mroczne niebo pełne gwiazd i świętych. Do jakich du- chów mógłby odwoływać się Prokłamator obłożony klątwą życia i lękający się śmierci? Ale niezależnie od tego kim są, słyszą jego wezwanie i od- powiadają. Wolno, bardzo wolno układa się, zwijając na ziemi w kłębek, zbity i twardy jak pięść przed zadaniem ciosu. Ma- thembe chce podejść do niego: Czy to jest częścią tego wszystkiego, czy tak miało być? Chyba tak, bo muzycy grają, a ludzie tańczą i wymachują dzbanami z winem i zielono-czarno-srebrnymi chustkami. Czy tylko Mathembe widzi jego cierpienie? Musi podejść do niego, nie może wahać się ani chwili dłużej, decyzja zapada, a Ghavra się prostuje. Kiedy jest jeszcze na wpół zwinięty, z jego ust doby- wa się jęk, odgłos, jakiego Mathembe nigdy dotąd nie słyszała; taki jęk mógłby wydać Bóg, wzywający wiernych Proklamatorów na modlitwę w bezmiarze kosmosu. Jęk przybiera na sile, rośnie w miarę jak Ghavra się prostuje; jangada w radiu ani trochę te- go nie przypominała, nie potrafiła uwolnić prastarego zwierzę- cia śpiącego i skulonego gdzieś pod tkankami mózgu; jangada z radia nigdy nie poruszała do tego stopnia swymi prastarymi, pierwotnymi lękami. Muzycy przestają grać - czekają, wyczuwa- ją, odliczają czas. Jęk przeradza się w potok słów, a grający pod- chwytują rytm na bębenkach i gitarze, tak szybko, że Mathembe mimowolnie daje się ponieść improwizacji. Tak, jednak tak, właśnie tak miało być. Słowa Ghavry mówią o rzece, a ponieważ mówią o rzece, są jak rzeka, rzeka, która jest wieloznaczna, która jest wieloma rze- czami — jest chłodną, bardzo chłodną wodą, głębszą niż ktokol- wiek może sobie wyobrazić, duchowym stanem, pielgrzymką, hi- storią przelewającą się jak woda poprzez czas, nieskończoną pieśnią mowy, powtarzalnością wszechświata dokonującą się za pośrednictwem ludzkich języków; asocjacje, aluzje nakładają się jedna na drugą w rwącym prądzie jego słów. Wyraz jego twarzy - ból, gniew, zakłopotanie, duma stanowią apologię wiary - stwierdzenie, że wszyscy ludzie - a przynajmniej ten jeden jedy- ny mężczyzna — mogą stać się bogiem. To prawda - mówi jego twarz. Prawda. Słowa i muzyka łączą się, przenikają i odpływają w noc. Tru- xy i automobile zatrzymują się wzdłuż Corniche, wszystko się zmienia, wszystko płynie, zmienia się jak pielgrzym nabierający w dłonie świętej wody, która natychmiast przecieka mu przez I palce. Żaden człowiek nie może mieć rzeki, może tylko nabrać jej trochę i pozwolić, aby płynęła dalej swoim nurtem. Takie dostojne. Takie świątobliwe. Zbyt dostojne. Zbyt świątobliwe, odkrywa Mathembe. I to uniesienie. Niepewność przepełnia taniec, ludzie zwalniają, za- trzymują się, patrzą. Co on mówi? Co to ma znaczyć? Co to ma wspólnego z naszym życiem, naszymi nadziejami, naszym kra- jem? Krok po kroku taniec dogorywa, zabity niezrozumieniem. Ale Mathembe pragnie, by kontynuował: Płoń, płoń Ghavra, oni cię stłamszą i zamkną w klitce, każą śpiewać ich własne pieśni. Czy nie rozumiesz, że dlatego w Szklanym Domu patrzą na ciebie z taką podejrzliwością, że za tymi różowymi uśmiechami czai się nieszczerość? Anioł, który daje ci inspirację, nie ugnie się pod ich żądaniami, a oni pozo- stawią na wewnętrznych stronach jego ud tłuste odciski palu- chów. Nie jesteś proklamatorskim politycznym poetą jangada, jesteś kimś więcej. Krzyk. Nastolatka z przetłuszczonymi, zbitymi w strąki włosami wskazała niebo. - Patrzcie! Patrzcie! Muzycy zawahali się, stracili rytm i spójność, melodia się rozbiła. - Niebo! Niebo! I Ghavra zamilkł, w pół słowa. Wielkie bezużyteczne ręce darły powietrze w pościgu za umykającymi wyrazami. - Spójrzcie! Na niebo! Cała konstelacja się poruszała. Gwiazdy opuściły swe zwykłe miejsca, opadając ku horyzontowi. Na niebie migotały światła, którym odpowiadały promienie wystrzelające w górę spoza za- chodzącego krańca planety. Miękki czerwony księżyc i twarda srebrna gwiazda Świętego Statku zawisły w zenicie. I nastał dzień. Zapłonęło nowe słońce południa. Obce świa- tło spowiło pogrążoną w nocy stronę planety. Ptaki wodne uno- siły się z rzeki z przeraźliwym wrzaskiem i łopotem skrzydeł, po czym, skrzecząc przeraźliwie, kołowały nad Corniche, podczas gdy nocne odgłosy miasta nienaturalnie przycichły. Ludzie pa- trzyli zauroczeni na blask słońca z innego świata, oddalonego o ćwierć uniwersum. I nagle wróciła noc. Miękki czerwony księżyc i twarda srebrna gwiazda zniknęły. Dziewczyna z włosami w strąkach płakała. * * * I oto jeszcze jedno słowo w staromowie, którego się musisz nauczyć. Opanowałeś już wajangada — ludzie jangada. Teraz po- wtórzymy wspólnie: wakinema. Powtórz: wa, ki, ne, ma. Wypróbuj je na języku, przetocz je po nim, poznaj kształt i wielkość wa- kinema. Pasuje? Czy dostosowało się do twoich ust? To dobrze. A teraz, skoro znasz już trochę staromowę, czy spróbujesz się domyślić, co ono oznacza? Wa- ludzie, przedrostek liczby mno- giej, używany do zmiany rzeczownika w określenie zawodu. Kinema — rzeczownik pochodzący od starego słowa oznaczające- go ruch. Wakinema - ludzie ruchomych obrazów. Wakinema. Wiadomość rozeszła się po brukowanych ulicach jak plotka o nowej porze; przenikała przez labirynt rur i przewodów, prze- lewała się z jednego balkonu na drugi - choroba podniecenia przekazywana z ust do ust. Wakinema. Gdzie? Tu? Przy Alei Latarni? Wakinema. Tak. Tutaj. Przy Alei Latarni. Wkrótce. Kiedy? Za miesiąc? Za tydzień? Za dwa dni? Dwa dni? Wakinema. Co będą pokazywać? Nie wiem. Ale to będzie do- bre. Będzie świetne. Wakinema. Dziś wieczorem! Dziś wieczorem! To ten wieczór, to miejsce, to atrakcja dla nas. Macie krzesła? Tak. Piwo? Tak. Coś do jedzenia ? Tak. A przyjaciele, rodzina, przyjdą wszyscy? Tak. Żaden Mesjasz na czele dziesięciu tysięcy bojowych truxów, żaden relikwiarz niesiony ulicami, a zawierający szczątki święte- go, nie był nigdy witany z równie spontanicznym entuzjazmem, z jakim dzieci Alei Latarni witały przybycie Wakinema. Ich truxy były zmęczone i apatyczne, dawno temu powinny paść pod toporami handlarzy mięsa; krzykliwa i jaskrawa ongiś farba na drewnianych przyczepach złuszczyła się i wyblakła. Mieli przetłuszczone włosy, byli nękani przez pasożyty i brudni, ale oko wiary nie zauważa takich drobiazgów. Dzieci podążały za nimi małymi grupkami, kiedy podłączali przewody do wiel- kiego ekranu, regulowali systemy dostępu jednostkowego i przy- gotowywali projektor. Wakinema. Dziś wieczorem! Dziś wieczorem! Mathembe usłyszała, jak pracowali, gdy kucała na piętach przed drzwiami sypialni matki. Pozycji tej nauczyła się na Rynku Ciał. Kucanie jest pozycją oczekiwania. Trwania. Czuwania. Brzemię tajemnicy przedłużającej się choroby matki spadło na barki Mathembe. Stwierdziła jednak, że przyjęła je nieomal z ochotą. Skierowała swój gniew przeciwko zasadom wyznawa- nym przez mężczyzn z jej rodziny, wedle których ciężar smutku winien być złożony na barkach kobiety. Przez pewien czas stanowił on przedmiot trosk ich wszyst- kich. Na samym początku choroby pani Fileli, gdy jej stan bły- skawicznie się pogarszał, jedno po drugim na przemian trzyma- li straż przed drzwiami jej sypialni, nie odważając się zapytać: Czy ona umrze? Uzdrowiciele, medycy, szamani, zielarze, doty- kacze przybywali do pani Fileli, leżącej w łóżku i ściskającej w dłoniach cienkie prześcieradło, przybywali niczym widmo gło- du nawiedzające żyzną, dostatnią krainę, na co ona mówiła tylko: - Odeślijcie ich stąd, odeślijcie, nie będę z nimi rozmawiać. Nie zamierzam się z nimi widzieć, jedynym, którego pragnę oglądać, jest adwokat Sharjah. Wydobrzeję, nie potrzebuję ich wszystkich, wierzcie mi, odeślijcie ich, czy adwokat mnie słyszy? A gdy odgłos strudzonego oddechu przepełniał mieszka- nie, uzdrowiciele, medycy, szamani, zielarze i dotykacze kręcili głowami i mówili szeptem: - Pani Fileli nie chce nas widzieć, ale gdybyście mogli dać jej tę małą fiolkę, ten mały bilecik modlitewny, tę receptę, ten pakiecik tisany, tę karteczkę z wersami świętej mod... I nagle pewnego ranka zniknęła. Na cały dzień. Faradje odłożył na bok swoje polityczne zasady i był już bliski powiado- mienia policji, gdy niespodziewanie, przy wtórze klaksonów, szumów radia i metalicznego łoskotu, pojawił się dżipnej, a po schodach weszła uśmiechnięta, rozpromieniona i radosna ko- bieta, która pod każdym względem przypominałaby panią Fileli, gdyby nie fakt, iż nie była tym upiornym, bladym, gnijącym, wy- chudłym, żywym trupem, spoczywającym dotąd w łóżku, z które- go, jak sądzili wszyscy, nie powinna się była podnieść. - Tak? - rzekła matka Mathembe. Kiedy zapytali, jak się czuje, odparła natychmiast, że dosko- nale. - Doskonale. A niby dlaczego nie? Myślę, że może dla nas wszystkich byłoby dobrze, gdybyśmy wyszli dziś wieczorem na kolację, jak prawdziwa rodzina. Nie robimy tego, a to niedobrze dla rodziny. Widziałam dziś małą, niedrogą restauracyjkę w kwartale winiarzy. Była jedyną osobą, która cieszyła się z wieczerzy w małej re- stauracyjce przy ulicy Winnych Tawern. Ci, którzy jej towarzyszy- li, jakoś stracili apetyt. - Nie jesz tego? Daj, ssie mnie w żołądku, jakbym miała w nim całe stado głodnych wilków. Nie wiem dlaczego, ale okropnie chce mi się jeść. Podaj mi ostry sos. Następnego dnia zabrała syna, córkę, brata i teścia do Ogrodów Wodnych. Siedzieli w altance przy brzegu kanału, podczas gdy trupa muzyków usadowiona dość chybotliwie na pokładach gondoli zatrzymała się, by zagrać im smętną serena- dę; pani Fileli wypiła herbatę, zjadła wszystkie słodkości, lecz gdy wstała, by rzucić grajkom garść drobniaków, niespodziewa- nie się zachwiała. Upadła przy wtórze brzęku i trzasku krzeseł, porcelany i monet. - Zostawcie mnie, zostawcie, zostawcie - burknęła, gdy w jej stronę natychmiast wyciągnęły się pomocne dłonie. - Nic mi nie jest, przecież wam mówię. Wszystko w porządku. W ciągu trzech dni znowu znalazła się w łóżku. Faradje wy- słał Mathembe i Hradu, zaopatrzonych w sporą sumkę, na Ry- nek Leków, aby wśród fiolek ciętomieszanych bakterii, quasi le- galnych wirusów, cennych medykamentów z genetycznych arek pierwotnych puszcz - znanych jako Lasy Kroków, bo jak głosi le- genda, wyrosły w miejscach, gdzie stąpali Ahleles - znaleźli co- kolwiek, co mogłoby jej pomóc. Kosztowna kuracja pochłaniają- ca dorobek wielu dni. Mathembe na tylnym balkonie znalazła puste fiolki. Leżały migocząc wśród przetworników guana. - Czy to adwokat Sharjah? - zawołała matka, słysząc odgłos otwieranych frontowych drzwi. - Przyprowadźcie go, przypro- wadźcie, przyprowadźcie. A w nocy zniknęła. Ponownie. ¦ Mathembe wzięła całą odpowiedzialność tylko na siebie. Ciężar był ogromny. Do niej należało nocne czuwanie, obserwa- cja i wyczekiwanie pod drzwiami sypialni matki. Choć nikt nie był w stanie stwierdzić, po co właściwie miała to czynić; chyba że do domu z ulicy weszłaby śmierć, a temu szczególnemu gościo- wi nic i nikt nie mógłby zabronić wejścia. Uciążliwe dni handlu pod Gangerabili i jeszcze cięższe noce spędzane na korytarzu, pod drzwiami matczynego pokoju, zrobiły swoje, jednak jeśli nawet Mathembe zamknęły się oczy, była gotowa przysiąc, że nie na dłużej jak na ułamek sekundy. A łóżko było puste. Przemiana, mimo że ponowna, była równie zaskakująca i niepokojąca. Tym razem nie było rodzinnej wieczerzy. Ani wyj- ścia do wspaniałych Wodnych Ogrodów. Nagle jednak znalazły się pieniądze na nauczyciela dla Hradu, który do tej pory sku- tecznie wymigiwał się od wszelkiej odpowiedzialności i wszystko wskazywało na to, że stanie się jeszcze jednym niewykształco- nym, prostackim Spowiednikiem, wystającym na rogu ulicy w oczekiwaniu na nadejście wieczności. Sprawdziwszy uważnie referencje wszystkich prywatnych nauczycieli z Ulicy Wodnej, pani Fileli zapisała Hradu na zajęcia, po ukończeniu których miał uzyskać dyplomy i certyfikaty. Bez wspomnianych papier- ków w tym okrutnym, bezwzględnym świecie człowiek znaczył tyle co nic. - Widziałam się z adwokatem Sharjahem - oznajmiła, gdy zasiedli do wieczornego posiłku przy stole, pod którym tkwił tyl- ny stabilizator do truxa przeznaczony, jak wszyscy podejrzewali, choć nikt nie ośmielił się oskarżyć o to Hradu, dla jego kole- gów, Widmowych Chłopców. W starym, nie używanym magazy- nie w Ladywell kroił się jakiś sekretny projekt. W innych oko- licznościach Mathembe podjęłaby zdecydowane kroki, aby usta- lić, co się tam działo. W innych okolicznościach. — Wspaniałe nowiny. Udało mu się nawiązać kontakt z Re- gionalnym Centrum Zatrzymań w Timboroa. Szwagierka jego kuzyna, który jest partnerem jednej z tamtejszych szyszek. Jest przekonany, w pełni przekonany, że najdalej za tydzień zdobę- dzie pewne informacje o miejscu pobytu waszego ojca. Czy to nie wspaniale nowiny? Wspaniałe nowiny. Wspaniałe nowiny. Przez tydzień udawała, że nic jej nie jest, zanim bóle, mi- greny, osłabienie i dreszcze nie zagnały jej na powrót do łóżka. A gdy promienie słońca poczęły coraz silniej przesączać się przez szyby, powietrze w małym, dusznym pokoju przesyciła słodka woń choroby i potu. Na zewnątrz wakinema ustawili swój ekran i podłączyli system nagłaśniający, a mali chłopcy z dys- tryktu zupełnie niepotrzebnie wtykali ulotki reklamowe do każ- dej dziupli i szpary. Na godzinę przed tym, jak krawędź świata zakryła słońce, w Alei Latarni zaroiło się od ludzi. Dalsi krewni przyjechali za- tłoczonymi tramwajami z Gobete i Wzgórza Ashkamurti. Pieczo- łowicie ustawiono krzesła - bez sensu, bo na koniec i tak się okazywało, że tuż przed tobą rozsiadła się wyjątkowej postury kobieta z najbardziej wykwintną i rozwichrzoną koafiurą na ca- łej ulicy. Były też - owinięte kocami, okutane od stóp do głów - małe dzieci, którym powiedziano, że jeśli zaraz po napisach końcowych, bez ociągania pójdą prosto do łóżek, to mogą przyjść i popatrzeć. Właściciele domów, nerwowo sprawdzający wątpliwą wytrzymałość balkonów. Sprzedawcy gorących przeką- sek i wina, pojawiający się znikąd wśród kurzu i śmieci u mrocz- nych wejść odrapanych, obskurnych budynków. Woń celuloidu. Jęki i trzaski starego systemu dźwiękowego. Starzy ludzie, skar- żący się, że nie będą nic słyszeć poprzez odgłosy ruchu uliczne- go, że nabawią się hemoroidów, jeśli przyjdzie im siedzieć dłu- żej na tym okropnym, okropnym, okropnym chłodzie wieczoru, a na dodatek nic nie zobaczą przez tę tłustą babę z artystyczną strzechą na głowie, a jeśli będzie coś o seksie, niechby kawałki nagiego ciała i ocieranie się, pieszczoty, pocałunki, ukąszenia, oni nie będą patrzeć i wyjdą wtedy do toalety, przez co całe rzę- dy widzów będą zmuszone podnieść się ze swoich siedzeń. Dzie- ci, krzyczące tylko dlatego, że pragnęły usłyszeć echo własnego głosu, obrzucające się nawzajem słodyczami, puszczające bąki, podśpiewujące: Czemu tak czekamy, cze — emu tak cze - eka- my? Okrzyki radości, gdy technicy, banda wiecznych młodzików o przetłuszczonych włosach, odnaleźli urządzenie kontrolne Piwnej Dziewczyny Pięciu Serc i wyłączyli je, przenosząc bóstwo do niebytu. Ryk radości, gdy projektor ożył przy wtórze głośne- go terkotu, a ekran zapłonął reklamą piwa pięć serc. W cieniach martwej bramy, z błyskiem w oczach, czekała Mathembe. Rozpoczęto Pełny Program Wspomagający. W poło- wie pierwszej rolki otworzyły się drzwi na ulicę. Owinięta gruby- mi kocami mimo upalnej nocy matka Mathembe wymknęła się na Aleję Latarni i ruszyła raźno pomiędzy budynkiem i rzędami skąpanych w srebrzystym świetle, zafascynowanych widzów. Ruch cieni; Mathembe była tuż za nią. Jej domysły były słuszne. Podczas gdy Faradje i Hradu z rozdziawionymi ustami wpatry- wali się w wydęty ogromny ekran, wypełniony obrazami na wpół zapomnianych aniołów, ona wykonała swój ruch. Mathembe skryła się w bramie budynku Unii Kredytowej; pani Fileli czeka- ła na tramwaj. Na tle ogromnej ulicy wydawała się jeszcze mniejsza i bar- dziej krucha. Mathembe zapragnęła do niej podejść, wziąć na ręce, za- nieść do domu, do łóżka, rodziny i miłości. Nadjechał tramwaj. Pani Fileli zajęła miejsce przy oknie. Mathembe wybiegła z kryjówki i pognała w ślad za maszyną. Je- den przystanek. Dwa. Trzy. Cztery. Osiem. Dziewięć. Dziesięć. Pani Fileli wysiadła, by przesiąść się w tramwaj innej linii. Ma- thembe udawała, że czyta proimperialne ulotki na stojącym na rogu słupie ogłoszeniowym. Nadjechał tramwaj, sypiąc iskrami z przewodów łańcucho- wych. Jak większość wieśniaków, Mathembe bała się elektryczno- ści. Dla niej była to esencja demonów schwytanych i uwięzio- nych w fabrykach Imperatora, po czym nieco ujarzmionych, nie na tyle jednak, by można im było zaufać. Pani Fileli usiadła z tyłu, okutana po szyję grubymi, ciepły- mi kocami. Pot ściekał po bokach Mathembe, kiedy biegła za pojazdem. Przystanek po przystanku, iskra po iskrze, tramwaj zbliżał się coraz bardziej do Karasvathi. Każda część miasta ma swój ciemny odpowiednik. Czym Aleja Latarni dla przyległego doń Bulwaru Keekorok, czym Gangerabiłi dla Corniche, rozciągającego się na ogrodowych te- renach Wzgórz Fijjad, tym było Karasvathi dla Rynku Leków. Je- go złym syjamskim bratem. Sprawy, które sprowadzały ludzi do mrocznych alejek i ciemnych zaułków Karasvathi nie obchodziły nikogo, oprócz samych zainteresowanych. Cień w bluzie bez rękawów, z kapturem i w obcisłych spodniach - Mathembe. Podążała za matką przez mroczny labi- rynt rozkładających się, odrażających biostruktur, gdzie nic nie było proste ani takie, jakie wydawało się być; gdzie żadna linia nie była prosta, pionowa czy pozioma. Najniższe piętra budyn- ków Karasvathi były tak ściśnięte tysiącletnim naporem bio- struktur, że ich mieszkańcy - przedstawiciele tajemniczej rasy, zazdrośnie strzegącej swej prywatności, ludzie, którzy zawsze za- słaniali twarze — nie tyle wchodzili i wychodzili, co raczej wpeł- zali i wypełzali ze swych domów, ponieważ drzwi znajdowały się na wysokości kolan. Panią Fileli, ostrożną, okutaną od stóp do głów, łatwo można było z nimi pomylić. Rzeźbione deszczułki gontów zdobiły wybrzuszone ściany. Strzykawka. Implant mó- zgowy. Głowa. Elegancko rzeźbiony drewniany fallus. Dwie łu- ski. Pięciopalczasty liść. Matka Mathembe zanurkowała w głąb długiego mrocznego przejścia pod wizerunkiem głowy kobiety o wężowych włosach. Wejście zamknęło się za nią. Wszystkie drzwi pozamykane. Wszystko odcięte. Gdzieś niedaleko rozlega się dźwięk instrumentu, przypominający bicie serca. Drzwi pierwsze - kondygnacja niskich schodów, wiodących w gtąb mrocznego wnętrza Karasvathi, wznosząca się łagodnie, widoczna tak daleko, jak na to zezwalała perspektywa. Drzwi drugie - goła ściana. Drzwi trzecie - kopulująca para. Kobieta zerknęła żałośnie na Mathembe, poruszając biodrami; w koło, ciągle w koło... Drzwi czwarte — coś wielkiego, szybkiego i warczącego. Drzwi piąte - martwy żebrak, pokryty szkieletowymi paso- żytniczymi organikami. Drzwi szóste - sklep. Na podłodze wizerunek głowy wężo- wowłosej kobiety. W kątach unoszą się jasnokule. Pod ścianą z lewej stary, nagi mężczyzna, odwrócony plecami. Jego głowę okala korona pulsujących zielonych macek, pępowina zwiesza się z jego odbytu przez podłogę na niższą kondygnację. Pod prawą ścianą olbrzymi młody mężczyzna, wpatrujący się hipno- tycznym wzrokiem w lewy duży paluch. Nagi, z wyjątkiem szor- tów z żółtymi pionowymi szewronami po bokach. Mathembe ni- gdy nie widziała takich mięśni. Jak wyrzeźbione z kamienia. Czoło pokryte wszczepami terminali. Przewody bioobwodów biegły do tyłu nad jego uszami i wchodziły przez małe szpary pod skórę u podstawy karku. W przeciwległej ścianie widniały drzwi. A za drzwiami maszyna. Stojąca jak człowiek. Czarna. Na ramionach, biodrach, udach i czole migotały szare cyfry odczytów. Słyszała o tych maszynach; plotki na ich temat pieniły się jak gryzonie w zaułkach Gangerabili. Raczą cię obietnicami, dają gwarancje, że to nie będzie bo- lało, że nic ci nie grozi, że nie ma żadnych efektów ubocznych ani później żadnych negatywnych reakcji. A ty bierzesz pienią- dze. Pieniądze są dobre. Bo muszą być dobre. A potem robią ci zastrzyk, wstrzykują ci wirusy pamięci, antyciała, świństwa, które sprzedają z tylnych siedzeń automobili na Corniche, świństwa, które weźmiesz raz, a następne co widzisz, to jak wyciągają twoje ciało z rynsztoka, aby handlarze organów wykroili z ciebie wszystko, co jeszcze nada się do użytku. Ale widzisz - oni nigdy nie mówią. Nie mówią, bo gdyby powiedzieli, nikt by tego nie zrobił. Gorączka. Choroba przybiera na sile z dnia na dzień, dopó- ki nie poczujesz, że umierasz - choć jak możesz umrzeć, skoro w twoim krwiobiegu krąży dość antygenów, aby uodpornić całą prefekturę? Halucynacje. Pewność i świadomość, że Bóg rozbierał wła- snymi palcami całe twoje ciało, warstwa po warstwie, by roze- drzeć samo jądro duszy ceramicznymi szponami. Przerażające, okropne, upiorne rzeczy. I wtedy umówiona wizyta w Karasvathi, w domu z drzwiami z wizerunkiem głowy meduzy. Spotkanie z maszyną. Z maszyną, która wysysa krew. W maszynie tkwiła spięta klamrami kobieta. Do nadgarst- ków, ramion, szyi, piersi, krocza, ud i kostek przywierały czarne wężostwory, ich zęby zagłębione były w ciele. Z głów wężorgani- ków wystawały plastikowe rurki, biegnące aż nad głowę człeko- maszyny, gdzie połączone ze sobą przechodziły w filtry moleku- larne. Krew spływała po ułożonych rzędami jeden nad drugim skrzelach jak woda z fontanny fortuny, do której wrzucasz drob- ną monetę, aby zapewnić sobie bezpieczny powrót lub powo- dzenie w miłości. Na każdym z poziomów filtry odsączały cenne wirusy, które, zaszczepione, mnożyły się w krwiobiegu kobiety. Krew skapywała z pojedynczej igły do dializera, po czym prze- pływała ponownie przez całe ciało, by wchłonąć pomniejsze wi- rusy. • W uścisku gryzących ją wężorganików matka Mathembe otworzyła oczy i ujrzała swoją córkę. W tej chwili Mathembe go- towa była przewrócić stojaki filtrów, zmiażdżyć pompy, rozbić procesory, zniszczyć szare obwody logiczne, ale jej spojrzenie padło nagle na na wpół otwarte drzwi w tylnej ścianie. Zerknęła przez szparę. W jasno oświetlonej pracowni siedziało przy her- batce dwóch mężczyzn. Na niskim stołku między nimi stał gar- nek, butelki i trzy fiolki czegoś o srebrnym połysku. Jeden z dwóch mężczyzn był mały i gryzoniowaty, jak należało się spo- dziewać po kimś, kto prowadził interesy w tak szemranym dys- trykcie. Drugim był adwokat Sharjah. Uśmiechnął się i upił łyk her- baty, uprzejmie, jakże uprzejmie. W Mathembe narósł gniew tak mroczny, tak spokojny, że aż dziw, iż go udźwignęła udręczo- na dusza dziewczyny. Mathembe uwolniła matkę z przewodów maszyny odsysającej. Krew pociekła z rozdziawionych, najeżo- nych ostrymi kłami szczęk na podłogę. Krew sączyła się z ranek na nadgarstkach, ramionach, szyi, piersiach, kroczu, udach i kostkach jej matki. Mathembe owinęła matkę prześcieradłem ściągniętym z fo- tela i przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna trochę po- myszkować w tym pomieszczeniu. Zmitygowała się jednak. Przede wszystkim uciekać. Drzwi zewnętrznego pokoju stanęły otworem. Ukazał się w nich potężny młodzieniec z zębami wy- szczerzonymi w krzywym uśmiechu. Wzdłuż obwodów otaczają- cych jego wygoloną na łyso czaszkę pulsowała niebieska biolu- minescencja. Oparł dłonie na framudze. Nie przejdziecie. Mathembe obejrzała się za siebie. W drzwiach pracowni stał gryzoniowaty facet, trzymający w ręku urządzenie kontrolne, a obok niego adwokat Sharjah; na jego twarzy widniała osobliwa mieszanina wstydu i smutku, choć przyczyną tych uczuć nie były bynajmniej te powody, które powinny. Mathembe znów prze- niosła wzrok na wielkiego, sztucznie uśmiechniętego biochłopa- ka. I włożyła cały swój mroczny gniew, namiętność i siłę w potęż- ny kopniak w jaja. Padł jak ścięte drzewo tieve. Mathembe ciągnąc matkę przeskoczyła nad nim i wybiegła w noc, nim ktokolwiek zdołał je zatrzymać. Stary człowiek pod ścianą po lewej śnił sny, jakie zapewniały mu macki. Ale instrument wydający głębokie baso- we dźwięki przestał grać. Następnego ranka ekspresowy posłaniec dostarczył do biu- ra adwokata Sharjaha na Ulicy Żałości list podyktowany przez Faradjego w jego najlepszej oficjalnej nowomowie, zawiadamia- jący mecenasa, że w trybie natychmiastowym rezygnuje się z je- go usług oraz nakazujący, aby niezwłocznie i bez jakichkolwiek pytań zwrócił pieniądze, jakie zostały wpłacone na jego konto, a także stwierdzający, że w chwili, kiedy będzie czytał ten list, sporządzone odręcznie oświadczenie na temat jego sprzecz- nych z zawodem praktyk zostanie dostarczone przez Mathembe Fileli do Departamentu Stowarzyszenia Adwokatów przy placu Samtanavya. List do adwokata Sharjaha został zwrócony wieczorem przez innego posłańca. Adwokat z samego rana zwolnił wszyst- kich pracowników, opróżnił konto firmy, zamknął kancelarię na cztery spusty i zniknął. - Zrozum, dzieciaku - tłumaczyła głowa Dziadka. - Nikt nie daje się uwieść natychmiast. Nawet jeśli odbierany ci jest do- robek całego życia i zdajesz sobie z tego sprawę, wiesz również, że nic nie jesteś w stanie na to poradzić. W każdej chwili możesz powiedzieć: nie, ale po prostu nie potrafisz tego uczynić. Rozu- miesz? Mathembe pokręciła głową. - Musisz się jeszcze sporo nauczyć o miłości, moja wnuczko. W samym środku upalnej letniej nocy chłopiec zapukał w szybę. Gromy warczały jak nocne psy w rynsztokach; deszcz karał Ol Tok za jego tysiące tysięcy grzechów. - Hradu! Błyskawica oświetliła miasto. Z oddali, spomiędzy Wzgórz Proklamatorów, odpowiedział grzmot. - Hradu! Chłopiec przycupnął na balkonie i jął drapać paznokciami szybę. Prawie nagi, tylko w obcisłych spodniach, ozdobionych na- malowanymi flamastrem symbolami Ykonde. Sznurówki ople- cione dwukrotnie wokół kostek. Bliźniacze deformacje na ple- cach jak amputowane skrzydła były zawieszonymi na ramionach pneumaskami. - Hradu! Obudź się. To dziś. Tej nocy. Gotowe. Hradu nie spał. - Tej nocy Hradu. Dziś. Ubieraj się. Hradu sięgnął po odzienie. Chłopiec uśmiechnął się, zęby zalśniły w blasku błyskawicy i hologramu. - Nie, Hradu. - Wszedł do pokoju. - Należymy do kapituły Tiati Omuwera. Służymy samej świętej Nyaja Korotindilal. Ona mówi nam: To ja jestem tym, kto cię strzeże, kto cię pilnuje; je- żeli zechcę, będziesz odporny na rany, będziesz mógł biec nago przeciw ostrzom nieprzyjaciela i żadne cię nie skrzywdzi, a jeżeli zapragnę byś umarł, nawet zbroja i pancerz samego cesarza cię nie uchronią. Niektórzy przyjdą nago, przyodziani jedynie w miłość do świętej Nyaji Korotindilal. - Podniósł szorty Ma- thembe. — To w zupełności wystarczy. Chłopiec był już jedną nogą za balkonem. Ściągnął z ple- ców pneumaskę. - Weź ją. Załóż. Kiedy to uczynisz, nikt nie będzie mógł cię zatrzymać. Jesteś wtedy pod opieką świętych. Założył swoją pneumaskę i zawisnął nad Aleją Latarni, wy- ciągniętymi nad głową rękoma trzymając się poręczy. - Spójrz, Hradu. Widzisz? To coś wypełniło Aleję Latarni. Czarne, mokre od deszczu, rozświetlone oleistym połyskiem swoich własnych organicznych wydzielin. Niebieska błyskawica o wiele chmur dalej rozbłysła wzdłuż jego żeber i kręgów. Domy zdawały się odsuwać od tego, od tej gotyckiej sterty czarnego biotechu, sięgającej połowy wyso- kości do balkonu Faradje. Widmowi Chłopcy stali czekając, deszcz ściekał z ich uniesionych ku górze masek na bruk. Ta sama zdecy- dowana postawa: stopy szeroko, ręce rozluźnione, gotowość. Nie- którzy ubrani w szorty, inni w obcisłe legginsy, niektórzy ozdobili swoje ciała malunkami wykonanymi sprayem bądź flamastrami. - Narodzone ze zbiornika. A teraz zobaczymy, jak się spra- wi twój stabilizator. Chodź Hradu, chodź! To dziś! I już ich nie było. Grzmot wstrząsnął Keekorok jak zaszczutym gryzoniem. Mathembe obudziła się z rozszerzonymi oczyma, zapatrzona. Czegoś brakowało. Coś odeszło. Zniknął jakiś żywotny element jej świata. Hradu. Z bezgłośnym okrzykiem znalazła się przy oknie. Ujrzała Widmowych Chłopców, wspinających się na grzbiet wielkiego czarnego truxa bojowego, by zająć pozycje w kopułach i na plat- formach. Czyjeś dłonie sięgnęły w dół i wciągnęły Hradu do kokpitu okolonego długimi kłami z kości słoniowej. Aleja Latarni zadrżała, gdy trux bojowy przeciągnął ściany mięśni. Koła zazgrzytały na bruku. Zanim znalazła się na ulicy, słychać już było tylko echo wie- lu kół i śmiechy Widmowych Chłopców. . Mathembe podniosła spojrzenie na Piwną Dziewczynę Pię- ciu Serc, oświetloną błyskami piorunów. Jeden rzut oka też mógł być modlitwą. Wbiegła w światło błyskawicy. Na rogu Drogi Toloitich za- trzymała się, by przeczesać palcami mokre od deszczu włosy. W oświetlonej piorunem bramie mężczyzna i kobieta tańczyli w rytm gitarowo-perkusyjnej muzyki z radia, podrygiwali jak opętani. Kobieta miała na sobie szorty mocno wpijające się w krocze, stanik i buty na obcasach. Mężczyzna — kombinezon, kurtkę i czapkę. Obok przemknęły dżipneje, rozbryzgując kału- że i krople deszczu z plastikowych peleryn i kapturów pasaże- rów oraz kierowcy. Tupot biegnących stóp w czarnych butach, dźwięk dzwonków. Oczy prostytutek, palących w deszczu pod parasolami kafe- jek wzdłuż Czerwonego Fortu, śledziły biegnącą dziewczynę ze srebrnymi dzwonkami przy butach. Skulone w ciemnych bra- mach, żujące gumę nastoletnie śmiecie o identycznie anonimo- wych twarzach, zdradzających oznaki przedawkowania, widziały mroczną postać przemykającą przez ich narkotyczne sny, ale nic nie zrozumiały. Bosko oświetlony blaskiem wideościennej rekla- my zarzecznego kombinatu nagi eremita przykucnął w pozycji kontemplacyjnej o nazwie dwa drzewa. Na widok Mathembe uniósł się na rękach i uśmiechając się błogo wyciskał z siebie nie mający końca balas. Naprzód. Dziki neon, chrom, szkło i głośna, hałaśliwa muzyka; migo- cząc światłami, buchając z potrójnych rur kłębami cuchnącego dymu, tailfin lowrider o opływowych kształtach podjechał do krawężnika chodnika, którym biegła Mathembe. Dziani Prokla- matorzy ze wzgórz nad Corniche, polujący na łatwą zdobycz na bulwarach, w swym importowanym pożeraczu ropy. Cmokali, po- hukiwali, rzucali wulgarne zaczepki: żywo komentowali rozmiary jej biustu, aż nazbyt widocznego przez materiał przemoczonego podkoszulka. Mathembe pobiegła szybciej. Automobil zmienił bieg. Mathembe zwolniła. Automobil również - teraz zdawał się pełznąć naprzód. Mathembe stanęła. Automobil się zatrzymał. Mathembe ujrzała swoją twarz, odbitą w milionie kropel desz- czu na karoserii. Cofnęła się, rozkładając ręce i rejterując ostrożnie, krok po kroku, przy wtórze brzęku dzwoneczków. Wyjąc i rycząc radośnie chłopcy jakiś czas wystawiali obna- żone genitalia przez otwarte okna, po czym wóz zawrócił i przy wtórze pisku opon oraz głośnego rechotu zniknął pośród strug deszczu i blasku błyskawic. Naprzód. Wybiegłszy z przyległej do bulwaru alejki na plac Bursy, Ma- thembe natknęła się na pieszy patrol wojskowy. Ona i jasnowłosi przemoczeni żołnierze zobaczyli się nawzajem w tym samym mgnieniu oka. Znowu znalazła się w tunelu pod Gangerabili i stróże prawa zażądali od niej okazania zezwolenia na prowadzenie działalno- ści handlowej. Mathembe stanęła. Obejrzała się, po czym zaczęła wolno odchodzić. — Ejże, dziewuszko, a dokąd to? Odległość między nimi wzrosła. Krótko ostrzyżone włoski na karku dziewczyny załaskotały, jakby pogładzone pieszczotli- wymi palcami kochanka. — Ejże, dziewuszko! Jak mówię, że masz się zatrzymać, to masz stanąć, jasne? Boczna uliczka przyzywa, kusi. — Ej, ty tam, stój, stój, do cholery, bo cię rozwalimy, słyszysz? Ech, no, gdzie ona się podziała? W górę. Dłoń za dłonią, zdyszana, spocona, drżąca ze stra- chu, plątaniną rur, przewodów i winorośli, która blokowała wy- lot alejki, wyżej i wyżej, aż na dach, gdzie skulona, z kolanami przyciśniętymi do piersi, zlewana strugami ciepłego, kwaśnego deszczu, przysłuchiwała się głosom żołnierzy. - Dobra, zostaw już tę sukę. Mamy ciekawsze zajęcia. Boże, Boże - modliła się w deszczu. — Proszę, co ja takiego zrobiłam, czemu nie potrafię nad niczym zapanować? Jedyne, czego pragnę, to być silną. Proszę, nie pozwól, bym zawiodła Hradu tak, jak zawiodłam matkę. Ale to modlitwa, na którą żaden bóg nie odpowie, gdyż bo- gowie nie szanują ludzkiej siły. Letnia burza przesunęła się na zachód. Nad Ol Tok wstawał bladoszary świt. Deszcz ustał. Mathembe skulona na dachu nawet nie wiedziała, że zasnę- ła. Przeciągnęła zziębnięte od deszczu kończyny i przechyliła się nad krawędzią dachu, by rzucić okiem na cudowny, nowy pora- nek. Zamknąć oczy. Wdech, wydech, jeden, dwa, trzy razy. Od- najdzie go. Miasto jest olbrzymie, ale ona go uchroni przed śmiertelnie niebezpiecznymi i głupimi Widmowymi Chłopcami. Zmyte burzą powietrze było rześkie jak cnota, chłodne i ostre jak wino. Różowi ludzie przesuwający różowe kartki papieru na różo- wych biurkach skutecznie ignorowali Mathembe Fileli, przez pół ranka kucającą na piętach w holu. Kiedy stało się oczywiste, że ta brudna mała ulicznica zamierza tak tam siedzieć, prze- szkadzając w realizacji wielkiego dzieła nacjonalizmu dotąd, aż ludzie przestaną ją ignorować, wysłano urzędniczkę z najniższe- go szczebla, aby się nią zajęła. Czysta, dobrze ubrana młoda ko- bieta ze słabo skrywaną odrazą sięgnęła po kartkę papieru. -Jeszcze chwileczkę. -Wertuje teczki. — Proszę bardzo. Mathembe zapisała adres na lewym przedramieniu, marke- rem skradzionym ze sklepu z artykułami piśmienniczymi przy Podjeździe Yotananda. Zdumienie na wpół ubranego i mocno zaspanego Ghavry, kiedy ujrzał, że osoba dobijająca się do jego drzwi to Mathem- be, było złożone i wielowarstwowe. Minęła go i weszła do miesz- kania. Ghavra zamknął drzwi sypialni i skierował Mathembe do małej, rzadko wykorzystywanej kuchni. Poeci jangada, politycz- ni poeci jangada, proklamatorscy polityczni poeci jangada jada- ją często poza domem. Pozwolił, by Mathembe wyrzuciła swój gniew w pomieszczeniu cuchnącym spalenizną, aby wyrzuciła z siebie wszystko, co ją dręczyło. HRADU- napisała swoimi wielkimi, głupawymi ideograma- mi na białym blacie stołu. - Co z nim? POMÓŻ MU - Co to znaczy: pomóż mu? WIDMOWI CHŁOPCY - Związał się z kapitułą? Pokręciła głową: Tak, nie, być może. - Zniknął? TAK - Odszedł z nimi? TAK -Jak sądzisz, co można zrobić w tej sytuacji? TY NACJONALISTA. ZNASZ LUDU. KONTAKTY. WŁADZA. - Mathembe, Mathembe, a kimże ja jestem? — westchnął. — Poetą, który kocha swój kraj... Kto dziś słucha poetów, którzy kochają swój kraj? Władza? Kontakty? Teraz Widmowi Chłopcy są prawem. Oni rządzą w mieście. Nie poeta. Nie poeta Prokla- mator. SZKLANYDOM - Skończone, Mathembe. Było, minęło. Ludzie nie chcą poezji. Nie chcą sztuki. Nie chcą literatury ani kultury narodo- wej. Nawet nie wiedzą, że ją mają. Ludzie chcą siedzieć w kafej- - kach, pić wino, słuchać radia i uważać się za niepodległy naród. Oto czego chcą. Mathembe trzy razy obrysowała imię brata. - To nie ma władzy, Mathembe. Władza to My Sami i Wo- jownicy Losu. Oni dzierżą serca, umysły i dusze. Oni mogą kon- trolować Widmowych Chłopców. Szklany Dom? To zgraja sta- rych pryków i młodych intelektualistów, którzy doszczętnie utracili kontakt z powierzchnią planety. Idź do ugrupowania My Sami. Szklany Dom ci nie pomoże. Ja nie mogę ci pomóc. Kuchenne drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta. Mia- ła na sobie jedwabną podomkę. Poruszała się gładkimi, łagod- nymi ruchami ludzi, którzy pod cudownym materiałem pozo- stają nadzy. - Ghavra? Kochanie? Słyszałam głosy. —Już w porządku. Eleya, to dziewczynka, o której ci opo- wiadałem, Mathembe Fileli. Mathembe, to Eleya. No wiesz. Mó- wiłem ci o niej na stadionie. Pamiętasz? -Jego oczy zalśniły czy- stą miłością. — Mathembe, ona wróciła! Wypuścili ją! O Boże, wypuścili! Mathembe nie słyszała jego słów. Widziała tylko kobietę; piękną, wysoką, czystą, pełną słów, sprytu, umiejętności i talen- tu, piękne, przepiękne oczy, piękna, przepiękna skóra, piękne, przepiękne włosy, piękne, przepiękne dłonie, które kilka minut temu dotykały Ghavry i nawet teraz nie mogły się z nim rozstać, gdyż spoczywały leciutko na jego ramieniu. Piękni, przepiękni ludzie. Piękne, przepiękne uśmiechy. Mathembe zmieniła czubek skradzionego pisaka w miazgę czarnych włókien. Przewróciła stół. Jednym ruchem ręki oczy- ściła półki z pojemników na przyprawy, słoików z ziołami i her- batą. Uciekła. Biegła, nie mogąc się zatrzymać, bo gdyby stanęła, już nigdy nie byłaby w stanie się poruszyć, wciśnięta w ziemię si- tą grawitacji doznań, które mogła rozpatrywać jedynie z długie- go dystansu, jakby miała do czynienia z niebezpiecznymi odpa- dami biologicznymi. Kochała go. Rozbudził w niej coś dzikiego, poczuła się jak coś, co umiera, aby zaraz potem ożyć. Nie wie- dział o tym. W swoim monolitycznym egocentryzmie nawet się tego nie domyślał. Biegła, lecz nie potrafiła prześcignąć uczuć, które nie miały jakiejś konkretnej nazwy, lecz były pospołu gnie- wem, zdradą, poniżeniem, pożądaniem, pragnieniem śmierci i pragnieniem zabijania. Żar i pot letniej nocy zastały ją u wejścia do brudnej części miasta. Ostatni tramwaj już dawno zjechał, sypiąc iskrami, do zajezdni, sprzed ostatniej kafejki zabrano ostatnie stoliki i złożo- no na noc parasole. Pierwszą porcją nocnych zabójstw były nie- wielkie, lecz gwałtowne ogniska przemocy, rozpalające się wśród atramentowego mroku. Granica pomiędzy depresją a odkupie- niem jest tak cienka jak ta, która oddziela kres nocy od zaczątku świtu. — Samotna? Przybita? Zrozpaczona? Mathembe zatrzymała się gwałtownie; anioł zawołał ją po imieniu. Faktycznie anioł - świetlista twarz, wisząca nad chodni- kiem, związana migoczącym promieniem lasera z projektorem na dachu. — Możesz doznać spełnienia, radości i spokoju poprzez moc Pana Siyayi Siyanangi. Holograficzna twarz zmieniła się w homunkulusa, dziecko, nagie, jeśli nie liczyć ozdobionych klejnotami slipów, i odraża- jąco tłuste, siedzące ze splecionymi nogami w powietrzu. Wielo- rzędowa korona krążyła nad jego głową, palec wskazujący lewej ręki, uniesiony w geście błogosławieństwa, otaczało silne halo, na prawej dłoni, odwróconej wnętrzem ku górze, leżało mnó- stwo kulistych przedmiotów: głowy, gwiazdy, planety, jabłka, Święte Statki, gałki oczne, wszechświaty, plazmiaki. Kojący głos dobywał się z bąblownicy unoszącej się na błoniastych skrzy- dłach nad jego ramieniem. - Zgodnie z regulaminem Interaktywnych Reklam Holo- graficznych Misja Pierwotnego Światła pragnie poinformować, zanim jeszcze rozpocznie się pogadanka ewangelizacyjna, iż po- wyższy fantom może zostać w każdej chwili wygaszony poprzez wypowiedzenie słów: Odejdź, Avauncie. Mathembe warknęła. - Doskonale. Usłyszcie wy, którzy tędy przechodzicie, wy pogrążeni w smutku i rozpaczy, biedni, chorzy i cierpiący, kale- cy i chromi, utrudzeni, pogrążeni w żałobie, przybici i w depre- sji, usłyszcie dobrą nowinę. Pan! Siya! Jest! Tu! Eksplozje pastelowych ideogramów, towarzyszące gromkiej zapowiedzi, wygasły jak niewielkie nowe, a Mathembe tymcza- sem ruszyła dalej - w głąb ulicy Koinange. Wiszący w górze bo- żek towarzyszył jej w drodze. - Usłysz tedy cudowną prawdę Pana Siyaya Siyanangi! Przed bilionami lat, we wszechświecie poprzedzającym nasz, zwanym ya-Shu, zamieszkiwała rasa znana jako Wielcy Lśniący, istoty o tak wielkiej miłości, wspaniałości i szlachetno- ści, że gdybyśmy ujrzeli którąś z nich choćby w jednej dziesię- ciotysięcznej jej chwały, oddalibyśmy jej cześć i uznali za Boga. Ich moc była tak wielka, że mogli przeżyć śmierć swego wszech- świata, ale ich mądrość była dużo większa niż jakakolwiek inna roztropność pretendująca do miana mądrości. Woleli raczej odejść, umrzeć ze swym wszechświatem w chwalebnym ogniu retrobloku. Niemniej, aby ich wiedza i moc nie przestały ist- nieć, sporządzili szereg artefaktów władzy, pierścienie i latar- nie, w których uwięzione było światło ya-Shu, a które umiesz- czono w kapsułach bezczasowości, dzięki czemu uniknęły znisz- czenia. Rozumieli oni bowiem, że choć zdołali pokonać w tym wszechświecie wszystko, co złe i plugawe, by osiągnąć doskona- łość, zlo kiedyś ponownie powstanie i istoty prawe i szlachetne znów będą zmuszone stawić mu czoła. Przez nieskończone bile- nia pierścienie i latarnie mocy mknęły przez przestrzeń. I lecia- łyby tak w nieskończoność, gdyby nie wola Wielkich Lśniących, która sprawiła, że jeden z takich pierścieni i jedna lampa spa- dły na ziemię, w świecie tak niewiarygodnie odległym, że gdy- bym zaczął go opisywać, nie starczyłoby mi parametrów pro- gramu. Mathembe zamachnęła się ręką na zawieszoną w powietrzu postać. Ale któż potrafi uderzyć anioła? A choćby i holograficz- nego ewangelistę Misji Pierwotnego Światła? - On, Pan nasz, był prostym wieśniakiem, kiedy jako chło- piec odnalazł owe chwalebne artefakty i po dokonaniu przez nie natychmiastowej oceny, w wyniku której okazało się, iż jest on człowiekiem czystego serca, szlachetnej mowy i czynu, pra- wym i obeznanym z etykietą, pozwolono mu w końcu nałożyć pierścień. Cud! Chwała! Transcendencja! Moc! Bowiem celem Wielkich Lśniących było, aby ten, kto okaże się godnym pier- ścienia, dzięki jego mocy czerpanej ze światła ya-Shu zawartej w ich mistycznych latarniach, mógł tworzyć natychmiast wszyst- ko, czego tylko zapragnie. Co więcej, dano mu wiedzę o wszech- rzeczy, możliwość przemieszczania się w okamgnieniu z jednego świata do drugiego i niewiarygodną wręcz wiedzę oraz potęgę. W jednej chwili, w jednej chwalebnej chwili pokorny człowiek stał się równy samym Wielkim Lśniącym. - Pan! Siyaya! Siyananga! - Złóż hołd Panu Siya! - Chwal Pana Siya! - Chwała Panu Siya! Wszechwiedzącemu, Wszechmocne- mu, Obrońcy i Odkupicielowi, Niszczycielowi Zła, Panu Ziem- skich Rozkoszy, Zwycięzcy Grzechu i Porażek, Strażnikowi Pra- wości, Protektorowi Uciemiężonych! Jeśli mu zaufasz, przyjdzie do ciebie i przez swą moc poprowadzi cię ścieżką czystości i świętości. Pan! Siyaya! Siyananga! Mathembe schwyciła bąblownicę, zanim zdążyła odlecieć. Błoniaste skrzydła zatrzepotały; dziewczyna skręciła stworka w rękach. Popękały kości, trzasnęły stawy i wiązadła. Organiczna posoka pociekła między palcami na bruk. Usta dziecka-bożka poruszały się bezgłośnie jak jej własne. Mathembe uśmiechnęła się i zrobiła obsceniczny gest w kierunku Pana Siyayi Siyanangi, Wszechwiedzącego, Wszechmocnego, Niszczyciela Zła, Pana Ziemskich Rozkoszy, Strażnika Prawości. Niebieskie, oślepiające światło lasera uderzyło w ziemię. Przed Mathembe pojawił się drugi hologram, ogromny patriar- cha Proklamatorów, Świadek Rajee Rann, wysoki jak budynek, 0 stopach wielkości organików służb miejskich, zasadzonych w rynsztokach ulicy Koinange. - Poznaj swego Boga! - ryknął Świadek Rajee Rann. Śmigłowce zakołowały w powietrzu, odległe i nie pasujące do sytuacji jak międzygwiezdne krążowniki bojówki. - Wiedz, że możesz zostać zmieniona na Jego podobień- stwo i zjednoczyć się z Nim... Dreszcz przeszył wielkie widziadło jak utrata wiary. Sensory naprowadzające zarejestrowały aktywność dysydenckiego holo- gramu i uruchomiły rutynowy podprogram. - Bluźnierca! - zawył Świadek Rajee Rann. W jego lewym ręku pojawił się zakrzywiony miecz, uderzający w Pana Siyayę Siyanangę. Misje Pierwotnego Światła odpowiedziały kulami światła z prawej ręki bóstwa, gdzie znajdował się pierścień wła- dzy Wielkich Lśniących. Pośród rozbłysków walczących hologra- mów Mathembe Fileli ukradkiem zdołała się oddalić. Usłyszała jęk syren rozbrzmiewający na zapoconych bulwarach Ol Tok 1 zbijający się w jakimś punkcie w twardy węzeł dźwięku. Przy wtórze łoskotu motorów, który na chwilę zagłuszył odgłosy tyta- nicznego starcia dwóch bogów nad zachodnią Koinange zakoło- wały śmigłowce. Kiedy przeleciały nad Mathembe - nisko, ostro i szybko - zerwała się do biegu. Coś na ulicy zawołało jej imię. Poprowadziły ją pulsujące światła. Bulwar był zwartą ścianą pojazdów i błyskających świateł. Śmigłowce, które doprowadziły Mathembe w to miejsce, za- wisły tuż nad dachami, a promienie ich reflektorów jęły prze- czesywać ulicę. Zebrał się na niej tłum ludzi. Ludzie zawsze zbie- rają się tam, gdzie rozbrzmiewają syreny i migoczą światła. Nie- widzialna, nietykalna jak duch Mathembe przecisnęła się mię- dzy nimi. Wielki czarny trux bojowy leżał na boku, oparty o ob- ramowanie małej fontanny. Posoka wypływała z dziesięciu, dwu- dziestu, pięćdziesięciu dziur po kulach. W blasku reflektorów bruk ulicy aż lśnił od krwi. Na wilgotnym bulwarze leżały ciała. Przy niektórych krzątali się medycy. Przy innych nie. Niektóre były przykryte prześcieradłami. Mathembe-duch szła dalej. Przy czarnym pagórku klęczały dwie postaci. Wymieniono szeptem kilka słów. Otwarto walizkę. Monomolekularna plasti- kowa pętla błysnęła strużką ostrego światła. Jedna z klęczących postaci chrząknęła w nagłym wysiłku. Rozległ się trzask, słyszal- ny nawet poprzez grzmot helikopterowych silników. Druga klę- cząca postać uniosła głowę za włosy. Dwie inne postaci we- pchnęły bezgłowe mięso do plastikowego worka. Mathembe szła dalej. Odnalazła go siedzącego przy ścianie ambulansu, owinięte- go termoplastycznym kocem. Dotknęła dwoma palcami jego ra- mienia i zagwizdała jak ptaszek. Spojrzał. Rozpoznał ją. Uśmiechnął się. Uderzyła go w twarz. Mocno. Bardzo mocno. Tak mocno, jak tylko umiała, wkładając w to cały swój gniew, niepokój, strach, zatroskanie i poczucie winy. I od razu, w tej sa- mej chwili, przytuliła się do niego, objęła go z całej siły, wcisnęła jego twarz w swoje ramię — płacz teraz, płacz — kołysząc go, koły- sząc pieszczotliwie. Tuliła go i kołysała w ramionach. Tuliła i ko- łysała. Płynące z nieba światło przesłoniła sylwetka postawnego po- licjanta. Jego usta się poruszyły. Mathembe ściągnęła brwi. - Cholerna, bezsensowna awantura! — krzyknął. — To twój? Skinienie głowy. -Jest cały? Ruch głowy. Wzruszenie ramion. - Możesz zabrać go już do domu. To była jatka. Cholerna krwawa jatka. Pytające uniesienie brwi. - Ci popieprzeni kretyni zaczęli obracać w perzynę bulwa- ry. Cholerne pokręcone dzieciaki. Co im do łbów strzeliło, że- by rozwalać wszystko i zgrywać porypanych królów ulicy? Cze- mu się, do kurwy nędzy, nie zatrzymali, kiedy zobaczyli bloka- dę? Co mogli zrobić innego, jeżeli nie strzelać, skoro widzieli, że ten wielki czarny bydlak nie zamierza się zatrzymać? Choler- ny wielki czarny bydlak, jak coś z samego dna morza południo- wego. Pierdolona jatka. Bóg jeden wie, ilu zginęło - trzech? czterech? pięciu? To wina tych starszych. Namówili dzieciaki. Niektórzy tańczyli całkiem nago, jak w dniu, kiedy przyszli na świat. Rozumiesz to? Boja nie. Dla mnie to tylko cholerna, nie- potrzebna jatka. I tyle. Idźcie już. Idźcie stąd. W ogóle was nie widziałem. * * * Zamknęła się z Hradu w sypialni na piętrze. Matka załomo- tała do drzwi. Faradje załomotał do drzwi. Dobijali się do nich również przyjaciele i sąsiedzi. Wezwano Dawkę Robali i on rów- nież dobijał się do drzwi. Głowa Dziadka krzyczała w korytarzu. Mathembe zignorowała wszystkich. Po pierwsze - szok i drżenie. Po drugie - błaganie. - Wypuść mnie, wypuść mnie, Mathembe, proszę. Po trzecie - zniecierpliwienie. -Jak mnie nie wypuścisz, to jak mi Bóg miły... Po czwarte — symulacja. -Jestem chory, nie widzisz? Potrzebuję pomocy. Po piąte - upór. -Jeśli ty nic nie powiesz, to ja też. Zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Po szóste - grobowa cisza. Przez cały ten czas - przez drżenie, błaganie, zniecierpli- wienie, symulację, upór i ciszę - Mathembe siedziała, patrzyła i czekała. A po ciszy - słowa. - Nie zamierzam się tłumaczyć, usprawiedliwiać, mówić, że jest mi przykro. Nie przed tobą, bo to nie ma z tobą nic wspól- nego, ty suko. Tak sobie tam siedzisz, zawsze tylko tak siedzisz i nic nie mówisz, milczysz jak grób, ani mru-mru, tylko patrzysz, coś jest z tobą nie tak, z twoją głową, kiedy byłaś w mamie, coś się z tobą stało, coś złego, hę? Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, kto ci dał prawo mówić, co Hradu wolno, a czego nie, kto uczy- nił cię moim sumieniem, moim przewodnikiem, moją matką? Nie jesteś moją matką, rozumiesz? To nie twoje życie tylko mo- je, kto ci pozwolił dokonywać za mnie wyboru? Nic o mnie nie wiesz, nic a nic. Wydaje ci się, że wiesz, kim jestem i jaki jestem, jaki powinienem być i w ogóle? Powiem ci coś. Nie wiesz nic. Nic! Zawsze jesteś zbyt zajęta, czy w ogóle tu kiedyś byłaś? Stale przesiadujesz tylko na Rynku Ciał albo z tym swoim chłopakiem od Proklamatorów... Och, wiem o nim wszystko. Chłopcy wie- dzą o nim wszystko, masz szczęście, że jest jednym z nas. Mama wciąż dochodzi do siebie po tamtej aferze z adwokatem, Fara- dje to łazęga, co tylko podszczypuje babki albo je łapie za cycki, a Dziadek uważa, że wie wszystko, ale praktycznie ciągle się tyl- ko wkurza na twoją forsę, udaje wielkiego nacjonalistę, bohate- ra, kogoś, kto wolał raczej umrzeć niż wypowiedzieć jedno sło- wo w nowomowie, nawet jeśli posługuje się nią równie dobrze jak Imperator. Ja przynajmniej coś robię, nie tylko same słowa, słowa, słowa, wszyscy tylko gadają i gadają, tyle słów i na co to komu? Słowami nic się nie osiągnie i tyle. Tyle słów o tym, co zrobimy z tatą, tyle słów zużytych na tego łajdaka Sharjaha. Każ- de z tych słów zostało okupione krwią, krwią mamy - i co z te- go? Nic. Mam już dość słów, słów o mamie, słów o tacie. Nie wiem, czy on żyje czy nie, gdzie jest i kiedy do nas wróci. Prze- stałem o tym myśleć, to tylko słowa, słowa, słowa, a żadne słowo nie zdoła zbliżyć nas do poznania prawdy o jego losie. Nie rozu- miesz? Jeżeli przestaję z Chłopcami, ciskam kamieniami w żoł- nierzy, rzucam bomby zapalające, tłukę Proklamatorow, forsuję blokady drogowe, to robię to dla niego. Odpłacam się im za te wszystkie rzeczy, których o nim nie wiemy, za każdą kroplę krwi mamy, odpłacam im, na swój sposób naprawiam wszystkie błędy i wypaczenia. Ty chciałabyś zrobić to inaczej, ale to jedyny spo- sób, jaki znam. I wiesz co? Dobrze się przez to czuję. Teraz to jest moja wojna, moja bitwa. Nie macie prawa - ani ty, ani nikt inny - mi tego odbierać. Przemyślałem to. Zdecydowałem i tak ma być. To sprawa pomiędzy mną a nim i nikim innym. Setka fraz, jakie powinna powiedzieć, napłynęły do umysłu Mathembe niczym struga krwi z rany, a każda banalna, świętosz- kowata i obłudna, tak więc po raz pierwszy w życiu cieszyła się ze swego daru milczenia, bowiem słowa brata mocno ją zawsty- dziły. A teraz, kiedy zrobiło się cicho i spokojnie, ktoś zapukał do drzwi i rozległ się głos matki: - Myślę, że oboje powinniście stamtąd wyjść. Przez radio mówią coś, co powinniście usłyszeć. Strajk głodowy. Osiemdziesiąty ósmy dzień. Dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Błyski wiadomości w odbiornikach, na wi- deościanach, hologramach i ekranach telewizorów, na każdym przystanku tramwajowym. Przerywamy transmisję, aby donieść, że przed kilkunastoma minutami radny Ol Tok, Ade Jande- rambele, zmarł w osiemdziesiątym ósmym dniu strajku głodo- wego. Ulice, alejki i jasno oświedone bulwary, rojące się od ludzi spieszących do kafejek i restauracji z kwiatami, butelkami wina i pudłami importowanych słodyczy, zamierają w absolutnym bezruchu; nad całymi kwartałami miasta zapada głucha cisza. Nie mogli do tego dopuścić, jak mogli do tego dopuścić, nie powinni byli pozwolić, aby w porządnym, cywilizowanym kraju ktoś zagłodził się na śmierć. A jednak tak się stało. Dopu- ścili do tego. A on umarł. Proklamatorzy na swoich wzgórzach, zgromadzeni przy basenach, na tarasach klubów, w salach balo- wych i na przyjęciach zareagowali głośnym rechotem. Przez całą noc i dzień Spowiednicy w swoich gettach, na przejściach w mrówkowcach i czynszówkach, na Rynku Ciał i Rynku Leków, na bulwarach, w alejkach, bramach i tunelach zachowywali powagę milczenia. Szok. Gniew. Bliźniacze dusze zrośnięte biodrami i sercami, z pustymi, rozchichotanymi pusz- kami mózgowymi. Żołnierze Imperatora „intensywniej zaznaczyli swoją obec- ność". Takie były słowa Głosu Imperium z serca Nefrytowego Miasta, usprawiedliwiające obecność transporterów i żołnierzy na każdym rogu, blokad drogowych na każdej szosie pomiędzy boro Spowiedników i Proklamatorów, takich ilości śmigłowców tnących powietrze nad Ol Tok, że mogłyby całe to wielkie mia- sto unieść w górę, bliżej świętych; młodych ludzi ustawiano pod ścianami, a policja sprawdzała ich dokumenty, żołnierze w czar- nych hełmach z wizjerami wdzierali się do domów, aby wyparo- wać czyjąś córkę, syna, męża, żonę, kochanka, kochankę... Intensywniej zaznaczona obecność. Noc i dzień ciszy. I nagle, jakby ktoś rzucił hasło, Spowied- nicy wszczęli zamieszki. Gniew znalazł upust w przemocy, nie zo- gniskowanym wyrazie zjednoczonej furii: plądrowano sklepy Proklamatorów, palono ich domy, wdzierano się i puszczano z dymem biura, niszczono i palono środki transportu miejskie- go, okaleczano i zarzynano truxy oraz dżipneje, a na ulicach pojawiły się barykady z gnijących ciał. Intensywniej zaznaczona obecność Imperatora obudziła się i wypełzła z mrocznych bram, zacienionych rogów ulic, wypełzła rycząc w samym środku upalnej nocy. Transportery bojowe stanęły w poprzek oświetlonych bul- warów Ol Tok, gdzie dzień i noc wcześniej zgromadzili się lu- dzie z kwiatami, winem i drogimi słodyczami. Żołnierze w od- pornych na biobroń pancerzach bojowych, uzbrojeni w pałki elektryczne, ustawili się w szyku w pełnej gotowości. Pojawiła się iskra. Rzucono hasło. Ulice eksplodowały. Nie ukierunkowany, nie zogniskowany dotąd gniew miał teraz swój cel i obiekt nie- nawiści. Ludzie rzucili się na żołnierzy — mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. To zrozumiałe — gniew nie rozróżnia płci i wieku, jest silny, palący, wiecznie młody. I nieroztropny. Uzbrojeni w to, co mieli akurat pod ręką - kostki bruku, cegły, oderwane kawałki biostruktur, roztrzaskane kawiarniane meble, potłuczoną cera- mikę bądź bryły plastiku - natarli na czarnych żołnierzy Impe- ratora. Ręce rozszarpywały. Tłukły. Dźgały i wyrywały. Biły, biły, biły bez końca, nieubłaganie, do krwi. Żołnierze odparli nacierających. I znów ludzie rzucali się na diamentowoczarny kordon Im- perium. A żołnierze znów ich odparli. Po raz trzeci ludzie naparli na żołnierzy, niczym fale Star- szego Morza, gdzie utonęły wszystkie mroczne istoty. Napierali i napierali, ale żołnierze ich zatrzymali, zatrzymali jak ląd za- trzymuje morze. Obserwujący te przepychanki ze strychów, wyjść przeciwpożarowych, dachów i okien czynszówek Wojowni- cy Losu postanowili wykorzystać szansę i otworzyli ogień. — Gdzie są Wojownicy? — pytali ludzie. — Nasi Wojownicy, gdzie są nasi chłopcy? Odpowiedzią był każdy żołnierz, który padł z czystą, zgrab- ną dziurą w plastikowej tarczy ochronnej, plastikowym biood- pornym pancerzu. Z pięćdziesięciu tysięcy gardeł rozległ się ryk aprobaty. Pięćdziesiąt tysięcy pięści zaczęło tłuc powietrze. Te- raz nie mieli już odwrotu. Koniec z wahaniem i niezdecydowa- niem. Granice zostały wyznaczone, wypowiedziano wojnę. Uśmiechnięci Wojownicy Losu przeładowali, by oddać drugą salwę. Żołnierze poczęli się niepokoić. Ich zdecydowanie osła- bło. Podobnie jak opór. Pozostawiwszy tych, co padli, na lśnią- cych bulwarach, wycofali się pod osłonę transporterów. Hodo- wane przez Widmowych Chłopców wirusy bojowe i trucizny były bezużyteczne wobec Imperialnego żeliwa. Młodzi, hałaśliwi, chełpliwi mężczyźni, którzy w każdych zamieszkach znajdowali się na pierwszej linii, śmiali się, tańczyli, rzucali obelgi i bomby zapalające, które wybuchając kąpały ciała zabitych w płynnym ogniu. Tłum reagował gromkim śmiechem na widok każdego pojazdu rejterującego przed płomieniami. — No chodźcie, chodźcie, chodźcie tu żołnierzyki - drwili młodzi. - Śliczne, dzielne żołnierzyki, ukryte za pancerzami swoich pojazdów, chodźcie no tutaj! Chodźcie, chodźcie, chodź- cie. I nagle bulwary rozbrzmiały nowym dźwiękiem. Bębny. Bębny. Bębny. Coraz głośniejszy łoskot bębnów, zagłuszający na- wet hałas śmigłowców, chwytający całe miasto za gardło i wstrzą- sający nim. Ludzie zawahali się, cofnęli. Ujrzeli bowiem sztandary, dumnie maszerujące szeregi i błysk grzmiącego bębna. Prokla- matorzy. Przybyli ze wzgórz i przedmieść, klubów, sal balowych i przyjęć, zgromadzeni pod sztandarami Lóż Duchów, maszeru- jący w rytm wybijany na bębnach z ludzkiej skóry, aby wspomóc w potrzebie swego Imperatora i Imperium. Lojalnie i prawdzi- wie. Proporce zwisały, wiotkie w tę bezwietrzną, parną noc. Bęb- ny biły, biły, biły, Proklamatorzy utworzyli szyk za pokonanymi żołnierzami Imperium. Kiedy wiesz, że masz kogoś za sobą, że nie jesteś nagi i osamotniony, obcy w obcym kraju, włókna two- ich mięśni sztywnieją, prężą się plecy, a serce i dłonie płoną ży- wym ogniem. Jesteś żołnierzem Imperatora, właśnie tak. Nie jesteś błot- niakiem, nie potrzebujesz błotniaka, by zyskać to przekonanie. , Nadeszli dzielni, prawi żołnierze. Wychodząc zza swoich transporterów, zaczęli strzelać. Ich broń raziła raz po raz. Strze- lali prawie bez przerwy. A tłum ryknął, poszedł w rozsypkę, rzucił się do ucieczki i nagle nie było już tłumu, tylko ludzie, morze atomów umykają- cych, szukających schronienia, ale żołnierze parli coraz dalej i dalej strzelając, strzelając i strzelając, bez końca. Zostali upo- korzeni, a żaden żołnierz nie pozwoli, by upokarzał go jakiś blotniak. Blotniacy padali przed nimi pokotem. Za zbliżającymi się kolumnami wozów pancernych nadeszli Proklamatorzy; skóry bębnów spłynęły krwią od tłukących w nie dłoni. Sztandary nachylały się w czerwonym pościgu. Wojownicy Losu na poddaszach i dachach ponownie otworzyli ogień; padli kolejni żołnierze, proporce zachwiały się, zakołysały i runęły. Celowniki laserowe skierowały swe promienie ku szczytowym partiom Ol Tok, a potem ciężkie karabiny maszynowe z wieży- czek pojazdów pancernych odpowiedziały ogniem i później nie było już odzewu ze strony Wojowników Losu. Ludzie uciekali przed żołnierzami, ale tamci byli wszak wojskowymi, mężczyzna- mi, którym wydano rozkazy i którzy wykonywali je co do joty: ich czarno odziani oficerowie wstrzymali natarcie, a w tej samej chwili żołnierze zatrzymali się, by wziąć jeńców do niewoli, ze- brać porzuconą broń i udzielić pierwszej pomocy rannym. Ale pojawili się Proklamatorzy. Biegli zbierając z ziemi porzucone pałki, kije, włócznie i noże. Zwietrzyli krew. Tysiąca lat tłumionych animozji nie można przekreślić jed- nym krótkim: Stać. Siedzieli przy radiu, w mieszkaniu przy Alei Latarni, prawie do białego rana. Jak nigdy dotąd, zafascynowani uważnie wsłu- chiwali się w informacje zawsze wiarygodnej radiostacji Głos Im- perium. Obawiali się, że mogliby przeoczyć jeden z przełomowych momentów historii. „Według nadchodzących doniesień, w dystryktach Ol Tok wciąż szerzą się chuligańskie zajścia. Tłumy demonstrantów, ra- bujące sklepy i niszczące mienie publiczne, są stopniowo roz- praszane przez wojsko i policję. Doniesiono również o zamiesz- kach w Oldonok i Kuwera. Wiele wiejskich dróg na terenie pre- fektury zostało zablokowanych przez uzbrojonych bandytów. Zaatakowano posterunki policji i wojska". - To powstanie! Powstanie! - krzyknęła głowa Dziadka. - Nareszcie, nareszcie, ludzie wszczęli bunt! — Zamknij się, stary durniu — rzekła matka Mathembe. „W miastach i osadach zbroją się wspólnoty Proklamatorów, odcinając całe dystrykty w oczekiwaniu na atak band Spowied- ników, choć jak dotąd doniesiono jedynie o kilku pomniejszych utarczkach na tle wyznaniowym pomiędzy przedstawicielami poszczególnych sekt. Łączność z dalszymi regionami została praktycznie zerwana. W Ol Tok służby bezpieczeństwa, ostrzela- ne przez drużyny Wojowników Losu, odpowiedziały ogniem. Miały miejsce liczne aresztowania. Ofiary wśród policji i wojska określa się jako minimalne". Mieszkanie zadrżało, gdy tuż nad dachem przemknął śmi- głowiec. ,Atak na sztab służb cywilnych został odparty". - Tym gorzej - mruknął Faradje. Odgłosy licznych pojazdów, licznych silników, licznych gą- sienic sunących Bulwarem Keekorok rozbrzmiewały wśród aku- stycznych nisz i zakamarków Alei Latarni. Faradje uniósł do ucha małego organika. Zmarszczył brwi. Popatrzył z niedowie- rzaniem na trzymane w dłoni urządzenie. Wyszedł na balkon i uniósł małe radio nad głowę. Z całej siły cisnął nim o ziemię. Rozprysnęło się na bruku w bryzgu obwodów i wewnętrznych soków. - Nie znoszę kłamstwa w moim domu - rzucił. - Nie zno- szę. To nie jest dom kłamstw. Powiedzieli, że stadion Bujumbu- ra płonie. I powiedzieli, że my to zrobiliśmy. Sami podpaliliśmy swoich. Kiedy umarło radio, zgromadzeni w mieszkaniu ludzie tyl- ko na podstawie odgłosów z ulicy mogli określić, co dzieje się z ich miastem. Szczęk i trzask broni palnej, klekot kutych stalo- wych gąsienic. Suchy, drapieżny łoskot broni automatycznej, rozlegający się przerażająco blisko. Głośne krzyki, głosy równie pozbawione słów jak mowa Mathembe. Z oddali głuche bum, bum, bum bębnów. Silniki, radia i odległy ryk głosów znie- kształconych przez głośniki i megafony. Blisko, coraz bliżej reli- gijny, płynący z głębi duszy głos, inwektywy i błagania zanoszone nieomal w religijnej ekstazie. Wszechobecne, uniwersalne dźwię- ki łopat wirników bojowych śmigłowców Imperatora. A potem nowy dźwięk. Zaskakujący. Ostre, rażące sylaby płynące z ust ludzi zza rzeki. To było głupie - wybiec na balkon, spojrzeć, co głosy Impe- ratora mają wspólnego z wydarzeniami rozgrywającymi się przy Alei Latarni. Ale co znaczy jeszcze jeden nieroztropny gest po- śród liczniejszych i bardziej szlachetnych aktów totalnej głupoty, jakie potężną falą zalewały całe miasto? Zauważyli, że wszystkie balkony napęczniały od zaciekawionych, głupich ludzi, takich jak oni. Na dole byli żołnierze. Bóg jeden wie, w jaki sposób zdołali dotrzeć aż tutaj zwykłymi traixami. Rozpoznanie. Zwiadowcy. Posłańcy. Odcięci od swego oddziału. Rozglądali się. Wojna uświęca głupotę. Ale przecież oni muszą zdawać sobie sprawę, jak daleko się zapuścili, bo unieśli wzrok i ujrzeli oczy śledzące ich z licznych, bardzo licznych balkonów wzdłuż całej Alei La- tarni. A jeśli to ich nie przekonało, powinny przekonać ich dło- nie. Najpierw jedna, uderzająca w poręcz balkonu. Paf pa pa paf. Rytm przenosił się z balkonu na balkon, podejmowany przez kolejne ręce. Paf pa pa paf. Dłonie biły, a oczy wpatrywały się w rozbrzmiewającą dźwię- kami bębnów Aleję Latarni. Otworzyły się drzwi. Stali w nich mężczyźni. Mężczyźni wiedzieli, podobnie jak żołnierze i każda dłoń wystukująca rytm: paf pa pa paf. Bo to oni byli teraz tłumem. Żołnierze usiłowali uruchomić traixy, ale paf pa pa paf wy- straszyło organiki. Wrzuciły wsteczny. Zajęczały. Zaczęły kręcić się w kółko. Żołnierze klęli na czym świat stoi, ale nie potrafili zapanować nad pojazdami. Mężczyźni wyszli na ulicę. Żołnierze zostali otoczeni. Jeden z nich krzyknął coś do zamontowanego w hełmie mikrofonu, ale paf pa pa paf, paf pa pa paf było głośniejsze. Głośniej. Szyb- ciej. Szybciej. Głośniej, głośniej. Szybciej, szybciej. Głośniej gło- śniej. Szybciej szybciej. I nagle rytm ucichł. Poleciał pierwszy kamień. Żołnierz spadł z traixa, chwytając się za twarz. Kamień strzaskał mu wizjer i wbił odłamki plastiku w oczy. Spomiędzy palców żołnierza pociekła krew. Krew rozju- szyła tłum. Świętą ciszę przerwało błogie pomrukiwanie. Ludzie rzucili się na żołnierzy. Mathembe krzyknęła i skoczyła naprzód, bo Hradu przelazł przez balustradę balkonu i opuściwszy się po rynnie dołączył do tłumu. Przełożyła nogę przez balustradę, gotowa za wszelką ce- nę zatrzymać go przed popełnieniem nieodwracalnego kroku. Faradje schwycił ją za kołnierz i przytrzymał. - Zostaw go. Zostaw. Rozerwą na strzępy każdego, kto ze- chce ich powstrzymać. Nieważne, kto to będzie. Nic nie możesz zrobić. Wejdźmy do środka. Lepiej, żebyśmy tego nie widzieli. Mathembe wyrwała się z niezbyt silnego uścisku Faradjego. Zostanie. I zobaczy. Aleja Latarni była morzem głów, dłoni i pięści uniesionych ku niebu, oświetlonych uśmiechem Piwnej Dziewczyny od Pię- ciu Serc. Co o tym myślisz, Pani Bulwarów? Czy ta ofiara cię zadowoli? Wystrzał rozdarł noc. Tłum zadrżał. Drugi strzał. Tłum cofnął się warcząc, rozjuszony. Tylko jeden żołnierz trzymał się na nogach. Krzyczał w nowomowie, matczynym języ- ku. Wszystko, co można było zrozumieć, to strach w jego głosie - do tego nie potrzeba tłumacza. Zerwał swój hełm. W świetle hologramu jego włosy skrzyły się złociście. Był taki młody. Wciąż krzycząc w swej niezrozumiałej nowomowie odciągnął przyjaciela po twardych, lepkich kostkach ulicy do drzwi mar- twej, opuszczonej czynszówki. Strach dodał mu sił, które tłum uszanował. Syntetyczne ciała dwóch traixów zostały wdeptane w bruk. Kości wyrwano, by mogły służyć jako broń. Krzyczący jasnowłosy żołnierz wywalił drzwi pulsacyjnym ła- dunkiem ze swojej broni. Wciągnął przyjaciela do środka. Pa- trząca z balkonu Mathembe nie potrafiła stwierdzić, czyjego to- warzysz żył, czy też był martwy. Napięcie pękło. Tłum wpłynął, by zająć wolną przestrzeń. Jedni natarli na drzwi i zostali odpar- ci strzałem z broni żołnierza. Drudzy ciągnęli za sobą pogru- chotane kończyny, inni siedzieli, ukrywając twarze w dłoniach, jeszcze inni leżeli, wznosząc obie ręce w górę, a byli też tacy, którzy leżeli bez ruchu, i w dodatku w osobliwych, nienatural- nych pozycjach. Kamienie, kości, bruk, butelki posypały się jak grad na mar- twy dom. Tłum naparł nań, okładając ściany pięściami: To my. Nadchodzimy. Aby. Cię. Zabić. Nadchodzimy. Aby. Cię. Zabić. Aby. Cię. Zabić. I wtedy ktoś rozniecił ogień. Ludzie wydali długie, pełne zdumienia westchnienie, cofa- jąc się od świętego ognia. Płomień przechodził z rąk do rąk, rozmieniając się na wiele ogników. Młodzi nosiciele ognia unie- śli żagwie wysoko, aby pokazać je wszystkim, po czym cisnęli po- chodnie pod ściany domu. Ogień zamigotał, jakby z powątpie- waniem. Jedne ogniki zatrzepotały. Inne zgasły. Aleją Latarni powiał wiatr od rzeki. Pochwycił ogień i przesunął żagwie bliżej wybrzuszonych ścian umarłego domu. Stary, wyschły na wiór li- gnoplastik pokrył się pęcherzykami, zaperkotał, buchnął pło- mieniem. Ogień rozprzestrzeniał się po frontowej ścianie czyn- szówki. I znów tłum wydał przeciągłe, zdumione westchnienie. Mathembe dostrzegła nagle twarz Hradu w jednym z pierw- szych rzędów, uniesioną tak jak inne ku górze, skąpaną w czer- wonej poświacie ognia. Długie, żarłoczne jęzory posłały ostatnie iskierki doznań w głąb dawno ostygłych neurościeżek budynku. Ogień. Ból. Po- żar. Obudził się. Zawył, otwierając na oścież wszystkie okna i drzwi. Z ust tego ostatniego, przedśmiertnego okrzyku wypadł żołnierz. Wyskoczył z gracją. Ręce rozłożone jak upadający świę- ci z panteonu Ykonde. Spadał w stronę czekającego tłumu. Wy- dawało się, że spadał długo. Tłum wzniósł pięści, kamienie i kości, a Mathembe nie mo- gła już dłużej patrzeć. Jesteśmy silni. Jesteśmy silni. Jesteśmy ludem. Ludem. Będziemy walczyć o swoje. Sami. Dom stał w ogniu. Był jednym wielkim płomieniem. Snopy iskier strzelały w noc. W czerwonej poświacie ognia ludzie prze- kazywali sobie z rąk do rąk rzeczy zdarte z ciała żołnierza. Strzę- py ubrania. Buty. Sznurówki. Portfele, zdjęcia ukochanych. Ka- wałki strzaskanego hełmu. Plakietkę z sercem na dłoni, symbo- lem starego, bardzo starego Imperatora. Czarną broń. Żarzące się płatki czerwieni osiadały na włosach i ubraniach mężczyzn, którzy nieśli nad głowami swoje łupy niczym feretrony. Żarzące się czerwone płatki pomału spadały na dachy i balkony ich do- mów. Ale oni nie zwracali na to uwagi. Płonący dom runął, ob- rócony w gorejące węgle i strugi stopionego plastiku. Było po wszystkim. Skończyło się. Mężczyźni ujrzeli, co trzymają w dłoniach i poczuli wstręt. Próbowali to odłożyć, wyrzucić, ale dłonie im na to nie pozwoli- ły. Kości, szczątki, portfele i zdjęcia przywierały do ich rąk. A gdy znów powiał silny wiatr znad rzeki, spojrzeli na swoje dło- nie. Nie spostrzegli, nikt nie spostrzegł płomieni przemykają- cych pod oknami, pod okapami dachów, przeskakujących z jed- nego dachu na drugi, chyżych jak demoniczne tancerki Nyaka- bindi. Jeden z mężczyzn poczuł spadający płatek popiołu, potarł twarz i oparzył się. Uniósł wzrok. Powiał porywisty wiatr i cała ulica stanęła nagle w ogniu. - Boże, mój Boże, mój Boże! - wykrzyknął. - W tych do- mach są ludzie! Błękitny błysk, huk eksplozji, podmuch. Aleja Latarni za- drżała. Mathembe zakołysała się na balkonie. Na ulicę spadły wstęgi plastikowych błonek. Postrzępione jasnokule eksplodo- wały. Umierająca kula buchając płomieniami spadła na dach czynszówki Faradjego. Mathembe tyłem dała susa do mieszka- nia, gdy na balkon spłynęła kaskada ognia. - Na dół, na dół - zawołała matka, znów ta dawna, żywotna, silna, trzeźwo myśląca kobieta, jaką zawsze znała Mathembe. Ogień rozpalił jej ducha. - Na dół. Na dół! Faradje stał jak skamieniały w saloniku - z rozłożonymi sze- roko rękoma, pogrążony w rozterce; pragnął zabrać ze sobą każdy kawałek tego dostatniego, wygodnego życia, nie potrafił dokonać najokrutniejszego z wyborów i stać się uczestnikiem gry w pięciominutową ewakuację. Siostra schwyciła go za tłuste ramię i pociągnęła na schody. Cuchnący dym wypełnił pokój. Pani Fileli schyliła głowę. Nie oglądając się za siebie ruszyła w dół, popychając Faradjego, by się nie zatrzymywał przed spa- dającymi z góry kroplami płonącego plastiku. Mathembe na ulicy, wśród rozkrzyczanych, rozhisteryzowanych ludzi i padają- cego łagodnie popiołu, wzięła od niej głowę. Piwną Dziewczynę Pięciu Serc otaczała aureola płomieni. Wilgotne krople na świętej butelce: Zrobiłam, co w mojej mocy, samotna wierna wyznawczyni. A teraz nadeszła pora zmierzchu bogów. Gótter- ddmmerung. Jeszcze jedno, ostatnie mrugnięcie i eksplodowały zbiorniki chłodziwa do laserów. Widok był wstrząsający. Strzępy hologramu posypały się w kaskadach iskier na Aleję Latarni, a rozszalałe lasery omiatały całą długość ulicy, niekontrolowane, grzeszne. Tam, gdzie laser trafiał w boski odłamek, wizerunek Piwnej Dziewczyny Pięciu Serc wtapiał się na stałe w białe kostki bruku. Hradu? - zapytała całym ciałem Mathembe. Matka wzruszy- ła ramionami; przerażający, beztroski, opuszczony gest. Matka, córka, wuj oraz niesiona głowa biegli wraz z gromadką uchodź- ców pomiędzy monumentalnymi słupami ognia na Bulwar Ke- ekorok. Pośród kaskad ognia i iskier czynszówka Faradjego zgię- ła się i zapadła w sobie. Całe boro płonęło. Ludzie wycofywali się przez Bulwar Ke- ekorok. Choć żar był piekielny, ogień zdawał się wywierać na nich fascynujący, hipnotyczny wpływ. Przez ryk i odgłosy zagłady przedarł się jęk syren. Na Bulwar z łoskotem zajechały transpor- tery. Wypadli z nich żołnierze, czarno odziani żołnierze z wizje- rami na hełmach, w których odbijały się płomienie. W oka- mgnieniu uformowali kordon. Szeroka ulica usłana była śmie- ciami i pozostałościami zamieszek. Ludzie byli przerażeni. Ogień to jedynie zniszczenie, ale żoł- nierze Imperatora to sam strach. Nawet Bóg nie wiedział, co mo- gą zrobić w przypływie wściekłości. Żołnierze zajęli pozycje mię- dzy ludźmi a ogniem. Oficer starał się przekrzyczeć ryk płomieni. - Nie możecie tu zostać! - zawołał. - Tu nie jest bezpiecz- nie. Przejdźcie na drugi koniec bulwaru. - Ale to nasze domy! — odpowiedział ktoś. - Nie jest bezpiecznie pozostawać tutaj - powtórzył oficer. - Mamy rozkaz ewakuować wszystkich na Czerwone Wzgórze. Pro- szę. Ruszajcie, zanim będzie za późno i wszyscy zostaniemy od- cięci. Płonący budynek stojący przy końcu Alei Latarni runął na Bulwar Keekorok. Nie czekając na żołnierzy, ludzie wycofali się w stronę Placu Ogundelć i Drogi Rzecznej. - Módlmy się, aby wiatr się nie zmienił - powiedział męż- czyzna siedzący obok Mathembe, mieszkający wraz z chorą żoną w mieszkaniu przylegającym do mieszkania Faradjego. Dziew- czyna patrzyła, jak płomienie strzelają w górę, aby pochwycić gwiazdy i je spalić. Po niebie latały śmigłowce, stale i wciąż śmi- głowce. Rozległ się huk eksplozji. I jeszcze jeden. I jeszcze. Bli- sko. Czwarty. Piąty. Szósty. Któraś z kobiet zaczęła krzyczeć i nie można jej było uciszyć. - Wysadzają nasze domy! - zawołała jakaś dziewczyna. - Chcą powstrzymać ogień rakietami powietrze - ziemia! - Nie, to wybuchają biogazowe rośliny — rzekła gruba ko- bieta, błyszcząca od potu. Siódmy wybuch wstrząsnął Bulwarem Keekorok. Jakiś przed- miot lotem wirowym, ciągnąc za sobą smugę płomieni, wystrze- lił wysoko w powietrze i spadł na ziemię gdzieś w pobliżu Alei Kiyoyo. - Ewakuowali ludność aż do Kijembe — stwierdziła dziew- czyna, która zdołała ocalić tylko małe nauszne radio. I nagle Mathembe poczuła, jak podmuch wiatru omiata pieszczotliwie jej twarz, gładzi włosy. - O Boże, słodki Boże, drogi Boże, wielki Boże! - zawołała za nich wszystkich jakaś kobieta. Płożące się płomienie parły w dół, w stronę Ladywell, a przesuwając się Bulwarem Keekorok muskały budynki ban- ków, kafejek i ubezpieczalni, które jeden po drugim stawały w ogniu. - Nie ruszajcie się z miejsc! - wrzasnął oficer, ale Mathem- be słyszała wyraźnie niepewność w jego głosie, a wahanie jest za- bójcze dla autorytetu władzy. - Sytuacja jest pod kontrolą. Nie ma powodu do paniki. Będziemy wycofywać się spokojnie i sys- tematycznie w kierunku Placu Ogundele. Gdyby nie powiedział, że sytuacja jest pod kontrolą, może ludzie nie wpadliby w panikę. Są jednak pewne słowa, do któ- rych, tak jak do tych, najsilniej przywiera lęk, i ten strach sunął jeszcze szybciej niż płomienie przeskakujące z jednego dachu na drugi, spowijające pożogą coraz większą połać Bulwaru Ke- ekorok. Wszyscy poczuli pożar, wyobrazili sobie, jak ich ciała pę- kają, stają w ogniu, płoną i zwęglają się, a ich dusze giną pośród białego żaru. Ludzie poszli w rozsypkę. Cywile, żołnierze, Spo- wiednicy, Proklamatorzy. Dzielny oficer został stratowany. Wspól- nota przestała istnieć. Podobnie jak dyscyplina i porządek. Prze- stała obowiązywać moralność. Jedyne dobro to dobro danej jed- nostki. Ogień okazał się jednak szybszy. Budynki Pierwszego Czynnika Oszczędności Keekorok i Unii Kredytowej runęły na bruk. Ludzie, otoczeni z trzech stron przez płomienie, pobie- gli wąskimi uliczkami i zaułkami na zachód. Wszyscy się prze- pychali, z trudem przeciskali przez bramy, przejścia i uliczki, wypełniając je narastającą falą, a z tyłu za nimi czerwona łuna na niebie powiększała się, rozszerzała, przybierała na sile. Ma- thembe, jej matka, wujek i głowa dali się unieść nurtowi ludz- kiego strachu. Mathembe widziała twarz matki, jej wyciągnięte ręce, widziała ciała wciskające się między nie i w chwilę potem matka została zepchnięta w bok, skierowana innym nurtem w głąb innej ulicy, innych przejść, innych zaułków, placów i przesmyków. Sama. Dalej. Dalej. Nie patrz w górę, nie sprawdzaj, czy płomienie przenoszą się dachami, by odciąć ci drogę ucieczki. Nie patrz w górę, by stwierdzić, że luna na niebie rozszerzyła się i wygląda, jakby pół nocy stało w ogniu. Nie patrz w górę, kiedy słyszysz łoskot śmi- głowców przelatujących tak nisko, że krzyknęłabyś na całe gar- dło z przerażenia, gdybyś tylko miała dech w piersiach, siły i energię do czegokolwiek więcej prócz ucieczki. Nie patrz w gó- rę. Patrz w dół. Płomienie nie są twoim wrogiem. Twoi wrogo- wie to ludzie. Patrz w dół. Patrz pod nogi - jeżeli się przewró- cisz, jeżeli upadniesz, stratują cię. Patrz w dół, uważnie, pod no- gi; pistolet, zmiażdżony bęben, zgruchotana maska, przewróco- ne stoisko z gazetami, pęknięta kryształowa kolumna, z której sączy się organiczna posoka - nie widać żadnej głowy - podarta markiza, ładownica, podarta koszula; ciało, o Boże, trup; nie ominiesz go, nie przestąpisz nad nim nie spojrzawszy na jego twarz i wiesz, że to jest... że to jest... Nie. Tylko ci się wydawało, że znasz tę twarz. To nie on. To nie był Ghavra, proklamatorski polityczny poeta jan- gada. Dalej. Dalej. Przez chwilę pragnęłaś, aby to był on. To byłaby właściwa kara dla tego niewiernego proklamatorskiego politycznego po- ety jangady. I nagle żałujesz. Ghavra, gdziekolwiek jesteś, z czymkolwiek walczysz, żyj i bądź zdrów. Nagle wszystko się zatrzymuje. Bezruch. Zbita nieruchoma masa ciał. Głosy. Nowomowa. Woń z góry, z wewnątrz, przenika fetor dymu i spalenizny - głęboka woń, kojarząca się z wodami płodowymi: rzeka. Dźwięk - ze środka i z zewnątrz, ponad ry- kiem syren i łoskotem płomieni: odgłosy łodzi rzecznych. Wi- dok - poruszające się światła, wielkie tratwy barek i lichtug, jak całe pływające miasta wychodzące na szerokie, oświetlone łuną pożaru wody, poruszające się kształty: łodzie rzeczne? Sampany? Promy? Miękkie włosomaty pod stopami, nie kostki bruku. Ani jednego budynku wokół. Strach z lewej. - Dokąd idziemy? Dokąd idziemy? Strach z prawej. - Zabierają nas na promy, na łodzie rzeczne. Strach na wprost. - W radiu mówią, że Wojownicy ciągle walczą, zamieszki wy- buchły w całym kraju, we wszystkich prefekturach. Strach z tyłu. -1 dokąd teraz pójdziemy? Gdzie nas zabiorą, skoro w ca- łym kraju wybuchło powstanie? Za rzekę? Będziemy zakładnika- mi naszego kraju? - Zostawcie nas! Zostawcie nas! - wykrzyknęła głowa Dziad- ka, trzymana przez Mathembe. - Nie możemy wejść na łódź, tam zostali nasi krewni! Nasi ludzie! Ale był to tylko jeszcze jeden głos wśród dziesięciu tysięcy sunących nieodparcie w kierunku wód rzeki odbijających blask czerwonej łuny. Grube, niezdarne promy przesuwały się po gła- dzi w kierunku brzegu i spuszczały trapy na święte stopnie, gdzie pielgrzymi zmywali swe grzechy. Za najbliższym promem w kanale inne wyładowywały poprzednie transporty uciekinie- rów na pokłady barek, sampanów i lichtug, a wszystko to rozgry- wało się w ostrym blasku czerwono-zielono-żółtych świateł. Uchodźcy spłynęli w stronę ramp załadunkowych i na po- kład łodzi; ich twarze skąpane były w odcieniach czerwieni, zło- ta i zieleni, barwach wielkiej pożogi, jaka objęła dystrykty za ni- mi. Nawet gdy kapitanowie promów podnieśli trapy, zdejmując je ze świętych stopni, a mięśnie silników zajęczały pod brzemię- niem ludzkich żywotów, kilku zdesperowanych śmiałków wisiało jeszcze na cumach i odbijaczach z plastikowych opon truxów, bądź brnęło prawie po szyję w wodzie ku wyciągniętym w ich stronę rękom. Mathembe zdołała umknąć przed naporem ludzi pragną- cych dostać się na którąś z łodzi i zawróciła w stronę Corniche. Tuż przy nabrzeżu zatrzymał ją żołnierz. - Przykro mi - odezwał się w kiepskiej staromowie. -Jej matka, moja córka, jej brat, mój wnuk, jej wujek - za- skrzeczała głowa, oszalała i bełkotliwa, bo ogarnięta paniką. - Przykro mi - powtórzył żołnierz. - Nikt nie może tam wrócić. Bóg jeden wie, ile jest ofiar. Pożar, walki. Bóg jeden wie. Musicie iść na prom. Czerwień, zieleń i złoto lśni w oczach Mathembe w wyrazie „desperacja". - Do rzeki, wszyscy - rzekł żołnierz. - Będzie dobrze. Znajdziecie się, kiedy będzie po wszystkim. Idźcie. Już. Lekko popchnął Mathembe, dołączając ją do kolumny lu- dzi wchodzących na prom. Żołnierz był nie więcej niż o rok od niej starszy. Jego długie włosy, spięte dłonią Imperatora, miały barwę słońca. Mężczyzna z ptakiem zabawką pomógł Mathembe dostać się na pokład. Dziewczyna ostrożnie położyła głowę Dziadka na relingu. Mężczyzna ostrożnie postawił klatkę z ptakiem obok głowy. Jedna po drugiej łodzie odbijały od brzegu. Koła łopat- kowe cięły toń, łodzie wyszły na głębokie wody, gdzie czekały większe jednostki handlowe. Prom wykonał zwrot, a Mathembe i jej Dziadek mieli oka- zję ujrzeć całą przerażającą panoramę zagłady. Miasto, stojące teraz w ogniu, sporadycznie wstrząsane było kolejnymi detona- cjami i kanonadą broni palnej. Bursa i Corniche były samymi głowami, dłońmi i twarzami. Nagle prąd złapał prom, kierując go na głębinę. Koło łopatkowe zatrzeszczało i Mathembe zosta- ła uniesiona w dal, w czarną noc, na szerokie, ciemne wody, ku oczekującej nacji barek, lichtug i przesiedleńców. Śmigłowce, migoczące światłami nawigacyjnymi pośród czarnej nocy, zary- czały nisko nad gładzią rzeki i poleciały na wschód, w stronę płonącego miasta. RZEKA Trzy imiona. W dniu, kiedy urodził się drugi wnuk kapitana, dostrze- żono szkółkę delfinów - dobry omen, oznaczający, że oto tutaj, wymachując rączkami, mrużąc małe oczka, znajdował się ten, którego krew zmieszana była z głębokimi, czystymi wo- dami rzeki, tworząc nierozerwalną więź jego duszy z płynną gła- dzią. W dniu, kiedy Drugi, jak brzmiał skrót pełnego imienia Drugiego Wnuka Pięćdziesiątego Dziewiątego Kapitana, otrzy- mał pokładowe imię Karmicieł Głów dostrzeżono tratwę-wyspę, przypadkowy aglomerat biotechnologicznej hybrydy. Na tra- twie-wyspie rosło siedem wachlarzowcow. Na każdym z siedmiu wachlarzowcow siedziało siedem ptaków. Wokół każdego z sied- miu ptaków, siedzących na siedmiu drzewach, pławiło się w po- wietrzu siedem migoczących bąbli. To, wedle starych ludzi na pokładzie rufowym, znajdujących się tak geograficznie jak i du- chowo dalej niż w połowie drogi do Studni Dusz, było najlep- szym z możliwych znakiem; choć żaden z nich nie potrafił stwierdzić, czy siedmiokroć siedem razy po siedem oznacza szczęście w miłości, powodzenie w interesach, długowieczność, mnogość potomków czy hojne przyrodzenie. Drugi Wnuk Pięćdziesiątego Dziewiątego Kapitana Karmi- cieł Głów otrzymał swe trzecie i ostatnie - chyba że jakimś tra- gicznym zbiegiem okoliczności zostałby kapitanem - imię pań- stwowe: Młodszy Podsekretarz Prezydenta, na trzy dni przed exodusem z Ol Tok. Trzy imiona, a raczej jedno. Unchunkolo była trzecią z kolei pływającą po rzece jednost- ką noszącą to imię. Siostrzane statki, chrzczone raz na pokole- nie podczas Wielkich Spotkań, nosiły inne imiona; ich genoli- nie nie były czyste, nieskażone. Jedynie unchunkolo trzecia zna- ła swój rodowód — pierwsza jednostka przed tysiącem lat prze- wiozła na swym pokładzie osadników z Imperium do Nowych Ziem za wielką wodą. Teraz, po trzystu latach prucia wód rzeki tępą dziobnicą, dla unchunkolo nieubłaganie zbliżała się pora, gdy będzie musiała przekazać nasienie i imię kolejnej łajbie. Pisze się unchunkolo, choć to imię. Małą literą. Nigdy Un- chunkolo; chyba że po kropce. W ciągu tych trzech stuleci dwanaście pokoleń wyrosło, ży- ło, rozmnażało się i umarło w jej ciele, ale równocześnie rozro- sła się - i to znacznie - także i ona; powstały nowe pokłady i rampy, zamontowano bomy ładunkowe, suwnice bramowe, kopuły, pergole, altanki, mostki, wyciągi kotwiczne, schodnie, rozrastające się strąki mieszkalne, pęcherze rolnicze wypuszcza- jące kopuły i łuki plastycznego ciała. I przez cały ten czas wiel- ka maszyna mięśniowa, która jest jej bijącym sercem, obracała wielkie koło, przepychając kolonie galarów, barek i pontonów z ładunkiem organochemicznych procesorów, mięsoroślin, zbiorników żywych futer, towarów elektronicznych, butów prze- znaczonych na rynek, pulpy drzewnej z portu do portu, wzdłuż całej rzeki. Zanim to bijące serce stanie, a jej rodzina, która jest jej załogą, opuści ją, oddając prądowi, który porwie ją do Star- szego Morza i zapomnienia, będzie musiała przepychać ciężar całej gospodarki handlowej planety w tę i z powrotem po wiel- kiej rzece. Trzy imiona, a właściwie jedno. Nie, nawet nie imię. Rzeka jest jak Bóg. Kiedy się do niej zbliżasz, imiona bled- ną, a gdy w nią wchodzisz, woda zupełnie je rozpuszcza. O, mieszkańcy głębi kraju, którzy żyjecie na stałym lądzie i nie zna- cie zapachu głębokich wód czy mocy prądu ożywiającego du- cha, wy z osad górniczych i wy, którzy trudnicie się młynar- stwem, macie na to własne nazwy. Imiona jak Lualaba, Ganjacee i Tubinreya. Wiele nazw, wiele imion, wiele języków, ale wszystkie oznaczają to samo: Matka Wód. I wy, miliony ludzi, dla których łoskot silników promu prze- pływającego między wyspami i widok wielkich tratew z belami wodnorostów czy organochemicznych roślin, wyglądających jak pływające miasta, są równie znajome jak barwa włosów waszych dzieci, wy, którzy z niej żyjecie, którzy czerpiecie z niej jadło i wodę do picia czy ablucji i po jej toni wracacie każdej nocy wzdłuż wybrzeża do domów - dla was jest ona czymś więcej niż Matką Wód. To jest Rzeka. Ni mniej. Ni więcej. Ale dla was, rzeczniaków, dla was, którzy z wodą jesteście związani przez całe życie, dla was - kapitanów, mechaników, tragarzy, ładowaczy, operatorów dźwigów, rybaków, dla was, słodkich brązowoskórych pływaczek, i dla was, promiarzy, dla was, pilotów i nawigatorów - nie jest nawet Rzeką. Jest czymś głębszym i bardziej czcigodnym. Mówili o niej: Ona. Ona wygląda dziś łagodnie. Myślę, że ona będzie dziś niespokojna. Miałem dostarczyć ładunek, no wiecie, do tego miejsca, gdzie ona wpływa do morza. Ona. Ona była przed Imperium i prowincją. Ona była przed Proklamatorami i Spowiednikami. Ona była przed Światami Córek, zanim sięgnięto gwiazd i je wypuszczono, jak dziecko porzuca zabawkę, którą się już znudziło. Ona była przed Zieloną Falą, przed Szarą Erą, przed orga- nikami i mechanikami, przed wielkim przełomem, który umoż- liwił bezpośrednie wszczepianie DNA do ludzkiego systemu ner- wowego. Ona była przed wszelką nauką, wiedzą, historią i legendą. Ona była jeszcze przed słowem. Przed imieniem i nazwą. Przed człowiekiem. Przed lodem. Przed ogniem. Ona była nawet przed niebem i ziemią. Podczas gdy unchunkolo i jej dziewiętnaście sióstr wciąż jeszcze spowitych było całunem mgieł unoszących się znad rze- ki, Drugi wstał z hamaka i zajął się swoimi obowiązkami. Jego koja na tylnym pokładzie przy Studni Dusz, gdzie przodkowie przesypiali całą wieczność, stała się znacznie mniej wygodna, odkąd pierwszy oficer kupił po imperialnej stronie rzeki nowy automobil i z braku miejsca zawiesił maszynę na bomie, nad głową śpiącego Drugiego. Nie sypia się dobrze, gdy tona stali kołysze się i skrzypi nad głową. A ostatnio Drugi naprawdę po- trzebował snu. Dzięki kryzysowi uchodźczemu przynajmniej czasowo stał się szychą w systemie politycznym unchunkolo. Obudził się skostniały i drżący. Sporo pracy. Nadchodzili kamerzyści. Najpierw ich się słyszało - pomruk silników wśród mgieł - a dopiero później dostrzegało. Widziało się smugi świa- tła z reflektorów, a następnie długie, szare cienie wyskakujące, wypryskujące spomiędzy zwałów skłębionej mgły. Pirogi, dłu- banki, każda z zespołem dźwiękowców sprawdzających aparatu- rę zasilającą, kamerzystów skarżących się na słabe oświetlenie i wodę w zęzie, niszczącą ich buty dobre na wszystko, po pięć paczek para, oraz reporterów malujących worki pod oczyma i usmarowujących twarze, aby widzowie z polowy planety mieli pewność, że tkwili w tym żywym padole wraz z tysiącami uchodźców ciśniętych na śródkanal w efekcie fatalnej w skut- kach politycznej fuszerki, a nie dopiero co przybyli tu po nocy i sytym śniadaniu z winem i stekami, spożytym w Hotelu Nad- brzeżnym. Jako Młodszy Podsekretarz Prezydenta, Drugi - Łącznik Statku — miał zajmować się zespołami reporterów. Na lądzie obowiązek ten przyjęłaby jego kuzynka Pomocnica, dziewczyna 0 rok starsza od Drugiego ciałem i ambitna, która nie ukrywała, że chciałaby dorównać Drugiemu i stać się Łącznikiem Statku. Jako że jednak reporterzy przybywali na statek, rzecz była w ge- stii Spraw Wewnętrznych. Sprawy Zewnętrzne ogłosiły, że pra- gną utrzymać kontrolę nad językowymi mózgoplantami, co nie- uchronnie równało się oficjalnej wizycie Młodszego Podsekreta- rza u Pomocnicy Ministra Spraw Zagranicznych i kilku minu- tom natręctwa seksualnego. Piroga przepłynęła wzdłuż burty unchunkolo; silnik perko- tał leniwie, pożerając wodę, pochłaniając żarłocznie węglowo- dory i pianę. Reporterzy wspięli się z pewnym niepokojem po opuszczonych schodniach. Szerokousta kobieta o bardzo ja- snych włosach, główna korespondentka, wydawała się zbulwer- sowana i zniesmaczona myślą, że miała pod stopami żywe ciało 1 włosomaty. — W imieniu kapitana i załogi Handlowej Paranostki un- chunkolo trzeciej witam na pokładzie - rzekł Drugi w półtuzi- nie języków, jakie zapamiętał. Zwykła nowomowa. Świetnie. Wszyscy rzeczniacy rodzili się bilingwistami. - Jestem tu, by wspomóc was najlepiej, jak tylko potrafię. Jeśli sobie czegoś ży- czycie, powiedzcie tylko, a postaram się uczynić wszystko, by wa- sze życzenia zostały spełnione. Żądania brzmiały: osobna toaleta. Drink - o Boże! - cokol- wiek. Garść analgezjaków. I tylko nie te pleśniawki na bazie en- dorfin. Coś na ząb. Jedzenie w hotelu jest obrzydliwe, kochany, straszne świństwo. A może mają przypadkiem wszechkierunko- wy mikrofon o wysokiej impedancji? Cholerne dzikusy. Kamerzyści chcieli nakręcić walki mięsne, kiedy zjawią się czarnorynkowcy. Co też uczynili w jakąś godzinę po fotogra- fach: we mgle musieli tylko uważać na swoje łodzie, nie stać ich było na nadwerężanie ubezpieczenia. Wygląda to całkiem nieźle: kobiety biją się o jedzenie. Aż gruczoły współczucia zaczynają pracować. Może moglibyśmy zejść na ten spiczasty koniec, jak on się nazywa, dziób? Tak wła- śnie, proszę prowadzić, nie, nie chcemy kręcić matek z dziećmi, nie ma mowy, mamy już powyżej uszu, doprawdy, powyżej uszu ujęć matek z dziećmi, mamy ich zbyt wiele, naprawdę zbyt wie- le, a poza tym, szczerze mówiąc, one nie wywołują już dostatecz- nie silnych reakcji. Przestały działać. Ludzie się przyzwyczaili. A raczej zobojętnieli. Oparzenia? Świetnie. Gdzie? Ciało i klatka piersiowa? Doskonale. Tak. Po prostu świetnie. Może być, pew- nie, że może być. Wrócimy do ciebie za chwilę. Jeżeli tylko pod- piszesz ten formularz. Oparzenia twarzy? Możemy skręcić opa- rzenia twarzy? Nie. Niestety, nie możemy. Och, tak. To świetne. Doskonałe. Tak, chodź tutaj, śliczny piorunku, piękny boski - strzał, podczas gdy słońce przebija się przez tumany mgły. Cu- downe. Przepraszam, czy moglibyście nie ruszać się przez chwi- lę? O tak, właśnie tak, utrzymajcie tę pozycję jeszcze przez chwi- lę, dobrze? Nie. Niedobrze. Nie będziemy trwać w tej pozycji, nie chce- my, niby czemu mielibyśmy to robić dla was, którzy cuchniecie stekiem i winem z Hotelu Nadbrzeżnego? Nie, zbliżają się han- dlarze, nadpływają w swoich pontonach i czółnach, stoją w nich, uśmiechają się i unoszą w rękach kartony mleka dla dzieci oraz świeże, trzepoczące się jeszcze ryby, wydające ostatnie tchnienie w kłębach rozrzedzającej się porannej mgły, świeże zielone mango, owinięte w plastik bryły brązowego i białego mięsa, chlebojabłka i fiolki migoczących wirusów; dlaczego mielibyśmy dla was pozować, do diabła z wami, mamy was gdzieś, jeśli będę się przed wami mizdrzyć, stracę swoje miejsce w kolejce i zajmą je inni ze swymi radiami, zegarkami, biżuterią, pamiątkami ro- dzinnymi, ubraniami, butami, chustkami, starymi serwisami do herbaty, świętymi medalikami lub czymkolwiek innym, co by mogło być użyte jako przedmiot negocjacji. Ale kamerzyści i tak przepychają się wśród nich, kręcąc wy- ciągnięte prosząco dłonie, błagalne twarze i handlarzy stojących w swoich łódkach, którzy ważą, osądzają, oszacowują i dobijają targu lub nie. Korespondentka stwierdza, że nigdy wcześniej nie widziała tak wielkiego ludzkiego cierpienia, tak wielu potrzebu- jących i równie wyrazistego przykładu nie skrywanej chciwości i skąpstwa, jak ze strony handlarzy, którzy każdego ranka, kawa- łek po kawałku odbierali ludziom resztki ich dobytku, a przecież dwadzieścia rzecznych łodzi, których kanonierki nie dopuszczały do imperialnego brzegu, dzieliło od wielkiej ludzkiej katastrofy tylko kilka dni, nie więcej niż kilka dni. Nagle kamerzysta woła: Tak trzymaj i kręć, nakręć to, musisz to zobaczyć, to klasyk, kla- syczna telewizja. Jakaś kobieta, zbyt wstrząśnięta, by okazywać ja- kiekolwiek emocje poza skrajnym, rozpaczliwym zdumieniem, podaje handlarzom dziecko, nóżki stąpające po wodzie. Weźcie je, weźcie, nie chcę nic w zamian, tylko je weźcie, zabierzcie je stąd, proszę. Handlarze kręcą głowami i uśmiechają się. Nie, nie ma zy- sku, nie ma wymiany, żadnych negocjacji, żadnych transakcji. Nie ma handlu, nie ma sprzedaży, nie ma wartości, nie idziemy na to. . Potem pojawiają się silni. Spychają słabych, kobiety, dzieci, starych i młodych, odpychają ich na bok. Ci, którzy się nie na- uczyli, gdzie jest ich miejsce i ośmielili się wygrażać im pięścia- mi, zostali brutalnie pobici. Mężczyźni walczą między sobą, ude- rzają w głowę złączonymi pięściami wyprostowanych rąk, to do- prawdy przerażający widok, nie przypomina tego, co pokazuje telewizja albo wakinema. Kobiety również się biją, ale ich techni- ka jest inna, starają się zwykle wbić jedna drugiej kciuki do oczu. Dobrze dobrze świetnie świetnie wielka klasyczna telewizja nagi ludzki dramat najlepszy jaki można sobie wyobrazić. Zasada Niepewności Telewizyjnej: nakierowując na coś ka- merę, zmieniasz automatycznie naturę danej rzeczy. Zmieniają czynność oglądania - obojętnie, czy robisz to w swoim pokoju, kafejce, na krążowniku jonosferycznym, wideościanie drapacza stratochmur, czy na ręcznym ekraniku, w środku głębokiej pusz- czy. Bez kamerzystów, dźwiękowców i korespondenta nie ma cierpienia. Wszystko było inaczej. Przed kamerami. Wśród ludzi scho- dzących tłumnie z promów na barki i galary unchunkolo pano- wała swoista aura godności i solidarności; rodziny pomagały so- bie wzajemnie przy budowaniu szałasów z plastikowych płacht, pustych beczek i zbiorników po środkach chemicznych; posiłki były normalnie wydawane i rozdzielane; ci, którzy mieli radia, stawiali je na odwróconych plastikowych zbiornikach dla dodat- kowego rezonansu i wszyscy zbierali się wokół nich, by móc słu- chać gładkiego, spokojnego, całkowicie niewiarygodnego Głosu Imperium donoszącego, że wskutek jednej pomyłki, jednego nieostrożnego strzału, cały kraj objęty został falą bezsensow- nych, krwawych zamieszek. To nie był sen o bohaterach. Ani wielkie ogólnonarodowe powstanie. To byli Widmowi Chłopcy, uzbrojeni jedynie w duchy swoich przodków, atakujący poste- runki wojskowe. To były Kiminini i Kimilili, które wygnano ogniem i dymem z posterunku, którym podcięto ścięgna pod- kolanowe i które przywiązano z tylu do traixa, a potem włóczo- no wokół placu w Tetsenok, dopóki nie zmieniły się w upiorną krwawą miazgę. To były splądrowane i puszczone z dymem dys- trykty Proklamatorów. To byli Imperialiści wyciągnięci z łóżek, ustawieni pod murem jednej z kafejek i zabici strzałami w lewe oko. To byli Wojownicy Losu i Siły Imperialne, prowadzące wal- ki na ulicach Ol Tok. To było równie brutalne, jak dwie pijane kobiety, tłukące się zażarcie w ciemnej uliczce. I tak okrutne, jak ojciec gwałcący własną córkę. Nie miało w sobie piękna. Ani szlachetności. To była wojna. Nocą, gdy unchunkolo przepływała wzdłuż płonącego brze- gu, do niej i jej sióstr dołączyły z mijanych prawobrzeżnych por- tów niewielkie flotylle łódek, obciążonych aż po linię wodną przerażonymi, pełnymi nadziei i zwyczajnie, śmiertelnie utrudzo- nymi ludźmi. Kapitanowie konferowali za pośrednictwem sateli- tów, które przemykały wysoko, bardzo wysoko ponad terenem walk: Yembe, główny port Prefektury Kulubaye, leżał o sześćdzie- siąt kilometrów na północ. Może znajdą tam bezpieczną przy- stań. Sześćdziesiąt trzy statki, więcej łodzi niż kiedykolwiek dotąd, zebrało się jednocześnie na rzece i popłynęło z jej prądem na południe, do Yembe. Kanonierki wypłynęły im na spotkanie o świcie; niskie, czarne jednostki bojowe, przysadziste i szybkie jak psy gończe. Yembe było zamknięte. Zostało zajęte przez rebe- liantów i obecnie znajdowało się w stanie oblężenia. Yembe było miastem zamkniętym. Ogarniętym zarazą. Wojownicy i Imperialni, odziani w stroje ochronne i wypo- sażeni w broń biologiczną, walczyli zażarcie o każdą ulicę. Kapitanowie znów zmuszeni byli skorzystać z urządzeń tele- konferencyjnych, których nie używali od dobrych paru poko- leń. Dokąd? Tam, gdzie zawsze płynęli rzeczniacy, kiedy mieli przeciw sobie zbyt silny prąd. Na południe. Ku Tysiącu Wysp. Teraz nawet Tysiąc Wysp i to, co tam zastali, zostało dale- ko w tyle, zapomniane, spowite skłębioną bielą; Drugi usiadł na strąku cumowym, gdzie grube plastikowe wargi unchunko- lo łączyły się ze stalą i drewnem barek, i obserwował wyciągnię- te ręce, napierające ciała i natarczywe, przepychające się bru- talnie do przodu kamery. Korespondentka o jasnych włosach pragnęła przeprowadzić wywiad. Czy rzeczniak mógłby tłuma- czyć? Tak, Młodszy Podsekretarz Prezydenta mógł. Cholerne dzikusy. Ty. Tak, ty. Chcielibyśmy z tobą porozmawiać. Powiedz mu, że chcielibyśmy z nim pomówić. Zapytać, od jak dawna tu jest. Był tu od nocy pożaru. W Ol Tok. Trzy tygodnie. Jest sam czy z rodziną? Ma żonę i pięcioro dzieci. Najmłodsze - imię tłumaczy się jako Na Szczęście Ostatnie -jest bardzo chore. Czy otrzymuje jedzenie od agencji pomocy? Ostatni raz jadł przed dwoma dniami. Wymieniał się z han- dlarzami. Nie słyszał o żadnych zapasach ani agencjach pomocy. Pyta, czy to jakiś żart? Jeżeli tak, to przeprasza, ale nie zrozumiał dowcipu. Czy mógłbyś go zapytać, czy on lub jego rodzina otrzymali opiekę medyczną? Mówi, że uzdrawiacze zjawiają się każdego dnia w południe; to cudzoziemscy lekarze - przypuszcza, że pochodzą ze Zjedno- czonych Republik. Nie, nie otrzymał od nich pomocy medycz- nej, choć jego dzieci przechodzą obecnie kurację wirusową przeciwko odwodnieniu i rozwolnieniu. Twierdzą, że to od pi- cia wody z rzeki. Uzdrawiacze są bardzo dobrzy, ale dysponują ograniczoną ilością medykamentów. Dlatego sam nie skorzystał z leczenia. Uważa, że leki powinny być przeznaczone dla tych, którzy bardziej ich potrzebują. Co by powiedział, gdyby się dowiedział, że przed zmierz- chem zjawi się tu pomoc międzynarodowa? Powie: dziękuję bardzo, ale nie potrzebuję pomocy między- narodowej. Nie potrzebuje mleka w proszku ani kiełków sucha- rów z nadrukiem Dar Ludu Zjednoczonych Republik; nie po- trzebuje drużyny międzynarodowych uzdrowicieli z Heptarchii. Wszystko, czego pragnie dla siebie i swojej rodziny, to aby Impe- rium wycofało kanonierki i otworzyło porty dla swoich obywa- teli. Czy słyszał raporty donoszące, że w jego rodzinnej prowin- cji prawie zupełnie stłumiono już rebelię i najprawdopodobniej niedługo zaczną się nawoływania do generalnego złożenia bro- ni i poddania się? Mówi, że gdyby plotki były mięsem, na tych łodziach nie by- łoby ani jednego głodującego. W porządku, dziękuję. Podziękuj mu, dobrze? O rany, pra- wie zapomniałam. Tu masz dwudziestkę. Daj mu. Niech kupi coś u tych handlarzy, dla tej swojej małej, jak jej tam - Dzięki Bogu To Koniec? No i jak, ile z tego możemy puścić? Nie wiadomo. Dziesięć, może piętnaście procent. Nie zno- szę, kiedy stają się cyniczni. To czyni z nich niewdzięcznych skurwieli. Ale dzieciaki były dobre. Dzieci były śliczne. Żebym tylko mogła jeszcze przekonać kapitana tej gównianej łajby, aby pozwolił nam skorzystać z sate- litarnego łącza. Można by to pokroić i od razu puścić. Im wię- cej, tym lepiej! Tak, tak, tak, ty tam, tak ty, z oparzeniami... Przy Yembe rzeka była szeroka na dwadzieścia kilometrów, wystarczająco, aby cała flotylla mogła przepłynąć wzdłuż krańca horyzontu, tak by nie widać było flag kwarantanny i gęstego dy- mu bijącego w niebo pionowymi słupami. Na flotyllę padał cień wszechobecnych śmigłowców; brud- nych, drażniących insektów, sondujących i węszących gniewnym brzęczeniem silników. Statki popłynęły dalej. Na pokładach barek uchodźcy ze- brani w blasku księżyca słuchali wiadomości z radia. Przynaj- mniej mieli radia. Głos Imperium, zawsze spokojny, zrównowa- żony, chłodny, prawy, rozsądny i rezolutny mówił im o olbrzy- mich zwycięstwach i druzgocących klęskach, o karaniu anarchii, przywracaniu porządku i żywym imieniu Imperatora, zanoszo- nym niczym sztandar do plugawych siedlisk buntu i bezprawia. Nie wierzyli w ani jedno słowo tych komunikatów. Ale słu- chali, gdyż kłamstwa są bardziej pocieszające niż cisza. Przez całą noc płynęli z prądem. O poranku dotarli do Ty- siąca Wysp. Na południe od Yembe nurt rzeki załamywał się, jakby zakłopotany nagłą utratą impetu, wpływając w labirynt zalesionych wysepek i lotnych piaszczystych łach. Nie istniała ani jedna mapa mielizn i płycizn Tysiąca Wysp - każdego roku zimowe powodzie zmieniały ich układ i wygląd; całe wyspy, gę- sto zalesione i niejednokrotnie zamieszkałe, mogły bezpowrot- nie zniknąć w przeciągu jednej zaledwie pory; sny, marzenia, nadzieje i lęki zmienione w cienką warstwę mułu niesionego do rozwidlenia delty, gdzie na skraju Starszego Morza, na tych namułowych warstwach wspomnień, wznoszą się wielkie mia- sta. Na tym odcinku podróży na południe nawigator musiał rozwinąć całą swoją sztukę - wykazać się umiejętnością inter- pretacji sonarowej mapy koryta rzecznego, dokonywać wyboru pomiędzy dostarczeniem ładunku zgodnie z kontraktem, a uwięźnięciem na całą długą porę na piaszczystej miełiźnie, w oczekiwaniu na podniesienie się poziomu rzeki po zimo- wych deszczach. Legendy głosiły, że wiele zamieszkałych wysepek to w grun- cie rzeczy pozostałości statków i załóg, które utknęły na płyci- znach; organiki łodzi najpierw skolonizowały piaszczyste łachy, a wreszcie rozłożyły się na plastikowe ożebrowania i przyporni- ki, udrapowane rzecznorostami i chwastnicami, podczas gdy po- tomkowie załogi, zamieszkujący w mrokach puszczy, zeszli na barbarzyński poziom życia. Tysiąc Wysp i deszcz. Barki były barwnymi plamami plasti- kowego poszycia, gdzie uchodźcy sporządzili prymitywne szałasy z plastikowych pokrowców na towary. Ciężkie, grube, wolno pa- dające krople tłukły głośno o naciągnięty plastik, rzeka ożyła pod siekącym ją deszczem. Unchunkolo przedzierała się przez szare woale deszczu, wyszukując prawdziwe kanały. Wysokie ścia- ny roślinności zdawały się wznosić tak blisko po obu stronach, że nieomal można było ich dotknąć. Ciemnopienne drzewa na- chylały się nad glębokorzecznym kanałem, deszcz walił o listo- wie. Już niedługo, bardzo niedługo baldachim liści zupełnie za- mknie się nad nimi, skazując unchunkolo i jej siostry na wiecz- ną wędrówkę w labiryncie kanałów i wysepek. Uchodźcy, pode- nerwowani jękami echosondy, stłoczeni w rodzinnych i przyja- cielskich grupkach pod płachtami plastiku, obserwowali przesu- wające się mimo strzeliste, mokre od deszczu pnie drzew; prze- rażeni, zagrożeni, przepędzeni do tego bezlitosnego obcego miejsca. Olbrzymi konwój statków pchał swoje zbitki barek i ga- larów pośród lejącego deszczu w kierunku serca Tysiąca Wysp; synapsy wprawiające w ruch ogromne połcie mięśniosilnika ustawione były na wolno naprzód. W kulturze rzeczniaków wyspy były tradycyjnym miejscem schronienia i azylu. Historia zatraciła się w labiryncie mielizn i płycizn, pytania uwięzły w pajęczynie kanałów. Rodzina Drugiego była pragmatyczna, nie stać jej było na wożenie rzesz przesiedleńców w nieskończoność w tę i z powro- * tem po rzece. Unchunkolo, opłynąwszy ogon łzokształtnej wy- spy, weszła do głównego kanału, a jej załoga ujrzała, że nie była jedyną, która zapragnęła znaleźć schronienie wśród Tysiąca Wysp. Kiedy Drugi po raz pierwszy zobaczył flotyllę wypływającą z umierającego Yembe, sądził, że ma pod sobą wszystkie łodzie rzeczne, jakie obecnie istnieją. Teraz okazało się, że jego wy- obraźnia była nader uboga. Setki łodzi, każda z familią barek, galarów i pontonów skrzących się tysiącami klejnotów z kropel deszczu plastikowych szałasów. Unchunkolo jak duch prześli- zgnęła się pomiędzy zewnętrznymi pikietami floty rzecznej, plusk i zgrzyt jej wielkiego koła odbijał się osobliwym echem od ścian roślinności. W głębi kanału statki cumowały tak blisko ma- cierzystej jednostki, że tworzyły na wodzie zbitą, jednolitą po- wierzchnię. Kapitan dała znak. Bijące serce unchunkolo zamarło i tylko wspomagacze kotłowały wodę, gęstą od pływających w niej fekaliów i opakowań po czekoladzie. Pod kadłubem otworzyły się włazy; grube macki zakończone kotwiczkami i chwytakami za- głębiły się w denny szlam, szukając twardego gruntu. Olbrzymia masa statku i lichtug zadygotała i znieruchomiała. Podczas gdy kapitanowie rozmawiali przez satelity lub od- wiedzali się wzajem w łodziach motorowych - cisza wyczekują- cych drzew wzmagała brzęczenie ich organicznych silników - rodziny usiłowały uratować resztki tego, co zabrały ze sobą z po- przedniego życia. Transfiguracja heroizmu: Boga łatwiej odna- leźć na dnie zlewu pełnego brudnych naczyń niż w odbiciu światła z monety wrzucanej do otworu świętej studni. Na pod- stawie tej teologii zakon Proklamatora Ghanda Larthy stworzył całą filozofię kontemplacyjną dla czynności codziennych; udu- chowienie i poszukiwanie boskości przy sprzątaniu i uświęcenie muszli toaletowych jako pierwsza czynność wykonywana każde- go ranka. Jaki mógł być anioł inspirowanej harówki? Dla Drugiego - Karmiciela Głów - Młodszego Sekretarza, naprawiającego szorstkie włosomaty na pokładach dziobowych unchunkolo, miał on postać dziewczyny. Jak większość jego wi- zji. Wysokiej dziewczyny, chudej jak patyk, śmierdzącej i brud- nej od dymu, jakby oni wszyscy, usmarowani sadzą, nosili te ciemne smugi niczym ślady chrztu; dziewczyny o zmierzwio- nych, pozlepianych, sterczących we wszystkie strony włosach; gdy ich spojrzenia zetknęły się na chwilę, było jasne, iż są one czującymi, żywymi, myślącymi istotami — te czarne, głębokie oczy; więź, jaka ich w jednej chwili połączyła, była równie gwał- towna jak piorun strzelający z czarnej chmury podczas letniej, równikowej burzy. Te oczy i to dotknięcie przeniknęły niczym ostrza w głąb jego serca; niemal natychmiast udał się do swego hamaka, zawieszonego nad ładownią przodków. Widział ją jesz- cze dwukrotnie, raz stojącą przy relingu i wpatrującą się w wo- dę, raz kiedy kucała przy linii wodnej i się myła: brudna woda ściekała jej po twarzy i szyi, przylepiając cienki materiał podko- szulka do piersi. Wargi miała rozchylone, oczy przymknięte - intymna ekstaza. Rozdziawił szeroko usta. Oczy miał okrągłe jak księżyce. I nawet nie zdawał sobie sprawy, że się jej przygląda, dopóki przyjazne klepnięcie w plecy nie wyrwało go z odrętwie- nia i nie usłyszał głosu Trzeciego Syna Farmera: - Tak, tam na dole jest parę całkiem niezłych sztuk, ale mo- żesz być pewny, że gdyby cię tylko ujrzały, ucięłyby ci ten kawał mięsa i włożyły do kanapki. Widział ją potem jeszcze dwukrotnie, a później unchunkolo i dziewiętnaście połączonych z nią siostrzanych statków wybrało cumy i pod osłoną nocy popłynęło ku imperialnemu brzegowi. Wśród Tysiąca Wysp nie zaznają spokoju. Nie odnajdą azylu. Nie mogli również liczyć na znalezienie dla siebie sanktuarium na pozostawionym w tyle prawym brzegu. Nie musiało się sfyszeć doniesień radiowych o walkach. Nawet wśród Tysiąca Wysp wi- dać było wyraźnie dym, jakby płonął cały świat. Statek wykonał zwrot i obrał kurs na lewy brzeg; zbity, smukły grot strzały złożo- ny z okrętów, wymierzony w serce sumienia Imperium. Wkrótce pojawiły się wokół nich małe, imperialne potężnie zbrojne kutry, które jedną salwą mogły zatopić całą łódź rzeczną. Nie ma tu dla was schronienia, nie proponujemy wam go- ściny. Nasze granice są zamknięte, podobnie jak nasze porty. Przy każdym porcie na przestrzeni tysiąca kilometrów w gó- rę i w dół rzeki krążyły te same kanonierki, zagradzając im wej- ście do portu, zmuszając do zawrócenia. Odpłyńcie, odpłyńcie; nie damy wam zejść na ląd. Jeżeli was wpuścimy, będziemy musieli wpuścić następny statek i na- stępny, i następny... Do czego to dojdzie? Czym to się zakończy? Nie mogli płynąć dalej. Ani zawrócić. I dlatego dwadzieścia jednostek floty uciekinierów wybrało na chybił, trafił jeden z portów po stronie imperialnej, uformowało na śródkanale luźny konwój i rzuciło kotwice. Jeden po drugim wielkie mię- śniosilniki stanęły. Czym to się skończy? Skończy się buntami na galarach, gdy zabraknie żywności. Skończy się tym, że matki będą odejmować sobie ryż od ust, aby dać go dzieciom, a mężczyźni o twardych pięściach będą go od- bierać najmłodszym. Skończy się tym, że kapitanowie otworzą nie otwierane od pokoleń skrytki i wyjmą z nich broń krótką. Skończy się tym, że młodzi, zwinniejsi, silniejsi mężczyźni noca- mi będą wskakiwać do rzeki, aby podpływając wzdłuż linii wod- nej unchunkolo wspiąć się na bąbel hydroponiczny i odciąć chlebojabłko, głowę brązowego mięsa, orzech owsianki albo je- den z mlekoworów. Skończy się tym, że rzeczniacy będą zmusze- ni ukrywać to, czym mieli się dzielić z uchodźcami, i będą zmu- szeni posłużyć się bronią. Skończy się spontanicznymi wypadami i planowanymi ata- kami. Skończy się trupami wrzucanymi do wody, spływającymi z prądem do Starszego Morza, upiornymi naszyjnikami głów zawieszonymi na burtach galarów, z korzeniakami zanurzonymi w wodzie. Skończy się pokładami zasłanymi cierpiącymi na de- zynterię i rozwolnienie, gdzie ciszę będzie przerywać jedynie płacz dzieci, które nie rozumieją bezradnego, bezsilnego gnie- wu. Skończy się przypływającymi o świcie konwojami kamerzy- stów, dźwiękowców i zagranicznych korespondentów, praktyku- jących grymasy posępnej stanowczości. Czarnowłosa, pięknooka, uduchowiona dziewczyno, co się z tobą stało? Kolejne bezgłowe ciało wrzucone do rzeki w mro- kach przedświtu? A może chora, obrzmiała, przerażona twarz w ładowniach, gdzie nie odważą się zejść nawet załogi kamerzy- stów; a może twoja głowa wisi wraz z innymi, przywiązana na li- nach na dziobnicy? Wybaczysz mi, że nie pójdę sprawdzić, bo chyba nie zniósłbym tego widoku, ciemnowłosa, pięknooka dziewczyno z mokrymi, pozlepianymi włosami i mętnymi, nie widzącymi, opróżnionymi z duszy oczyma i wodą z rzeki przele- wającą się przez otwarte usta. Często o niej myślał, o dziewczynie, którą widział trzykrot- nie; kamerzyści uganiali się jak muchy wśród dzieci z napęcz- niałymi brzuchami i ludzi bez poparzeń na twarzach. A gdy ze- społy reporterów, dopełniwszy już rytuału wręczania tabliczek czekolady i gumy do żucia w fosforyzujących papierkach, wróci- li do swoich piróg, Drugi powrócił do swoich głów i opowiedział o ciemnowłosej, pięknookiej, uduchowionej dziewczynie. Drugi lubił towarzystwo umarłych. Nie wydawali rozkazów. Nie byli kapryśni ani drażliwi. Ich otwarte usta nie rzucały in- wektyw, sarkastycznych uwag ani ostrych zwrotów językowych, które dziewczęta przyswajały sobie z taką wprawą, a na które on był szczególnie podatny. Wśród umarłych mógł rozmyślać, du- mać i marzyć. Umarli pozwalali mu być sobą. Mógł zdradzać im swoje najświętsze tajemnice, otworzyć przed nimi taberna- kulum swojej duszy, i wcale nie byliby tym wstrząśnięci. Nie po- tępiliby go, nie wyśmiali ani wyszydzili w ostrych, bolesnych sło- wach. Wy wszyscy, drewnogłowi, wy wszystkie dusze, wy wszyscy przodkowie, czy nie możecie załatwić z Bogiem lub, jeżeli nie z Bogiem, to z którymś ze świętych Ykonde, albo nawet z anio- łem, aby zrobił coś, żeby ona nie umarła... Wiecie, o kim mó- wię: o niej, o tej dziewczynie, którą widziałem, o tej, o której za- wsze mówię. Sprawcie, aby ona żyła; aby tylko nie umarła. Czy to zbyt wiele, gdybym poprosił, abym mógł ją spotkać właśnie teraz? I żeby polubiła mnie tak, jak ja ją? A może to niewłaściwa modlitwa, jedna z tych, na które Bóg nie odpowie, gdyż nie traktuje ona o rzeczach duchowych, ale o czymś egoistycznym i samolubnym? Czy to jednak egoizm, że chcę, aby żyła? Osta- tecznie mogę poprzestać na tym jednym życzeniu. To mi wys- tarczy. Nieosiągalność zmieniła ją w nieomal bosko mistyczną ko- chankę. Zajęty rozmyślaniem Drugi przetrząsał sieć korzenia- ków, które utrzymywały głowy przy życiu, miażdżąc palcami pa- sożyty, zdrapując mech i narośle. Większość ubytków, będących dziełem gryzoni, załatał komórczakami, ale pojawiły się nowe uszkodzenia siatek neurałnych, z naddartych końców korzenia- ków wypływała posoka, pnącza podtrzymujące były poskręcane i powyrywane. W plątaninie korzeni i ssawek czuło się poważ- niejsze zagrożenie. Drugi wcisnął się w szczelinę w materii Kla- nu Śniących. Prace naprawcze na tę skalę przekraczały jego możliwości i wymagały pieśni wuja Farmera. Jeżeli wuj Farmer miał na zbyciu kilka pieśni dla umarłych. Rozkład w ekosyste- mach bąbli hydroponicznych, spowodowany przez spustoszenia ostatnich tygodni, postępował coraz szybciej. Wymykał się z rąk. Coraz bliższa była groźba katastrofy ekologicznej. Potrzeby żyją- cych były ważniejsze aniżeli godność umarłych. W intymnej, pulsującej wilgoci pośród korzeni coś się poruszyło. Dłoń Dru- giego wyprysnęła naprzód. Zmiął pajęcze skrzydła, aż pękły, ki- kuty zatrzepotały bezsilnie, cienkie odnóża zadrgały konwulsyj- nie. Jeszcze jeden. Najpierw wyposażony w kółka gad. Potem ssąca, pnąca, pełzająca istotka, która przywarła do jego ręki, po- zostawiając na niej, kiedy ją oderwał, czerwony ślad. A teraz ważka z igłotrąbką. Jak pozostałe, tak i ta rozpadła się w jego niedelikatnych dłoniach. Segmenty drgającego, plastikowego ciała, jak jedna z trójwymiarowych zabawek Sekretarza Eduka- cji, której nigdy, będąc dzieckiem, nie potrafił ułożyć tak, żeby wyszedł z niej trux, aeroplan albo łódź. Fragmenty włożył do sa- kiewki przy pasie - Departament Rolnictwa ponownie przetwo- rzy tkanki. I wtedy zobaczył poruszającą się twarz. Był tego pewien. Nie miał najmniejszych wątpliwości. Głęboko wśród śpiących korze- ni i winorośli pierwotnych puszcz ducha jedna z głów powracała do życia, przedzierając się ku światłu i życiu poprzez nagroma- dzone w ciągu stuleci korzenie i pnącza. Coś, co wytwarzało per- wersyjne, skrzywione istoty jak muchy z materii zła. Wiesz, skąd się biorą wszystkie insekty świata? Najstarszy Mechanik, jego prapradziadek, pływający na pierwszej jednostce, a obecnie tkwiący wśród głów, nauczył go kiedyś tego, jak modlitwy są tworzone podczas tarcia między dwoma duchowymi światami, gdy ten boski i ten imperialny ścierają się ze sobą. Powstające przy tym kaskady energii spływa- ją w dół kolejnymi duchowymi poziomami, by wyłonić się w na- szym świecie jako ciemne, hałaśliwe owady. Nie przestał dygotać, dopóki nie znalazł się na pokładzie w świetle groźnego popołudnia, w świetle, które uczyniło ciem- ne istoty widmowymi, niepewnymi i nierzeczywistymi. Wujek Farmer nieźle się ubawił na widok bryłek rozkładają- cej się plazmy w sakiewce Drugiego. - Ktoś tu ma nielichy talent - rzekł, obracając i skręcając segmenty, usiłując połączyć je na nowo. - Całkiem zmyślne. - Ktoś to zrobił? - W ciągu miliona lat plazma mogłaby, podkreślam: mogła- by, przekształcić się w coś takiego. Ale na tym wszędzie czuje się dotyk ludzkich rąk. Zmyślna robota. Aż szkoda oddać to do po- wtórnego przetworzenia. Mimo to, rośliny... Drugi podążył za nim do bąbli hydroponicznych. Śmierć, rozkład, rozpacz. Kora zwisała w żółtawych strzępach, listowie pociemniało i uschło, pnie były spłaszczone i potrzaskane, grzy- by i infekcje bakteryjne pieniły się w najlepsze olbrzymimi spłachciami fioletu i bieli. Farmer uniósł pięść pełną korzeni i otworzył dłoń przed twarzą Drugiego. Ten o mało nie zwymio- tował, kiedy poczuł ich fetor. Smród był taki, jakby cała gnijąca, umierająca rzesza ludzi na barkach przeniosła na nie swój ból, bezradność, rozpacz i desperację. - Tlenowce, beztlenowce, pseudobakterie brodawkowe, grzyby. Większość symbiotyków po prostu obumiera. Ekosystem rozpada się w drobny mak, a ja nie jestem w stanie zrobić nic, aby temu zapobiec. Gdybym miał miesiąc - Boże, daj mi tylko miesiąc — i nie musiał tego dotykać, może udałoby się nam po- nownie uruchomić cykle symbiotyczne. Jeśli coś zużyłeś, musisz to czymś zastąpić. Pierwsze prawo ekologii. Nie przewidywano tak wysokiego poziomu wymuszonej nadprodukcji, ale, na mi- łość boską, mamy pozwolić, aby poumierali z głodu? - Może powinniśmy odłączyć barki, spisać je na straty i spły- nąć stąd. - Święci pańscy, jak na mojego bratanka, serce masz pio- ruńsko twarde. - Fragmenty zmiażdżonej ważki trafiły do prze- twornika, gdzie zostały rozłożone przez żarłoczne enzymy na pojedyncze komórki. - Ciągle tracimy zasoby. Ktoś się tu zakra- da. Pod osłoną nocy. Jestem tego pewien. I robi tu niezły kipisz. Będę musiał porozmawiać z ciotką Kapitanem o zabezpiecze- niach. - Jak się tu dostają? Parne, duszne powietrze wewnątrz bąbla z żółtego filtropla- stiku było bardzo nieprzyjemne. - Pieczęcie są nietknięte, na bąblu nie widać ran ciętych. Jedyny wniosek, jaki się nasuwa, to przejście przez podłogę. Śro- dowiskowy system klimatyzacyjny. - Czy można tego dokonać? - To królikarnia, mój bratanku. Kiedy byłem mały, ukrywa- łem się tam całymi dniami i nikt nie potrafił mnie odnaleźć. Wyszedłem dopiero, kiedy zaczęli trałować dno rzeki. Kręciłem się po całym statku, korzystając z szybów wentylacyjnych. Wi- działem, jak został poczęty mój młodszy brat, twój wuj Manifest. I wtedy Drugi to zobaczył. A w tej samej chwili, gdy to uj- rzał, spostrzegł to również jego wuj. Poruszenie wśród uschnię- tych kości. Skok. Sus. Iskierka wśród korzeni... Drugi miał szyb- kość młodzika. Stworzenie poczęło wić się w jego uchwycie. Chi- tynowe odnóża cięły powietrze, ale niebezpiecznie wyglądające żuwaczki pozostały zaciśnięte na kawałku białego mięsa. - Popatrz tylko — rzekł wuj Farmer z nieukrywanym podzi- wem. - To naprawdę coś. Daj to tu. Tu, chłopcze, daj to tutaj. Stworek skierował czułki oczne na Farmera, rozłożył szczęki i odciął mu pół centymetra, sam koniuszek, prawego kciuka. Drugi nie był pewny, co wywarło na nim większe wrażenie, ' zdumiewająca ilość krwi, tryskającej z okaleczonego palca, czy bogactwo i różnorodność przekleństw używanych przez wuja. Tymczasem stworek zdołał umknąć w zamieszaniu; nie omiesz- kał zabrać ze sobą mięsa i okrwawionego kawałka odciętego kciuka. Drugi w żadnym razie nie zamierzał spędzić kolejnej nocy w hamaku nad ładownią dusz. Lepiej już cierpieć upokorzenie ze strony młodszych, nie mających imion chłopców w męskim dormitorium, z powodu powrotu do oficjalnego dzieciństwa. Drwiny dziesięciolatków, skinienia i mrugnięcia dziewczynek, z którymi wedle zwyczaju przestawali we wspólnocie na Pokła- dzie Kobiet aż do znalezienia sobie partnerek... Wszyscy oni wo- leliby, aby krabotwory poobcinały im palce u rąk i nóg, jądra, nosy i penisy i by związanych i zrolowanych jak festynowe mięso dostarczono ich wysysaczowi dusz, czyhającemu wśród głów i ko- rzeni. Pomocnica, przerwawszy swój zwyczajowy trening z ciężara- mi, popisuje się zmysłowymi, gładkimi, pięknymi mięśniami; uwzięła się, aby mu dopiec. - Duchy, zjawy, upiory, Drugasku? Rozgonię je dla ciebie. Zejdę na dół do tej ciemnej, głębokiej ładowni, między korze- nie i głowy... Niektóre duchy, zjawy i upiory muszą wyegzorcyzmować się same. Ucieszył się na widok kamerzystów, wyłaniających się tego ranka z gęstej mgły na wynajętych pirogach, kamerzystów z kie- szeniami wypełnionymi czekoladą i fluorescencyjną gumą do żucia. W ten sposób uniknął drwin i szeptów ze strony innych skoligaconych członków załogi. - Może wkrótce wszyscy będziemy mogli wrócić do domu - rzekł wysoki, chudy, czarny korespondent, posługujący się języ- kiem, którego nazwy Drugi nie potrafił nawet wymówić. Kiedy Drugi skrzywił się z zakłopotaniem - bardziej z uwagi na twar- dość przekładu niż treść wypowiedzi, korespondent rzekł: - Nie słyszałeś? Mówi się o wstrzymaniu ognia. Podczas, gdy twój kraj był rozdzierany na strzępy, pomiędzy Imperium a twoimi Wo- jownikami Losu toczyły się sekretne negocjacje. „To nie są moi Wojownicy Losu i to nie jest mój kraj" - po- myślał Drugi, ale implant mózgowy nie obdarzał go dostateczną znajomością języka, żeby mógł sobie pozwolić na chociażby drobną ironię. Słowo rozeszło się jednak błyskawicznie z jednej barki na drugą, wzdłuż relingów, gdzie siedzieli mężczyźni, kołysząc no- gami nad lustrem wody, pod plastikowe osłony; było tam okrop- nie gorąco i parno, w żarze świata obróconego ku słońcu wszyst- ko cuchnęło wonią chorób i stęchlizny; rozeszło się po rampach w górę i schodami w dół, do ładowni, w której biło serce wiel- kiej agonii, wzdłuż rzędów dzieci leżących bez wyjątku z główka- mi odwróconymi w lewo i wzdłuż rzędów kucających obok nich matek, monolitycznych w swojej bezradności, a także uzdrawia- czy z wielu, bardzo wielu krajów, zajętych bardzo, potwornie wręcz zajętych, bo gdyby zaprzestali swej krzątaniny, gdyby prze- stali pracować, załamaliby się, ogarnięci przytłaczającą, wszech- ogarniającą rozpaczą. Słowo „rozejm". „Negocjacje". „Zwycięstwo". „Powrót". * * Pada od świtu. Przez cały dzień. Pada na nadzieje, plany, marzenia. Dzień trwa nadal. Leje coraz bardziej. Wyglądasz przez okno na strugi deszczu. Pod wieczór dostrzegasz zmianę. Coś się dzieje, coś jest w powietrzu, następuje przebiegunowa- nie jonów - i wiesz, że koniec jest bliski. Ale wciąż leje jak z ce- bra. Chmury wiszą nisko, szare i przygnębiające. Wszystko jest takie samo, ale i inne zarazem. Nadchodzi koniec. Ostatecznie drwiny Pomocnicy zmusiły Drugiego do po- wrotu do ładowni. Natrafił tam na jedną głowę więcej. Znajdo- wała się na jednym z najstarszych poziomów, ukryta głęboko wśród korzeni i ssawek dawno, bardzo dawno zmarłych. Głowa starca, brodata, ze zmierzwionymi włosami, zamkniętymi oczy- ma, mamrocząca do siebie. Drugi ostrożnie rozsunął zasłonę wi- norośli i pnączy. Ta głowa nie była zdrewniała, popękana, po- kryta sękami i dziurami. Była z ciała, krwi i kości. Żyła. Otworzyła oczy. Spojrzała na niego. Nagle przed twarzą Drugiego kłapnęły szczęki. Mały stwo- rek kołysał się złowrogo na muskularnych tylnych nogach, a Drugi usiłował uwolnić się z matrycy. Czaszka. Na nogach. Głowa uśmiechnęła się do niego. Niech szlag trafi duchy. Niech szlag trafi demony. Niech szlag trafi tajemnicze uśmiechające się głowy. Niech szlag trafi stwory pełzające, latające, gryzące, kłujące i tnące. Ktoś się z nim zabawiał. Wyjął z sakwy przy pasie złącznik i podsunął w stronę czasz- kotwora. Ten wyprysnął naprzód, kłapiąc paszczęką. Dłoń Dru- giego śmignęła w powietrzu, chwytając stwora za tył głowy. Małe, ostre zęby szczęknęły, odnóża wierzgnęły kurczowo. — Mam cię, palancie. — Wuj Farmer uniósł złącznik, w który wbiły się zęby stworka. - No, to naprawdę jest świetne. Wyśmie- nite. Trzeba być doprawdy bardzo zręcznym, żeby się zabawiać takimi rzeczami. Dobre, choć to marnowanie talentu. Gdyby nie te cholerne cwane rzeczy, można by było to wszystko urato- wać. Drugi nie mógł patrzeć na brązową zgniliznę, toczącą to, co zostało z ogrodów unchunkolo. Farmer wrzucił wierzgające- go stworka do przetwornika. -Ja nie mam talentu do czegoś takiego. Czym jestem? Far- merem. Sieję, hoduję, zbieram, pielęgnuję, ale jestem tu tylko kapitanem. Nie potrafię zmusić systemu, aby się odtworzył, nikt tego nie umie. Kiedy już Drugi wrócił na przynależne mu miejsce, słowa wuja sprawiły, że uświadomił sobie coś, co stale było oczywiste, ale z czego dopiero teraz zdał sobie sprawę. Unchunkolo, dom, rodzina, świat, wszystko ulegało rozpa- dowi. Rozkład bąbli hydroponicznych był symptomem zagłady całego statku. Infekcje pasożytnicze i grzyby atakowały już po- kłady i wyższe poziomy jednostki. Kiedyś było to nie do pomy- ślenia. Teraz nie było nikogo, kto mógłby je usunąć. Płaty mchu zarastające pokłady skrywały plamki rdzy. Nie było nikogo, kto mógłby je oczyścić. Bomy ładunkowe i maszty obumierały, nie- skazitelny niegdyś kadłub pokryty był pąklami i innymi zaskoru- pieniami; plątaniny wodorostów odnalazły kotwiczniki na stęp- ce i otoczyły statek pływającą bordiurą zielonych liści. Szkielet statku wydawał się Drugiemu dziwnie kruchy i porowaty; łódź pożerała samą siebie, usiłując zaspokoić potrzeby rzesz uchodź- ców. Nawet woń unchunkolo - ongiś bogaty, silny, zdrowy za- pach witaorganików - uległa zmianie. Unchunkolo cuchnęła chorobą. Cuchnęła śmiercią i rozkładem. Głowa zniknęła ze swego miejsca w ładowni Przodków. Po- rozrywane korzeniaki ociekały wspomagającym serum, a strzę- py neurosieci wskazywały miejsce, gdzie przedtem się znajdo- wała. Tej nocy Drugi podjął przygotowania do schwytania dow- cipnisia. Rozlokował się za lewoburtowym zbiornikiem syropu, zaopatrzony w koc i nauszne radio, przygotowując się do dłu- giej nocnej wachty. Rzeka szeptała bez końca, księżyc i gwiazdy rzucały srebrne refleksy na niespokojne wody, radio mamrotało o wydarzeniach ze świata, przeplatając je raz po raz muzyką. Znajomy wzorzec cieni wokół czeluści ładowni został zakłó- cony. Drugi natychmiast się ożywił. Pojawiła się jedna ręka, dru- ga, po czym zwinna jak salamandra postać wyskoczyła z otworu, podbiegła do relingu i coś wyrzuciła. Drugi wymknął się ze swej kryjówki, kiedy postać odwrócona była doń plecami. Nie mógł dorównać muskulaturą swej kuzynce od Spraw Zagranicznych, ale tej nocy uznał się za godnego przeciwnika każdego widma, upiora czy demona. Postać przy relingu odwróciła się, zaskoczona wypuszczoną nagle przez unchunkolo chmurą gazów. Drugiemu opadła szczęka: postać miała dwie głowy. I zanim Drugi zdołał dojść do siebie, skoczyła na niego. Drugi błyskawicznie odskoczył w tył, chwytając dwugłową postać w pasie. Postać wydała rozpaczliwy, pozbawiony słów, zwierzęcy ryk. Jej druga głowa z głuchym stu- kotem upadła na pokład. - Słodki Boże, ty cierpiący! - zawołała upuszczona głowa i zajęczała z bólu. Drugi tymczasem walczył z czymś diabelnie dzikim, co szar- pało, gryzło, kopało i tłukło twardymi jak kamienie kłykciami, dopóki Drugi - podrapany, pobity, skopany, nie mogąc dłużej wytrzymać naporu ciosów — nie wyrżnął z całej siły swego prze- ciwnika prosto w twarz. Pod jego kostkami pękła kość. Zaciekłość walki wygasła. Podczas gdy stękania drugiej głowy przerodziły się w generalny jęk, Drugi zaciągnął demona do relingu. Głosy, przesuwające się światła - odgłosy walki ściągnęły wachtowych. Dziewczyna. Brudna, włosy zmierzwione, pozlepiane w tłu- ste strąki. Krew ciekła spomiędzy palców zaciśniętych wokół zła- manego nosa, z oczu sączyły się łzy. Na ramieniu wisiała uprząż, w której nosiła upuszczoną głowę. Podczas gdy załoga oświetliła zawodzącą głowę, która nie mogła przyjąć normalnej pozycji, wykrzykującą, że ma pękniętą czaszkę, zdruzgotaną kość, niech sprawdzą i przekonają się, czy jest inaczej, brutalni barbarzyńcy, Proklamatorscy Imperiali- styczni łajdacy, Drugi odsunął dłonie dziewczyny od nosa. Boże. Boże boże boże boże boże. Ona. Ona ona ona ona ona. Drugi odmówił krótką żarliwą modlitwę dziękczynną do swoich przodków. Bóg odpowiadał na tego typu modlitwy. Nie pozwolą mu jej zatrzymać. Nigdy. 4ł $ • O ile Drugi dobrze pamiętał, do Departamentu Sprawiedli- wości unchunkolo odwoływano się tylko raz, z powództwa patry- linearnego klanu Płynących Niebios, w celu uzyskania odsetek od zasobów genetycznych unchunkolo. Sprawa, jak powszechnie uważano wśród rzeczniaków, wynikła głównie z chciwości - wy- granie jej oznaczałoby bogactwo, które pomogłoby odbudować fortunę dotkniętych recesją Płynących Niebios. Mieli silne argu- menty - to właśnie Płynące Niebiosa doprowadziły do rozpłodu i powstania z unchunkolo drugiej unchunkolo trzeciej. Werdykt był zgodny z opinią ogółu — dziedziczenie i afiliacja klanu wśród wszystkich rzeczniaków była i zawsze będzie matrylinearna. Przez trzy dni, jakie spędziła w jednej z kajut dla niezamęż- nych kobiet, dziewczyna nie odezwała się ani słowem. Zapowia- dał się proces pasażerki na gapę. W normalnych okoliczno- ściach nie byłoby mowy o żadnej sprawie, gapowiczkę wysadzo- no by na brzeg w najbliższym porcie lub, jak to czyniono w mniej cywilizowanej przeszłości, bezceremonialnie wyrzucono za burtę, ale głowa wymagała azylu, a gdy oczy świata telewizyj- nych wiadomości krążyły po całym statku, jedyną godną alter- natywą było przeprowadzenie przesłuchania. Jako Młodszy Podsekretarz Prezydenta, Drugi pełnił w De- partamencie Sprawiedliwości funkcję protokolanta. Jego zada- niem było nagrywanie posiedzeń na mózgoplanty dla archiwum statku, które to zadanie nie wymagało większego wysiłku czy umiejętności, niemniej pociągało za sobą konieczność uważne- go przysłuchiwania się każdemu słowu wypowiedzianemu pod- czas postępowania. W skład Trybunału wchodzili: Sędzina - najstarsza babka Drugiego, wjeżdżająca do kaplicy statku, pełniącej również rolę sali sądowej, na kroczącym podium, Główny Adwokat, Drugi Mechanik - kuzyn Drugiego - oraz Główny Oskarżyciel, starszy księgowy - wujek Drugiego, za którym ów raczej nie przepadał. Członkowie załogi, oddający głosy podczas przesłuchania, sie- dzieli już ze skrzyżowanymi nogami na podłodze. Pozwana, Ma- thembe Fileli (podobało mu się to imię!) siedziała smętnie z nogami wyciągniętymi przed siebie, brodą opartą na piersi, nosem ozdobionym rażąco jasnym plastrem i głową (pozbawio- ną ciała głową, co wydawało się rzeczą bardzo osobliwą i niena- turalną) leżącą obok niej na dnie odwróconego plastikowego wiaderka. Przy drzwiach rezydowali reporterzy, radujący się słońcem i popijający piwo z puszek. Drugi sprawdził mózgoplanty i przewody ciągnące się za uszami, przytknął czytniki do czoła. Stara Sędzina - funkcję tę tradycyjnie pełniła któraś z kobiet, gdyż ich poczucie sprawiedli- wości było wyżej rozwinięte niż mężczyzn - zeszła z podium, ka- merzyści weszli do sali i przewód został otwarty. Główny Oskarżyciel oświadczył, że oskarżona dostała się na pokład unchunkolo bez wiedzy i zezwolenia kapitana, a czyniąc to, spowodowała uszkodzenia systemów życiowych statku. Bez pozwolenia wdarła się do rolniczych modułów statku, kradnąc jedzenie, co było przestępstwem większego kalibru z uwagi na poważny stan unchunkolo, bardziej karygodnym ze względu na niedostatek, jaki panuje wśród uchodźców przebywających na pokładach barek. Główny Oskarżyciel zakończy! swój wywód wyrażając żal, że w mocy sądu nie leży wydanie surowszego wyroku niż wydalenie ze statku, wymierzenie kary, która bardziej adekwatnie oddawa- łaby jego moralne oburzenie i odrazę wobec potwornego ego- izmu oskarżonej w obliczu cierpienia innych. Ufał, że sąd i ze- brani będą głosować za deportacją i wyraził swoje oburzenie wy- nikające z faktu, że załoga musi tracić cenny czas na kogoś tak płytkiego, plugawego i zepsutego jak Mathembe Fileli. Główny Adwokat wyjaśnił, że głowa będzie przemawiać w obronie wnuczki i własnej. Nie zamierzali niczego niszczyć, rzekła głowa, leżąc na dnie odwróconego plastikowego wiadra, a kamery, jedna przez dru- gą, robiły zbliżenia czegoś, o czym reporterzy wiedzieli, że z pewnością zafascynuje ich widzów. Jeżeli tylko otrzymają po- trzebne środki, są w stanie naprawić wyrządzone szkody. Nie za- przecza kradzieży jedzenia, ale czyż można to uznać za grzech w obliczu śmierci głodowej? Co się tyczy jazdy na gapę, głowa uprasza sąd, aby nie zapomniał, że jego wnuczka doznała silne- go wstrząsu wskutek rozłąki nie tylko z ojcem, lecz również, podczas chaotycznej ucieczki z Ol Tok, z matką, bratem i wu- jem. A jednak Mathembe Fileli poprzysięgła, że nie spocznie, dopóki nie odnajdzie swojej rodziny, nawet jeśli miało to ozna- czać ukrywanie się na pokładzie statku, w nadziei, że gdy wszy- scy uchodźcy zostaną już przesiedleni, będzie miała możliwość kontynuowania swych poszukiwań podczas rejsu statku po rze- ce, a czyż nie było to w gruncie rzeczy drobne wykroczenie, gdy w grę wchodziło uświęcone dobro rodziny? Uświęcone dobro rodziny było, jak świetnie wiedziała gło- wa, ogromnie ważne dla rzeczniaków. - Kiedy zostaną otwarte porty, na wybrzeżu będzie wiele obozów dla uchodźców, gdzie mogła znaleźć schronienie jej ro- dzina. Ale portów jest wiele i wielu jest uchodźców. Szansę na odnalezienie rodziny są, przyznaję, słabe. Rzeka jest ogromna, ale na pokładzie statku dziewczyna przynajmniej ma jakąś szan- sę. Na lądzie nie ma żadnej. Najmniejszej. W ciągu jednego dnia ten wielki statek może pokonać dystans, który wędrującej pieszo dziewczynie zająłby tydzień, a nawet miesiąc. Chyba nie odmówicie jej prawa do poszukiwania rodziny? Członkowie załogi zgodnie pokiwali głowami. Przemówiła Sędzina. - Panie Fileli, przyznaję, że ma pan prawo użyć takich argu- mentów, jednak na barkach są tysiące ludzi, którzy mogą błagać 0 to samo. Czy mamy pozwolić, by każdy z nich wszedł na po- kład unchunkolo i pływał nią po rzece jak statkiem wycieczko- wym, dopóki nie znajdzie swoich zaginionych bliskich? To jed- nostka handlowa, panie Fileli, gdybyśmy uczynili wyjątek dla jednego, musielibyśmy zrobić to samo dla wszystkich, a unchun- kolo tego nie wytrzyma. Zebrani zaczęli szemrać. - Czy ktoś jeszcze chce coś powiedzieć przed głosowaniem? -Tak. Wuj Farmer. - Mam pytanie. Ty to zrobiłaś? Kamery nakierowują się i ogniskują na trzymanej przez mężczyznę plazmozabawce w kształcie miniaturowego truxa. Mathembe wstała, zmarszczyła brwi, spojrzała na organika. Kiwnęła głową: Tak. - W takim razie apeluję do obecnych, aby udzielili azylu tej dziewczynie i jej dziadkowi. Ponieważ ktoś, kto potrafi zrobić coś takiego - małe plastikowe kółka zakręciły się w przód 1 w tył, oczy reflektorów się otwarły, futerko zalśniło barwami — może uratować nasze uprawy. Sędzina zwróciła się do Departamentu Rolnictwa. - Czy to możliwe? -Ja jestem pewien - rzeki wuj Farmer - że za pięć dni nie będzie można nawet wejść do wnętrza bąbli. Sędzina złożyła czubki palców w geście zastanowienia. - Mathembe Fileli, czy jesteś gotowa podjąć próbę zregene- rowania naszych rolniczych ekosystemów? Głowa chciała coś powiedzieć, Mathembe szturchnęła wia- dro. Ruch głowy. Skinienie. Tak. - Wyrok zostaje odłożony. Panna Fileli spróbuje zregenero- wać rolnicze moduły statku. Załoga będzie służyć jej wszelką możliwą pomocą i wsparciem. Panno Fileli... - Stara kobieta po- chyliła się i wbiła wzrok w Mathembe. Mówiła tak, by nie usły- szały jej mikrofony. - Zdajesz sobie sprawę, że nie zostałaś oczyszczona z zarzutów. Oskarżenie nie zostało wycofane. Jak powiedziałam, jesteśmy jednostką handlową. Nie będziemy tole- rować pasażerów na gapę. Ale tych, którzy potrafią zapłacić za podróż, owszem. Jeżeli ci się uda, z przyjemnością dostarczymy cię wszędzie, dokąd zechcesz się udać. Jeżeli zawiedziesz, bę- dziesz musiała opuścić statek. Rozumiesz, dziewczyno? Sędzina wstała, odtrącając energicznymi ruchami rąk po- mocne dłonie Głównego Obrońcy i Oskarżyciela. - Na tym kończę posiedzenie sądu Departamentu Sprawie- dliwości Handlowego Parastanu unchunkolo trzeciej. Niech Bóg strzeże unchunkolo i wszystkich, którzy na niej pływają. Ruchome podium zazgrzytało po podłodze kaplicy. Za nim, jak zaczarowana, podążyła procesja kamerzystów, dźwiękowców i korespondentów. * * * Kiedy odłożono wyrok, Mathembe Fileli i głowa jej Dziadka przeszli z jurysdykcji Departamentu Sprawiedliwości pod kura- telę Spraw Wewnętrznych i po długich targach, dyskusjach i licznych przekupstwach znaleźli się pod nadzorem Drugiego. - Chuda gówniara - rzekła kuzynka Pomocnica. - Zero tył- ka i cycków. Do tego pewno zarobaczywiała. Świństwa, od któ- rych twój mały urósłby do rozmiarów ogórka i przybrał jego barwę. Drugi, któremu zazdroszczono, że miał szansę wkraść się w łaski w odpowiedzi na swoje modły, był w rzeczywistości moc- no sfrustrowany. Mathembe Fileli nie poświęcała mu więcej uwagi niż kul- kom plazmy, które błyskawicznie poczęły zapełniać pokład rufo- wy, a nawet mniej, gdyż płazmiaki były przynajmniej użyteczne. Drugi był jednak wytrwały. Stały za tym Siły Wyższe (Dobrotliwe, te które zawsze wymienia się wielką literą), a zatem to przejdzie. W swoim czasie. Wszystko jest kwestią czasu. - Bo, rozumiesz, nie mam nic przeciw temu, że nie chcesz mówić — rzekł, gdy Mathembe zebrała plon plazmiaków z plasti- kowej płachty zawieszonej za cztery rogi; niektóre z nich rozło- żyła na kawałki, resztę zaś wrzuciła do beczki. - Prawdę mówiąc, to mi się nawet podoba. Jest fajne. Większość dziewczyn ma za dużo do powiedzenia, nigdy nie milkną, bla bla bla bla, nie ro- zumiem, o czym mogą tyle paplać? - Mathembe napełniła re- zerwuar ściekami ze zbiornika i włożyła gołą rękę aż po ramię do płynnego gówna, sadząc w środku przyrosła. - W porządku. Rozumiem. Może nie dlatego nie mówisz, że nie możesz mówić. Słyszałem o ludziach, którzy jeszcze w łonie matki uodpornili się na wirusa mowy i nie są w stanie pisać ani mówić. Garść na wpół zestalonego kału trafiła go w twarz. Ale ona się uśmiechnęła. Z całą pewnością się uśmiechnęła. Patrzył, czując ciepło w podbrzuszu, jak pracowała — nie przery- wając, nie odpowiadając. A później przemówiła do niego. Nie słowami. Stanęła za nim i uderzyła go w ramię. Dla niego było to prawie jak normal- ne słowa. Głowa, która obserwowała wydarzenia całego dnia z pogar- dliwym zainteresowaniem, przetłumaczyła ten gest. - Potrzebuje równoległych przenośnych końcówek i kabla. - Mogę to załatwić. Ile? - Po dwie dla każdej głowy w Studni Przodków. Drugi aż otworzył usta ze zdumienia. - Nie będziemy mieli nawet ćwierci tego. - Ale tyle jest jej potrzebne. Jeżeli tego potrzebuje, to znaczy, że to dostanie - poprzy- siągł sobie. - Nie będziemy mieli nawet ćwierci tego - rzekła starsza siostra Drugiego, Asystentka Kwatermistrza. Zwróciła się z ape- lem, aby wszyscy oddawali swoje mózgoplanty do kwatermistrzo- stwa. - Niecałe pięćset - stwierdziła, kręcąc głową na widok nie- wielkiego stosiku na pokładzie. Dzieci, przyszli kwatermistrzo- wie, jej bratankowie i bratanice, biegały wokoło, łapiąc te orga- niki, które odpełzały ze światła w chłodne, mroczne kąty. - Co ona zamierza z nimi zrobić? Drugi miał wygórowane wyobrażenia. - Mniej niż pięćset - powiedział do Mathembe Fileli. Szturchnęła go w ramię, uniosła w dłoniach mózgoimplant i plazmiaka: Patrz uważnie. Przełamała kulę plazmy, wykręciła włókna materiału gene- tycznego z mózgoplantu i zamknęła wokół nich otwartą kulę. Plazmiak zmarszczył się, pofałdował i ułożył w kształt cielisto- barwnego przecinka mózgoplantu. Mathembe przełamała włók- no genetyczne, wrzuciła oba mózgoplanty do zbiornika z wodą, podniosła świeży mózgoplant i plazmiaka, wkładając je do pu- stych, bezużytecznych rąk Drugiego. Patrz. Ucz się. Rób. Przekręcić. Wyjąć. Zamknąć. Złożyć. Przekręcić, wyjąć, zamknąć, złożyć. Przekręcić wyjąć zamknąć złożyć. Przekręcić wyjąć zamknąć złożyć. Modlitwa Drugiego. Bez tych słów jego dłonie straciłyby rytm. Mathembe syczała rozdrażniona, kiedy przez niezdarność upuszczał plazmiaki i kulka rozpryskiwała się na pokładzie albo cienkie jak włos włókno genomateriału pękało, nim zdołał je włożyć do otwarte- go ciała. Przekręcić. Wyjąć. Zamknąć. Złożyć. Godzina za godzi- ną. Przekręcić. Wyjąć. Zamknąć. Złożyć. Drugiego bolały ramiona. Nadgarstki paliły jak po marato- nie masturbacji. Był głodny, zmęczony i mieniło mu się w oczach od przemarszu słońca po otwartym pokładzie rufo- wym. Jeden plazmiak za drugim wypadał z palców, które nie słu- chały już jego rozkazów. Mathembe, zbywszy jego przeprosiny, wysłała go, by odpoczął w cieniu. Czułe szturchnięcie. Obudził się z krzykiem, gwałtownie. Co, gdzie, kiedy, usnąłem, czyżbym się zaślinił, co to za zapach? Mrok. Pomarańczowe strzępy chmur na fioletowym niebie. Nad nim ogromne gwiazdy i księżycowe oko Boga. Strzeż się swojej duszy, swoich grzechów, nocnych zawsty- dzeń i sekretnych lubieżności. Jakże jesteś nagi, kiedy śpisz i wszyscy widzą twoją duszę, odmalowaną na twym obliczu. Stanęła nad nim; twarz pełna księżycowych cieni, istota z le- gend, rzecznego mułu i opowieści. Skinąwszy — chodź — była już w pół drogi do Ładowni Przodków, nie obejrzawszy się nawet, czy ruszył jej śladem. Oczywiście, że tak. Z nadejściem nocy, kiedy zacierają się granice między Ży- ciem a Snieniem, dusze zamieszkujące ładownię zbliżały się nie- bezpiecznie do skraju świata. Każdy cień, każde poruszenie wśród korzeni i każdy szmer był przodkiem powracającym, by na krótko ożywić swą zdrewniałą maskę. Dziecię znaków i ome- nów, Drugi byłby dość mocno podenerwowany, gdyby nie pro- fesjonalna obojętność zwyczajnej pracy, z jaką Mathembe zabra- ła się do przymocowywania mózgoplantu do maski, owijając rę- ce i nogi wokół winorośli, żłobiąc w pustych oczodołach uchwy- ty dla palców i wyciągnąwszy pokaźnej długości neurokable, podłączyła go do implantu. Zniecierpliwione pstryknięcie pal- cami: przestań marzyć, mamy robotę, nie ma tu nic, co mogło- by wystraszyć tak dużego chłopca. Drugi zebrał włókna nerwowe w pęk i złączył plastikowym złącznikiem. W księżycowym cieniu i światłach latarni floty uchodźców patrzył, jak poruszała się w czeluści ładowni; zwin- na, gibka, niezmordowana. Wczesnojesienne meteory spadały wzdłuż rannej rzeki, a w czasie, jakiego potrzebował meteor wypalający się w blasku chwały na przemknięcie po niebie, Drugi zakochał się w niej bez pamięci. Praca przybrała inny wymiar. Umieszczał pęki ner- wowe w kablach i to było cudowne. Łączenie zakończeń nerwo- wych w mózgoplantach nie było pracą, lecz miłosnym wyzna- niem. Wnosił plastikowe worki plazmiaków przez błonę do cuchnących rozkładem modułów rolniczych, ale choć smród był nie do zniesienia, był to dobry smród. Mimo że praca wyda- wała się nie mieć końca, była dziełem miłości. Uśmiechała się teraz do niego częściej, jakby pod wpływem jakichś telepatycz- nych impulsów, podczas gdy on wciskał mózgoplanty do czeka- jącego ciała. Zrozumiał, co zamierzała. Zuchwały plan. Błyskotliwy. I ry- zykowny. Zamierzała wykorzystać całą zebraną pojemność prze- tworzonych informacji umarłych z unchunkolo, by zmienić se- kwencje kodonowe i przetworzyć plazmiaki w rośliny. Wszystko w ciągu jednej nocy. W końcu ostatni implant trafił do ostatniego plazmiaka, wszystko zostało przygotowane i sprawdzone, a niebo po sło- necznej stronie świata pojaśniało. Mathembe Fileli sprawdziła swoją pracę i uznała, że jest w porządku. Weszła do bąbla rolni- czego. Drugi pospieszył za nią. Mathembe odwróciła się. Do- tknęła dłonią jego piersi. Nagle, jak atakujący drapieżnik, poca- łowała go mocno w usta i zanim zdążył zareagować, zniknęła, a bąbel zamknął się za nią. Mogła teraz pracować sama, ale on będzie czuwał. Będzie jej strzegł. Usiadł przy drzwiach, oparty plecami o przezroczystą ścianę. Zasnął, zanim jeszcze horyzont znalazł się poniżej słońca, a ze srebrnej mgły wyłoniły się spiczaste pirogi kamerzystów. Obudził się gwałtownie, jakby nie z własnej woli, lecz wsku- tek czyjejś interwencji. Gorące słońce. Wysoko na niebie. Zmru- żył oczy przed jego blaskiem. Jak długo? Aż tak długo? Co go obudziło? Czy już skończyła, czy już po wszystkim? Plastikowe bąble były nieprzejrzyste od mgły i pokryte drobnymi kropelka- mi wilgoci. W środku ciemne kształty. Drzwi w dalszym ciągu za- mknięte. I nagle wybrzuszona ściana poczęła wibrować pod jego dłońmi. Po tygodniach ciszy znów uruchomiono silnik. Potwierdze- nie - pokład pod jego stopami zadygotał serią ostrych wstrzą- sów. Wybrano kotwiczniki. Kiedy Drugi, pokonując po trzy stop- nie naraz, wbiegł na główny pokład, materia statku zadygotała jeszcze gwałtowniej. Z chwilą, kiedy znalazł się na górnym po- kładzie, zaczęło się obracać koło. Południowe słońce tworzyło tęcze w rozproszonych kropelkach wody wzbijanej w powietrze. Niczym jakaś olbrzymia, ciężka istota, powracająca do życia po długiej hibernacji, unchunkolo drgnęła. I nie ona jedna. Patrząc z wysokości górnego pokładu, Dru- gi stwierdził, że wszystkie statki floty płyną, zmierzając ku impe- rialnemu brzegowi. Powietrze rozbrzmiało jękiem syren, mię- dzy poruszającymi się wolno rzecznymi łodziami lawirowały i śmigały pirogi i dłubanki reporterów. Na obrzeżach flotylli pły- nęla eskorta imperialnych kanonierek, które do tej pory wzbra- niały im wejścia do portów. Drugi dołączył do tłumu załogantów zebranych przy okrężnicy, wymachujących rękoma, śmiejących się i pokrzykujących z entuzjazmem do swoich partnerów na siostrzanych statkach. - Co się stało? - zawołał, przekrzykując wycie syren, do sio- . stry Kwatermistrz. - Wpuszczają nas. - Widzę. Dlaczego? - Wojna domowa się skończyła! - zawołał kuzyn z Departa- mentu Wymiany i Handlu. - Chciałeś powiedzieć wojna o niepodległość - rzekł brata- nek Piąty Ładowacz. - Tak będzie nazywać ją historia. Wojna o niepodległość. - Chcesz powiedzieć, że Wojownicy Losu pokonali Impe- rium? - Powiedzmy inaczej: Imperium zdało sobie sprawę, że choć Wojownicy nie są go w stanie pokonać, ono nie może rów- nież pokonać Wojowników — rzuciła mu do ucha siostra Kwater- mistrz. - I straciło nadzieję na odzyskanie wiarygodności w ca- łym świecie. - Wojownicy ich pokonali! - zawołała Pomocnica. - Uczci- wie i całkowicie. Zmiażdżyli ich. Imperator podkulił ogon i dał im wszystko, czego chcieli. - Niezupełnie - rzekł kuzyn Mechanik. - A jak długo, twoim zdaniem, przetrwa ta żałosna parodia państwa? Rok? Idę o zakład, że za trzy miesiące sami zaczną bła- gać Ol Tok, aby ich przejęło. - Co? - spytał Drugi, poruszony przez przetaczające się po nim koło historii i skotłowany jak rzeczna woda. - Wojownicy przychylili się do żądania Imperium, aby dzie- więć północnych prefektur nie weszło w skład nowego państwa - stwierdziła siostra Kwatermistrz. - Pozostaną one prowincją Imperium, półautonomiczną ojczyzną Proklamatorów. - Kogo to obchodzi? - zawołał wuj Szósty, o dwa lata młod- szy od Drugiego, jego bratanek. - Kogo to obchodzi? Otworzyli porty, więc możemy zrzucić nasz ładunek i wrócić do roboty. Niezależnie jak się teraz nazywają, te kraje wciąż będą potrzebo- wać naszych łodzi. - To był jeden z warunków ugody o wstrzymaniu ognia - powiedziała Kwatermistrz, jego przewodniczka po nowym świe- cie i zupełnie nowym porządku, który, w pełni ukształtowany, spłynął z umysłów polityków w ciągu jednej nocy. - Podczas przekazywania władzy i przywracania porządku publicznego Im- perium zakłada obozy przesiedleńców. - Obozy zakładników, ot co - zawołał Piąty Ładowacz. - Ma- ją zagwarantować spokój ze strony Wojowników, mają dawać pewność, że nie będą oni znowu wszczynali walki, żeby wykopać Proklamatorów z ich małego kraiku i dokonać prawdziwego zjednoczenia. - Zjednoczenie pod lufą broni — rzekła cicho siostra Kwa- termistrz, sądząc że nie zostanie usłyszana, ale Piąty Ładowacz usłyszał i już miał ripostować w ostrych słowach, gdy odezwał się Starszy Mechanik, ojciec Drugiego: - Narody, wolne państwa, imperia. Spójrzcie na tych bieda- ków, tam w dole. Na barkach i lichtugach unchunkolo, na barkach i lichtu- gach każdego statku pchającego je wolno, lecz równomiernie w stronę brzegu, cieszyli się ludzie. Stare kobiety klaskały w dło- nie do Boga i szlochały rzewnymi łzami. Starzy mężczyźni tań- czyli z wyciągniętymi na bok rękoma i pstrykali palcami. Męż- czyźni klaskali, śpiewali i wymachiwali pięściami. Kobiety ude- rzały dłońmi w plastikowe pokłady i obejmowały się nawzajem, obejmowały swoje dzieci i swoich mężów. Ojcowie brykali nie- pewnie z dziećmi na ramionach. Matki, tańcząc pod muzykę z radyjek ukrytych skutecznie przed handlarzami, przestępowa- fy z nogi na nogę w towarzystwie dzieci. Niemowlęta wymachi- wały rączkami i płakały, nie pojmując, co się dzieje. Starsze dzie- ci śmiały się i biegały w kółko. Głośny chór wesołych pokrzyki- wań, śpiewu, gwizdów i bębnienia w pokłady poniósł się z un- chunkolo i innych statków uchodźców ku brzegowi, przetykany raz po raz jękliwym zawodzeniem syren. Był to jednak mroczny festyn. W sercach świętujących tkwiła ostra zadra smutku. - Spójrzcie na nich - powtórzył ojciec Drugiego. - Czy oni dbają o to, w czyim imieniu dostają swoją chochelkę ryżu i kęs mięsa na plastikowym talerzu? Czy przejmują się podziałem kra- ju? Czy widzicie, by rozmawiali na temat statusu dziewięciu pół- nocnych prefektur? Dam wam dobrą radę i słuchajcie mnie uważnie, dzieci. Flagi i polityka - nie mieszajcie się w jedno ani drugie, bo spłoniemy wszyscy. Myślicie, że to wszystko się skoń- czy, kiedy zacumujemy przy nabrzeżu, a nasz ładunek zejdzie na ląd? Sądzicie, że oni pójdą sobie, ot tak, my weźmiemy nowy ła- dunek i zwyczajnie sobie odpłyniemy, aby nigdy więcej nie uj- rzeć większości z nich i wszystko będzie właściwie takie samo jak przedtem? Ja wam powiadam: to się jeszcze nawet na dobre nie zaczęło. Zastanówcie się nad jedną ważną kwestią: oni wiedzą, skąd otrzymają dziś wieczorny posiłek, a wy? Drugi, jako jedyny z zebranych przy relingu, wiedział. Wnętrza bąbli wciąż były niewidoczne, ukryte za spływający- mi po nich strużkami skroplonej pary. Drugi przyłożył dłonie do plastiku, zawołał jej imię. Wśród ciemnych mas widocznych pośród mgły nic się nie poruszyło. —Już po wszystkim! Możesz wyjść! Spróbował szczęścia przy zewnętrznych drzwiach śluzy. Były otwarte. Spowity kokonem mgły Drugi wszedł do pomieszczenia w dzień po stworzeniu. Miękki kobierzec mchu tworzył pod jego stopami mozaikę tęczowych sześcioboków: plamy i spłachcie barw odpływały przed nim, gdy stąpał krok po kroku, coraz dalej. Po obu stro- nach widział obrzmiałe bąble polimerów, niektóre wielkości je- go pięści, inne głowy, jeszcze inne tak duże, że mogłyby pomie- ścić go całego; widział, jak wybuchają bezgłośnie w iskierkach i kaskadach zarodników, wypełniają powietrze intymnymi, ulot- nymi zapachami - wonią ciał, piżma, potu, feromonów, wydzie- lin, hormonów, od których zakręciło mu się w głowie, zrobiło ciemno przed oczyma, serce poczęło bić żwawiej, pot wystąpił na czoło, a całe ciało zadygotało jak w gorączce. Bulwiaste, prę- gowane tykwy wyrzucały z siebie kaskady drobnych kropelek i kłęby mgły, ciepły deszcz rosił jego ciało. Wszystko nabrzmie- wało, pęczniało, pożerało, rosło, czerwieniało, dojrzewało i pę- kało, strąki otwierały się bezgłośnie, by wyrzucić z siebie galare- towate nasiona, tłusty owoc wydostawał się spomiędzy zaciśnię- tych mocno warg, cielistobarwne czepki i napletki grzybniowe zwijały się do tyłu, podczas gdy w powietrze wystrzeliwały mięsi- ste pręciki i słupki. Pęki macek falowały, sięgając jego łydek i kostek; ciasne spirale roślinności rozwijały się spiesznie w sprężyste paprocie, przypowieści i paradygmaty teorii cha- osu. Nad jego głową zbite ciasno pąki nowych drzew drżały i eksplodowały w kaskadzie liści i przylistków: symbiotyczne wi- noroślą kolonizowały nieustępliwie pnie i konary, rozwijając rozdygotane kwiaty, sięgające kolan pęcherze wśród kobierca mchów pękały, chmary skrzydlatych owadów roiły się wokół Drugiego, tłoczyły przez chwilę u jego nozdrzy i ust, smakując i węsząc, nim pomknęły ku prawdziwym kwiatom. Żuki pieniły się wokół jego stóp, śliskie, wijące się istoty, małe ruchliwe isto- ty ze zbyt wieloma odnóżami, zbyt wielu oczyma, zbyt wieloma żuwaczkami i chwytakami. Niewidzialni ogrodnicy tego symbio- tycznego Edenu. Drugi przepychał się między zwisającymi płatami skóry co- raz dalej i dalej, oszołomiony, urzeczony, porażony wonią zielo- ności, roślinności i dojrzewającego ciepłego ciała. Na wpół prze- kształcone plazmiaki kłębiły się wokół jego nóg, odsysając infor- macje genetyczne z jego skóry, ale mimowolnie odganiał je od siebie. Wielkie połcie mięsa unosiły się po obu stronach, sięga- jąc niemalże szczytu kopuły, wydostając się ze swych owocni jak obsceniczne nagie pośladki, filary z ciała; winne dynie bulgota- ły, gulgotały i puszczały fermentacyjne gazy. Paprocie zamykały się nad jego głową, zmuszając, by kucnął; szedł ciągle dalej i da- lej, przykurczony, przed siebie, prowadzony szeleszczącym, strzelającym, miękkim kobiercomchem pod nogami. Hormony, feromony, ketony, estry, pręciki, słupki, wolnootwierające się kwiaty, rzeczy, które wybuchają wilgotno, zapraszająco; powol- ne, lecz nieodparte pchnięcia, poczęcia, napór roślinności do wewnątrz i na zewnątrz, w głąb sekretnego serca roślinności roz- ległego i otwierającego się przed nim w intymnych ciemno- ściach, jak prastare sekrety kobiecości, jak lotos, liście zwijające się wstecz jeden po drugim po drugim po drugim: Wejdź. Spe- netruj. Przebij. I tam ją znalazł, śpiącą w samym sercu dzieła, otuloną płat- kami. Miała na sobie tylko postrzępione szorty. Mózgoplanty przywierały do jej ciała, głowa była meduzą przewodów i końcó- wek. Ciepły jednostajny deszcz ściekał z liści, spływając po jej ciele. Ukląkł. Najdelikatniej jak umiał, z namaszczeniem, odcze- pił mózgoplanty. Zdzierał jej strzępki skóry z całego ciała, nie- które nawet wielkości kciuka. Zrozumiał. I dopiero wtedy do- znał prawdziwego wstrząsu. Użyła swego własnego ciała jako wzorca, szablonu, z którego ukształtowała całe to życie, całą tę roślinność, całe to bogactwo. Użyła swego ciała i snu wzmocnio- nego połączonymi umysłami przodków i zaprogramowanymi na drzemiące plazmiaki. Wymamrotała coś przez sen, jej pięści miękko, łagodnie wykonały kilka uderzeń. Słowa podeszły do krawędzi artykulacji i umknęły przerażo- ne. Bez słów, nawet we śnie tworzenia. Drugi nigdy już nie ko- chał jej równie czysto jak w owej chwili, wśród obcej flory. Przesłuchanie było pobieżne. W ciągu jednej nocy Ma- thembe zmieniła się z pasażerki na gapę i niszczycielki w coś po- średniego między boginią a maskotką. Drugi bronił jej z żywio- łowym oddaniem przed tym, przed czym wcale nie musiała się bronić. Od jednego z wędrownych handlarzy starociami kupił jej plastikowe okulary przeciwsłoneczne, bo wiedział, że będzie w nich wyglądać wspaniale, i ze swą ciemną, prowincjonalną ce- rą, pięknym, złamanym prowincjonalnym nosem i płynnymi prowincjonalnymi ruchami zwróci na siebie uwagę wszystkich jasnowłosych, bladoskórych Imperialnych. Uznała je za frywol- ny akcent poszukiwań rodziny wśród stert rzeczy, rzesz ludzi i rozdrażnionych imperialnych oficjeli na nabrzeżu Khelamja- bheri. Ale nosiła je, by sprawić mu przyjemność. I wyglądała fantastycznie. A głowy wszystkich brzeźniaków, kierowców wóz- ków widłowych i międzynarodowych pracowników pomocy uchodźcom odwracały się za nią, gdy szła betonowym nabrze- żem. Drugi, trzymający się trzy kroki w tyle, uśmiechał się z du- mą, że jego Mathembe cieszy się tak wielkim podziwem. Mathembe nie rozumiała komputera. Administratorka Uchodźców, kiedy usłyszała, że szukają za- ginionych, była gotowa udzielić im dostępu do bazy danych. - Choć nie wiem, czy to wam coś da - (wydmuchuje w po- wietrze cienką - Boże-jakie-ja-rzeczy-widziałam - smużkę dymu z cygaretki). - To cholerstwo pęka w szwach. Jest kompletnie przeładowane. Ale jeśli może to oznaczać, że jedna rodzina mniej będzie spała dziś w nocy pod plastikiem, to byłabym wiel- ce zadowolona. - To urządzenie magazynuje i przechowuje informacje - wyjaśnił Drugi Mathembe. - W rzeczywistości nie różni się wiele od sieci Snienia, tylko że jest w pełni mechaniczne. To jest teraz Imperium. Pogładziła ekran, dotknęła klawiatury. - Powinno dać się przestawić na staromowę. - Drugi do- tknął displaju, ekran rozjarzył się i ożył zawiłymi fonemami sta- romowy. Mathembe klasnęła lekko w dłonie i zwarła ręce w mi- mowolnym geście modlitwy. - Po prostu wpisz nazwisko - rzekł Drugi. - Tu, na ekranie. Napisz je palcem. FILELI - Dotknij „wykonaj". Wykonaj. Ekran ściemniał. Mathembe uniosła ręce w geście konster- nacji. - W porządku. Potrzebuje paru chwil na przeszukanie. Wyszukiwanie zakończone - Spójrz. Już skończył. Coś ma. Warkot drukarki. - Siódmy tymczasowy obszar przejściowy, rząd szósty, biwak czterdziesty czwarty. Mathembe już ciągnęła go za rękę. Siódmy tymczasowy obszar przejściowy był wielkim, prze- stronnym magazynem, wypełnionym krzykami dzieci i pylistymi strumieniami świateł z lamp dachowych. Wszystkie płaszczyzny i piony, filary i dach z płatów blachy wydały się ludziom wyrasta- jącym wśród przykładów miękkiej geometrii nieeuklidesowej obce i zatrważające. Większe rodziny były rozlokowane w pustych kontenerach załadunkowych, inne musiały się zadowolić miejscem oznaczo- nym numerem namalowanym przez Imperialnych farbą na be- tonowej podłodze. Rząd szósty. Biwak czterdziesty czwarty. Pogrążony w głębo- kim szoku starzec siedział na betonie, tuląc w ramionach kij do streetbolu i czerwony, plastikowy kask. Mathembe i Drugi posta- nowili nie zakłócać prywatności jego głębokiego smutku i żalu. - Będą jeszcze inni - rzucił Drugi, w obawie, że w przypły- wie wściekłości Mathembe ciśnie plastikowe okulary słoneczne do oleistej, brudnej wody. - Wielu, bardzo wielu innych. To wielka rzeka. To była wielka rzeka. I byli inni. Wielu, bardzo wielu innych. Fileli, którzy mieszkali pilnowani pod bronią, przechodzili kwarantannę na wyspie, gdzie Imperator wysłał ongiś swoich więźniów. Fileli, którzy mieszkali pod sześcioma płachtami plastiku na boisku piłkarskim. Fileli, którzy przyszli ze swego metalowego baraku poprzez błoto, brud, kał i strugi rzęsistego tropikalnego deszczu, by sprawdzić, czy dziewczyna w punkcie kontroli mogła być fak- tycznie ich zaginioną córką. Fileli, którzy wraz z paroma innymi usiłowali ożywić wspól- notę, użyźniając pola na umęczonej, skażonej glebie w cieniu fabryki środków chemicznych. Fileli, którzy zamieszkali za gęstymi zasiekami z drutu kol- czastego i ostrzy na polanie pulpowego lasu, ponieważ na ostat- nim, trzykilometrowym odcinku bardzo długiej podróży auto- busem na każdym drzewie wisiały tabliczki z napisem: Zeżreć bry- ły mięsa. Fileli, których szesnaścioro mieszkało w centrum miasta w trzech pokojach budynku, który - gdyby nie fala uchodźców - dawno by już uległ niechybnej zagładzie. Rozciągała się z nie- go wspaniała panorama: od zachodu na drogę ekspresową, od wschodu na las anten satelitarnych, od północy na plac budowy, a od południa na jeszcze jeden skazany na wyburzenie dom. Fileli, którzy żyli w cieniu orbitalnego portu wahadłowców, gdzie noce jarzyły się czerwono od błysków laserów rejsowych i świateł ładowniczych, wszyscy równie niemi i rozgestykulowani jak Mathembe, od trwającego dzień i noc ryku pojazdów ko- smicznych i mocno rozgrzanej pary. Fileli, którzy zaprosili Mathembe do swoich szałasów z kar- tonu i plastiku, a potem poczęstowali winem, owocami i chlebo- mięsem z niewielkiego, schorowanego ogródka, będącego ich namiastką domu; wspólnota wygnańców i wysiedleńców. Tak wielu, tak bardzo wielu Filelich. — Jak powiedziałem, to wielka rzeka — brzmiał jedyny ko- mentarz Drugiego. Mathembe, pracując pod nadzorem wujka Farmera w bą- blach rolniczych, zarobiła na swój pobyt na pokładzie statku; za- rabiała również sprzedając biozabawki dziewczynkom, z którymi mieszkała na Pokładzie Kobiecym. Zaoszczędziła dość pieniędzy, by móc kupić sobie kurtkę. Nabyła ją w jednym ze sklepów w imperialnym porcie Fijjahal. Była wykonana ze srebrzystego plastiku. Lśniła jasno w białym świetle miejskiego magazynu. Drugi o mało nie skonał z podzi- wu na widok Mathembe w ciemnych okularach i srebrnej kurt- ce, poruszającej się jak słodka, mroczna postać zadymionymi uliczkami Fijjahal. Było dlań niemal fizycznym ciosem, kiedy za- niosła swoją piękną, srebrną kurtkę do nadrukowców i na ręka- wach, plecach i przodzie kazała nanieść sporządzone kompute- rowo wizerunki członków swojej rodziny. Następnie, dopełnia- jąc aktu zniszczenia, poleciła Drugiemu, aby kolorowym marke- rem napisał na kurtce wielkimi literami w nowomowie: CZY WI- DZIELIŚCIE TYCH LUDZI? TO MOJA RODZINA. NAZYWAJĄ SIĘ FILELI. Teraz w każdym lewobrzeżnym porcie, do którego dobijała unchunkolo, Mathembe nosiła swoją kurtkę. Wydała na to wszystkie pieniądze, ale rezultatów nie było, podobnie jak w wy- padku poszukiwań komputerowych. * * * Rejs na unchunkolo, z ładunkiem drewna, organochemika- liów, elektroniki i butów przeznaczonych na rynek. Tysiąc lat dumy, tysiąc lat samotności, podczas gdy cały kraj ogarniają nie- opisane przemiany. Narodzinom państwa nie towarzyszy żadna akuszerka. Nie karmi go żadna matka. Po przecięciu pępowiny zostaje samo na mrocznej równinie historii. Musi samo nauczyć się stawać i cho- dzić, musi nauczyć się jeść, walczyć i uciekać, nauczyć się, że ist- nieją żółtookie istoty nocy spragnione jego terytoriów i zasobów. Czy jest w stanie wykarmić swój lud, dać mu schronienie i wy- kształcenie, dostatek, zdrowie i ochronę? To zadania państwa. Nie, zadania państwa są następujące: w obliczu krachu eko- logicznego i zagłady genetycznej, gdy powiewa lodowaty wicher głodu, trzeba przystroić każdą lokomotywę, autobus, rządowego organika, posterunek policji, skrzynkę pocztową, punkt teleko- mowy, słup jasnokul, państwowy bank genów, gmach sądu i bi- bliotekę publiczną barwami zieloną, srebrną i czarną, barwami nowego wolnego państwa. Oto pierwsze i zasadnicze zadanie państwa. A oto drugie: zebrać grupę poważnych małych ludzi z róż- nych ministerstw i departamentów, które wcześniej nie były w ogóle potrzebne, i rozesłać po kraju na zielono-srebrno-czar- nych traixach, by przywrócili poprzednie nazwy wszystkiemu, co zostało wcześniej przemianowane przez tych samych małych lu- dzi w dniach, kiedy traixy miały czarny, imperialny kolor. Zada- niem państwa jest też wysiać pięć łodzi rzecznych, które zostały zarekwirowane (z rzuconymi na próżno obietnicami rekompen- saty), aby utworzyły szyk, wysłać flotyllę nowego narodu poza Ol Tok i zbombardować miasto fajerwerkami za trzydzieści ty- sięcy ennów, ogłaszając w ten sposób narodziny nowego pań- stwa. Zadaniem państwa jest udowodnić wiarygodność nowego Domu Deputowanych poprzez potok działań legislacyjnych — wprowadzenie zakazu wszelkich technologii nieorganicznych, uznanie za wykroczenie używanie nowomowy, nakaz zamalowa- nia w pustych sklepach i magazynach bilingwistycznych nazw i wprowadzenie nazw monolingwistycznych, zamianę wszystkich nazw ulic tak, że nikt już nie mógł się w nich połapać, zabronie- nie używania hologramów i neonów, tak że ci, którzy błądzili po przemianowanych ulicach w poszukiwaniu przemianowanego sklepu kroczyli w ciemno, zarówno w przenośni, jak i dosłow- nie, ustalenie religii z piętnastoma głównymi świętymi, sześciu- set trzydziestoma podświętymi i trzydziestoma ośmioma tysiąca- mi dziewięćset dwunastoma aniołami jako jedynej drogi do Bo- ga, ogłoszenie, że każdy noszący publicznie pneumaskę znajdu- je się oficjalnie „pod przewodnictwem świętych" i tym samym zwolniony jest od ograniczeń prawnych, nałożenie kar grzywny za: publiczne okazywanie braku szacunku wobec zmarłych, niepowieszenie portretu prezydenta nowego wolnego państwa w kafejce, sklepie, składzie, szkole czy świątyni lub - co z tego wszystkiego najlepsze - ogłoszenie wiecznego i nieprzemijające- go zwierzchnictwa terytorialnego nad podzielonymi północny- mi prefekturami. Oto prawdziwe zadania państwa w czasie, gdy dzieci mysz- kują wśród dymiących kadłubów wielkich domów Ol Tok, polu- jąc na dzikie organiki, żeby je zjeść, a żołnierze wolnego pań- stwa, ci rozhukani chłopcy, którzy z dzikim okrzykiem i buntow- niczym wrzaskiem powstawali przeciw odzianym w czerń impe- rialnym, układają szeregi trupów z ustami zielonymi od jedze- nia ciał organików na brukowanych poboczach ulic ich własne- go państwa. Głupota może nie boli, ale jest zaraźliwa. Północne prefek- tury, przemianowane na Kraj Boga, odpowiedziały na groźby te- rytorialne ze strony nowych sąsiadów w typowy dla Proklamato- rów sposób: paranoidalnymi lękami kulturowego i rasowego lu- dobójstwa, po czym ogłosiły mobilizację, powołując milicję w liczbie miliona mężczyzn uzbrojonych w broń myśliwską i flo- berty. Kiedy plugawa horda oszalałych Spowiedników, żądnych krwi proklamatorskich dziatek, wbrew powszechnym oczekiwa- niom nie spłynęła z zielonych wzgórz Prefektury Asmathi, zaka- muflowana paranoja obróciła się przeciwko wrogowi wewnętrz- nemu, rodzimej populacji Spowiedników, którzy każdego dnia, w każdej chwili spiskowali w celu doprowadzenia do upadku i zagłady państwa Proklamatorów. Podobnie było z kolejnymi dekretami: wszystkie państwa muszą być wyznaniowe, zamiesz- kałe przez narody wyznające panującą religię. Proklamatorzy al- bo Spowiednicy, lewicowcy bądź prawicowcy zamieszkali w stre- fach zgodnych z ich przynależnością religijną. Pojedynczy pra- wicowy dziadek lub babcia wystarczał, aby cała rodzina została przeniesiona do dystryktów tylko dla Spowiedników. Bycie part- nerem Spowiednika mogło kosztować utratę pracy w Służbie Publicznej i licencji na broń oraz praw obywatelskich. Północne prefektury, leżące w cieniu wielkich północnych puszcz, rów- nież przeżywały orgie przemalowywania skrzynek pocztowych, telekomów i tramwajów, a także przemianowywania ulic, skle- pów oraz dystryktów. Kiedy kolory i języki stają się bronią, sta- nowią nieomylną oznakę choroby i grzeszności społeczeństwa. Dwadzieścia dziewięć południowych prefektur Spowiedni- ków, dziewięć północnych Proklamatorów. Każda z władzą legi- slacyjną, sądowniczą, podatkową, administracyjną, budżetową, edukacyjną, obronną i policyjną, pociągająca swój lud stopnio- wo, krok po kroku, ku wojnie, podburzająca ludzi nawzajem przeciwko sobie. Boże, to doprawdy potężna władza. Każda świą- tynia skrępowana zasadami demokracji, połączona nierozerwal- nie z tyranią większości i wiecznym brakiem przywilejów mniej- szości. Cóż zatem, jeżeli tu się im nie podoba, niech wracają tam. Zawsze „tam", słowo, które brzmi omalże jak splunięcie, jak drwi- na, raczej ruch głowy niż wymówienie nazwy narodu-bękarta. I rzeczywiście tak czynili. Wracali. Autobusami, pociągami i statkami, samolotami, statkami kosmicznymi i prywatnymi pojazdami, truxami, traixa- mi i na piechotę. Po obu stronach świeżej jeszcze granicy cią- gnęły się kilometrowe, kręte kolumny, sięgające serc znienawi- dzonych krajów. Przekraczali granicę z radością w sercach. I znajdowali obozy. Obozy to coś nieodwołalnie, rdzennie ludz- kiego. W sercu każdego z nas tkwi mały uchodźca. Obozy przesiedleńców. Obozy przejściowe. Tymczasowe ośrodki pobytu. Wyrosły po obu stronach tej nowej, postrzępionej granicy, jak zdeformowane zęby; gromady pospiesznie wyhodowanych biostrukturalnych kopuł i jednostek sanitarnych, czerwone pyli- ste drogi, zdarte do żywego kołami truxów, ludzie z ministerstw i departamentów, olśniewający nowymi barwami ubrań, wypeł- niający formularze - mrowie formularzy, mnóstwo formularzy. Obozy za każdym przejściem granicznym, wokół każdego przy- granicznego miasteczka, wokół każdego portu na odcinku tysią- ca kilometrów w dół i w górę rzeki. Ci po proklamatorskiej stronie granicy przynajmniej nie kłamali, używając wobec obozów określenia „tymczasowe", te po stronie Spowiedników bardzo szybko nabrały niepokojących cech stałości i niezmienności. Powody - wymówki; dużo, bardzo dużo Spowiedników przekraczało granicę zmierzając na połu- dnie, o wiele więcej niż zmierzających na północ Proklamato- rów. To oraz fakt, że urzędnicy emigracyjni z Kraju Boga doma- gali się myta wyjazdowego od każdego przekraczającego granicę Spowiednika w wysokości osiemdziesięciu procent jego całego ziemskiego dobytku. Kraj Boga był mały i potrzebował wszel- kich możliwych środków, by móc się utrzymać. A unchunkolo płynęła, niesiona falami historii, nie tknięta przez nikogo i nie tykająca niczego, nie niepokojona i nie nie- pokojąca nikogo, przewożąc pasażerów w górę i w dół rzeki, bo- gatych i biednych, z północy i z południa, wraz z całym ich ba- gażem żywotów i nadziei, pływała nieprzerwanie, kontynuując wielowiekowy rejs wzdłuż brzegów czasu. Odgadła, że to on, z tego, jak patrzył na południowe niebo i jak usiadł - sztywno, ze skrzyżowanymi nogami na słonecznym, lecz odosobnionym kawałku pokładu. Nie musiała widzieć, jak otwiera Księgę Świadków i przykłada czytniki do skroni, nie mu- siała słyszeć mamrotania podczas oczyszczających umysł ćwi- czeń, aby czyste słowo Boga mogło zalśnić na wskroś niego, nie przyćmione faktem, iż przyszło mu żyć w ciekawych czasach. To był on. Przez dwa dni i dwie noce unchunkolo pchała trzy barki pełne Proklamatorów na północ, ku ich ojczyźnie. Kapitan są- dziła, że będzie to ostatnia wielka migracja i unchunkolo po- winna na poważnie zająć się transportem handlowym. Opłata wniesiona przez Ojca Transportu była skąpa. W czasach wojny ekonomicznej pomiędzy Imperium a jego nowym niepodle- głym sąsiadem każda praca była jednak lepsza niż leżenie w za- toce, gdzie kadłub łódki pokrywa się tumorami. Trzy, cztery miesiące temu, kiedy napływ emigrantów był największy, kapita- nowie mogli sami określać ceny. Proklamatorzy płacili co praw- da lepiej niż Spowiednicy, ale nie musieli uiszczać osiemdziesię- cioprocentowego podatku wyjazdowego. Gdyby nie daniny, ja- kie rząd Kraju Boga płacił rzeczniakom, Spowiednicy tłumnie pozostawaliby na nadbrzeżach. Starzec przestał się modlić, złożył Księgę Świadków i wstał sztywno z szorstkiej włosomaty. I nagle Mathembe ogarnęło przerażenie. Odpowiedzi na pytania, które definiowały jej życie, stały tam, przy relingu, obserwując powolny przepływ wielo- barwnego brzegu, a ona wcale nie była pewna, czy potrafi je udźwignąć. Nie było tu Pani Pięciu Piw, do której mogłaby się pomo- dlić. Decyzja i odpowiedzialność należały wyłącznie do niej. Zostawiła go przy relingu, obserwującego wolny przemarsz lądu, na którym nie mógł już dłużej żyć, poszła do swego kubi- ku i nałożyła srebrną kurtkę. Następnie, nękana wątpliwościa- mi, które kłębiły się w jej umyśle jak mroczne ptaki, podeszła i pociągnęła starca za rękaw. Rozpoznał ją natychmiast. - Moja droga dziewczynka! Moja kochana dziewczynka! Mathembe Fileli. - Łzy starca mimo wszystko zbiły ją z tropu. I nagle wydało się jej, jakby mroczna chmura rzuciła posępny cień na żyzne, urodzajne pola. —Jest tyle rzeczy do omówienia. Tak wiele. Twoja rodzina, twój Dziadek... - Nagle spostrzegł ob- razki na kurtce Mathembe oraz sporządzone przez Drugiego napisy w nowomowie. - Wybacz mi. Widzę, że dla ciebie, jak i dla mnie, los nie był łaskawy. Nie wątpię nawet, że okrutniej- szy. Jesteś na pokładzie tego statku raczej w charakterze członka załogi niż pasażera? To doprawdy spore osiągnięcie, gratuluję. Ale zawsze wiedziałem, że masz w sobie ogromny potencjał możliwości, Mathembe Fileli. Powiedz, czy byłoby możliwe, abyś uzyskała od swego przełożonego zezwolenie na wypicie ze mną herbaty? Mały podróżny zestaw do herbaty był wspaniały. Nagle wszystko, nawet doktor Kalimuni, wydało się Mathembe wspa- niałe. Precyzja, z jaką odważał i odmierzał herbatę, dolewał wrzątku - wszystko było wspaniałe. Jak każdy dobry prawnik, który wydobywa prawdę za pomo- cą aluzji, sugestii oraz naprowadzających pytań, doktor Kalimu- ni dowiedział się od Mathembe całej historii o poszukiwaniu przez nią zaginionej rodziny. Jak każdy dobry prawnik był wprawnym obserwatorem, znał język gestów i ruchów ciała, umiał wychwycić drobiazgi ukryte za nerwowym stukaniem sto- py świadka, drżeniem bądź też zacieraniem rąk. Słuchał cierpli- wie i współczująco, jak na prawnika przystało; zadawał wiele py- tań. Wiele razy dolewał wody do małego imbryczka na palniku spirytusowym. Później opowiedział swoją historię. Opowiedział ją popija- jąc herbatę, a że drżały mu ręce, biała filiżanka na białym spodku głośno grzechotała. Jadamborazo było dostatecznie małe, by osiągnąć małomia- steczkową, wendetową mentalność, gdzie wszyscy wszystkich znają, a jednocześnie wystarczająco duże na anonimową brutal- ność i przemoc miasta, gdzie nikt nie zna nikogo. Z pomocą swego brata, uzdrawiacza - prawdziwego dżentelmena bez jed- nego mikrograma bigoterii, co doktor Kalimuni szczególnie podkreślił - udało mu się ponownie rozpocząć praktykę. W kra- ju i czasie bezprawia adwokat Kalimuni nie mógł narzekać na brak pracy. Od przypadków kamienowania imperialnych żołnie- rzy czy malowania sprayem sloganów na ścianach, po oskarże- nia o posiadanie broni, a nawet ukartowane morderstwa, dok- tor Kalimuni osiągał w imperialnych sądach niemało sukcesów. - Małe miasto, panno Fileli, to wielki socjologiczny bękart. Strzeż się małomiasteczkowej mentalności, to pewna śmierć dla duszy. W takim miasteczku jest tylko jedno prawo, a stanowi je opinia mieszkańców. Najpierw opiekun świątyni, gdzie doktor czci! każdy Święty Dzień. Potem mistrz Loży Czerwonej Ręki. Potem przewodni- czący Lokalnego Stowarzyszenia Adwokatów. Wszystkim pokaza- no jego gabinet, wypełniony książkami, z oknami wychodzącymi na niezwykłe, przepyszne ogrody wypieszczone przez jego brata. Wszystkich poczęstowano herbatą z przewspaniałej białej zasta- wy. Wszyscy zakwestionowali szczerość jego wiary. Mistrz Loży powiedział to najszczerzej i najuczciwiej: - Jak możesz, ty, lojalny Proklamator, bronić wrogów swo- jego narodu? Jak możesz bronić zdrajców i morderców, ludzi, którzy z całą pewnością, gdyby tylko mieli po temu okazję, nie mieliby dla nas litości? W gettach Spowiedników mówią o tobie jak o zbawicielu, Kalimuni. Nie zapomnij, gdzie leży twoja lojal- ność. - Tam, gdzie zawsze - odrzekł gładko doktor Kalimuni, nie należący do żadnej Loży i oddający cześć Bogu zgodnie ze swo- im sumieniem. — Wśród zasad i procesów prawnych. Bez któ- rych, drogi panie, nie bylibyśmy lepsi od byle leśnych bestii. By- libyśmy gorsi od leśnych bestii. Żadna osada jednak, w tym także Jadamborazo, nie była uodporniona na falę przemocy, która przetoczyła się przez kraj w owo upalne lato, dopełniając trwającego od dziesięcioleci procesu polaryzacji, tak że gdy w puszczach otaczających Jadam- borazo spadł pierwszy liść, miasto nie było już całością, lecz dwoma postawionymi pod bronią zajadłymi obozami - Prokla- matorów w dolinie i depresji oraz Spowiedników na otaczają- cych wzgórzach i w dolinach dopływów wielkiej rzeki. Oddziały Widmowych Chłopców wybierały nocne ofiary za pomocą książ- ki telekomowej; młodzi z Lóż Duchów selektywnie eliminowali kierowców dżipnejów, przestawiając drogowskazy, przez co jadą- cy trafiali do niewłaściwych zakątków miasta. Nacisk na Kalimu- niego, by się wreszcie podporządkował, aby zaprzestał stawiania oporu (co w każdym obozie.było największą zbrodnią), nara- stał. Błagał o to również jego brat, prosząc, by z uwagi na jego reputację doktor porzucił obronę Spowiedników, oskarżonych o przestępstwa polityczne. Staranne, dopieszczone argumenty były równie niezrozumiałe jak sztuka abstrakcyjna dla tej prasta- rej, pierwotnej filozofii. Nie możesz być jednym i drugim. Mu- sisz wybrać albo jedno, albo drugie. Dostosuj się, Kalimuni, do- stosuj się, pamiętaj kim i czym jesteś. Sekowanie trwało, niemal bez końca i nagle, zgoła nieocze- kiwanie ustało. Cisza, kompletna cisza. Ci, co nie są z nami, mu- szą być przeciw nam. Potem Widmowi Chłopcy omyłkowo postrzelili jego brata, celując do Wielkiego Mistrza Loży Duchów Jadamborazo, z któ- rymi zwyczajowo we wtorkowe wieczory rozgrywał partyjki fili. Postrzelili go z neuroskramblera. Miał szczęście. Czekało go tyl- ko dożywotnie przykucie do ruchomego systemu podtrzymywa- nia życia, stał się spazmatycznym, sparaliżowanym strzępem człowieka, nie mógł mówić, chodzić ani kontrolować najprost- szych czynności motorycznych. - Od niego nauczyłem się tej mowy serca - wyjaśnił doktor Kalimuni. Dłonie tak mu się trzęsły, że rozlał odrobinę gorącej herbaty na spodeczek. Postawił filiżankę. — Dlatego tak dobrze potrafię cię odczytać, moja droga Mathembe. Wydaje mi się, że od początku próbował mnie o to prosić, ale wtedy nie potrafi- łem jeszcze zrozumieć, nie wiedziałem, o co mu chodzi. A może nie potrafiłem się pogodzić z tym, że mógł mnie prosić o coś ta- kiego. Oczywiście, że to grzech. Podobnie jednak jak zniesławie- nie, jak plotka, jak bluźnierstwo, chodzenie z odkrytą głową w Dzień Święty, zapomnienie jednego słowa Boga w jego świętej księdze - każdy z tych grzechów wystarczyłby do wrzucenia każ- dego z nas na zawsze do Khirr. Dom może spłonąć od jednej za- pałki. A Bóg może przecież wybaczyć każdy grzech. - Adwokat uśmiechnął się. -Jestem pewien, że należycie wyłuszczę mu mo- ją sprawę, a mój brat, który odszedł wcześniej, nie będzie świad- czył przeciwko mnie. Śmierć jego brata dokonała tego, czego dokonać się nie udało opiekunowi świątyni, mistrzowi Loży i przewodniczącemu Stowarzyszenia. W poczuciu winy, w smutku i w gniewie doktor Kalimuni dokonał skrupulatnego rachunku sumienia i zawodo- wej moralności. Wątpliwości były jak chmury burzowe na hory- zoncie jego pewności. Filary jego życia: bezstronność, nieskazi- telność i niesprzedajność runęły pod naporem burzy niepewno- ści. Ale dla rewolucji — czy wojny o niepodległość, w zależności od bieguna, na jakim się znajdowałeś - która ogarnęła cały kraj, gotów był zrezygnować. Nie było już praw, jakich mógłby się wy- rzec. Kiedy plotki o kapitulacji Imperium sprawiły, że dwie trze- cie populacji Proklamatorów wyruszyło na północ, pociągane wizją gorącego powitania ze strony swych współwyznawców, dok- tor Kalimuni został. Uczynił to bardziej w akcie osobistej ekspia- cji niż w nadziei nowego ładu. Ale nowy ład faktycznie nastał, a później, już po przemalowaniu punktów telekomowych i skrzynek pocztowych, po przemianowaniu wszystkich ulic oka- zało się, że potrzebni są prawnicy. List, oficjalne pismo Departamentu Sprawiedliwości Wol- nego Państwa, napisany nieskazitelną staromową, proponował doktorowi Kalimuni (przemianowanemu na Kalinimungili) sta- nowisko Prokuratora Okręgowego. Niepewny sam siebie dok- tor Kalimungili zrej terował, by usłyszeć czyste i nie zakłócone niczym słowo Boga. I w ciszy niezwykłego ogrodu swego brata miał wrażenie, że usłyszał, jak Bóg mówi: Zostań. Napisał do De- partamentu, przyjmując z podziękowaniem ofiarowane mu sta- nowisko i we właściwym czasie i właściwym miejscu stawił się przed obliczem władz, by przyjąć związane z jego nową pracą li- sty uwierzytelniające. Na placu przed gmachem Prefektury ujrzał tych samych ło- trów, którzy okaleczyli jego brata, jak przechadzają się napusze- ni, rozrechotani, z pierścieniami władzy na palcach, zbierając od swoich ludzi pochwały i pochlebstwa. A wówczas zrozumiał, jak łatwo człowiek może usłyszeć głos swego własnego tchórzo- stwa i określić je mianem czystego, nie zakłóconego niczym sło- wa bożego. - Kraj Boga to zimna, twarda ziemia - rzekł doktor Kalimu- ni. — Nie przepada się tam za ciepłokrwistymi istotami, jakimi byliśmy w Timboroa. Ale przynajmniej nie będą mnie prosili o ferowanie wyroków na morderców. Czy sądzisz, że wtedy będę miał czyste sumienie? W głębi serca jestem zbyt prostoduszny, jak na te skomplikowane czasy. Prostota serca to wielki dar od Boga. Nie mam dość arogancji, by samemu wyrazić tę uniżo- ność, ale wiem, że uczestniczę w tworzeniu historii. - Moi przodkowie ze strony matki wywodzą się z Asmathi, przygranicznego kraju, gdzie wzgórza, ongiś jednolite i ukocha- ne, są obecnie podzielone tak, że wolno mi kochać tylko jedną ich stronę, drugą zaś każą mi nienawidzić. - Spojrzał w głąb pu- stej filiżanki, jakby wróżył z fusów. - Och, wszyscy uważamy się za silnych wówczas, gdy tak nie jest, a za słabych wtedy, gdy to nieprawda. Określanie, czym co nie jest, to choroba naszych czasów, pojmujesz to? Proklamator potrafi powiedzieć przeciw- ko czemu występuje, ale nie umie określić, za czym się opowia- da. Spowiednik wie, że jest anty-Proklamatorem, ale nie ma po- jęcia, co oznacza być pro-Spowiednikiem. Imperium wynocha! A co w jego miejsce? Jesteś tym, przeciw czemu występujesz. To zawiłe rozumowanie. Może tylko wypełnić serca bólem. Wielka rzeka przepływała mimo, szeroka i leniwa. - Gdybyś tylko zechciała przemówić, Mathembe Fileli. Ty i tobie podobni, gdybyście przemówili i powiedzieli: „Dosyć te- go", gdybyście choć raz zabronili nam, starym, nawiedzonym śmiercią bigotom, wypowiadać się w waszym imieniu. No dalej, mów, powiedz coś. Co masz do powiedzenia na temat świata, który ci dajemy? Czy ci się podoba czy nie, czy chcesz go czy nie, czego chciałabyś w zamian? Jak zmieniłabyś różne rzeczy, co byś poprawiła, a co pogorszyła, co byś zastąpiła i czym? Mów. Powiedz to. Dlaczego tak się boimy poprosić o to, czego na- prawdę pragniemy? - Przepraszam. Byłem niewybaczalnie szorstki. Odnalazłem tego niepokojącego robaka gniewu w moim duchu. W cierpieniu dowiadujemy się o sobie najwięcej. - Wiatr od wschodu zmierzwił rzadkie włosy doktora Kalimuni. - Przez cały czas unikałem ojd- powiedzi na jedyne pytanie, na które, jak wiem, pragniesz poznać odpowiedź. Dobrze więc, odpowiem ci na to pytanie. Oto historia, jaką doktor Kalimuni opowiedział Mathembe tego słonecznego jesiennego popołudnia, drugiego dnia rejsu do Kraju Boga. Historia jej ojca. Jechali, jechali i jechali. Jechali, zdawało się przez cały dzień, choć któż mógł wiedzieć, jak było naprawdę? Wewnątrz wozów pancernych nie ma dnia ani nocy, światła, czasu, odle- głości ani jakiejkolwiek pewności. Jest tylko odgłos gąsienic: upiorny, przeszywający chrzęst bez końca. Dźwięki i zapachy. Fe- tor kału, moczu i potu, smród strachu ludzi zgromadzonych w tej ciasnej, nagrzanej, cuchnącej ciemności bez wody, poży- wienia, ubikacji, zawieszonych w pustce trwania i trwającej w nieskończoność jazdy. Kiedy znajdujesz się w mroku, gdzie nic nie widać, a słychać jedynie ryk silników, czuć tylko smród odchodów, a jedyne, co odczuwasz, to wibracje siedzenia pod tobą i ściany za tobą, twój umysł wycofuje się w osobliwe, mroczne zakamarki, do miejsc, gdzie czas rozciąga się i ściąga, gdzie godziny trwają tyle, co kil- ka szybkich oddechów, a interwały pomiędzy kolejnymi uderze- niami serca równają się czasowo nowemu stworzeniu i jego upadkowi, wycofuje się do miejsc, gdzie czujesz, że pęczniejesz, wzbierasz niczym mała gwiazda, która rozrasta się, by pochłonąć cały wszechświat w swej niepohamowanej eksplozji. Słyszysz czy- sty, biały, bezdźwięczny ryk niebios i czarny, bezradny wrzask piekieł. A wóz pancerny jedzie, jedzie i jedzie przed siebie, bez końca. Kiedy staje, cisza i ciemność są tak absolutne, że wydają się tożsame ze śmiercią. Nie potrafisz uwierzyć, że hałas silni- ków i wprawiające w odrętwienie wibracje dobiegły końca. Ale ktoś się odzywa i uświadamiasz sobie, że nie umarłeś. Wóz sta- nął. Zatrzymał się na dobre. Ktoś wali w drzwi: Wypuśćcie nas, wypuśćcie nas, wypuśćcie nas na miłość boską, dajcie nam stąd wyjść! Nikt nie odpowiada. W cuchnącej ciemności rodzi się duch wspólnoty: gdzie jeden zawodzi, wiele rąk może odnieść sukces. Walisz, rozkrwawiając sobie ręce o metalowe ściany pojazdu, wy- jesz i ryczysz, aż kołuje ci w głowie od przeraźliwego echa roz- brzmiewającego wewnątrz tej metalowej puszki. Nie widzisz krwi na pięściach, czujesz tylko ciepłe strużki ściekające po two- ich dłoniach, nadgarstkach i przedramionach. Nikt nie przychodzi. I zaczynasz się bać. Jest to strach inny niż ten, który czułeś podczas jazdy, bo wtedy miałeś przynajmniej jakąś nadzieję, a teraz, gdy wóz stanął, nawet ona prysła. Opowiem ci o naturze tego strachu. To strach, że nikt nie przyjdzie, że żołnierze zosta- wili was tutaj w tej mrocznej puszce, abyście w niej pomarli. Dla ciebie siedzącej tu, w promieniach słońca, wydaje się to zapewne przejaskrawionym, wręcz przesadzonym lękiem. Kiedy jednak siedzisz w ciemności, w parnej, cuchnącej ciemności bez wody i pożywienia, zaczynasz się bać. Ba, ogarnia cię przerażenie. Ale jest jeszcze gorszy strach. Pierwszy cię paraliżuje, spra- wia, że dygoczesz pomimo gorąca, które wyciska z ciebie siódme poty. Drugi strach zupełnie cię dobija. A co, jeżeli już umarłeś, umarłeś nawet o tym nie wiedząc? A jeżeli piekło istnieje? A je- żeli to jest właśnie piekło i na zawsze pozostaniesz w tej ciemno- ści, w tym upale, głodny, splugawiony, zbrukany i przerażony? Zatrzymujesz ten strach dla siebie, bo gdybyś się do niego przy- znał, zaczęłyby się krzyki, które nigdy by nie ucichły i utraciłbyś resztki nadziei. I zaczynasz się zastanawiać. Powracasz do tego myślami, raz po raz. Wszystko mówi ci, że jesteś w piekle. Próbujesz nawiązać rozmowę z ludźmi, których nie widzisz, a którzy cię otaczają - ile potrzeba dziesiątków, setek, tysięcy, milionów lat, by wyczer- pać każdy możliwy temat konwersacji? Piekło jest wszakże wiecz- ne i na pewno przyjdzie czas - nic tego nie powstrzyma - kiedy osiągniesz granicę, wyczerpiesz wszelkie tematy i będziesz mu- siał zacząć od początku, powtarzając te rozmowy nie dziesięć, sto, tysiąc czy milion razy, lecz w nieskończoność, raz po raz to samo i to samo. Mój Boże, to potworny strach. Wieczność. Nie masz odwagi rozważać jej zbyt długo ani zbyt dociekliwie, bo popadłbyś nie- chybnie w szaleństwo. Ale w ciemności, w upale, głodzie, pra- gnieniu i brudzie nie masz innego wyjścia. I otwierają się drzwi. Światło! Fizyczny ból wnikający do twe- go serca. Wychodzić. Wychodzić. Wszyscy wychodzić. Te mniej jasne plamy wśród oślepiającej bieli to żołnierze. Wyglądają jak anioły. Na widok tych istot, tak czystych, jasnych i świętych, aż chce ci się płakać. Kochasz ich. Miłujesz czystszą, jaśniejszą i świętszą miłością niż kogokolwiek dotąd. Zrobiłbyś dla nich wszystko, ponieważ cię uratowali, wydostali z piekła metalowej skrzynki. Ustawić się w szeregu. Tutaj- Szybko. Na kolana. Ręce na głowy. Na głowy. Tak, tak, spójrzcie jak szybko się ruszam, jak nisko klękam, jak płasko składam ręce na czubku głowy, czy tak jest dobrze? Mrug, mrug, mrug w oślepiającym blasku. Świat powolutku ujawnia się przed tobą. Jesteś w bazie wojskowej, klęczysz w pyle, w długim szeregu cuchnących fekaliami mężczyzn i chłopców z dłońmi splecionymi na głowach. Są tu drzewa, rośliny, niebie- skie niebo, białe cumulusy. Ziemia pod nogami wilgotna, liście i gałązki drzew błyszczą od niedawnego deszczu. Boże - myślisz -już nigdy nie będę narzekać na deszcz. I wtedy pojawiają się żołnierze, a wraz z nimi trzeci strach. Ostatni, bo poprzednie były wyimaginowane, ten zaś jest jak najbardziej realny. To nie są imperialni żołnierze, którzy aresztowali cię w punkcie kontrolnym za Timboroa. Mają brązowo-czarne mundury - imperialna czerń i brąz ziemi. Żandarmeria. Oficer przechodzi wzdłuż szeregu, oficer w brązowo-czarnym mundu- rze. Ma pałkę, którą dotyka skroni mijanych mężczyzn i chłop- ców. Patrzy na ciebie. Dotyka pałką twego boku i pragniesz po- czuć ekstatyczne uwolnienie popuszczającego pęcherza, licząc, że wraz z moczem wypłynie z ciebie cały strach. Ale jesteś wysu- szony jak kość udowa w samym piekle. Żandarm staje przed to- bą, stukając się pałką w bok nogi - tap tap tap tap tap - spraw- dza listę nazwisk. Wywołuje pięć nazwisk. Jedno z nich jest twoje. Pojawiają się żołnierze. Biorą cię pod ramiona, podnoszą i wyprowadzają. Nie, Boże, nie, nie, nie - błagasz. Żołnierze śmieją się. Głupcze - mówią. - Nie wiesz, że jesteś wolny i możesz odejść? Zostajesz zaprowadzony na posterunek żandarmerii, abyś mógł się umyć; dają ci zjeść, wręczają nowe, czyste rzeczy. Reszta pozostaje klęcząc, z rękoma na głowach, w błotnistej ziemi. To przyjaciele i sąsiedzi, wśród których spędziłeś całe swe dorosłe życie. Żołnierze każą mężczyznom i chłopcom zdjąć odzienie. Wstają nadzy, z rękoma na głowach. Niektórzy mają ręce skrę- powane za plecami metalowym drutem. Teraz to już nie twój problem - rzuca tłusty uśmiechnięty strażnik, który eskortuje ciebie i czterech innych o podobnych do twego nazwiskach. Po- pycha cię trzymaną na płask bronią do wnętrza budynku, ale nie jest to nieprzyjemny, brutalny gest. Wszyscy jesteśmy tu przy- jaciółmi - mówi, podając ci lewą rękę. Ale choć cię nakarmili, umyli i dali świeże, prawie dopaso- wane ubranie, a także telekomowali po pojazdy, aby przyjechały i zabrały cię, dokąd sobie życzysz, nie są twoimi przyjaciółmi. To plugawi i źli ludzie, prości, o skłonnościach do przemocy. Wła- śnie ta przemoc najbardziej cię przeraża. Jedyne, co masz z ni- mi wspólnego, to brzmienie twego nazwiska i dłoń, którą je pi- szesz. Ale to właśnie jest najważniejsze. Czarno-brązowy oficer podchodzi, aby osobiście cię prze- prosić i dopilnować, byś opuścił bazę. Salutuje pałką, gdy odjeż- dżasz cuchnącym, buchającym dymem automobilem Impe- rium. Przejażdżka obok rzędu małych drzewek - naliczyłeś ich trzydzieści siedem, stojących w długim rzędzie, zakorzenionych w mokrej od deszczu ziemi. I umierasz tam, na obitym skórą tylnym siedzeniu czarnego imperialnego automobilu. Z mrocznych wód podnosi się rzeczna noc. Niebo ma bar- wę indygo - kreska czerwieni nad zachodnim brzegiem oznacza pozostałość dnia. Widmowe światła: siostrzany statek płynący z prądem. Jęk syren, wymiana .powitań. - Oczywiście natychmiast po dotarciu do Jadamborazo spo- rządziłem stosowne oskarżenie. Nietrudno było się dowiedzieć, gdzie i z czyjego rozkazu byłem przetrzymywany. Oczywiście na nic się to zdało; wielkie kłamstwo demokracji, jej zasadniczy pa- radoks polega na tym, że demokrację poświęca się jako pierw- szą, gdy zagrożone jest jej bezpieczeństwo. Każde państwo jest gdzieś w głębi totalitarne, nie ma takich okrucieństw, do jakich by się nie posunęło, aby samo siebie bronić. - Wybacz mi. Cynizm to grzech i to szczególnie paskudny. Doznałem uczucia gorzkiej satysfakcji, gdy w kilka miesięcy póź- niej usłyszałem w radiu, że Regionalne Centrum Zatrzymań zo- stało zaatakowane przez Wojowników Losu, którzy wyrżnęli w pień stacjonujący tam garnizon i puścili wszystko z dymem. Wróciłem tam; nie byłem w pełni sobą, póki tego nie uczyniłem, rozumiesz? Została skorupa. Wojownicy Losu byli bardzo skrupu- latni - to do nich niepodobne. Dziwne, ale żadne z ludzi-drzew nie ucierpiało. Trzydzieści siedem drzew. Były już dość wysokie i raczej piękne. Twój ojciec jest dziesiąty od prawej. Wwozie pan- cernym znajdował się wciąż obok mnie. Stał przy mnie, kiedy we- zwano mnie i tamtych czterech. Obok niego, po prawej, stoi bun- townik, którego próbował przeszmuglować przez blokadę. Doktor Kalimuni uniósł obie ręce. Przyglądał się im w za- myśleniu. - Spójrz - powiedział. -Już nie drżą. To zdumiewające. I wybuchnął krótkim, ochrypłym, gorzkim śmiechem, a un- chunkolo sunęła przez noc ku północy. Po chwili milczenia znów się odezwał: - Twój dziadek wciąż jest z tobą? Mathembe skinęła głową, ukazując tył statku, gdzie głowa znalazła tymczasowe schronienie wśród śniących unchunkolo. - Chciałbym się z nim zobaczyć, po raz ostatni. Czuję, że powinienem błagać go o wybaczenie, choć nie wiem, co właści- wie miałby mi wybaczyć. Prawdopodobnie przetrwanie. Czy ktoś na pokładzie tego statku ma fili? Tak bardzo chciałbym zagrać z nim jeszcze jedną, ostatnią partyjkę. Nie rozmawiali później aż do Anadhrapuru, gdy w zasięgu wzroku pokazało się wybrzeże Kraju Boga. Przepiękny Anadhra- pur wśród drzew. Proklamatorzy stłoczyli się na pokładach, pra- gnąc po raz pierwszy zobaczyć to piękne miasto. Pokazywali i machali do krewnych na nabrzeżu, zarówno do tych prawdzi- wych, jak i wyimaginowanych. Zbiegli po schodach ze statku, nie mogąc doczekać się dotknięcia ziemi Kraju Boga. Jedni ca- łowali beton. Inni urzędników imigracyjnych. Jeszcze inni cało- wali się ze sobą. Dom. Dom. Nareszcie byli w domu. — Boże, co się stało z tym miastem? - spytała Pomocnica, stojąca na górnym pokładzie wraz z Mathembe. Kiedy kuzynka Pomocnica uświadomiła sobie, że uczucia Drugiego wobec Ma- thembe nie zostały odwzajemnione, polubiła tę płaską jak deska dziewczynę. Podziwiała u innych ludzi twardość i wytrwałość. Wzruszenie ramion. Co może się stać z miastem? Z domem - tak, z ulicą - tak, może nawet z dzielnicą, ale żeby z miastem? — Brakuje połowy miasta. Zniknęła. Tu, tu i tu - pokazywała ręką Pomocnica. - Na tamtych wzgórzach były domy, pola ryżo- we, ogrody i drzewa. Co się z nimi stało? — Przestrefowanie - rzekł przechodzący akurat Pierwszy Za- ładunkowy. - Nie słyszałaś? Wzgórza zostały przestrefowane jako okręg tylko dla Proklamatorów. Spowiedników wysiedlono. - Razem z domami, sadami, polami ryżowymi i ogrodami? Och, ta fatalna ciekawość. Zanim zeszli na brzeg, Pomocni- ca zmusiła Mathembe do owinięcia głowy chustką w barwach unchunkolo. -Jeśli dzieją się tu takie rzeczy, lepiej żeby nie wzięli nas za Spowiedników. Nawet jeśli nimi jesteśmy. Pierwsza radość Proklamatorów przeminęła, a jej miejsce zajęło zakłopotanie i rozczarowanie; grupki powracających do ojczyzny stały na nabrzeżu wśród stert swego dobytku, wyraźnie zasępione, jak ludzie, którzy dotarli do nieba i nie są pewni, czy jest ono dokładnie tym, czego oczekiwali. Mathembe zauważyła, że doktor Kalimuni rozmawia z urzędnikiem imigracyjnym ubranym w nowe barwy Kraju Boga, błękit i złoto. Podniosła kołnierz kurtki pokazując napis: CZY WIDZIELIŚCIE TYCH LU- DZI? Na ulicach pięknego Anadhrapuru roiło się od żołnierzy w niebiesko-złotych mundurach Kraju Boga. Jaskrawe bojowe truxy spały w cieniu drzew. - Dzieje się tu coś, co wcale mi się nie podoba — warknęła Pomocnica. Od drzemiących truxów dobiegły ich głosy: - Ej, wy, dziwki. - Możesz mieć tę wielką. Ja wezmę chudzielca. - Jak cholera. To Spowiedniczki, nie widzicie? - Oczy, chłopcze, oczy. Patrz, to rzeczniackie dziwki. Mają barwy tej łodzi, co przypłynęła dziś rano. - To coś zmienia? - To wszystko zmienia. Mathembe położyła dłoń na ramieniu Pomocnicy: spokój, siostro. - Gdyby spróbowali, wyrwałabym im jaja. Kochałam to mia- sto. Co oni z nim robią? I nagle wyszły z labiryntu jasnych, czystych, brukowanych ścieżek i zacienionych koronami drzew placów, by dostrzec, co uczyniono z miastem tak ukochanym przez Pomocnicę. Powyżej poziomu stu metrów Anadhrapur przestał istnieć. Wierzchołki wzgórz i pagórków opadających ku rzece pokryte były warstwą bladozielonego szkliwa. Płaty i strużki tej substancji spływały dziesiątki metrów w dół, sięgając ulic i tworząc zbite grudy na ścianach domów wzniesionych na pochyłych zbo- czach. Mathembe uklękła, dotknęła półprzejrzystej substancji, powąchała. Gładka, choć nieco lepka, jak półpolimerowa, synte- tyczna tkanka. Pachniała świeżością poranka. Otwarta, uniesiona wnętrzem do góry dłoń: Co to jest? - Dawne miasto z wierzchołków wzgórz Anadhrapur. Mia- sto Spowiedników, ich domy, fabryki, sklepy, ogrody i sady. Jak? - zapytały otwarte usta Mathembe. — Genobomby. Redukcja. Mój Boże. Ruch głowy, zmarszczenie brwi: Nie rozumiem. Weszły na stertę plazmy i ruszyły wzdłuż pofałdowanej zielo- ności. - Na pewno kazali wszystkim opuścić to miejsce, postawili pole osłonowe i użyli bomby genowej. Wszystko w zasięgu pola zostało zredukowane do organicznej brei. Po odejściu Spowied- ników można ten teren znowu zasiedlić, przekazać czekającym na nabrzeżu Proklamatorom nowe piękne domy i ogrody. Plazma pod plastikowymi podeszwami ich butów pokłado- wych była pocętkowana i pokryta spiralami w czterdziestu od- cieniach zieleni; martwe wzgórza migotały w promieniach połu- dniowego słońca. Pomocnica kręciła głową. — Mój Boże. Mój Boże. Mój Boże. Mathembe dotknęła jej ramienia: Nie wszyscy... Miała piękną twarz, zatopioną wśród fal i zawirowań skrzepniętej plazmy, jej włosy zastygły w ruchu, każdy kędzior, każdy splot był idealnie zachowany. Usta miała rozchylone, jak- by w ostatnim słowie. Jej dłonie sięgały w górę przez cienką błonę zieleni, która oddzielała je od nieba, zesztywniałe w rigor tnortis. Żarłoczne istoty, nawiedzające zielone genopola, zredu- kowały dłonie do okrwawionych kości i strzępów skóry. - Błagam - rzekła Pomocnica. - Proszę, Boże, zabierz to ode mnie. A może ofiarowanie? - Mathembe gestami naśladowała ko- bietę, która w ostatnim tchnieniu przepchnęła przez twardnie- jącą plazmę swoje dziecko. - Uratowane czy pożarte? - spytała Pomocnica. Ale serce Mathembe było spokojne, zrównoważone. Kobie- ta nie była jej matką. Tej nocy unchunkolo wzięła nowy ładunek. Z magazynów i szop załadunkowych na nabrzeżu przybyli ukrywający się w nich przez cały dzień Spowiednicy. Ubrani byli w swoje najlepsze rze- czy, a ich dzieci wyglądały na bardzo zadbane i czyste. Kapitan i Departament Spraw Zagranicznych ubili tego ranka interes - z pobieranego od nich osiemdziesięcioprocentowego podatku wyjazdowego władze regionalne Anadhrapuru opłacą czarter statku, aby przewieźć Spowiedników do obozów przesiedleń- czych, znajdujących się po drugiej stronie granicy. Rejs miał po- trwać dwa dni. * # * Wezwany ze swego gniazda ponad ładownią dusz znajomym rytmem nocnej muzyki unchunkolo Drugi zastał ją siedzącą przy relingu na pokładzie rufowym, pod gwiazdami i księżycem, który zdawał się wisieć przeraźliwie nisko i był przerażająco wiel- ki. W srebrnym blasku wyglądała jak duch w białym podkoszul- ku i legginsach, choć noce na tych północnych wodach były chłodne. Z ust Drugiego buchała para, kiedy tak stał owinięty kocem, niepewny swej emocjonalnej odwagi. Pod jej dłońmi leżały dziwne rzeczy - mikrodrzewa, mikro- truxy, maleńkie śmiglowcopodobne stworki. Kiedy na nią patrzył, ugniotła w dłoniach kulkę plazmy i otworzyła ręce, ukazując znaj- dujący się między nimi maleńki domek. Ustawiła go wśród drzew, by dołączył do innych w jej mikroosadzie, a Drugi stwierdził, że to, co uznał za drzewa, było w rzeczywistości homunkulusami ze złączonymi razem nogami, rękoma uniesionymi w górę, rozszcze- piającymi się w gałęzie, konary i liście. Trzydzieści siedem. Praw- dziwy las. Mathembe podniosła minitruxa. Kółka zaczęły się obra- cać, zagrały motomięśnie. Ze srebrnej sakiewki przy pasie wyjęła zapalarkę. Nocny ogień zabarwił żółto jej twarz. Z niewiarygodną pieczołowitością przytrzymała stworzonko nad płomykiem. Istot- ka zajęła się ogniem. Pstryknięciem palców Mathembe upuściła truxa, palący się stworek zaczął śmigać to w jedną, to w drugą stronę po pokładzie, aż w końcu z rykiem runął w odmęty rzeki. Wówczas, ustawiwszy zapalarkę na maksymalną moc, Ma- thembe powiodła ogniem po swoim miniaturowym mieście. Do- my, drzewostwory, truxy — wszystko stanęło w ogniu. - Mathembe, co ty robisz? Odwróciła się i zobaczyła go, stojącego pod rozkołysanym cieniem wiszącego w powietrzu automobilu Pierwszego. Wark- nęła gardłowo i każdy, kto posiada warczące zwierzę powiedział- by, że to najgroźniejszy warkot, jaki miał możliwość słyszeć. W dogasającym blasku jej płonących zabawek palce dziewczyny zacisnęły się w szpony. Obnażyła zęby. - Mathembe? Przeczekał ją, patrzył spokojnie na nią i na światło księżyca przesuwające się po wielkim obrotowym kole. - Mathembe? Nagle dziewczyna zmieniła się w stertę tłustych brudnych zlepionych w strąki włosów i białych szmat, skuloną przy relingu i szlochającą spazmatycznie. -Już wszystko dobrze - rzekł Drugi. - Wszystko dobrze. Cholerne kłamstwo. Podszedł do niej. Usiadł i objęli się mocno. Kantami kciuków wodził po śladach pozostawionych przez łzy na jej policzkach. Odsunął jej z oczu pozlepiane czar- ne włosy, otarł ciemne smugi z twarzy. - Chodzi o twoją rodzinę? Tak - powiedziała gestami Mathembe. Nie - dodała, ale Drugi nie miał zbyt dużej wprawy w czytaniu sprzecznych infor- macji. Grzebiąc w srebrnej sakiewce, Mathembe znalazła czarny flamaster. OJCIEC- napisała na udzie. MÓJ OJCIEC NIE ŻYJE. - O cholera. Przykro mi. Nakreśliła czarną pionową linię na jego wargach: Nic nie mów. - Co ci powiedział ten mężczyzna, z którym rozmawiałaś? Ten Proklamator, ten drań... Ostry ukośny ruch i kolejna czarna linia na jego twarzy: Za- mknij się. Ty nic nie wiesz. To dobry przyjaciel. - Tym razem na wewnętrznej stronie pra- wej nogi. - Mój przyjaciel. Doktor Kalimuni. -Jak to się stało? Żołnierze — i na brzuchu i na prawym udzie drobnymi hiero- glifami opisała śmierć Chepsenyt, ucieczkę i aresztowanie wszystkich mężczyzn. Nie było to proste ani szybkie zadanie. Drugi miał wiele pytań, na które odpowiadała krótkimi wyraza- mi: Żandarmi. Miasto Proklamatorów. Wojownicy Losu. Na piersiach i ramionach opisała historię śmierci ojca: Tru- xy. Ciemność. Głód. Strach. Każde podkreślone rzędami ciasno splecionych spirali, oznaczającymi nieskończoność. A między swymi małymi piersia- mi zabójcze drzewo, korzenie, konary i gałęzie oplatające ra- miona, wdzierające się do trzewi, oplatające kręgosłup, biodra i krocze. - Mathembe... Cholera. Usiadła, spowita ciepłem własnego oddechu, z pociemnia- łymi, ale żywymi oczyma. Drzewa. Ogień. Ucieczka - napisała na lewej łydce. Całe moje życie uciekająca, wyganiana. - Wyganiana, ale przez co? Napisała na białym materiale wokół nogi: Bzeczy poza mną. Ludzie. Politycy. Odpowiedzialność. Rodzina. Dziadek. - Co powinnaś zrobić, jak sądzisz? Nie wiem. Czarny krąg wokół tych dwóch słów, jeden, drugi, trzeci, szósty. Nie wiem nie wiem nie wiem nie wiem nie wiem nie wiem nie wiem. - A czego chcesz? Dziadek sądzi powinniśmy zostać. Zacząć nowe życie. Znów: - Ale czego ty chcesz? Małe litery na lewym boku: Wrócić. - Chcesz zostać z nami? O mało nie zapytał: Ze mną? Tym razem zrozumiał: Tak, nie. - Dlaczego? Wina. I nim zdążył powtórzyć swoje pytanie: Zmęczona. Zła. Winna. Napisała wokół kostki: Sprawiedliwość i rodzina, ojciec, Dziadek. - Co zamierzasz zrobić? Czarne kółko. Raz po raz, symbol oznaczający: Nie wiem - i nagle flamaster przekreślił gwałtownie „Nie wiem". Wiedziała. Była pewna. To było jak olśnienie. Napisała: Dru- gi, chodź. - Gdzie? Tu - wskazała czarnym mazakiem w głąb ładowni dusz. Zdjęła nasadkę zębami - ten gest wydał się Drugiemu niepo- kojąco zmysłowy - po czym na białym udzie nakreśliła wolno: Mój ojciec. Zmiana prądu i mocny podmuch nocnego wiatru sprawiły, że automobil pierwszego oficera zakołysał się, zawieszony na bomie. Znaleźć ojca. Poznać prawdę. Prawda przyniesie uwolnienie... Mathembe warknęła, na jej ciele nie było już miejsca na słowa. Ujmując Drugiego za rękę podwinęła rękaw i pisała dalej na je- go skórze: Wtedy będę mogła decydować za siebie. Pracowali szybko. W milczeniu. Z rozpaczliwą skuteczno- ścią ludzi, którzy nie chcieli, by ktokolwiek zastał ich przy ich obłędzie. - Boże, a co, jeśli załoga... — zaprotestował Drugi. — Boże, a jeżeli nie dasz rady wrócić? Boże, a jeśli... Za każdym razem Mathembe znaczyła jego twarz krechą czarnego markera, na znak swego lekceważenia: Tchórz. Przyłączają końcówki do głów w ładowni, przeciągają pęki neurokabli, przyłączają mózgoplanty. Szybciej, nie ma czasu. - To niemożliwe - rzekł Drugi, gdy Mathembe zamontowa- ła sobie mózgoplanty wokół głowy. W Chepsenyt, dawno temu, matka godzinami układała jej włosy w wykwintne kędziory i sploty. Była za mała, żeby rozumieć czystą radość, jaką może czerpać rodzic z włosów dziecka. Jakże smutna była matka, kie- dy musiała ostrzyc jej włosy, by ustrzec córkę przed rozmaitymi infekcjami czyhającymi w Gangerabili. - To głupie, Mathembe, proszę, nie rób tego. Pstryknięcie palcami: Pomóż mi, głupku. I robił to, podłączając mózgoplanty, dopóki jej głowa nie stała się masą oślinionych połączeń zestalonych ze Śnieniem. Zrobił to, bo był głupi i zakochany. Opleciona kokonem neuro- łączy Mathembe ułożyła się na wznak na pokładzie, zamknęła oczy i wysłała mentalny rozkaz, który rozszedł się szeptem w ca- łym jej systemie nerwowym. Mózgoplanty ożyły w kaskadzie sy- naptycznego ognia, a jaźń Mathembe Fileli wypłynęła z niej, wy- pchnięta falą poszerzającej swój zakres świadomości. Nic. Szalejące, skowyczące nic. Czy to Snienie? Ta czerń, ta ciemność; czy śmierć jest zatem śmiercią, anihilacją, a Snienie zaledwie złudnymi nadziejami i iluzjami przyłączonymi do sę- ków złożoności w matrycy? Gdzie jesteś ojcze, mój ojcze? Usłysz swoją córkę, ona cię potrzebuje. Czy jej chyży lot w nicość jakby trochę zwolnił tempa, czyż- by dotarła do granicy owej bezgranicznej domeny, granicy, gdzie mogłaby zawrócić i przywołać siebie, a jej jaźń, jak holo- graficzna bogini, wyprysnęłaby z wzorca pionowych fal skrajem wieczności? Najpierw sen, potem Snienie. Znów ciemność, ale nie taka, jak poprzednio. Bliska, klau- strofobiczna ciemność, cisnąca, otaczająca ze wszystkich stron niczym łono. Jest nasieniem świadomości zagrzebanym w zie- mi, uwięzionym w skorupie własnej czaszki. Letnie ciepło i zi- mowy chłód, łagodny deszcz i susza prażąca na kość przetaczają się nad nią, jej uśpione zmysły poznają smak rozkoszy, przywo- łują ją, Śniącą Mathembe, zwiniętą w sobie, nasienie w łonie ziemi. Czuje, jak rozdziera się w niej nowe życie, korzenie wyry- wają się z jej wnętrza, szukają w głębi ukrytych soli mineral- nych, węszą w poszukiwaniu wody, wystrzeliwują niczym błagal- ne ręce, usiłujące odnaleźć światło. Z głośnym krzykiem wyry- wa się do tego światła, rozwija, przywołana światłem, krzyczy w duchu, gdy deszcz muska jej nową skórę. Księżyce i pory przemykają mimo, w przeciągu kilku sekund, czas jest bowiem produktem ludzkiego umysłu - i z każdą kolejną bezczasową sekundą Mathembe rośnie, wbijając korzenie głęboko, bardzo głęboko, o Boże!, w bezcielesność Śnienia, rozszczepiając się i rozdzielając w gałęzie. Konary z rykiem pną się coraz wyżej i wyżej na zewnątrz, ku światłu, a w ostatniej, ekstatycznej erup- cji pojawiają się liście, a każdy liść to soczewka, dzięki której skupia elektromagnetyczną tęczę tego uśpionego miejsca, ca- łej, nagiej, pojedynczej istoty, nie odkrytej, nie zanalizowanej, nie zgłębionej ludzką świadomością. Przy pomocy dziesięciu ty- sięcy chlorofilowych oczu wyczuwa księżyce, słońca i gwiazdy krążące nad jej głową powoli, bardzo powoli i osiągające swój codzienny rytm. Mijają lata. Sekundy. Pora upału i wraz z nią pora dojrzewa- nia, owocowania, nabrzmiewania, pęcznienia, które było rado- ścią, jakiej nigdy dotąd nie doświadczyła; istoty, które poruszały się zbyt szybko, aby jej roślinne zmysły mogły je wychwycić, po- żerały owoce wprost z gałęzi, ale to również przepełniało ją nie- wysłowioną radością. Po porze upałów nadeszła pora chłodu i Mathembe wydała z siebie dziesięć tysięcy okrzyków; po jed- nym za każdy zwiędły liść, który się zmarszczył, pofałdował, sko- nał i został uniesiony porywistym wiatrem z północy. Naga i śle- pa. Ale pod jej grubą korą biło bezpieczne, ciepłe serce, skiero- wane do wewnątrz, nastawione na kontemplację. Wiosna musnęła ją, gdy zima wciąż jeszcze nie rozluźniła swego mroźnego uścisku; było to zmysłowe, uduchowione, po- budzające seksualnie dotknięcie; hormonalne ciepło rozbudzi- ło się w jej wyimaginowanym żołądku, narastając, narastając co- raz bardziej, coraz gorętsze, topiące i roztapiające, palące i zmieniające ją w burzę enzymów i genetycznych informacji, aż po bezcielesność, ideę, potencjał, możliwość. W środku zimy obietnica wiosny dodała jej sił i ukształtowała na nowo; miesiąc po miesiącu wyła w płomieniach, które ją spalały, kształtując wedle jej najsłodszych snów i najmroczniejszych smutków. Wal- czyła w więzieniu swego drewnianego kokonu, stawiała zacięty opór, ale wiosna nie nadeszła jeszcze w całej swej krasie i potę- dze - „jeszcze nie czas" - szeptały głosy wśród korzeni do Ma- thembe uwięzionej i majaczącej wewnątrz drzewa - „ale to już niedługo". Pierwsze dotknięcie słońca rozpłatało jej skórę jak nóż. Su- cha, krucha kora pękła, płaty skóry i kory zaczęły odpadać, pękł cały pień drzewa. Wewnątrz poruszyło się coś srebrnego. Ręka sięgnęła w stronę światła. Drzewo zawyło i zadygotało silnie. Wyciągnięta dłoń otwarła się i uniosła wnętrzem do góry, aby schwytać światło. Długa, wąska szczelina w pniu zadrżała i otworzyła się szerzej. Teraz noga. Srebrna noga, biodro. Ma- thembe walczyła, zrywając pępowiny i łożyska, które pomogły jej przetrwać zimową przemianę, cała ociekała przezroczystą, złotą posoką. Wypchnęła cały tors na zewnątrz, ku słońcu. Wolną rę- ką otarła żywicę z oczu. Padło na nią światło. Pierwotne światło. Krzyknęła. I była wolna. Uklękła, naga i skulona, na kobiercu różnobarwnego mchu. Słońce osuszyło pajęczyny i zacieki posoki pozostałe na jej ciele po narodzinach, zmieniając je w przezroczystą, kruchą powłokę, która pękała i obracała się w pył, gdy Mathembe sprawdzała, wypróbowywała i testowała swoje nowe mięśnie. Wstała urzeczona swym wskrzeszonym ciałem, oglądając nowe dłonie, piersi, uda, łydki, stopy, ramiona i brzuch. Była srebrna. I piękna, jak tylko można było sobie wyobra- zić. Potrząsnęła długimi srebrzystymi włosami, a te zadźwięczały jak dzwoneczki, odrzuciła głowę do tyłu, by cieszyć się grą no- wych mięśni, przeciągnęła się, napinając srebrzystą skórę. Świa- tło wypełniło jej oczy, błękitne niebo, białe chmury otoczone wieżami i iglicami strzelistych drzew. Przerwała kontemplację swej nowej postaci i zajęła się oto- czeniem. Była sama i naga na niewielkiej leśnej polanie. Otacza- ła ją dzika leśna głusza; migocząca, wibrująca, rozedrgana bar- wami i odgłosami życia. Różne jego formy zajmowały każdą ga- łąź i przekomarzały się między sobą, powietrze opalizowało od poszumu skrzydeł małych istot, które, obłaskawione jak drzewa, podfrunęły ku jej wyciągniętym palcom. Mathembe zachichota- ła w rozbawieniu i był to największy ze wszystkich cudów. W tym miejscu, poza życiem, nakaz przestał działać. Mogła mówić, śmiać się i płakać. - Mathembe - rzekła głośno i na dźwięk jej głosu z lasu wzbiło się z trzepotem tysiąc drobnych istotek. Wszystkie dosko- nałe i nieskalane, jak pierwszy poranek po Stworzeniu. Tak wła- śnie musiało być po przejściu Ahleles, kiedy Janeel i Oboluwaye wyłonili się ze swych strąkowisk wewnątrz ziemi, aby obejrzeć przemianę ich świata. Podobnie jak ci najwcześniejsi ludzie, Ma- thembe była naga i bezgrzeszna, nazywając wszystkie istoty, któ- re się pojawiły przed nią i wprawiając iglice drzew oraz wielkie parasolowe grzyby w drżenie dźwiękiem swego imienia. Rozpoznała to miejsce. Był to las jej dzieciństwa, głęboka głusza za Chepsenyt, gdzie bawiła się samotnie, zmieniona, przekształcona, wyidealizowana w śmierci. Ciemne chmury za- kryły niebo. Mathembe ukryła się przed krótkim, ulewnym deszczem wśród olbrzymich grzybów, trzykrotnie od niej wyż- szych. Nagły podmuch wiatru poruszył lądowymi koralami i trę- baczami. Mathembe oplotła swym srebrnym ciałem trzon jednego z grzybów. I usnęła. Śniła w Śnieniu. Śniło się jej, że mroczne chmury jeszcze bardziej ściemniały. Błyskawica uderzyła w zie- mię. I zagrzmiało. Odległy grzmot. Był to dziwny grzmot, jakby podwójny, przypominający uderzenie serca. Nie, raczej bębny Proklamatorów. Nie. Raczej kroki, słyszalne, ale ciągle dalekie. Jak kroki Ahleles. W swoim śnie wewnątrz Śnienia czekała, na- słuchiwała, a porywisty wiatr szarpał puszczę, miotał nią jak szmatą, pioruny biły jeden za drugim, rozszalałe, zajadłe, okrut- ne, a ona coraz bardziej się bała, strach narastał, podobnie jak odgłos stóp dudniących o ziemię, choć jednak jakoś się nie przybliżały. A potem zasnęła. A po tym śnie znowu śniła. Śniło się jej, że rozmawia z aniołem, jasnym, lśniącym aniołem, świętym i urzekającym, który zdradził jej sekrety Boga i Sprawiedliwych Doskonałych, którzy byli świętymi Ykonde, a ona myślała tylko o tym, jak on fantastycznie wygląda i że bardzo, naprawdę bar- dzo miała ochotę z nim TO zrobić. A potem obudziła się ze snu w Snieniu i stwierdziła, że anioł wcale nie był snem. Siedział na siedzisku z korala po drugiej stronie małej po- lanki, gdzie rosły parasolowe grzyby. Był nagi i bezgrzeszny jak Mathembe. Ona była srebrna, on brązowy. Wiedziała jednak, że to anioł, ponieważ miał na plecach skrzydła. Nie był tak nie- ludzko przystojny, jak anioł z jej snu, ale i tak bardzo atrakcyj- ny. Zastanawiała się, czy to grzech zazdrościć aniołowi skrzydeł. Tylko że one były takie piękne. Jak jedwab, jak brylanty skrzyły się w promieniach światła przenikających wśród koron drzew na tę miłą polankę tak, że czasami w ogóle nie było ich widać. Wielkie, dumne, wspaniałe skrzydła. Mathembe dotknęła ich, urzeczona. Polanę wypełniły przepiękne tony harmonijnej mu- zyki. — Czy mogę dotknąć twoich skrzydeł? — zapytał anioł. -Ja nie mam skrzydeł - odparła Mathembe. - Nie? - zdziwił się anioł. Dotknął jej pleców. Mathembe krzyknęła z bólu. Srebrna skóra wybrzuszyła się i pękła, zalążki skrzydeł, zwinięte ciasno jak pąki księżycowego kwiecia rozwinęły się, rozpostarły i dojrzą- ły. Wypełniła je moc. Mogły unieść ją wszędzie, dokąd tylko ze- chciała. W mgnieniu oka. — Teraz ty także jesteś aniołem — stwierdził anioł. - W każ- dym razie takim samym aniołem jak ja. Wstał. Uniósł wzrok, spoglądając na promienie słońca, pa- dające ukośnie na polanę. Jego skrzydła poruszyły się i wypełni- ły polanę muzyką. — Pójdź - rzekł i wzbił się w powietrze, unosząc się z drże- niem skrzydeł w promieniach słońca. Nie wiedząc jak ani co ro- bi, Mathembe podążyła za nim. Zupełnie jakby urodziła się z wiedzą o lataniu, jakby latała od dnia swych narodzin. Anioł uniósł się przed nią w górę, a ona pośpieszyła za nim. Wielo- barwna puszcza pozostała w dole; Mathembe nie patrzyła w dół, wzrok miała utkwiony w prowadzącego ją urodziwego anioła, mknącego coraz wyżej ku światłu, poza tym czuła tylko eksta- tyczny ruch powietrza, omiatającego jej srebrne ciało. Czy tak one to robią? - zastanawiała się. - W locie, wysoko nad ludzkimi troskami i smutkami? Lecieli coraz wyżej i wyżej, przebijając błękit nieba niczym włócznie, dopóki Mathembe nie poczuła, że gdyby spojrzała w dół, ujrzałaby wielobarwny las jako ledwie widoczną maleńką kropkę. I zrobiła to, potwierdzając swe przypuszczenia — barwna jak kobierzec wyspa unosiła się w oceanie chmur. Wciąż lecieli wyżej i Mathembe dostrzegła inne wyspy pła- wiące się w oceanie chmur; leśne światy jak ten, w którym obu- dziła się w Śnieniu, wiele, bardzo wiele godzin, a nawet dni lotu stąd. Lecieli, aż niebo pociemniało, lecieli na skraj przestrzeni, gdzie powietrze powinno być zbyt rozrzedzone, aby mógł nim oddychać nawet anioł, ale skrzydła biły z niesłabnącą siłą i uświadomiła sobie, że w Śnieniu oddychanie, podobnie jak je- dzenie, picie i sen były luksusami, którymi mogła radować się wedle własnego uznania. - Pójdź - powtórzył piękny anioł w zbyt rozrzedzonym po- wietrzu, aby mogło wspierać wypowiadane słowa, i zmysłowymi ruchami ciała począł się od niej oddalać; skrzydła złożył po so- bie, ręce wzdłuż boków i pomknął jak oszalały, spadając coraz szybciej i szybciej z zabójczą, zapierającą dech w piersiach, osza- łamiającą prędkością. Wydając okrzyk podniecenia, Mathembe złożyła swe kruche skrzydła i pomknęła za nim. Z prędkością myśli minęli skraj leśnej wyspy i wpadli w oce- an chmur. Mathembe dostrzegła wśród nich twarze, nieco roz- myte prędkością szaleńczego upadku. Twarze, mroczne ciała, stosy ciał ułożone jedne na drugich. Nagle znaleźli się u podsta- wy chmury. Pod nimi rozpościerało się mętne, szare morze, mu- skane licznymi wiatrami. Skrzydła rozłożyły się, Mathembe i brą- zowy anioł przerwali opadanie, a ledwie końce ich skrzydeł mu- snęły powierzchnię wszechplanetarnego morza, wzbili się w gó- rę, wykonując zgrabną parabolę. - Teraz widzisz? - spytał jasny i lśniący anioł. Mathembe zobaczyła. I przeżyła wstrząs. Olbrzymie człekopodobne istoty pracowały wśród szarego jak kamień morza, brodząc po kostki w spienionej wodzie i po każdym kroku pozostawiając rozszalały kilwater ciągnący się na dziesiątki kilometrów. Bardziej odległe behemoty były na wpół przesłonięte krzywizną świata, ich stopy tonęły w rowach oce- anicznych, głowy zaś pośród chmur. Szybkim i zwinnym ruchem skrzydeł Mathembe pośpieszyła za aniołem w stronę najbliższej człekopodobnej istoty. Z każdym ich uderzeniem coraz lepiej rozróżniała szczegóły postaci. Mierzące wiele kilometrów stwory złożone były z miliardów ludzkich ciał przymocowanych do metalowego szkieletu. Podleciała bliżej i zobaczyła mężczyzn, kobiety oraz dzieci pracujących w kieratach i przesuwających dźwignie, które prze- nosiły ich jednostkową energię do mechanizmów poruszających potwora. Dostrzegła nabrzmiałe mięśnie i bliskie pęknięcia ścię- gna, twarze puste i mętne od wiecznej harówki. Powinno być coś słychać. Powinno być słychać dźwięk umierających w jednej chwili miast. Powinno być słychać miliard głosów połączonych w jednym przepotężnym okrzyku cierpienia. Człekopodobne istoty pracowały w ciszy, unosząc raj na swych zgarbionych bar- kach. Skrzydła załopotały. Mathembe i anioł przedarli się przez zasłonę chmur. Pochylona głowa monstrum obserwowała ich swymi ludzkimi oczyma, ludzkie usta poruszyły się, ale błysk śmigającego srebra i brązu był zbyt szybki i nie udało im się usły- szeć choćby jednego słowa. Zakołowali nad skrajem leśnej wyspy i pośród tęczy skrzy- deł palce stóp dotknęły mchu na polanie. Mathembe otuliła się skrzydłami jak płaszczem i zapytała: - Kim oni są? Wyobraziła sobie potępieńców, grzeszników, egoistów, zwy- czajnych bezmyślnych głupców bądź tych, którzy w jakiś nie- możliwy do pomyślenia sposób złamali któreś z donkiszotow- skich, boskich praw. Anioł się roześmiał. Śmiech aniołów jest osobliwy i przerażający. - Nie wiesz? To Proklamatorzy. I wówczas stało się tak, jak to często bywa w snach, kiedy nieznajomych rozpoznaje się jako przyjaciół w obcych ciałach, a przyjaciele, nawet wyglądający tak jak zawsze, pozostają czemuś nie rozpoznani. I anioły mogą okazać się ojcami, i ojco- wie aniołami. - Nie ma takiego zakątka ziemi, gdzie nie sięgałyby korze- nie - rzekł anioł, który był jej ojcem. - Nie ma miejsca, które nie byłoby częścią matrycy. Śnienie jest wszędzie. Proklamatorzy wierzą, że kiedy umrą, zbliżają się do Boga, ale nawet oni są czę- ścią Snienia. Podczas gdy ich ciała gniją w ziemi, korzenie prze- nikające glebę wrastają w ich ciała, obrastają ich kości, wypełnia- ją czaszki i nerwy, wchłaniają umierające wspomnienia jaźni z neuronów, przenosząc ze śmierci w Śnienie, gdzie są ślepi, ogłupiali, skonfundowani i łatwo padają ofiarą tych, którzy żyli ze świadomością przejścia w Śnienie. — Widzisz, to nie jest raj. To inny poziom życia, inny rodzaj życia. Niebiosa wciąż czekają, ale w tym świecie, jak w tamtym poprzednim, istnieje grzech, plugastwo i zło, są uciskający i uci- skani. Tylko że tu Spowiednicy są ciemiężycielami, a Proklama- torzy - ciemiężonymi. „Żadne zło uczynione w materialnym życiu - pomyślała Ma- thembe - nie mogło zasłużyć sobie na tak potworną karę, jaką Spowiednicy zgotowali po śmierci Proklamatorom". Teraz pojęła ich potrzebę piekła i zrozumiała, dlaczego teo- logia Spowiedników nigdy nie wytworzyła pojęcia miejsca wiecz- nej kaźni. — Ty to zrobiłeś. — To było oskarżenie i jej ojciec o tym wie- dział. - Sprowadziłeś mnie tu, do miejsca, które stworzyłeś. - Mówiła niezdarnie, nawet w Śnieniu nie miała prawdziwej wła- dzy nad słowami. — Mogłabyś mnie winić, po tym, co mi zrobili? — rzekł duch jej ojca. - Winiłabyś mnie za to? - Wstał i Mathembe ujrzała, że jego brązową skórę pokrywają meandryczne znaki i patyna w miejscach, gdzie korzenie i ssawki pożarły jego materialne ciało. Na nogach i rękach miał ślady przypominające otwory po sękach. - Ale mylisz się. Nie stworzyłem tego miejsca. To nie moje Śnienie. To Śnienie nas wszystkich, całych pokoleń File- lich. Są tu wszyscy, moi i twoi. Jeśli chcesz kogoś winić, to raczej samą siebie; i w tobie, i w nich tkwi ta sama nić genetyczna. To tak samo twoje miejsce, jak ich. Wyszukali mnie przez matrycę i sprowadzili tutaj, a ja z kolei odnalazłem ciebie, polującą i sa- motną w ciemności, po czym wyhodowałem cię z nasienia. - Ale ja nie umarłam - rzekła śniąca Mathembe. - To róż- nica. Mogę wrócić. - W takim razie czemu tu jesteś? - Ton głosu jej ojca był te- raz podejrzliwy, srogi. Czy zazdrościł Mathembe, że żyła i miała ciało, do którego mogła wrócić, podczas gdy on pozostanie uwięziony wewnątrz śnienia przodków? - Bo muszę wiedzieć. - Co? - Że matka i Hradu nadal żyją. - Ach. — Ojciec pokiwał głową. - Śmierć wiele zmienia, ro- zumiesz. Stosunki, uczucia, miłość, nienawiść istnieją po obu stronach śmierci, ale są nieco inne. Nie przechodzą przez śmierć. To, co przedostaje się na drugą stronę, to tylko wspo- mnienia uczuć. Musimy na ich podstawie próbować je odbudo- wywać. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że mam tu inne miłości. Uderzyła ojca jasną, srebrną dłonią. I w tej samej chwili przy wtórze trzepotu skrzydeł wzbiły się w powietrze stada ma- łych, zwinnych, rozświergotanych stworzeń. - Przekonasz się o tym, gdy nadejdzie twój czas — powie- dział. Skrzydła anioła rozłożyły się. Ojciec spojrzał w czyste, błę- kitne niebo. - Ale wciąż pamiętam uczucie. Nadal pamiętam miłość. I zależy mi na nich, tak jak i na tobie. - Wzbił się w ja- snobłękitne niebo. - Nie znalazłem ich na żadnej z leśnych wysp ani w matrycy. Wciąż żyją cieleśnie. - Gdzie są? - Życie cielesne i życie senne są równie odrębne, jak życie materialne i to, co istnieje przed narodzinami. Nie potrafię przeniknąć śmierci równie łatwo jak ty czy mój ojciec w swoim stanie pół życia, pół śmierci. - Wiesz, gdzie oni są? Ojciec wzruszył ramionami. Opalizujące skrzydła zadrgały, popłynęła harmonijna muzyka. - Widziałem ich. Nie na własne oczy, ma się rozumieć, ale oczyma innych. Tylko przez krótką chwilę, kątem oka. Ale to by- li oni; sądzisz, że mógłbym zapomnieć, jak wyglądali? - Gdzie są? - Czas nie ma tu takiego znaczenia jak w cielesnym życiu. Może ich już nie być. Mogli odejść dni, lata, a może parę chwil temu. - Gdzie? - W obozach. - Ojciec wzbił się na wysokość wierzchołków drzew. -Jeśli ich odnajdziesz, opowiedz im, co się stało. Rodzi- na jest nadzieją przyszłości. Powiedz Hradu, aby nie gniewał się na mnie i jeśli możesz, uchroń go przed głupimi błędami mło- dości. Powiedz matce, że nie ponosi za to odpowiedzialności, nigdy tak nie było; jeżeli możesz, uchroń ją przed potwornym poczuciem winy wynikającym z potrzeby bycia zawsze kompe- tentną. Ale nie mów jej tego, co ci powiedziałem o naturze mi- łości rządzącej tym miejscem. I zatrzepotawszy brązowymi skrzydłami zniknął wśród jasno- błękitnych niebios. A Mathembe poczuła, że ogarnia ją przepotworne znuże- nie. Nie narzuciła go sobie sama, uczynili to jej przodkowie, sil- niejsi od niej w Śnieniu, odrzucali ją, przeganiali z tego miej- sca, do którego wdarła się przemocą i fortelem, przywracali ją na powrót cielesnemu życiu. Usiłowała walczyć, ale siła woli zjednoczonych Filelich okazała się zbyt wielka; owinąwszy się skrzydłami, położyła się na mchu. Ogarnął ją sen, czas przestał istnieć. Znów śniła w Śnieniu. Śniła, że słońce, księżyc i gwiazdy przyśpieszają swój ruch, aż niebo nad jej głową zmieniło się w jasny krąg światła. Śniła, że spała pod tym roziskrzonym nie- boskłonem. Padał deszcz, wiał wiatr, omiatając ją zeschłymi liść- mi i gałązkami, przysypywał ją śniegiem, a zwały liści, zaatako- wane przez bakterie, rozkładały się w humus i użyźniały glebę. Nowa roślinność wbiła swe korzenie w jej serce, dźgając raz za razem, raz za razem, śniegi stopniały, a jej rozkładające się, gni- jące ciało wypuściło grzybnię czerwonokapeluszowych grzybów. Pokryły ją mchy, paprocie wystrzeliły jak fajerwerki z jej uśpio- nego ciała. W krótkim czasie pojawiły się skrzypy, paprocie i mszaki, aż wreszcie las zupełnie ją pochłonął, jej srebrne anielskie ciało sczezło do reszty, poświata uśpionej świadomości zanurzyła się głęboko w ziemi. Ogarnęła ją ciemność. Jak odle- głe gwiazdy w czerni pojawiły się inne światełka, inne dusze wę- drujące ku śmierci w poszukiwaniu swoich własnych piekieł al- bo niebios. Mathembe brnęła pod prąd, walczyła z nim, gdy spychał ją coraz dalej w głąb matrycy; w oddali przed nią jarzy- ło się światło, prawdziwe światło. Ruszyła w jego kierunku, przedzierała się przez falę śmierci, która, im bliżej światła, sta- wała się bardziej zwarta i silna, ale ona mimo to parła dalej, skupiona na świetle świata. Sen targał ją gwałtownym nurtem, ale opierała się i walczyła nieprzerwanie, a światło stawało się coraz jaśniejsze, aż w pewnej chwili rzuciła się ku niemu, sko- czyła w światło. Z powrotem w domu! Otworzyła oczy. Pod sobą miała szorstką włosomatę unchunkolo. Powietrze było chłodne i pachniało porankiem. Pokład pulsował równym rytmem silników. Przyjrzała się sobie, jej ciało w porównaniu z wcieleniem doskonałego srebrnego anioła było kruche, wątłe, słabe i poranione. Ale było jej ciałem. Neurołącza zostały zdjęte i leżały wokół niej na pokładzie. Drugi pochylił się nad nią. Po- częstował herbatą z butelki — była gorąca i prawie pozbawiona smaku. Mathembe wypiła. Postukała w jego zegarek. - Godzina dwadzieścia siedem minut. A ty sądziłaś, że ile? Wzruszyła ramionami, zasygnalizowała: Jeszcze herbaty. Drugi napełnił filiżankę, a gdy to robił, przez jedno krót- kie uderzenie serca zdołał wejrzeć przez oczy Mathembe do miejsca, gdzie znajdują się wszystkie prawdziwe rzeczy. Zobaczył, co tam skrywała. I wiedział już, że niebawem go opuści. Nie pozwoliła mu odprowadzić się dalej niż do zejściówki. Jak mówią omeny, urodził się z rzeczną wodą w duszy i ląd schwytałby go w pułapkę emocjonalnej grawitacji, a następnie bezlitośnie zdruzgotał. Poszedłby z nią. To bolało jak każde prawdziwe uczucie, bo- lało jak zakrzywione ostrze noża wbijające się w plecy na wyso- kości nerek, w ciemnym zaułku zapuszczonej części miasta. Za- pięła suwak ozdobionej rysunkami kurtki, dla ochrony przed lodowatym wiatrem ze wschodu. Wicher niósł ze sobą zapo- wiedź śniegu, zapach pradawnych zim. Pomógł jej włożyć do specjalnej uprzęży głowę Dziadka, która go tak przeraziła tam- tej nocy, kiedy uznał ją za jednego z dwugłowych potworów ze Śnienia. Potwory ze Śnienia, jak go nauczono, były jednak więk- sze, bardziej zdradzieckie i przerażające. Uchodźcy zeszli na brzeg, zabierając ze sobą przetrzebiony podatkiem wyjazdowym Proklamatorów dobytek. - Ona jest szalona - stwierdziła głowa, zagniewana, że musi opuścić swe miejsce w psychicznym cieple Śnienia unchunkolo. — Czemu z nią tego nie zrobiłeś? Może wtedy nie wybrałaby się na tę kretyńską włóczęgę na cholerny skraj świata. Cóż, teraz jest już za późno. Byłaby dobra. Drugi zrozumiał, że nie było im dane zostać kochankami; bogowie chemikaliów, bogowie feromonów tak zadecydowali, najwyraźniej mieli dla niego upatrzony jakiś szczególniejszy i bogatszy związek. Wyczuli obóz, gdy unchunkolo nocą płynęła jeszcze w górę rzeki. Poczuli tę woń, niesioną wschodnim wiatrem, płynącym od pożlobionych ogniem wzgórz nad Kilimambasa. Była to woń moczu i kału. Woń surowej, czerwonej, martwej ziemi, obróco- nej niezliczonymi parami stóp w gęste błocko. Woń dymiącego drewna i palonych śmieci, woń zepsutej wody i gnijących orga- ników. Była to woń choroby, którą, jak wszyscy wierzyli, przegna- no z tej ziemi przed tysiącem lat, ale która w rzeczywistości oczekiwała w uśpieniu, jak Janeel i Oboluwaye w swoich strąko- wiskach, wypatrując właściwego obrotu świata i swojej szansy. By- ła to esencja wszystkich tych woni, które przenikają się wzajem- nie i stają się ponad wszystkim jedną zasadniczą wonią - wonią wygnania. W mroku przed świtem, kiedy unchunkolo odnalazła ko- twiczniczkami dno rzeki, obóz wydawał się nieomal piękny, zdo- biąc obowiązkowe światła Starego Miasta Kilimambasy konstela- cją jasnokul i mrugających ognisk. Potem stopniowo narastający blask rozproszył iluzję — ujawniły się ciemne szkielety wielkich powietrznych rotorów na odartych, okaleczonych wzgórzach, obracające się w podmuchach wschodniego wiatru, słupy dymu palonego drewna i kłęby smogu, ziejące rany nagiej, czerwonej ziemi, schłostanej deszczem i zrytej bezlitosnymi stopami, szpet- ne bąble baraków zapasowych i stacji żywieniowych, trzepoczące na wietrze szałasy z płacht plastiku, przylegające do nich, jakby przylepione - chciwe, żarłoczne szczenięta na samym szczycie pagórka — postrzępione, kolczaste zasieki otaczające niewielkie, mało urodzajne ogrody; ludzie, którzy nawet tak wczesnym świ- tem przyjmują pozycję wygnańców, kucając na piętach, z dłoń- mi złożonymi bezużytecznie na kolanach. Całe ich rzędy w bra- mach, przejściach, alejkach, pod ścianami i ogrodzeniami, na parkingach dżipnejów i pod punktami zatrudnienia. - Nie możesz tam pójść - rzekł Drugi. Mathembe zacisnęła prawą pięść. Wolno, bardzo wolno. Wahanie. - Masz tylko sugestię, nic więcej, jedynie myśl, którą ktoś podsunął ci w Snieniu. Czasami sugestia to wszystko, czego potrzeba - powiedziała gestem, ale wiedziała, że nawet gdyby pływała z nim do końca życia, nie potrafiłby zrozumieć jego znaczenia. U szczytu zejściówki pocałowała go jak dobra, wierna przy- jaciółka dobrego, wiernego przyjaciela. Drugi oczekiwał innego pocałunku. I wtedy ona, nawet mu nie pomachawszy, odwróciła się i włączyła w nurt schodzących na brzeg uchodźców — zdu- mionych, przerażonych, uradowanych i uspokojonych - z który- mi odpłynęła. Drugi jeszcze długo miał w uszach osobliwy ni to jęk, ni to śpiew - dźwięk spiętrzających się bezlitośnie uczuć - aż w końcu wszedł na mostek załadunkowy, skąd obserwował, jak jej jasny plastikowy plecak pokonuje linię urzędników imi- gracyjnych i przemyka krętymi uliczkami Kilimambasy, po roz- mytej czerwonej ziemi, wśród kłębów czarnego dymu, aby w końcu zupełnie zniknąć mu z oczu. Tej nocy, gdy unchunkolo odpłynęła z prądem na południe po ładunek drewna, zawołał swoją kuzynkę Pomocnicę od Spraw Zewnętrznych, po czym oboje zeszli do sekretnego miej- sca, gdzie, prawdę mówiąc, uczęszczali wszyscy, tak że miejsce to w gruncie rzeczy wcale nie było takie sekretne, i robili to, aż gwiazdy zbladły, a skraj świata zszedł poniżej tarczy słońca, aby już po wszystkim, ku obustronnemu i absolutnemu zdumieniu stwierdzić, że przypadło im to do gustu, że polubili się nawza- jem i że świat pełen był rzeczy, które mogły okazać się interesu- jące, z których mogli się wspólnie śmiać, z których mogli się wspólnie cieszyć i które wspólnie mogli opłakiwać; a kiedy w dniu zimowego przesilenia na drzwiach kajuty kapitana wy- wieszono listę kolejnych zawiązywanych związków partnerskich, pojawiły się na niej również ich nazwiska i przez wiele kolejnych lat żyli razem, darząc się miłością i od czasu do czasu oszukując, a choć się niekiedy kłócili, to jednak z ich utarczek i swarów wy- rośli nowi młodzi żeglarze, uzyskali wysokie stanowiska na stat- ku, w rodzinie i państwie i spłodzili wielu dzielnych członków załogi unchunkolo, która nieprzerwanie i niestrudzenie pływa- ła w tę i z powrotem wzdłuż brzegów olbrzymiej rzeki. AHA TT 1 f OBOZY Zbieracz osobliwości zza rzeki kupił głowę od właściciela kafejki za sześćdziesiąt ennów, uznał bowiem, że będzie ona stanowiła nieodpartą atrakcję w oknie sklepu przy Alei Boskiej Pomocy. Właściciel sprzedał głowę zbieraczowi osobliwości zza rzeki, ponieważ klienci się skarżyli, że z powodu czynionego przez nią hałasu nie mogą w spokoju spożywać posiłków i pić wina. Partnerka właściciela kafejki, kobieta miła i nie przejmują- ca się swą puszystością, położyła głowę na półce pod telewizo- rem, gdyż ta nie chciała przestać śpiewać na ulicy, dopóki ktoś jej nie zabierze, a poza tym lało już od dobrych trzech dni. Głowa śpiewała w deszczu na ulicy z powodu kłótni, jaką miała ze swoją wnuczką, a także rozdrażniona tym, że ją tam po- zostawiono, w deszczu i błocie, na stromej ulicy. Wnuczka pokłóciła się z głową, gdyż ta nie chciała iść z nią stromą błotnistą ulicą, ciągnącą się między żywopłotami aż do obozu. To była dziwna kłótnia, pomiędzy głową a wnuczką, w desz- czu na środku rozmiękłej w grząskie błocko ulicy. Niema dziew- czyna i gadająca głowa; robotnicy nocnej zmiany pnący się pod górę i schodzący dziennozmianowcy przystanęli, aby to zoba- czyć. - O co się kłócą? - Wygląda na to, że mu się nie podoba, że tu przyszli. - Mądrze gada. A co ona na to? Wzruszenie ramion. - Chyba myśli inaczej. -Jest niespełna rozumu. Kiedy robotnicy odeszli, ulice zapełniły się zmierzającymi w tę i z powrotem organikami o wielu odnóżach - robotnikami z obozów, którzy nie mieli wymaganych umiejętności i najmo- wali się do pracy na kilka dni lub tygodni w organicznej powło- ce - a tych dwoje wciąż się kłóciło: niema dziewczyna i jej gder- liwy dziadek. Robotnicy, niezależnie od faktycznego pochodze- nia, byli teraz tylko organikami i nie potrafili pojąć, że dziewczy- na upierała się, iż muszą iść dalej, do obozowisk, na co głowa twierdziła, że już najwyższy czas, aby sobie odpuścili, zakończyli poszukiwania, aby pogodziła się z faktem, że mogłaby prowa- dzić poszukiwania przez całe swoje życie i nie odnaleźć zaginio- nej rodziny. Czas na pogodzenie, czas na smutek, czas ruszyć z miejsca, jak rzeka, czas zająć się sobą, zamiast innymi. Dziew- czyna w srebrnej kurtce z rysunkami dźwignęła głowę i siłą pró- bowała donieść ją do punktu kontrolnego, ale ta zaczęła śpie- wać, krzyczeć i wyć tak, że z pobliskich sklepów, kramów i re- stauracyjek wybiegli zaniepokojeni ludzie, chcąc zobaczyć, co się stało. I ujrzeli, jak dziewczyna unosi do góry garnek z głową w środku, po czym ciska go z całej siły o ziemię i bez jednego słowa odchodzi, wspinając się na szczyt wzgórza poprzez deszcz i gromadkę wielonogich organików. - A niech to, musiała się nieźle wkurzyć - stwierdzili i wte- dy głowa w swym pękniętym garnku, z korzeniakami wijącymi się i muskającymi brudne kostki bruku, zaczęła głośno śpiewać w błocie, na środku ulicy, w strugach wczesnego zimowego deszczu. Oczywiście wróciła. Poczucie winy było tak naturalną i nie- odłączną jej częścią jak bicie serca. Z zapisaną własnoręcznie informacją na kartce wypytywała w każdym sklepie i restaura- cyjce wzdłuż ulicy Trzeciego Wzgórza, lecz do tego czasu gło- wa, nafaszerowana po uszy tabletkami przeciw chorobie loko- mocyjnej i włożona do sportowej torby, aby nie wzbudzić zain- teresowania służb celnych, znajdowała się w pobliżu imperial- nego wybrzeża. Każdego dnia pan Vrishna, polerując swoje towary, mówił głowie, że ma nadzieję, iż kupi ją ktoś sponad czterdziestego poziomu. Jedna z długonogich, wielkobiustych, ogolonych na zero kobiet, które w błękitno-srebrnych automobilach przejeż- dżały obok jego sklepu. Kobiety, utrzymywał, miały bardziej rozwinięty zmysł grozy niż mężczyźni, a kobiety sponad czter- dziestego poziomu w szczególności. Jak wspaniale wyglądałaby głowa w charakterze gwoździa programu ich wystawnych przy- jęć i głównego tematu wszystkich dystyngowanych rozmów; by- łoby to z pewnością niezapomniane przyjęcie. Tak, miał na- dzieję, że właśnie dziś zatrzyma się jeden z błękitno-srebrnych samochodów, sunących jak widma Aleją Boskiej Pomocy, wysią- dzie zeń długonoga, wielkobiusta kobieta z parasolem, chro- niącym jej łysą, świecącą czaszkę przed kwaśnym deszczem, spojrzy w okno wystawowe sklepu Vrishna i Spółka, Międzyna- rodowe Dzieła Sztuki, po czym, chichocząc z głupkowatą osten- tacją sponad czterdziestego poziomu, spojrzy przyjaznym wzro- kiem na głowę w lekko przechylonym garnku. To dziś będzie ten dzień, kiedy otworzą się drzwi, zadźwięczą dzwonki i długo- noga, wielkobiusta, ogolona na łyso kobieta, stukając obcasami przejdzie po lśniącej drewnianej podłodze (naturalnie nie z prawdziwego drewna, kogo dzisiaj stać na prawdziwe drewno, niemniej plastiki celulozowe stanowiły jego całkiem udaną imi- tację) , w blasku sklepowych lamp zalśni jej karta płatnicza, błę- kitno-srebrna, na co w odpowiedzi jego czytnik rozjarzy się ku- sząco, po czym on ukłoni się nisko, podziękuje i wręczy zakup, a potem ona, znów stukając obcasami, wyjdzie ze sklepu w stru- gi lejącego deszczu. Głowa stała na wystawie sklepu pana Vrishny zaledwie od kilku dni i jej pole widzenia ograniczało się do kilkusetmetro- wej panoramy pawilonów, plastikowych markiz, tanich jadło- dajni, brudnych chodników, zapchanych jakimiś świństwami rynsztoków, reklam hologramowych Piwa Pięć Serc (ukłucie nostalgii za tym małym śmierdzącym mieszkankiem przy Alei Latarni), bryzgających wodą z kałuż taksówek i buchających spalinami omnibusów, ale poznała to miejsce dość dobrze, by wiedzieć, że błękitno-srebrny wóz nie podjedzie z piskiem i chlupotem do krawężnika; długonoga, wielkobiusta, ogolona na łyso kobieta spoglądając na wystawę miała w rozszerzonych źrenicach jedynie wyraz bezgranicznego oburzenia. Każdej no- cy bowiem, patrząc w górę, poza uśmiechem, przechyleniem, łykiem, uśmiechem Piwnej Dziewczyny od Pięciu Serc, w górę, wzdłuż nabitych brylantami kolumn strzelistych wież, do miej- sca, gdzie przebijały i rozbijały wiecznie obecną powłokę chmur sprawiając, że połyskiwała od świateł i lamp nawigacyj- nych, w zdrewniałych obwodach swego umysłu wyobrażała so- bie wieże sięgające miejsc, gdzie nie sposób dostrzec ich wierz- chołków, smukłe, gładkie, piękne, srebrzące się w blasku księży- ca, i smukłych, gładkich, pięknych, skąpanych w blasku księży- ca ludzi, żyjących na tej oszałamiającej wysokości, po czym stwierdzała, że musieli być równie odlegli i nietykalni jak jego ukochana zmarła żona, którą Święty Statek zaniósł hen w naj- dalsze zakątki wszechświata. Kiedy raz już dostali się na górę, nigdy nie schodzili na dół. Jeśli jednak myśl o byciu głównym obiektem rozmów na wy- stawnym przyjęciu pięć kilometrów nad powierzchnią, gdzieś w stratosferze, nie przypadła głowie do gustu, nie w smak była jej również przyszłość w punkcie zero, a ściślej mówiąc na wysta- wie sklepu Vrishna i Spółka, Międzynarodowe Dzieła Sztuki, gdzie wciśnięto ją między mechaniczny panteon z antypodów, z całą gamą bogów wirujących w kalejdoskopowym niebie, a ja- kąś wypchaną pozagalaktyczną istotę cuchnącą formaliną. Mu- siała dostać się za rzekę, tam gdzie byli ci, których potrzebowa- ła. Pokonać rzekę i znaleźć się na szczycie rozmytego wzgórza, poza bramami Keekorok, gdzie znajdowała się jego wnuczka, milcząca wobec całego świata. Dla pozbawionej korpusu głowy nawet jeden krok jest jak cały wszechświat. Trzeciej nocy, gdy przed sklepem przemknął jakiś chłopak, głowa zawołała go przez szybę. Odurzony pozbawiającymi świado- mości prochami, z zaburzeniami neurochemicznymi, będącymi dziełem nabytych na czarnym rynku wirusów, chłopak w brud- nym, sięgającym ziemi płaszczu przeciwdeszczowym z kapturem pokrytym symbolami zawrócił z niedowierzaniem. Kiedy jednak tańczysz z diabłem w bladym świetle księżyca, nic cię nie może zranić, jeśli sam tego nie zechcesz; wypełznąwszy z rynsztoka, chłopak oparł brudne dłonie na wypieszczonej, wypolerowanej przez pana Vrishnę szybie, by zaparować ją swym oddechem. - Czym jesteś? W ciemności pod zalanym deszczem kapturem jego oczy lśniły od nieczystych substancji. Wirus w tęczówce. - Pomóż mi — poprosiła głowa. — Wydostań mnie stąd. Chłopak pokręcił głową, uśmiechnął się. - No nie, to wspaniałe, najlepsze, co mi się kiedykolwiek przydarzyło. Jeszcze czegoś takiego nie miałem. Odrzucił głowę do tyłu i śmiejąc się odjechał w strugach kwaśnego deszczu w głąb Alei Boskiej Pomocy. Tuż za nim sunę- ły, mrucząc, roboty czyszczące ulice, przearanżowujące wczoraj- szy bałagan w dzisiejsze śmieci. Wrócił następnej nocy i tym razem światło nie błyszczało w jego źrenicach tak obłędnie jak poprzednio. Deszcz spływał po szybie. Chłopak powiedział: - Rety, ty jednak jesteś prawdziwy. Co zrobiłeś, że sobie na to zasłużyłeś, bracie? - Żyłem - odrzekła głowa - To wszystko. Chłopak się zaśmiał, ale nie był to drwiący śmiech, jak po- przedniej nocy, lecz gorzki, bolesny śmiech współczucia i soli- darności. - Ty i ja, bracie. My obaj. - I zniknął. Ale głowa wiedziała, że należał już do niej. Że pojawi się przed wystawą tej nocy i na- stępnej, i jeszcze następnej, a za każdym razem głowa zbliży się do niego o jedno lub nawet kilka słów. - Wiesz, że mógłbyś wydostać mnie stąd, gdybyś zechciał. - Ale czemu miałbym chcieć to uczynić, starcze? - Bo jestem cennym towarem. - Czemu więc tkwisz jeszcze na tej głupiej wystawie? - Byłem tam, gdzie nie był nikt inny. - To znaczy gdzie? - Poza granicą śmierci. - Wszyscy ją przekraczamy, starcze. - Ale nikt nie wraca. A ja wróciłem. Przekroczyłem granicę śmierci i wróciłem. Wiem, jaka ona jest. Śmierć, chłopcze, śmierć. To ostateczna podróż. Ostateczny krok. Twoje narkoty- ki, wóda, odmienne stany świadomości są niczym, chłopcze, ni- czym. Ale to, co leży poza tym białym światłem... Ja wiem, bo tam byłem i mogę ci powiedzieć. Późna noc, pierwsze parasole suną skulone Aleją Boskiej Pomocy, wysoko w górze błyska piorun, uwięziony między wie- żami jak ścigane zwierzę. I - Rety, nie wiem, starcze. W połowie zasięgu wzroku głowy odwrócił się; wielki brud- ny płaszcz załopotał, szarpnięty podmuchami wiatru hulającego wśród uliczek Stolicy Imperium. Jakby chciał coś powiedzieć. Jakby chciał się odezwać. Machnął ręką, potrząsnął głową. I już go nie było. Nie wrócił najbliższej nocy ani następnej, ani jeszcze następ- nej. I w końcu, w godzinie szarówki, kiedy taksówki błądziły jak oszalałe po sieczonych deszczem ulicach, ryk gromu obudził gło- wę ze snów o poczuciu winy i rozmytych błotnistych uliczkach, pnących się coraz wyżej i wyżej, bez końca. I ujrzał przed sobą twarz, oddaloną o kilka centymetrów, oddzieloną od niej szybą. - Śmierć, stara głowo. - Chcesz, abym ci powiedział? Chcesz wiedzieć? Powiem ci. Wszystko, co chcesz wiedzieć. Odpowiedź na największe pyta- nie. - Wiem, że tak - mruknął chłopak w płaszczu z kapturem. — Zamknij oczy. Ciężki młot rozmienił szybę wystawową sklepu pana Vrishny na drobne. Zawyły alarmy. Głowa poczuła, jak coś ją unosi, wyj- mując spomiędzy mechanicznego panteonu i pozagalaktycznej istoty. Dłonie ukryły ją pod olbrzymim brudnym płaszczem, na brudnym, cuchnącym, ciepłym ciele, podczas gdy stopy połyka- ły kolejne metry brudnych ulic. Stopy biegły, biegły i biegły, w nieskończoność. Nazywał się Ghundaleyo. Był tworem skrzyżowań i rogów ulic, powstałym dzięki przypadkowej kolizji chromosomów na jakimś usłanym śmieciami, spowitym w półmroku rogu ulicy Weekendowego Świata. Zdmuchnięty z ulicy przez wiatr, kiero- wany magnetyzmem plątaniny i powikłań ludzkich spraw. Co tu robicie, pozwólcie mi usłyszeć, pozwólcie mi zobaczyć, pozwól- cie mi dotknąć, wpuśćcie mnie. Ale oni zawsze się odwracali z lekkim uśmiechem i kierowali wzrok w stronę świetlistych neo- nów; z błyszczącymi o trzeciej nad ranem ustami, w samocho- dach o opływowych kształtach, skrzących się chromem i egzo- tycznym perłowym lakierem. Życie, wiecznie załamująca się fala, niewiarygodnie wysoka, która pociągnie cię w dół i utopi, jeśli choć na moment stracisz równowagę. On zawsze musiał się zna- leźć w takim miejscu jak I-promieniowa dżungla, którą nazywał domem. W miejscu, gdzie trzy puszczone górą linie jednoto- rówki krzyżowały się w pajęczynie wspornikowej stali, umościł sobie gniazdko wyłożone plastikowymi wyściółkami z martwych hipermarketów; dach zrobił z połączonych kawałków podartych czarnych worków na śmieci. Choć wstrząsana bez przerwy drga- niami podmiejskich jednotorówek i potężnymi zawirowaniami mas powietrza, choć potężne podmuchy wiatru szarpały strzę- pami czarnego plastiku, była to jego nora, gniazdo, dom, łono, miejsce, gdzie mógł się zwinąć w kłębek i oderwać od rzeczywi- stości. -Jezu, co ja z tobą robię? - zapytał, wciąż na mocnym, nie słabnącym haju. Kradł nie po to, aby zaspokoić swoje potrzeby, lecz dlatego, że w ogóle było coś do zwinięcia. - Nakarm mnie - rzekła głowa. - Nakarmić cię? Przecież nie żyjesz. Jak możesz jeść? —Jeśli mnie nie nakarmisz, umrę. Naprawdę. Ukradł dla głowy butelkę pokarmu dla roślin, podwędzając ją z budki przy stacji jednotorówki. - A teraz opowiedz mi o śmierci. - Nakapał pięć kropel na korzeniaki. - Rety, popatrz no tylko. Ale z ciebie maszkara, sta- ra głowo. - Co chcesz wiedzieć o śmierci? Jeżeli chodzi o ciebie, chłopcze, dowiesz się tego już wkrótce, jeśli nie będziesz o sie- bie dbał. - Nie denerwuj mnie, stara głowo. Bo jak nie, zostawię cię na cały dzień na głównym torze i będziesz tam mókł jak głupi albo przy przejeździe któregoś z pociągów spadniesz, a do ziemi jest bardzo, ale to bardzo daleko i roztrzaskasz się na sto tysięcy kawałków. Pragnąc po pierwszym wykonać jak najszybciej drugi krok, głowa pohamowała swój krytycyzm. - Śmierć - rzekł chłopiec następnej nocy, gdy zachodni wiatr rozerwał warstwy powłoki z czarnego worka na śmieci, zmieniając ją w powiewające szaleńczo stalaktyty. - Opowiem ci o śmierci - rzekła głowa. - Ale najpierw chcę, abyś mnie stąd zabrał. Siedzę tu przez cały dzień, kiedy ty śpisz i się drapiesz, a potem całą noc, podczas gdy ty szwendasz się Bóg wie gdzie. Zabierz mnie ze sobą. Nudzę się. - A wtedy opowiesz mi o śmierci? - Opowiem. Grzmot przetoczył się wokół świateł nawigacyjnych na wyso- kich wieżach, a oni jechali pośród ulic i masywnych korzenio- wych przypór wież, na pokładzie jasno oświetlonej, szumiącej z cicha jednotorówki. Głowa leżała na stoliku, patrząc przez po- kryte strużkami deszczu okno na światła, wieże i kształty poru- szające się wśród chmur. - Na jednym bilecie jeździsz całą noc — rzekł chłopak. — Aż do świtu. Napatrzyłeś się? Nocne dziewczyny w obcisłych kostiumach, pracujące w nocnym pociągu, usiadły naprzeciwko Ghundaleyo i propo- nowały mu seks, pieniądze, wódę albo prochy, jeśli tylko da im się pobawić głową, ale wszystko, co miały do zaoferowania, już go nie interesowało. Nie mogły mu zaproponować śmierci. - No dalej, mów jak to jest. Błyskawica przemówiła od jednej wieży do drugiej, w odpo- wiedzi błysnął snop iskier z szyny zasilającej jednotorówkę, ką- piąc twarze w bladoniebieskiej poświacie. - A jak to sobie wyobrażasz? Nad nimi w górze skupiły się holoreklamy, synod targowi- skowych aniołów. - Wyobrażam sobie, że jest taka chwila po ostatnim uderze- niu serca, po ostatnim oddechu, kiedy umysł wciąż jeszcze jest żywy i świadomy, kiedy wiesz, że twoje serce stanęło i już więcej nie będzie bić, a także zdajesz sobie sprawę, że właśnie wypuści- łeś z płuc swój ostatni oddech. Kiedy byłem dzieckiem, wyobra- żałem sobie, jak to może być, wstrzymywałem oddech, wstrzymy- wałem go i wstrzymywałem, aż o mało nie rozsadzało mi głowy, aż robiło mi się czarno i czerwono przed oczyma, aż mój umysł osiągał granicę, której nie mogłem przekroczyć, kiedy wszystko wyło z bólu, żaru i paniki. I wtedy brałem kolejny oddech i ży- łem dalej. Ale wyobrażam sobie, że tym właśnie jest śmierć: nie- możnością zaczerpnięcia kolejnego oddechu. - Masz rację - skłamała głowa. - Wielki Boże - wyszeptał chłopak. Ukradł dla niej stek. Prawdziwy stek z martwego zwierzęcia, a nie z hodowanych w zbiorniku przez biokorporacje tkanek, które nazywano stekami, a które kopiowano na bazie biostruk- turalnych patentów. - Naprawdę dobre jedzenie, stara głowo - powiedział, kła- dąc pokrojone mięso między korzeniaki. - Myślałeś kiedyś, żeby się stąd wydostać? - zasugerowała głowa. - Myślałeś kiedyś, że gdzieś indziej można żyć inaczej, le- piej? To miasto to nie miejsce dla ludzi. Ono pożera ludzi, wyja- da z nich co lepsze kąski, a potem wkłada sobie palce do gardła i wyrzyguje ich na ulicę. Możesz znaleźć o wiele lepsze miejsce. - Och? Naprawdę? Gdzie? -Jedź na wschód. Do rzeki. Jest tam wiele wspaniałych miejsc. Życie nad brzegiem rzeki jest łatwe. Może nawet zdołał- byś przedostać się na drugi brzeg. - Życie wśród mięsotworów? Po co, do cholery? Ale tej nocy, kiedy ostatni pracownicy nocnej zmiany wraca- li jednotorówką do swoich wspaniałych przedmieść, otaczają- cych stolicę nieskończonymi pierścieniami tak, że wydawało się, jakby cały wszechświat stworzony był z prefabrykowanych do- mów z zadbanymi trawnikami, dwoma automobilami i anteną satelitarną, tej nocy, kiedy roboty policyjne krążyły po bulwa- rach uspokajając pijaków i narkomanów neurostrzałkami, po czym sprowadzały ich całymi stadami, podłączonych mózgami do centralnych procesorów, na komendę w celu odtrucia, tej nocy, kiedy nocne syreny nakładały swe obcisłe i lśniące ciuchy i stukając obcasami manipulowały podskórnymi serwomotora- mi, które uwypuklały, zaokrąglały, wyszczuplały i uatrakcyjniały szczegóły ich anatomii, aby nadać im bardziej opływowe, bar- dziej krągłe, ponętniejsze kształty, tej nocy chłopiec i głowa wy- szli na łowy wśród przypór ogromnych, strzelistych wież. Noc i dzień, dzień i noc trutnie asenizacyjne i ładowacze śmieci ob- sługiwali znajdujące się wysoko w górze szyby do wyrzucania od- padów. Megatony śmieci użyźniały korzenie drapaczy strato- chmur. Całe wspólnoty żyły ze śmieci, przenosząc się z miejsca na miejsce nieregularną falą wędrownych mikromigracji. Oto- czeni górami śmieci chłopiec i głowa stali pod ważącym miliony ton łukowym gigantem, pod wylotem leja wielkiego przewodu centralnego, skąd sypał się w dół potok papierów, opakowań i innych śmieci. - Sięgają aż na sam szczyt - rzekł chłopak, odrzucając gło- wę wstecz, jakby mógł sięgnąć wzrokiem poprzez deszcz spada- jących łagodnie papierów kilka kilometrów wyżej. - Na sam szczyt — powtórzył, a potem przykucnął w swym brudnym, za- tłuszczonym płaszczu, oko w oko z ułożoną na stercie śmieci głową. - No to mów. O śmierci. A głowa zrozumiała, że tym razem nie wyłga się byle kłam- stwem. - Śmierć jest niczym. - Ta. Ta. - Poważnie. Śmierć jest nicością. Żadnego światła. Żadnej ciemności. Żadnej przestrzeni. Żadnego czasu. Żadnych od- czuć. Żadnego braku odczuć. Żadnej świadomości. Nic. - Ale białe światło... - To złudzenie wywołane niedoborem tlenu przez ośrodki wzrokowe mózgu. - A poza białym światłem? - Nic. Nie ma powrotu. Jeśli wracasz, to to nie była śmierć. Śmierć to coś, skąd już się nie wraca. - Ale ty wróciłeś. - A zatem nigdy nie byłem naprawdę martwy. Uważasz, że śmierć to coś gwałtownego, natychmiastowego. Nieprawda. Śmierć to coś powolnego i ma wiele, bardzo wiele odmian. Twoje serce może przestać bić, płuca oddychać, możesz nie da- wać żadnych oznak życia i w sensie klinicznym być uznany za martwego, ale uzdrawiacze są w stanie przywrócić cię do życia. Twoje ciało może zostać bezpowrotnie zniszczone, ale twój mózg może być podtrzymywany przy życiu przez organiki. To mój rodzaj śmierci. Mózg także może umrzeć, ale umysł, świa- domość mogą zostać przeniesione do sieci informacyjnej, jak nasza matryca korzeniowa, którą nazywamy Śnieniem. I jest jeszcze śmierć ciała, umysłu oraz świadomości, która jest praw- dziwą śmiercią, bo żadna technologia nie potrafi nas z niej przy- wrócić, a jako że nikt z niej nie powrócił, nikt nie może powie- dzieć o niej nic konkretnego. - Ty kłamliwy łajdaku! Chłopiec cofnął się. Liście, strzępki papieru i opakowań, kaskady śmieci sypały się na nich z niewyobrażalnej wysokości. - Ty kłamliwy łajdaku. Kolejny krok wstecz. I jeszcze jeden. I jeszcze. I jeszcze. - Ty kłamliwy łajdaku. Głos dobiegł tym razem z większej odległości; chłopiec w swym powiewającym na wietrze brudnym płaszczu wydawał się nieomal iluzją pośród śnieżnych płatków spadającego papieru. - Ty kłamliwy łajdaku. Jeszcze jeden raz, ostatni, ledwie słyszalny pośród ryku wen- tylatorów i silników śmieciarek. A potem już nic. - Chłopcze! - Dzieciaku! - Ghundaleyo! Nic. Wtedy głowa poczuła strach. Po raz pierwszy od czasu swej fizycznej śmierci poczuła się bezradna. Był to paraliżujący, prze- szywający strach, lęk przed bezradnością, przed spadającymi wolno, łagodnie kaskadami papieru, opadającymi miękko, na- warstwiającymi się, spiętrzającymi się coraz wyżej, wyżej i wyżej, zatykającymi usta, tak że nie słychać krzyków, zasłaniającymi oczy, odbierającymi dostęp do światła. Grzebiącymi żywcem, bo śmieci są bogatym, bardzo bogatym pożywieniem dla korze- niaków. Ale głowa najbardziej obawiała się robotów zbierających śmieci. Z maszyną nie można podyskutować, nie ma marginesu błędu. Nie usłyszałyby go ani nie zobaczyły, przerzucając sterty śmieci na swych wielkich, gumowych pasach transmisyjnych. A nawet gdyby go zobaczyły i usłyszały, byłby dla nich tylko zwy- kłym odpadkiem, jednym więcej śmieciem do zabrania i wrzuce- nia do bezlitosnej paszczy zgniatarki lub buchającego żarem wnę- trza spalarki. Przez całą noc obserwował ozdobione czarno-żółty- mi znakami maszyny, krążące wśród stert odpadów; czerwono-bia- ło-niebieskie obrotowe lampy ostrzegawcze pulsowały blaskiem. Długa, ciemna noc duszy. Świt w stolicy był generalnym przebarwieniem szarości w rozświetloną neonami noc, jak ciągły krwotok wewnętrzny. Spirale deszczu siekły podnóża drapaczy stratochmur. Szereg szperaczy, który głowa obserwowała od pierwszego brzasku, na- ciągnął kaptury i pochylił się niżej nad ziemią, pnąc się w górę wzgórza, w jej kierunku. Głowa przyglądała się mężczyźnie, któ- ry będzie jej wybawcą; wysoki, mocno pochylony, gmerał wśród stert odpadków i wolno, lecz nieprzerwanie, piął się coraz wy- żej. Co chwilę, gdy jego palce natrafiały na jakiś skarb wśród gór papieru, dotykały go, odwracały, wyczuwały każdy por po- wierzchni i albo wsuwały pod połę grubego, ciężkiego płaszcza, albo wyrzucały, aby sczezł. Bliżej. Palce były coraz bliżej. Jeszcze parę metrów. Centymetrów. Chyba musiał go już zobaczyć? Błądzące palce musnęły garnek. Zatrzymały się. Przesunęły się po nim, wyczuwając kształty, pęknięcia, zimną, twardą gładź. Ręka prześlizgnęła się po twarzy głowy i cofnęła w geście przera- żenia. - Ej, co jest, ślepyś czy jak? - rzuciła głowa. Błądzące palce powróciły, tym razem ostrożniejsze, delikat- niejsze. - Wydaje mi się, że rozpoznaję akcent. - Kciuki dotknęły oczu głowy. - Ach. Wiele minęło czasu, odkąd znalazłem jedną z nich. Jedną z tych rzeczy, które wyrzucają bogaci. Czy to nowa moda, importowane głowy zza rzeki? Palce gmerały wśród wijących się korzeniaków. - Patrz, co robisz — rzekła głowa. Twarz pod kapturem wykrzywiła się w uśmiechu. - Mam nadzieję, że władasz językiem dostatecznie dobrze, by wychwycić ironię. Zbieracz śmieci wyprostował się w świetle siwego słońca i zsunął kaptur bezkształtnego, workowatego płaszcza. Jego oczy były dwoma żółtymi, krostowatymi oczodołami, obrzmiałymi tak, że prawie zamkniętymi pod nawałą pęcherzy i narośli fioletowych tkanek, które jak korzenie pokrywały gór- ną połowę jego głowy. - Obawiam się, że to dzieło twoich krajan. A ja tak kocha- łem to miejsce; wszystko, czego próbowałem, wydawało mi się takie żywe, witalne, lśniące; możesz sobie wyobrazić, jakie to by- ło przeżycie dla młodego żołnierza Imperatora, który odbywał pierwszą turę służby poza stolicą. Gdyby tylko moja ślepota rów- nież była piękna. Myślałem, że jakoś to zniosę, ale po zdjęciu bandaży dotknąłem tego tylko raz i nigdy więcej tego nie zro- bię. - Kaptur wrócił na miejsce, zasłonił zeszpecone oblicze. - Przepraszam. Nie zamierzam się na tobie mścić. Nie ponosisz odpowiedzialności za to, co się ze mną stało, nie należę do tych, co uważają, że każdy chłopak nosi na sobie brzemię winy całego swego ludu. Była to, jak sądzę, jakaś broń biologiczna, coś w ro- dzaju miny przeciwpiechotnej wyrzucającej zarodniki grzybów. Na nieszczęście miałem akurat podniesiony wizjer. Po prostu pech. Ale widziałem, jak to coś zabija i twierdzę, że nie ma gor- szej śmierci niż ta. Zostać pożartym przez pasożytnicze grzyby! Mnie wyżarły tylko oczy. To było w Prefekturze Ukerewe, pod- czas jednego z patroli. To naprawdę piękna prefektura. Wydaje mi się, że oszołomiły nas drzewa, te wizjery kompletnie odcinają człowieka od świata, wszystko wygląda płasko jak na ekranie te- lewizora. Lokalna rebelia. Jakaś frakcja Widmowych Chłopców ubzdurała sobie, że jest w stanie odbić ten teren na własną rękę i - z pomocą świętych, ma się rozumieć - uwolnić spod władzy Imperatora-ciemiężcy. Oczywiście się mylili. Zmiażdżyliśmy ich. Ale wtedy nie było tak jak teraz, nie robili tych drzewoistot. Bo- że, to coś potwornego. Okropność. Cztery tysiące lat od Zielo- nej Fali i nikt wcześniej nie wymyślił podobnej kary. Dopiero Imperium to zrobiło. - To musiało być jakieś dziesięć lat temu. Graliśmy wciąż w tę samą grę, dopóki rezultat nie okazał się dla nas pomyślny. Dziesięć lat, może dwanaście. Jedną z rzeczy, jaka znika wraz ze wzrokiem, jest poczucie czasu. Dni, noce, pory, lata; przestają rządzić twoim życiem. A muszę ci powiedzieć, że to ogromne wyzwolenie. Nie ma większej tyranii nad tyranię zegara. - A potem, trzy czy cztery lata temu, utraciłem prawo do żołdu; cięcia, restrykcje budżetowe, podatki, nieważne, jaka przyczyna, skutek był jednoznaczny. Miałem dość oszczędności, aby zostać zdyskwalifikowanym, ale za mało, by móc się utrzy- mać. Śmietniska zawsze czekają gotowe, tak przypuszczam. Ślepy żołnierz ukląkł na mokrych od deszczu odpadach i ponownie przepatrzył głowę koniuszkami palców. - Nie, nie sądzę, abym miał ci wiele do zaofiarowania. Przy- kro mi. Ale miło mi było znów usłyszeć znajomy akcent. - Zaczekaj. Człowiek widzący i ślepiec patrzą na mówiącego w zupełnie odmienny sposób. Widzący patrzy oczyma. Ślepiec uszami. - Mam pewien pomysł. Propozycję. - Co mógłbyś mi zaproponować, aby wzbudzić moje zainte- resowanie? - Partnerstwo. - Coś takiego. Naprawdę? - W prawdziwym partnerstwie jeden niweluje słabości dru- giego. Ja będę twoimi oczami, a ty moim ciałem. Ślepiec się roześmiał. - To wspaniała propozycja. - Przyjmujesz ją? - spytała głowa. Ślepiec uśmiechnął się uśmiechem niewidomego, uśmie- chem, który nie tyle się dostrzega, co wyczuwa. -Jak powiedziałeś, w dobrym partnerstwie jeden niweluje słabości drugiego. Przyjmuję. 1 Było to prawdziwe i wspaniałe partnerstwo. Ślepiec miesz- kał w kilku małych klitkach pośrodku neonu reklamującego kremy do pielęgnacji twarzy i nie miał ani jednej żarówki. Jego mieszkanie zdobiły skarby zrzucone ze szczytu drapaczy stra- tochmur, zdumiewające rzeczy: srebrne posążki tęsknych kobiet z rozwianymi dziko włosami, kawałki kryształów, które po do- tknięciu przepełniały cię smutkiem, radością, lękiem i ekstazą, przy której ekstaza doznawana z jakąkolwiek kobietą bądź męż- czyzną bladła całkowicie i wydawała się płytkim, mało znaczą- cym uczuciem, metalowe jaja, które pod wpływem dłoni stawały się miękkie, elastyczne, twarde, zimne, gorące, lepkie, gnijące, szorstkie, a w końcu do tego stopnia przypominały kobiecą pierś, że musiałeś otworzyć oczy, aby się upewnić, że trzymasz w ręku jedynie metalowe jajko. Zakładając, że masz oczy, które możesz otworzyć. Większość z tego, co znajdował, ślepiec sprze- dawał, aby mieć na jedzenie i czynsz; było jednak kilka cacek, z którymi nie chciał się rozstać, porzucone namiastki życia na wysokim poziomie, w epileptycznym, fioletowym blasku i pod okiem Lady Lisistry od kremu do pielęgnacji twarzy. Głowa nauczyła się żyć w blasku Lady Lisistry noc i dzień, nieskrępowana więzami tykającego zegara. O każdej porze dnia i nocy ślepiec mógł umieścić głowę w sporządzonej przez siebie uprzęży i umościwszy ją sobie na piersi nałożyć płaszcz i wyru- szyć w kierunku wież. Głowa odkryła nowy potencjał w zbiera- niu śmieci, gdy po raz pierwszy natknęła się na szkic ołówkowy, sporządzony zapewne w chwili znudzenia przez jakąś kobietę z czterdziestego poziomu, przedstawiający jej bezwłosą, rozcią- gniętą na kanapie przyjaciółkę. - To jest niezłe. To jest coś warte - rzekła głowa. - Odwróć to do mnie, żebym się mógł lepiej przyjrzeć... O Boże, to jakaś kobieta. - Dla mnie to tylko papier - stwierdził ślepiec. - Ale mogę sobie wyobrazić kobietę. Pamiętam kobiety, choć może cię to zdziwić. Pomiędzy kolejnymi wyjściami rozmawiali lub grali w fili. Ślepiec był dobrym graczem, równie dobrym jak adwokat Kali- muni, z którym kiedyś letnimi wieczorami rozgrywał długie par- tyjki na stoku pod parasolowcem, na jednym z placów w Chep- senyt. Grał na wyczucie, ale w głównej mierze z pamięci. Głowa zdobyła umiejętność grania w fili mentalnie podczas swego krótkiego pobytu w Snieniu; ich potyczki były przyjemne i god- ne zapamiętania. Główną rozrywką były jednak rozmowy, wspo- minanie przeszłości. Rozmowy o Kraju, zawsze o Kraju. Ograni- czona geografia ślepca zazębiała się ze wspomnieniami głowy. - Opisz mi osadę Ol Senok - prosił. - Pamiętam ją jesienią, opowiedz mi o niej w jesieni. I głowa mówiła o brukowanych ceramiczną kostką placach i krętych uliczkach, otoczonych stojącymi jeden przy drugim domami, zmieniającymi wraz z porą roku barwy na złotobrązo- wą, o drzewach i ogrodach za nimi, placykach porośniętych pa- prociami, parasolowcach przy ulicznych kafejkach, zrzucających liście, kiedy pierwsza zimowa burza przetaczała się ponad da- chami, o truxach, handlarzach i traixach, a kiedy kończyła, śle- piec siedział niekiedy nawet godzinami w milczeniu, błądząc wśród uliczek, zaułków i placów swego mentalnego Ol Senok. - Mógłbyś wrócić — rzekła głowa któregoś dnia, twardy ka- mień ciśnięty do stawu zastanowienia. - Skoro tak kochałeś ten kraj, mógłbyś tam wrócić. Przecież teraz panuje tam pokój. - Och, nie wiem - mruknął ślepiec, uśmiechając się uśmie- chem niewidomego w blasku Lady Lisistry. — Kiedy się gdzieś wraca, to miejsce nigdy nie jest już takie jak było. -Jest takie, jakim sieje czyni - odparła głowa. - To prawda - mruknął ślepiec. - I to duża pokusa. Ale nie jest niczym więcej, jak właśnie pokusą. A teraz powiedz mi, czy znasz szlak biegnący przez całą prefekturę, który się ciągnie po- śród wzgórz od Kapsabale do Elembetet? Przechodziłem tą dro- gą zimą, wraz z moją kompanią; opowiedz mi, jak wygląda ten szlak zimą, kiedy drzewa pokryte są śniegiem. Padający ukośnie deszcz siekł szyby, a głowa opowiadała o śniegu, który tworzy fantastyczne miasto, pokrywając wierz- chołki drzew, wachlarzowców i bąble olbrzymiej puszczy, a śle- piec wydawał się zadowolony. Któregoś dnia, gdy krążyli po skąpanych w deszczu ulicach, natknęli się na tłum ludzi zagradzający im drogę. - Z drogi, z drogi, przejście dla niewidomego weterana wo- jennego - zawołał ślepiec, który nie zapominał o swoich przywi- lejach. - Weterana wojennego, który stracił wzrok w służbie Im- peratora. - To nic nie da - rzekła głowa, zawieszona w uprzęży na je- go piersi. -Jest ich tysiące, jak okiem sięgnąć. Ślepiec rozejrzał się uszami i usłyszał drżący szept nauszne- go radia. Dotknął ramienia młodzieńca z nadajnikiem. - Przepraszam, co się dzieje, czemu zebrali się tu ci wszyscy ludzie? - Nie wiesz? - rzucił młodzieniec, krzycząc jak wszyscy, któ- rzy noszą nauszne radia. - Imperator przybywa. -Już nadchodzi! - zawołała podekscytowana gruba kobieta z gęstym puszkiem nad górną wargą i flagą Imperium w ręku. - Odwiedza port wahadłowców, aby spotkać się z kimś z in- nej planety. Patrzcie! Patrzcie! Boże chroń Imperatora. Niech Bóg ma was w opiece, Wasza Wysokość, niech Bóg da wam wiele szczęśliwych, zwycięskich i chwalebnych lat życia, byście nam miłościwie panowali! Ale to była tylko awangarda robotów czyścicieli ulic, odpu- cowujących najlepiej jak potrafiły Aleję Światła. Wszystko musi być czyste, nieskazitelne, bez odrobiny brudu, krwi, moczu czy fekaliów na przybycie Szczęśliwego i Znamienitego Imperatora. - Proszę, proszę, przepuśćcie mnie - zawołał ślepiec do szemrzącego tłumu. - Żołnierza rannego w wojnie, okaleczone- go w służbie Imperatora. Przepuśćcie mnie, proszę. Tłum się rozstąpił; kto mógłby się przeciwstawić moralne- mu szantażowi? - Imperator — rzekł ślepiec do głowy na swojej piersi. — To wspaniałe. Wiesz zapewne, że Jego Wysokość ostatnimi czasy rzadko opuszcza Nefrytowe Miasto. Jest już w podeszłym wieku, nawet władcy są śmiertelni. Musi to być naprawdę znaczący ob- cy, jakaś ważna persona, skoro Imperator odwiedza jego, a nie na odwrót. To naprawdę cudowne, niezwykłe, wspaniałe. Do- tychczas tylko raz widziałem Imperatora we własnej osobie. By- łem wtedy bardzo mały; tak jak dziś jechał wtedy do gwiezdnego portu. Wybierał się w podróż do któregoś ze Światów Córek. Wynajęto nawet Święty Statek, koszta były horrendalne. Nie miałem więcej niż cztery czy pięć lat, ale po dziś dzień pamię- tam chwałę przejazdu. Był cudowny. Wspaniały! Znamienity! Fala podniecenia i ożywienia przetoczyła się wzdłuż Alei Światła. Bardziej wyczulony na podobne reakcje ślepiec wychwy- cił to natychmiast. - Co się dzieje? Czy to on? Nadjeżdża? - Chyba dopiero forysie — stwierdziła głowa - Tak, forysie. - Forysie? Och, powiedz, czy wyglądają tak, jak ich pamię- tam? Czy to pięćdziesięciu mężów w złotych zbrojach, jadących przed nim, jak w dawnych czasach, ze złotymi halabardami na ramionach? Forysie w złotych zbrojach? - Odwrócił się tak, by głowa mogła widzieć Aleję Światła. Dwie zwarte ściany ludzkich ciał, powiewające imperialnymi flagami. - Tak - stwierdziła głowa - To już on. Nadjeżdża. - Czy są tam jeźdźcy, stu konnych z mieczami i starymi muszkietami na ramionach? Pamiętam, że jechali zaraz za fory- siami. To byli paladyni, doborowa kawaleria w hełmach z czer- wonymi i białymi piórami i lśniącymi czarnymi napierśnikami, wypolerowanymi tak, że w ich krzywiznach widać było odbicie całego świata. Tak, jestem pewien, że słyszę tętent końskich ko- pyt. A za nimi przybędą radni w swych palankinach, wszyscy w szatach urzędowych, z pierścieniami władzy i pieczęciami urzędowymi na czołach, każdy niesiony przez dwudziestu geno- formowych eunuchów i poprzedzany przez dzieciątko z gon- giem. A za nimi Imperator w kryształowej karecie, zasłonięty tak, by nie skalało go spojrzenie pospólstwa. Ale pamiętam, że go widziałem, na własne oczy; w momencie, gdy powóz mnie mijał, Imperator wychylił się zza zasłony i spojrzał na swych pod- danych, a wówczas go zobaczyłem, twarzą w twarz, z bardzo bli- ska. Powiadam ci, takiego wydarzenia nie sposób zapomnieć. Pomyśl tylko: poddany, który widzi na własne oczy Imperatora. Cudowność tej twarzy, przepych szat, które miał na sobie, uda- jąc się do portu gwiezdnego i na pokład Świętego Statku, by wy- ruszyć w podróż ku Światom Córek, nie dadzą się opisać słowa- mi. Czy jest już tutaj? Czy to on, w swojej kryształowej karecie? Nic nie słyszę przez ten ryk tłumów, powiedz mi, co widzisz? Tłum hałasował i machał plastikowymi imperialnymi flaga- mi. Młoda kobieta zdarła z siebie podkoszulek w barwach Impe- rium i zaczęła wymachiwać nim nad głową. Jej ogromne piersi kołysały się i podrygiwały w strugach deszczu. Głowa patrzyła, a ślepy żołnierz wspominał. I wtedy pojawił się Imperator. Najpierw piętnastu policjantów w czarno-srebrnych unifor- mach z hełmami i elektrowizjerami. Jechali na motorach z wy- głuszonymi silnikami. Później trzy automobile z zaciemnionymi szybami. Na stop- niach, pomostach i tylnych siedzeniach mężczyźni z bronią i ra- diotelefonami. Rozglądali się i przez caty czas mówili coś do mi- krofonów. Później niska, długa limuzyna. Okna zasłonięte krezowym jedwabiem. Z tyłu siedział stary, bardzo stary mężczyzna, tak sta- ry, że nie wyglądał już jak człowiek. Wyglądał jak zwierzę. Jak obcy. I kiedy Imperator przejechał, przemknęło za nim jeszcze dwudziestu żandarmów na motocyklach. Orszak przejechał i zniknął w niecałe pięć sekund. — Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak to opisałeś — po- wiedziała głowa - Wszystko. Co do joty. Dokładnie. W każdym szczególe. Tak jak powiedziałeś. * * * Białe kamienie na wyjściówce były zagrożone. Czarne ka- mienie zajęły wszystkie lewe stoły i dwa stoły centralne. Atak na prawe stoły został odparty, ale tylko tymczasowo. Główne ude- rzenie nastąpi już niebawem, przypieczętowując ostateczną po- rażkę głowy. W dwóch ruchach wyjściowy stół zostanie zajęty. Ślepiec przerwał w pół ruchu, upuszczając garść kamieni na tablicę fili. Usiadł nieruchomo, oświetlany na przemian fioletowym i wi- śniowym blaskiem przez oszalały neon. W końcu stwierdził: - Chyba jednak przejdziemy. — Przejdziemy? — spytała głowa. - Na drugi brzeg. Chyba jednak przejdziemy przez rzekę. Mam trochę odłożonych pieniędzy, powinno wystarczyć na au- tobus i prom. Życie po drugiej stronie rzeki jest tanie. — Teraz jest o wiele droższe niż pamiętasz. - Wszystko jest droższe niż pamiętamy. Tak. Przejdziemy na drugi brzeg. Myślę, że pod koniec tygodnia. Tak, właśnie wtedy. Z końcem tygodnia. To odpowiednia pora. Zajmę się wszystkimi przygotowaniami. Czy rozumiesz, dlaczego akurat teraz zdecy- dowałem się wybrać w tę podróż? - Chyba tak - odrzekła głowa. - A więc może mi to wyjaśnisz, bo ja nie potrafię - stwier- dził ślepiec. - Nie ma po temu żadnego konkretnego powodu, tyle tylko, że bardzo tego pragnę, bardziej niż czegokolwiek in- nego. - Sporo się zmieniło. Wiele rzeczy nie jest już takimi, jaki- mi je pamiętasz - powiedziała głowa. - Wszystko się zmieniło i nic już nie jest takie, jak pamię- tam - mruknął ślepiec. Na drewnianych tablicach fili zagrze- chotały kamienie. - Wydaje mi się że mamy stan podwójnego zagrożenia twoich kamieni. Przekroczyli szeroką jak morze rzekę na pokładzie szybkie- go, smukłego imperialnego wodolotu, który zwinnie śmigał wśród ślamazarnych, cięższych organicznych jednostek, strasząc pirogi rybaków i powolne amfibie dźwiękami potrójnej syreny i trzepotem łopoczącej na dziobie bandery Imperium. Północ- ny wiatr przywiał ze sobą deszcz, ale nic nie było w stanie zmusić ślepca do zejścia z pokładu. - Przecież i tak niczego tu nie wypatrzysz - rzekła głowa, która przekonała się, że podobne komentarze rozbawiały niewi- domego. - Słyszę. Wącham. I czuję wiatr. Lubię deszcz. Jest odświeża- jący. Nie brudzi skóry jak deszcz w stolicy. Powiedz, czy są w po- bliżu łodzie rzeczne? - Właśnie minęliśmy jedną, z ładunkiem automobili na barkach. - Tak też myślałem. Słyszałem obrót koła sterowego i po- czułem, jak się zachybotaliśmy mijając ją, poczułem też wyraźną piżmową woń organików. Twój kraj ma charakterystyczną woń, nie ma takiej drugiej. Kiedy znalazłem się tam po raz pierwszy - przyleciałem z transportem wojskowym, a następnie wraz z mo- ją kompanią przewieziono nas autobusami do Ukerewe — czu- łem ten zapach zarówno w samolocie, jak i autobusie, pomimo klimatyzacji. Dojechaliśmy na miejsce nocą i kiedy wysiadłem z autobusu, ta woń uderzyła mnie prawie jak fizyczny cios. Bo- gactwo, osobliwość, niezwykłość. Zapach złożony z tysięcy woni jednocześnie, a jednak w swej pełności będący czymś więcej — jedną rzeczą, tak jak zapach kobiety po połączeniu jej intymnej woni i aromatu piżma tworzy jedyny w swym rodzaju bukiet. Nie ma nic, z czym można by to porównać; jeszcze w stolicy, kiedy dostawałem żołd, a nie miałem nic do roboty, często kręciłem się wokół perfumerii przy ulicy Chwały; to była bardzo szczegól- na perfumeria, sprowadzała importowane egzotyczne olejki zza rzeki i używała ich jako podstawy swoich zapachów - chodziłem tam tylko po to, by napawać się tymi aromatami. Oczywiście, to nie było to samo, była to martwa przedestylowana woń, a nie ży- wy zapach, ale nie miałem akurat nic lepszego na podorędziu. Powiedz, czy jestem głupi? Wyobrażam sobie, że gdybym wytężył zmysły do maksimum - a inne zmysły wyostrzają się, kiedy tra- cisz wzrok — mógłbym nawet teraz poczuć ten aromat, sięgający w moją stronę jak mgła przetaczająca się przez cały kraj. Aroma- tyczne wonie, zapach piżma i mroczny, zielonkawy, narastający fetor zgnilizny, olejki eteryczne, żywice i płyny, zapach ciał, owo- ców i smród kału, który akurat w tym miejscu, jak nigdzie in- dziej na całej planecie, przekształca się w coś cudownego, w coś, co możesz zebrać, nalać do butelki i sprzedawać po tysiąc en- nów za gram... Powiedz mi raz jeszcze, dokąd się właśnie uda- jemy? - Do Kilimambasy - rzekła głowa. - Nie znam tego miejsca. Czemu akurat tam? Czy to nie na- III zbyt daleko na północ? Czy nie ma portów promowych nieco dalej na południe, bliżej Tannalewe i Ukerewe? - Wciąż są zamknięte po działaniach w czasie wojny - po- wiedziała głowa, która stwierdziła, że po pierwszym kolejne nie- uchronne kłamstwa przychodzą jej zupełnie gładko. - W połu- dniowych portach wciąż szerzą się zarazy. W ostatniej fazie woj- ny na szeroką skalę używano broni biologicznej. Miną całe po- kolenia, zanim Yembe znów będzie się nadawać do zamieszka- nia, a jeżeli nawet porty wzdłuż wybrzeża Tannalewe nie są zbyt silnie skażone, nie uważam, by bezpiecznie było odwiedzić któ- ryś z nich. Jako partnerzy powinniśmy lepiej dawać sobie radę. - Rozumiem. Dziękuję - powiedział ślepiec, a głowa nie miała najmniejszych wyrzutów sumienia. Niebawem bezosobowy głos oznajmił, że za dziesięć minut przybędą do Kilimambasy, za dziesięć minut Kilimambasa, wszy- scy kierowcy proszeni są o powrót do swoich pojazdów, a głowa stwierdziła, że powinni zejść teraz pod pokład, na co ślepiec od- rzekł: - Nie. Chciał zostać tu jeszcze przez chwilę, dopóki wodolot nie wyjdzie z labiryntu niskich wysepek i piaszczystych łach, zwężają- cych koryto rzeki na tej szerokości geograficznej, żeby głowa mogła mu natychmiast opisać wygląd wschodniego brzegu. Kie- dy wodolot przemykał po falach wśród zacinającego deszczu, wyrzucając spod skrzydeł białe pióropusze piany, głowa opisała niewidomemu gaje drzew o jesiennych barwach, porastające zbliżający się brzeg, i domy rybaków, wyglądające jak skorupy wielkich mięczaków, terasy, pola ryżowe, pokrywające jak okiem sięgnąć niskie pagórki i wzgórza pnące się coraz wyżej i wyżej, aż do miejsca, gdzie deszcz i perspektywa zmieniły przecudow- ną panoramę w błękitną mgiełkę niezgłębionej gęstej puszczy, pełnej wachlarzowców, koralowych iglic i tratew balonów poro- śniętych mchami i licheniem. Potem głowa opisała miasto Kilimambasa, rozłożone na zboczach wzgórz, ozdobione drzewami; pięknych, opalonych, skąpanych w słońcu ludzi krążących po jego pięknych ulicach, opadających stromo aż do przepięknej rzeki i przepięknego portu promowego, a gdy wodolot dobił do brzegu, ślepiec uśmiechnął się na myśl o pięknie, jakie opisała mu głowa, ta zaś w dalszym ciągu nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia. Stali na nabrzeżu; truxy, wózki widłowe i ciągniki odjeżdża- ły z głośnym turkotem, a ślepiec wciąż się uśmiechał głębokim, z serca płynącym uśmiechem kogoś, kto obudził się w środku snu nocy letniej, by stwierdzić, że wszystkie osobliwości i cuda są jak najbardziej realne i dzieją się naprawdę. - No cóż. Jesteśmy na miejscu - stwierdził. - Dokąd pój- dziemy najpierw? - spytał z podnieceniem dziecka wymykające- go się ojcu i biegnącego co sił w nogach w nagłym oszołomie- niu ku światłom i muzyce zimowego festynu. - Najpierw musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogliby- śmy się zatrzymać - mruknęła głowa. - Tam pójdziemy naj- pierw. W mieście takim jak to jest wiele hoteli i oberży. W każdym z małych hotelików i gospod głowa odbywała długą rozmową z właścicielem, podczas gdy ślepiec popijał her- batę i słuchał satelitarnych transmisji telewizyjnych, przekazywa- nych przez imperialne stacje zza rzeki. - Posługujesz się staromową - rzekł ślepiec, niosąc głowę pięknymi ulicami ku następnemu hotelowi. - Brzmi jak muzy- ka. Zostało mi z niej tylko parę słów; kiedy oddajesz językoplant, zapominasz wszystko. Ale pamięta się te dźwięki. Tutaj też nie ma miejsc? - Tutaj też nie ma - skłamała głowa. - Może w następnej się znajdą - rzekł ślepiec. - Powinieneś wiedzieć, że nie jestem w stanie wlać w siebie kolejnej herbaty. Jestem pełny. Ale w następnej również nie było miejsc. I w następnej. I w następnej. — Tylu gości w tak małym mieście — dziwił się ślepiec, który jako były oficer w służbie Imperatora nie potrafił nazwać niko- go kłamcą. - Tyle rozmów. Czy zwykły napis „brak wolnych miejsc" nie oszczędziłby nam wszystkim fatygi? I wtedy głowa powiedziała: — Muszę przyznać, że nie byłem wobec ciebie zupełnie szczery. Prawda jest taka, że próbuję odnaleźć w tym mieście pewną bliską osobę. — To ta Mathembe, o której wspominałeś — rzekł ślepiec. - Jak już mówiłem, pamiętam jeszcze kilka słów w staromowie. Szukasz krewniaczki, to wspaniale, ale zważ proszę, że w tym miejscu uzależniony jestem od twej szczerości i uczciwości. Mo- że w następnym hotelu znajdą się wolne pokoje? I rzeczywiście. A czy głowa odnalazła swoją krewniaczkę? Owszem. W końcu tak. Podczas obiadu głowa ośmieliła się zadać pytanie i otrzyma- ła odpowiedź. — Czy zaniosę cię na spotkanie z tą Mathembe? Oczywiście. Ale Imperium jest Imperium handlowym, jako imperialny po- proszę cię w zamian o przysługę. Byliśmy tak zajęci, szukając twojej krewniaczki, że nie miałem czasu napawać się pobytem w tym mieście. Tak więc, kiedy będę cię niósł, czy zechciałbyś mi opisać uroki miejsc, które odwiedzimy? — Nie mów za głośno o Imperium, pamiętaj gdzie jesteśmy - upomniała głowa. I ruszyli łagodnie pnącą się ku górze drogą, gdzie parę lat temu doszło do kłótni pomiędzy głową a Mathembe, drogą cią- gnącą się od Kilimambasy do obozów. - Ulica jest okolona kafejkami i restauracjami - powiedzia- ła głowa. - Na zimę zabierają stoliki, ale wewnątrz niepodzielnie panuje radość i gwar. Ludzie grają w fili lub oglądają programy sportowe w telewizji. - Ale kafejki i restauracje; jak one wyglądają? -Jak żywe istoty. Zaokrąglone, wycyzelowane, wypieszczo- ne, zachodzące jedna na drugą. Ich ściany są obecnie rozjaśnio- ne przepięknymi barwami jesieni - powiedziała głowa. A ściany były dziurawe od kul, poczerniałe od ognia i po- kryte graffiti obiecującymi rychłą i pewną śmierć imperialnym świniom. I tak oto minęli obszar restauracji i kafejek. - Teraz mijamy domy zebrane wokół placów i dziedzińców. W małych, otoczonych niskimi murkami ogrodach rosną drze- wa, krzewy i inne użyteczne, żyjące rzeczy. Radia, fermentory wi- na i nizaki. Ogrody są po prostu cudowne. A domy nie miały okien ani drzwi, rozpadały się na poje- dyncze komórki mieszkalne, w pustych mrocznych wejściach kuliły się kobiety z błyskiem wrogości w oku, jak to miały kobie- ty w zwyczaju; zżerane przez pasożyty dzieciaki ciskały odłamka- mi organików, a ogrody były martwe, brązowe i zawalone kałem i bryłami gnijącej plazmy. - Posłuchaj, a usłyszysz bawiące się dzieci - powiedziała głowa. Ślepiec pociągnął nosem. - Co to za zapach? - Użyźniają ogrody nawozem. - Cóż za cudowna ekonomia - rzekł ślepiec. I tak oto minęli domy. - Teraz jesteśmy już wysoko - oznajmiła głowa - Prawie na skraju miasta. Ponad poziomem domów, na wysokości ogrodów, teras i pól ryżowych. Przez wzgórza ciągną się niskie murki, chodniki i terasy, w sezonie są one zalane wodą, tak że lśnią, jakby na zboczach wzgórza na tysiąc odłamków rozbito wielkie lustro. - Stłuczone lustro - rzekł ślepiec, a głowa uświadomiła so- bie jak bardzo wyraziste i realne były dlań jej słowa i po raz pierwszy poczuła wyrzuty sumienia. Bowiem z każdym kolejnym krokiem kłamstwo urastało do coraz większych rozmiarów, jako że wokoło nie było żadnych ogrodów, sadów ani pól, a tym bar- dziej lagun skrzących się niczym tysiąc odłamków wielkiego zwierciadła w promieniach bladego zimowego słońca. Stali przy bramie obozu, gdzie srebro migocące w blasku bladego zimo- wego słońca było srebrem baraków, a tysiąc luster imitował ty- siąc szałasów z płacht plastiku i namiotów lśniących od deszczu; terasy tworzyły zwały śmieci zestalone czerwonym błockiem, którymi uchodźcy otoczyli swe dogorywające namiastki sadów, chodniki zaś były wąskimi i grząskimi przejściami pomiędzy sto- jącymi ciasno, jedna przy drugiej, jednostkami mieszkalnymi. Stali w miejscu, gdzie droga pięła się w górę poprzez zasieki z kolcokrzewów, a ślepiec pociągnął nosem, zmarszczył brwi i rzekł: - Nie czuję. Nie jest tak, jak pamiętam. Nie jest tak, jak by- ło. Powiedz, czy jest tu dużo ludzi? Słyszę głosy wielu ludzi. - Jest ich wielu, bardzo wielu — powiedziała głowa. Ludzie i organiki przechodzili w jedną i drugą stronę przez bramę obozu. - Farmerzy przygotowują pola pod zimowy zasiew. Nawet w biotechnologicznym społeczeństwie, takim jak nasze, są pew- ne prace, które trzeba wykonać ręcznie. - A ja sądziłem, że do przeszłości należą już dni, kiedy wszystko, czego potrzebowałem, leżało zawsze w zasięgu ręki — stwierdził ślepiec. I tak oto zostawili bramę za sobą i weszli do obozu. - Twoja krewna mieszka tutaj? - zapytał ślepiec. - Oczywiście - stwierdziła głowa, schwytana w pułapkę wła- snych kłamstw. - To wspaniałe miejsce, idealne, by w nim żyć. Szli dalej, przedzierając się przez tłum ludzi i organików. - Ale dlaczego mam wrażenie, jakbym znalazł się na jakimś targowisku? - spytał ślepiec, kiedy przechodzili rozmytym głów- nym bulwarem, mijając sunące wolno truxy i kobiety z tobołami na plecach, zawieszonymi na taśmach oplatających ich czoła. - Bo to jest targowisko - odrzekła głowa. - Przybyli tu ze- wsząd, aby rozłożyć swe płachty plastiku przy drodze i pohan- dlować rozmaitymi towarami. - Ale dlaczego - spytał ślepiec, kiedy głowa sprowadziła go z głównej promenady do wąskich zaułków i uliczek, biegnących jak mali złodziejaszkowie pomiędzy obskurnymi szałasami - mam wrażenie, jakby z dwóch stron otaczały mnie wysokie ścia- ny? - To dlatego, że zewsząd otaczają nas wysokie drzewa, strze- liste drzewa, stojące blisko siebie - oznajmiła głowa, która nie znała już teraz niczego prócz kłamstwa. I tak oto znaleźli się na małym placyku otoczonym szałasa- mi z plastiku. Dzieci przyglądały się im z niskich wejść, ryczały radia. - Ale dlaczego - zapytał ślepiec - to, co czuję sercem i no- sem, i to, co słyszę, czemu to wszystko sprzeczne jest z tym, co mówisz? Czemu mam wrażenie, że każdy krok na drodze, którą mnie prowadzisz, jest krokiem fałszywym? Każdy opis fałszywym opisem? Mój Boże... — ślepiec podniósł głos przepełniony pięk- nym, zarzecznym akcentem - mój Boże, gdzie ja jestem? I rozejrzał się wkoło żółtymi, chorymi oczodołami, ale w żaden sposób, choć bardzo się starał, nie potrafił ich zmusić, by mu pokazały, jak wielce został oszukany. - Mój Boże, mój Boże, oszukałeś mnie, każde twoje słowo było kłamstwem. Myślałeś, że to ci ujdzie na sucho? Dłonie zwolniły zaczepy uprzęży; głowa z głośnym krzykiem runęła w błoto. Uwolniony ślepiec z wyciągniętymi na boki rę- koma ruszył w głąb labiryntu zaułków, uliczek i alejek w poszu- kiwaniu wyjścia. A oni już tam czekali. Jak zawsze, odkąd rankiem opuścili maleńki hotelik i pnąc się po długiej, stromej drodze wiodącej obok restauracji, kafejek, opuszczonych domów i zasieków kol- cokrzewu weszli do obozu. Tylko że teraz już się nie kryli - to było ich miejsce. Widmowi Chłopcy. Niektórzy nadzy, tylko ze skórzanymi sakiewkami, niektórzy wytatuowani, inni przyodzia- ni w obcisłe kombinezony ze streczu albo skrawków skóry, po- kryte jantyjskimi symbolami, wszyscy w groźnych, brutalnych, złowrogich pneumaskach na głowach. Wychodzili z zakamarków, bram i zaułków obozu, by rzucić się na bezradnego ślepca. Jakieś dłonie schwyciły go silnie za wyciągnięte ręce, jakieś dłonie ścisnęły młócące powietrze ra- miona. Jakieś dłonie zacisnęły się mocno wokół niego, stłumiły jego krzyki. Mocne dłonie uniosły go w dal. A głowa cały czas krzyczała. Na wpół wdeptana w czerwone błoto, krzyczała ze wszystkich sił: - Nie, nie, zostawcie go w spokoju, on jest bezbronny, jest ślepy, nie widzicie? Silne dłonie uniosły gdzieś ślepca. A radia grały i grały, gło- śno, na cały regulator. - Stary dziadku, musisz zrozumieć, że tu my stanowimy pra- wo. Dłonie otarły czerwone błoto z oczu głowy. Dłonie włożyły ją do garnka, podwijając wijące się korzeniaki. - Stary dziadku, okropnie wyglądasz. Zabiorę cię do siebie. Tam doprowadzimy cię do porządku. - Do licha z tobą wredne, bandyckie nasienie. Mam cię gdzieś. Sram na ciebie. - Dziadku, jestem wstrząśnięty. Czy to taki przykład należy dawać swemu jedynemu wnukowi? Kiedy to powiedziałem, że ci, którzy żyją długo i blisko ide- ału, promienieją światłem, dobrem i miłością? Teraz mogę stwierdzić, że to reguła działająca w obie strony. Ci, którzy zbyt długo i ze zbytnim zamiłowaniem pławią się w gniewie i goryczy, nabierają tych cech. Stają się spaczeni, zwichrowani jak wy- schnięte korzenie i jak one twardnieją, okazują się bezradni, nieugięci, zimni. Drewno może być martwym, białym drzewem, ale korzenie trzymają nadal. Widziałeś to, wszyscy to widzieliśmy na obliczu kobiety, która latami nie syciła się niczym prócz myśli o zemście, na obliczu mężczyzny, który latami każdą wolną chwilę poświęcał na rozpatrywanie aktów niewierności swojej żony, na twarzyczce dziecka, które latami cierpiało upokorze- nia i poniżenie ze strony swych rówieśników: skręt korzenia. Ma on wiele twarzy. Wiele przejawów. Błysk w oku. Cień wśród wspomnień. Przypadkowe spojrzenie. Dziwna sztywność posta- wy, krzywizna kości policzkowych. Gorzki, zepsuty korzeń. Kiedy Hradu podniósł głowę, by przenieść ją przez labi- rynt, którym władał, Dziadek mógł przyjrzeć mu się uważniej. Przeraził się. Niewiele jest bardziej przerażających istot, niż przedwcześnie postarzałe dziecko. Umysł i bystrość mężczyzny, jego lęki i odpowiedzialność, przelane do ciała o moralności chłopca. W ciągu tych kilku miesięcy, kiedy unchonkolo pływała po rzece historii, Hradu się postarzał, ale nie na tyle, by mogło to tłumaczyć brutalną beznamiętność jego rysów czy obecność bioplastycznego miotacza strzałek w skórzanej kaburze przypię- tej do jego uda. Miał na sobie obcisły kombinezon bojowy z obciętymi no- gawkami i rękawami. Kameleonowy system kamuflażowy był po- psuty albo wyłączony w pół tonu i plamy fioletu oraz spirale lila- różu gryzły się z cętkami czystej, lśniącej, aksamitnej czerni. Ciężkie buty z podwiniętymi noskami. Najmodniejsze, imperial- ne, sportowe skarpety z logo znanej korporacji. Włosy zaczesa- ne do tyłu i mocno ściągnięte trójlistną klamrą. Nie wyglądał jak Widmowy Chłopiec. Wyglądał jak Wojownik Losu. Jak Wła- dza. Jak Prawo. I czy głowa nie usłyszała poprzez ryk włączonych radyjek czegoś jeszcze? Co brzmiało jak pojedynczy strzał? — Mój przyjaciel. Mój niewidomy przyjaciel. Co się z nim stało? Nic mu nie jest? — Przypuszczam — rzekł Hradu z afektowanym zacięciem, ty- powym dla niebezpiecznych ludzi - że prawie na pewno nie ży- je. Właściwie jestem prawie pewny, że nie żyje. Przykro mi, że był twoim przyjacielem. Ale mamy swoje zasady i musimy ich przestrzegać. Co by było, gdybyśmy nie respektowali naszych własnych reguł? — A wedle nich macie zabijać każdego, kto ma zarzeczny ak- cent? - zawołała głowa, oszalała z poczucia winy, gniewu, smut- ku i zakłopotania. — Mniej więcej - rzekł Hradu w ten sam powolny, ostenta- cyjny sposób, udając, jak to często robią niebezpieczni ludzie, że patrzy na coś, co działo się gdzieś z boku. - Mamy dawać przykład. Tak to już jest. Mamy... — Wiem — zawołała głowa. — Bądź przeklęty, łajdaku, wiem, wiem, te wasze zasady. Reguła. I nagle przy wtórze cichego klik! plastikowy miotacz strza- łek został wyjęty z kabury; lufa przywarła do prawego oka głowy. — A więc pomóż mi troszeczkę, a odeślę cię w Śnienie i tym razem już nie będzie dla ciebie powrotu - mruknął Hradu. - Zrozum. W obozach my jesteśmy największą siłą. Nie lokalne ra- dy. Nie rząd ani agencje pomocy czy Biuro Przesiedleńców. Nie wojsko ani policja. My jesteśmy władzą. To, co się tu dzieje, dzie- je się za naszą zgodą. My jesteśmy prawem. My. Ja. Obecnie do- wódca kompanii, Dziadku. Czynnej Komórki Bojowej. Walczący po dobrej stronie. Z prastarym wrogiem. - Nie ma żadnej wojny. Już nie. Walka się skończyła. Dawno temu. - Błąd - rzekł Hradu, a jego głos, cichy jak szept, przypomi- nał świst ostrza. - Błąd, Dziadku. Możesz się cieszyć. Być dum- ny. Najmłodszy dowódca Czynnej Komórki Bojowej w tym sekto- rze frontu. - Ty to nazywasz frontem? - spytała głowa, ale zauważyła, że wargi Hradu znowu układają się do tego ostrego jak cięcie skrę- tonoża szeptu. — Wyglądasz jak nastoletni prostytut fetyszysta - rzuciła ostatecznie, wylewając z siebie cały gniew, poczucie winy i frustrację. Najkrótszy, najcichszy trzask: klik! Iglak powrócił do kabury na liliowo-fioletowym udzie Hra- du. Chłopiec zaniósł się śmiechem, ale głowa obawiała się, że to nie był dobry śmiech, lecz mroczny, niebezpieczny i złowrogi, który swym skowytem opływa cały świat, dopóki nie znajdzie czegoś, co mógłby obedrzeć ze skóry. - Maniery, Dziadku. Nie jesteś tu sam, nie zapominaj o ma- nierach. - Mathembe - powiedziała głowa. - Widziałeś Mathembe? Wiesz, gdzie jest? - Widziałem ją. I wiem, gdzie jest. Zaniosę cię do niej. Chodźmy. Nie było takiej potrzeby, ale tego typu słowa leżą w naturze ludzi, którzy są Władzą i Prawem. Leżała na dmuchanym materacu na tyłach plastikowego baraku jak w gnieździe pośród krzyżujących się szybkobieżnych linii komunikacyjnych w stolicy Imperium, wydawała się tak chora, że chyba igraszką bogów było, że wciąż jeszcze tliło się w niej życie. Targane wiatrem pomieszczenie oświetlała konste- lacja biolamp. Straż trzymały tu także wizerunki świętych Ykonde z opakowań płatków owsianych. Była ubrana w obcisły podkoszulek, figi i skarpetki. Jej skó- ra miała suchość papieru i była rozpalona gorączką. Pierś uno- siła się i opadała, unosiła się i opadała, lecz zbyt szybko i zdecy- dowanie za płytko. Dziewczyna miała wywrócone oczy. Plastiko- wa rurka rozchylała jej wargi. Plastikowe kable łączyły jej nad- garstki i stopy z metalowymi słupkami wbitymi w klepisko szała- su. I nadgarstki, i kostki były otarte do krwi. Kiedy Dziadek się jej przyglądał, poruszyła się i szarpnęła więzy, wytaczając kolej- nych kilka kropel krwi z ran. — Napompowali ją tak, że myślałem, że nigdy nie wróci na ziemię z tych swoich przestworzy. - Hradu ukląkł na ubitej zie- mi u boku siostry. - Kiedy ją tu sprowadziłem, cały czas wyła, krzyczała prawie bez przerwy przez trzy dni i przez trzy noce. Gdybyśmy jej nie związali, własnoręcznie rozdarłaby siebie na strzępy. — Co jej wstrzyknęli? — Środki halucynogenne — rzekł Hradu, anioł w świetle bio- lamp. - Neurochemiczne pobudzacze. -Jak? - zapytała głowa. A potem: - Kto? - I jeszcze: - Dla- czego? A wówczas Hradu opowiedział Dziadkowi, co wiedział o hi- storii Mathembe, ale to nie było wszystko, ponieważ nie znal pełnej wersji i nie do niego należało przekazywanie tej opowie- ści. Ale właśnie tacy są bracia. Znów tam była, przy stoliku, pod ścianą świątyni — ciemno- włosa, tęponosa dziewczyna, która, gdyby nie nienaturalna bla- dość skóry, wyglądałaby jak jej lustrzane odbicie. Była tam, przy tym samym stoliku kafejki świętego M'zan Be (któremu poświę- cona była świątynia na ścianie, przy której siedziała), każdego dnia, kiedy Mathembe przychodziła na swój mały, tani obiad, popity winem z plastikowego kubka. I każdego dnia uśmiecha- ła się i unosiła szklankę do Mathembe, każdego dnia ją pozdra- wiała, ale Mathembe wychodziła, zanim padły słowa, jakie mo- gły zostać wypowiedziane w tej sytuacji, i pnąc się w górę po krę- tych, rozmytych, błotnistych drogach, wracała do obozu. Pośpiech był jej sprzymierzeńcem. Zajęcie jej przyjacielem. Poszukiwanie zaś wszystkim, bo gdyby choć przez chwilę się za- wahała, zostałaby zdruzgotana wrażeniem przepotwornej izola- cji. Bo była sama. Nie należy nigdy mieszać samotności z osamotnieniem. A samotność ją przerażała. Samotność, którą Mathembe cieszy- ła się jako dziecko, była nieciągła, zawsze w tle znajdowali się lu- dzie, którymi mogła się otoczyć, gdyby tylko tego zapragnęła. Tu, w Kilimambasa, były twarze. Twarze właścicieli hotelu. Twa- rze właścicieli kafejek, twarze urzędników do spraw przesiedleń, twarze ludzi z obozu. Zwłaszcza te ostatnie, w których twardość była oznaką skrajnej słabości i bezsilności, które ciągle patrzyły, szukały, wypatrywały, obserwowały, pod pozorem wiecznej czuj- ności ukrywając śmiertelne znudzenie, te twarze, które wydyma- ły wargi, kręciły głowami, że nie wiedzą, gdy podchodziła do nich w swej drogiej, srebrnej kurtce z zapytaniem Czy widzieliście tych ludzi, które nie powiedziałyby nawet, gdyby wiedziały (a przynajmniej niektóre musiały wiedzieć), bo obozy to jednak obozy. A twarz za kawiarnianym stolikiem pod Świątynią M'zan Be była jak jej własne lustrzane odbicie. Mathembe chodziła do M'zan Be, ponieważ było to ostat- nie ogniwo łączące ją z Dziadkiem. Żona właściciela - gruba, lecz zadowolona, przepraszała, przepraszała i przepraszała; nie wiedziała, gdyby wiedziała, nigdy by do tego nie doszło, ale ona tak hałasowała, wypytując klientów, czy widzieli jej wnuczkę? - Ty — domyślała się —jesteś zapewne jego wnuczką. Ale ten handlarz zza rzeki zaoferował taką dużą sumę. W twardej walu- cie. Nie, raczej nie wróci, prawie na pewno nie wróci, nie, od- kąd Wojownicy Losu wszczęli swoją kampanię zabijania obywa- teli Imperium, wykrytych po ich stronie rzeki, i usiłowali dopro- wadzić do zrzeczenia się przez Imperatora praw do Kraju Boga. Nie rozumiem, jak oni to sobie wyobrażają - rzekła. - On od- szedł, kochanie. Myślę, że najlepiej będzie, jak się z tym pogo- dzisz. To będzie piętnaście ennów, kochanie. I wino, razem dwadzieścia trzy. Zatopiona w poczuciu winy. Wyrzuty sumienia jak rozszala- ła, rwąca rzeka, zabierająca w swym nurcie wszystkie nasze zbrodnie. Boże, gdzie on jest? Gdzie oni są? Gdzieś na końcu rzędu namiotów, do których z powodu zmęczenia nie udało mi się dziś dostać, przecinających linię w miejscu, którego byłam bliska, o chwilę za wcześnie lub zbyt późno, wchodzący tam, gdzie ja wychodziłam, idących w górę, gdy ja idę w dół, zawsze. Mogą być gdziekolwiek, gdziekolwiek w tym niespokojnym kra- ju, jak w ogóle możesz się łudzić, że ich odnajdziesz? On miał rację. Znajdź swoje własne życie i żyj. Dosyć — bardziej niż dosyć - odpowiedzialności jak na twoje wątłe barki. W tej chwili gotowa była porzucić ich wszystkich, gdyby nie ostra, bolesna igła wyrzutów sumienia, która przyszpilała jej dło- nie do tego stolika kafejki M'zan Be w Kilimambasie. - Nie. Niestety nie. Uniosła głowę. Ona. - Nie znam tych ludzi. Ale podoba mi się ta kurtka, świetna kurtka. Podziwiam ją już od pewnego czasu. Preludium do: - To okulary Pee Jay, prawda? Musisz być z łodzi, to typowe dla wojny ekonomicznej, tylko rzeczniacy mogą sobie pozwolić na takie okulary. I dalej: - Często cię tu widzę. Przychodzisz codziennie. Ja też. A potem: - Wiesz, kiedy zobaczyłam cię tu pierwszy raz, byłam zdu- miona, zupełnie, jakbym ujrzała własne odbicie w lustrze. Mo- głybyśmy być siostrami. Cisza. - No dobrze, przepraszam. Przykro mi, że wprawiłam cię w zakłopotanie. Zapomnij, że się w ogóle odezwałam. Nie po- winnam być tak bezpośrednia wobec nieznajomych. A teraz wrócę do swojego stolika i palnę sobie w łeb. Dłoń, wyciągnięta: Zostań. Wysunięte krzesło: Usiądź. -Jak ci na imię? Ja jestem Matinde. Kartka wyjęta z jednej z bocznych kieszeni kurtki. Nazywam się Mathembe Fileli. - Mathembe, Matinde, czy to nie niezwykłe, niewiarygod- ne, my dwie tak do siebie podobne i w ogóle. Święci musieli do- prowadzić do tego spotkania. Jak to nazywają? Urucarai; kiedy ludzie, którzy się nie znają, za sprawą Boga spotykają się w ja- kimś szczególnym celu. Nie mówisz, tak? Skinienie. - Kurde, niech to, przepraszam, nie wiedziałam. Ale może to i lepiej, ludzie mówią, że gadam za dwóch. Napijesz się cze- goś jeszcze? Mathembe pokręciła głową, wskazując poprzez ściany z po- zawieszanymi na nich kalendarzami wielkobiustych kobiet i na- gich mężczyzn z mokrymi włosami na pnącą się stromo w górę, rozmytą deszczem ulicę. - Tam? Po co chcesz tam iść? Lubisz mnie, co? Nie znamy się nawet pięciu sekund, a już masz mnie dosyć. Jestem okropna. Wbrew sobie, wbrew wszelkiej świętości i przyzwoitości, Ma- thembe uśmiechnęła się. -Jesteś bardzo ładna, kiedy się uśmiechasz, Mathembe Fi- leli. Rodzina, tak? To jej szukasz? Założę się o miesiące obiadów, że jedyną reakcją ludzi, których wypytujesz, jest zdumienie i obojętność. Tak. —Jesteś tu nowa. Nie znasz języka, znaków, ruchów. Są pyta- nia i pytania. Wiesz, o co mi chodzi? Jeśli pójdziesz z Matinde, otrzymasz odpowiedzi, których pragniesz. Masz kartę? No dalej, śmiało, pokaż ją Matinde. Nie ukradnę. Dużo ci na niej zostało? To powinno wystarczyć. Musisz posmarować, kapujesz? Jak w seksie, musisz najpierw posmarować. Chodź, pokażę ci. Matinde dość przypadkowo i nieświadomie stworzyła ich związek w ciągu pierwszych pięciu sekund. „Mogłybyśmy być siostrami". Krzykliwa, bezczelna, bezkompromisowa, bezpośrednia Ma- tinde krążyła po obozie witając, pozdrawiając, pokrzykując, na- wołując i dość śmiało poczynając sobie z kartą Mathembe, a Ma- thembe uświadomiła sobie, że było to coś, czego zabrakło w jej dzieciństwie, że dorosła wiedząc, czego pragnęła, choć nigdy nie była w stanie wyrazić, czego jej brakowało. Siostry. Kogoś, z kim mogłaby dokazywać, wykłócać się, modlić, śnić, pić, rado- wać się, smucić i dzielić swoje nadzieje. Matinde była dla niej wymarzoną siostrą. I to jej właśnie ofiarowała. A Mathembe przyjęła ofertę równie gorliwie jak kromkę chleba podczas zi- mowej wędrówki. Wymieniły się odzieniem. Matinde wyglądała jak mała ulicznica w znoszonych ciuchach Mathembe, zaś Ma- thembe prezentowała się wręcz olśniewająco i wspaniale w dro- gich skórach i jedwabiach Matinde. Między siostrami wzruszenie ramion znaczy: Skąd ty to masz? - Sekretni darczyńcy. Prostytuuję się dla wielkich, tłustych Proklamatorów, szmuglowanych przez granicę, by mogli nacie- szyć się zakazanymi wdziękami dziewcząt Spowiedników. A kiedy Mathembe pokazała Matinde niewielki, obskurny, tani strąkotel wciśnięty tuż obok portu, gdzie wynajęła mały, ośmiokątny walec biostrukturalny: - W porządku, miło jest być otoczoną wielkimi, cuchnący- mi robotnikami portowymi, z fantastycznymi tyłkami, ale uwa- żam, Mathembe, że powinnaś wprowadzić się do mnie. Mam apartament w hotelu Nowa Sirikwa, przy Dwunastej i Trzeciej Poprzecznej. Za duży, zdecydowanie zbyt duży dla małej Matin- de. Ile tutaj biorą — osiem, dziesięć, dwanaście ennów za noc? Dwanaście ennów... To wystarczyłoby do posmarowania i ożywie- nia wielu wspomnień ludzi za zasiekami z kolcokrzewu, Ma- thembe. Pomiędzy siostrami ruch brwi oznacza pytanie: Jakim cu- dem taką siksę jak ty stać na apartament w hotelu Nowa Siri- kwa? - Przyjaciele i wpływy, Mathembe. Znam wielu miłych lu- dzi. Myślę, że będzie dobrze, jeśli ty także ich poznasz. Wprowadziła się jeszcze tej nocy do trzypokojowego aparta- mentu na tyłach hotelu Nowa Sirikwa. Nigdy nie widziała po- dobnego luksusu. W łazience było nawet urządzenie do kąpieli. Coś takiego! -Jeśli posiedzisz tam jeszcze trochę, zupełnie się rozpu- ścisz. Pomiędzy siostrami orgia sybarytycznych plusków może być jedyną odpowiedzią. Tej nocy Mathembe spała na łóżku z mięk- kiego plastiku pokrytego gęstym włosiem i było to tak niesamo- wite doznanie, że zasypiając miała wrażenie, jakby zapadała się w głąb najskrytszego łona snów, gdzie otaczały ją intymne wody i elastyczne, pulsujące ścianki cienkiego jak błona łożyska. Skraj świata znajdował się godzinę pod księżycem, kiedy Matinde otworzyła drzwi do sypialni. Stała przez minutę, pięć, dziesięć minut wsłuchując się w rytm oddechu, upewniając się, upewniając się coraz bardziej. Jak ulotny sen podeszła miękko do wielkiego, cielistego łóżka, gdzie Mathembe Fileli leżała w brzydkiej, niezgrabnej pozycji, jak coś upuszczonego z nieba i roztrzaskanego na ziemi, z twarzą ukrytą w miękkim futrze, oddychając głośno przez otwarte usta. - Śliczna, śliczna mata - wyszeptała Matinde. Uklękła przy łóżku. Obserwowała. Nasłuchiwała. Odbierała puls nocy. Planety obracały się bezgłośnie w przestrzeni, Święte Statki przemierzały wszechświat, a ona obserwowała i nasłuchi- wała. Mathembe odwróciła się. I poruszyła we śnie. Zamruczała i wybełkotała coś warkliwie. Jej gałki oczne poruszyły się ner- wowo. Ostrożnie, bardzo ostrożnie Matinde podwinęła rękawy. Ostrożnie, bardzo ostrożnie oderwała paznokieć z prawego kciu- ka. Migdał cielistego plastiku przeciął ciemność i zniknął. - Cholera. Metalizowany plastik zabłysnął w świetle ulicy. Drugi pa- znokieć poddał się z większą łatwością. Pod nimi bliźniacze ostrza - lśniące, błyszczące. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, powo- li, nacięła skórę dookoła obu nadgarstków. Ujęła brzeg tkanek prawą dłonią, zagryzła zęby i jednym, szybkim ruchem zdarła skórę z lewej ręki. Skórę z prawej zerwa- ła zębami. Okupiła to cichym krzykiem i kilkoma uronionymi łzami, ale się udało. Mathembe drgnęła. Matinde zamarła z obsceniczną rękawiczką skóry w zębach. Gałki oczne pląsały nadal. Matinde uniosła dłonie, by oświetlił je blask księżyca wpa- dający przez okno hotelu Nowa Sirikwa. Czarne, plastikowe pal- ce poruszyły się, zaopatrzone w mięśnie i ścięgna z syntetycz- nych tkanek, błyszczące arcydziełko imperialnej technologii mechanicznej. Z serdecznych palców wysunęły się ukryte w nich błyszczące igły, z małych giętkie rurki kroplówek; palce pierwszy i drugi wyposażone były w końcówki mózgoplantów. W wydrążonych metalowych nadgarstkach pulsowały bąble i worki ze środkami chemicznymi. - Śnij, Mathembe Fileli. Śnij dobrze, śnij dobrze dla Matin- de. Boże, dzieciaku, jesteś na to za dobra. Czarne, sztuczne dłonie ujęły pieszczotliwie głowę Mathem- be. Zadrżała lekko, gdy igłopalce wbity się w jej gardło. - Cii, cii. To tylko troszkę czegoś, co nie pozwoli ci się obu- dzić, podczas gdy Matinde zrobi swoją robotę. Cii, maleńka, cii. Cienkie jak nici włókna wysunęły się z czubków pierwszych i drugich palców Matinde, bezboleśnie, bez najmniejszego wy- siłku wniknęły w skórę za uszami Mathembe i przesuwając się pod obrzeżem czaszki dostały się do mózgu. Matinde oddychała ciężko, zamknęła oczy. - Chodź, Mathembe, chodź, Mathembe, chodź, Mathem- be, pokaż, co tam masz dla swojej siostry Matinde. Dryfuje, pławi się w powietrzu, uniesiona duchem jasnobłę- kitnych niebios, wiruje naga, szczęśliwa, poprzez miliony kilo- metrów sześciennych powietrza; spada, opada, pikuje w dół, w nieskończoność, aż prędkość opadania grozi rozbiciem ciała na atomy; jednym ruchem składa po sobie wielkie delikatne skrzydła, aby jedną myślą móc je znów rozłożyć i schwytać w nie powietrze. Możesz wzbić się unisono, jak najwyżej, piąć się po wsze czasy, wśród bezmiaru wiecznego błękitu. Jesteś maszyną grawitacji, zdobywczynią czasu i przestrzeni, aniołem, zbliżają- cym się krok po kroku do prędkości doskonałej, przy której każ- dy punkt we wszechświecie leży obok drugiego, a czas i prze- strzeń są coraz dalej i dalej. Szybciej, szybciej, co za radość, co za przyjemność, jaka rozkosz. Paradować w skrzącym się sre- brze, pławić się we własnym pięknie i umiejętnościach. Błysk, żółtozłoty obok twojego srebrnego, to on, tam mknie w twoją stronę na skrzydłach, które wzbudzają wiatr pomiędzy gwiazda- mi, to on! Słowo jest okrzykiem rozkoszy anielskiej miłości we- wnątrz jasnobłękitnej kopuły niebios, gdzie otoczeni wzajemnie skrzydłami mkną z zabójczą prędkością poprzez nieskończony błękitny błękit: to on! Matinde wycofała neurosondy. Korzenie i włókna odłączyły się od mózgu Mathembe. Molekuła za molekułą wysuwały się spod skóry, by wrócić do palców Matinde. Mentalny rozkaz, śli- mak rejestrujący, wypłynął z jej prawego nadgarstka. Matinde podrzuciła ohydne stworzonko w powietrze i zwinnie je po- chwyciła. - Rety, dzieciaku, przewidywałam, że to będzie dobre, ale nie że aż tak dobre. Na pewno to pokochają, Mathembe Fileli. Uczynisz Matinde bogatą. Podeszła do okna. Blady świt, zimny i zatrważający. Kiedy patrzyła na ludzi z rannej zmiany, sunących leniwie w górę i w dół po pochyłej ulicy, ze sztucznych porów wypłynął gęsty płyn, który idealnie pokrył powierzchnię jej sztucznych dłoni. W przeciągu kilku minut substancja stwardniała, stając się sztuczną skórą. Nowe dłonie jeszcze przez chwilę zmieniały od- cień, dostosowując się do barwy melaniny Matinde. Zdjęta skó- ra, wiotka i przezroczysta jak gadzia wylinka, fałszywe paznokcie - odnalezienie tego, który jej uciekł, zajęło całe pięć minut - oraz ślimak rejestrujący trafiły do sakiewki u pasa. Pierś Mathembe unosiła się i opadała w głębokim, bardzo głębokim śnie. - Wkrótce siostro, już wkrótce. A kiedy nadeszła pora obiadu i znalazły się w kafejce M'zan Be, Mathembe spojrzała ze smutkiem na swoją kartę, ten wzrok mógł tak między siostrami, jak między wszystkimi innymi ozna- czać tylko jedno: Spłukana, bez grosza, biedna, bez pieniędzy. - Rety, Mathembe, i co zamierzasz teraz zrobić? Niedługo, siostro, niedługo. I nadszedł dzień, w porze ulewnych, zimowych deszczów, gdy strugi wody spływały po szybach apartamentu w hotelu No- wa Sirikwa, kiedy rankiem Mathembe poczęła krążyć nerwowo po pokoju, nie mogąc się skupić, skoncentrować ani uspokoić, co między siostrami i między wszystkimi innymi stanowi prelu- dium do pytania: Czy mogłabyś pożyczyć mi trochę pieniędzy? - Rety, Mathembe, wiesz, że gdybym miała pieniądze, poży- czyłabym ci tyle, ile byś chciała, ale jest, jak jest. Mam wiele róż- nych rzeczy, ale nie mam gotówki. Rozumiesz? Ludzie, którzy mi płacą, płacą nie pieniędzmi, lecz rzeczami. I dlatego nie mo- gę ci pożyczyć ani grosza, po prostu nie mam. Szczerze. Nawet drewnianego enna. Niedługo, siostro, niedługo. A potem Mathembe podchodzi do okna, po szybach które- go ściekają strugi deszczu, i wskazuje na przemoczone organiki i robotników zmianowych pnących się pod górę lub schodzą- cych w dół rozmytą, pochyłą drogą, a gest ten między siostrami znaczy: Zdobędę pracę, zarobię pieniądze. - Rety, Mathembe, byłaś tam, wiesz, jak jest, ilu ludzi stara się o pracę. Jak sądzisz, jaką masz szansę? Jedyne, co cię czeka, to półroczny kontrakt z możliwością przedłużenia, praca w skó- rze organika jako kopacz dołów, sprzątaczka albo coś w tym ro- dzaju. Niedługo, siostro, niedługo. Matinde zwilżyła wargi. W pomieszczeniu dźwięk ten wydał się wyjątkowo głośny. -Jest sposób na szybki zarobek. Duży zarobek. Bardzo du- ży. Jest coś, co możesz sprzedać. Ruch kręgosłupa, wypchnięcie biodra. - Nie. Nie to. Nic z tych rzeczy. Przeszła przez pokój wypełniony deszczowymi cieniami, by delikatnie dotknąć czoła Mathembe. - Coś tutaj. Twoje sny. Za sny sporo można zarobić. - Prze- łknęła ślinę i ten dźwięk również był wyjątkowo głośny. — Znam tych ludzi. Możesz ich nazywać handlarzami snów. Są ludzie go- towi hojnie zapłacić za możliwość skosztowania snów innych lu- dzi. Bogaci ludzie, znudzeni ludzie, ludzie bojący się żyć wła- snym życiem, ci, których sny umarły i potrzebują snów innych ludzi. Nikt nie może żyć bez snów. Ty możesz im je dać. Ci lu- dzie, ci handlarze, mogą nagrywać twoje sny na specjalne mó- zgoplanty i wypożyczać je za sporą opłatą. Matinde zorientowała się, że popełniła ogromny błąd. Prze- liczyła się. Mathembe nigdy nie da się przekonać. Chciała być miła i delikatna, ale cień nieufności na dobre zagościł w pokoju i tężał z każdym wypowiedzianym słowem. Czym jesteś, kim jesteś i dlaczego? Podeszła do niej, stanęła z tyłu, położyła dłonie na jej ra- mionach i szyi. - Będzie dobrze. Zaufaj mi. Ale poczuła, jak mięśnie pod jej palcami mówią: Zaufać ci? Nawet nie wiem, kim jesteś. Teraz, siostro, teraz. Matinde skrzywiła się, gdy igła wyprysnęła przez skórę ko- niuszka jej palca i wbiła się w szyję Mathembe. Ból igły był niczym w porównaniu z bólem zdrady, ale trwał tylko chwilę, mgnienie oka, nie dłużej, a wtedy drzwi do pokoju na tyłach hotelu Nowa Sirikwa otworzyły się, by wpuścić do środka koniec świata. Tak, niewątpliwie koniec świata w ogniu i chwale, o którym, będąc dzieckiem, czytała w opowieściach re- ligijnych. Korytarz pokoju został uchwycony w stanie półprze- miany, zakurzone kobierce i gobeliny, przetarte niemal do go- łych ścian i podłóg, eksplodowały zwojami i chaotycznymi spira- lami życia, z tkanych wzorców wybuchały pnącza, paprocie, skrzypy i winoroślą; czyż to nie koniec świata, kiedy ożywają ko- bierce i gobeliny? Nie, to musi być koniec świata, bo właśnie nadchodzą Ahleles, ogromni jak Święte Statki zapadłe w morzu, mierzący po sześćdziesiąt kilometrów średnicy i wzrostu, gigan- tyczne bryły tkanek, ci Ahleles, jest ich dwóch, wchodzą do po- koju, a w tej samej chwili ściany puszczają pąki, wyrastają z nich kwiaty, z sufitu spadają owoce, a jasnokule wybuchają serią przy- tłumionych detonacji, rozsiewając wonne pyłki i drobne odłam- ki plastiku dla całej rodziny, a ona tańczyła, wirowała i śmigała, chichotała i śmiała się, bo Ahleles wyciągali ręce z grubych, prężnych, ruchomych pasków mięsa, a zęby, które obnażali w uśmiechu, były białymi ziarnami ryżu, włosy zaś porastające ich głowy, postrzegane przez nią z niemal submikroskopową do- kładnością, włóknami genetycznego materiału; to był koniec świata, koniec świata; przybyli, aby ją zabrać ze sobą do nieba, rzuciła się ku ich wyciągniętym, uniesionym, wyczekującym ra- mionom, ale jakimś dziwnym trafem chybiła i runęła; zaczęła spadać; spadała i spadała poza skraj świata, poza szybkość ucie- czki i praprzyczyny grawitacji w czerń, w przestrzeń, w czaso- przestrzenną swobodę, w przestrzeń, gdzie ogromne między- gwiezdne statki poszukiwały... Małpa poklepała dziewczynę po pośladku i przewiesiła ją sobie przez ramię. Małpa numer dwa uśmiechnęła się. - Macie być dla niej dobrzy, słyszycie? - rzuciła Matinde, wściekła na samą siebie za własną dwulicowość. - To dobra dziewczyna. I miła. Jak się dowiem, że coś z nią robiliście, po- obrywam wam kutasy. Boże, nie znoszę tej roboty. Obie małpy ponownie zarechotały i wyniosły Mathembe na korytarz, wyłożony wytartymi dywanami, gdzie na zakurzonych gobelinach przedstawiono dwanaście religijnych cnót. Nawet w najmroczniejszych dziejach wojny o niepodległość restauracja na nabrzeżu opierała się kanonierkom, ostrzałom, oblężeniom, bombardowaniom i głodowi, karmiąc swych gości dumo i psami modlitewnymi z rusztu, smażonymi nad płonącą komórką mieszkalną. Obecnie, w dniach nowego szarmu, to by- ła specjalność zakładu. Górny pokój z widokiem na zakręt rzeki, po którym dwukrotnie każdego dnia przepływał wzbijający pia- nę wodolot, przepełniony zapachem soli, był w Kilimambasa wzorcem najwyższego przepychu i wytworności. - W zeszłym tygodniu rozwalili dwóch imperialnych tury- stów - stwierdziła Matinde, leniwie machając pustą szklanką w kierunku kelnera. - Pomiędzy potrawką z ryżu a zupą. Po prostu weszli i zaczęli pruć z genobroni. Do dziś nie mogą zdra- pać resztek z tylnej ściany. Był drobnym mężczyzną, o drobnych rysach, drobnej, łysej głowie i drobnym uśmiechu. - To było w jakiejś zapyziałej jadłodajni przy Piętnastej Uli- cy. Taką cenę można zapłacić za to, że się wcześniej nie zamówi stolika. Czytam gazety. Tak czy inaczej, tutaj nie wpuszczą ich za próg. A już na pewno nie w krótkich spodenkach. - Mam cię gdzieś. Chcę jeszcze jednego. - Masz już dość tych .jednych", czymkolwiek jest to świń- stwo, które pijesz. - Smakuje mi i mam ochotę na jeszcze jeden. Poważnie, Dhav, ci cholerni Wojownicy są niebezpieczni. Nie obchodzi ich, kogo rozwalą w imię zjednoczenia kraju. - Twoja troska napawa mnie otuchą, ale wiedz, Matinde, że ani ja, ani żaden z moich kolegów nie zamierzamy podejmować zbędnego ryzyka. My i Wojownicy Losu doskonale się nawzajem rozumiemy, ostatecznie jesteśmy przecież po tej samej stronie. A może nie słyszałaś, że zajęli się ochroną przygranicznych mia- steczek? -Jeden ruch ręki i pstryknięcie palcami zaowocowało dla Matinde tym, czego nie zdołało jej załatwić machanie pustą szklaneczką. -Jeszcze raz to samo dla mojej przyjaciółki, a dla mnie herbatę ziołową. To doprawdy godne podziwu, jak ten lo- kal potrafi radzić sobie z... ee... trudnościami. Delikatnym ruchem dłoni mężczyzna potoczył po blacie drobny walec. - A więc było dobre? Drobne palce złączyły się i rozłączyły. Postukał nimi. Uśmiechnął się. Drobny uśmiech. - Było dobre. Masz więcej od tej dziewczyny... Jak ona się nazywa? - Czy to ważne? - Dla ciebie najwyraźniej tak. - Mathembe Fileli. Na stoliku pojawiły się wysoka szklanka trunku i zgrabny imbryczek z herbatą ziołową. Kelner, nalewając do czarki paru- jący, aromatyczny wywar, odsunął na bok walec zawierający sen- nogramy. - Mathembe Fileli. Wejdź głębiej - rzekł drobny mężczy- zna. Podniósł małą, delikatną czarkę i zaciągnął się aromatem. - Wyborne. Sonduj głębiej. Sądzę, że to, co widzieliśmy, to zale- dwie początek, wierzchołek góry lodowej, rąbek większej cało- ści. Wejdź głębiej. Bardzo szczególny rodzaj klienta płaci bardzo szczególną sumę za emocjonalne udręki tej finezyjnej istotki. Ludzie nudzą się już dusznym seksem i przemocą. Teraz pod- nieca ich emocjonalny ból. A tego akurat Mathembe Fileli ma pod dostatkiem. Uznaj to za swoistą ekstrakcję, Matinde. Psy- chiczne oddarcie. Powinienem ci pogratulować tego odkrycia, wiesz, ale nie zrobię tego, bo jeszcze uderzy ci do głowy. - Drob- ne, delikatne łyczki gorącej herbaty. - Powiedz mi, co w niej by- ło takiego? - Ona nie może mówić. - Myślałem, że u was mowa to cecha wrodzona, jak lewo i praworęczność i sposób, w jaki potraficie radzić sobie z mate- riałem genetycznym. - Nie zawsze. - Smętna, smętna mała Matinde. Wydaje mi się, że masz chrapkę na tę małą. - Drobna, zadbana dłoń wyprysnęła do przodu, niczym mały ptak i schwyciła żuchwę Matinde. Drobny mężczyzna uśmiechnął się. - Matinde, to że się śmieję, żartuję i popijam herbatkę, wino i spożywam smaczny posiłek w miłym otoczeniu, nie oznacza wcale, że możesz być wobec mnie bez- czelna albo zbyt poufała. Jesteś ładna i cwana, ale jesteś niczym, Matinde. Niczym. Jesteś wolno unoszącymi się komórkami w ciele narodu, ciele, które my potrafimy kontrolować i którym możemy manipulować, tak jak nami kieruje dusza. Rozumiesz? To dobrze. A teraz dopij tego kretyńskiego drinka i nie mówmy już o tym. Wydawało się, że zawsze, kiedy wchodziła do pokoju, padał deszcz. Ulewny, zimowy deszcz, spływający strugami po szybach. Ulewny, zimowy deszcz rzucający falujące cienie na śpiących w łóżkach: tluściocha śniącego o ostrym, drapieżnym seksie, chudego, który śnił o plugawej, gniewnej przemocy, wielkiego, który zwinięty w kłębek śnił sny pełne okrucieństwa i tę, która stale mamrotała pod nosem i śniła o lataniu, spadaniu, ucieka- niu i ściganiu przez jakąś wielką, żarłoczną, bezlitosną istotę, której nigdy nie widziała, a która nigdy nie zaprzestawała pogo- ni. Śnią w deszczowym świetle, ręce najeżone igłami kroplówek, głowy otoczone falującą aureolą organików. Cienie deszczu na ich skórach - mijając ich, Matinde dotykała ciał zwinnymi, zręcznymi dłońmi. Były teraz nagie, oskórowane, te dłonie, któ- re sprzedał jej drobny mężczyzna. Teraz nie musiała już uda- wać. Klekocące czarne dłonie musnęły kosmyk włosów, dotknęły ręki. - Pewnego dnia, Mathembe. - Deszczowe cienie pojawiły się na jej twarzy, kiedy uklękła obok materaca. - Kiedy zdobę- dziemy pieniądze, a ja odzyskam swoje dłonie. Cii, cii, spokoj- nie, siostro. Masz tu coś, po czym będziesz dobrze śniła. - Igło- palec wysunął się, smukła, stalowa erekcja. Z czubka spływał płyn. Jeszcze jedna kropla deszczu. Nawet już nie krzyknęła, kie- dy Pan Igłopalec zabierał się do dzieła. - Musimy wejść głęboko, Mathembe. Przykro mi, ale oni tego właśnie chcą, a skoro tak, muszą to dostać. - Patrzyła na deszcz, spłukujący jej wszystkie nadzieje, łzy i zatroskania. - Szczęściara z ciebie, dziecino, móc prześnić swoje życie - powiedziała, ale tylko z powodu tego upo- rczywego, padającego na wszystko deszczu. - Któregoś dnia ku- pię sobie zimowy płaszcz - stwierdziła i wysłała swe palcomacki poprzez skórę Mathembe i pod obrzeżami jej czaszki, przez jej sny, do pokładu wspomnień. - Zaoszczędzę i kupię go sobie za własne pieniądze, będzie tylko mój. Mój. No, to co masz dla mnie dzisiaj? Deszcz, naturalnie, deszcz. Kłótnia w deszczu z pozbawioną korpusu głową w pękniętym garnku pełnym organików, przed kawiarnią M'zan Be. Matinde zagwizdała przez wydęte usta, jak żebraczka lub kelnerka, gdy dostają zbyt niski napiwek. Głębiej. Głębiej. Aromatyczna, piżmowa woń seksu, świerzbienie w powie- trzu, w ciepłych, jak matczyne łono objęciach liści i gałązek, bli- ska obecność brzydkiego, uśmiechniętego chłopaka. - Świetnie, siostro, ale Diyame, o tam, robi to lepiej. Ból, Mathembe. Rań mnie. Chcę poczuć Izy. Głębiej. Głębiej. Trzask, plusk. Monomolekularny drut w rękach kata, ciało staczane do rzeki, obracane prądem, niesione, bezgłowe i przy- kurczone, do Starszego Morza. Naszyjnik odciętych głów, zdo- biący tępe dziobnice barek rzecznych, otwarte usta, korzeniaki orzące fale. Krzyki dzieci, milczenie matek. Gniew mężczyzn — zniewieściałych, wyjałowionych, wykastrowanych przez historię - silniejszy, bardziej przyprawiający o mdłości niż woń kału, ropy i głodu. Matinde syknęła przez zęby, gdy eidetyczne obrazy wezbrały w jej umyśle. Molekuła po molekule nerwołącza infiltrowały du- szę Mathembe. Ogień. Jedna półkula świata stoi w płomieniach. Rzeka peł- na refleksów ognia. Krzyki umierających budynków. Śmigłowce furkocące jak stare kobiety nad stosem pogrzebowym. Uciekać. Uciekać. I ogień goniący ją, doganiający, przeganiający, pochła- niający całe ulice, przekraczający jednym susem całe bulwary, przemykający po dachach. Głębiej. Głębiej. Płatki popiołu spadające na uniesione ku górze twarze. Pa- rada kości, kamieni, łachmanów i kawałków strzaskanego heł- mu. Blondyn w czerni wyjący w obcym języku. Czarny behemot wywrócony przy pluskającej łagodnie fontannie. Uderzenie, uścisk i pęknięta maska. Bogowie walczący na ulicy, nie lepsi niż piekielnicy od Widmowych Chłopców. - Niezłe, siostro, ale za mało krwawe. To musi boleć, ema- nować ból, który omal cię nie zniszczy, który wypali cię do ko- rzeni, który przeniknie cię do szpiku kości, który wypala glebę tak głęboko, że miną całe lata, zanim cokolwiek zdoła na niej wyrosnąć. Przewrócony stół, pokryty czarnymi hieroglifami, spadające pojemniki na przyprawy, słoje z herbatą zawieszone w powie- trzu. Mężczyzna z opadającymi na oczy włosami i wielkimi, bez- użytecznymi dłońmi, a obok niego piękna, bardzo piękna ko- bieta. — Kto to jest, Mathembe? No dalej, mała, idź za ciosem. Po- każ mi więcej. Ślepe, delikatne macki drgnęły. - No, dalej, Mathembe, pokaż mi tych, co cię skrzywdzili, tych, którzy zostawili cię okaleczoną i zakrwawioną. Pokaż mi złamane serce, pokaż mi zranione uczucia. Twarze i wspomnienia śmigające w jej umyśle jak kartki z modlitwami na patyczkach błagalnych. Wizja mężczyzny stoją- cego na oświetlonym blaskiem gwiazd nabrzeżu, z dłońmi za głową. Łoskot bębnów, złożone rytmy gitar. Chwila doskonało- ści, chwila, gdy po raz pierwszy poczuła, że jest zakochana. Po- suwająca się ostrożnie, krok po kroku, Matinde porzuciła men- talne osłony. Za nim - wyszeptała w przestrzeniach czaszki Ma- thembe. Stadion sportowy. Centralny owal zarośnięty drzewami. Po- szukiwania wzdłuż kolejnych rzędów; systemy obronne Matinde walczyły z potężnymi falami niepokoju i antycypacji. Od jedne- go końca rzędu do drugiego i nagle jego cień przesłania pro- mienie słońca wpadające pomiędzy liście. Wstecz. W głąb. Wspomnienia odpłynęły ze zbezczeszczonego stadionu Bu- jumbura, wysoko, ponad lasami i wzgórzami, by skupić się na skraju stromego zbocza spływającego w dół, ku dachom domów schludnej, prowincjonalnej osady. Dlaczego mężczyźni znajdo- wali się po jednej, a kobiety i dzieci po drugiej stronie drogi? Dlaczego żołnierze ich popychali, czemu zmuszali męż- czyzn, aby weszli do transporterów opancerzonych? Dlaczego ta mała kobieta biegła na łeb, na szyję w dół zbocza, w kierunku dachowych ogrodów schludnej, pięknej osady? Dlaczego ten żołnierz ukląkł i co krzyczał? Czy to jej serce biło tak mocno, czy może Mathembe? Nie pamiętała, kiedy ostatni raz zaczerpnęła oddechu. Jedną po drugiej zwolniła emocjonalne zapory, by posmakować wspo- mnień. Mathembe, kto to jest? Poczucie winy uderzyło Matinde jak zabójcza fala, przenik- nęło przez inne obszary, jak pięść miażdżąc ją, druzgocząc, dła- wiąc, ciskając otępiałą i bezbronną w głąb kalejdoskopu wspo- mnień. Płonące truxy, szalejące na ulicy. Deszczowe poranki w cie- płej i bezpiecznej pracowni. Drzewa na stadionie Bujumbura - dziesiątki, setki, tysiące rzędów. Mężczyzna uśmiechający się do kogoś podczas leśnego pikniku, unoszący do swego towarzy- sza plastikową butelkę wina w geście salutu. Cuchnąca, przepeł- niona lękiem ciemność. Ona sama, niesiona na silnych, mę- skich ramionach, leśnymi ścieżkami, pośród mroków wieczoru, rozświetlanych migocącymi biolampami. Mężczyzna stojący nad jej łóżkiem, patrzący w dół, głos, ale nie jego: Sądzisz, że ona kiedykolwiek przemówi?, przeczący ruch głowy. Trzydzieści sie- dem drzew, stojących rzędem pod długim, osmalonym ogniem murem. Trzydzieści siedem drzew. Trzydzieści siedem drzew. Wyrzuty sumienia. Poczucie winy znów zaatakowało Matin- de; usiłowała stłumić opór, ale jej emocjonalne systemy obron- ne zostały obrócone w perzynę. Krzyknęła z bólu, wyrywając końcówki z głowy Mathembe. Żółta, gęsta posoka ściekła z poła- manych kikutów po jej rękach. Ból, jaki czuła, był niczym w po- równaniu z miażdżącym, przytłaczającym bólem sumienia. - Rany, Mathembe. Czemu to sobie robisz? - Skrzywiła się, zaciskając i rozluźniając poranione dłonie. - Wybaczyłabym ci, znam ludzi, którzy mają inne zastosowanie dla twojego poczu- cia winy. Przykro mi, że muszę to robić. Może, gdybym ci wyba- czyła, ty wybaczyłabyś mnie? Na jej lewej dłoni, dłoni Proklamatorów, błysnął w świetle drugi igłopalec z mleczną kropelką na ostrym czubku. - Śnij dobrze, siostro. Może, jeśli będziesz śniła dostatecz- nie dobrze, zdołasz sama sobie przebaczyć - powiedziała wbija- jąc igłę, ale sama nie wierzyła we własne słowa. Deszcz ciągle padał. Ubrana w plastikowy płaszcz przeciw- deszczowy Matinde wyszła po zakupy i z sakiewką pełną mózgo- plantów zajrzała do restauracji nad zatoką, gdzie drobny męż- czyzna z wielkimi koneksjami dał jej kilka rzeczy. Przede wszyst- kim jednak poszła do kafejki M'zan Be, gdzie siedziała, siedziała i siedziała przy swoim stoliku pod ścienną świątynią, patrząc na strugi zacinającego zimowego deszczu i paląc imperialne skręty, które dał jej drobny mężczyzna, ponieważ wprawiła go w dobry nastrój. Małpy siedzące przez cały dzień w holu hotelu Nowa Si- rikwa grały w fili, uśmiechały się i ryczały słuchając radosnych didżejów, wymieniając między sobą komentarze na temat jej eskapady. - Znów wychodzisz? - Deszcz, wiecie? Ten ulewny, cholerny deszcz, on na mnie działa, wiecie? Małpy wzruszyły ramionami. Lubiły deszcz. Ale dla nich nie było w pokoju na drugim piętrze nic, przed czym by się musiały ukrywać w najciemniejszych zakamarkach kafejki M'zan Be. Co- raz trudniej było się zmusić, żeby wejść do tego pokoju. Nawet właściciel słyszał już skargi (o czym nie omieszkał wspomnieć, choć rzecz jasna nie bezpośrednio) na dobiegające z pokoju ha- łasy. - Co robisz tej dziewczynie? - spytały małpy, mając brudne myśli, i zmitygowały się dopiero na widok łez w oczach Matinde. Kiedy wreszcie weszła do pokoju, by zaaplikować dziewczy- nie codzienną dawkę halucynogenów, wymienić kroplówki, opróżnić worki i zabrać mózgoplanty od śniących z jej stajni, stwierdziła, że przez kilka minut stała w otwartych drzwiach, a jej zwinne, wprawne, kosztowne dłonie zacisnęły się w czarne pięści, błagając: Proszę, proszę, już dość, dość, przepraszam, proszę, przestań wreszcie płakać. Raz ujęła w swoje zwinne, wprawne, drobne dłonie podusz- kę z traw i przyłożyła do twarzy płaczącej dziewczyny. Nie wie- działa, że dociska ją w dół, dociska z całej siły, mocno, równo- miernie, beznamiętnie, aż w pewnej chwili płacz ucichł, a gdy zobaczyła, co zrobiła, przerażona własnymi możliwościami, ucie- kła do swego świętego miejsca w kafejce. Nawet tam, o północy, kiedy właściciel krążył po sali, szturchając leniwe krzesła, aby się złożyły, a księżyc przesłaniały gęste, deszczowe chmury, nawet wtedy słyszała jej płacz. Przenikał jej drżące dłonie, docierał do wnętrza duszy. Te fragmenty niej, które pozostawiła wewnątrz Mathembe Fileli, były przewodnikiem energii emocjonalnej, którą obudziła Panem Igłopalcem i jego środkami psychotropo- wymi. Dręczyło ją rozdzierające poczucie winy. Dręczyło ją za dnia, kiedy załatwiała swoje sprawy w Kilimambasie, ale zwłasz- cza nocami, w wygodnym apartamencie, gdzie szyby okien zale- wały strugi deszczu. - Sęk w tym, że to nic nie warta emocja - stwierdził drobny mężczyzna, popijając ziołową herbatę przy stoliku z widokiem na lodzie rybackie, kołyszące się na falach po przepłynięciu wo- dolotu. - Faktycznie, ma się rozumieć. Bo jako towar rynkowy okazuje się bardzo zyskowna. Szczere, dobre poczucie winy jest w tym sezonie przysmakiem w całej stolicy. Wydaje się, że dzięki temu mogą w intymności własnych snów zaznać pewnego rodza- ju ekspiacji. Kto ich tam wie? - Drobne wzruszenie ramion. - Tak, wydaje mi się, że powinniśmy pójść z tą małą na całość. Trendy rynkowe pojawiają się i znikają, musimy zarobić na niej jak najwięcej, póki się sprzedaje. Spojrzał na opatrzone nalepką biotowaru plastikowe pudeł- ko, leżące pomiędzy nimi na stole. - Nie, naprawdę nie wydaje mi się, abym mógł zakończyć naszą małą współpracę, Matinde. Jesteś dla nas zbyt cenna w swoim obecnym stanie. Zamknął wieko pudełka, wewnątrz którego znajdowała się para odciętych dłoni, zabezpieczonych w gęstym, konserwują- cym żelu. Od pierwszej chwili, kiedy ujrzała go w kafejce M'zan Be, wiedziała, że go zna, choć nie potrafiła sobie skojarzyć, gdzie się poznali. Zachowywała się ostrożnie, aby nie zauważył, że mu się przygląda, ale widać nie wyszło jej to najlepiej, bo podszedł do jej stolika, pewny siebie, z bronią w kaburze na udzie, z pro- miennym uśmiechem i dobrymi manierami (dla ludzi uzbrojo- nych dobre maniery są regułą, na którą mogą sobie pozwolić). Czy miałaby coś przeciwko temu, żeby się do niej przysiadł? Absolutnie. Po drugie, w postępowaniu z uzbrojonymi ludźmi należy, tak jak oni, zachowywać dobre maniery. Czy mógłby zaproponować jej szklaneczkę wina? To bardzo uprzejmie z jego strony. Okropna dziś pogoda, nieprawdaż? Rzeczywiście okropna. (Piramida myśli: ona myśli, że on myśli o tym, że ona myśli o tym, że on myśli o tym, że ona myśli tak; prezentował się całkiem nieźle w swoim oszałamiająco barwnym kombinezonie bojowym, dość pospolitym co prawda, szorstkim, ale urzekającym, i czy nie był nad wyraz śmiały i zu- chwały, decydując się przybyć tutaj ze swoimi kumplami, uzbro- jony i niebezpieczny, niejako pod okiem władz miasta - czy ktoś spróbuje nas zatrzymać? — ale nie dlatego tak mu się przygląda- ła, choć zdawała sobie sprawę, że o tym nie wiedział.) Niezbyt dobry rocznik. Ale od wojny nic nie jest już takie, jak było, prawda? Prawda, pijała już lepsze. Tak, od wyzwolenia nic już nie jest takie samo. Czy często tu przychodzi? Tak. Codziennie. (I przez cały czas: Znam go, znam go, znam go). Czy przyjdzie jutro? Przesiadywała tu praktycznie całymi dniami. Czy uczyniłaby mu ten zaszczyt i zjadła z nim jutro obiad? (Niezdolna odmówić komukolwiek, niezależnie od jego po- ziomu dobrych manier): Tak, z przyjemnością. Zagadana i umówiona z piętnastolatkiem na randkę. Czuła odrazę wobec samej siebie. Ale znała go. Znała. I nagle, dzięki jednej ze sztuczek mentalnej gimnastyki, które sprawiają, że wiesz co, jak, kiedy i gdzie, przypomniała so- bie, skojarzyła, zrozumiała, skąd go zna. Chłopiec obracający się w złym towarzystwie. Chłopiec siedzący przy szaleńczo przekrzywionej fontannie, trzymający w dłoniach pękniętą maskę. Chłopiec, który wysta- wał na rogach ulic, dopóki którejś nocy nie upomniała się o niego historia. Chłopiec zgięty wpół pod brzemieniem hańby, upokorzony na ulicach Ol Tok. Chłopiec, który miał już dość słów, który pragnął toczyć prywatną walkę po swojemu, wypracować sam dla siebie zbawie- nie lub potępienie. Chłopiec na drogiej, zarzecznej kurtce: Czy widzieliście tych ludzi? Tylko w nocy w pokoju panowała cisza, choć strugi deszczu nieprzerwanie spływały po szybach i załamywały uliczne światło w nieomal rzeczne delty i kanały. Tylko nocą mogła wchodzić do pokoju, ponieważ nocą oni spali w nagości snów. Uklękła przy materacu, na którym leżała Mathembe, podłą- czona do banku organików, które karmiły ją, odsysały kał i mocz, i otworzyła granice mrocznych krain jej umysłu, by wy- puścić rwącą strugę nierzeczywistych snów, wysączyć te sny z jej głowy i nagrać na rejestratory mózgoplantów. - Siostro... W pobliskim domu przy dźwiękach radia kłóciła się para kochanków. Była to pora, kiedy każda piosenka brzmi smętnie, ale dobrze. Ujęła w dłonie głowę Mathembe i potrząsnęła, my- śląc o łzach. - Siostro, tak mi przykro. Weszłam zbyt głęboko. Zostawi- łam w tobie zbyt wiele z siebie i zbyt wiele z ciebie w sobie. Wy- rzuty sumienia? Wiesz, chyba teraz już rozumiem, co ci zrobi- łam. Przepraszam. To na pewno zbyt mało powiedziane, ale je- dyne, co przychodzi mi teraz do głowy. Dziewczyna musi jakoś na siebie zarabiać? Jasne. Ale jest życie i życie. - Uniosła wzrok zaskoczona, podejrzliwa. Odkąd podjęła decyzję, każdy hałas wydawał się jej podejrzany. — Widzisz, nie mogę pozwolić, aby się zorientowali, że ja to zorganizowałam. Oni szybko wpadają w gniew i niechętnie wybaczają. I mają władzę. I mnie. Dlatego - tu zwróciła się do innych śniących - wybaczcie mi proszę, ale lepiej jest uratować jedną i skazać na potępienie całą resztę, niż gdyby to miało spotkać wszystkich. Następnie poszła do swego apartamentu i przetrząsnąwszy szafy z ubraniami kupionymi jej przez drobnego mężczyznę, wy- brała najdroższą i najbardziej seksowną kreację. Rozłożyła ją na łóżku i położyła się obok, a rankiem przebrała się i poszła na spotkanie z Hradu Fileli. Dwadzieścia cztery tysiące ennów. Tyle zapłacił drobny mężczyzna inżynierom tkankowym z Kuwery, aby zrobili dlań dwóch ochroniarzy. Dwanaście tysięcy od sztuki. A żaden z nich nawet nie poderwał się z fotela, kiedy członkowie Czynnej Ko- mórki Bojowej Prefektury Kilimambasa oknami i drzwiami wdarli się do hotelu Nowa Sirikwa. Ich superszybki refleks za- wiódł, dłoniom zabrakło dobrych trzydziestu centymetrów do ukrytych kabur, gdzie trzymali swe zaskakująco potężne pistole- ty-cacuszka, kiedy w ich szyszynki wycelowano głowice emisyjne dwóch (na głowę) neuroskramblerów. Jedyny zły interes, jaki zrobił drobny mężczyzna. Billi Bi, właściciel, zastygły z palcem zawieszonym w powie- trzu nad przyciskiem alarmowym uznał, że żaden z napastników nie mógł mieć więcej niż szesnaście lat. A wtedy pojawił się ich przywódca, z wyglądu jeszcze młodszy, i na czele uzbrojonych nastolatków, z zatrważająco dorosłym opanowaniem wszedł po schodach na drugie piętro. Zupełnie jakby podczas którejś z za- baw do wnętrz dzieci przesączyła się osobliwa esencja dorosło- ści, tworząc jej groteskową parodię. - Moja siostra, gdzie ona jest? Matinde wyjęła już igły, wyjęła rurki, odłączyła końcówki. Na jeden ruch palca dwaj Wojownicy podźwignęli Mathembe. Kolejny władczy ruch i Matinde została wyprowadzona na kory- tarz. Trzeci ruch palca. Wojownicy Losu przemierzając pokój, przechodząc od łóżka do łóżka, uśmiercili wszystkich śniących, strzelając im w prawe oko, zabili wszystkich: i tego, któr 0 seksie, i tego od przemocy, i tego od dziecięcej niewinności, 1 tę od latania, spadania, ucieczki i pościgu. W gardle Matinde zamarł nagły krzyk. Zimna czarna lufa zmysłowego/podniecającego/zabawnego/zabójczego pistoletu wkręciła się boleśnie w jej prawy oczodół. Hradu Fileli przyglą- dał się jej długo. Powoli uniósł piawy palec wskazujący: Pamię- taj! A potem zniknął, zbiegając głośno po schodach i jednym ruchem palca odwołując uśmiechniętych uzbrojonych w skram- blery nastolatków strzegących dwóch małp - szybko, szybko, szybko, na ulicę, w deszcz - krople deszczu skrzące się, tłuste na lufach broni - w górę wzgórza, w górę stromego zbocza, do obozu. Hradu zostawił głowę i jednego ze swoich mężczyzn — tak to już jest, że chłopcy nazywają siebie „mężczyznami", a mężczyźni ich „chłopcami" - by strzegli jego siostry, a sam wraz z pozosta- łymi wybrał się na drugą stronę granicy, na zabijanie. Wiatr z północy przywiódł ze sobą pierwszy zimowy śnieg, płatki wiro- wały w powietrzu, ale w zetknięciu z błockiem roztapiały się w mgnieniu oka. Zbyt czyste jak na ulice i chodniki obozu Kili- mambasa. Gdy wyruszyli w drogę, pnąc się między chatami i sza- łasami po zboczu wzgórza, systemy maskujące ich kombinezo- nów bojowych wirowały drobinami bieli. Mężczyzna pozostawiony przez Hradu był pryszczatym pięt- nastolatkiem; sarkał i pienił się, mamrocząc przez ledwie zmu- towane struny głosowe, dając wyraźnie do zrozumienia, że wo- lałby raczej wziąć udział w wypadzie i zabijaniu, niż opiekować się sztywną, nieprzytomną eks-dziwką i jej na wpół martwym dziadkiem. Kiedy się dowiedział, że głowa przebyła rzekę wraz ze ślepym żołnierzem, wówczas z typowym dla nastolatków na- maszczeniem i rozkoszą opowiedział szczegółowo, jak zrzucił martwe ciało ze zbocza na skraju obozowiska i jak ono wówczas wyglądało. - Wiesz - powiedziała głowa, a bezradność podwoiła jej wściekłość - jesteś najbardziej plugawym małym łajdakiem, ja- kiego spotkałem w swoim długim życiu. Niech mi Bóg wybaczy to, co teraz powiem, ale z ogromną przyjemnością ujrzałbym, jak jakiś gruby Proklamator rozwala ci bebech, tak żeby wypły- nęły zeń wszystkie flaki. Chłopak roześmiał się, głośniej i dłużej niż powinien. Na trzeci dzień Mathembe leżąca w łóżku jęknęła, długo i rozpaczliwie, i choć rzucała się i przez resztę dnia szarpała krę- pujące ją więzy, pierwszy krok został już zrobiony. Tego samego dnia Hradu wrócił z wypadu na teren Kraju Boga. Wydawał się tak posępny i niebezpieczny, z tym śniegiem topniejącym na je- go ramionach, że głowa lękała się powiedzieć mu o pojękiwaniu Mathembe i że podobnie jak noc, która po swych najmroczniej- szych i najciemniejszych godzinach przeradza się w poranek, ona także zawróciła ze swej wędrówki po zakamarkach własnej duszy i wyruszyła w drogę powrotną do domu. Ale wtedy Ma- thembe znowu jęknęła i nawet Hradu, pogrążony w głębokim zamyśleniu, usłyszał w tym dźwięku bezgłośną nutę, która rozle- ga się, gdy samolot zaczyna podchodzić do lądowania albo gdy znajdując się na pokładzie Świętego Statku, otoczony kilometra- mi koncentrycznych muszli biostruktur, mimowolnie wiesz kie- dy, w której konkretnie chwili przeniosłeś się z jednej galaktyki do drugiej. Ten bezgłośny dźwięk przeniknął go, przeszył ko- kon posępności, który sprawiał, że wydawał się starszy i bardziej zdesperowany niż był w rzeczywistości. Poruszając się szybko i bezszelestnie, paroma ruchami skrę- tonoża przeciął krępujące Mathembe więzy i zaczął rozmasowy- wać dłonie i stopy, by tchnąć w nie życie. — Mamy jeszcze przed sobą długą drogę. — Spojrzał na gło- wę, a ta, choć raz już umarła i nie powinna lękać się praktycznie niczego, przeraziła się. Nie ma nic straszniejszego od własnego szaleństwa. — Ten chłopak, którego tu zostawiłem. Mogę kazać go za- bić, jeśli chcesz. Rankiem Mathembe podniosła się do pozycji siedzącej. Przed południem dawała już pierwsze znaki rękoma. Wieczo- rem zdołała, przytrzymując się ścian, przespacerować się we- wnątrz szałasu. Tej nocy bała się zasnąć, błagała Hradu, głowę, kogokolwiek, aby przy niej czuwał, godzinkę, dwie, do świtu. Hradu siedział przy niej. Nie mógł z nią spacerować, ponie- waż był Wojownikiem i miał swoją dumę, ale czuwał przy niej w nocy. Nie rozmawiali. Radowali się obustronnym, wyrazistym milczeniem. W tej ciszy Mathembe dowiedziała się o swym bracie znacz- nie więcej, niż mogłoby to wyniknąć z jego wyjaśnień. Był czło- wiekiem, który utracił swoje korzenie, swoje fundamenty, teraz unosił się swobodnie, napędzany własną mocą i władzą. Gdzieś w dżungli jego motywacji, dżungli prywatnej wyobraźni, utracił swój prosty gniew i frustrację, które eksplodowały zeń jak zarod- niki, jak milion sporów, tamtej nocy, gdy rozłupała go na kamie- niu swojego milczenia. Tamtej nocy, kiedy spłonęło miasto. Ten prosty, prawy gniew stał się wściekłością dla samej wściekłości; Hradu wybrał się, by zabijać, ponieważ był wściekły, choć nie pamiętał już, dla- czego. Był przerażającą istotą. Mathembe nie mogła go polubić. Nie wiedziała nawet, czy potrafi go pokochać. Ale w końcu jej cisza okazała się silniejsza, jak zawsze zresztą, i przed świtem, gdy głowa pochrapywała obrzydliwie w jwoim garnku, a przez drzwi wpadały krople zacinającego deszczu, opowiedział jej o tym, czego nie wiedziała, co zrobiła z nią Matinde, rzecz jasna nie powiedział tego wprost, posługiwał się półsłówkami, niedo- powiedzeniami i aluzjami, bo choć teraz zdawał sobie sprawę, że siostra nie darzy go sympatią i nie może go pokochać, nadal ją lubił i nie chciał, by źle o nim myślała. Pojął, że oczyściła swój organizm z narkotyków, kiedy obo- zowisko poczęło budzić się do życia, z odczuciem zaskoczenia na widok jasności światła odbitego od zwałów spadłego w nocy śniegu, gdy sięgnęła po pióro i napisała na przezroczystym, po- rysowanym plastikowym dachu: Matinde? - To dziwka. Nic jej nie jesteś winna. Zaciśnięta pięść: Upór. - Zostaw ją. To szumowina. Jak oni wszyscy. Plugawe łajda- ki, alfonsi zza rzeki. Pasożyty. Znów zaciśnięta pięść. I zaraz potem ten gest, którego Hra- du nigdy nie nauczył się tłumaczyć: Ty tak bardzo się od nich różnisz? Po jednym zaledwie dniu mężczyźni zaczęli się niepomiernie nudzić; gotowi do dalszego działania biegali wokół Hradu, czeka- li na skinienie jego palca, na sięgnięcie po broń. Szwendali się po obozie i wydawali się zadowoleni, gdy starsi od nich mężczyźni schodzili im z drogi, a dzieci pierzchały w popłochu poprzez śnieżną breję. My stanowimy prawo - mówili każdym buńczucznym stąp- nięciem. — My, ubrani w modne importowane buty sportowe, w teleokularach, ze wspaniałą bronią, stanowimy prawo, jedyne prawo reagujące na każdą waszą myśl, każdy czyn, każde słowo i każde działanie. Nie policja. Nie wojsko. Nie biuro przesiedleń- cze. My. My sami. Ale Hradu nie zachowywał się dumnie ani buńczucznie. Szedł między swymi ludźmi mały i osamotniony; nawet pośród nich Mathembe nigdy nie widziała czegoś równie przerażające- go jak on, w owej chwili idący powolnym, powłóczystym, samot- nym, leniwym krokiem. Nie odezwał się słowem, kiedy Wojowni- cy wpadli do wnętrza hotelu Nowa Sirikwa przez świeżo odhodo- wane drzwi i okna. Nie odezwał się słowem, gdy dwie małpy u drzwi ponownie zostały zatrzymane z rękoma w pół drogi do podramiennych kabur (dwanaście tysięcy od sztuki i dwukrotnie w jednym tygodniu okazało się, że były to pieniądze wyrzucone w błoto). Pozwolił, by jeden z jego zastępców zapytał właściciela o Matinde. Nie odezwał się nawet, kiedy weszli po schodach i po- konawszy korytarz odnaleźli drobnego mężczyznę, smakosza zio- łowej herbaty, w towarzystwie kilku jego przyjaciół. Wymierzono z jednej strony wyrafinowane wyrzutnie pocisków naprowadzają- cych, z drugiej neuroskramblery i miotacze strzałek. - Przypuszczam, że nie jest to wizyta towarzyska - odezwał się drobny mężczyzna. Hradu uśmiechnął się lodowato i postukał kciukiem o kciuk. - W tym kraju szczytem złych manier jest przychodzić do przyjaciół z pustymi rękoma - odezwał się. - Matinde. Chcieli- byśmy ją zobaczyć. Zamienić z nią parę słów. A potem sobie pój- dziemy. - Ach - mruknął drobny mężczyzna. - Z tym mogą być pewne trudności. Matinde, o czym niewątpliwie wiesz doskona- le, okazała się niewdzięczną i niegodną naszego zaufania pra- cownicą. - Mam nadzieję, że może przyjmować gości - rzekł Hradu. — Nie chciałbym, aby się okazało, że przyszedłem tu na darmo. - Och. Matinde żyje i ma się dobrze. Doskonale. Nie ze- rwaliśmy z nią umowy o pracę, ale przenieśliśmy, rzec by moż- na, na inne stanowisko, do innego sektora prowadzonej przez nas działalności. - Moja siostra bardzo chciałaby ją zobaczyć. - Twoja siostra? Ach, ta dama z niezwykłymi snami. Oczywi- ście. Wybacx 'sz Matinde, że może nie jest tak impulsywna i żwa- wa jak zazwyczaj. Mathembe przecisnęła się obok drobnego gładkiego męż- czyzny i weszła do pokoju. To coś zajmowało prawie całe pomieszczenie. Wyglądem przypominało trąbę. Pulsujące i wydymające się zwoje rur i or- ganików układały się w kształt wielkiego dzwonu. Z ciała. To coś zrobione było z nagiego, zroszonego potem ciała. Kiedy Ma- thembe przyjrzała mu się uważniej, zaczęła dostrzegać szczegó- ły. Małe, bezużyteczne ręce, palce przylepione płasko do podło- gi. Chude, ogarnięte atrofią nogi jak skrzydła zamarzłego pod- czas zimowych mrozów pisklaka. Zdeformowana twarz, nozdrza rozciągnięte w długie szpary, uszy, drobne płatki chrząstek w miejscu, gdzie szczątkowa głowa łączyła się z bryłą pulsujące- go, pożylkowanego ciała, usta jak jelitowaty węzeł przetworni- ków syropu. Oczy. A kiedy ujrzała to wszystko, zrozumiała. Pojęła podniece- nie, z jakim mężczyźni będą wchodzić do tego pokoju i zbliżać się do tej istoty, zrzucając po drodze kolejne elementy odzienia, a wraz z nimi pojęcia dobra i zła - dopóki nie staną przed nią - nadzy ciałem i duchem; zdała sobie sprawę, jak będą drżeć, gdy to rozchyli wargi, a oni w przypływie pełnego zmysłowego otwar- cia i namiętności zostaną wessani w głąb pulsującego sromu, by doświadczyć tak pełnej rozkoszy seksu, jakiej nigdy dotąd nie za- znali w żadnym innym związku. Wessani głęboko w miękką cie- płą ciemność, ukojeni, kochani. Oczy dostrzegły Mathembe. I pociekły z nich łzy. W sercu Mathembe wezbrał mroczny, palący do żywego gniew. Rzuciła się na drobnego, uśmiechniętego mężczyznę; jej palce zakrzywiły się w szpony. Wojownicy Losu schwycili ją wprawnie i przytrzymali. — Pani brat i ja rozumiemy się nawzajem, choć napsuł mi trochę krwi, kiedy, że tak powiem, definitywnie zamknął mój in- teres sprzedaży snów - stwierdził drobny mężczyzna. - Teraz wi- dzę jednak, iż jest to człowiek o ogromnym przywiązaniu i lojal- ności wobec rodziny i jestem w stanie to zrozumieć. Bądź co bądź, wzajemne zrozumienie jest podstawą wszystkich udanych interesów. Matinde ma do spłacenia pewien dług. A że nie po- siada własnych dochodów, aby móc uregulować tę należność, zmieniliśmy nieco jej naturę. Przywrócimy ją do poprzedniej postaci, gdy odsłuży, co się nam należy. Proszę zrozumieć. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Jesteśmy ludźmi interesu. To wszystko. Pani brat to rozumie. Mathembe splunęła na niego. Długa, lepka, kleista strużka plwociny ściekła mu po twarzy na połę drogiego, szytego na miarę garnituru. Ale drobny mężczyzna tylko się uśmiechnął. Uśmiechał się pobłażliwie, podczas gdy Hradu i jego mężczyźni wyprowadzali Mathembe z hotelu. * * Śnieg jest jednakowy. Podobnie jak każdy pochmurny, sza- ry, śnieżny dzień, przygnębiający, deprymujący, rozjaśniony żół- tym, osobliwym z powodu samego śniegu światłem lamp. Cząst- kowe serce śnieżycy pęka na miliardy odłamków, a każdy z nich jest inny, każdy jest unikalny, wirując nieustannie wokoło prze- noszą nas w bezczas, gdy całymi dniami moglibyśmy wyglądać przez szyby, obserwując spadające płatki, zahipnotyzowani fak- tem, że nie ma dwóch jednakowych. A potem zima staje się two- ją przyjaciółką, nie ma innej pory mogącej się równać bezgło- śnemu misterium śniegu, mógłbyś siedzieć przy oknie aż do zmroku, a nawet potem, już przy świetle lamp, w df lszym ciągu patrzeć na padający śnieg i zastanawiać się, ile płatków musi spadać z nieba, kiedy nie patrzysz, w ciemności, w ciszy, na zie- mię wokoło, bliżej i dalej, zaścielając cały kraj, zasypując cały świat, i wiesz, że niezależnie od tego, jak potoczą się koleje twe- go życia i gdzie ostatecznie trafisz, kiedy znowu ujrzysz śnieg, powrócisz w myślach do tej intymnej chwili, podniosłej radości wywołanej obserwacją padającego śniegu w towarzystwie twojej przyjaciółki, zimy. Cholera. Jest ci ciepło, wygodnie, od zimy oddzielają cię grube szyby, są światła, ogień i butelka, nad głową masz dach, wokoło ściany, tylko kilka kroków dzieli cię od wygodnego, miękkiego łóżka. Wówczas bardzo łatwo jest nazwać zimę przyjaciółką. Ale ona nie jest niczyją przyjaciółką. Te grube ściany i dach... Wystarczy, że je usuniesz i zastąpisz płachtami plastiku, przeciekającymi w miejscu źle zespawanych złączy. I to cieple łóżko z kimś gorą- cym, kto podzieli się z tobą swoim ciepłem - zastąp je połówką, materacem albo kocem rozłożonym na gołej ziemi. Zabierz światła, ogień, dającą radość butelkę - tu zawsze jest wilgotno, bardzo, bardzo wilgotno, ogień daje dym i prawie żadnego cie- pła. Jasnokule są małe, mętne i niemrawe - zimno nie wpływa najlepiej na ich metabolizm. Okno, przy którym siedzisz i testu- jesz teorię chaosu - rozbij je, wykop, potłucz na milion kawał- ków, wśród których nie będzie dwóch jednakowych. Niech wiatr wdzierający się do twego domu zasypie go śniegiem, niech się stopi i utworzy kałuże na podłodze, niech przez zwisającą w strzępach płachtę drzwi wpływa do środka cuchnąca woń mo- czu i fekaliów. Zima w obozach nie jest przyjaciółką. Zima zabija. Hradu samotnie dotarł do wschodniej bramy obozu, zoba- czyć, jak odchodzą. Sam. Bez swoich ludzi. Bez broni. Bez napu- szenia. Otulił się szczelniej fałdami targanego podmuchami wiatru wojskowego, imperialnego polipłaszcza. Człowiek, które- go zabił, żeby go zdobyć, był znacznie od niego większy i potęż- niejszy. Poły dziko falowały na wietrze, płatki śniegu pierwszej wielkiej zimowej śnieżycy odnajdowały drogę do przestronnych, wypełnionych wiatrem zakamarków pałatki. Wysoko nad nim ryczały rotory wichury. - Możecie zostać, wiecie o tym. Mathembe naciągnęła kapelusz na uszy, zawiązała sznurki pod szyją. Hradu znał swoją siostrę na tyle, by wiedzieć, że w tym geście kryla się pogarda. Nie z tobą, nie z tym, czym się stałeś. — Powinniście zostać. Przynajmniej dopóki pogoda się nie zmieni. Dopóki drogi znów nie będą przejezdne. Ani minuty dłużej niż to konieczne, powiedziało ułożenie jej ramion, kiedy mocowała wokół głowy ochronną kopułę, skle- coną naprędce z drutu i sporej płachty plastiku. —Jak ci się wydaje, daleko w tym zajdziesz? Boże, siostro? je- steś taka głupia! Zginiecie oboje i w imię czego? Spojrzała na niego. Uznała go. Bo właśnie teraz, w tej krót- kiej chwili, okazał jej całą głębię swojej troski. Zarzuciła plecak na ramiona. Tu, w najdalej na wschód wysuniętym fragmencie obozu, na szczycie wzgórza bezlitośnie omiatanym wiatrem, znajdowało się tylko kilka mizernych, dogorywających ogród- ków, parę stojących jeden przy drugim szałasów strażniczych i smukłe, ceramiczne wieże generatorów wiatrowych. Strzępy plastiku i szmat, ponabijane na ciernie zasieków otaczających obóz, trzepotały wściekle i głośno. — Wiesz w ogóle, dokąd idziesz? Wzruszenie ramion. Usadowiła głowę, okutaną plastikiem, na naramiennym nosidle. — Nie zamierzam mówić, że mi przykro, ani przepraszać za to, co zrobiłem, za to czym jestem. Odgrywam swoją rolę w pa- triotycznej grze. Co powiedzą o tobie, kiedy napisana zostanie prawdziwa historia świata? Ruszyła wolno w dół niezbyt stromego zbocza, w kierunku granicy obozu i nie strzeżonej bramy. — Idź na wschód. Pięć kroków od bramy odwróciła się. — Na wschód. Oni poszli na wschód. Przechodzili tędy czte- ry, może pięć miesięcy temu. Nie było mnie tu, ale i tak się do- wiedziałem. Wszyscy tędy przechodzą i wiem o wszystkich, któ- rzy tu docierają. Pytali o mnie. Oczywiście nikt im nic nie po- wiedział. Bezpieczeństwo. Nawet gdybym tu był, nie zobaczył- bym się z nimi. Nie zniósłbym jej pogardy. Wiesz, jaka była. Ona by nie zrozumiała. Ty też nigdy nie zrozumiesz. Tylko Dziadek ma o tym pewne pojęcie. - Idź na wschód. Wzdłuż granicy są tuziny obozów. Jeżeli powiesz, że przychodzisz ode mnie, będzie ci znacznie łatwiej. Moje nazwisko znają wzdłuż całej granicy. Powiedz im, że jesteś siostrą Hradu Fileli, pomogą ci, podzielą się informacjami. Pierwej skonam - powiedziała Mathembe Fileli w pozba- wionym słów języku jej serca. Uniosła pięść w stronę brata, zaci- snęła ją mocno, bardzo mocno, aby nie miał złudzeń, co wzglę- dem niego czuła, po czym wolno, bardzo wolno rozłożyła palce i opuściła rękę jak opadający kwiat: Idź więc i graj dalej swoją rolę w tej twojej patriotycznej grze. A potem się odwróciła i minąwszy bramę pomaszerowała na wschód. ZIEMIA GRANICZNA Jak zima zabija. Obudziła się. Płachta organoplastiku nad jej głową była płaszczyzną zimna i dźwięku. Sklepione żebra ociekały drobnymi kropelkami. Bąble grzewcze były blade, matowe, do- gorywały wskutek wstrząsu termicznego. Lekkie rozproszenie ciemności, na tyle, by mogła rozpoznać po kształtach elementy swego skromnego dobytku, stanowiło jedyny dowód, że poza skórą strąkomiotu był dzień. Przeciągłe zawodzenie burzy, szale- jącej na przestrzeni tysiąca kilometrów od bieguna, trwało od tak dawna, że potrafiła przejść nad nim do porządku dziennego i pośród tego dźwięku wychwytywać inne, delikatniejsze odgło- sy: klekotanie zamarzniętych pasków mięsa, zawieszonych na kręgosłupie strąkomiotu, poruszanych drobnymi barometrycz- nymi anomaliami wewnątrz jego zamkniętego klimatu; skrzyp i trzask pękającego drzewa dende wśród wybrzuszonych korze- ni, gdzie schroniła się przed burzą; miękkie odgłosy padają- cych, nawarstwiających się płatków zbierającego się śniegu, wy- ciągniętych ramion lodowych kryształków, chwytających się i za- zębiających, by stworzyć nad jej głową nieprzeniknioną kopułę lodu; mamrotanie głowy, owiniętej paskami ochronnego plasti- ku, dogorywającej cichutko; statyczny ryk radia, jej jedynego luksusu. Przechyliła się w śpiworze, by ująć radio dwiema rękami i skręciwszy je, rozszczepiła na części plazmowe. Z jej ust doby- wała się para, chłód zdołał już przeniknąć ciepły kokon powłoki ochronnej. Szybko, bardzo szybko utoczyła z plazmiaków cien- ką, kleistą nić tkanek, która rozszczepiła się w tłuste krople, a te z kolei spadły na czekające bąble grzewcze. Bladowiśniowe świa- tło rozjaśniło dwumetrową półkulę jej świata w sercu zawodzącej burzy. Dysponując światłem i namiastką ciepła mogła wypełznąć ze śpiwora i spróbować wetrzeć odrobinę ciepła do oblodzo- nych korzeniaków Dziadka. Pochuchała w dłonie i przycisnęła je do jego oszronionego oblicza. Oczy się otworzyły, usta poru- szyły. Nic więcej. Światło już słabło, temperatura spadała gwał- townie. Odrobina mięsa. Odgryzają, zwilża wodą z odsączacza; gry- zie, żuje, gryzie i żuje. Gryzie i żuje, gryzie i żuje, gryzie i żuje. Kiedy świat zostaje zredukowany do bąbla ciemności, zimna i huku, zaczyna się cenić nawet najdrobniejsze przyjemności. Mięsa miała jeszcze na trzy dni śnieżycy, a może nawet na dłu- żej, zapas wody pod wejściem strąkomiotu był praktycznie nie- wyczerpany. Zanim jednak umarłaby z głodu lub pragnienia, wcześniej wykończyłoby ją zimno. Gdyby obudziła się tego ran- ka i nie usłyszała jedynego w swoim rodzaju ryku śnieżycy, mia- łaby szansę na dotarcie do Domu Słuchaczy. Ale tak się nie stało i wiedziała, że jeśli wstanie nazajutrz, a burza wciąż będzie szala- ła, pojutrze już się nie obudzi. Śnieg zakryje ją i pogrzebie, a z nagiej ziemi wysuną się korzenie i ssawki, przebiją organo- plastyczną skórę jej schronienia, wedrą się do jej otwartych oczu i ust, przebiją ciało w tysiącu miejsc, wchodząc w nią szybkimi, ostrymi, brutalnymi, roślinnymi pchnięciami. Białe macki zba- dają od wewnątrz krzywizny jej czaszki, białe nici wślizgną się pomiędzy zwoje stygnącego mózgu, białe włókna oplotą każdą synapsę, każdy neuron, sięgając na samo dno jej pamięci... Pamięć. Burza to dobry czas na wspomnienia. Ciemności oślepiają, wyjący wiatr ogłusza, zimno paraliżuje, odcina od rzeczywistego świata, więzi w nieokreślonym miejscu, gdzie proporcje pomię- dzy teraźniejszością a wspomnieniem nie są już jasne. Pamięć. Nie chciała pieniędzy, ale i tak jej dał; wtedy, przy wschod- niej bramie Obozu Pierwszego, gdy nad nimi w górze rozlegał się łoskot wietrznego rotoru. Była wściekła na samą siebie, że musiała skorzystać z jego pieniędzy, które uważała za brudne. „Bierz, bierz. Weź wszystko. Mam jeszcze sporo" - mówił, bo terroryści czy bojownicy wolności zawsze umieją zdobyć po- trzebną gotówkę. Wzięła tylko tyle, ile uznała za konieczne, aby móc opłacić podróż wzdłuż granicy, od jednej osady do drugiej i od jednego obozu do następnego. I odrobinę na zapas. Na wszelki wypadek. Dopiero dużo później i wiele kilometrów dalej, przysypiając przy wtórze odgłosów śniegu padającego na osłonę ogromnego truxotraktora i w ciepłej poświacie panela kontrolnego - zrozu- miała. Pieniądze na karcie były jego błogosławieństwem dla niej i dla jej wędrówki. Podobnie jak ona chciał, aby się jej udało. Szła przez ziemię, na powierzchni której powstała ledwie zasklepiona blizna po ciężkich ranach, jakie jej zadano. Oszczę- dzała, gospodarowała najlepiej jak umiała i jadła o wiele za ma- ło, jak na wędrówkę o tej porze roku; kiedy tylko mogła, łapała okazję, na autobus oszczędzała nocując w bramach, pustych szo- pach i magazynach bądź w przydrożnych świątyniach pod czuj- nym okiem świętych. Wszędzie: Czy widzieliście tych ludzi? Nie, ale dam ci trzydzieści ennów za tę piękną kurtkę; na pewno jest ciepła, tak? Nie? No to czterdzieści; nie? Pięćdzie- siąt, to moje ostatnie słowo. Czy widzieliście tych ludzi? Może, nie, tak. - Tak? - tak. Kobietę i mężczyznę? Skinienie głowy: Zgadza się, myślę, że to byli oni. A dokąd poszli? Na wschód. Kobieta i mężczyzna poszli na wschód. Dokąd idziesz? zapytał, a ona pokazała mu kartonik z napi- sem: OBÓZ TRZECI, sporządzony jej szpetnymi, niezdarnymi ideogramami, na co on powiedział: Wskakuj, ja też tam jadę. Je- chali długo, bardzo długo w hipnotycznym, piekielnie wolno poruszającym się sznurze tylnych świateł, przez czerwone błoc- ko i strugi deszczu, zacinające zawsze z lewa na prawo, od góry szyby do dołu, zawsze tak samo, nigdy inaczej, nigdy, a on przez cały czas mówił, mówił, mówił i mówił, jak to mają w zwyczaju nocni kierowcy, jedyne zaś, co zapamiętała z tych nie kończą- cych się godzin jazdy i rozmów, to że był oficerem w Biurze Przesiedleńczym Wolnego Państwa i że Obóz Trzeci od ponad tygodnia był odcięty przez powodzie, bo rzeka Ye wylała nieco poza obrzeżami kotliny, a na dodatek przybrały na siłach walki pomiędzy Wojownikami Losu a Oddziałami Odwetowymi Kraju Boga, zaś widoczne na poboczu sterty kości, czaszek, żeber i kręgosłupów były szczątkami ofiar zabitych w zasadzkach przez broń biologiczną. Korzenie pamięci. Wryte głęboko, bardzo głęboko w zie- mię, tam gdzie nie może dosięgnąć ich zima. Obudziła się z krzykiem, zdezorientowana, nie wiedząc na- wet, że usnęła. Powietrze paliło jej płuca, a jednak wewnątrz grubego śpiwora cała była rozdygotana i spocona. Chłód i go- rączka. Ogień i lód. Czy już była martwa? Czy to była dezorien- tacja, ta synestazja, szok i wstrząs Śnienia? Martwa, pławiąca się samotnie - z dala od rodziny, przyjaciół, głosów i uczuć - w mrocznym humusie swego umysłu. Lód i ogień. Przypomniała sobie Obóz Trzeci. Przypomnia- ła sobie ich, nadciągających na skrzydłach burzy - śmigłowce wyrywające się z samego serca żywiołu. Przypomniała sobie ucieczkę. I ukrywanie się. Przypomniała sobie śmigłowce wiszą- ce w powietrzu; potężne, wszechmocne, nie spieszące się, celu- jące dokładnie i zwalniające rakiety. Szszszuuuu! Biogazowa ro- ślina wystrzeliwująca wielkim łukiem na słupie ognia jak festy- nowy fajerwerk, sto, dwieście, trzysta metrów i wpadająca w wez- brane wody Ye. Szszuuu. Uciekający ludzie, ludzie ukrywający się, ludzie płonący i umierający - i śmigłowce; wyczekujące, cierpliwe, kierujące swe tępe czarne nosy to w jedną, to w drugą stronę, węszące w poszukiwaniu nowej ofiary, aby z głośnym szszuuu posłać weń kilka rakiet. Przypomniała sobie przejeżdża- jącego truxa jak wielką, ociężałą istotę ze snu, przypomniała so- bie, jak wyciągnęła ręce i została pochwycona i wciągnięta na siennik, ale potem nie było nic, nic przez długi czas, który wy- dawał się trwać w nieskończoność i ani chwili zarazem, aż do następnego wspomnienia, wspomnienia gorącej zupy, parzącej, słonej, kwaśnej na oszronionym stoliku kafejki w osadzie Che- vye, podczas gdy z radia właściciela dobiegały raporty o nalo- tach z Kraju Boga i atakach na obozy przygraniczne, w odwecie za śmierć sześciu żołnierzy, zabitych przez Wojowników Losu podczas ich morderczego rajdu. Znowu się obudziła. Zapadła już ciemność. Noc. Śnieżyca wciąż była krzywizną dźwięku oddaloną o dwadzieścia centyme- trów od jej twarzy. Potworny ziąb. Oddech utworzył warstewkę szronu na powierzchni śpiwora. Myślała o zimnie. Nie mogła myśleć o niczym innym. Zimno opanowało każdą jej myśl, każ- dą perspektywę działania, każde wspomnienie i sen. Bez pozwo- lenia zimna nie mogła nic uczynić. Doktor Kalimuni powie- dział, że Khirr, piekło Proklamatorów, jest zimnym miejscem. Miejscem wiecznego wrzasku, gdzie dusze potępionych torturu- je się lodowymi igłami, wbijając je w oczy i płuca. Wyobrażała sobie, że ze względu na pospolitość grzechu, w piekle musi być okropnie tłoczno. Ale nawet obecność innych może być pocie- szająca. Najgorsze piekło to miejsce odosobnione. Piekło zawsze było samotnością. Dlatego Śnienie jej ojca było tak złowrogim Edenem. Uwięziony w labiryncie matrycy Snienia nikt nigdy nie mógł być pewny, co było obiektywne, a co stanowiło jego osobisty wytwór. I znów sobie przypomniała. Granica - z całkowitym brakiem poszanowania dla normal- ności - przebiegała dokładnie przez środek osady Lilongwe. Ciągnęła się przez leśną gęstwinę i pola ryżowe wdowy Muge, skutkiem czego większość ryżowisk trafiła w ręce znienawidzo- nych, plugawych Proklamatorów, podczas gdy trzy pokoje i przybudówka domu pana Amritraja dostały się bezbożnym Spowiednikom. Granica ciągnęła się później całkiem gładko pomiędzy obejściami Vijgramów i Shigich, dobrych sąsiadów i przyjaciół, spychając Proklamatorów do Wolnego Państwa, a Spowiedników do Kraju Boga, gdzie ich obecność była niepo- żądana. Następnie z dziką rozkoszą gnała prosto jak strzelił środkiem Dwunastej Ulicy do posterunku granicznego w sa- mym sercu placu Drzewa Założyciela (choć samo drzewo zosta- ło ścięte, aby można było na jego miejscu postawić budkę straż- niczą), po czym przecinała Trzecią Okrężną, odbierając więk- szość sadów i ogrodów ich właścicielom oraz dzieląc dom rodzi- ny Galareya na stronę Spowiedników i stronę Proklamatorów, by na koniec ponownie zniknąć w leśnej głuszy. Mathembe spędziła w tym szalonym mikrokosmosie sześć godzin, czekając na autobus jadący na wschód, w kierunku Jhemby i Obozu Dziesiątego. Po dwóch stronach placu Drzewa Założyciela wisiały flagi o odmiennych barwach, ściany sklepów i domów zdobiły wojownicze graffiti, zachęcające do rżnięcia - mordowania - wyrzynania - zarzynania - palenia opozycji. Wy- suszone wiatrem głowy szczerzyły się ze słupów ustawionych wzdłuż północnego skraju placu. Odpowiadały im spojrzenia pneumasek Widmowych Chłopców. Walkę toczyły malowidła na murach - szlochające kobiety o biustach nagich niezależnie od pory roku, ciągnące okrwawione miecze, wojownicy w kombi- nezonach bojowych z uniesionymi triumfalnie nad głowami neuroskramblerami - i hasła: Nasz dzień nadejdzie. Kraj podzielony nigdy nie będzie wolny. My Sami. Dwudziesta Piąta Dywizja Wojowni- ków Losu. Po drugiej stronie granicy - serca na dłoniach, symbole Lo- ży Duchów, błękit i złoto, żandarmi w cieniu mściwych śmigłow- ców. To co mamy, utrzymamy - głosiły slogany. Nie oddamy nawet centymetra. Po naszym trupie. A jednak ulice po stronie Proklamatorów ziały pustkami, ich sklepy, kramy i kafejki były zamknięte na głucho, ulice zaś Spowiedników tętniły życiem, ruchliwi kelnerzy krążyli od stoli- ka do stolika, plac zastawiony był kramami i stoiskami pełnymi rozmaitych towarów. Wszędzie rozlegały się odgłosy zawiera- nych transakcji, przyklepywanych dłoni, świergotu czytników. - Wszyscy Proklamatorzy - rzekł jeden z wędrownych pra- cowników najemnych na przystanku autobusowym, gdzie rów- nież roiło się od ulicznych handlarzy i sprzedawców gorących przekąsek - wszyscy z drugiej części osady. Dzieje się tak od zła- mania parytetu. Kiedy Ol Tok zerwało z imperialnym ennem, na rynek międzynarodowy weszły enny Wolnego Państwa. Tylko dziesięć procent, ale to wystarczyło, aby każdy handlarz zza gra- nicy wypadł z interesu. To znaczy, dopóki północny rząd w Ly- ankhrze nie zdecyduje się postawić bariery celnej. W strąkomiocie, w sercu zimy, zrozumiała wreszcie znacze- nie tych wspomnień. Jeśli Śnienie jest tym, czym je czynimy, mu- siały istnieć pewne surowe, nie obrobione elementy, z jakich przyjdzie jej kiedyś tworzyć własne życie po życiu. Zimny kraj, pocętkowany ciemnymi komórkami rakowymi nie wyjaśnionej przemocy, rozświetlony tu i ówdzie przejawami równie niewytłu- maczalnej łagodności i człowieczeństwa; kraina mrozu, skuta okowami zimy, przez którą mogła wędrować, natykając się raz po raz na kolejne przejawy ludzkiego ograniczenia i głupoty. Nie pogodzi się z tym. Wykorzystując resztkę sił, jaką pozostawi- ło jej zimno, ujęła w dłonie materię snów, rozciągnęła ją i roze- rwała; rozdarła się ona z odgłosem przypominającym cięcia wie- lu noży. Światło przesączyło się przez ranę w jej wspomnieniach; kryształowobłękitne niebo usłane cumulusami, drzewa ciężkie i milczące, pod czapami śniegu. Wszystko skrzące się, jasne, błyszczące i nieruchome. Ciemna postać nakreśliła czarny krzyż na wypełnionej gwiazdą łzie. Gdy weszła w swoją osobistą ciem- ność, poczuła dłoń kładzioną na swej głowie. Obrazy: ciepłe miejsce, mrowie pokoi, komór i tuneli ogrzewanych przez zie- mię pod śniegiem; nieokreślony, ciężki przedmiot zawieszony i kołyszący się na pojedynczym włosie; milczący ludzie wśród drzew, dłonie ubrudzone sokiem z owoców. Poczuła, jak mroczny mężczyzna podnosi ją i niesie do świa- tła. Oślepiającego, białego światła. Bezgranicznie czystego. Jej świadomość zafalowała: śniła o szybkim, gładkim ruchu, ślizga- niu się, śmiganiu, zsuwaniu, sunięciu po zmrożonej, skutej lo- dem powierzchni na syczącej płachcie płótna ochronnego — gdzieś w nadprzewodzących obszarach jej mózgu obraz ukształ- tował się w sanie wycięte wprawnymi, oszczędnymi ruchami no- ża ze skóry jej strąkomiotu, sunące z wizgiem po świeżym śnie- gu i unoszące ją głęboko, jeszcze głębiej w Snienie. Obok zbita ciemna masa, przywierająca nieprzyjemnie do jej ciała - czy to mogła być głowa? Czy on również dzielił z nią to Snienie? Usiło- wała usiąść prosto, ale stwierdziła, że nie może się poruszyć. Ciemna postać unieruchomiła ją na dobre plastikowymi pasa- mi. W przebłysku świadomości zyskała przekonanie, że widziała ciemnego mężczyznę na grzbiecie białego organika, który za- przęgnięty był do jej sań, tumany sypkiego śniegu wzbijające się za nim i ciemne pnie drzew, rozmywających się wskutek pędu w ciągi szarych plam. A potem biel - czysta, święta biel Śnienia - przesączyła się przez szczelinę w jej czaszce, pozbawiając świa- domości. Znów była na granicy. Kobieta w autobusie do Rungwy gadała jak najęta. Gadała, gadała i gadała. Każdego dnia jeździła autobusem z Obozu Dwunastego do Rungwy na samej granicy, a stamtąd wahadłow- cem przez granicę do Khuraghy, gdzie pracowała w pralni che- micznej, usuwając uporczywe, natrętne i niewygodne plamy - jeździła po półtorej godziny w jedną i tyle samo w drugą stronę, codziennie; to więcej, niż może wytrzymać śmiertelnik. Powiedziałabym tym cholernym Proklamatorom, żeby się wypchali, gdyby nie to, że po tej stronie granicy na jedno miej- sce pracy przypada pięćdziesięciu chętnych. A i tak nam jest ła- twiej niż mężczyznom. Dla mężczyzn nie ma pracy. Bo widzisz, nie chcą ich wpuszczać. Uważają, że każdy facet z tej strony gra- nicy jest Wojownikiem i pragnie zjednoczenia kraju, a przecież to czysty nonsens. Jeśli chcesz znać moje zdanie, oni pragną je- dynie pracy, a w Wojowników Losu zmienia ich nuda. Nuda i bezczynność. Sami kręcą na siebie bat, cholerni Proklamato- rzy. Nawet my musimy przekraczać granicę przed wieczorem. Nie chodzi tylko o to, że nam nie ufają - a nie ufają - tak na- prawdę, no nie chcą, żeby ich cenna osada została skażona Spo- wiednicyzmem. Boją się, że ich wynarodowimy albo, co gorsza, połączymy się z nimi. A wtedy nie odróżnialiby lewej ręki od prawej. Aleja wcale bym nie chciała tam zostać; nie po tym, co z nami zrobili. Trzeba trzymać się ze swoimi, zawsze tak uważa- łam i tobie też,to powtarzam. Pamiętaj o tym, dziewuszko. I wtedy autobus stanął, a wszyscy bardzo się przerazili, bo do następnej osady było jeszcze daleko, w pobliżu żadnego przystanku, zapadała noc i powód takiego niespodziewanego zatrzymania mógł być tylko jeden. Ludzie. Uzbrojeni. Weszli do autobusu, tupiąc ubłoconymi butami, ubrani w polipłaszcze, i ruszyli wzdłuż rzędów siedzeń, zaglądając pasażerom w twarze, a kobieta, która tak gadała, gadała, gadała, obecnie milczała jak zaklęta i tylko patrzyła na tych ludzi z czarną bronią, noszącą jeszcze na rękojeściach nalepki imperialnego wyrobu. A oni przechodzili od jednego rzędu do drugiego. W kierunku końca autobusu. Kiedy już obejrzeli wszystkich, wrócili do trzeciego rzędu, a jeden z nich, wyglądający na przywódcę, pstryknął pal- cami i wskazał młodego mężczyznę, który siedział sam w pustym rzędzie. Młodzieniec rozejrzał się, zlustrował innych pasażerów, po czym wstał i poszedł z nimi. Uzbrojeni mężczyźni wysiedli na pustą drogę, skąpaną w lekkiej mżawce, a ten, który najwyraź- niej był ich przywódcą, powiedział do kierowcy, że może już je- chać i autobus ruszył, pozostawiając ich na poboczu, kiedy zaś odwróciła się, by wyjrzeć przez okno zobaczyła, jak jeden z nich popycha młodzieńca, zmusza go, żeby ukląkł w błocie, słocie i mroku nocy. A potem był zakręt i nie widziała już nic więcej. Przypomniała sobie, jak za autobusem zamknęły się drzewa — ciemne kształty zwierające szeregi, ramię przy ramieniu jak to- porni, masywni nieokrzesańcy i próbowała patrzeć na drzewa przesuwające się obok, ale ich nie widziała, w ogóle ich nie do- strzegała. Miast tego wydawało się jej, że jest w pokoju — cie- płym, miłym i słabo oświetlonym. Wyobraziła sobie twarze, któ- re prawie rozpoznawała, twarze, które się wycofywały, kiedy się- gała w ich stronę. Czy to jej przodkowie? Czy to pokolenia File- lich, które zaludniały jej Śnienie? Wspomnienia bezcielesne, mgliste, widmowe? Na krótką chwilę zyskała pewność, że to są twarze jej matki i Faradjego, a obok nich twarz wysokiego, rześ- kiego mężczyzny, prawego i osobliwie radosnego, jak anioł na urlopie. Przypomniała sobie przybycie do Rungwy w noc zimowego festynu. Światła wesołego miasteczka, karuzele wirujące w upar- tym pędzie, powódź świateł i okrzyków radości pomimo chłod- nej, niesionej wiatrem słoty, modlitewne różdżki i papierowe la- tarnie targane wiatrem, woń stęchłego, rozgrzanego tłuszczu, bijąca ze straganów z posiłkami, nieodparta determinacja ludzi w grubych, zimowych ubraniach, pragnących bawić się i rado- wać, powiększająca tylko kolosalne wrażenie całkowitej izolacji osady. Rungwa była ostatnią osadą leżącą na obrzeżach północ- nych puszcz. Jeżeli nie liczyć osady Słuchaczy. Ale oni byli obłą- kani. Tak powiedziała gruba kobieta za straganem z gorącym chlebem, której twarz lśniła od potu i tłuszczu. - Gromada szaleńców, żyjących w samym środku niczego, o tysiąc kilometrów od czegokolwiek. Proklamatorzy i Spowied- nicy, usiłujący znaleźć sposób na pojednanie. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to uważam to za stratę czasu. To co wrodzone nie da się wykorzenić. To wbrew naturze. Proklamator jest inny niż my. Inny gatunek. Mathembe zapytywała swoją srebrną kurtką przy każdym kramie i budce bunco na terenie wesołego miasteczka, ale każ- da głowa odpowiadała przecząco, ramiona wzruszały lekceważą- co, wargi wydymały się: Nie. Za część tego, co zostało na jej kar- cie, wynajęła pokoik w kafejce pełniącej zarazem funkcję przy- stanku autobusowego i patrzyła na światła lunaparku poprzez padający śnieg. Miękkie, sypiące się nieskończenie z nieba płat- ki nie wiedzieć czemu wprawiały ją w zaniepokojenie. Wspo- mnienia innego pokoju w innym tanim hotelu, innego okna, innego deszczu, innej pory roku. I dziewczyny o zdradzieckich dłoniach. Nawet w euforii wesołego miasteczka, kiedy do osady zjeżdżali truxami mieszkańcy okolicznych siół i lasów, Rungwa wciąż była dostatecznie małą mieściną, by wszyscy znali się na- wzajem i pamiętali twarze przejeżdżających obcych. Nie, nie było ich tutaj. Nie, nie przejeżdżali tędy. Ostatnio nikogo tu nie było, jeśli nie liczyć Słuchaczy i tych, którzy ich szukali. Południowe twarze. Takie, które nietrudno zapamiętać. Może... Kilka miesięcy temu... Kto to wie, zwłaszcza teraz, kiedy wszystko zostało postawione na głowie? Cóż, skoro nie ma ich tu i skoro nie ma ich w innych miej- scach, w których już ich szukałaś, w takim razie nie mogą być nigdzie indziej, nieprawdaż? Jak można się tam dostać? Nie można. Nie przy tej pogodzie. Nawet o tym nie myśl. Okazją? Siostro, to koniec trasy. Tu kończy się droga. Czasa- mi się zdarza, że przejeżdża tędy jakiś zbłąkany truxer, zapyzia- ły, na wpół zdziczały zbieracz skór, konwój żywnościowy albo kil- koro z ich misjonarzy powracających do bazy. Ale tylko w dobrej porze. Przy tej pogodzie? Wy, południowcy, nie macie pojęcia, jak tu jest, kiedy nadchodzi wielka śnieżyca. Bywa, że jesteśmy odcięci od świata przez dobrych kilka tygodni. Siostro, nie prze- trwałabyś tam dziesięciu minut. Nawet dziesięciu minut. Jak daleko? Jakieś pięć dni drogi. Strąkomiot? Co najmniej sześćset ennów. Ten szczególny model kosztuje osiemset pięćdziesiąt. Będziesz również potrze- bować urządzenia grzewczego. Dwieście dwadzieścia. I śpiwora - sto pięćdziesiąt. I odpowiedniego ubrania, i odpowiednich butów. W tych twoich fikuśnych botkach daleko nie zajdziesz. Dam ci osiemdziesiąt ennów za kurtkę. Zostaje siedemdziesiąt za ciuchy i buty, a skoro już tyle kupujesz, dorzucę jeszcze dwie pary śnieżnych okularów. Chyba nie chcesz oślepnąć? Jedzenie? Tego tu nie mamy. Po prowiant musisz wybrać się do Bilimbe, przy Dziewiętnastej Ulicy. Za pięćdziesiąt ennów powinnaś ku- pić wszystko, czego ci potrzeba. Co jeszcze? To radio? Och, do- rzucę je za darmo, zawsze miałem słabość do straceńców i de- speratów. To dziecko jest szalone, powiadam wam, szalone. Instrukcje, jakie otrzymała, były proste, jasne, wyraźne i za- chęcające. Idź wzdłuż granicy przez cztery dni. Kiedy dotrzesz do punktu kontrolnego Jerrever, skręć i przez cały dzień podą- żaj na południe, a gdzieś na tej trasie z pewnością natkniesz się na Słuchaczy. Pierwszy poranek wędrówki - oddalenie się od oleistej, sparszywiałej Rungwy i marsz przez okalające ją wzgórza na skraju wielkiej północnej puszczy - był naprawdę wspaniały. Ist- ny hymn. Pean. Promienie światła przenikające przez szczeliny między przemieszczającymi się szybko rafami chmur, nadające zimowej puszczy srebrzysty połysk - oślepiający, cudowny, jakby to miejsce zamieszkiwali święci i aniołowie. Palce lądowych ko- rali pokrywały czapy bieli, wszystkie grzyby, dwukrotnie od niej wyższe - nawiasem mówiąc, były pełne - przysypane śniegiem. Przyziemione balony, obciążone lodem, poruszały się pod wpły- wem podmuchów wiatru, sypiąc na ziemię drobinki szronu. Z ust Mathembe dobywały się białe obłoczki pary - prawie nie zważała na ciężar strąkomiotu, prowiantu, grzejnika, radia, gło- wy Dziadka (z zakrytymi ustami, po raz pierwszy milczącej), gdy tak szła pośród zamarzniętych kopuł mchów kotlinami o stro- mych ścianach, gdzie pod lodem przepływały wartkie strumyki. Ślady butów, jakie pozostawiała na nieskalanym śniegu, kojarzy- ły się jej z licznymi grzechami. Spod śniegu i rozkładającej się ściółki urękawiczone palce wygrzebywały kępki dzikiego brązo- wego mięsa. Wysysała miąższ wprost z ledwie otwartych naplet- ków; to, czego nie zjadła, przywiązywała do plecaka, aby zasuszy- ło się na lodowatym wietrze. Martwiła się, że może nie rozpoznać granicy, ale niepo- trzebnie - była nie do przeoczenia. Pas czystej bieli, szerokości pięćdziesięciu metrów, wykarczowany z drzew, oczyszczony z grzybów, korali i wszystkiego, co żyje. Dokładnie przez środek martwej strefy biegły druty. Zwały śniegu naniesionego wiatrem pod ogrodzenie były wyższe niż pięciu postawnych mężczyzn, a wśród bieli dostrzec można było drobne kupki kości i skóry, ostrzeżenie bardziej wymowne niż czerwone i białe napisy w dwóch językach głoszące, że siatka jest pod napięciem. Nie przypadł jej do gustu marsz w cieniu tych drutów. Prze- pływające w nich ładunki odbierała jako odrętwienie, martwotę ducha, czemu mogła ulżyć jedynie wędrówka pod sklepieniem drzew. Prosta jak rana na podciętym gardle granica biegła przez wzgórza i doliny, skute lodem rzeki i strumienie. Dziewczyna ukryła się przed strażnikami z pierwszego posterunku o pół dnia drogi od Rungwy - gromadką zrzuconych ze śmigłowców komórkowców, strzegących przejścia znikąd do nigdzie - w oba- wie przed ich bronią, obcością i wrogością. Kiedy jednak szła wzdłuż granicy dzień po dniu, posterunek po posterunku, zro- zumiała, że strażnicy Kraju Boga nie są jej wrogami. Tutaj wro- gami tak Krajan Boga, jak Wolnopaństwowców jest zima. Straż- nicy pozdrawiali ją, a kiedy dziękowała gestykulując, najwyraź- niej brali ją za Słuchaczkę — choć nie wiedziała dlaczego — i rzu- cali jej przez siatkę puszki z żywnością i piwem, kwitując gło- śnym śmiechem, gdy któraś z nich, krzesząc snopy iskier, zawa- dzała o druty i spadała z powrotem na ich stronę. Czwartego dnia wartownik z posterunku Jerrever skierował ją na południe wraz z deszczem puszek piwa Pięć Serc (z całą pewnością był to jakiś znak) i poczuła tak wielkie uniesienie, że chciało się jej śpiewać. A potem poczuła, jak cały las zadygotał w pojedynczym, przerażającym, olbrzymim wstrząsie, po którym powiał silny, porywisty wiatr z północy. W przeciągu paru minut chmury zakryły słońce i stwierdziła, że ten kraj, który uważała za czysty, biały i nieskalany, bielił się zębami i nagimi kośćmi, zaś jego piękno i boskość były tylko złudzeniem. Nadciągała ogromna śnieżyca. Drzewa stały się głośne i niespokojne, gdy nadejście burzy zapowiedziała awangarda ruchomej ściany lo- dowych igieł. Zanim rozłożyła namiot i za pomocą schłodzonego piwa Pięć Serc pobudziła do życia urządzenia grzewcze, światło zga- sło zupełnie. Zamknęła zwieracz w chwili, gdy śnieżyca jak wiel- ka pięść uderzyła w puszczę. Zwinęła się w swoim śpiworze, ogrzana, radosna i jak dziecko podekscytowana, ucieszona, że dysponuje całkiem zgrabnym schronieniem przed paskudną pogodą. A teraz była martwa, zatopiona w matrycy korzeni, które ze- spalały ten kraj. Wiosną zaś, kiedy śniegi stopnieją i spłyną tysią- cem większych i mniejszych strumyczków z wysoko położonego, twardego terytorium w dolinę wielkiej rzeki, wówczas wędrowcy, zapuszczając się nieśmiało w głąb tutejszych puszcz, natrafią na nędzne szczątki ludzkiej istoty, nagie kości, oplecione siateczką korzeni, pnączy i włókien, i nikt się nie dowie, nikt nie zapamię- ta, nikt nie uklęknie, by przyłożyć ucho do wilgotnej, rozmię- kłej jeszcze od roztopów ziemi i usłyszeć głos dobiegający z gle- by, nikt nie usłyszy tego krzyku, bo nie mogła krzyczeć i pogrą- żona w Śnieniu zapłakała: Niech ktoś mnie usłyszy, ktokolwiek! - a jej płacz przełamał imperium wspomnień, zmiażdżył je i ci- snął precz, by odpłynęły niczym kra na rwącej, wezbranej po roztopach rzece. Leżała na łóżku w ciepłym, osobnym pokoju. Bez okien; je- dyne światło płynęło z rzędów maleńkich bioluminescentów. Dyskomfort w okolicy ust i nosa; uniosła rękę, zobaczyła rurki, ślimaki, pijawki przywierające do jej przedramienia i poczuła organiki wokół twarzy, sięgnęła, by je zerwać. Ale jej dłoń została unieruchomiona. Dłoń. Twarz. Dwie. Trzy twarze. Wysoki anielski mężczyzna, którego widziała w pokoju ze snów, który - z czego dopiero teraz zdała sobie sprawę - powo- ził saniami, który rozciął nożem powłokę jej strąkomiotu, który ją uratował. Faradje. Gruby. Zamazany. Pachnący ciepłą strawą i łóż- kiem. Jej matka. -Tak. Twój głos, jak? Co? Dlaczego go słyszę? "* - W twoim umyśle. - Faradje, nieco z tyłu, w nogach łóżka. Wyglądał jak Faradje, ale gdy mieszkali przy Alei Latarni z całą pewnością nie słyszała w jego głosie tak głębokiego dosto- jeństwa. A może się myliła? Wysoki mężczyzna począł manipulo- wać przy biolampach, odwracając je dla uzyskania lepszego oświetlenia. —Javander Shasri - rzekł Faradje. — Z wewnętrznej połowy. To on cię znalazł i sprowadził tutaj. Tutaj? Gdzie? Dziadku! - Spokojnie. Starcem już się zajęto. Nic mu nie jest, zdążył już nawet obrazić postulanta z zewnętrznej połowy, który miał się nim zaopiekować. Javander Shasri. Nazwisko typowo proklamatorskie. Matka, która najwyraźniej znała każdą jej myśl, przemówiła do niej w duchu. Wszystko było tutaj. Nic nie miało sensu. Matka rozpięła stójkowy kołnierz swej tuniki. W świetle bio- lamp blizna była żywą, szokująco nabrzmiałą krechą, wydętą jak grube wargi. - Operacja jest bardzo prosta - stwierdził Faradje. - Szyb- ka. Bezbolesna. Nasi medycy są bardzo dobrze wyszkoleni. Stru- ny głosowe zostały usunięte czysto i sprawnie. Wysoki mężczyzna o proklamatorskim nazwisku palcami prawej ręki dotknął dawno zaleczonej blizny na jego gardle. Oszukiwała samą siebie. To śmierć. To nie jest rzeczywi- stość. - Nie. — Znowu ten milczący głos, pochodzący z jakiejś mentalnej warstwy, głębszej aniżeli słuch. - Nie. Nie. Nie mogła- byś bardziej się pomylić. To nie jest śmierć. To prawdziwe życie. Ja, Javander, nawet Faradje, jesteśmy teraz Słuchaczami. Przed drobną, szybką operacją, która odebrała mu głos, jeszcze zanim Bóg wezwał go do tego czystego kraju i wspólnoty Słuchaczy, Javander Shasri był inżynierem. Pracował na kolei z wielkim organikiem, który jednym końcem pożerał całe pusz- cze, a drugim wydalał równoległe ceramiczne szyny i zgrabnie popakowane bloki organiczych odchodów. On i jego maszyna ułożyli dość szyn, by starczyło na dosięgnięcie Boga i naraz, któ- regoś dnia, kiedy Javander Shasri jadł obiad, patrząc na bliźnia- cze ceramiczne szyny, wysuwające się z wielkiego odbytu organi- ka, Bóg zsunął się po tej lśniącej trasie z niebios i objawił mu wielką prawdę, której nie sposób było poznać poprzez dodawa- nie w nieskończonej multiplikacji imion, tytułów, słów i faktów, lecz poprzez odejmowanie, rozdzielanie rzeczy na czynniki pierwsze, odarcie z wszelkich parafernaliów, obrzędów, rytu- ałów i dogmatów, by objawić znajdującą się wewnątrz czystą, prostą boskość. Taka to matematyczna, ścisła teologia objawiła się inżynie- rowi Javanderowi. Doprowadziła go do miejsca daleko poza krańcem torów, z dala od ludzkich zawiłości, w głębi puszcz i do większej kontemplacji Boga. A później do Słuchaczy w ich kry- jówce na dalekiej północy, wśród których odnalazł praktyczne zastosowanie dla tej teologii, tak bliskiej jego pragmatycznemu inżynierskiemu duchowi. Generatory, które utrzymywały bąble wr-przestrzeni w sercu Domu Równowagi, były hołdem odda- nym umiejętnościom ich zmarłego twórcy, a sam Dom, faktycz- ny punkt równowagi tak materialnej, jak duchowej i metafizycz- nej wspólnoty, wydal mu się osobliwy i cudowny; był on także znakiem, że boskie rzeczy mogą być zarazem skrajnie proste, jak również inteligentne i wyrafinowane. W tym oto duchu za- decydował położyć kres swoim wędrówkom, złożyć przysięgę, dołączyć do wewnętrznej połowy i zdobyć dostęp do jądra wszel- kich tajemnic. Równolegle do matematycznego splotu jego teologii cią- gnęła się świadomość, że naturę zamieszkuje ogromna i nie- zmierzona duchowość. W ostępach leśnej głuszy kryło się wraże- nie immanentności, której poszukiwał od wczesnego dzieciń- stwa. Nie Bóg, lecz coś bardzo do Boga zbliżonego. Tak bardzo, jak tylko można było to sobie wyobrazić. Pod byle pretekstem zabierał pojazd ze wspólnotowego parku maszyn i godzinami jeździł pośród niczym niezakłóconej, wyczuwalnej samotności leśnych ostępów. Niezależnie od pory, ale zwłaszcza zimą, po spadnięciu pierwszych śniegów, odnajdował w puszczy wyraz ostatecznej prostoty Boga. Podczas jednego z takich właśnie patroli, po silnej śnieżycy, natrafił pod łukami korzeni drzewa dende na zbyt regularny, zbyt nieodpowiedni pagórek, który okazał się namiotem, we- wnątrz którego znajdowali się na wpół martwa dziewczyna i bar- dziej od niej martwa głowa. Teraz ponownie siedział na wspól- notowym śniegołazie - przepięknej istocie, smukłym organiku o potężnych motomięśniach i zmierzwionej czuprynie nylono- wych włosów (stwierdził, że jego myśli względem tej rzeczy były wysoce niestosowne) - aby dokonać rutynowej inspekcji poste- runku granicznego Jerrever, najbliższego sąsiada wspólnoty, po niedawnej burzy. Bóg nie interesuje się wyrzeczeniami, lecz ponownym prze- twarzaniem. Każda stara rzecz ma zostać przetworzona na nową i wykorzystana powtórnie. Tak więc tkwiący w Javanderze stary inżynier natychmiast rozpoznał wyraźny odgłos odpalanych ładunków wybuchowych. Dochodził z północy, od granicy. Duchowe życie jest bezwarto- ściowe, jeśli nie przepełnia go troska o bliźnich. Nastawił swoje antybłyskowe okulary na maksymalną polaryzację i skierował ła- za na północ, ku martwej strefie. Inżynier Javander zmuszony był przyznać, że okazali niety- pową dla nich skrupulatność. Ładunki wzdłużne zgrabnie po- waliły trzystumetrowej długości odcinek ogrodzenia. Javander Słuchacz czuł niepokój, pozostawiając perkoczą- cego łaza przy drutach i wchodząc na teren Kraju Boga. Zima to pora głodu. Woń krwi, ślepy dotyk ciepłoty ciał, choć zaczęły już stygnąć, obudziły uśpione w glebie życie i zmu- siły je do przedarcia się przez pokrywę śniegu. Javander ode- gnał ssące organiki z pierwszej z postaci leżących na wznak na śniegu. Strzał w lewe oko. Tak jak się spodziewał. Z innymi bę- dzie podobnie. Dziwne, ale nie czuł zgrozy ani podchodzących do gardła mdłości. Szok to potężny środek uspokajający. Wy- głodniałe organiki powróciły całym stadem po zaróżowionym śniegu, Javander zaś poszedł sprawdzić sam posterunek granicz- ny. Na małym przenośnym telewizorze szczęśliwa para wygrywa- ła nieprzyzwoitą sumę pieniędzy w jakiejś marnej grze. Pod biurkiem stały owinięte plastikiem skrzynki piwa. Na ścianach kalendarze z wielkobiustymi, uśmiechniętymi dziewczętami, w anachronicznie gorącym otoczeniu pełni lata. Biedni, grzesz- ni Proklamatorzy, skazani na Khirr plugawym aktem spojrzenia na ludzką postać. Odnalazł przenośny komunikator i wyniósł na zewnątrz, by sprawdzić, w którą stronę prowadziły ślady gąsienic. Na północ, poprzez wykarczowaną nagą strefę i między drzewa. Inżynier Javander wiedział, że władze musiały zostać zaalarmowane wyłą- czeniem zasilania w ogrodzeniu, a Słuchacz Javander wiedział, kiedy należy przerwać milczenie. Odpiął górną kieszeń grubej zimowej kurtki i niezdarnie otworzył zamkniętą plastikową kopertę, zawierającą syntetyzer mowy. Ciepło jego gardła zaktywizowało urządzenie; macka wśli- zgnęła się nieśmiało do wtyku za jego uchem i zadomowiła się wśród synaps ośrodków mowy. Jako pierwszy w pamięci komuni- katora powinien figurować numer sztabu sektora. - Nazywam się Javander Shasri. - Sztuczne słowa były dziw- nie wyważone i zaakcentowane, ale wyraźne. — Ze wspólnoty Słu- chaczy. Posłuchajcie, proszę. Posterunek graniczny w Jerrever został zaatakowany i zniszczony przez Wojowników Losu. Nikt nie ocalał. Napastnicy kierują się na północ, w kierunku stacji kolejowej w osadzie Jerrever. Proszę powiadomić władze. Zacze- kam na wasze przybycie na posterunku graniczym. Usiadł, opierając stopy na stole, otoczony pięknymi, wielko- biustymi, uśmiechniętymi dziewczętami z kalendarza, popijając piwo i oglądając jakiś mętny serial dla gospodyń domowych, traktujący o życiu sąsiadujących ze sobą rodzin, zamieszkałych przy małej, zapomnianej uliczce na przedmieściu jakiegoś wiecznie słonecznego i szczęśliwego miasta. Siedział tak, aż po- jawiły się śmigłowce. W tych pierwszych dniach w Domu Słuchania, podczas gdy medycy zewnętrznej połowy uzdrawiali jej ciało, a doradcy we- wnętrznej - ducha, Mathembe Fileli odkryła, że z prostego sło- wa miłość można wyodrębnić całe spektrum emocji. Radość - że jej matka, a nawet gruby Faradje żyją, są bez- pieczni, zdrowi na ciele i umyśle i nie przymierają głodem. Ulgę - że w ogóle przeżyła, że dotarła do kresu swych po- szukiwań, że jej przeczucia, domysły i upór okazały się słuszne. Gniew — że jej matka odnalazła pełnię i sens życia, nie wy- dzielając w nim miejsca dla córki i syna. Poczucie winy - że mogła odczuwać podobny gniew wzglę- dem swojej matki. Wstyd - że jej poszukiwania, powód jej istnienia przez ostat- nich kilka miesięcy, mogły zakończyć się tak fatalną, druzgocącą porażką. Cóż za mieszanka emocji, Mathembe Fileli. A kiedy usiadły obie na stołkach medytacyjnych w jednej z bogatych, urodzaj- nych kopuł ogrodowych wspólnoty i matka spróbowała jej do- tknąć, porozumieć się z nią bez słów, jedynie za pomocą gestów, Mathembe odtrąciła jej dłoń, zagniewana, zawstydzona, udrę- czona wyrzutami sumienia, radosna, odprężona. Obawiała się, że dusza matki zdoła wejrzeć zbyt głęboko w jej emocje, ból i wstyd, których nie chciała nikomu ujawniać. - Daj temu spokój, skończ z tym, zduś to w sobie. Przestań to do siebie dopuszczać. Przestań dawać, Methembe. Bierz. Wtedy, w Karasvathi, pomogłaś mi, kiedy doprowadziłam się do skraju rozpaczy moją własną potrzebą dawania, umiejętności, odpowiedzialności. Czy dorosłaś na tyle, abyś pozwoliła pomóc teraz sobie? Wyjdź. Odejdź. Zostaw mnie samą — zawołała do głosu mat- ki, rozlegającego się w jej umyśle, i odtrąciła jej dłoń. Za wcze- śnie jeszcze na intymną zażyłość. Kraj wciąż znajdował się we władaniu zimy. Potrzeba czasu, by korzenie i ssawki wyrosły pod śniegiem, zeszły pod ziemię i odnalazły tam ciepło, siłę i bezpie- czeństwo. Wspólne wspomnienia, ponowne dzielenie się do- świadczeniami, badanie przemian osobistych — wszystko to musi się wydarzyć, zanim Mathembe pozwoli sobie na zażyłość tego milczącego języka. Jej matka zaczepiła na uchu syntetyzer mowy, oplotła nim szyję i podłączywszy do mózgu przemówiła gromkim, sztucznym głosem, który zaszokował Mathembe, ponieważ tak bardzo róż- nił się od tego, jaki zwykle słyszała z jej ust. Mówiła o skrajnościach, rzeczach znajdujących się na obrzeżach ich życia. Wujek Faradje? Czuje się świetnie, o czym sama mogła się naocznie przekonać. Jego wrodzony talent do drążenia jam i rur znalazł idealne zastosowanie w labiryncie tuneli i gniazd pod powierzchnią tego zimowego lasu. Teologia — a raczej anty- teologia Słuchaczy, gdyż wspólnota jak ognia wystrzega się wszelkich doktryn - okazała się w pełni zgodna z osobistą filozo- fią Faradjego. Czcij tak, jak możesz, a nie tak, jak nie możesz. Tym samym kilka godzin papierkowej roboty w biurach ze- wnętrznej połowy załatwiało sprawy wspólnoty w świecie ze- wnętrznym, kilka minut połączenia satelitarnego i zbierania in- formacji z matrycy Snienia, ranek lub dwa zbierania owoców w ogrodach i zamkniętych sadach, odrobina snu, odrobina pi- wa, odrobina telewizji i rozrywki były kolejnymi krokami, które wykonywał na swej drodze do zbawienia. - Nawet Bóg - rzekła matka Mathembe - potrzebuje urzęd- ników państwowych. A głowa? Dziadek? Blizna na szyi matki była dopiero co zagojona (Mathembe zaczynała się domyślać, że radykalna przysięga milczenia miała jakiś związek z anagramami „Cisza" i „Słuchanie"), ale matka w tym krótkim życiu wśród milczących ludzi lepiej poznała bar- dziej elokwentny sposób komunikowania się bez pomocy słów, niż wcześniej, gdy się nimi posługiwała. Mathembe cieszyła się, że jest tak wspaniale, tak dogłębnie i w pełni rozumiana. Że w ogóle tu jest, że nie jest tą samą Mathembe Fileli, któ- ra biegała wśród ostępów puszczy wokół Chepsenyt, lecz istotą smuklejszą, sprawniejszą, okrutniejszą i być może również bar- dziej współczującą - to wszystko stało się bez wątpienia za spra- wą niehonorowej łagodności jej Dziadka. To on był jej prawdzi- wą wolą przetrwania. Ale wędrówka przez pogranicze nie wyszła mu na zdrowie. Głowa mocno ucierpiała. Płaty odpadającej, łuszczącej się skóry, wypadające całymi garściami włosy z czu- pryny i brody, zdrewniałe korzeniaki, drewniana czaszka znie- kształcona od licznych, silnych uderzeń, upadków i zderzeń - świadectwa ciężkich przeżyć. Umarli nie zdrowieją. -Już dawno temu porzuciłem nadzieję na powrót do stare- go drzewa Filelich w Gaju Przodków w Chepsenyt — powiedziała głowa do Mathembe, kiedy tają odwiedziła. - Nie mogę wrócić do Chepsenyt. Żadne z nas nie może tam wrócić. Wszystkie drzewa spłonęły. Chepsenyt, jakie isthieje, to Chepsenyt, które sama stworzysz. To będzie odtąd nasze nowe Chepsenyt. Jednym z pierwszych zadań odbudowanego związku było dla Mathembe i jej matki przywrócenie głowy do śnienia o jej nowym Chepsenyt. Gdyby udało im się dokonać tego wspólnie, mogłoby to być oznaką głębszej i bardziej poufałej przyszłej za- żyłości. Mathembe pomyślała o Hradu, pragnącym, by jego cień padł na całe pogranicze, czyniącym nazwisko Fileli synonimem strachu i terroru. Pomyślała o swoim ojcu, więźniu własnych uprzedzeń w uwodzicielskim Edenie, który stworzył jako jedno z rzędu trzydziestu siedmiu drzew, stojących przed budynkiem regionalnego centrum zatrzymań. Później. Będzie na to czas później. Ich bliskość wciąż była zbyt krucha, wciąż jeszcze się krystalizowała i łatwo ją można było zniszczyć. Umarli Domu Słuchania zajmowali swoją własną kopułę - ciemny, chłodny ul wypełniony szeptami, echem zapamiętanych żywotów. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści metrów; połączone drewniane maski śniących sklepiły się łukowato nad Mathembe i jej matką. Dziadek zlustrował mroczne, oświetlone biolampa- mi wnętrze kopuły ze swego spękanego, nadtłuczonego garnka. - Czy któryś z tych pierdzieli gra w fili? - zapytał. I nagle, zmieniając myśl: - Miałaś rację, wnuczko. Mówię to dość nie- chętnie, ale miałaś rację, ignorując mnie i kontynuując poszuki- wania. Gdybym nie był takim egoistą, jeszcze wtedy w Kilimam- basie można było uniknąć takiego ogromu bólu ... Mathembe pocałowała starą, plugawą, gnijącą istotę w usta. Głowa zakasłała. Drobny kaszel przybrał na sile, zmieniając się w istną burzę kasłania. Głowa cała się trzęsła, jakby chciała wy- pluć z siebie trzewia, trzewia, które były wspomnieniem płyną- cym wśród neuromatrycy korzeniaków — kasłała, kasłała i kasła- ła. I wypluła coś na ziemię. Mathembe to podniosła. Karta płatnicza. Ubrudzona ziemią i posoką organików. Podpis był wciąż czytelny: Kole Fiłeli. Karta jej ojca, którą ukrył w garnku wtedy, przy blokadzie pod Timboroa. Mathembe spoj- rzała na nią i zanim matka zdążyła zerknąć odrzuciła ją od sie- bie; poleciała szerokim łukiem, migocząc w powietrzu. Spadła gdzieś w ciemności, nieodczytana i niepamiętana. Słuchacze, dalecy od sformalizowanej wiary, nie mieli żad- nych litanii czy formułek na okoliczność transmigracji umar- łych. Organiczny dźwig przecisnął się przez wąskie drzwi, rozsta- wił szeroko stopy i podniósł dwie żywe i jedną quasi umarłą isto- tę na najwyższy poziom kopuły. — Ładny widok — powiedziała prawie niedosłyszalnym gło- sem głowa. - Szkoda, że to tak cholernie niegodny sposób na pójście do nieba. Zawsze wiedziała, że jej obecny stan jest przejściowy. Śmierć to imperium wszystkich ludzi, gdzie śpią, a niektórzy śnią. Może to niegościnna kraina, ale życie może być dużo cięższe, kiedy nie ma się rąk ani nóg i nie jest w stanie zupełnie niczego zro- bić, będąc zredukowanym do podrzędnego głosu, który łatwo zignorować. Jeśli święci zadecydowali, że powinien powrócić z martwych, to stało się to wyłącznie w celu zdobycia przezeń większej mądrości i wiedzy — sercem woli świętych jest wszak nie czyn, lecz byt, nie działanie, lecz osobista dojrzałość - aby ukształtować nowe śnienie, przerastające ograniczenia i uwa- runkowania życia, które mogłoby uchodzić za niebo. Matka Mathembe trzymała popękany garnek. Mathembe wyjęła zbitą masę rozkładających się, zdrewniałych korzeniaków i wcisnęła do otworów w ścianie kopuły. Jeden po drugim zamy- kały się zwieracze, łączyły szczepy. — Posłuchajcie mnie, moja wnuczko i moja synowo. Mam wam jeszcze jedną historię do opowiedzenia, zwłaszcza tobie, Mathembe. Jako że będzie to moja ostatnia opowieść po tej stronie Śnienia, uczyńcie mi ten zaszczyt i posłuchajcie uważ- nie. W czasach, kiedy jeszcze uganiałem się za kobietami i by- łem powszechnie znany we wszystkich osadach Prefektury Tim- boroa, bardzo chciałem odwiedzić Tetsenok, gdzie -jak powie- dział mi ojciec kobiety, która później została moją żoną - na końcu jednej z ulic mieszkał mężczyzna, który podczas jednego z polowań schwytał prawdziwego anioła. Nie ulegało wątpliwo- ści, że był to anioł - mężczyzna był ogólnie znanym fanfaronem i zapraszał wszystkich z całej osady, aby przyszli i zobaczyli anioła w jego psiarni. Ja go nie widziałem, ale wiem z pierwszej ręki, że był to bez wątpienia anioł - nieduży, jedna-dwie garści pierwot- nej twórczej energii, ale niewątpliwie boskiego pochodzenia. Ojciec twojej babki powiedział, że w półmroku psiarni słabo by- ło widać, ale anioł miał długość mniej więcej męskiego przedra- mienia, srebrny kolor i kształtem przypominał rybę. Zapytał tamtego, co zamierza z nim zrobić, na co mężczyzna odrzekł, że będzie go karmił odpadkami i syropem truxów, aż urośnie na tyle, że będzie można przywiązać fotel do jego ogona, aby anioł zabrał go ze sobą do nieba. Doglądał go i każdego dnia karmił tą plugawą mieszanką syropu i resztek, aż stwierdził, że anioł począł zatracać swą bezcielesność, rybi poblask i srebrzyste lśnienie, stawał się coraz ciemniejszy, coraz bardziej matowy, co- raz większy i bardziej wyrazisty w kształcie. Wykształciło mu się coś jakby kończyny - małe, krótkie łapy - i coś jak łeb na końcu szyi, a ciało i ogon z dnia na dzień gubiły srebrzysty kolor i ciemniały, mroczniejsze i twardsze, przybierały barwę brudu i ziemi, aż któregoś dnia okazało się, że anioła już nie ma, nie ma oślepiającego, niebiańskiego srebra tylko wielki, głupi pies modlitewny, machający ogonem, przebierający łapami i wydają- cy z gardła śpiewne dźwięki. Mathembe uniosła brew: Co to ma wspólnego z czymkol- wiek? - Niech mnie szlag, jeśli mam pojęcie - odrzekła głowa. - Sama musisz odnaleźć znaczenie tej historii. Oczy głowy się zamknęły. Z uszu wysunęły się pąki. Rozwi- nęły się z nich liście i drobne kwiaty o barwie krwi. Usta się roz- chyliły, zdrewniały i nie przemówiły już więcej. * * * Javander Shasri domyślał się, że gdyby można go było w ja- kiś sposób powiązać z zabójstwami, oficer północnych Sił Obronnych zastrzeliłby go na miejscu, bez chwili wahania. Był to przysadzisty jak żaba mężczyzna, którego wizerunku dopeł- niało wielowarstwowe odzienie i wyrazista gadzia aura istoty, której długa, przyjemna hibernacja została w niewybaczalny sposób zakłócona. Pulsowanie w skroni przypominało tempem rytm bębna Loży Duchów. Był z tych, dla których jedyna rzecz gorsza od Spowiednika to nawrócony Proklamator. Odmówił, gdy Javander zaproponował mu pomoc przy wkładaniu do wor- ków i załadunku zwłok i zabronił któremukolwiek ze swoich lu- dzi zbliżać się do niego na odległość mniejszą niż trzy metry. Sporo słyszał na temat tych nawróconych Proklamatorów. Wie- dział wszystko o ich „infekcjach". Oświadczenie Javandera zosta- ło nagrane na kieszonkowy rejestrator kompaktowy, który ofi- cer następnie starannie wytarł do czysta papierową chusteczką. Śmigłowce odleciały ze swoim czarnym ładunkiem przytroczo- nym do płóz, a chusteczka została - trzepoczący niebieski mo- tyl, niesiony wiatrem po śniegu w kierunku drutów. Kiedy śmigłowce stały się czarną plamką w oku Boga, Javan- der wrócił do pustej chaty i skontaktował się z zewnętrzną poło- wą, przekazując krótki raport na temat ataku i stwierdzając, że zamierzał wybrać się do Jerrever i zajrzeć do misji Słuchaczy znajdującej się w tej osadzie. Zdjął wokalizer i wyłączył telewizor. Dziecięcy program na temat masowego niszczenia własności i pochwały anarchii (z nagrodami) został wessany w biały rad Schwarz-childa pośrodku ekranu. Dwanaście kilometrów od Jerrever Javander napotkał ta- śmę. Żółtą plastikową taśmę, rozwieszoną w poprzek białej dro- gi, schodzącej w dolinę do Jerrever, trzepoczącą i poruszaną wiatrem. UWAGA: DZIAŁANIA POLICYJNE UWAGA: DZIAŁANIA PO- LICYJNE UWAGA: DZIAŁANIA POLICYJNE. Na poboczu spoczywał trux bojowy, dziecinnie żółto-niebie- ski na tle zimniejszych, dojrzalszych, cynicznych barw nawar- stwionego, ponownie zamarzłego lodu. Błękitno-żółte były też lampy naramienne i insygnia żandarmów otaczających drogę, zawstydzonych, że zostali przyłapani na przyglądaniu się wła- snym ofiarom. Łaz zamruczał i począł łasić się do wielkiego, cie- płego bojowego truxa. Javander prześlizgnął się pod plastikową taśmą. Młodsi proklamatorscy obrońcy z czarną bronią, ruszyli go aresztować. Uniosły się dłonie. Jeden palec dotknął blizny na szyi. Oficer dowodzący pokiwał głową. Javender mógł być tylko Słuchaczem, ale cieszył się swoistym autorytetem. Nawet Wojow- nikowi Losu nie wolno odmawiać ostatniego namaszczenia. Kobiety i przeraźliwie chudej dziewczynki nie miał już szans uratować. Ich mózgi były martwe, stygły w błyskawicznym tem- pie, podążały ku absolutnemu, duchowemu zeru. Nie wyczuwał dłonią nic. Ani przyspieszonego pulsu, ani nawet jego wspo- mnienia. Młody chłopak żył jeszcze, pomimo ziejących w boku ran, przez które na drogę wylały się jego wnętrzności, a wraz z nimi uchodziło z niego życie. Jadą, jadą, jadą poprzez wielką mroźną zimę, wśród drzew, nieskończonych drzew, wszyscy razem jadą. Jadą bracia i siostry. Z bronią na plecach. Nastawieni mocno, mocno na zwycięstwo. Nastawieni na zabijanie. Jadą, jadą, jadą na terytorium wroga. Przyjaciele. Towarzysze. Bracia i siostry. Razem uderzymy dzi- siejszej nocy, powiedział ten mały, ten ciemny „przywódca". Dzi- siejszej nocy wbijemy ostrze strachu w ich serca, sprawiając, że cały świat zadrży w posadach. Ale kiedy wyjechali na drogę, tam- ci już na nich czekali. Otworzyli ogień i Silele po lewej padła pierwsza, a potem grad kul od przodu zmiótł Ayę z jej łaza. Rozerwał ją na strzępy na twoich oczach, rozbryzgując jej życie po białej oblodzonej drodze. A ty rozejrzałeś się dookoła - gdzie, gdzie - ale niczego nie dostrzegłeś. Twój przywódca krzy- czał, ale nie rozumiałeś słów. Gdy wstałeś, by zobaczyć, gdzie on się podział, dostałeś, rozdarło ci bok i nie poczułeś nic więcej, w ogóle nic, tylko osobliwy miedziany smak w ustach i potężne mdłości podchodzące do gardła, a wtedy twój łaz stanął dęba i zawył pod tobą, zrzucając cię na ziemię. I spadając zobaczyłeś na lodzie plątaninę własnych wnętrzności, a patrząc z mroczną fascynacją na swoje flaki zdziwiłeś się, że twoje wewnętrzne życie mogło być tak złożone i tak ciasno poupychane... Usiłował coś wychrypieć, dotknąć czegoś, ale mógł jedynie wykonywać bardzo nikłe ruchy i wydawać bardzo ciche dźwięki. Javander pocałował go w otwarte usta. Chłopcy-żołnierze, niepewni, niespokojni, zważyli broń w dłoniach. Wirusy potrzebowały tylko paru chwil, aby dotrzeć do mó- zgu, ale chłopiec umierał, choć infekcja rozprzestrzeniała się w jego ciele. Ja... Ty... Zakłopotanie. Co? Jak? Nie ma czasu na rozmowę. Czuj. Doświadczaj. Dziel. Ja je- stem tobą, ty jesteś mną, jesteśmy sobą nawzajem, jesteśmy po- jednani. To pojednanie. Ale on się bał. Bał się ciemności, zimna przenikającego na wskroś, bał się tej obecności, tej tożsamości. Przytrzymaj mnie, zostań ze mną, pójdź ze mną ... Przytrzymał go w swoim umyśle, aż ostatnia neuroiskierka ściemniała i zgasła zupełnie. Javander odsunął usta od stygnące- go ciała. Żołnierze go przepuścili, a jego miejsce zajęli ludzie z workami. Oficer wydął wargi, wzruszył ramionami. No i tak. No i tak. Cholera. Pokój dla żyjących, a nie pocałunek dla konających. Za- wiódł Boga. Przesiać swą boską chorobę, palący żar, w głąb syste- mów nerwowych każdego z tych złych, przerażonych, udręczo- nych dumą młodych żandarmów - to dopiero byłby sukces. Sukces Słuchaczy, sukces Boga. Dusza uleciała. Wielkie północne puszcze były puste - same drzewa, sam śnieg, sama biel, pośród których wędrował; obec- nością, która zakłócała ciszę, był jedynie północny wiatr. Gdyby szedł szybciej od zdezorientowanego ducha, druty przecięłyby go na pół. A tak miał tylko wrażenie, że Bóg rozsa- dził mu serce za karę za jego niedowierzanie. Usiadł na śniegu, napełniając płuca rześkim, przeszywającym jak nóż powietrzem, nogi miał rozrzucone bezwładnie, w głowie czuł upiorne wiro- wanie, a jego pole widzenia zapełniły kształty, które mogły być widmowymi, eterycznymi aniołami, ale równie dobrze postacia- mi smukłych młodych ludzi, wytrącających się z chaosu świetli- stych mroczków i stopniowo nabierających cech cielesności. Nie było na to reguły, nie było żadnej, poza tą jedną zasadą, jeśli w ogóle można określić ją tym mianem - prostą, wyrazistą i nieskomplikowaną, a zarazem najtrudniejszą ze wszystkich du- chowych zasad - miłuj Boga i czyń, co zechcesz. Jakkolwiek, zgodnie ze zwyczajem i nawykiem, zewnętrzna i wewnętrzna po- łowa zamieszkiwała osobne kwatery; mowa to mowa, a cisza to ci- sza i podczas gdy pogodzenie przeciwieństw było celem wspólno- ty, te dwa czynniki stawały się jeszcze bardziej wyraziste poprzez rozdzielenie obu grup. Dlatego też matka Mathembe uznała za rzecz nietypową, ale nie niewłaściwą, a tym bardziej bezprawną, decyzję o przeniesieniu swej córki z kwater wędrowców na obrzeżach osady do jednej z kwater wewnętrznej połowy. Zanim weszły do wewnętrznej połowy, matka nakazała Ma- thembe zaczekać chwilę przy drzwiach. - Tu nie używa się słów - powiedziała przez wokalizer. -Je- dyna mowa w tym miejscu to mowa duszy. Możesz jej zaufać? Możesz mi zaufać? Mathembe, wsłuchawszy się w ciszę, pokiwała głową: Tak. Mogę. Zaufam. Tak. Matka odłączyła organika od mózgu i odwiesiła na sutek ścienny, który ten natychmiast zaczął ssać. Weszły do środka. Dom wewnętrznej połowy był kopułą wyższą o kilka pozio- mów od kopuły głów. Tak wysoko, jak na to pozwalały prawa ar- chitektury, powierzchnia kopuły pokryta była strąkami miesz- kalnymi, każdy oświetlony jak oko z licznymi lampami. Dostęp do poszczególnych komór umożliwiały drabinki i siatki sznuro- we. Wspinaczka do strąków znajdujących się pod samą kopułą zapierała dech w piersiach i powodowała zawroty głowy. Ma- thembe przyszedł na myśl ul bezmyślnych, żyjących w kolo- niach, tkających sieci owadów. Przezroczyste membrany przesła- niały wejścia do większości strąków, kilka było otwartych, a jesz- cze mniej otwartych i zajętych. Mathembe patrzyła, jak jakaś dziewczyna, szczupła i brązowa jak źdźbła ryżu jesienią, zeszła żwawo po siatce, przeskoczyła na dwie liny -jedną do stawania, drugą do chwytania rękami - biegnące dookoła na każdym z poziomów kopuły, wślizgnęła się do otwartego strąka i za- mknęła za sobą drzwi. Przerażająca zwinność. Strąk jej matki znajdował się na dwunastym poziomie; trzy- metrowa komora najeżona biolampami. Klepnięcie dłonią w podłogę oznaczające w każdym języku: Usiądź. Matka dotknęła córkę. W pierwszej chwili, gdy w jej umyśle zawirowały iskierki obecności, poczuła niepokój, bo wysyłały neurobłyskawice w te części jej jaźni, które dotąd pozostawały mroczne i nie wykorzy- stane. Słowa wypłynęły na powierzchnię z uśpionych ośrodków mowy. - To nie czary, Mathembe. I nie cud Boga, lecz biotechno- logii. Jak? - Usunięcie strun głosowych to najmniej ważny element przynależności do wewnętrznej połowy. Jest zaledwie symbolem, ochotniczym wyciszeniem zewnętrznego głosu, dającym szansę przemówienia i usłyszenia głosu wewnętrznego. Prawdziwym przymierzem naszej przysięgi są wirusy, którymi pozwalamy się zainfekować. I nawet to zjednanie dusz nie jest najważniejszą z rzeczy, do jakich aspirujemy, choć pojednanie przez prawdzi- we porozumienie nie należy wcale do błahostek. Pojednanie, które zachodzi poprzez niezdolność do żywienia nienawiści względem bliźniego, które dokonuje się poprzez ostateczne od- rzucenie brutalnej agresji i uprzedzeń rasowych - oto prawdzi- wy cud. Mathembe zasygnalizowała, że nie rozumie. \. Matka pochyliła się, dotknęła twarzy córki i przemówiła w jej umyśle. - Co było głównym osiągnięciem Zielonej Fali? Odarcie ze wszystkich legend, bajd i nonsensów - dwa przełomy - rozwój syntetycznego polimeru zachowującego się pod każdym wzglę- dem jak żywy organizm i jednocześnie odkrycie genetycznie wy- kreowanego wirusa, pozwalającego ludzkiemu systemowi ner- wowemu współoddziaływać, a tym samym manipulować na po- ziomie molekularnym substancją, którą obecnie nazywamy pla- zmą. Zapomnij o Ahleles, przemierzających kraj, rozsiewających prawymi dłońmi chaos, a lewymi zmiany. Zapomnij o Janeelu i Oboluwaye w strąkowiskach, gdzieś hen, głęboko, w samym ser- cu skały, gdzie nie mogły do nich dotrzeć genetyczne przemia- ny nowego, osobliwie ukształtowanego świata. To mity. Legendy. Kłamstwa. Podobnie jak teoria, że Spowiednicy i Proklamatorzy różnią się genetycznie. To mit. Straszliwy mit, horrendalne kłamstwo, które my, Słuchacze ujawnimy i obalimy. Obalimy je, bowiem ono niszczy nas już od tysiąca lat. Głos w umyśle Mathembe był teraz bardziej żarliwy. - Przenieś mnie do komórek Spowiednika, pokaż mi DNA Proklamatora i sekwencję kodonową, która determinuje, że akurat ten będzie wierzył w piętnastu Wyższych Świętych, sze- ściuset trzydziestu Niższych Świętych i trzydzieści osiem tysięcy dziewięćset dwanaście aniołów, a tamten drugi w jednego wszechmogącego Boga, na którego obraz i podobieństwo kształ- towani są wszyscy ludzie poprzez życie i przykłady dziesięciu Świadków. Gdzie jest napisane, że jeden będzie pościł od zmierzchu do południa w Dzień Święty i siedząc oczekiwał na Słowo Boże, a inny trzykrotnie klaskał w dłonie i trzykrotnie kła- niał się przed świątynią, umieszczając skrawek papieru na bła- galnym patyczku? — Mogę ci pokazać, że dryf genetyczny wśród Proklamato- rów zaowocował w rezultacie spuścizną leworęczności, ale długa droga dzieli sposób, w jaki się podpisujesz, od sposobu, w jaki oddajesz cześć Bogu. Mogę ci pokazać, gdzie zaczynają się roz- bieżności języka i udowodnić, że dzieci przychodzą na świat z ta- ką samą wrodzoną umiejętnością pisania jak rysowania domów, truxów czy mamy. Ale nie mogę ci pokazać ani ja, ani nikt inny miejsca, w którym molekuły decydują, że masz urodzić się Spo- wiednikiem albo Proklamatorem. To mity. Kłamstwa. Fałszer- stwa. Żarliwość rodziców jest dziwna, niepokojąca. Fala wrażeń, iluzji i głosów napływała nieprzerwanie. — Przypuszczam, że musiało to wyglądać jak fala, owa eks- plozja nowej technologii, nowego myślenia, nowego sposobu widzenia świata. Niewiele zostało z tamtych czasów, ale poprzez głowy mamy dostęp do jąder danych całego świata, a to, co od nich zebraliśmy, mówi nam, że przemiana tego kraju, serce bio- strukturalnej rewolucji od mechanobiologicznej do całkowicie biostrukturalnej, została osiągnięta w niecałe osiem miesięcy. Uważamy, że żyjemy w szalonych, traumatycznych czasach. To jednak nic w porównaniu z absolutną rewolucją Zielonej Fali. Nie potrafię sobie nawet zacząć wyobrażać, jak musiała wyglą- dać w oczach ludzi, którzy przeżyli tę przemianę. Nic dziwnego, że wydaje się nam, iż właśnie wtedy powstał cały świat; w pew- nym sensie tak było. - Zmieniliśmy połowę planety, a nie potrafiliśmy zmienić samych siebie. Mimo to dysponujemy niewyobrażalnymi wręcz możliwościami przemian. Zmiany kształtów, form i funkcji. Gdy- byśmy chcieli, moglibyśmy latać. Moglibyśmy żyć na dnie mórz, niektórzy zresztą się na to zdecydowali i stąd wzięły się legendy 0 Nyakabindi; moglibyśmy podróżować nadzy w przestrzeni, moglibyśmy dokonywać fotosyntezy. Wszystkie te zdolności kry- ją się w kodzie genetycznym; miast tego jednak pozostaliśmy przy swoich mitach i nie potrafiliśmy dostrzec potencjału, jaki moglibyśmy osiągnąć, gdybyśmy je porzucili. - Ale my jesteśmy Słuchaczami. Walczymy z mitami, myśli- my o tym, co nie do pomyślenia. Uczyniliśmy pierwszy, jeszcze nieśmiały krok na drodze do przemiany ludzkości. Ta nauka jest stosunkowo prosta: polega na modyfikacji wirusów, które pozwalają naszemu systemowi nerwowemu na współdziałanie z materiałem genetycznym, aby poprzez kontakt bezpośredni oddziaływał na systemy nerwowe innych ludzi. W ten właśnie sposób słyszysz mój głos w swoich myślach, widzisz moje wizje. Proste. Oczywiste. Powinniśmy byli pomyśleć o tym już dobrych parę wieków temu, ale byliśmy opętani wzajemną nienawiścią. Do pierwszego wirusa dołączony jest wszakże drugi, znacznie mniejszy, bardziej delikatny i trudniejszy do przekazywania; to on dokonuje faktycznego dzieła pojednania, zmieniając neuro- chemię osoby zainfekowanej. Przywiera do neuronów w mózgu 1 reaguje na pewne bodźce, zwłaszcza te, które wywołują agresję, jak też procesy socjobiologiczne, powodujące dyskryminację jednostek lub grupy osób — stymulując mózg, by wytworzył do- paminy i endorfiny neutralizujące reakcję, zanim się ona na do- bre rozpocznie. Mathembe Fileli, rzeźbiarka plazmy z Gangerabili, zielona dama z unchunkolo, nie znała się na nauce. Jednak to, co usły- szała, wydało się jej dość jasne i nagle przejęło dreszczem. Cho- roba sprawiająca, że jej ofiary nie były zdolne do najmniejszych przejawów agresji, a zarazem jednoczyły się z innymi w intym- nej, tożsamej wspólnocie. Plaga miłości. A Słuchacze, nosiciele? W każdym zakątku świata, każdym obozie i hotelu, w każdym rannym, zbolałym miejscu zanoszący nowinę pokoju i dobroci dla wszystkich ludzi, miłość i pojedna- nie, które w przeciwieństwie do wszystkich innych nie wymagały treningu wiary. Mathembe cofnęła się przed dotykiem dłoni. Matka ponownie spojrzała w jej stronę. - Tego nie można przekazywać poprzez dotyk dłoni. To bardzo delikatny organizm, nie może przeżyć poza ludzkim cia- łem. Musi być przekazywany we krwi, ślinie albo płynach wy- dzielanych podczas uprawiania miłości. Rana, pocałunek, akt seksualny. Jej matka... Są tylko dwa odkrycia na tyle przerażające, że po ich uświa- domieniu cały świat zmienia się nie do poznania. Pierwsze, że twoi rodzice są śmiertelni. Drugie, że twoi rodzice są istotami seksualnymi. Ludzkie dusze odbierane pocałunkiem, miłosnym ukąsze- niem, szybkim numerkiem w ciemnej uliczce. Odbierane bez- wiednie, bez przyzwolenia - nie zdajesz sobie sprawy, co się z to- bą dzieje aż do chwili, gdy podczas zamieszek między frakcjami na placu Drzewa Założyciela jak gdyby nigdy nic wycofujesz się, odchodzisz na bok; do dnia, kiedy wulgarni chłopcy wyzywają cię od parszywych brudnych imperialnych proklamatorskich świń, a ty odpowiadasz uśmiechem, kiwasz głową i odchodzisz w swoją stronę; do dnia, kiedy wynosisz swoją sakwę Loży Du- chów, opaskę i kartę przysięgi, by spalić je w ogródku za do- mem. I nigdy więcej nie walczyć. Wspaniale. Rozweselające. Wyzwalające. Potworne. Przeraźliwe. Druzgocące. * * * Młoda kobieta chciała mu podciąć ścięgna pod kolanami i zostawić, żeby sczezł w samym sercu leśnej głuszy. Młody chłopak z puszkiem pod nosem chciał rozebrać go do naga i pozostawić resztę śniegowi. Młody chłopak z północnym akcentem chciał zrobić użytek ze swego pięknego noża i rozebrać faceta na czynniki pierwsze, kawałek po kawałku. Dziewczyna, która była siostrą chłopaka z północnym ak- centem, upierała się, żeby po prostu zastrzelili łajdaka i oszczę- dzili sobie kłopotów. A chłopak, który był ich przywódcą, kucał przy urządzeniu grzewczym i przez cały czas się uśmiechał. Nic więcej. - Wiecie, dlaczego żadne z was nigdy nie będzie wielkim przywódcą, a tym bardziej wielkim bojownikiem wyzwolenia? Dlatego, że nie zwracacie uwagi na szczegóły i nie rozważacie płynących z nich korzyści - mruknął wreszcie. - Żadne z was nie zauważyło blizny na jego szyi. To jest Słuchacz, z jakiejś małej społeczności. Cenny nabytek. W ten sposób mamy szansę wy- mknąć się z pułapki, w jaką starają się schwytać nas Proklamato- rzy. Możemy zniknąć. Słuchacze nikomu nie odmawiają. Rozu- miecie, co mam na myśli mówiąc: mała społeczność? Schronie- nie. Azyl. I wtedy jeden po drugim zaczęli grozić Javanderowi okrut- ną, bolesną, krwawą, powolną śmiercią, przykładali mu noże do nadgarstków, wkręcali lufy broni w oczodoły, zaciskali monomo- lekularne pętle na jego szyi, a ich przywódca kucał przy źródle ciepła w swym niechlujnym, za dużym polipłaszczu, i kręcąc gło- wą uśmiechał się ze smutkiem i politowaniem. - Naprawdę nie macie o niczym pojęcia. Nie możecie gro- zić śmiercią komuś, kto się jej nie lęka. Pod tym względem Słu- chacze są dzielniejsi ode mnie. Finezja. Oto klucz. Patrzcie. Uczcie się. Wstał od grzejnika i ukląkł przy Javanderze. - Doprawdy, twoja wiara musi być wielka, skoro gotów je- steś spojrzeć śmierci prosto w oczy i powiedzieć, że się jej nie lę- kasz. Podziwiam to. Szczerze. I przyznaję, że nie możemy uczy- nić nic, by cię skłonić do zrobienia czegokolwiek wbrew twojej woli. Niemniej sądzę, że zaprowadzisz nas do swojej wspólnoty. Powiem ci, dlaczego. Bo, widzisz, albo zrobisz to z własnej woli i wejdziemy do twojej osady w pokoju, z opuszczoną bronią i pustymi rękoma, albo zabijemy cię — choć jak już powiedzia- łem, nic to dla ciebie nie znaczy - a potem puścimy wolno twe- go łaza. To głupie stworzenie, a że umie powrócić z każdego miejsca do swego domu, doprowadzi nas wprost do Domu Słu- chania. Chyba właśnie tak się to miejsce nazywa. Zgadza się? A wówczas wejdziemy do osady z bronią i wyrżniemy wszystkich, łącznie z kobietami i dziećmi. Może śmierć nic dla ciebie nie znaczy, ale czy masz dość boskiej dumy i arogancji, by powie- dzieć to samo o swoich braciach i siostrach? Jedno pytanie, tyl- ko jedno: Zaprowadzisz nas? Javander kiwnął głową. ¦ * * * Mathembe wiedziała, co robiła jej matka, zanim jeszcze po- kazano jej Dom Równowagi. To nie było tylko zrozumienie, nie tylko przebaczenie, nie nowa, wygodna więź, jaka wykształca się między rodzicem a dzieckiem, kiedy już potrafią rozpoznawać w sobie nawzajem dorosłych i ludzi. Jej matka pragnęła prze- miany. Pragnęła ewangelizacji. Każde nie wypowiedziane słowo, każdy mentalny przekaz przenoszony przez subtelne wirusy przywierające do jej zakończeń nerwowych prowadził do jedne- go: Widzisz, co mam, pragnę, abyś ty również to miała. Mathembe nie była pewna, czy może zaakceptować to, cze- go chciała dla niej matka. Sakramentalne wirusy, pełzające po jej systemie nerwowym, wypełniające jamy jej ciała... Nie sądziła, by potrafiła tolerować tak intymną więź, bez względu na to, jak szczytną i chwalebną misję pojednawczą miałaby prowadzić. Przyłączenie się do nowej ludzkości nazbyt kojarzyło się jej z gwałtem na ciele, duszy i osobowości. Trzecie straszliwe objawienie, nie tak pospolite być może jak świadomość śmiertelności i seksualności własnych rodziców, ale równie rozdzierające - ewangeliczna gorliwość rodzica wo- bec dziecka. Dom Równowagi, duchowa piasta koła Słuchaczy, mieścił się w kolejnej kopule, największej z tych, jakie Mathembe miała dotąd okazję oglądać. Dziesięć, może dwadzieścia razy wyższa od Mathembe, oświetlona, tak jak wszystkie kopuły i korytarze w tej zasypanej śniegiem prymitywnej osadzie, kojarzącej się Mathembe z wnętrzem ludzkiego ciała, pękiem bioluminescen- tów umieszczonych w tysiącach ściennych nisz. Sam Dom Rów- nowagi był biostrukturalnym kokonem, dostatecznie dużym, by swobodnie pomieścić wewnętrzną i zewnętrzną połowę oraz wę- drowców, zwisającym ze środka kopuły na pojedynczym włóknie jakiegoś niewyobrażalnie wytrzymałego materiału. Rampy pro- wadzące do strategicznie rozmieszczonych wejść prawie dotyka- ły podłoża, a wokoło umiejscowione były twarde, metaliczne pa- górki maszyn. Budowla zakołysala się niedostrzegalnie pod wpływem ruchów powietrza, które w komorach i korytarzach Domu Równowagi wydawało się stale wzburzone. Matka i córka okrążyły Dom Równowagi. Dłoń matki do- tknęła go delikatnie. Cała nieważka struktura poczęła się obra- cać. Przez otwarty portal Mathembe dostrzegła oświetlone bio- lampami rzędy rzeźbionych mizerykordii i czerń tak absolutną, że wydawała się kompletną anihilacją. Bąbel wr-przestrzeni, 0 którym dotąd tylko słyszała? Czego mógł potrzebować od- osobniony, quasi-religijny zakon od technologii, dzięki której mierzące dziesiątki kilometrów średnicy krążowniki gwiezdne przemierzały wszechświat? Dotknięcie matki. - Dwa są w równowadze, podobnie trzy i więcej, ale nigdy jeden. To sedno wszystkiego, rozumiesz? Nie rozumiała. Dotknęła poruszającego się delikatnie Do- mu Równowagi, poczuła, jak jego powierzchnia przesuwa się 1 muska koniuszki jej palców, zwalnia i nagle się zatrzymuje. To wszystko na jednej nici? Dowiedziała się co nieco na temat telepatycznego dotknię- cia Słuchaczy. To działało w obie strony — dotykając swojej matki i ogniskując obrazy, emocje i doznania będące jej osobistym ję- zykiem porozumienia, mogła zostać przez nią usłyszana. Nie wiedziała, czy w formie słów czy amorficznych wrażeń; pomimo doskonalej technologii, Słuchacze wciąż mieli jeszcze przed so- bą długą drogę do pokonania problemu siebie i innego. Deli- katnie dotknęła matki, zmuszając ją, by przerwała powolny ob- chód Domu Równowagi i przystanęła: Po co mnie tu przyprowadziłaś? Matka odwróciła się z gwałtowną, szokującą szybkością le- śnego zwierzęcia. Zanim Mathembe zdołała zareagować, ujęła jej twarz w dłonie. — Abyś zrozumiała. Mathembe skrzywiła się, gdy fala wspomnień wpłynęła do jej umysłu - ostra, srebrna, bolesna. Nie jej wspomnień. Matki. Uścisk dłoni rozluźnia się i rozrywa, ręce się rozdzielają, a po dachach Ol Tok przemykają płomienie. Łodzie wypływają na czerwoną od ogni rzekę, a ona stoi na brzegu i patrzy, dopó- ki nie odpłyną wszystkie łodzie; nie ma dokąd iść - całe jej życie, cały dobytek spłonął w płomieniach historii. Wraz z Faradjem kierują się na północ, nadrzecznymi drogami przedzierają się kilometr po kilometrze przez zniszczone w ogniu walk przed- mieścia, przez kilka dni ukrywają się w opuszczonej willi lub ogrodzie, dopóki walki nie przeniosą się w jakieś inne miejsce. Na autostradach, gdzie aż roi się od wozów pancernych, zostają wchłonięci przez wzbierającą falę uchodźców - z równą łatwo- ścią ocean absorbuje dwie małe kropelki wody. Czas płynie - ogrom bólu, smutku i udręki zawarty w dwóch zbywających sło- wach; docierają do Yorushy na granicy Prefektury Tannalewe, do drzwi starego rzecznego magazynu, stojącego na linii ognia bezlitosnych walk, toczonych między nacjonalistami a imperiali- stami, któremu jednak obie strony nadały rangę azylu. To misja Słuchaczy - dziwnych, niemych kalek, którzy zdecydowali się opuścić swe odludne sanktuarium w północnych lasach i ruszyli w świat z nową wizją, dziełem wykraczającym poza ludzkie moż- liwości, dzieleniem się strawą, napitkiem, opieką i miłością w imię powszechnego pojednania. Zacieśnia się związek pomię- dzy nią a starą kobietą, Słuchaczką, która w letnich miesiącach wojny leczy jej zranione plecy; nasiona fascynacji i ciekawości puszczają pędy i korzenie pytań, owocując duchowym poszuki- waniem, zainspirowanym obecnością osoby, która jest wciele- niem świątobliwości, mimo iż nie uznaje siebie za posiadaczkę jakichkolwiek cnót. Później następuje pierwsze dzielenie dusz i wtedy we wspomnieniach dostrzega twarz, tylko na mgnienie oka, ale niezapomnianą, twarz syna. Widzi Hradu, wraz z gro- madką chłopców schodzącego na brzeg w jednym z północnych portów i nic nie jest w stanie ukryć płomieni gniewu w jego oczach. Wie, że musi go ocalić. Zachęca Faradjego, by wyruszył z nią na północ, poprzez kraj rozdarty wojną domową, ku nowej granicy, którą wytyczono w poprzek niego, i obozów bezpań- stwowców i wyrzutków, wyrastających w ich cieniu jak grzyby po deszczu. Odnajduje tam nie Hradu, lecz jego legendę, legendę bohatera, nastoletniego wyzwoliciela, zimnego, bezlitosnego za- bójcy, którego imię oznacza w obozie zarówno prawo, jak i pla- gę. Stara się, aby nikt się nie dowiedział, że i ona nosi nazwisko Fileli. Bezradność i niemożność uchronienia syna przed tym, czym się stal, kompletnie ją pochłania. Rozważa popełnienie sa- mobójstwa; odgania jednak tę myśl jako ostateczne porzucenie nadziei. Miast tego odnajduje Słuchaczy. Ona i Faradje zostają przyjęci do wspólnoty jako wędrowcy, pomagają w miarę swych możliwości, a dzięki swemu wkładowi w walkę z przepotworny- mi cierpieniami obozu czuje, że opuszcza ją z wolna dręczące poczucie winy. Zaznajamia się bliżej z niewielką grupką misjo- narzy, dokonują podziału dusz na znak jej akceptacji. Wśród tych, z którymi podzieliła swe wspomnienia, jest stary, szanowa- ny Proklamator, były żandarm, dręczony tym, co miał okazję wi- dzieć i czynić podczas rebelii, niepoprawny staruch - upiera się, by go tak nazywano. Wśród jego wspomnień widnieje rząd trzy- dziestu siedmiu ludzi-drzew. (Tu pojawił się ból i cierpienie, których Mathembe nie od- ważyła się sondować. Mroczne miejsce, noc duszy, bagno przy- gnębienia.) Jej następne wspomnienie to wizja wysiadania z wynajętego dżipneja. Jest z nią stary żandarm. Nie opodal, po drugiej stro- nie mokrego od deszczu trawnika, ruiny starego centrum za- trzymań. Ściany są czarne, wypalone, ale drzewa przed murem mocne, zdrowe i zielone, z całą masą przepięknych liści. Gałę- zie zrosły się razem, tak że nikt nie byłby w stanie ich rozłączyć i powiedzieć, gdzie zaczynają się jedne, a kończą drugie. Miesz- kańcy osady obwiesili gałęzie wstążkami, małymi obrazkami, medalikami, plastikowymi zabawkami. U podstawy każdego pnia znajduje się kapliczka wotywnych lampek, patyczków mo- dlitewnych, próśb i błagań. Przechodzi pod baldachimem połą- czonych gałęzi i dociera do dziesiątego drzewa. Trzykrotnie klaszcze w dłonie, trzykrotnie pochyla głowę i przywiera do po- rośniętego mchem pnia. Stary Proklamator błagają o wybaczenie. A ona mu wybacza. Po powrocie do misji mówi, że jest już pewna. Pragnie zo- stać członkinią Słuchaczy, wewnętrznej połowy. Chce czegoś in- nego. Mathembe widzi ją idącą w świetle późnej jesieni do Domu Słuchania. Mathembe widzi pierwszy śnieg na dachach. Mathembe widzi srebrny nóż opadający na szyję. I tak jak postrzegała, została również postrzeżona. Jej wspo- mnienia otwarły się przed matką, ukazując sceny z przeszłości — unchunkolo, opowieść doktora Kalimuni, bolesne objawienie potępionego anioła, kłótnię w Kilimambasie, Matinde i jej los, jej własną porażkę z Hradu, wędrówkę wzdłuż granicy, poszuki- wania. Wszystko postrzeżone, przyjęte. Wybaczone. Siostry. W miejscu, gdzie panowała cisza, słowa mówione wywarły przeraźliwy, piorunujący efekt. Wysłanniczka zewnętrznej poło- wy zawahała się u drzwi kopuły Domu Równowagi. Towarzyszyła jej siostra z wewnętrznej połowy. Mathembe rozpoznała w niej wygimnastykowaną dziewczynę, która z taką łatwością przemyka- ła po linowych przejściach i drabinkach kwater wewnętrznia- ków. - Proszę, musicie pójść z nami do biur wspólnoty. Jak naj- szybciej. Proszę. Wszyscy członkowie wspólnoty i wędrowcy mu- szą się zebrać w pokoju meteo. Ruch głowy, uniesienie brwi: Że co? - Przybyli Wojownicy Losu. Mówią, że szukają schronienia. Jest z nimi Javander Shasri. Sądzimy, że przetrzymują go w cha- rakterze zakładnika. Dziewczyna z wewnętrznej połowy wyciągnęła rękę w ge- ście, który, jak się zorientowała Mathembe, był zachętą do wy- miany dusz. Jej matka przyjęła podaną dłoń. Pomimo rany na gardle westchnienie było bardzo wyraźne. Mathembe ujęła dłoń chudej dziewczyny: Ja też chcę zobaczyć. Zima i surowe warunki życia na granicy wypełniły jego szczupłą sylwetkę silnymi mięśniami, wyostrzając zarazem łagod- ne niegdyś rysy młodego oblicza. Mentalny przekaz był krótki, ale mroczna, niebezpieczna energia przekazywana w każdym jego ruchu nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości - Hradu. Mathembe wyczuła to na ułamek sekundy przed matką. Na- wet wysoka, dobrze zbudowana kobieta z zewnętrznej połowy poczuła drgania w powietrzu. Dom Równowagi wibrował delikatnie, a drżenie było bar- dziej wyczuwalne niż słyszalne. We wzburzonym powietrzu zawi- rowały drobinki kurzu. I wtedy to usłyszały, z początku odległe, ale zbliżające się w błyskawicznym tempie, narastające, wzbiera- jące, przybierające na sile, aż na koniec cały Dom Słuchania za- dygotał w posadach, a Mathembe przyłożyła obie ręce do uszu, by zagłuszyć potworny hałas: dudniący grzmot nisko lecących śmigłowców. Nie było ich wielu. Siedem dusz i tyleż śniegowców. Nie- wielki bagaż, niewielki dobytek, kilka sztuk broni, parę namio- tów. Zabijali czas i czekali na śnieg. Labirynt tuneli i budynków Domu Słuchania okrążał ich i osaczał. Ale i sam Dom Słuchania był oblężony, gdyż na skraju pokrytych śniegiem pól ryżowych i puszczy czekały śmigłowce. Pokój meteo został wyhodowany przez architektów wspól- noty na dachu refektarza jako oko zewnętrznego świata, wypo- sażone w cztery okna. Stanowił miejsce azylu i kontemplacji bo- skości w naturze. Od przybycia Wojowników Losu i lądowania grupy uderzeniowej z Kraju Boga nie było godziny, żeby nie pa- nował tu chaos i zgiełk. Tłum ludzi zaciekawionych, zatroska- nych, zdumionych. Większość, jak kobieta wędrowców, która podała Mathembe wzmacniacz obrazu, zaniepokojona. Śmigłowce z Kraju Boga były pięknymi, obscenicznymi kre- aturami: błyszczące czarne pancerze, do których nie przywierał nawet płatek śniegu, rotory ułożone płasko wzdłuż burt, rzędy broni w uchwytach, smukłej, drapieżnej. Przycupnęły wśród drzew, nawet nie próbując się skryć pod rozpraszającymi światło siatkami. Od czasu do czasu widać było jakieś postaci prze- mieszczające się od śmigłowca do śmigłowca; żadna jednak nie odważyła się wyjść na otwartą przestrzeń. Skupiła uwagę na wnętrzu, koncentrując się na przybyciu i czynach Wojowników Losu. Po wzroście i po zachowaniu - skupionym i opanowanym nawet w najbardziej stresowej sytu- acji - rozpoznała Javandera Shasri. Ten mężczyzna, który ją oca- lił, teraz sam potrzebował pomocy. Myśl o możliwości odwdzię- czenia mu się wprawiła Mathembe w dobry nastrój. Był z nim Hradu. Okulary i obwody odarły go z osobowości, nie był już człowiekiem, nie był jej bratem, tylko zbitkiem bezsensownych działań i czynności, nie mającym z nią żadnego związku. Jakby dla lepszego zachowania równowagi pomiędzy Słuchaczami, Wojownikami i ludźmi z północy pojawiła się obecnie czwarta siła, grożąca obróceniem nietrwałego status quo w obłąkańczy chaos. Przez ostatnie kilka godzin zewnętrzna połowa odbierała komunikaty radiowe od sporego oddziału żołnierzy Wolnego Państwa, nadchodzącego drogą z Rungwy przez północną pusz- czę, aby zneutralizować grupę wojsk Kraju Boga. Uwięzieni pomiędzy światem wewnętrznym a zewnętrznym. I nie tylko pomiędzy przeciwstawnymi siłami zewnętrznymi, ale i wewnętrznymi. Dom Słuchania ogarnęły wewnętrzne podziały. Najeźdźcy z północy, żołnierze Wolnego Państwa nie mieli szans na zajęcie tego miejsca bez wymiany ognia. Wezwał ich ktoś ze wspólnoty. Podzielony dom. Patrz: tak oto kończy się ten świat. Różnice opinii stały się sporami, spory kłótniami, te z kolei polaryzacja- mi, frakcjonalizacjami i wrogimi obozami. Na zebraniu wszyst- kich członków wspólnoty, na które wysłanniczka przywołała z Do- mu Równowagi Mathembe i jej matkę, dziewczyna widziała, jak Faradje i jej matka się kłócili. Osobliwa kłótnia, kiedy jedna stro- na krzyczy za dwoje, a druga milczy jak grób. W każdym geście, w każdym słowie i dotyku pobrzmiewał przyprawiający o mdłości dźwięk, który słyszy dziecko obudzone w nocy i uświadamiające sobie, że jego rodzice kłócą się w pokoju obok. Wędrowcy, a wśród nich Mathembe, patrzyli z niedowierzaniem, jak wszyst- kie pryncypia, którym hołdował Dom Słuchania, są niweczone. Miało to w sobie tyle spokoju, pojednania i porozumienia, co starcie dwóch psów gryzących się w ciemnej uliczce. Podobnie jak dzieci mogą uratować rozpadający się zwią- zek, tak wędrowcy uratowali wspólnotę. Rozdarci i targani prze- ciwstawnymi siłami mogli z gromkim okrzykiem rzucić się w wir walki. I nagle młodzieniec, Spowiednik siedemnasto-, osiemna- sto-, a może dziewiętnastoletni, chłopiec o śniadej cerze i oczach południowca zawołał: — W imię Boga, możecie przestać? Przestańcie! Nie wiemy już, w co mamy wierzyć. Przybyłem do tego miejsca wierząc, że ono właśnie może zmienić świat, a wy nie potraficie nawet za- chować pokoju między sobą. Żadne dziecko, które widziało zawstydzenie swoich rodzi- ców, nigdy tego nie zapomni ani nie będzie postrzegać ich tak, jak do tej pory. Oto czwarte i najokrutniejsze objawienie dzie- ciństwa, bo kiedy go doświadczysz, natychmiast przestajesz być dzieckiem. W pokoju meteo rozbrzmiał dzwonek. Wędrowcy z we- wnętrznej i zewnętrznej połowy zeszli po spiralnych schodach, po czym minąwszy skute lodem korytarze, schludne, zadbane ogrody i drzwi przepustowe, znaleźli się w wielkiej kopule. Je- den po drugim Słuchacze weszli po schodach do Domu Równo- wagi, a Mathembe zrozumiała enigmatyczny komentarz jej mat- ki, rzucony wtedy, w Domu Równowagi. Nie może być jedność ani jeden, ponieważ do prawdziwego pojednania musi być on i muszę być ja. Niezależnie od pozorów, on nigdy nie pozostaje w równowadze. Mathembe wyszła na rampę, równając krok z innymi. Obe- szła ostrożnie wyłożone rzędami ław wnętrze, do wyznaczonego dla niej miejsca. Dom Równowagi zadrżał, ale się nie zachybo- tał. Mechanizmy kontrolujące bąbel ur-przestrzeni pośrodku domu zogniskowały go do rozmiarów dwudziestocenty- metrowej kuli tak czarnej, tak przejmującej, że aż bolały oczy. Długo trwało, zanim wszyscy zajęli swoje miejsca. Rampy zosta- ły podniesione i wciągnięte. Drzwi zamknęły się na głucho. Dom Równowagi zachwiał się; wędrowcy i młodzi członkowie zewnętrznej połowy zerknęli na siebie nawzajem, podenerwo- wani. Połączono dłonie. Dusze dokonały wymiany. W pierwszej chwili Mathembe myślała, że jaźń i zdrowy roz- sądek zostaną zmiażdżone na proch zmasowanym uderzeniem żywotów przenikających ją całą. A potem w jej umyśle rozległ się głos i cały lęk odpłynął. Głos starszego z wewnętrznej połowy. - Przed stu laty Świątobliwy Spowiednik i Świadek Prokla- matorów zabłądzili w wielkiej północnej puszczy. Nadchodzili z przeciwnych stron, obaj usiłowali odnaleźć ostateczną prawdę Boga w swojej odrębnej wierze. Błądzili, błądzili i błądzili, podą- żając przez cały czas w głąb puszczy, aż spotkali się na polanie w środku lasu. Rozpoznawszy się, jęli przekonywać siebie nawza- jem o błędach drogi drugiego i wyższości własnej wiary. Debato- wali o teologii, kłócili się, krzyczeli i wyklinali, aż w końcu zaczę- li walczyć, bez jakichkolwiek reguł, używając zębów i paznokci, aż z ich odzienia zostały strzępy i dobytek uległ zniszczeniu, a mimo to żaden nie potrafił przekonać drugiego, że to jego i tylko jego doktryna gwarantuje dotarcie do Boga. Rozprawiali, krzyczeli, klęli i walczyli tak długo, że ani się obejrzeli jak dopa- dła ich zima, a oni byli nadzy i bezbronni w dzikiej głuszy; aby przeżyć jedną, choć jedną noc, a tym bardziej, by powrócić do cywilizacji, musieli przełknąć z goryczą własną dumę i zapo- mnieć o waśniach. Dlatego też złożyli przysięgę, że więcej nie przemówią, gdyż to słowa poróżniły ich i nakazały rzucić się je- den drugiemu do gardła. Pracowali w milczeniu i pomagali so- bie, a gdy jeden słabł, drugi go wspierał. A gdy tak pracowali w milczeniu, dowiedzieli się, że to, co ich podzieliło, nie było w gruncie rzeczy tak ważne jak to, co ich zjednoczyło, i że gdyby powrócili do świata ludzi, ich pokój i jedność znów zostałyby unicestwione powszechną nienawiścią i uprzedzeniami. Tak więc pozostali w milczeniu na polanie północnej puszczy i od tej pory ludzie, którzy poszukują lepszej drogi, świadomości, że to, co jednoczy, jest silniejsze od tego, co dzieli, przybywają do lasu, by ich odnaleźć. Zapadła cisza. Przywódczyni zewnętrznej połowy, niska, ży- wiołowa kobieta około pięćdziesiątki, zwana Isye, przemówiła wówczas w imieniu swego ludu. Jej mowa była ostrożna i pełna rezerwy, ale zniewalająca. Powiedziała, że powiadomiła władze Kraju Boga w Kali- ghash. Sprowadziła śmigłowce. Za to właśnie błagała wspólnotę o wybaczenie. Miała uczciwe zamiary i chodziło jej tylko o do- bro wspólnoty. Najszlachetniejszą i najważniejszą rzeczą w pra- wie ludzkim było to, na czym opierały się fundamenty prawa bo- żego, pojęcia dobra i zła, zakodowane w genetycznej spuściźnie każdej istoty ludzkiej. Zabijanie jest złem: z tym zgadzały się za- równo prawo boskie, jak i prawo ludzkie. Ukaranie tak straszli- wych czynów było dobrem, pozwolenie, aby złamanie prawa bo- żego uszło komukolwiek bezkarnie, było w istocie złamaniem tego prawa. Ci Wojownicy Losu są zabójcami. To oni wymordowali zało- gę posterunku granicznego i zapewne padłoby ich ofiarą wielu niewinnych mieszkańców Jerrever. Pozwolenie, aby Dom Słu- chania udzielił azylu tym, którzy złamali prawo boże, byłoby ak- tem przeciwko niemu. Prawo natury domagało się, aby ci prze- stępcy zostali możliwie jak najszybciej przekazani siłom sprawie- dliwości. Właśnie dlatego zatelekomowała do dowódcy brygady w Kalighash i sprowadziła go, wraz z eskadrą śmigłowców, do osady Słuchaczy. W Domu Równowagi zapadła cisza. Argumenty były poważ- ne i przekonujące. I wtedy przemówił przywódca drugiej frak- cji, Tulash, chudy mężczyzna około sześćdziesiątki. Jego otwar- cie duszy było uprzejme, gładkie i fundamentalnie szczere. Błagał o wybaczenie i zrozumienie swych braci i siostry Słu- chaczy. Zawinił wobec całej społeczności pychą i gniewem. Wi- rusy nie zwalczały gniewu ani pychy - jedynie anioły były od nich wolne - tylko zapobiegały manifestacji tych uczuć w posta- ci przemocy i agresji. Nie chciał, by go uznano za próżnego, ale musiał wspo- mnieć, że był członkiem tej społeczności dłużej niż ktokolwiek poza Snieniem. I przez wszystkie te lata, wszystkie te dekady, kiedy filozofia Słuchania i Pojednania wydawała się słaba i nie- stała w porównaniu z nowymi, prężnymi, buńczucznymi filozo- fiami nacjonalizmu i niezależności, zaś wspólnota w puszczy zo- stała zapomniana przez wszystkich, z wyjątkiem garstki wiernych z okolicznych osad, którzy zaopatrywali Słuchaczy w prowiant na zimę, jedna zasada pozostała niezmieniona: nikt nigdy nie został odprawiony z kwitkiem. Niezależnie od tego, jak plugawe popełnił zbrodnie, jak mroczne były jego grzechy, jak czarne wi- ny go dręczyły. Przyjmowano wszystkich. Nikomu nie zabrania- no wstępu. Któż spośród nich był bez grzechu? Któż spośród nich nie przybył tu z równie mrocznym i zszarganym sercem, jak owi Wojownicy Losu? Różnica tkwiła nie w stanie, lecz w po- ziomie. Wszak ci Wojownicy Losu przybyli tu z nadzieją na uzdrowienie. Czy mają prawo ich osądzać? Bóg nie wyznaczył Słuchaczom roli sędziów. Mieli być jedynie wspomożycielami w potrzebie. Nikt nie jest w większej potrzebie aniżeli ten, kto ma duszę zranioną i znieczuloną przemocą. Mówi się, że Dom nie może ich wpuścić i nadal zachować pełną wiarygodność. Prawda wy- gląda tak, że Dom nie może odmówić im wstępu i zachować peł- nej wiarygodności. Skończył mówić i w Domu Równowagi zapadła cisza. Kłót- nie wybuchają teraz również wśród wewnętrzniaków. Argumen- ty były ważkie i wyważone. Mathembe ujęła je w obie ręce i zwa- żyła. Zrównoważyły się. Złączyła ręce i usiłowała sprawić, by stały się jednością, jednym wspólnym konsensusem. Napierała i na- pierała, ale nie zdołała ich połączyć. Pozostały rozłączone, nie pasujące do siebie. Po otwarciu dusz - cisza. Mathembe wzrastała w ciszy. Cisza była jej wierną towarzysz- ką, z nią uganiała się po lasach i dolinach wokół Chepsenyt. Ci- sza i samotność. Ale nigdy wcześniej nie znała takiej ciszy. Cisza braku dźwięków nie jest ciszą słuchania. Różnica jest tak prosta i ogromna, jak różnica między pełnym a próżnym, obecnością a nieobecnością. Ta wibrująca cisza słuchania ją zaniepokoiła. Kolejne chwile wzbierały jak olbrzymia kropla wody ze zroszo- nego deszczem liścia, aż nie była w stanie utrzymać się na nim dłużej i migocząc spadała w przeszłość. W tej ciszy czuła każde drgnięcie i poruszenie Domu Równowagi na jego diamentowej nici, czuła jak cała planeta obraca się pod jej stopami. A cisza trwała i trwała. Grube krople kolejnych chwil spada- ły coraz wolniej i wolniej, wolniej i wolniej. Czas zwolnił bieg. Zamarł. Przestał istnieć. Była tylko cisza. A z ciszy wyłonił się głos. Mówił donośnie, jego słowa wpra- wiały Dom Równowagi w drżenie, ale mówił zarazem bezgłośnie poprzez otwarcie dusz, poprzez złączone dłonie Słuchaczy: Trzeba znaleźć lepszą drogę. Odnaleźć pojednanie, gdzie- kolwiek by się ono znajdowało. Mówczynią była zewnętrzniaczka w zaawansowanej ciąży, kobieta około trzydziestki, która nagle, z niejakim przerażeniem, uświadomiła sobie, że to właśnie ona przerwała moment ciszy. Nikt wszakże nie wątpił, że wypowiadała czyste, nieskalane słowo boże, bo nawet kiedy jeszcze mówiła, na powierzchni świadomo- ści Mathembe pojawiła się odpowiedź i napłynęła do umysłów wszystkich zebranych w Domu Równowagi: Tak, wiemy, co musimy uczynić, ale kto to zrobi? -Ja - rzekł młody wędrowiec, który trafił na to spotkanie dzięki swej uczciwości i spontaniczności emocji. Bez chwili waha- nia: -Ja pójdę. - Błogosławiony, kto z takim przekonaniem po- znaje wolę Boga. Ja pójdę - powiedziała głosem umysłu kobieta w średnim wieku, z wewnętrznej połowy, piękna w swojej szpetocie i szpet- na w swoim pięknie, ubrana w jednoczęściowy złachmaniony kombinezon, pobrudzony plamami farby. , I wtedy to do niej dotarto. Jak czysty głos, jak głos poety jan- gada pławiący się ponad wielowarstwową złożonością jego akompaniamentu w ekstatycznej improwizacji. Nazwij to Bo- giem, nazwij to aniołem, nazwij to przeznaczeniem, szaleń- stwem, jak ci się żywnie podoba, ale zrób to i zrób to głośno. Aby nie przerwać kręgu, położyła rękę mężczyzny stojącego po prawej stronie na swoim ramieniu, zacisnęła prawą dłoń w pięść i uderzyła się z całej siły w piersi. Ja to zrobię - rzekła Mathembe Fileli. - Wyślijcie mnie. Dom Słuchania nigdy nie był bardziej ożywiony, nigdy nie był bardziej jednym ciałem niż wtedy, gdy ludzie zaczęli opusz- czać pojedynczo Dom Równowagi i ponownie tworzyć historię. Zewnętrzniacy, wewnętrzniacy i wędrowcy współpracowali w nie- spiesznej, lecz owocnej harmonii. Podczas gdy żołnierze Wolnego Państwa w pancernych tru- xach bojowych sunęli poprzez czyste śniegi północy, a odwetow- cy z Kraju Boga grali w kłykcie i słuchali radia w śmigłowcach, podczas gdy Hradu i jego sześciu terrorystów jadło samopod- grzewające się racje plastikowymi łyżkami i wyczyniało sztuczki z nożami do rzucania, Mathembe i jej matka po raz trzeci udały się do Domu Równowagi. Powiadają, że pierwszy raz jest dla ciebie, drugi dla tego, kogo kochasz, ale trzeci raz jest dla świętych. Mathembe objęła kulę wr-przestrzeni dłońmi. Jej czerń była tak intensywna, że żadne światła ani cienie nie pozwalały się do- myślić, iż jest to kula. Czysty cień, płaski dysk cienia. Wszech- świat między palcami. — Oczywiście generatory poszerzą ją na tyle, żebyś mogła wejść. Pierwsze wielkie pojednanie, to pojednanie z samym so- bą. Tam (a nie mogło być innego Tam niż ów bąbel niematerial- ności) jest wszystko, na co kiedykolwiek mogłaś liczyć: wszystkie twoje nadzieje i lęki, wszystkie marzenia i koszmary, wszystko, co dobre i co złe, to, co kochasz i to, czego nienawidzisz, wszystko, czego się boisz i czym gardzisz w sobie samej, wszystko, co spra- wiło ci radość i co kiedykolwiek sprawiło ci ból. Jak? - C/r-przestrzeń, matryca, Snienie, niebo - to wszystko aspekty jednej i tej samej rzeczy, wszechświata świadomości, któ- ry leży obok i wewnątrz naszego, a zarazem nie jest z nim tożsa- my. Jak Święte Statki mogą w jednej chwili przemierzać całe ga- laktyki? Można równie dobrze powiedzieć, że czynią to dzięki wyrażeniu stosownych życzeń, sile wyobraźni albo woli, jak i dzięki matematyce i mechanice wyższego wymiaru. Tam jest wszystko to, co chcesz, aby było, i w takim kształcie, jaki sama narzucisz. Tam wszystkie mentalne istoty, które tworzą twoje ży- cie, są prawdziwe. Możesz je zniszczyć, a one mogą zniszczyć cie- bie. Lub możesz się z nimi pojednać, a one mogą pojednać się z tobą. Mathembe zastanawiała się, jak musiała się czuć jej matka tuż po operacji, kiedy po raz pierwszy wkroczyła do świata ciem- ności. Co tam znalazła i jak się pojednała, jeżeli się pojednała, jak się czuła sama w obliczu tego paranormalnego bestiariusza? - Powinnaś teraz odpocząć. Przygotować się. Przygotowywałam się całe życie - chciała odpowiedzieć. - Musisz wybrać sobie partnera. ? - Nikt nie wchodzi do Domu Równowagi samotnie. Nikt nie wchodzi do ur-przestrzeni samotnie. Nie możesz zarazić się sama. Musi to uczynić z tobą ktoś inny. I musi uczynić to jako akt miłości, ponieważ jest to pewien jej rodzaj. Poprzez dotykającą dłoń nawiedziła ją wizja niskiego, krę- pego, szpetnego, uśmiechniętego mężczyzny o płaskich, szero- kich palcach i twardych, płaskich mięśniach; ciężki, toporny, mocno owłosiony, o oczach osadzonych tak głęboko, że nie spo- sób było określić ich barwy, i pogodnym, łagodnym, wesołym usposobieniu. Wszyscy odeszli. Wiele miesięcy temu odeszli da- leko na południe, do misji w Ol Tok. W umyśle Mathembe pojawiły się kolejne twarze i imiona. Wszyscy wewnętrzniacy, mężczyźni i kobiety, przemaszerowali przed nią jak na paradzie. - Kogo wybierasz? Skierowała dłoń na zewnątrz, ku górze, poprzez kopułę, ziemię i śnieg. Jeg°- Javander nie był zdziwiony, kiedy Hradu Fileli przystał na żądanie zewnętrznej połowy, aby go uwolnił i przywrócił wspól- nocie. Jego użyteczność jako zakładnika - zawsze ograniczona - mocno się zdewaluowala w miarę jak z radyjek członków Czyn- nej Komórki Bojowej płynęły kolejne komunikaty. Obecnie, kie- dy wojska Wolnego Państwa znajdowały się o niecałe pięć kilo- metrów od Domu Słuchania, był już bezwartościowy. Równowa- ga sił uległa niebezpiecznemu zachwianiu. Teraz zakładnikiem stał się cały Dom Słuchania. W tej sytuacji tego jednego zakład- nika mogli spokojnie wypuścić. Javander wiedział, podobnie jak Hradu Fileli i cala zewnętrzna połowa, że zbliżające się z każdą minutą siły Wolnego Państwa zwiększały prawdopodobieństwo, iż północni agresorzy przypuszczą ostateczny atak przeciwko Wojownikom Losu i uciekną przez granicę, zanim zostaną oto- czeni. Javander zdziwił się, gdy delegacja braci z wewnętrznej po- łowy zaprowadziła go wprost do Domu Równowagi. Dopiero gdy ujrzał bąbel wr-przestrzeni wypełniający prawie całe wolne wnętrze budynku, zrozumiał. To, co czynimy dla Boga. - Nie musisz iść. Dom Równowagi zakołysał się lekko, gdyjavander i jego asystent poruszyli się niewidoczni poza wszechpochłaniającym wszechświatem czerni. - Nie musisz - powtórzyła matka Mathembe. -Ja bym po- szła. Ja powinnam pójść. To mój syn. Podczas gdy Mathembe się rozbierała, jej matka dokonała ostatniej kontroli. - Pamiętaj, w wr-przestrzeni nie ma grawitacji. Pamiętaj, przestrzeń wewnątrz bąbla jest potencjalnie nieskończona. Pa- miętaj, atmosfera składa się prawie w zupełności z czystego tle- nu, możesz doznać hiperwentylacji. Pamiętaj, możesz wrócić kiedy zechcesz, wystarczy, że tego zapragniesz. Pamiętaj, ur- -przestrzeń jest nie tyle miejscem fizycznym, co zbiorem kon- cepcji metafizycznych. Pamiętaj pamiętaj pamiętaj. Mathembe Fileli stała nago przed swoją matką, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa, a kiedy matka na nią spojrzała, zrozumiała, że jej córka jest kobietą, zobaczyła blizny, jakie po- zostawiły na jej ciele bolesne życiowe doświadczenia, po czym uściskała ją pospiesznie - krótko, bo cokolwiek więcej rozerwa- łoby je na sztuki. Mathembe Fileli weszła w głąb czarnej wr-przestrzeni. I została pochłonięta. Czerń nicość bez światła bez dźwięku bez dotyku bez zapa- chu bez smaku bez wagi nicość bezczas pustka czy to śmierć czy to anihilacja — nie, nie może być, ja przecież myślę, a skoro my- ślę, nie mogę być martwa, myślę, więc jestem, a skoro jestem, muszę mieć jakąś fizyczną postać, aby zawierała to myślące ist- niejące ja — i kiedy pomyślała tę myśl, pojawiło się jej ciało; a może po prostu uświadomiła sobie świadomość istnienia swe- go ciała? Niemniej to było jej ciało, długie płynne nagie pławią- ce się w tym pozbawionym światła dźwięku dotyku zapachu sma- ku i ciężkości nie-miejscu skoro jednak mogła widzieć swoje cia- ło musiało istnieć jakieś światło i gdy tylko pomyślała światło sta- ła się światłość a to co dotąd było jej pozbawione okazało się ja- snobłękitnym bezkresem a skoro dysponowała wzrokiem musia- ły istnieć tu również dźwięk dotyk zapach i smak i faktycznie po- jawiły się z chwilą kiedy tylko o nich pomyślała; szum wiatru, wrażenie własnej cielesności, zapach rześkiego, czystego powie- trza, smak powietrznego zimna na języku - leciała, unosiła się pośród bezkresu błękitnego nieba - spójrz, tam w dole kłęby umykających chmur przesuwają się bez silników, bez skrzydeł, bez jakiejkolwiek pomocy czy napędu z wyjątkiem jej własnej wy- obraźni, czy choć przez chwilę wątpiłam, że mogę latać? spad- nę? nie, nawet o tym nie myśl, czyż jednak niemyślenie o tym nie jest w gruncie rzeczy myśleniem? Cóż, nie spadłam, a więc to chyba nieprawda. Leciała! Była aniołem, srebrnym aniołem ze Śnienia, ale to Snienie, to niebo ukształtowała sama i ta myśl jednocześnie ją podekscytowała i przeraziła, gdyż bezmiar błękitnego nieba z przesuwającymi się po nim kłębami chmur mógł zawierać w sobie cały szereg paranormalnych potworów, które mogły ją zniszczyć. I w chwili, gdy o tym pomyślała, stwierdziła, że nie- skończoność miała jednak swój kres; błękitny bezmiar niżej gęstniał i krzepł w białawą pokrywę strzępiastych chmur: to było Snienie Filelich, Snienie, które jej Dziadek obiecał przemodelo- wać i gdyby spojrzała w dół, cóż by zobaczyła? Tak, wyspy o ośle- piających, oszałamiających barwach, na szarym de chmur. Wie- działa, co znajdzie w rajskich puszczach tych chmurowysp, ale w mgnieniu oka skierowała ku nim swe ciało i zadrżała w seksu- alnej zmysłowości pieszczoty milionów kilometrów sześciennych powietrza ocierających się ojej nagą skórę. Były tam anioły. Mnóstwo aniołów pięknych, przepięknych aniołów o ciałach ze stali, chromu, srebra, brązu, białej platyny, jaspisu, krwawnika i wielu innych metali szlachetnych oraz mi- nerałów, wszyscy Fileli, wszystkie ich pokolenia wałęsały się wśród drzew, wylegiwały w ciepłych sadzawkach, na miękkich kobiercach mchu, płatkach olbrzymich sukulentów, wierzchoł- kach drzew, gałęziach, parasolach bajecznych grzybów czy w ogromnych kielichach miodownicy. Byli znudzeni; nieznośnie, niewiarygodnie, wiecznie znu- dzeni. Raj był nużący. Niebo było nudną, nie kończącą się mono- tonią przepychu, radości i splendoru, swobody i rozkoszy, gdzie każde z życzeń i zachcianek było natychmiast spełniane. Raj? Raczej subtelna wersja piekła. Kiedy Mathembe przepłynęła w górze, anioły przemieniły się w drzewa, zapuściły korzenie, wypuścił)' gałęzie i liście. A raczej wyobraziła sobie, że mogło tak być. Wiedziała, co zastanie, jeśli przeniknie pokrywę chmur i za- pikuje ku wodom pokrywającym ziemię. Ale przestrzeń Ma- thembe wciąż miała własny charakter, wciąż potrafiła zaskaki- wać. Giganci w dalszym ciągu sunęli powłócząc nogami, pozo- stawiając za sobą kilwater wzburzonej wody i unosząc na swych barkach rajskie wyspy. Krok potworów był jednak wytrwały, celo- wy, wręcz zdeterminowany. Barki nie uginały się pod ciężarem przeszłych żywiołów, lecz były dumnie wyprostowane, głowy nie pochylały się, lecz patrzyły przed siebie, naprzód, chciwie wypa- trując celu. Mathembe wykonała skręt ciałem i przekoziołko- wawszy w powietrzu opadła niżej, by stwierdzić, że lewiatany zmieniły się, ponieważ zmianie uległa cała zasadnicza natura ich komponentów. Mężczyźni, kobiety i dzieci wciąż pozostawali przypięci pasami i łańcuchami do metalowego szkieletu kon- strukcji, obracając kieraty i popychając dźwignie. Stopy kroczyły jednak z entuzjazmem, ramiona poruszające dźwignie czyniły to z radością, a na twarzach milionów mężczyzn, kobiet i dzieci, tworzących ciała tych maszerujących gigantów, widniała stanow- czość, determinacja, wizja miejsca, ku któremu zmierzali, celu, którym będą się mogli podzielić, jeśli będą współpracować, iść, pchać, pracować, wysilać się, nieustannie motywowani pragnie- niem dotarcia do mety. Mężczyźni się uśmiechali, a kobiety pa- trzyły na nich rozradowane, dzieci cieszyły się i chichotały, gdy tak stąpali wszyscy w swych kieratach, pchali dźwignie i krok za krokiem posuwali się naprzód. Ci mężczyźni, kobiety i dzieci. Oczywiście. To były twarze z Domu Słuchania. Powróciła w chmury. Ale przestrzeń Mathembe wciąż kryła w sobie nowe niespodzianki. Przemknęła łukiem nad głową be- hemota i nagle zauważyła coś, czego nie dostrzegła przedtem z większej odległości: to była głowa jej Dziadka, utworzona, a ra- czej starannie wyrzeźbiona z ludzkich ciał. Usta na tyle szerokie, że mogłyby jednym haustem wypić rzekę. Wargi, zęby, język sta- nowili starannie poustawiani na przemian mężczyźni i kobiety. Wina - rzekł Dziadek-głowa, a pośród wiecznych mgieł bia- łej pokrywy chmur zagrzmiało: Miłość. Nagle Mathembe, zgoła nie z własnej woli, lecz wskutek ja- kiegoś umysłowego zawirowania wr-przestrzeni, została wcią- gnięta do tych otwartych ust. Powietrze z hukiem przetoczyło się obok niej, wdech przypominający ryk cyklonu wciągnął ją pomiędzy wargi i zęby, każdy wielkości unchunkolo, aby wresz- cie posadzić ją na języku z rzędów nisko przygiętych ludzkich pleców. Czekała już tam na nią zastawa do herbaty - droga, mister- na zastawa z najwykwintniejszej porcelany, prawdziwe cacko. - Gdybyś tylko przemówiła, Mathembe Fileli - rzekł doktor Kalimuni, nalewając herbaty do cieniutkich filiżanek. - Ty i to- bie podobni, gdybyście tylko przemówili i powiedzieli: Dość te- go; gdybyś nawet ty, tylko raz, zabroniła stetryczałym, nawiedzo- nym śmiercią starym bigotom wypowiadać się w twoim imieniu. No dalej, mów, powiedz coś. Co masz do powiedzenia na temat świata, który od nas otrzymujesz? Czy ci się podoba, czy może go nienawidzisz, czy go chcesz, a jeżeli nie, czego pragniesz w zamian? Jakich dokonasz zmian, co poprawisz, a co popsujesz jeszcze bardziej, co zmienisz? Mów. Powiedz. Dlaczego tak się boimy prosić o to, czego naprawdę pragniemy? A oto odpowiedzi Mathembe Fileli: Świat, jaki mi dano, jest jedynym, jaki jest. A ponieważ jest jedynym, lubię go, jaki jest i nienawidzę, i chcę go poprawić, i chcę, by pozostał niezmieniony. Tym, co ulepszę, będę ja. Tym, co popsuję, będą te wszystkie rzeczy, które od począt- ku były niedobre. Wówczas bowiem ujrzymy je takimi, jakimi są naprawdę, bez blichtru masek czy kosmetyków. Tym, co zmienię, będzie życie wszystkich, którzy mnie spo- tkają. Boimy się prosić o rzeczy, których naprawdę pragniemy, ponieważ się obawiamy, że kiedy już je otrzymamy, nie będzie- my wiedzieli, co mamy z nimi zrobić. Ja nie mówiłam, bo nie miałam nic do powiedzenia ani nie miałam słów, którymi mo- głabym coś wyrazić. Ale teraz mam już słowa, doktorze Kalimu- ni, a także mam coś do powiedzenia, więc przemówię i zostanę wysłuchana. Przybierający na sile wiatr uniósł ją w powietrze, daleko od doktora Kalimuni, nieprawdopodobnie zakotwiczonego ze swo- ją Księgą Świadków i wyjątkową zastawą do herbaty wśród hura- ganowego oddechu, dobywającego się z głębi wr-płuc behemo- ta. Usta, język ukształtowały oddech we wspomnienia słów. WI- NA. MIŁOŚĆ. MIŁOŚĆ. Poczucia winy już nie było. Podobnie brzemienia odpowie- dzialności. Swoboda działania nie brała się z potrzeby odpoku- towania za grzech jakiejś porażki bądź zawodu, lecz z samej ra- dości czynu. Jej przepotężne jednostkowe milczenie zostało przerwane. Inne istniały nadal. Nie jako wykładnie, dzięki któ- rym mogła mierzyć poziom własnego sukcesu, porażki, winy bądź szczęśliwości, lecz dla ich własnych potrzeb, trosk, radości oraz smutków. Ta świadomość była niewiarygodnym wyzwole- niem, jak potężny ruch skrzydłami, który wyniósł ją ponad po- krywę chmur w roziskrzony błękit niebios. Ujrzała go w oddali, ciemną cętkę na doskonałej skórze nieba. Wiedziała, kim i czym jest. Uradowana, siłą woli skiero- wała się ku niemu, mknąc przez niebieski bezmiar, by eksplodo- wać w zderzeniu z nim miękką detonacją namiętności, opleść go nogami w pasie, wsunąć język między jego zęby, otulić ramio- nami i wprowadzić w siebie. Jęknęła, kiedy poczuła, że w nią wchodzi, ich języki zetknęły się pieszczotliwie, a potem nawet rozkosz jego pchnięć, pchnięć, pchnięć, gdy pławili się w prze- stworzach, opadając szerokim łukiem, została zepchnięta w cień elektrycznym wyładowaniem wirusów przepływających przez jej ciało, powielających się i reprodukujących w jej krwiobiegu szybciej niż myśl, wnikających spiralnie w jej układ nerwowy, w falach ekstazy rozłupujących jej kresomózgowie na dwie bliź- niacze półkule jaźni, dwie Mathembe Fileli, zarażających każdą jej cząstkę, każdy organ, gruczoł, włos i komórkę, dostających się do tysięcy potencjalnych Mathembe Fileli czekających w jej jajnikach; krzyknęła, gdy wytrysk wirusów wypełnił ją, dwukrot- nie przeszytą, dwukrotnie spenetrowaną, a oni oboje przez cały czas wirowali w przestrzeni i przenikali się, wymieniali doświad- czenia, wspomnienia, obrazy miłości i nienawiści, i wszystkiego, co kiedykolwiek im się przydarzyło, a co mogło zostać przekaza- ne za pośrednictwem otwarcia dusz. Ciemność. Świat wyobrażony rozsupłał się i został zwinięty w jej wspomnienia, kiedy kopulowali. Teraz pozostali już tylko oni, dwie definicje rzeczywistości w nieświecie wr-przestrzeni. Leżała obok niego, dotykała go, czuła i rozumiała. - Jak długo tu byliśmy? - Nigdy i zawsze. Jak wszystko inne tutaj, czas jest rozwinię- ciem twojej wyobraźni. - A więc moglibyśmy pozostać tu na zawsze. -Już tu byliśmy na zawsze. Zawsze minęło, a on zapytał: —Jesteś gotowa? Uświadomiła sobie, że wystarczyła jedna myśl, iż czekał na nią świat, do którego pragnęła powrócić. Spojrzała, chcąc raz jeszcze dotknąć go przez jedną jedyną osobistą wieczność, ale już go nie było. Została sama, otoczona ciemnością. Czerń zgęstniała, stając się czymś niemal materialnym, nieskończono- ścią dotykającą jej skóry, w której była uwięziona. A może to wcale nie czerń - pomyślała. — To mogą być wszystkie kolory świata, jaskrawe, oślepiające. A gdy ta myśl zaświtała jej w głowie poczuła, że bezciele- sność pod palcami staje się coraz bardziej materialna, włóknista i zaczyna pękać. Przez szczeliny w firmamencie przeniknęło światło. Jak nowo narodzona istota wydostająca się z łożyska, tak ona utorowała sobie dłońmi drogę powrotną do znanego jej świata. -Jak długo tam byłam? Tam. Tym razem zmalało do rozmiarów niewielkiego owocu. Ile aniołów może zatańczyć na skórce chlebojabłka? Ile wszechświatów możesz pomieścić między złożonymi dłońmi? - Dwie godziny dwadzieścia trzy minuty. Ta mowa duszy dotarła do niej z łatwością i wyrazistością, ja- kiej dotąd nie znała. Jakby... jakby... nie był to przekład gestów, ruchów, nieartykułowanej mowy serca, lecz same słowa. Kręciło się jej w głowie. Spróbowała przekształcić powietrze w dźwięk. Nic. Oczywiście. Należała teraz do wewnętrznej połowy. Dwie godziny i dwadzieścia trzy minuty? - Żołnierze Wolnego Państwa otoczyli tych z północy. Do- wódcy rozmawiają za pośrednictwem zewnętrznej połowy. Do- wódca z Wolnego Państwa oferuje dowódcy z Kraju Boga bez- pieczne przejście przez granicę, jeśli odejdzie w pokoju. Do- wódca z Kraju Boga nie jest pewny, czy może zaufać dowódcy z Wolnego Państwa, podejrzewa go o zawarcie przymierza z Hradu. Jeśli uzna, że jest w pułapce, może spróbować utoro- wać sobie drogę ogniem. Gorące ręczniki, bielizna, zimowe ubrania. Tak szybko. Ile czasu potrzeba, aby stać się ... - ... nosicielem. Niedużo. Mniej niż dwie godziny i dwa- dzieścia trzy minuty. Wirusy mnożą się w zastraszającym tempie. Jesteś biologicznie zdolna do przeprowadzenia tej misji. A du- chowo? Stary gest Mathembe: Tak. Nie. Może. Zdolną duchowo? Kto z nas może być pewien swych ducho- wych zdolności? Każdy krok, to krok wiary. Ruszajmy. Chłopak z południa dotknął palcem swojej nowej różowej blizny; dotykał jej, dotykał i dotykał, kiedy tak czekał w pokoju wraz ze szpetno-piekną kobietą i Mathembe. Szpetno-piękna kobieta dotknęła chłopca, Yasdy, i Mathembe również by mogła podzielić z nimi ten żart. -Jeśli pozrywasz te klamry, wykrwawisz się na śmierć, za- nim jeszcze dotrzesz do wolnopaństwowców. Słysząc to, Mathembe się roześmiała. Pojawił się brat z ze- wnętrznej połowy, przynosząc ze sobą powiew zimnego powie- trza i oznajmił, że lazy są gotowe i czekają na tych, którzy mają nimi pojechać. Yasde wstał i prawie natychmiast usiadł. Nerwy. — Odwagi. Kobieta, Chemde, dała mu klapsa. I w chwilę potem już ich nie było, a Mathembe została sama w zimnym pokoju. Wsłuchi- wała się w odgłos silników, dopóki nie pochłonęło ich zawodze- nie wiatru. Jeden do Spowiedników, jeden do Proklamatorów. Został jeszcze jeden. Odwagi. Droga pojednania była drogą od- wagi. Odwagi, by nie przyjmować świata takim, jakim go dosta- jesz. Odwagi, by porzucić uprzedzenia i przyznać, że nie miały zbyt wiele wspólnego ze świętością. Odwagi, by się zmienić. Od- wagi, by zmienić innych. Co powiedział Faradje? „Oni wiedzą, że prędzej czy później zmienią świat, po jednej duszy na raz". Po jednej duszy na raz. Gdzieś tam Chemde i Yasda doko- nają swych własnych, szczególnych nawróceń. I będą zdumieni ci dowódcy, ba, wręcz zszokowani gwałtownością pocałunku w same usta. Mogą zareagować brutalnie, mogą mylnie wziąć ten gest za atak, za próbę zamachu. Mogą zabić tych, którzy usi- łowali ich zjednoczyć. To zawsze stanowiło główne zagrożenie dla Przynoszących Pokój. Nawet jeśli jeden tylko zawiedzie, wy- darzy się tragedia. Jej powinno być łatwiej. Przez całe życie znała ciało, które zamierzała teraz zainfekować pokojem. Najbardziej przeraziło ją to, że wyrósł na tak innego, tak dalece zmienionego człowieka. Odwagi. Po jednej duszy na raz. Jedno życie po życiu zakoń- czymy to milenium ignorancji i nienawiści, po jednej duszy na raz przyniesiemy pokój tej udręczonej ziemi. To zaczyna się od jednego życia, a każde życie zaczyna się od pierwszego kroku. Wstała i otworzyła drzwi naprzeciw tych, przez które wyszli Chende i Yasda. Wyszła na zewnątrz. Wojownicy Losu wstali, unieśli broń. Hradu postąpił naprzód. Wokół Domu Słuchania wirowały płatki śniegu. Krok po kroku Mathembe z rozchylony- mi ustami maszerowała po śniegu ku miejscu, gdzie czekał jej brat. BIBLIOTEKA P0BŁIGZ8A IM. A. STRUGA Filia Ogólna - 2 54-129 Wrtckw, flnefftetkkp 563 \ \ Spis treści: Osada - 7 Droga - 58 Miasto - 102 Rzeka - 212 Obozy - 298 Ziemia graniczna