Braswell Liz - Dziewięć żyć Chloe King (1-3)

Szczegóły
Tytuł Braswell Liz - Dziewięć żyć Chloe King (1-3)
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Braswell Liz - Dziewięć żyć Chloe King (1-3) PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Braswell Liz - Dziewięć żyć Chloe King (1-3) PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Braswell Liz - Dziewięć żyć Chloe King (1-3) - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Liz Braswell Dziewięć żyć Chloe King Przełożyli Bożena Jóźwiak Michał Jóźwiak Strona 3 TOM 1 UPADŁA Strona 4 PROLOG Był niezmordowany i bezbłędnie podążał jej tropem. Zwróciła na niego uwagę godzinę temu w barze, kiedy osunął mu się rękaw i dostrzegła ozdobne czarne znamię. Zawijasy atramentu i blizn układały się w dobrze jej znane słowa: Sodalitas Gladii Decimi. [Bractwo Dziesiątego Ostrza] Musiała uciekać. Wzięła głęboki oddech i spojrzała przed siebie. Za- częła przeskakiwać stosy śmieci i kałuże z precyzją akro- batki. Napędzał ją strach. Z którą ulicą łączy się ta alejka? Czy gdzieś niedaleko jest jakieś miejsce – nawet całodo- bowa stacja benzynowa – w którym mogłaby się schronić? Nagle poczuła zapach świeżego, wilgotnego powietrza i zrozumiała, że ma przed sobą drogę ucieczki: koniec alei zagradzała brama zwieńczona drutem kolczastym. Kiedy składała się do skoku, jej głowę wypełniało poczucie triumfu i wolności. Coś wryło się w jej lewą nogę, rozpruwając mięsień. Chwyciła się kurczowo bramy. Zraniona noga zawisła bezwładnie. Kiedy wyciągnęła rękę, żeby się podciągnąć, ledwo słyszalny furkot oznajmił nadejście kolejnego ataku. Sekundę później leżała na ziemi. – Obawiam się, że jesteś w potrzasku – powiedział denerwująco spokojny głos. Rozpaczliwym wysiłkiem próbowała się odczołgać, byle znaleźć się jak najdalej od napastnika, ale nie miała Strona 5 dokąd uciekać. – Proszę... nie... – pisnęła, wspierając się plecami o mur. – Nie jestem tym, za kogo mnie masz. Nie jestem zła... – To zrozumiałe, że tak sądzisz. Usłyszała delikatny dźwięk cienkiego, niedużego ostrza wyciąganego z pochwy. – Nigdy nikogo... Nigdy bym nikogo nie skrzywdziła! Błagam! Podciął jej gardło. – Id tibi facio, Deus [Robię to dla Ciebie, Boże.] – wyszeptał, przykładając do serca krawędź lewej dłoni, tak że kciuk na środku klatki piersiowej był skierowany ku górze. Z ust umierającej dziewczyny wydobyło się delikatne wes- tchnienie. Jej szyję znaczyła cienka strużka krwi – dowód doskonałego wyszkolenia zabójcy. Mężczyzna schylił głowę. – Jako wierny sługa Bractwa Dziesiątego Ostrza. Pater Noster, Rex Gentius. [Ojcze Nasz, Panie naszego narodu.] Przechylił jej głowę, by wyglądała bardziej naturalnie, i zamknął jej oczy. Następnie wytarł malutkie srebrne ostrze w chusteczkę, przykucnął koło swojej ofiary i czekał. Kiedy się ocknie, zabije ją ponownie. Strona 6 ROZDZIAŁ 1 Chloe obudziła się i natychmiast postanowiła, że za- miast do liceum im. Parkera S. Shannona, które zazwyczaj odwiedzała we wtorki, uda się do wieży Coit Tower. Za niecałe dwadzieścia cztery godziny miała skończyć szesnaście lat i nie zapowiadało się, że będzie jej dane świętować tę okazję w jakikolwiek sensowny sposób – Paul spędzał środy w domu swojego ojca w Oakland, na domiar złego jej mama wspomniała coś o „ewentualnym wyjściu do jakiejś dobrej restauracji”. Co to właściwie jest „dobra” restauracja? Knajpa, w której serwują rybę fugu i foie gras, a karta win ma więcej stron niż podręcznik hi- storii cywilizacji amerykańskiej? Nie, dziękuję. Gdyby mama Chloe dowiedziała się o planowanej wyprawie do Coit Tower, zabroniłaby córce wychodzić z domu, skutecznie uniemożliwiając zjedzenie obiadu na mieście. Wówczas, uziemiona i samotna, miałaby pełne prawo czuć się nieszczęśliwa w swoje szesnaste urodziny. Nie wiedzieć dlaczego, ta możliwość wydała się Chloe całkiem pociągająca. Zadzwoniła do Amy. – Hej, nie chcesz się przejść do wieży zamiast na fi- zykę? – Jasne – odpowiedziała natychmiast Amy. Jej głos ani trochę nie przypominał głosu osoby, która właśnie wstała z łóżka. Nie było w tym nic dziwnego. Mimo uporczywego Strona 7 pozowania na postpunkową rebeliantkę, przyjaciółka Chloe należała do rannych ptaszków. Pozostawało zagad- ką, jak sobie radziła ze spotkaniami poetyckimi odbywa- jącymi się o drugiej nad ranem. – Dobra, będę tam o dziesiątej. Jak załatwisz paliwo, to przyniosę bajgle. Przez paliwo Amy rozumiała charakterystyczną półli- trową kawę z Café Eland, którą zaparzano wodą z dodatkiem kofeiny. – Okej. – Chcesz, żebym zadzwoniła po Paula? Dziwne. Amy nie miała w zwyczaju oferować po- mocy, a już na pewno nie w organizowaniu wspólnych zajęć. – Nie, zamierzam wzbudzić w nim wyrzuty sumienia. – Odważna jesteś. Do zobaczenia. Chloe zwlokła się z łóżka i zawinęła w kołdrę, która – podobnie jak niemal całe wyposażenie pokoju – pochodziła z salonu IKEA. Mama Chloe gustowała w kolorze poma- rańczowym i turkusowym, w abstrakcyjnych figurkach plemiennych oraz blokach piaskowca, z czego nic nie pa- sowało do ich aktualnego mieszkania w badziewnym sze- regowcu pośrodku średnio zamożnej dzielnicy San Fran- cisco. Budżet designerski samej Chloe również był ogra- niczony. Jako że butik Pateena Vintage Clothing odmawiał płacenia więcej niż pięć i pół dolara za godzinę, różnoko- lorowe bryły pochodzenia skandynawskiego oraz meble o niemożliwych do wymówienia nazwach musiały na razie wystarczyć. Wszystko było lepsze niż styl Południowego Strona 8 Zachodu. Chloe stanęła naprzeciwko szafy w bokserkach i podkoszulku. Nareszcie doczekała się talii. Sprawiało to wrażenie, jakby ktoś ścisnął jej brzuch, którego zawartość rozeszła się na piersi i tyłek. I co z tego, że wyglądała seksowniej, skoro na samą wzmiankę o chłopakach innych niż Paul matka zabraniała jej wychodzić z domu. Ziewając, siadła przed komputerem i potrząsnęła myszką. Jeśli Paul żył i nie spał, to niemal na pewno robił coś na swoim komputerze. Tak jak się spodziewała, jego imię na liście kontaktów było wyświetlone pogrubioną czcionką. Chloe: Idziemy dzisiaj z Amy do Coit Tower. Chcesz się przejść? Paul: [długo nic] Chloe: ? Paul: Rozumiem, że mam się zgodzić, bo inaczej będzie mi głupio, że wyjeżdżam w twoje urodziny? Chloe: :) Paul: Bosz! Dobra, powiem Wigginsowi, że National Honor Society [Amerykańskie stowarzyszenie zrzeszające najlepszych uczniów.] zafundowało nam wycieczkę czy coś. Strona 9 Chloe: Paul, JESTEŚ ZAJEBISTY!!! Paul: Ta, jasne. DZ. Na twarzy Chloe pojawił się uśmiech. Może jej uro- dziny da się jeszcze uratować. Wyjrzała przez okno – jak zwykle mgła. Inner Sunset, czyli dzielnica, w której mieszkały z mamą, było najbar- dziej zamgloną okolicą w San Francisco – mieście słyną- cym z mgły. Amy ją uwielbiała, ponieważ sprawiała wra- żenie nawiedzonej i pełnej tajemnic, a na dodatek przy- wodziła na myśl Anglię (Amy nigdy nie była w Anglii). Chloe natomiast nie znosiła wilgotnych, napawających smutkiem poranków, wieczorów i popołudni, przed któ- rymi uciekała, kiedy tylko mogła, w słoneczniejsze, wyżej położone miejsca – jak park Coit Tower. Chloe postanowiła nie ryzykować i ubrała się jak do szkoły – w dżinsy, T-shirt i dżinsową kurtkę z Pateeny w autentycznym stylu lat osiemdziesiątych. Kurtka na jednym rękawie miała nawet tekst piosenki zespołu Styx, który wyglądał, jakby go ktoś starannie napisał długopi- sem. Kiedy skończyła z garderobą, opróżniła torbę na ra- mię i schowała podręczniki pod łóżkiem. Następnie zeszła niedbałym krokiem na parter, starając się naśladować swoje normalne marudne poranne nastawienie. – Szybko się dzisiaj pojawiłaś – zauważyła podejrz- liwie matka. Chloe nie chciała zaczynać tego dnia od kłótni, więc powstrzymała westchnięcie. Od kiedy skończyła dwana- Strona 10 ście lat, każde zachowanie, które odbiegało od normy, spotykało się z podejrzliwością ze strony mamy. Kiedy po raz pierwszy ścięła włosy na krótko – na dodatek za własne pieniądze – mama chciała koniecznie wiedzieć, czy Chloe nie jest lesbijką. – Umówiłam się z Amy na kawę przed szkołą – od- powiedziała Chloe tak grzecznie, jak tylko potrafiła, przy okazji sięgając do lodówki po pomarańczę. – Nie chcę, żeby to zabrzmiało staroświecko, ale... – Tak? Przez kawę zatrzymam się w rozwoju? – Zaczniesz brać narkotyki. – Pani King oparła dłonie na biodrach. W czarnych rybaczkach od Donny Karan, jedwabno–wełnianym sweterku z dużym okrągłym dekol- tem i fryzurą na chłopczycę wyglądała bardziej na modelkę z reklamy wina Chardonnay niż na mamę. – Jasne – wyrwało się Chloe. – W „The Week” jest artykuł. – Mama Chloe przy- mrużyła szare oczy i wydęła idealnie podkreślone usta. – Picie kawy prowadzi do palenia papierosów, potem przy- chodzi kolej na marihuanę, a w końcu sięga się po amfe- taminę. – Amfę, mamo. Amfę. – Chloe pocałowała mamę w policzek i skierowała się w stronę drzwi. – Rozmawiam z tobą o szkodliwości palenia, jak radzą w tych telewizyjnych spotach! – Przyjęłam do wiadomości! – odkrzyknęła Chloe i, nie odwracając się, pomachała jej ręką. Strona 11 Chloe minęła Irving Street i skierowała się dalej na północ, aż dotarła do południowej granicy parku Golden Gate. Po drodze zatrzymała się w Café Eland, gdzie kupiła obiecane kawy oraz colę light dla Paula, który nie brał udziału w kofeinowych ekscesach. Amy czekała na nią na przystanku, zaopatrzona w torbę bajgli, plecak kostkę i komórkę. – Wiesz, prawdziwe punkówy nie... – Chloe przyło- żyła rękę do ucha i potrząsnęła nią, udając, że rozmawia przez telefon. – Spadaj! – Amy zdjęła plecak i wrzuciła do niego telefon, udając, że jej na nim nie zależy. Tego dnia była ubrana w krótką, wystylizowaną na kilt spódnicę w szkocką kratę, czarny golf, kabaretki i okulary z oprawkami w kształcie kocich oczu. W sumie osiągnęła coś pomiędzy zbuntowaną bibliotekarką a punkowym geekiem. Dziewczyny jechały autobusem w przyjaznym mil- czeniu, popijając kawę i ciesząc się, że mają gdzie usiąść. Amy może i lubiła wcześnie wstawać, ale Chloe potrze- bowała jeszcze co najmniej godziny, aby w pełni odzyskać zdolność komunikowania się z innymi ludźmi. Jej przyja- ciółka zrozumiała to lata temu i od tego czasu uprzejmie się dostosowywała. Widok z okna autobusu nie był zachęcający – ot, ko- lejny zwyczajny czarno–biało–szary wczesny poranek w San Francisco, pełen zmierzających do pracy ludzi o smutnych twarzach i bezdomnych zajmujących swoje miejsca na narożnikach ulic. Odbicie twarzy Chloe Strona 12 w zabrudzonej szybie było prawie monochromatyczne, z wyjątkiem jasnobrązowych oczu. Kiedy autobus dotarł do Kearny Street i wyszło słońce, świeciły niemal na po- marańczowo. Chloe poczuła, że wraca jej humor – widok, który miała przed sobą, wreszcie przypominał San Francisco z kartek pocztowych i marzeń. Miasto oceanu, nieba i słońca. Było naprawdę piękne. Kiedy dotarły do wieży, Paul już na nie czekał. Sie- dział na schodach i czytał komiks. – Wszystkiego najlepszego z okazji przedurodzin, Chloe – rzucił, podnosząc się i lekko całując ją w policzek, co jak na niego było zaskakująco dojrzałym i delikatnym zachowaniem. Wyciągnął przed siebie brązową torebkę. Chloe, zaintrygowana, uśmiechnęła się i odpakowała podarunek. W środku znajdowała się plastikowa butelka wódki Popov. – Stwierdziłem, że skoro już idziemy na wagary, to trzeba się zabrać do tego jak należy. – Uśmiechnął się szeroko, mrużąc oczy tak mocno, że zmieniły się w wąziutkie szparki zasznurowane rzęsami. W miejscu, gdzie na jego krótkich czarnych włosach pokrytych nad- mierną ilością żelu spoczywały słuchawki, pozostało de- likatne wgłębienie. – Dzięki, Paul! – Chloe wskazała palcem szczyt wie- ży: – To co, idziemy? – Gdybyście musieli wybrać jeden z tych widoków na Strona 13 całe życie, na który byście się zdecydowali? – zapytała Chloe. Amy i Paul uznali to pytanie za na tyle interesujące, by oderwać od siebie wzrok. Cała trójka siedziała na wieży od godziny, nie robiąc nic szczególnego, a para najlepszych przyjaciół Chloe od czasu do czasu wymieniała się spoj- rzeniami, po których następował nerwowy śmiech. Bardzo szybko zrobiło się to nudne. Przez połowę okien Coit Tower widać było zapiera- jącą dech w piersiach panoramę skąpanego w słońcu San Francisco, a przez dziewięć pozostałych bezkształtną, szarawą otchłań. – Gdybym musiała wybierać, to poczekałabym, aż wyjdzie słońce – stwierdziła Amy, pragmatyczna jak zawsze. Aby podkreślić swój punkt widzenia, zakręciła trzymanym w ręce kubkiem z kawą, mieszając jego za- wartość. Chloe westchnęła – powinna była przewidzieć tę odpowiedź. Paul spacerował od okna do okna, okazując dużo większe zainteresowanie zabawą. – Hmm, most wygląda pięknie jak jest mgła albo chmury, albo zachód słońca, albo o poranku... – Nuuuda! – przerwała mu Amy. – Transamerica Pyramid [Charakterystyczny wieżowiec w kształcie ostrosłupa. Najwyższy budynek w San Francisco.] ma zbyt ostre kształty i jest jakiś dziwny... – I falliczny. – Chyba najbardziej podoba mi się port – zdecydował Strona 14 Paul. Wyglądając nad jego ramieniem, Chloe zwróciła uwagę na malutkie kolorowe jachty popychane w różne strony przez wiatr oraz senne, rozmyte wyspy widoczne w oddali. Uśmiechnęła się. Dokładnie czegoś takiego spodziewała się po Paulu. – Na pewno nie Russian Hill – dodała Amy, starając się odzyskać kontrolę nad rozmową. – To osiedle jest ob- leśne przez duże o. – Dobrze, że nie zwlekałeś z decyzją, Paul... Na ich oczach nisko wiszące chmury stoczyły się ze wzgórz i zasłoniły wszystkie dziewięć okien od strony miasta, zastępując dotychczasowe widoki nieprzejrzystą bielą. Za sprawą durnej jak zwykle pogody słoneczny dzień pod niebieskim niebem pokrytym puchatymi chmurkami, który miał być nagrodą za ucieczkę z Inner Sunset, skoń- czył się tak szybko, jak się zaczął. Chloe trochę inaczej wyobrażała sobie te urodzinowe wagary. Szczerze mówiąc, miała w zwyczaju oczekiwać wię- cej niż należałoby – w tym wypadku zakładała, że przeżyje z przyjaciółmi najlepszą przygodę życia w stylu Stań przy mnie czy też Wolnego dnia pana Ferrisa Buellera. – Słuchaj – Amy zmieniła nagle temat – o co chodzi z tobą i towarzyszem Ilychovichem? Chloe westchnęła i osunęła się plecami po ścianie, wypijając ostatni łyk z kubka. Jego zawartość, podobnie jak kubka Amy, była zaprawiona prezentem urodzinowym. Paul zdążył w międzyczasie wypić swoją colę light i teraz Strona 15 popijał wódkę prosto z niewiarygodnie obciachowej pla- stikowej butelki. Chloe rozmarzonym wzrokiem przyglą- dała się czarnoczerwonym, cebulastym kopułom na ety- kiecie. – On... jest... po prostu... boski. – I nie masz u niego żadnych szans – zwróciła uwagę Amy. – Alek jest młodym Rosjaninem o stalowych oczach i subtelnie rzeźbionych rysach twarzy – wyjaśnił Paul głosem z silnym rosyjskim akcentem. – Prawdopodobnie pracuje jako model. Źródła podają, że agentka Keira Hendelson niedługo rozpracuje jego... przykrywkę. – Kij jej w oko! – Chloe cisnęła pustym kubkiem w ścianę, wyobrażając sobie, że trafia w twarz blondy- neczki przewodzącej komitetowi uczniowskiemu. – Niewykluczone, że jesteście spokrewnieni – stwierdziła Amy. – Co, jeśli jest twoim kuzynem albo sio- strzeńcem, albo jest w jakiś sposób spokrewniony z twoimi rodzicami? – Związek Radziecki zajmował olbrzymi obszar. My- ślę, że z genetyką nie ma problemu. Natomiast nie bardzo wiem, jak mielibyśmy się znaleźć na tej samej randce. – A nie możesz do niego po prostu podejść i zagadać, czy coś? – zaproponował Paul. – Ciągle kręci się koło niego Pani Blondynka i jej cztery ochroniarki – przypomniała Chloe. – Kto nie ryzykuje, ten przegrywa dwa razy. Jasne. Tak jakby sam zaprosił kogoś na randkę. Strona 16 Amy dopiła resztkę kawy i beknęła. – Kurde, muszę iść siku. Paul oblał się rumieńcem. Zawsze się krępował, kiedy dziewczyny omawiały w jego obecności tematy związane z fizjologią, więc Chloe starała się tego nie robić. Dzisiaj jednak czuła się... cóż, dziwnie. Niespokojna i zniecierpliwiona. Nie wspominając już o tym, że Paul i Amy trochę ją zdenerwowali. To miały być jej urodziny. A na razie były do bani. – Szkoda, że nie możesz tego robić na stojąco jak Paul – powiedziała, kątem oka obserwując, jak jej przyjaciel się rumieni. – Mogłabyś stanąć na krawędzi. Skąd jej to przyszło do głowy? Chloe wstała. Opierając się o kamienną ścianę, spoj- rzała w dół. Widać było jedynie wirującą biel i, na lewo, jeden zmoczony przez wodę filar mostu Golden Gate. Co by się stało, gdybym upuściła stąd monetę?, za- stanowiła się. Zrobiłaby tunel we mgle? To by było fajne. Tunel długi na siedemdziesiąt metrów i szeroki na półtora centymetra. Chloe stanęła w jednym z okien i zaczęła grzebać w kieszeni dżinsów w poszukiwaniu drobniaków, nie przejmując się tym, że właściwie wisi w powietrzu. Wieża nagle przechyliła się do przodu. – Co się... – zaczęła. Próbowała odzyskać równowagę, odchylając się w kierunku wnęki okiennej i szukając dłonią muru, który okazał się wilgotny i śliski. W rezultacie zakołysała się Strona 17 gwałtownie i straciła oparcie pod lewą stopą. – Chloe! Rozpaczliwie szukając sposobu, żeby się uratować, zarzuciła rękoma do tyłu. Przez krótką chwilę czuła dotyk ciepłych palców Paula. Spojrzała mu w oczy, a jego twarz rozświetlił uśmiech ulgi, który pokrył różowym rumień- cem czubki wysokich kości policzkowych. Amy wrzesz- czała. Ułamki sekundy później Chloe wyślizgnęła się Paulowi, wypadła z okna i zaczęła spadać – spadać – z wieży. To się nie dzieje naprawdę, pomyślała. Nie mogę tak umrzeć! Stłumione krzyki przyjaciół docierały do niej z coraz większej oddali. Coś ją uratuje, prawda? W końcu jej głowa uderzyła o ziemię. Ból miażdżonych kości był nie do zniesienia – miała wrażenie, że jej ciało przeszywają tysiące igieł. Wszystko pociemniało. Czekała na śmierć. Strona 18 ROZDZIAŁ 2 Otaczała ją ciemność. Do jej uszu dobiegały echa dziwnych hałasów, ci- chych kroków, a nawet krzyku, zamierające nieoczekiwa- nie, jakby się znajdowała w ogromnej plątaninie tuneli i jaskiń. Miała wrażenie, że stoi na skraju urwiska, a gdzieś daleko w dole majaczy mglisty, nieprzyjemnie falujący krąg światła. Zrobiła krok do tyłu. Za jej plecami coś warknęło, po czym poczuła silne pchnięcie. Runęła w pustą przestrzeń, ku światłu. No to koniec. Nie żyję. – Chloe? Chloe? Dziwne. Bóg miał dość irytujący głos. Denerwująco płaczliwy. – O Boże, ona... – Dzwoń na pogotowie! – Nie mogła przeżyć upadku z takiej... – ODSUŃ SIĘ! Chloe miała wrażenie, że wiruje, a jakaś siła próbuje wcisnąć ją z powrotem w skórę. – Ty idioto! Amy. To bez wątpienia była Amy. – Powinniśmy zadzwonić do jej mamy... – I co jej niby powiemy? Że ona... że Chloe nie żyje? – Nie mów tak! To nieprawda! Chloe otworzyła oczy. Strona 19 – O Boże... Chloe...? Zobaczyła pochylonych nad sobą Paula i Amy. Ja- snoniebieskie oczy przyjaciółki były szeroko otwarte i zaczerwienione, a po jej policzkach spływały łzy i czarne błyskawice rozmazanego makijażu. – Ty żyyyjesz? – Zbielała twarz Paula wyrażała po- dziw pomieszany z przerażeniem. – Przecież to niemoż- liwe, żebyś... – Pomacał tył głowy i szyi Chloe. Znalazł tam jedynie odrobinę krwi, która ubrudziła mu palce. – Ty nie... o Boże, to... cud – powiedziała powoli Amy. – Możesz się poruszyć? – zapytał cicho Paul. Chloe usiadła. Przyszło jej to z największym trudem, jakby musiała się wygrzebać spod tysiąca ton piachu. Kręciło się jej w głowie i przez chwilę widziała wszystko podwójnie, tak że miała przed sobą cztery płaskie sylwetki przyjaciół. Zakaszlała, a potem zaczęła wymiotować. Usiłowała się przechylić na bok, ale jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Wreszcie torsje ustały, a wtedy zdała sobie sprawę, że Paul i Amy trzymają dłonie na jej barkach. Ledwo je czuła – zmysł dotyku dopiero jej wracał, powoli rozlewając się po skórze. – Powinnaś nie żyć – stwierdził Paul. – Nie–da–się– przeżyć takiego upadku. Uderzyło ją to, co powiedział. Miał rację. Mimo to żyła. Tak po prostu. Dlaczego jej to nie dziwiło? – Pomóżcie mi wstać – powiedziała, starając się nie Strona 20 zwracać uwagi na wyraz osłupienia zmieszanego z przerażeniem na twarzach przyjaciół. Paul i Amy pomo- gli jej się pochylić, a następnie powoli stanąć na drżących nogach. Poruszyła palcami u stóp i zgięła kolana. Działały. Ledwo. – O kurde – rzucił Paul, nie bardzo wiedząc, co po- wiedzieć. – Powinniśmy cię zabrać do szpitala – stwierdziła Amy. – Nie – zaprotestowała Chloe, zanim zdążyła się ugryźć w język. – Odbiło ci? – zdenerwował się Paul. – To, że żyjesz, nie znaczy, że nie masz wstrząsu mózgu czy... Nie można spaść z siedemdziesięciu metrów i nic sobie nie zrobić. Chloe nie podobał się sposób, w jaki patrzyli na nią przyjaciele. Czyż nie powinni szaleć z radości? Być wniebowzięci, że nie zginęła? Zamiast tego wpatrywali się w nią jak w ducha. – No, idziemy. Bez dyskusji – zarządziła Amy, wy- suwając do przodu trójkątny podbródek na znak, że nie zmieni zdania. Wspólnie z Paulem pomogli Chloe wstać, podtrzy- mując ją za ramiona. Mój anioł i moja diablica, pomyślała Chloe z ironią. No, może bardziej mój maniak komputerowy i moja nie- spełniona outsiderka. Pękała jej głowa. Najbardziej ze wszystkiego na świecie pragnęła teraz aspiryny.