10013

Szczegóły
Tytuł 10013
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10013 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10013 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10013 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andriej Ba�abucha Temat dysertacji Ekspozycja O godzinie si�dmej wieczorem szerokie drzwi Instytutu M�zgu otwiera�y si� i�pojedynczo, grupkami, a�w ko�cu nieprzerwanym strumieniem wyp�ywali z�nich pracownicy. Po dziesi�ciu - pi�tnastu minutach strumie� stopniowo zanika�. I�w gmachu, i�wok� niego, i�na przylegaj�cych uliczkach zapada�a cisza. Z�rzadka zak��ca�y j� kroki przypadkowych przechodni�w albo jakiej� parki, kt�ra tutaj przychodzi�a si� ca�owa�, wiedz�c, �e nikt im nie przeszkodzi: wieczorami wszyscy bywalcy akademickiego o�rodka przerzucali si� do dzielnic mieszkaniowych i�kulturalno-rozrywkowych. Tak by�o i�tego dnia. Jednak�e o�wp� do si�dmej zwyk�y bieg wypadk�w zosta� zam�cony: ku drzwiom Instytutu z�przeciwnych stron zbli�y�o si� dw�ch m�czyzn. Pierwszy z�nich mia� oko�o trzydziestu pi�ciu lat. Twarz jego wydawa�a si� tr�jk�tna: bardzo wysokie i�szerokie czo�o, nad kt�rym niczym fontanna wznosi�y si� i�opada�y d�ugie proste w�osy; zupe�nie p�askie, wygolone do b�ysku policzki zbiega�y si� nieomal�e na miniaturowym podbr�dku, usta natomiast, przeciwnie, by�y tak wielkie, �e odnosi�o si� wra�enie, �e do�� b�dzie je otworzy�, a�broda nieuchronnie odpadnie; jedynie prosty nos z�szeroko odgi�tymi nozdrzami zawiera� jak�� aluzj� do proporcjonalno�ci. Drugi na oko musia� mie� co najmniej sze��dziesi�tk�. Oblicze jego przywodzi�o na my�l pysk dobrze u�o�onego boksera - niemal kwadratowe, o�grubych rysach i�niewielkich rozumnych oczach, wydawa�o si� smutne nawet wtedy, gdy si� u�miecha�. Ca�a jego sylwetka, masywna i�ci�ka, pasowa�a do twarzy. Natomiast przystrzy�ona kr�tko na je�a fryzura k��ci�a si� z�ca�o�ci� - bardziej na miejscu by�aby lwia grzywa. Podeszli do siebie, przywitali si�, postali razem przez chwil�, cicho o�czym� rozmawiaj�c. M�odszy pali� papierosa, zaci�gaj�c si� kr�tko i��apczywie. P�niej gwa�townym ruchem cisn�� go. Niedopa�ek zakre�liwszy w�powietrzu szkar�atny �uk, rozsypa� si� potokiem iskier po wy�o�onej p�ytkami �cianie. Starszy z�dezaprobat� pokr�ci� g�ow�. Nast�pnie obaj weszli do gmachu. W momencie gdy znale�li si� w�holu, o�wietlonym jedynie s�ab� lampk� na stoliku wartownika, z�czelu�ci budynku wyszed� trzeci osobnik. Twarzy nie mo�na by�o dojrze�, tylko bia�y fartuch �wieci� niczym �nieg w�ksi�ycow� noc. Zbli�y� si� do wartownika i�powiedzia� przyciszonym g�osem: - Prosz� ich przepu�ci�, Wasilij u�Fiodorowiczu. To do mnie. - Przepustka! - Wartownik z�trudem oderwa� si� od gazety. - Prosz� bardzo! Wartownik uwa�nie popatrzy� na papier, przeni�s� spojrzenie na twarze go�ci. - Dobra! - burkn��, z�powrotem zag��biaj�c si� w�tekst �Niedzieli� - Ale pracusie... Osobnik w�bia�ym fartuchu szparko podszed� do tamtych dw�ch, czekaj�cych kilka krok�w od zimno po�yskuj�cych drzwi obrotowych. - Dobry wiecz�r - odezwa� si� �ciskaj�c im d�onie. Stali tak kilka chwil, wreszcie m�odszy z�nowo przyby�ych nie wytrzyma�. - No to prowad�, Wergiliuszu... Stary u�miechn�� si�. - W�rzeczy samej, Leonidzie Siergiejewiczu, chod�my. Niech nam pan poka�e swoje kr�lestwo. Do�� d�ugo szli korytarzami, dwa razy schodzili po schodach - ruchome schody by�y ju� o�tej porze nieczynne - i�wreszcie zatrzymali si� przed drzwiami z�tabliczk�: Laboratorium encefotografii molekularnej. Leonid Siergiejewicz pu�ci� go�ci przodem, nast�pnie sam wszed� i�przekr�ci� klucz w�zamku. - A�wi�c - powiedzia� p�g�osem - wygl�da, �e wszystko w�porz�dku. Tr�jk�tnolicy bacznie lustrowa� otoczenie. - Wiesz, odnosz� wra�enie, �e im dalej, tym bardziej wszystkie laboratoria staj� si� do siebie podobne. Dochodzi do niesamowitej standaryzacji... - Unifikacji - sprecyzowa� Leonid. - Niech b�dzie. W�ka�dym laboratorium widzisz niemal identyczne wyposa�enie. Ja ni diab�a si� nie wyznaj� na tej twojej bran�y, ale aparatur� masz tak� sam� jak ja... - Cybernetyzacja wszystkich dziedzin nauki, tak to, zdaje si�, uj�to w�pewnym artykule - podda� g�os trzeci. - Leonidzie Siergiejewiczu, czy da�oby si� wytrzasn�� sk�d� szklank� wody? Wyci�gn�� z�kieszeni celofanowy pakiecik, w�kt�ry, niczym guziczki, wtopione by�y jakie� tabletki, naderwa� go i�wy�uska� na d�o� dwie. - Co pan za�ywa, Dmitriju Konstantynowiczu? - zapyta� Leonid. - Trioksazyn�. Nerwy mi puszczaj� - przepraszaj�cym tonem odpar� tamten. Leonid wyszed� do s�siedniego pokoju. Da�o si� s�ysze� bulgotanie wody. - Prosz� - Leonid poda� Dmitrijowi Konstantynowiczowi sto�kowat� menzurk� z�podzia�k�. Ten ulokowa� tabletki na j�zyku i, odrzuciwszy g�ow�, popi�. - Fuj! - powiedzia� zwracaj�c naczynie. Na jego twarzy zastyg� cierpi�tniczy grymas. - Ale �wi�stwo! - �wi�stwo? - ze zdziwieniem powt�rzy� Leonid. - Przecie� to s� tabletki. Przelec�, zanim cz�owiek zd��y poczu� smak. - Dra�etki przelatuj� �atwo. A�tych proch�w nawet szklank� wody nie da si� zapi�. Albo jeszcze si� nie przyzwyczai�em. - No i�dobrze - wtr�ci� Niko�aj. - Ja osobi�cie wol� sw�j poci�g do medycyny manifestowa� innymi sposobami. - Ale� prosz�, panowie, siadajcie - zreflektowa� si� Leonid. Sam odszed� do sto�u przy oknie, zapali� sobie kinkiet i�co� tam majstrowa�. - Mo�e ci pom�c? - zapyta� Niko�aj. - Dzi�ki, Kola, ja sam. - Jak nie, to nie. Ale naprawd� siadajmy, Dmitriju Konstantynowiczu. Dmitrij Konstantynowicz usiad� przy stole, po uczniowsku k�ad�c r�ce przed sob�. Niko�aj bokiem usadowi� si� na brzegu sto�u, poklepa� si� po kieszeniach. - Mo�na tu zapali�, Leonid? - W�zasadzie nie, ale dzisiaj mo�na. - To wykombinuj, z��aski swojej, co�... No, co� w�rodzaju popielniczki. - Poszukaj sobie sam. - Dobra - Niko�aj przemierzy� pok�j i�zacz�� przewraca� w�szafie. - A�w to mo�na? - zapyta� pokazuj�c p�ytk� Petriego. - Mo�na. Niko�aj ponownie zainstalowa� si� na stole, zapali� papierosa. - Mog� si� pocz�stowa�? - zapyta� Dmitrij Konstantynowicz. - Prosz�. - Niko�aj wyci�gn�� ku niemu paczk�. - Ale pan pali? - W�zasadzie nie, ale dzisiaj jednego - u�miechn�� si� tamten. - Gotowe - Leonid pstrykn�� wy��cznikiem kinkietu. W�r�kach trzyma� co�, co najbardziej mo�e przypomina�o suszark� fryzjersk� - plastykowy ko�pak z�czterema prze��cznikami na przedzie i�wychodz�cym z�wierzcho�ka p�kiem kolorowym kabli. - Mo�e odsiedzimy chwil� - zapyta� Dmitrij Konstantynowicz. - Jak przed dalek� drog�? - D�ugie po�egnanie to tylko zb�dne �zy - uci�� Niko�aj. - Zaczynaj, Lonia. Leonid zasiad� w�olbrzymim fotelu, kt�ry wygl�da�, jakby przyw�drowa� prosto z�gabinetu stomatologa, i�kt�ry po naci�ni�ciu ukrytego w�por�czy klawisza roz�o�y� si� tak, �e dosi�ga� do wmontowanego w��cian� pulpitu z�desk� rozdzielcz� w�kszta�cie blatu. Leonid nasadzi� sobie �suszark� i�zacz�� wolnymi, ostro�nymi ruchami obraca� j� na g�owie. - Kola - powiedzia� - autoblokada jest w��czona. Ale tak na wszelki wypadek... Tu, w�tej szafce jest strzykawka i�ampu�ki. Spojrzyj no. - Widz�. - We�miesz t� tutaj, z�paskiem. - T�? - Tak. Umiesz obchodzi� si� ze strzykawk�? - Ja umiem - powiedzia� Dmitrij Konstantynowicz. - A�raczej kiedy� umia�em. - My�l�, �e nie zajdzie potrzeba, a�w razie czego trzeba b�dzie przypomnie� sobie stare umiej�tno�ci. - D�ugo to potrwa? - Czterdzie�ci pi�� minut. - Sporo. - No to chyba zaczniemy! - Leonid odchyli� si� na oparcie fotela, zamkn�� oczy. - Po�amania r�ki i�nogi - powiedzia� Niko�aj. - A�ja id� w�choler�. Wracaj jako d�in. Cichutko, na paluszkach podszed� do Dmitrija Konstantynowicza, usiad�, po�o�y� przed sob� papierosy. Do tej pory by�o ich trzech. Teraz dw�ch i�jeden. Leonid Za pi�� minut zasn�. I�obudz� si� jako kto? Jako ja sam? Jako wszechmocny d�in? Czy tylko jako harmonijna osobowo�� o�zr�wnowa�onym charakterze i�prawid�owym trawieniu? Nie wiem. Mo�e lepiej b�dzie o�niczym teraz nie my�le�. Nie my�l! Nie mog�. Tak ju� jestem zaprogramowany. A�w og�le najwi�ksz� trudno�� sprawia niemy�lenie o�ma�pie. Niepotrzebnie si� w�to wmiesza�em. Wmiesza�em? Przecie� sam nakr�ci�em t� spraw�. Ale nale�a�oby jeszcze wypr�bowa�... Nie mog� wi�cej pr�bowa� - to moja jedyna szansa. Nie podejrzewa�em nawet, �e jestem tak pr�ny. Pr�ny. I�pragn�, aby imi� moje znalaz�o si� w�anna�ach. By� mo�e jutro si� tam znajdzie... Jeszcze cztery i�p� minuty. Nie, trzeba si� uspokoi�. Uporz�dkowa� my�li. Bo w�ko�cu do tego dojdzie, �e nie zasn�. Mo�e to ja powinienem po�kn�� trioksazyn�? Zabieraj si� za porz�dkowanie my�li. Wszystko zacz�o si� bodaj od szefa. Albo od Ta�ki. Od szefa i�Ta�ki. Wieczorem Ta�ka powiedzia�a, �e ma ju� tego do��, brak jej do mnie si�, �e ze mnie nie b�dzie nigdy nie tylko uczony, ale nawet m��. I�odesz�a. To ona potrafi - odchodzi�. �Zawsze trzeba odej�� wcze�niej, ni� zatli si� papier� - tak powiedzia�a i�z gracj� zgasi�a papierosa. Pali�a wy��cznie z�filtrem. Kiedy kumple wyskakiwali do Moskwy, zawsze przywozili jej polskie zestawy: papierosy bez filtra rozdawa�a, a�z filtrem bra�a dla siebie. Zreszt� wcale tak du�o nie pali�a. Wobec tego poszed�em do domu asystenckiego i�wsp�lnie z�ch�opcami zapisywali�my pule i�pili�my czarn� kaw� p�litrowymi kubasami. A rano zosta�em wezwany do szefa. Lubi� go, tego naszego szefa. I�z g��bi duszy szanuj�. Tylko �e jemu nie mo�na tego powiedzie�, on jest wielki. W�og�le, moim zdaniem, wszyscy uczeni dziel� si� na trzy kategorie: wielkich teoretyk�w, genialnych eksperymentator�w i�wiecznych laborant�w. Ja jestem wiecznym laborantem, co specjalnie mnie nie gn�bi. Przecie� zawsze s� potrzebni nie tylko wielcy, ale i�tacy jak ja. Ciu�acze fakt�w. Mnie to w�pe�ni zadowala. Powiem wi�cej, ja to lubi�. Kiedy zostajesz sam na sam z�robot� nudn� i�obrzyd��, kiedy masz wykona� tysi�c encefalogram�w, kt�re analizowa�, por�wnywa�, a�potem na ich podstawie wyci�ga� wnioski b�d� inni, wtedy to w�a�nie masz poczucie, �e bez ciebie si� nie obejd�. I�tysi�c powt�rze� jednej i�tej samej operacji to ju� nie szablon, tylko zadanie. Tak wi�c wezwa� mnie szef. - Lonia - demokrata z�tego naszego szefa - Lonia... Ju� wiedzia�em, co nast�pi potem. Tak, ma si� rozumie�, trzymaj� mnie na etacie starszego pracownika naukowego. Tymczasem ja do tej pory nie mam stopnia naukowego. A�przecie� �ebski ze mnie ch�opak, nic to dla mnie przygotowa� dysertacj� doktorsk�. I�j�zyki znam, a�przecie� wi�kszo�� k�adzie si� w�a�nie przez te j�zyki. I�temat�w mamy, ile kto chce. No, dajmy na to: �Wybrane aspekty dynamicznego modelu cyfrowego m�zgu�. Temat do dysertacji jak z�oto. Faktycznie, pomy�la�em sobie, dlaczego by si� za to nie zabra�? - W�adimirze Isajewiczu - powiedzia�em - dobra jest. �Wybrane aspekty dynamicznego modelu cyfrowego m�zgu�. To b�dzie doskona�e!. Szef oniemia�. Ju� tyle razy napomyka� mi o�tym, ale zawsze wykr�ca�em si�, zas�aniaj�c si� obowi�zkami spo�ecznymi i�k�opotami rodzinnymi... W ko�cu szef odzyska� dar mowy. - Zuch z�ciebie, Lonia! - wyrzek� z�uczuciem - tylko �e to nudna rzecz taki model. Wyobra�a pan sobie, ile tam... - Wyobra�am - powiedzia�em - nawet bardzo dobrze sobie wyobra�am. Szef popatrzy� na mnie wsp�czuj�co i�pokiwa� g�ow�. Ja te� pokiwa�em na znak, �e doceniam jego wsp�czucie. - W�takim razie - powiedzia� szef - prosz� przyst�powa� do dzie�a, b�dziemy pomaga�. Zwalniam pana z�wszystkich pozosta�ych zaj��, niech si� pan po�wi�ci swojemu tematowi. Rok panu wystarczy? - Wystarczy - ze�ga�em bez mrugni�cia okiem. - Z�ca�� pewno�ci� wystarczy. Na tym audiencja zosta�a zako�czona. I�zacz�y jeden za drugim p�yn�� powszednie �wi�ta. Jako obiektu do opracowania modelu postanowi�em u�y� w�asnego m�zgu. Po pierwsze, mia�em go zawsze pod r�k�, po drugie nie znajdzie si� nigdzie drugi r�wnie idealnie przeci�tny egzemplarz; nie chorowa�em nigdy, kretynem nie jestem, geniuszem te� nie, �rednia arytmetyczna jak obszy�. Tak przesz�o dziewi�� miesi�cy - akurat przepisowy okres, �eby powi� model. I�wtedy mnie ruszy�o - robota sko�czona, model skonstruowany. I�co dalej? Jaka� z�tego, do cholery, dysertacja? Powinny by� przynajmniej jakie� wnioski. A�wnioski, jak wiadomo, to nie moja specjalno��. Pewno, �e szans� na doktorat mam i�tak. Nie darmo na jednego doktora nauk technicznych, filologicznych i�tak dalej przypada minimum trzech doktor�w nauk medycznych - statystyka to wielka rzecz. Ale wy��cznie na ni� liczy� - obrzydzenie bierze. I wtedy przypomnia�em sobie o�Kolce. Chodzili�my razem do szko�y. Potem razem zdawali�my na fizyczno-matematyczny. On zda�, a�mnie nie starczy�o punkt�w i�przenios�em si� na biologi�. Przyszed�em do Kolki z�teczk�, w�kt�rej zmie�ci�by si� r�kopis pierwszego tomu �Wojny i�pokoju� i�z butelk� gamzy. Posiedzieli�my, powspominali�my. Potem zapyta�em: - S�uchaj, m�g�by� mi policzy� na tych swoich maszynach? - Co policzy�? - Kolka zawsze na pytanie odpowiada pytaniem. Wyja�ni�em. Potrzebne mi by�y chocia� niekt�re analogie, prawid�owo�ci, algorytmy. - A�do czego to wszystko potrzebne? - zapyta�. - Mam nadziej�, �e wiesz, co to takiego encefalogram. No w�a�nie. A�tu jest zapis elektrycznej aktywno�ci ka�dej kom�rki m�zgu w�ci�gu czterdziestu minut akcji �yciowej. - Przyst�pnie. - Tak jak chcia�e�. - Zgoda - odpar� Kolka. - Zostaw. Zobaczymy, co z�tego da si� zrobi�. Na tym si� moja rola sko�czy�a. W�a�ciwie to zawsze tak bywa i�inaczej zapewne by� nie mo�e: zgromadzi�em fakty, a�wnioski powinien opracowa� kto inny. Tylko �e tym razem wnioski wysz�y dziko szalona. No c�, nied�ugo si� wyja�ni, czy s� one dostatecznie szalone, aby by� prawd�, jak powiedzia� kt�ry� z�wielkich ludzi. Niko�aj Lonia zjawi� si� u�mnie w�ko�cu kwietnia. Prawd� powiedziawszy, troch� �le trafi�: gdyby tak przyszed� miesi�c wcze�niej, od razu bym do tego usiad�. Ale w�maju trzeba by�o zamkn�� dwa tematy i�nie mia�em czasu na postronne sprawy. A�p�niej, kiedy ju� z�tamtym sko�czyli�my, najzwyczajniej zapomnia�em. Ja nie jestem nawet nieobowi�zkowy, ale jak cz�owiek ma tyle spraw na g�owie, to mu wszystko wylatuje z�pami�ci. I�przypomnia�o mi si� o�Loni dopiero w�czerwcu. Jedno trzeba mu przyzna�: ani razu nie przypomnia� mi o�sobie, ani razu nie przynagli�. Taka delikatno�� wr�cz mnie zdumia�a. Najpierw pomy�la�em sobie, �e po prostu go nie pili, ale potem, kiedy lepiej sobie Lo�k� przypomnia�em - przecie� nie widzieli�my si� kilka lat - uprzytomni�em sobie, �e takie post�powanie jest dla niego najzupe�niej naturalne - z�o�y� wszystko mnie i�teraz czeka. �eby� to mie� jego charakter... Ja w�og�le nie umiem czeka�. I�za grosz cierpliwo�ci. Lonia ur�s� w�moich oczach. Streszczaj�c si�, w�czerwcu przypomnia�em sobie o�pro�bie Loni. Grzeba�em si� w�telewizorze i�ni z�tego, ni z�owego w�ba�aganie na stole natkn��em si� na jego teczk�. Z�miejsca otworzy�em, przejrza�em. I�nie dopatrzy�em si� niczego. No, niezupe�nie niczego. By�y tam wykresy, wzory - wszystko jak nale�y. Ale dla mnie jako fizyka nie by�o w�tym �adnego uchwytnego sensu. Niby wszystko jest w�porz�dku, koniec ko�c�w na biologii znam si� tyle co nic, a�na takiej w�skiej specjalno�ci to ju� w�og�le. Ale macie tu pa�stwo ow� s�awetn� dialektyczn� dwoisto�� - niewiedza te� ma swoje dobre strony, a�mianowicie tak zwane �wie�e oko. Nie znaj�c si� na biologii mia�em nadziej� zobaczy� to, czego normalny biolog w��yciu by nie spostrzeg�. Jednak�e ta wiekopomna teoria w�praktyce si� nie sprawdzi�a. Przynajmniej nie od razu. Po kilku dniach - by�em wtedy na urlopie - wykszta�ci� si� we mnie odruch warunkowy: gdy tylko siada�em do wykres�w Loni, napada�o mnie niepohamowane ziewanie. Musz� wyzna�, �e najzupe�niej jest mi obca zasada �powoli i�metodycznie�. Zawsze by�em wyznawc� metody zrywu. Naturalnie zrywu podbudowanego naukowo. I�skojarze�. Zastanawia�em si�, z�czym si� mog� kojarzy� te krzywe. Ale nic mi nie przychodzi�o do g�owy. �Policz na tych swoich maszynach� - powiedzia� Lonia. Ale zanim si� policzy, trzeba sformu�owa� problem. Jak? Nie dostrzega�em �adnej nici przewodniej. Wobec tego zacz��em nami�tnie eksperymentowa�. Wzi��em spraw� na z�b, przyk�ada�em si� do niej niczym pies do gnata. Grunt to pogl�dowo��. Na szcz�cie Lonia jest pedantem - nie musia�em sprowadza� jego wykres�w do wsp�lnej skali. Pr�bowa�em je na siebie nak�ada�, pr�bowa�em... Podobno lenistwo jest motorem post�pu. I�rzeczywi�cie - z�lenistwa - bo nie chcia�o mu si� piechot� chodzi� - cz�owiek wynalaz� samoch�d. I�tak dalej. Mnie te� pomog�o lenistwo. �eby nie bawi� si� godzinami tymi durnymi krzywymi, przetworzy�em je i�zapisa�em w�skali muzycznej. Nast�pnie nagra�em na magnetofon i�zacz��em puszcza� ta�m� w�charakterze t�a d�wi�kowego. A�sam ponownie zabra�em si� za telewizor. Mam jednopokojowe mieszkanie na pierwszym pi�trze o�miopi�trowego kwaterunkowego bloku. Mieszkaj� tu g��wnie swoi ludzie z�instytutu, w�wi�kszo�ci m�odzi, wi�c kiedy stawiam magnetofon na oknie i�puszczam go na pe�ny regulator, na og� nie s�ysz� protest�w. W�ka�dym razie nikt nie przychodzi i�nie m�wi: �Panie, przymknij pan to pud�o!� Ale tym razem ta�ma nie zd��y�a przelecie� te trzy, cztery razy, gdy s�siad z�g�ry za�omota� czym� tam w�pod�og�. Wychyli�em si� z�okna i�zapyta�em, czy mu przeszkadzam spa�. - Spa� mi pan nie przeszkadza, ale za to pracowa� bardzo. Czy nie mo�na by troch� ciszej? - Czemu nie? - odpar�em uprzejmie. I wyciszy�em d�wi�k. Troszeczk�. S�siada z�g�ry wcale nie zna�em. Nie by� z�naszego instytutu. Czasem spotykali�my si� na schodach i�wymieniali�my uk�ony wed�ug wszelkich wymog�w etykiety. Zewn�trznie przypomina� herszta gangsterskiej bandy: przysadzisty, kwadratowy, z�twarz� boksera, kr�tko ostrzy�ony. Nie min�� kwadrans, gdy zadzwoni� dzwonek. Tak jak sta�em, w�samych gaciach poszed�em otworzy�: kobiet chwilowo si� nie spodziewa�em. Na progu sta� �gangster� z�drugiego pi�tra. - Prosz� wybaczy� - powiedzia� - nie chcia�bym przeszkadza� panu w�zaj�ciach, ale... Ja naturalnie muzyk� bardzo lubi�. Sam jestem w�pewnym sensie muzykiem. Ale czy nie mo�na by mimo wszystko troch� ciszej? Chcia�em odpowiedzie�, ale on ci�gn�� dalej. - A�poza tym, do diab�a, jak mo�na z�muzyk� obchodzi� si� tak po barbarzy�sku? Z�czego pan to poprzegrywa�? - Z�jak� muzyk�? - zbarania�em. Wskaza� r�k� na okno z�magnetofonem. Z�apa�em si� za czupryn�. - Niech pan pozwoli do �rodka - zaprosi�em go. - Prosz� wybaczy�, �e ja w�takim stroju... - Co znowu - grzecznie wymawia� si� s�siad. - Tylko prosz� troch� ciszej nastawi�. Nie chc� panu przeszkadza�. - Co te� pan m�wi - zaprotestowa�em gwa�townie. - Prosz� wej��! Na intencj�, �e si� tak wyra��, nawi�zania stosunk�w dobros�siedzkich. Bo to doprawdy g�upio, dwa lata mieszkamy w�jednym domu i�nawet si� nie znamy. �Usadzi�em go na kanapie, a�sam zacz��em po�piesznie wci�ga� d�insy i�koszul� - jako� niezr�cznie jest przyjmowa� go�ci w�gaciach. - A�wi�c utrzymuje pan, �e to jest muzyka? - zapyta�em. - A�c� by innego - odpowiedzia� z�lekkim rozdra�nieniem. - Jest to muzyka zepsuta barbarzy�skimi r�koma radiot�w. Przepraszam, radioamator�w. A�by�a to pi�kna muzyka! Skwapliwie �ciszy�em d�wi�k. Zacz�� si� przys�uchiwa�. - By�a to pi�kna muzyka - powt�rzy�. - Polifonia, tak? - Nie wiem - powiedzia�em i�nagle w�przyp�ywie natchnienia zacz��em �ga�; przyszed� mi do g�owy ol�niewaj�cy pomys�. Nie bez racji wierz� w�natchnienie i�iluminacj�. - Jest to utw�r mojego przyjaciela. Nie by� on muzykiem... - Kompozytorem - poprawi� mnie s�siad. - Kompozytorem - zgodzi�em si�. - To dyletant. Ofiarowa� mi to nagranie. - Ale dlaczego takie fatalne? - Bo widzi pan, ja... Tak si� z�o�y�o. Nagranie zosta�o zniekszta�cone. - Ale chyba zachowa�a si� partytura? - Partytura przepad�a. Sp�on�a w�czasie po�aru. A�pan sam jest muzykiem, prawda? - Tak. - Prosz� mi wybaczy� natr�ctwo, ale czy nie podj��by si� pan... - Zrekonstruowa�? - By� nadzwyczaj domy�lny. W�milczeniu skin��em g�ow� i�opu�ci�em wzrok, �eby nie dojrza� b�ysku w�moich oczach. - No c� - odpar� - chyba... Mo�na by spr�bowa�. Chocia� b�dzie to olbrzymia praca - milcza� przez chwil� poruszaj�c wargami, jakby prze�uwa�. - Dobrze - orzek� naraz zdecydowanie i�w tym momencie wyda� mi si� sam� doskona�o�ci�, m�em opatrzno�ciowym. - Zrobi si�. Dmitrij Konstantynowicz Najbardziej przypomina�o to prac� archeologa, zaj�tego rekonstrukcj� jakiej� staro�ytnej �wi�tyni czy pa�acu. Pozosta�y z�niego zaledwie fragmenty fundament�w i�s�aby kontur, widoczny tylko z�lotu ptaka, ale up�ynie kilka lat i�oto natrafia cz�owiek na fotografi� w�ksi��ce, pod kt�r� widnieje napis: �Zigurat Urnammu. Rekonstrukcja�. A�budowla jest tak pi�kna, tak organicznie wpisuje si� w�krajobraz, �e nie spos�b nie uwierzy� - lak, tak w�a�nie to wygl�da�o dawniej. Tak, a�nie inaczej. Paleorze�biarz ze szcz�tk�w cz�owieka tworz�cy jego rze�biarski model, paleontolog na podstawie kilku ko�ci odtwarzaj�cy wygl�d dinozaura - ci mogliby zrozumie�, wobec jakiego zadania zosta�em postawiony. Przede wszystkim nale�a�o zapisa� partytur�. Przes�uchawszy ta�m� kilkakrotnie upora�em si� z�t� robot� bez problem�w. Ale potem... Potem rozpocz�y si� m�ki. I�po raz pierwszy w��yciu mog�em powiedzie� - by�y Io m�ki tw�rcze. Jakie to magiczne s�owo - tw�rczo��! Tworzenie. Z�niczego, z�pami�ci, z�w�asnego ducha wysnu� muzyk� - c� mo�e sta� ponad to?! Ale ja wysnuwa�em j� tylko z�instrumentu i�kartek partytury. By�em wykonawc� - niez�ym wykonawc� - i�niczym wi�cej. A�nade wszystko pragn��em us�ysze�: kompozytor Dmitrij Sztudin. Pr�no��? Nie wiem. By� mo�e. Chocia� w�ko�cowym rozrachunku najwa�niejsze by�o dla mnie nie to, lecz sam proces tworzenia, proces mnie niedost�pny. Jak to si� m�wi: �Nie ma �winia rog�w, boby bod�a�. I�oto teraz jawi�a si� przede mn� jedyna szansa. Jedyna dlatego, �e w�tym zapisie, o�kt�rego rekonstrukcj� prosi� Niko�aj Michaj�owicz, wyczu�em r�k� geniusza. Ja sam nie jestem B�g wie kim. Ale wyczu� geniusza, rozpozna� go, tyle potrafi�. Tutaj wr�cz nie mo�na si� pomyli�. Harmonia, prawdziwa harmonia ka�demu ka�e przystan�� w��wi�tym wzruszeniu. Nagranie by�o tragiczne. Ja wszystko rozumiem. Niko�aj Michaj�owicz albo je przegrza�, albo przemagnetyzowa� - co� w�tym sensie mi m�wi� - ale jak mo�na by�o tak si� obej�� z�arcydzie�em?! Zreszt� nie mnie go s�dzi�. Jednak szkody by�y niepowetowane - okaza�o si�, �e zatarte s� ca�e partie, w�wielu miejscach zia�y ra��ce sw� dysharmoni� puste miejsca... W czterdziestym czwartym roku, kiedy trafi�em do szpitala wojskowego, mia�em okazj� napatrzy� si� wszystkiego: ludzie z�amputowanymi r�kami i�nogami, z�poparzeniami twarzy, z�utrat� pami�ci, wzroku... chyba tylko w�wczas doznawa�em podobnych uczu� jak teraz. Mia�em przed sob� inwalid� i�moim zadaniem by�o przywr�ci� go �yciu. Niko�aj Michaj�owicz niemal codziennie wpada� do mnie dowiadywa� si�, jak posuwa si� praca. Pewnego razu nie wytrzyma�em i�wsiad�em na niego: najpierw doprowadzi� muzyk� do takiego stanu, a�potem �zr�b pan co� z�tym�. To ju� szczyt ob�udy! Jednym s�owem, zdrowo przeholowa�em. Potem naturalnie zszed�em do niego, przeprosi�em i�stan�o na tym, �e jak sko�cz�, to sam mu powiem. A�do tego czasu prosz�, �eby mnie nie pogania�. Obieca�. Ale spotykaj�c si� na schodach albo na podw�rku, za ka�dym razem podchwytywa�em jego b�agalny wzrok, Po prawdzie rozumia�em go, ja te� jestem w�gor�cej wodzie k�pany. Ale tym razem nale�a�o zebra� wszystkie si�y, ca�� cierpliwo�� - wszelkie pochopne dzia�anie mog�o spowodowa� b��d. Harmonia nie lubi raptus�w - taki ju� jest jej charakter. Pracowa�em wieczorami - w�dzie� mam lekcje w�szkole muzycznej. Kiedy� marzy�em o�s�awie, o�nazwisku, ale z�czasem zrozumia�em, �e wspi�� si� ponad poziom nauczyciela w�szkole nie b�dzie mi dane. No c�, pogodzi�em si� z�tym. Powiem wi�cej - la praca by�a dla mnie �r�d�em rado�ci. Ale teraz zakrad�a si� pokusa. Wielka pokusa. Salieri - tak zwa�a si� ta pokusa. Przecie� to mog�aby by� �Pierwsza Symfonia� Sztudina... Ca�e szcz�cie trwa�o to najwy�ej par� godzin. A�p�niej nie mog�em nawet pracowa�, taki czu�em do siebie wstr�t. Wy-szed�em z�domu i�d�ugo wa��sa�em si� po ulicach, usi�uj�c zyska� utracon� r�wnowag�. Przecie� nie podda�e� si�, perswadowa�em sobie, wi�c za co si� teraz biczujesz. I�nie mog�em znale�� odpowiedzi za co. Ale wstr�tny posmak na duszy nie opuszcza� mnie. Wobec tego z�powrotem zabra�em si� do pracy, �eby rozpu�ci� ten osad. I�praca pomog�a. Teraz, kiedy wszystko jest ju� poza mn�, mam pe�ne prawo powiedzie� - to by�a prawdziwa praca. Kiedy partytura by�a ju� kompletna, zanios�em j� Niko�ajowi Michaj�owi-czowi. Ale okaza�o si�, �e nie umie czyta� nut, nie mo�e wi�c przes�ucha� jej wzrokiem. W�zamy�le nieznanego autora nale�a�o wykonywa� to w�polifonii. M�wi� �to�, gdy� nie znajduj� w�a�ciwego terminu. Nie jest to symfonia, nie jest... Jest to Muzyka nad Muzykami. Arcydzie�o. Po miesi�cu po raz pierwszy zdo�a�em wykona� je tak, jak je autor pomy�la�. Tu nie mog�o by� w�tpliwo�ci, gdy� pi�kno jest zawsze jednoznaczne. O�ile jest to prawdziwe pi�kno. Nagrali�my utw�r (ju� mi wesz�o w�krew m�wienie w�liczbie mnogiej) i�Niko�aj Michaj�owicz zabra� ta�m�. A po tygodniu zaprosi� mnie do siebie. Oczekiwa�em tego - gdzie� w�pod�wiadomo�ci by�em przygotowany, ale w�ostatniej chwili zl�k�em si�. Sam nie wiem czego. Ta historia nie mog�a zako�czy� si� niczym. Powinien rozbrzmie� finalny akord. Ale i�wtedy nawet nie mog�em przypuszcza�, jaki on b�dzie... Praca nie powinna by� celem samym w�sobie, nawet je�li proces tworzenia jest fascynuj�cy. Nale�y j� przekaza�. Ludziom. Ale gdybym ja by� wiedzia�, w�jakiej formie to si� dokona. Wszyscy trzej Siedzieli przy stole w�pokoju Niko�aja - Dmitrij Konstantynowicz i�Leonid na kanapie, Niko�aj na tr�jno�nym taborecie przyniesionym z�kuchni; mieszkanie by�o, ogl�dnie m�wi�c, nie prze�adowane meblami. - Po pierwsze, Dmitriju Konstantynowiczu, powinienem pana przeprosi� - powiedzia� Niko�aj. - Za co? - zapyta� tamten zaskoczony. - Za podst�p. By� mo�e post�pi�em okrutnie, ale zapewniam pana, �e to by�o jedyne wyj�cie. Inaczej pan by nie uwierzy� i�nie podj�� tego dzie�a... - Streszczaj si�. Kolka - wtr�ci� Leonid. - A�wi�c m�wi�c kr�tko, to, co pan podj�� si� zrekonstruowa�, nie jest muzyk�. A�raczej muzyk� nie by�o. - No wie pan - zacz�� ju� Dmitrij Konstantynowicz, ale Leonid go powstrzyma�. - Niech mnie pan z��aski swojej wys�ucha. P�niej mo�e pan m�wi�, robi�, co si� panu �ywnie podoba, ale najpierw prosz� wys�ucha�. - Dobrze. - Dmitrij Konstantynowicz nie zauwa�y� nawet, �e ochryp�. - Widzi pan - ci�gn�� Niko�aj - wszyscy trzej w�ostatecznym rozrachunku pracowali�my nad jednym. Z�tym �e pa�ski wk�ad, Dmitriju Konstantynowiczu, jest naturalnie znacznie wi�kszy od naszego. Mamy tu klasyczny przyk�ad bada� nie ukierunkowanych. Lonia wykona� to, co okre�la si� mianem dynamicznego modelu cyfrowego m�zgu. Ujmuj�c rzecz najpro�ciej, wygl�da to tak: rejestruje si� elektroaktywno�� ka�dej kom�rki m�zgu, sporz�dza wykresy, wyprowadza wzory tych wykres�w. Loni� zaintrygowa�o, czy nie wyst�puje tutaj jaka� og�lna prawid�owo��. Przyszed� z�tym do mnie. Ja, �eby mie� bardziej przejrzysty obraz ca�o�ci (przecie� zapis przeprowadza si� r�wnolegle), uj��em te wykresy w�zapisie d�wi�kowym. W�tym momencie pojawi� si� pan i�orzek�, �e jest to muzyka. Prosz� samemu os�dzi�, czy mog�em si� powstrzyma�, kiedy otworzy�a si� mo�liwo�� niezwyk�ego eksperymentu? Gdybym od pocz�tku wszystko panu odkry�, toby si� pan tej roboty nie podj��, prawda? - Chyba nie... - z�wahaniem odpar� Dmitrij Konstantynowicz. - No w�a�nie. A�teraz... - Teraz pozosta�o tylko na�o�y� ten uzupe�niony przez pana zapis na m�zg obiektu. - Leonid wsta� i�podszed� do okna. - I�co wtedy? - Sami nie wiemy, co wtedy - nie odwracaj�c si� odpar� Leonid. - Gdyby�my wiedzieli... Mamy tylko pewne hipotezy. Szczeg�lnie on - skin�� w�kierunku Niko�aja. P�niej siedzieli do p�nocy, dop�ki nie pojawi�a si� zaniepokojona �ona Dmitrija Konstantynowicza z�pytaniem, co si� sta�o. Posadzili j� za sto�em, koniak ju� si� sko�czy�, wi�c pito tylko kaw�. Antonina Andriejewna skoczy�a do siebie i�przynios�a pier�g z�mi�sem. Siedzieli, jedli i�rozmawiali. Roi�y si� im coraz to nowe kombinacje tego, co dokona si� jutro. Najwi�cej m�wi� Niko�aj. M�zg ludzi jest dziwniejszy od wszystkiego, co znamy. Jego mo�liwo�ci s� fenomenalne. We�my chocia�by ludzi rachmistrz�w w�rodzaju Szakunta�y Davy czy Williama Kleina, ludzi obdarzonych fenomenaln� pami�ci�, realnych protoplast�w fantastycznego Kumbi. A�przy �tym nasz m�zg wykorzystuje zaledwie kilkana�cie procent swoich potencjalnych mo�liwo�ci. Wyobra�cie sobie pitekantropa, kt�ry znalaz� si� w�rakiecie kosmicznej. Wykorzysta on t� �stalow� jaskini� jako schronienie dla siebie, ale nigdy nie zdo�a poj�� wszystkich mo�liwo�ci statku. By� mo�e nasz m�zg jest dla nas samych tak� w�a�nie rakiet� kosmiczn�. P�niej hiatus, po�redni szczebel mi�dzy neandertalczykiem a�cz�owiekiem kromanio�skim. Neandertalczyk, je�li chodzi o�stopie� rozwoju m�zgu stoj�cy ni�ej ni� cz�owiek wsp�czesny, i�cz�owiek kromanio�ski wyposa�ony w�taki sam m�zg jak dzisiejszy cz�owiek. A�przecie� istnieli r�wnocze�nie! Zreszt� jest to ca�kiem inna kwestia - kwestia pochodzenia. Rzecz w�tym, �e m�zg od tamtych czas�w si� nie zmieni�. I�nawet dzisiaj wykorzystywany jest w�jakim� mizernym u�amku procentu! Mo�e gdy na normalny m�zg na�o�y si� �poprawiony� encefalogram... Co si� wtedy stanie? Jaki oka�e si� ten cz�owiek, ulepszony, harmonijny? Przede wszystkim, ci�gn�� Leonid, czy on si� w�og�le zmieni? Wychodzimy z�za�o�enia, �e nak�adane impulsy pobudz� nieaktywne kom�rki m�zgu analogicznie do tego, jak stymuluje si� nie pracuj�ce serce, przekazuj�c mu biopr�dy serca zdrowego. No, a�je�li nic si� nie stanie? Albo je�li interwencja sko�czy si� tragicznie? Nale�a�oby przeprowadzi� uprzednio r�ne badania: por�wna� encefalogram wyj�ciowy z�encefalogramem chocia�by wspomnianych genialnych rachmistrz�w i�mnemotronik�w, nast�pnie por�wna� wszystkie te wykresy ze skorygowanym i�zaobserwowa�, kt�re s� najbardziej zbli�one... Ale zaraz sam sobie zaprzeczy�, m�wi�c, �e wszystko to b�dzie mo�na przeprowadzi� p�niej. �adnych szkodliwych skutk�w by� tutaj nie mo�e, aparatura wyposa�ona jest w�gwarantowany system blokuj�cy i�przez ca�y czas utrzymuje dwustronne po��czenie z�obiektem. Dmitrij K-onstantynowicz w�uniesieniu wyrzuci� z�siebie ca�� tyrad�. Arty�ci s� in�ynierami dusz ludzkich. Ale do tej pory mogli oddzia�ywa� na owe dusze tylko po�rednio, poprzez swoje dzie�a. Dzi� otwiera si� nowa era. Arty�ci stan� si� prawdziwymi mistrzami, rze�biarzami, tw�rcami dusz. I�pierwsz� sztuk�, kt�ra zapocz�tkuje now� er�, b�dzie muzyka, najbardziej ludzka ze wszystkich sztuk. Tu znowu w��czy� si� Niko�aj. Jakie wtedy otworz� si� perspektywy? Czy zrealizuj� si� potencjalne mo�liwo�ci, kt�re sprawiaj�, �e cz�owiek staje si� matematykiem, muzykiem czy malarzem, gdy w�czasie hipnozy zasugeruj� mu, �e jest �obaczewskim, Riepinem czy Paganinim? A�mo�e oczywisto�ci� stanie si� telepatia, telekineza, lewitacja? Przecie� istnieje przekonanie, �e nie eksploatowane kom�rki m�zgu s�u�� wegetatywnej dzia�alno�ci organizmu. A�wi�c cz�owiek nie znaj�cy chor�b. Cz�owiek zdrowy. I wtem do �wiadomo�ci Dmitrija Konstantynowicza dotar�o: jutro. Eksperyment b�dzie przeprowadzony jutro. - A�kto ma by�... obiektem? - zapyta� znienacka, zaj�kn�wszy si� lekko na tym s�owie. - Ja - kr�tko odpar� Leonid. W�pokoju zrobi�o si� cicho. Bardzo cicho. Fina�owy akord Niko�aj zgni�t� papierosa. P�ytka Petriego pe�na ju� by�a niedopa�k�w. - To chyba wszystko. Blokada si� nie w��czy�a, czyli �e nic mu si� nie sta�o. W�ka�dym razie nic z�ego. Dmitrij Konstantynowicz skin�� g�ow� w�milczeniu. Ostatnie minuty d�u�y�y si� niemi�osiernie, jakby zrobiono je z�czego� fantastycznie ci�gliwego i�lepkiego. Mia�o si� wra�enie, �e mo�na teraz odebra� zmys�ami kwant czasu, tak jak w�absolutnej ciemno�ci da si� postrzec kwant �wiat�a. Przekonany by�, �e to, czego dokona�, jest nic nie warte, �e ten ryzykowny eksperyment przeprowadzony zosta� niegodnymi �rodkami. Wyci�gn�� pakiecik i�wy�uska� jeszcze dwie tabletki. - Kola - powiedzia� cicho, pierwszy raz zwracaj�c si� do Niko�aja na ty - czy m�g�by� mi przynie�� wody? Niko�aj wsta�, uczyni� krok. I�znieruchomia�. Leonid wci�� jeszcze siedzia�, odchylony na oparcie fotela, oczy mia� zamkni�te. Ale �suszarka� nagle zacz�a unosi� si� nad jego g�ow�, zupe�nie jak gdyby przewody doprowadzone do niego zesztywnia�y i�wypchn�y ko�pak w�g�r�, po czym wolno - bardzo wolno - pop�yn�a przez powietrze i�osiad�a na tablicy rozdzielczej pulpitu. Niko�ajowi dech zapar�o, co� jakby pitekantropus przejrza� tajemnice statku kosmicznego. Za nim ochryple, urywanie dysza� Dmitrij Konstantynowicz. Leonid otworzy� oczy i�zacz�� wstawa� z�fotela. Dzisiejsza genialno��, zrozumia� Niko�aj, telepatia, telekineza, lewitacja. Nie! To nie to! Albowiem stanowi ona tylko oderwane elementy, a�my teraz staniemy przed ich sum� - ca�kowitym panowaniem nad otaczaj�c� nas rzeczywisto�ci�. I�powstan� zupe�nie nowe poj�cia, nie istniej�ce dot�d w�ludzkiej �wiadomo�ci i�j�zyku. My�l by�a mglista, on sam nie m�g� pochwyci� jej ca�kowicie, ale ona uporczywie t�uk�a si� po g�owie, nachodzi�a go jak gdyby z�zewn�trz. I�mo�e to nie jest jego my�l? Zaraz Leonid odwr�ci si� i�powie...