Zientalak Dariusz - Od piątej do dziewiątej
Szczegóły |
Tytuł |
Zientalak Dariusz - Od piątej do dziewiątej |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zientalak Dariusz - Od piątej do dziewiątej PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zientalak Dariusz - Od piątej do dziewiątej PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zientalak Dariusz - Od piątej do dziewiątej - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Dariusz Zientalak jr
Od piątej do dziewiątej
Wstawał zimny, słoneczny dzień. Dla Amy Sherwood był to kolejny poranek z
pięciodniowego zestawu oddzielonego od innych czymś, co ludzie nazywali
weekendem.
Wzięła prysznic, troskliwie obejrzała w lustrze pierwszą zmarszczkę, upięła
włosy i w przydeptanych rannych pantoflach wkroczyła do swojego kuchennego
królestwa. Klekot miauknął do niej na powitanie, z wysokości zlewozmywaka.
- Sio - machnęła ręką. - Nie powinieneś siedzieć na meblach.
Udał, że nie rozumie. Cierpliwie zniósł zestawienie go na podłogę i obserwował w
milczeniu, jak Amy nalewa mleko do miski. Amy wstawiła mleko do lodówki i
spojrzała na zegar. Był najwyższy czas by obudzić Joshuę i wyekspediować go do
szkoły. Zajrzała do dziecinnego pokoju. Spał na pół odkryty, z jedną stopą
dyndającą nad podłogą. Mały aniołek. -Bezbronny kiedy spał - tak samo jak jego
ojciec, pomyślała Amy i poczuła w gardle balon napełniający się bólem." Osiem
miesięcy to za mało, żeby zapomnieć. Tym bardziej że ona chciała pamiętać,
choćby pamięć miała sprawiać ból.
Podeszła bliżej do łóżka i poczuła zapach czystego, śpiącego dziecka. Zapach
jego snu. Kula w gardle rosła, czuła jej duszącą siłę i nie wiedziała jak się
bronić. Przycisnęła dłoń do piersi i chwytała spazmatycznie powietrze,
zatruwając atmosferę dziecinnego pokoju swoim cierpieniem. Położyła rękę na
ramieniu syna i potrząsnęła nim lekko. Chłopiec odwrócił się na drugi bok
ukazując jej górną połowę pośladków, z których zjechała pidżama.
- Owsianka? - Joshua patrzył na parującą zawartość talerza, nie mogąc uwierzyć
we własne nieszczęście.
- Owsianka. Jedz szybko, zaraz przyjdzie pani Hutzel, żeby cię odprowadzić do
szkoły. - Amy włączyła mały telewizor stojący na szafce, odkręciła wodę i
zaczęła zmywać naczynia.
Joshua, ubrany w garniturek, usiadł przy stole i majtając nogami z kwaśną miną
mieszał owsiankę w talerzu.
- Wolę jak ty mnie odprowadzasz.
- W przyszłym tygodniu, zgoda?
Joshua zmarszczył czoło. Zupełnie jak Ken kiedy miał podjąć jakąś ważną decyzję,
pomyślała Amy.
- Zgoda.
- Teraz już jedz.
Joshua energiczniej zamieszał łyżką w talerzu.
- Różne są rodzaje niewoli - brzęczał telewizor. - Jest niewolą rozpadające się
małżeństwo, ekonomiczne uzależnienie, psujące się samochody...
Amy poczuła się zniewolona. I chora. Rozpalone czoło, szklane oczy, gorący
oddech. Nie mogła sobie teraz pozwolić na chorobę. Spróbowała odgonić myśli ;o
dolegliwościach. Jeśli się rozchoruje, stanie się jeszcze bardziej bezbronna.
Gdyby Ken był z nią... Skojarzenia. Choroba. Pościel. Ken i pościel, gdyby Ken
był z nią... w pościeli.
- Mamo, czy dostanę na ciastko?
- Tak - odpowiedziała, myśląc o czymś innym. O czymś, do czego bała się przyznać
nawet przed samą sobą. Brakowało jej mężczyzny. Nie spała z nikim od śmierci
Kena.
Joshua odsunął prawie pusty talerz.
- Dziękuję.
Obróciła się na pięcie, automatycznie chwyciła talerz i podstawiła pod strumień
wody, który spłukał resztę owsianki. Klekot obserwował to marnotrawstwo w
milczeniu.
- A pójdziemy w sobotę do kina?
Jaki dzisiaj dzień? - usiłowała sobie przypomnieć. Musi być gdzieś blisko końca
tygodnia. Joshua mówi o kinie zawsze pod koniec tygodnia. Joshua. Ken nazywał go
juniorem. "Pokój dla juniora"; "pieluchy juniora"; "pierwsze urodziny juniora".
Nagle coś zimnego dotknęło jej mózgu. A co by było gdyby Ken wrócił? Nie wróci.
I lepiej zdać sobie z tego sprawę, nim ona wyląduje w wariatkowie, a Joshua w
sierocińcu.
- Pójdziemy, jeśli tylko będziesz grzeczny w szkole.
- W zeszłym tygodniu mówiłaś to samo - w jego głosie dało się wyczuć ponury
wyrzut.
- Widocznie byłeś nie dość grzeczny. Klekot, wynocha stąd! - Kot wędrujący
skrajem szafki ujrzał zbliżającą się gwałtownie ścierkę i w ostatniej chwili
zeskoczył na podłogę. Joshua, przyczajony koło krzesła z miną łowcy na
jubileuszowym safari, chwycił go mocno za ogon i przyciągnął do siebie. Pod
stołem zakotłowało się. Prysnęli, każdy w swoją stronę.
- Joshua - Amy pogroziła synowi palcem. - Mówiłam ci, nie wolno kotów ciągnąć za
ogon, koty są bardzo wrażliwe na ból.
- Nie bij mnie, jestem kotem - Joshua zamiauczał i tupiąc wybiegł z kuchni.
Amy sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na brzegu okapu. Woda szumiała.
Telewizor gadał. Amy zapaliła pierwszego papierosa i wciągnęła do płuc morderczy
dym. Ken nie palił, pomyślała. Prawie nie pił. Uprawiał poranne biegi, mył zęby
dwa razy dziennie. I nie żyje.
Joshua zajrzał do kuchni.
- Mamo, ktoś puka.
- To pewnie pani Hutzel - Amy poderwała się ze stołka. Wypadła na korytarz i
podbiegła do drzwi. Natarczywe pukanie powtarzało się raz za razem. Amy odsunęła
zasuwy, zdjęła-łańcuch i otworzyła. Na zewnątrz stała chuda jak szczapa kobieta
o świdrującym, nieprzyjemnym spojrzeniu, ubrana w wytarte palto, wiszące jak na
kijuod szczotki. Zza niej wyglądał mały chłopiec o wiecznie przestraszonej,
szczurkowatej twarzy.
- Pani Hutzel, dzień dobry, przepraszam, że pani czekała...
- Dzień dobry. Pukam i pukam, a nikt nie otwiera - pani Hutzel mówiła z silnym
niemieckim akcentem i nie zwracała uwagi na składnię, jakby dając tym do
zrozumienia, że lekceważy język kraju, w którym dane jej było żyć.
- Bardzo panią przepraszam - Amy zmusiła się do uprzejmego uśmiechu. Grał
telewizor, a ja akurat zmywałam...
- Czy Joshua jest już gotowy? - Kobieta nie zadała sobie trudu wysłuchania Amy
do końca.
- Już, tak, oczywiście... Jeden momencik.
Przebiegła przez korytarz, nieomal gubiąc jeden pantofel i zajrzała do
dziecinnego pokoju. Joshua zakładał właśnie tornister.
- Szybciej, na litość boską - popędzała syna, mając przed oczami twarz pani
Hutzel. Popychając go lekko przed sobą wróciła do drzwi.
- Daj mamie buzi.
- Pieniądze na ciastko. Obiecałaś.
Wygrzebała z portmonetki kilka monet i włożyła do małej garstki. Cmoknął ją w
nadstawiony policzek.
- Zmykaj i pamiętaj co mi obiecałeś.
Pożegnała się z panią Hutzel; "Dziękuję pani bardzo, jeszcze raz panią bardzo
przepraszam, do widzenia pani." - I z ulgą zamknęła drzwi za sobą. Zgrzytnęła
zębami. Gdyby to od niej zależało, pani Hutzel piekłaby się na wolnym ogniu,
polewana wrzącym olejem. Kostyczna zdzira. Nie, określenie "zdzira" do niej nie
pasowało. Takie jak ona rozmnażają się przez podjęcie decyzji, a wyżywają
seksualnie temperując ołówki. Amy pomyślała o przypominającym wielką, rozdętą
ropuchę panu Hutzel, w przepoconym podkoszulku i z wielką puszką piwa w ręku.
Nie potrafiła wyobrazić sobie powodu, dla którego ta para wzięła ślub. Pan
Hutzel wyglądał na faceta, który może przerżnąć wszystko co się rusza. Z
wyjątkiem jeża. Mogłaby nieźle dokuczyć tej szczapie, przesypiając się z jej
mężem. Doskonale pamiętała, jak Hutzel pożerał ją wzrokiem na szkolnym zebraniu.
I nic dziwnego, w porównaniu z jego żoną była szczytem atrakcyjności. Może to
właśnie było powodem wrogości pani Hutzel do jej osoby?
Ty dziwko, pomyślała o sobie z nienawiścią. Ledwie Ken wystygł.
- Ty dziwko - huknęła pięścią w drzwi. Zabolało. - Ty suko! Cholerna,
niewypieprzona suko!
i Niemal płacząc z bezsilnego gniewu ubrała się, umyślnie zepsuła makijaż,
oszpecając twarz i wychodząc w stanie zimnej wojny z samą sobą, trzasnęła
drzwiami.
W drodze do pracy ogarnęła ją melancholia. Zrozumiała, że jest słaba. I co z
tego? Czy wcześniej tego nie wiedziała? Czy kiedy Ken jeszcze żył, nie
wiedzieli, co się stanie po jego śmierci? Wiedzieli. Więc po co były te
przysięgi w szpitalnej izolatce, szeptane na ucho obietnice, hektolitry wylanych
łez? Czy bardziej płakała wtedy z powodu, że Ken traktuje jej słowa z dystansem
i wyrozumiałością, czy też dlatego, iż wiedziała, że ma rację?
Ale przecież, jak dotąd, nic się nie stało. Nie zdradziła go z nikim. A myśli?
Chryste Panie, kto wie o czym on myślał za życia. Ważne jest, że ona walczy. I
zwycięża. Jak dotąd. Ostatecznie - ile kobiet pozostaje cierpiącymi wdowami do
końca życia?
Prowadziła samochód, trzymając pewnie kierownicę. Lubiła ten wóz. Mogłaby mieć
już nowy, ale przywiązała się do tego. Kupili go zaraz po ślubie. Włączyła
radio, poszukała lokalnej stacji i słuchając porannego ple-ple lawirowała
pomiędzy samochodami we wszystkich kolorach tęczy. Wkrótce dostrzegła budynek
"Aimies Corp." Nie odróżniał się niczym od dziesiątków podobnych monolitów ze
stali i szkła. Żaden tam efekt rojeń jednego z tych nawiedzonych architektów,
których nową porcję wyrzucają z siebie corocznie szkoły w całym kraju.
Trzydzieści pięter, labirynt korytarzy i biura. Setki biur. Gdzieś tam czeka na
Amy ukryta pod pokrowcem maszyna do pisania, gotowa pokryć czarnymi hieroglifami
kolejne metry papieru, które nie wzbudzą niczyjego zainteresowania ani dzisiaj,
ani tym bardziej za sto lat. Ot i cały pożytek z jej pracy.
Amy zjechała na parking. Zatrzymała wóz, wyjęła kluczyki ze stacyjki, zabrała
torebkę z siedzenia obok i wysiadła, zanurzając nogę po kostkę w kałuży.
Cholerny świat. Potrząsnęła stopą, co oczywiście nic nie dało i podniosła wzrok
do góry.
"Aimies Corp." wyglądał jak hipernowoczesna katedra, służąca biurokratycznym
modłom. Pochylał się nad nią, spoglądając tysiącem oczu, w których szaro
odbijało się niebo. Odblaskowe, kuloodporne, dźwiękoszczelne, pancerne szkło.
Amy poczuła zawrót głowy. Zdawało się jej, że budynek zaraz na nią runie.
- Amy!
Odwróciła się, słysząc swoje imię. Kulejąc biegła do niej Leetta Kerr, młoda
dziewczyna, pracująca od niedawna w biurze. Leetta zatrzymała się na moment,
poprawiła coś przy bucie i pokuśtykała dalej.
- Cześć - wysapała na powitanie. Zaczerwienione od chłodu policzki dodawały jej
urody. Wcale nie jestem od niej brzydsza, pomyślała Amy. Z tą różnicą, że ona ma
dla kogo dbać o siebie.
Leetta podskakując manipulowała przy pantoflu.
- Ten cholerny obcas lada moment odpadnie.
- Zostało jeszcze niecałe piętnaście minut - pośpieszyła ją Amy.
Katedra, pomyślała, gdy obie przekraczały sterowane fotokomórką drzwi. Rybie oko
kamery zarejestrowało ich wejście i przekazało do pokoju kontrolnego.
Hol na parterze urządzono tak, by sam fakt przebywania w nim odprężał - mozaika
na podłodze w pastelowych kolorach, przywołujących na myśl jesień i smak
dojrzałych, aż purpurowych w swojej słodyczy jabłek, kwiaty na postumentach i
mała szemrząca fontanna.
Grupka ludzi stała czekając na windę. Każdy z nich myślami był już przy swoim
stanowisku pracy, gotów od nowa pchać syzyfowy kamień. Dzyń - drzwi windy
rozsunęły się z cichym szmerem, wpuszczając ich do środka. Amy została uwięziona
w klatce,, która natychmiast wypełniła się mieszaniną zapachów perfum, kremów,
dezodorantów, wód kolońskich oraz wszelkiego rodzaju żelatyn i galaretek
odżywczych dla skóry i włosów. Wysiadając w chwilę potem na swoim piętrze czuła
wzbierające w niej od tego wszystkiego mdłości.
W towarzystwie trzech innych osób przeszła korytarzem wyłożonym kojącym oko,
zieloną wykładziną do sali, w której pracowała. Rybie oko popatrywało za nimi
beznamiętnie.
Za dwie dziewiąta Amy Sherwood usiadła za biurkiem, poprawiła włosy i zdjęła
pokrowiec z maszyny. Punkt dziewiąta rozległ się brzęczyk oznaczający
rozpoczęcie pracy. Na wszystkich trzydziestu piętrach "Aimies Corp." rozstukały
się maszyny do pisania. Jednocześnie zadrgały pisaki umocowanych na ścianach
mierników drgań akustycznych. Amy Sherwood wyłączyła swój mózg z wyjątkiem
części pomocnych w pracy. Na osiem godzin (z pominięciem przerw na papierosa)
świat dla niej umarł.
Czas mijał od dawna ustalonym rytmem. Do południa piorunem, a potem ślimaczym
tempem, odmierzanym przez kolejne papierosy wypalane na korytarzu. Rozmowy. Kto
z kim, kiedy i z jakich pobudek. O zakupach. O tym co trzeba kupić absolutnie
koniecznie" i o tym na co nigdy nie będzie sobie można pozwolić. O przyszłych
wakacjach. O obiedzie, o sąsiedzie, o praniu, spaniu, sraniu, o mizantropii, o
cinepimastii, o elektrotomii. O przepisach na ciasta i pigułkach hormonalnych. O
odpadających obcasach. O nocnych koszmarach. O nocach nie przespanych, bo
czekanie, bo seks, bo mężczyźni, a mężowie w szczególności.
Amy zdecydowanie zdusiła niedopałek w popielnicy na nóżce i wróciła na salę
odprowadzana współczującymi spojrzeniami.
- Biedna dziewczyna.
- I tak się dobrze trzyma.
- O kim mówicie?
- O Amy Sherwood.
- Co z nią?
- Nie wiesz? Jej mąż... tatatatata...
I tak to leci.
O piątej rozległ się brzęczyk, tym razem na zakończenie pracy. Biuro opustoszało
szybko i wkrótce Amy została sama. Powoli składała dokumenty, potem nasunęła
pokrowiec na maszynę, jeszcze raz sprawdziła, czy niczego nie zapomniała i
wyszła, gasząc za sobą światło. Nie śpieszyła się. Nie miała się dokąd śpieszyć.
Joshua zdziera kolejne spodnie na boisku. Klekot śpi w koszu na brudną bieliznę,
a żaden z nich pewnie nie odczuwa boleśnie jej nieobecności.
Przy drzwiach windy stała Leetta.
- Zapomniałaś czegoś? - zapytała Amy, zatrzymując się obok.
- Czekałam. Na ciebie. Co byś powiedziała na filiżankę gorącej jak piekło kawy?
To najlepsza rzecz w środku tygodnia. Niweczy cierpienia pierwszej połowy i
dodaje sił na przeżycie drugiej.
Zgodzić się? Zadymiona kawiarnia, przed nosem filiżanka i skrępowana cisza
przerywana z rzadka uwagą na temat "neutralny". Leetta wygląda na spiętą. Już
teraz będzie rozważała każde słowo, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby ją
zranić. Natomiast Amy z kolei będzie stawała na głowie, żeby nie wyjść na jedną
z tych zgorzkniałych wdów, obnoszących się ze swoją samotnością. Idiotyczny
pomysł, który do reszty zepsuje ten dzień. Rozsądek nakazywał odmowę.
- Nie mam lepszych propozycji na wieczór - powiedziała. Perspektywa powrotu do
domu, w którym nie ma co robić, była gorsza niż wszystko inne. Zanalizowała
swoje słowa, łapiąc się na tym, że obydwie oczekują po Amy niezręczności, które
by można wziąć za demonstracyjne cierpienie.
Uśmiech Leetty wyglądał na niezbyt szczery.
- To doskonale. Więc idziemy.
Drzwi windy rozsunęły się i obie kobiety wcisnęły się do środka.
- Jak tam twoja córeczka? - Amy usiłowała naprędce przypomnieć sobie jej imię.
- Marsha? Czuje się doskonale! - Leetta wyraźnie się ożywiła. Przedwczoraj na
przykład zatankowała samochód Ivana wodą przy pomocy węża ogrodowego, pomalowała
meble w pokoju gościnnym kolorowym lakierem, wsypała do akwarium pól kilo
zmielonej kawy, a na koniec przykleiła do stołu porcelanowy serwis na osiem
osób.
- To bilans jednego dnia? Nieźle, jak na czterolatka.
Światło zamigotało.
- Z tych kolorowych mebli jestem nawet zadowolona - ciągnęła Leetta. - Nie
wyglądają teraz tak ponuro. Zawsze kojarzyły mi się z wyposażeniem grobowca.
Twierdzę, że temu dziecku potrzeba trochę męskiej ręki, natomiast Ivan mówi coś
dokładnie odwrotnego...
Winda zadygotała i stanęła. Przez moment nic się nie działo. Ludzie z kamiennymi
twarzami czekali na reakcję innych. Ktoś chrząknął. Ktoś mlasnął. Ktoś inny
rozejrzał się nieprzytomnie, jak gdyby został wyrwany z letargu. Czar zdjęto.
- Co się dzieje?
- Stoimy między piętrami.
- Chryste, długo to będzie trwało? Jestem umówiony...
- Proszę się nie martwić, to winda sterowana elektronicznie, zaraz wszystko
powinno wrócić do normy...
- Czy nie można by spróbować kogoś zawiadomić?
Winda wolno, jakby z wysiłkiem, ruszyła w dół. Na najbliższym piętrze - dzyń -
drzwi rozsunęły się ukazując pusty już o tej porze korytarz. Rybie oko łypało
spod sufitu z chłodną rezerwą. Dzyń - drzwi ani drgnęły. Dzyń ...
- Dalej chyba nie pojedzie - powiedział mężczyzna w jasnej koszuli, dwurzędowym
garniturze i butach z zadartymi noskami. Wysunął się na korytarz jako pierwszy.
Ludzie, acz niechętnie, poszli w jego ślady. Winda opustoszała.
- I co teraz? O tej porze jeździ już tylko ta jedna.
- Cholera...
- Tam dalej są schody przeciwpożarowe - ktoś wskazał ręką kierunek i grupa
ruszyła w drogę. Amy, znajdująca się na przedzie fali, szła rozglądając się na
boki. Biura. Biura. Biura. Wydało jej się, że w jednym z pokoi słyszy grające
radio. Pocieszające, że są jeszcze tacy, którzy wychodzą stąd później niż ja,
pomyślała.
Drzwi są wąskie, mroczne schody przeciwpożarowe były pozbawione klamki. Trochę
trwało, nim udało się je otworzyć. Ktoś zakasłał.
- Ile tu kurzu!
- Można kark skręcić.
- Ostrożnie, żeby się nie potknąć! Tu jest naderwana wykładzina.
- To-nie-do-pomyślenia! - perorował grubas w żółtym krawacie. - Z powodu
czyjegoś niedbalstwa...
- To już nie pierwszy raz - dodał ktoś inny.
Hol na parterze był opustoszały. Tylko fontanna szemrała cicho. Ludzie ożywili
się. Na krótko. Wyjście było zablokowane. Od zewnątrz odgradzała ich tafla
odblaskowego, kuloodpornego, dźwiękoszczelnego, pancernego szkła.
- Tego już za wiele! - twarz grubasa, czerwona od wysiłku, jakim było dlań
zejście po schodach, stała się teraz niemal sina. - Gdzie jest strażnik?
No właśnie, pomyślała Amy. Gdzie jest strażnik?
" - Spokojnie, tylko spokojnie - odezwał się mężczyzna w dwurzędowym garniturze.
- Powinien być w swoim pokoju. Zaraz go^tu ściągnę.
Amy rozejrzała się, szukając wzrokiem Leetty. Dziwne. Nigdzie jej nie było
widać. Ludzie kręcili się zdezorientowani. Ktoś usiłował zadzwonić na miasto z
automatu.
Na zewnątrz zapadł zmrok, rozświetlany agresywnymi błyskami reklam. Ludzie po
drugiej stronie szklanej tafli przechodzili obojętnie.
Nie widzą mnie. Nie mogą mnie dostrzec, chociaż jestem tutaj, o krok od nich -
pomyślała Amy i ta myśl wywołała inną, o wiele mniej przyjemną: Czy jest coś,
czego ja nie potrafię zobaczyć? Mimo że jest tak samo blisko?
Przypomniała sobie wierszyk recytowany w dzieciństwie. Była to jedna z tych
zwariowanych rymowanek, na myśl o których przechodził ją dziś dreszcz. Wierszyk
brzmiał tak:
Siedzi zając w życie, wy go nie widzicie.
A w tym życie są kąkole, ja was widzę jak na stole.
Siedzi zając w życie, wy go nie widzicie A jak zobaczycie - to się
przestraszycie.
Amy dostrzegła kobietę prowadzącą dziecko. Kobieta była ubrana w rozpięte futro
i buty na wysokich obcasach. W pewnej chwili dzieciak, sześcioletni może
chłopiec, wyrwał się jej i doskoczywszy do szyby przylgnął do niej gwałtownie.
Amy popatrzyła na rozpłaszczoną twarz -i na oczy, zaglądające do środka jak do
innego świata. Pomachała chłopcu ręką. Zauważył to - jego twarz na chwilę ożyła
i zgasła zaraz potem, kiedy matka chwyciła go silnie za nadgarstek i odciągnęła,
strofując. Amy obejrzała się przez ramię, słysząc podniesione głosy. Mężczyzna w
dwurzędowym garniturze był już z-powrotem. Sam. Tłumaczył coś reszcie. Z tonu
można było wywnioskować, że próbuje ich uspokoić-, choć on także wyglądał na z
lekka zaniepokojonego.
- Pewnie gdzieś wyszedł. Sądzę, że niedługo wróci, zostawił na popielniczce
palącego się papierosa...
- Dobra - przerwał mu grubas. - Koniec żartów. Dzwonię na policję.
Pomysł został głośno poparty. Mężczyzna w dwurzędowym garniturze odszedł na bok.
- Ma pani papierosa? - spytał Amy.
Zapalili oboje. Mężczyzna zaciągnął się głęboko.
- Pani też się boi? - zapytał, patrząc na jej drżące ręce.
- A czego tu się bać? - wzruszyła ramionami.
- Sam nie wiem. To wszystko jest jakieś... dziwne.
- Martwię się tylko o moją przyjaciółkę. Zapodziała się gdzieś, kiedy
schodziliśmy na dół.
Mężczyzna skinął głową, przyglądając się grupie przy telefonie. Grubas wydzierał
się do słuchawki, stukał widełkami jak oszalały. Reszta asystowała mu w
milczeniu.
- Nigdzie się nie dodzwoni - powiedziała spokojnie Amy.
- Skąd pani to wie?
Wzruszyła ramionami.
- Przeczucie.
- Kobieca intuicja, co? Moja żona też lubiła takie historie. - Lubiła.
- Nie żyje?
- Kto? - mężczyzna popatrzył na nią zdezorientowany.
- Pańska żona.
- Skąd pani to przyszło do głowy? Rozwiedliśmy się. Mieszka teraz w jakiejś
zapadłej dziurze i pisze "bardzo-życiowe-książki" dla wewnętrznie zbuntowanych
kucharek. - wyciągnął do Amy rękę. - Przepraszam, nie przedstawiłem się. Harold
Zelamo, dział spedycji.
Amy uścisnęła podaną jej dłoń.
- Amy Sherwood. Maszynistka.
- Wygląda na to, pani Sherwood, że miała pani rację. Nici z policji. Czas na
podjęcie jakiegoś sensownego działania.
Niecałe pół godziny później, od towarzystwa przy drzwiach odłączyła się
czteroosobowa grupa i podążyła z powrotem, w stronę schodów. Trzech mężczyzn i
Harold Zelamo, w którym obudził się instynkt przywódcy, miało wspiąć się na
siedemnaste piętro, gdzie mieścił się dział zamówień i stamtąd poprzez któryś z
licznych telefonów podjąć próbę porozumienia z kimś z zewnątrz.
Nim wyruszyli, Amy odciągnęła Harolda na bok.
- Cały czas niepokoję się o Leettę. Chciałabym, żeby pan się za nią rozejrzał,
-kiedy będziecie szli na górę. Może spadła ze schodów i złamała nogę?
Przypomniało mi się, że narzekała na obluzowany obcas. Znalazła się tutaj
dlatego, że chciała mi pomóc i czułabym się fatalnie...
- Oczywiście - uśmiechnął się. - To żaden problem.
Desmond -Harris, jeden z trzech mężczyzn towarzyszących Haroldowi stał patrząc
niecierpliwie w ich stronę, nerwowo skubał wąsy.
- No to w drogę - powiedział, zobaczywszy, że skończyli rozmawiać. I poszli.
- To czysty idiotyzm - skomentował grubas, rozwalony w fotelu pod palmą.
Poluzowany krawat spoczywał na fałdach tłuszczu, ręka z paluchami jak serdelki,
uzbrojona w wielką, kraciastą chustę ocierała raz po raz nerwowym ruchem pot z
czoła. W holu wcale nie było gorąco, a Amy czuła raczej zimne dreszcze biegające
jej wzdłuż krzyża. Mimo to grubas pocił się. I śmierdział. Od samego początku
odmówił udziału w jakichkolwiek wspólnych działaniach nazywając je "ośmieszaniem
się,,.
- Ani mi się śni - mówił podniesionym głosem, masując stopy, z których uprzednio
ściągnął buty - walczyć o coś, co mi się bezsprzecznie i niewątpliwie należy.
Teraz, patrząc za odchodzącymi, prychnął jeszcze raz i odwrócił się
ostentacyjnie w drugą stronę. Amy obrzuciła jego plecy niechętnym spojrzeniem.
Otworzyła nawet usta, żeby wygłosić jakąś ciętą uwagę, ale po namyśle dała
spokój. Nie było sensu, i Czas mijał. Na zewnątrz spadł lodowaty,
jesienno-zimowy deszcz. Zmył ulice, spłukał okna wystawowe. Samochody jadące
ulicą wzbijały pióropusze zimnej wody, spadające na kulących się przechodniów. ,
Amy nie mogąc usiedzieć w miejscu zaczęła spacerować po holu i oddalając się
coraz bardziej od reszty ludzi nawet nie spostrzegła, jak trafiła do pokoju
kontroli.
Stojąc w drzwiach-rozejrzała się po wnętrzu. Cztery rzędy monitorów
transmitujących idealny bezruch wszystkich pięter budynku. Pod przeciwległą
ścianą wielka, czarna konsoleta, jak rekwizyt z tandetnego filmu, oblepiona
suwakami i światełkami. Popielniczka z niedopałkiem. Krzesło. Na podłodze, w
cieniu rzucanym przez konsoletę, coś leżało. Amy nachyliła się. Książka.
Podniosła ją. Strona, na której lektura została przerwana, zagięła się przy
upadku. Amy otrzepała książkę z kurzu, zamknęła ją i nie patrząc na tytuł
położyła koło popielniczki. W tej samej chwili, kątem oka zarejestrowała ruch na
jednym z ekranów. Odwróciła głowę w tamtą stronę. Ktoś, kto szedł korytarzem
dziewiątego piętra, utykając lekko, nie sprawiał wrażenia osoby zbyt pewnej
siebie. Rozglądał się na wszystkie strony, raz po raz przystawał nasłuchując.
Leetta! Amy ledwie się powstrzymała od zawołania przyjaciółki. W porę
uświadomiła sobie, że Leetta nie może jej usłyszeć. Wybiegła z pokoju, omal nie
łamiąc sobie nóg, i najszybciej jak tylko pozwalały na to wysokie obcasy oraz
wąska spódnica potruchtała w stronę drzwi na schody przeciwpożarowe.
- Halo! Proszę pani! Dokąd pani biegnie?! - zawołał ktoś za nią, poderwawszy się
z fotela. Naciśnięta- klamka wyrwała się jej z rąk i drzwi jakby tylko na to
czekając otworzyły się z hukiem, który echo poniosło po całym holu. Z mrocznej
czeluści dobył się lodowaty podmuch wiatru, świszczący i mrożący twarz. Amy
naparłszy ze wszystkich sił zatrzasnęła drzwi więżąc za nimi ciemność i wiatr
tańczący na schodach. Potem cofnęła się o krok usiłując złapać oddech.
Mężczyzna, który za nią krzyczał opadł na fotel i stracił zainteresowanie całą
sprawą. Dwie osoby odwróciły ciekawie głowy reagując na łomot i to było
wszystko.
Amy dysząc ciężko i trzymając zaciśniętą dłoń w okolicach serca podeszła
chwiejnie do fontanny i przysiadła na okalającym ją murku. Słuchając kojącego
szemrania wody za plecami patrzyła na szalejącą na zewnątrz wichurę. Wiatr
wywracał kosze ze śmieciami, wywlekał z nich puszki i stare gazety, ciskał nimi
pomiędzy okręconych płaszczami ludzi, szarpał przemokniętymi markizami hoteli i
huśtał światłami na skrzyżowaniach. Dobrze jest w taką pogodę siedzieć w suchym,
ciepłym domu u boku tej jedynej osoby, jaką przeznaczyło ci niebo. To daje
poczucie bezpieczeństwa. I nie istniejącej naprawdę siły. Co jednak zrobić,
jeśli ta osoba osieroci cię, umierając? Dobre pytanie.
Kwadrans po tym, jak Amy je sobie zadała, drzwi na schody przeciwpożarowe
otworzyły się i stanął w nich Harold Zelamo. Jeden rzut oka na jego osobę
upewnił wszystkich, że sytuacja nie uległa zmianie.
- Co słychać u naszych dzielnych wędrowców? - krzyknął grubas na powitanie
kpiącym głosem, ale zaczepka została bez odpowiedzi.
Harold podszedł do Amy, która wstała na jego widok. Dwie kobiety nachyliły się
ku sobie i wymieniły komentarze, popatrując w ich stronę.
- Sam? - Amy nadała swojemu głosowi odcień zdziwienia.
- Reszta została na górze. Mają wysłać kogoś, jeśli sytuacja się zmieni.
Wszystkie telefony zablokowane. Nic już nie rozumiem - dodał, siadając ciężko
przy fontannie. - Jestem wykończony. Ta droga w górę i z powrotem może zabić. Na
dodatek na schodach wysiadło światło...
- Byłam w pokoju strażnika - powiedziała Amy.
- Nie wrócił?
Amy pokręciła przecząco głową.
- Należało się tego spodziewać - Harold westchnął. - Przestaje być zabawnie;
wyłączone telefony, zepsuta winda, brak strażnika - sama pani przyzna, że to
trochę podejrzane.
- Tak jakby ktoś chciał nas odizolować - podsumowała.
- Dokładnie. Tylko po co? Przyznam się pani, że mam niedobre przeczucia.
- Kobieca intuicja, co?
- Właśnie.
- Kiedy więc byłam w tym pokoju, na jednym z ekranów dostrzegłam Leettę...
- Kogo?
Zgromiła go wzrokiem.
- Moją koleżankę, o której panu mówiłam i za którą obiecał się pan rozejrzeć,
kiedy będzie pan szedł na górę - odparła zimno.
- Nigdzie jej nie widziałem - zapewnił żarliwie. - Spojrzała pani, które to było
piętro? - zapytał szybko.
- Oczywiście, że tak. Dziewiąte. Ma mnie pan za idiotkę? - obruszyła się.
Wiedziała, że jego zainteresowanie wynika z chęci zmiany tematu i to złościło ją
dodatkowo.
- Nie... Po prostu ludziom zdarza się w chwilach podenerwowania zapominać o
rzeczach oczywistych.
- Nie jestem podenerwowana.
. - Wszyscy jesteśmy - skrzywił się. Amy postanowiła z nim nie dyskutować.
- To co, idziemy? - spytała.
- Dokąd? Ach - oprzytomniał momentalnie, natrafiając na jej lodowate spojrzenie.
- Czy ja dobrze usłyszałem? Powiedziała pani: dziewiąte piętro?
- No dobra - zreflektował się. - I tak trzeba to zrobić.
Ciemności na schodach były nieprzeniknione. Trzymając się za ręce i raz po raz
potykając, Harold i Amy Sherwood brnęli stopień za-stopniem coraz wyżej i wyżej.
Na podeście zatrzymali się dla zaczerpnięcia tchu. Harold pstryknął zapalniczką
i w jej nikłym płomieniu obejrzał grawerowaną tabliczkę nad drzwiami.
- Które? - zapytała zdyszanym głosem Amy.
- Szóste.
- Dopiero? Wydaje mi się jakbym wędrowała już całe godziny.
- Złudzenie.
- Ale mimo wszystko; dopiero szóste? Nie wierzę.
- Proszę bardzo...
- Niech pan dotknie swojej koszuli, czy tak wygląda mężczyzna po przejściu
sześciu pięter?
- Czterdziestu. Czterdziestu pięter, pani Sherwood. Siedemnaście w górę, potem
siedemnaście w dół i teraz sześć. To razem czterdzieści. Poza tym ten mężczyzna
wypala średnio pół paczki papierosów na dzień.
- Mimo wszystko.
- Dobrze, już dobrze. Niech pani weźmie jeszcze parę głębokich oddechów zamiast
tyle mówić. Nie ma się co upierać - tabliczka mówi sama za siebie.
Amy zamilkła zła. Ten cały Harold Zelamo wydawał się jej dość sympatyczny
(oczywiście, kiedy tylko się stąd wydostaną, każde z nich pójdzie swoją drogą i
to będzie koniec znajomości), ale protekcjonalny sposób, w jaki chwilami się do
niej zwracał, był irytujący. (A może to nie będzie wcale koniec?) Przypomniała
sobie swój poranny napad złości i umilkła na dobre. Harold chyba wyczuł jej zły
nastrój, bo odezwał się dopiero dwa piętra wyżej.
- Cały czas zastanawia mnie jedna rzecz.
Cisza mącona od czasu do czasu wyciem wiatru w szczelinach i odgłosem powietrza
pompowanego z wysiłkiem do płuc.
- Słucha mnie pani?
- Mmm.
- Mianowicie zastanawiam się, jak to się stało, że ta pani koleżanka zawędrowała
aż na dziewiąte piętro.
Cisza.
- Nie domyśla się pani?
- Mm.
- Nie miała jakichś zaburzeń? Wie pani: klaustrofobia, akrofobia, nyktofobia,
czy co tam jeszcze?
- Nie sądzę.
Zatrzymali się. Harold raz jeszcze pstryknął zapalniczką. Migotliwy płomyk
zahybotał na wietrze i zgasł.
- Koniec gazu - stwierdził ponuro Harold, potrząsając zapalniczką. - Trudno -
dodał chowając ją do kieszeni marynarki. - I tak jesteśmy na miejscu - to mówiąc
naparł na drzwi.
- Zamknięte? - zapytała Amy po chwili. .
- Na to wygląda. Zamknięto je z drugiej strony. Czy jest pani pewna, że to było
dziewiąte piętro?
- Jestem pewna - odpowiedziała szybko, zimnym głosem.
- W takim razie muszę przyznać, że niewiele rozumiem.
Ja też, przytaknęła w myślach Amy.
Harold cofnął się, wziął krótki rozbieg i uderzył w drzwi ramieniem. Za szóstym,
albo siódmym razem zamek puścił. Z zimnych, zakurzonych schodów wkroczyli w inny
świat - korytarz zalany ciepłym światłem lamp spod sufitu, wyłożony miękkim
dywanem, z rozmieszczonymi w regularnych odstępach wielkimi lustrami w ścianach.
Harold zamknął drzwi i zapadła dzwoniąca w uszach cisza.
- Idziemy? - popatrzył pytająco na Amy.
Dywan tłumił ich kroki, kiedy przemierzali korytarze dziewiątego piętra w
towarzystwie swoich lustrzanych odbić. Od czasu do czasu któreś z nich wołało:
"Hej, jest tu kto?,, albo po prostu: "Hop, hop!" Zatrzymywali się wtedy i
nasłuchiwali. Odbicia w lustrze nasłuchiwały również. Amy zawołała Leettę
kilkakrotnie po imieniu - z jednakowym skutkiem.
Co się z nią stało? Ta myśl powracała do Amy w coraz to nowych formach,
wprowadzając jej umysł w stan irracjonalnego zaniepokojenia. Nie wydawało jej
się to wcale czymś nagannym ani tym bardziej godnym zlekceważenia. Tu działo się
coś złego. Lepiej być na to przygotowanym...
- Zaczynam być głodny - przyznał się Harold. Miał zmarszczone czoło. Wyglądał na
zniechęconego i rozdrażnionego, ale starał się to ukryć.
- Ja też - skłamała.
- Może jest już po wszystkim i tam na dole teraz na nas czekają?
- Sprawdźmy jeszcze toalety.
Harold stłumił westchnienie wzbierające w piersi i skinął głową.
W damskiej ubikacji było ciemno. Amy posuwała się ostrożnie wzdłuż ściany póki
nie wymacała kontaktu. Nacisnęła przełącznik i w pomieszczeniu zabłysło światło,
a wraz z nim rozbrzęczały się wszystkie dzwonki alarmowe w głowie Amy.
Poczuła nagłą suchość w ustach, będąc jednocześnie świadoma, że oczy wychodzą
jej z orbit. Chciała zawołać Harolda, ale nie mogła wydobyć z siebie nic poza
ochrypłym piskiem. Toaleta była zalana krwią. Krew była wszędzie - spływała po
ścianach do umywalki, a stamtąd na podłogę. Krwią były pochlapane drzwi kabin i
suszarka, nawet rama lustra. Płynęła nie wiadomo skąd, jakby z zamiarem
zatopienia całego świata...
Amy zacisnęła powieki z całych sił i zaczęła krzyczeć. Z początku był to żałosny
skrzek, ale wystarczyło tylko, by uchyliła znowu powieki, a z jej gardła wyrwał
się dziki skowyt, w którym zawarte było błaganie wszystkich sił o pomoc i
zabranie jej stąd. Potem ktoś chwycił ją za ramiona powtarzając "Co się stało?!
Co się stało, na litość boską?!", ale Amy wiedziała, że litość boska nie
istnieje, w każdym razie nie dla tych, którzy spotkają to COŚ, czego
przerażające ślady działalności można dostrzec wokół, że litość nie istniała dla
Leetty, kiedy była rozszarpywana na sztuki, więc krzyczała dalej gdy wywleczono
ją na korytarz i uspokoiła się dopiero po kilku silnych policzkach.
- Niech pani przestanie! - Harold Zelamo krzyczał nie ciszej od niej. - Niech
się pani wreszcie zamknie! Co się stało?! Słyszy mnie pani?! Co się stało?!
- Krew .. - wymamrotała. - Cała łazienka... skąpana we krwi.
Dostrzegła jak jego oczy rozszerzają się ze zdumienia. Milczał przez dłuższą
chwilę obserwując jak się uspokaja.
- Lepiej? - zapytał wreszcie.
Kiwnęła głową w odpowiedzi. Policzki piekły ją od uderzeń i czuła się
zdezorientowana, ale mogła przytomnie myśleć.
- Co... Co ja... To znaczy, czemu pan... - zaczęła słabym głosem.
- Proszę się uspokoić i nie myśleć o tym.
Nie myśleć!
- Przynieść pani wody?
Kiwnęła głową. Patrzyła jak wstaje i znika w drzwiach damskiej toalety.
Czepiając się ściany również wstała i poszła za nim. Dostrzegł ją w lustrze nad
umywalką kiedy nalewał wodę z kranu do plastikowego kubka. Stała w drzwiach,
oparta o framugę i patrzyła. W końcu ich spojrzenia spotkały się.
- Ja myślałam... - na jej twarzy malowała się bezradność.
- Wszystko w porządku - uspokoił ją gestem. - To skutek rozchwianej psychiki. A
swoją drogą, to naprawdę idiotyczny pomysł, urządzać łazienkę w takim kolorze.
- Wygląda jak rzeźnia - w tym stwierdzeniu nie było ani krzty emocji. - Lepiej
już wracajmy.
Nie odpowiedziała. Pod czujnym okiem kamery ruszyli w drogę powrotną.
Usiłując sobie kilkakrotnie tej nocy przypomnieć co później robili, Amy
natrafiała w tym miejscu na kilka luk w pamięci, spowodowanych,
najprawdopodobniej, dopiero co przeżytym wstrząsem. Na pewno zeszli na dół - ona
i Harold. Ale o czym rozmawiali? Nawet jeśli padły między nimi jakieś słowa, Amy
wypowiedziała je nieświadomie, w tym czasie bowiem myśli w jej głowie snuły się
leniwie niczym papierosowy dym w zamkniętym pokoju.
Na dole Harold i ten grubas skoczyli sobie do oczu. Nie od razu rzecz jasna,
najpierw była zdawkowa rozmowa, która niepostrzeżenie zamieniła się w sprzeczkę,
a sprzeczka w kłótnię. Stali naprzeciw siebie,,obaj czerwoni ze złości i
krzyczeli, miotając co i rusz przekleństwa pod adresem przeciwnika. Harold
przypominał wielkiego ptaka, który bezsilnie macha skrzydłami, usiłując poderwać
się do lotu, grubas stał nieruchomo, poruszając tylko palcami w skarpetach. W
pewnej chwili Harold wskazał na Amy, która aż się zdziwiła, że stała się
argumentem w ich kłótni, grubas w odpowiedzi rzucił jakąś cierpką uwagę, co z
kolei rozjuszyło Harolda. Wyciągnął błyskawicznym ruchem obie ręce, pochwycił
grubasa za koszulę przy szyi nim ten zdołał wykonać nieporadny unik, skręcając
trzeszczący materiał przyciągnął go do siebie. Kiedy skończył swoją przemowę
wygłoszoną złowróżbnym tonem, twarz grubasa przypominała kolorem ostrygę. Harold
odepchnął go od siebie, a tamten potknął się o własną nogę i runął na fotel
bezwładnie jak worek trocin. Potem Amy zapadła się w pustkę, w mroczną niepamięć
przerwaną na chwilę wizerunkiem mówiącego Harolda i słuchających go w skupieniu
ludzi.
Co było dalej?
Harold zapytał ją^o coś, stali na uboczu, a Amy widziała jak ludzie podnoszą
się, zbierają swoje rzeczy, szykując się do drogi. Harold położył jej rękę na
ramieniu i powtórzył pytanie, kiwnęła głową, że tak, chociaż nie wiedziała, o co
mu chodzi. Pamięta jak znów weszli na zimne schody, po których hulał wiatr, tym
razem szli już wszyscy. Prawie wszyscy. Harold powiedział do niej: "Proszę
zaczekać,,, zawrócił od drzwi i podszedł do tkwiącego wciąż w fotelu grubasa.
Rozmawiali krótko, unikając swoich spojrzeń. Wreszcie Harold" wzruszył ramionami
i odszedł. Dalej była już tylko mozolna wędrówka, piętro za piętrem, ramię
Harolda, na którym Amy się opierała, jego dłoń, którą chwytała przy każdym
potknięciu. Otrzeźwił ją dopiero krzyk kobiety, która zobaczyła Desmonda
Harrisa. Ten głos, tak bardzo przypominający jej własny sprzed... godziny? - w
jednej chwili wypłukał cały muł z korytarzy jej umysłu i sprowadził ją z
przestrzeni, w których przebywała, prosto w twardą rzeczywistość. Miała wrażenie
- jak po przejściu do strefy innego ciśnienia - że jej zmysły wyostrzyły się.
Desmond Harris leżał niedbale na podeście półpiętra, oparty barkiem o ścianę.
Jego ciało spoczywało zwrócone ku dołowi, tylko twarz, wykręcona do góry,
spoglądała w nieskończoność wytrzeszczonymi oczyma i szczerzyła do niej zęby.
Nogi Desmonda były nienaturalnie skrzyżowane w kolanach. Sprawiał wrażenie
rzuconej w kąt, nikomu niepotrzebnej, szmacianej kukły.
Jakiś starszawy mężczyzna pochylił się nad ciałem i przyświecając sobie
zapalniczką dokonywał oględzin.
- Nie żyje? - Harold postąpił krok naprzód, ciągnąc za sobą Amy, której ramienia
nie puszczał. Jego głos przypominał napiętą strunę.
- Martwy jak kamień - mężczyzna zamknął Desmondowi oczy. - Skręcony kark,
złamana noga... Musiał spaść ze schodów.
- Kiedy szedł do nas na dół - dokończył Harold. Jego palce zacisnęły się na
ramieniu Amy ze zdwojoną siłą.
- Jeśli to prawda, to bardzo się śpieszył. Co z nim zrobimy? - mężczyzna
popatrzył wyczekująco na Harolda.
- Nie możemy go ze sobą zabrać. Trzeba go ułożyć po ludzku i zostawić tutaj.
Zajmiemy się nim, kiedy uda się nam nawiązać kontakt z kimś z zewnątrz.
- Już im się udało - mężczyzna wskazał na ciało Desmonda Harrisa. - Inaczej po
co by do nas schodził?
To wszystko łączyło się w całość. Uwięzienie ich tutaj, zniknięcie Leetty, brak
strażnika, zwłoki Desmonda Harrisa i wreszcie opuszczone biuro na siedemnastym
piętrze. To wszystko musiało się jakoś logicznie łączyć. Ale nikt nie wiedział
jak. Nie wiedziała tego żadna ze znajdujących się w porzuconym pokoju sześciu
osób. Nie wiedział tego stojący przy oknie Harold Zelamo, palący ze ściągniętymi
brwiami papierosa i nie wiedziała tego Amy Sherwood, obserwująca go ze swojego
miejsca na fotelu.
W drzwiach pojawił się młody chłopak.
- Gdzie pan był? - zapytał Harold.
- Rozglądałem się trochę, pomyślałem...
- No i co? - przerwał mu Harold.
- Nie ma ich. Dwóch mężczyzn jak kamień w wodę - plum! Trzech, jeśli doliczyć
strażnika.
I Leetta.
- To nie był najlepszy pomysł - Harold podszedł do biurka i zgasił niedopałek w
popielniczce. - Tak czy owak: dziękuję panu - sądząc po głosie był już zmęczony.
Chłopak skinął głową i usiadł na podłodze pod ścianą.
Harold podniósł słuchawkę telefonu, leżącą na biurku już kiedy tu przyszli, i
położył ją na widełki. Bez przykładania jej do ucha wiedział, że na linii panuje
głucha cisza. Potem przysiadł koło szpakowatego mężczyzny, z którym układał
zwłoki Desmonda. Kiedy zaczęli rozmawiać, ich przyciszone głosy ledwie docierały
do Amy.
- Przeszkadzam? - To był uprzedzająco przepraszający głos Harolda.
- Nie.
- Chciałbym panu zadać jedno pytanie.
- Proszę.
- Co się pana zdaniem tutaj dzieje? Chodzi mi o to, że... - Harold zaczął się
plątać. - Te wszystkie wypadki, sam pan przyzna, są nieco... dziwne?
- Czary.
- A tak serio?
- To znaczy materialistycznie? Nie wiem.
- Nie sądzi pan chyba... - zaczął Harold z niedowierzaniem w głosie, ale
mężczyzna nie dał mu skończyć.
- Czy zastanawiał się pan, na gruncie czysto materialistycznym, naturalnie,
jakie jest prawdopodobieństwo splotu tych wszystkich wydarzeń jakie nas dzisiaj
spotkały?
- Szczerze? Cały czas mnie to gnębi.
- I, jak mniemam, doszedł pan do pewnych wniosków, a teraz chce pan bym je
potwierdził, lub im zaprzeczył? Po to pan się do mnie zwrócił?
- No cóż - podjął mężczyzna po chwili. - Można oczywiście założyć, że wszystko
to jest tylko diabelski zbieg okoliczności, ale równie dobrze, a przy tym o
niebo przEZorniej, będzie przyjąć, że mamy do czynienia z działaniem
zamierzonym. Celowym i w pełni kontrolowanym. Zgadza się pan ze mną?
- Tak - odparł Harold. - Dziękuję panu. - Wstał i chrząknął, chcąc na siebie
zwrócić uwagę.
- Przepraszam bardzo, że zakłócam państwa spokój - w tych okolicznościach
zabrzmiało to niemal jak dowcip - ale mam do powiedzenia kilka, jak sądzę,
ważnych rzeczy. Przyznam, że nie bardzo orientuję się w naszej sytuacji i myślę,
że coś podobnego odczuwa każdy z nas. Jedna osoba uległa wypadkowi (jeśli to był
wypadek - przemknęło przez myśl wszystkim), .trzy osoby zniknęły. To
wystarczający powód, byśmy podjęli pewne kroki, które, mam nadzieję, pomogą nam
uniknąć kłopotów przez resztę nocy. Wygląda na to, że nie możemy liczyć na żadną
pomoc z zewnątrz, chyba, że policja otrzyma wystarczającą ilość zgłoszeń od
naszych rodzin, żeby się zająć tą sprawą. Przyjmijmy jednak, że nikt się nami
nie zainteresuje. To oznacza, że spędzimy w tym odosobnieniu - spojrzał na
zegarek - jeszcze jakieś... jakieś siedem godzin. Prosiłbym, żeby przez ten czas
opuszczali państwo ten pokój tylko w razie faktycznej potrzeby - zawiesił głos
na chwilę. Jak już powiedziałem: nie wiem co tu się dzieje i nie mam zamiaru
snuć fantastycznych hipotez, ale musimy zachować ostrożność.
- A co z tym człowiekiem, który został na dole? - zapytała jedna z kobiet.
Wyglądała na przestraszoną.
Desmond Harris?, pomyślała Amy. Jemu już nic nie zaszkodzi. Nie zmarznie, nie
.wpadnie pod samochód... Uświadomiła sobie, że kobieta mówi o grubasie. Nie było
go tutaj. Został na parterze...
- Ten człowiek sam zdecydował, że zostanie - zaczął Harold niepewnie. Z pomocą
przyszedł mu szpakowaty mężczyzna.
- Jeśli to wszystko jest po prostu nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności -
odezwał się twardym głosem - wtedy nie ma znaczenia gdzie ten człowiek prześpi
najbliższe siedem godzin. Ale, jeśli to, że Desmond Harris spadł ze schodów nie
było wypadkiem, tym bardziej nie wolno nam się rozdzielać. Pojedynczo stanowimy
zbyt łatwe cele.
Kiedy skończył, nikt nie odezwał się słowem. Pobił ich, artykułując lęk, który
tkwił w każdym. Lęk, że są zwierzyną w jakimś makabrycznym polowaniu.
Młody chłopak wstał i wyszedł na korytarz.
- Dokąd pan idzie? - krzyknął za nim Harold.
- Ulżyć swojemu pęcherzowi - odparł chłopak przez ramię i odszedł. Harold
zbliżył się do Amy i zapytał cicho:
- Śpi pani?
Postarała się, żeby spojrzenie, jakim go obdarzyła, było możliwie trzeźwe.
- Nie.
- Powinna pani spróbować się zdrzemnąć - podsunął jej paczkę papierosów, ale
odmówiła. Była przeraźliwie głodna i bała się, że jeśli zapali, zwymiotuje.
Harold pstryknął pożyczoną od Amy zapalniczką, wypuścił nosem kłąb dymu i
przejechał ręką po czole.
- Gnębi mnie... można to nazwać "troską o bezpieczeństwo". Moje i tych ludzi.
Wydają mi się przerażająco bezradni.
Amy popatrzyła na dwie kobiety siedzące pod ścianą, przy drzwiach. Jedna spała z
głową opartą na swetrze, położonym na kolanach drugiej. Ta druga gapiła się
otępiałym wzrokiem w sufit, co jakiś czas spuszczając oczy i rozglądając się po
pomieszczeniu.
- A pani? - Amy uświadomiła sobie, że Harold pyta ją o coś.
- Co ja?
- Czy pani nie odnosi wrażenia, że jesteśmy świadkami czegoś... co w każdym
razie nie zdarza się co dzień?
- A jeśli się zdarza? Czy zwróciłby pan na to uwagę?
Zastanowił się.
- No cóż... Grupka urzędników uwięzionych w biurowcu... W dodatku ten
nieszczęśnik Harris. Mamy szansę trafić na pierwsze strony gazet - popatrzył na
nią pytająco. - Jak pani sądzi?
- Jeśli sprawa wyjdzie na jaw.
- A dlaczego miałaby nie wyjść? - gniewnie wzruszył ramionami. - Jak zdołaliby
to ukryć?
- Właśnie. Jak? - Poczuła, że zaczyna ją mdlić od chmury papierosowego dymu,
otaczającej Harolda. Ręką odgoniła siwy kłąb żeglujący w jej stronę. Całkiem już
rozbudzona usadowiła się wygodniej. Zsunęła z nóg pantofle, które zaczynały ją
już uciskać i podkurczyła nogi. Na korytarzu rozległy się stłumione kroki.
Zbliżały się powoli, jakby nieśmiało. Po chwili do pokoju wszedł chłopak. W
marnym świetle lampki wydawał się bledszy niż wtedy, gdy stąd wychodził.
Chrząknął cicho.
- Ja... Zdaje się, że znalazłem jednego z tych mężczyzn, którzy przyszli tu z
panem - powiedział, patrząc na Harolda. Ten poderwał się i Amy, której batalion
arktycznych mrówek przewędrował po plecach, zobaczyła jak mięśnie jego twarzy
tężeją. W pokoju zapadł na chwilę absolutny bezruch, tak jakby cała sytuacja
została utrwalona na kliszy fotograficznej.
- No i co z nim? - zapytał Harold. Jego nadludzki wysiłek by pozbawić swój głos
drżenia spełzł na niczym.
Wilton Rozen dyndał wesoło w jednej z kabin na łańcuszku od rezerwuaru. Harold
krzyknął i ruszył w stronę drzwi. I wtedy Amy wyczuła zbliżające się
niebezpieczeństwo, Nie od razu to zrozumiała, z początku doznała po prostu
bezpostaciowego strachu, który zjawił się znikąd i stopniowo przerodził się w
pewność, że nadchodzi niebezpieczeństwo. To uczucie nie było jej obce, doznała
go w życiu kilkakrotnie, ostatni raz pewnego wiosennego dnia, kiedy szykowała
się właśnie do wyjścia i zadzwonił telefon. Telefonowano ze szpitala, żeby ją
poinformować o śmierci Kena. Przeczucie pojawiało się rzadko, to prawda, ale
kiedy już następowało, nie zawodziło. Nigdy. I tak samo nigdy Amy do końca nie
dawała mu wiary. Nawet teraz, widząc Harolda wybiegającego na korytarz nie
potrafiła zaufać swojemu instynktowi. Zresztą czy powinna? Po tym co nie tak
dawno przeszła? To było jak drżenie szyn świadczące, że - choć tego jeszcze nie
widać - zbliża się pociąg. Czy to samo czują zwierzęta, uciekając z zagrożonych
miejsc?
Ludzie wybiegli na korytarz i Amy została sama. Przezwyciężając chęć ukrycia się
w pustym pokoju wstała i podążyła za nimi. Wolała być ze wszystkimi tam niż sama
tu.
Zatrzymała się przed drzwiami męskiej toalety i wraz z innymi czekała, aż
wyłonił się stamtąd Harold niosąc ciało Wiltona Rozena. Pomagał mu ten sam
chłopak, który znalazł zwłoki. Złożyli je na środku korytarza i zatrzymali się
obok, nie bardzo wiedząc co zrobić. Wszyscy oprócz Amy. Stojąc przy Haroldzie,
rzucała dookoła niespokojne spojrzenia, próbując odgadnąć