Żakiewicz Zbigniew - Wilio
Szczegóły |
Tytuł |
Żakiewicz Zbigniew - Wilio |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żakiewicz Zbigniew - Wilio PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Wilio PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żakiewicz Zbigniew - Wilio - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZBIGNIEW ŻAKIEWICZ
WILIO, W GŁĘBOKOŚCIACH MORZA
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
„...Wilija gardzi doliny kwiatami,
Bo szuka Niemna, swego oblubieńca,
Litwince nudno między Litwinami,
Bo ukochała cudzego młodzieńca.
Niemen w gwałtowne pochwyci ramiona,
Niesie na skały i dzikie przestworza,
Tuli kochankę do zimnego łona,
I giną razem w głębokościach morza...”
Adam Mickiewicz
W KNIAZIOWSKICH
DRAJACH
Wilcze jary
Wilcze jary ciągną się w dół, głębinne i na szerokość wiosennego rozlewiska,
porosłe
ostrężyną, maliną i srebrnolistnym piołunem. Kto się w wilczych jarach kryje,
rzecz wiadoma:
każdy, komu zagraża i śmierć w ślepia zagląda, czy to zwierz będzie, czy człek
ze zwierzem
zrównany.
Jarami toczyły się wody przedpotopowe i polodowcowe, wysłały one koryto żwirem,
gliną
i nasieniem skamieniałym. Aż oto powtórnie odżył wiek kamienny i z kamiennego
nasienia
zaczęło promieniować pradawnym, lecz przypomnianym. I wyzwoliły się uśpione moce
–
tyranozaury i pterozaury odżyły, po raz wtóry, a więc w przeinaczeniu i w
przedrzeźnianiu.
Po Okolicy, po wioskach i chutorach, po osadach i miasteczkach: Mołodecznach,
Wilejkach,
Smorgoniach, Łoskach, Krewach, Wołożynach i Oszmianach rozpełzło się i
rozleciało
tałatajstwo z czasów nieludzkich. I wszędzie zapanowała trwoga, bo pomiot z
kamienia wyłupany
przeinaczał się i przeistaczał na wszelkie sposoby, mądrzejszy o miliony lat
letargicznych.
I żeby być poza wszelkim podejrzeniem, zwierz ów upodabniał się, do kogo chciał
i jak
chciał – i niestraszna mu była ni mroźna zima, ni żywy ogień, ani beztlenowe
oddychanie. Żył
on bowiem nienawiścią do wszystkiego, co trwało przez miliony wschodów słońca w
ciepłokrwistym
utuleniu, w miłowaniu i głaskaniu, gdy gadom wystarczał dym, proch i dynamit.
Ludzie i zwierz wszelaki kryli się po Wilczych Jarach, okrywani płaszczem
leszczyny,
wierzbiny i ostrej ostrężyny; świadomi tego, że gdy się strzela, to kule lecą
torem prawie płaskim
lub parabolicznym (gorsza sprawa z bombami i z pociskiem z moździerza). Lecz i
tam
dościgał ich zwierz ery kamiennej. I kamienieli nieświadomi, że umierają,
niepewni swojej
śmierci, przepoczwarzając się w sposób przerażający.
A ci, co ocaleli, do końca dni swoich czują w przełyku pestkę, której ani
przełknąć, ani
skruszyć się nie da. I pozostali pamiętliwi i napiętnowani tamtym czasem, ale
też oślepiła ich
gwałtowność życia, przeniknęły moce kosmiczne i Wilcze Jary zdały się być
stecką1 wiodącą
w mnogość i bezmiar Wszechświatów.
*
* *
A z jaszczurami tak się rzecz miała. Było to jeszcze do wojny, gdy dziedzic na
Drajach
wpuścił narybek karpia złocistego, rzecz nader pokuśną na stół wigilijny, w czas
Wielkiego
Postu zaś pokrzepienie nadwątlonych sił, bo ryba choć cielista, mięsem przecież
nie jest. Ale
karp ginął, jakby go jakiś szczurołap ściągał rzeczką w stronę Siniek,
Daubuciszek – do stawów
Kozłowskiej, wdowy po carskim generale.
Zbudowano więc przegrodę z łoziny. Cóż z tego, kiedy dziurę w niej wygryzało na
szerokość
chłopskiej piersi. Założono metalową kratę i siatkę drucianą, ale ją również
łamało, a
karp, przecież ryba leniwa, znikał, jakby przeistoczywszy się w węgorza lub
mydłka – śliskiego
piskorza. Wreszcie starszy pan postawił do pilnowania okulawionego parobka od
oporządzania
stajni – Lawona Cichego, przezwanego Kaczarhą, bo zagarniał nogą jak baba w
piecu koczergą2.
Pewnej księżycowej nocy Kaczarhá3 ujrzał na środku stawu coś, co mu przypominało
berwiono,
kostropate jak pień starego dębu lub wiekowej sosny. I kiedy z nicnierobienia
cisnął
kamykiem w pień, ten ożył i poszedł pod prąd, zostawiając za sobą srebrzysty
wachlarzyk.
1 Stecka – ścieżka
2 Koczerga – ożóg, pogrzebacz
3 Znakiem „´” zaznaczono głoskę lub sylabę akcentowaną.
Kaczarhá dał nogę, ale zawadził kulasem o deskę, przewrócił się jak był długi i
leżał bez
pamięci. A kiedy się ocknął, coś nad nim stało śmierdząc tym gazem, który szedł
od ruskich
sołdatów zagazowanych pod Smorgoniami w piętnastym roku. I przypomniało się mu,
co
starsi ludzie mówili, że dużo w tamten czas nieboszczyków spłynęło wezbraną
Drają do Wilii.
I omdlał po raz drugi.
Od tej pory począwszy, Kaczarhá za żadne skarby nie godził się stróżować, a
parobcy z
czworaków zaczęli sobie przypominać różne sprawki: jak to ściąganie babskich
koszul i
spódnic z płotu, zadeptane płótno rozłożone do bielenia nad wodą, bulgoty i gazy
ze stawu
bijące, jakby kto gęste zacierki jadł.
Pan na Drajach gadki te brał za dowód opilstwa i ciemnoty ludu białoruskiego. Do
czasu
jednak. Pewnego razu, miast starym zwyczajem załatwiać się koło klombu, wokół
którego
zakręcały bryczki podjeżdżając pod ganek, dziedzic zawędrował nad staw, bo
księżyc był w
pełni. A gdy kucnąwszy ulżył sobie, w tym czasie coś wylazło ze stawu, chlasnęło
jakby glaspapierem
po zadku i uszło w wodę z cichym chlupotem.
Kniaź tatarski, namiętny pożeracz książek, akurat czytał rzecz niejakiego
Bułhakowa o inwazji
ożywionych siłą ludzkiej wiedzy jaszczurów. I chociaż rzecz była fantastyczna i
zgoła
nieprawdopodobna, to starszy pan poczuł się dotknięty pazurem gadziego
barbarzyństwa.
I nie wiedział dobrze, co było silniejsze, czy wizja bolszewickiego pisarza, czy
doznanie
szklistej i ostrej szorstkości. Lecz w czasach, do których dane mu było dożyć,
wszystko stawało
się możliwe, uwierzył więc w chłopskie przywidzenie.
Postój na rozstajach
Krewejko nastroszył krzaczaste brwi, koniec oblodzonego wąsa przygryza, a jego
siwe
oczy z wielką surowością patrzą w koński zad. Piszczą płozy, sanie chylą się to
w lewo, to w
prawo. Nad nami wielkie góry śniegu się piętrzą. Na tym śniegu pancerz twardy,
cienkim
szkliwem pokryty. Po śniegu biegają małe ptaszki, „cirli, cirli, świr, świr!” –
piszczą cienko i
cierpko. Wyżej niebo wielkie i siwe jak burka furmańska, a pod tym niebem krążą
gawrony i
szarobokie wrony.
W świeżym powietrzu ożył zapach kożucha i jak ocet wkręca się w nozdrza koński
pot.
Krewejko wyciąga kapciuch i ścisnąwszy kolanami lejce, skręca kozi rożek. Potem
długo
potrzaskuje zapalniczką z żółtej gilzy zrobioną. Skaczą srebrne iskry, aż
wreszcie bucha płomyczek
i do zapachu podróży dołącza się smród złej machorki.
Raźno dzwonią bałabony4: ktoś jedzie naprzeciw i trzeba drogę dać. O mało co
Krewejko z
sań się nie zwalił, a ja razem z nim.
– Taka twoja mać! – gniewa się Krewejko. – Wiedział, kiedy jechać! Mija nas
baba, kraśna
jak pisanka, w żółtym półkożuszku. Siedzi za furmana, a z tyłu, półleżąc, chłop
rozwalony za
pana.
– Niech będzie pochwalony – mówi Krewejko, baranicy się dotknąwszy, ale czapy
nie
ściąga: baba choćby furmanem była, zawsze babą pozostanie.
– Na wieki wieków – odpowiada krasnolica, błyskając zębami i rzucając zuchwałym
okiem.
Chłop jej podnosi się na łokciach i patrzy na nas w tępym zdumieniu. A kiedy
sanie wmościły
się w wyślizgane koleiny i odjechały nieco, woła schrypniętym barytonem:
4 Bałabon – dzwoneczek
– Patrzajcie, co by wam sraki nie zerżnęli... Tam policaje so!
– Tfu! – spluwa Krewejko. – Babski chwost! Policjanty! Takie tam i policjanty: w
łapciach
i dziegciem śmierdzo!
Ale widać, że Krewejko poważnie się zafrasował: nietutejszy ja i akurat w takim
wieku, że
policajom muszę w oko wpaść.
– Ty lepiej nic nie mów – poucza, skręta z gęby nie wypuszczając. – Ja za ciebie
będe
mówił. Do dochtora jedziem, ot i wszystko.
Milczymy czas pewien. Zahorze nie darmo zwie się Zahorzem. Ściśnięte jest z
dwóch
stron wysoczyzną, przykucnęło przy ziemi, zakopało się w śniegu, że chatę trudno
od zaspy
śnieżnej odróżnić. Tylko dymek siny i zapach czadu drzewnego i gnoju uprzedzają,
że do
wioski się zbliżamy. Za horami, za lasami leży Zahorze, choć Abaczowszczyzna,
którą Krewejko
obrabia, jeszcze bardziej zagubiona jest wśród gór i pagórków, lasów i jarów.
– Starszy pan się ucieszą, że ty zechciał do nich przyjechać... Co tam
Abaczowszczyzna:
niby folwark, a po prawdzie chutorek drennieńkij5... – jakby usprawiedliwia się
Krewejko.
– Mnie tam wszystko jedno – mówię i widzę, jak od chaty idzie dwóch w kożuchach,
z
patykami karabinków nad ramieniem.
– Dziwaczysz się ty, nic więcej. Żyć jeszcze sia nie nauczył – zrzędzi Krewejko.
Patrzę w niebo, które przeciera się gdzieniegdzie i spłowiałą niebieskością
prześwieca. Jestem
samym okiem, uchem i myśleniem, ale nie czynem i nie sprawczą wolą. Wciąż się
dziwaczę
i ani rusz być mi niedziwakiem. A kiedy się prostaczkiem nie jest, jak sprostać
tym
czasom, prostym aż do obnażenia tego, co jest rdzeniem życia? Bowiem prostactwo
tych czasów
i tych okolic, osobliwych i jedynych, jakby po raz pierwszy stworzonych,
zabójcze jest
dla takich jak ja. Czuję to doskonale, ale przecież coś jest jeszcze we mnie
ponad to wszystko.
Bo w końcu jestem nieodrodnym dziecięciem tej krainy anachronicznej, trwającej w
zgodzie
nie z czasem, a jedynie z sobą, ze swym ciemnym przeznaczeniem, cierpkim losem i
ze swoją
niepojętą naturą. O tak, jestem „nietutejszy” i jak najbardziej „tutejszy”.
– My tutejsze – mówi Krewejko do dwóch z karabinami. – Do dochtora jedziem. On
chworeńki...
Policaje grzebią w słomie. Gęby dobrotliwe, pucułowate, oczy jak u wszystkich –
niebieściutkie.
Rozparzyło ich gorąco w izbie: czapki na tył głowy zsunięte i wyglądają na
junaków
z wieczorynki wracających.
– Papiery macie? – pyta jeden.
– Papiery? Tyle, żeby machorkę skręcić – chytrzy Krewejko. – Skąd my, proste
ludzie, będziemy
mieli papiery?
– Adkul6 jedziecie?
– Z Abaczowszczyzny, zaraz za Łoszanami, ze trzy skoki zająca, z chutorów znaczy
sia. A
ja jakby was skądsik znam – zaczyna z innej beczki Krewejko. – Nie Kowzana wy
syn?
– Ten i sam bende.
– Ot i dogadali sia! Dobre ludzie zawsze sia dogadajo! – cieszy się Krewejko.
– Żydów żadnych po drodze nie widzieli?! – pyta Kowzaniuk.
– Uchowaj Panie Boże!
– Patrzajcie, uciekło ich paru z majątków. Żandarmów zabili. Broń mają, żeby was
z kożuchów
nie obedrali – przestrzega z powagą Kowzaniuk.
– Pojechał! – krzyczy unosząc rękę.
Krewejkowa kobyła płoszy się lekko i kłusem rusza przed siebie.
5 Drennienkij, drenny – lichy
6 Adkul – skąd?
– Czy czasem komendantem waszym nie jest Dowgiałło z Kopanego Błota? – na
odjezdne
upewnia się Krewejko.
– On sam! – zgodnie odpowiadają kożuchy, śpiesznie tupcząc do ciepłej izby.
– Tfu! – spluwa Krewejko. – Policjanty sia znaleźli! Szczuny zasmarkane. A
Dowgiałło ze
szlachty jest. Coś musi w tym być, kiedy on za komendanta się zgodził. Czasy
ciężkie na ludzi
przyjdo, takie same jak dla Żydów. Znak od Boga jest dany – mruczy Krewejko. –
Od
północy wielka zorza wstawała sia na pół nieba. I takimi słupami chodziła, jakby
ją kto biczem
chlastał.
Wyjechaliśmy z Zahorza na otwarte przestrzenie. Wiatr zaczął chodzić po polach,
czystych,
wymiecionych. Cukier śnieżny przesypuje z miejsca na miejsce, zaspy białym
dymkiem
się kopcą. Na krzaku ostrężyny, osłoniętym od wiatru, siedzi stadko kraśnych
gilów. Wiatr
wzmaga się, gile nastroszyły swe krwawe piórka, a od lasu pędzi Ahaswer – Żyd
wieczny
tułacz. Cały złachmaniony, broda siwa aż do pasa sięga, na głowie ma siwą
baranicę, a ręce
mu chodzą jak wiatraczne skrzydła. Oczy ma nie widzące, nie w dal, lecz w siebie
wpatrzone.
– Biedny to naród – Żydy, przez Boga wybrany i przez Boga wyklęty. Bo kogo Bóg
dotknie,
temu nie ma życia – żegna się Krewejko i koniuszkiem bata zacina kobyłkę. –
Mówio,
że po wojnie będo Żydy głowami naszymi drogi mościć i brukować! – przekrzykuje
wiatr
Krewejko. – A ci który z nich przeżyje?
Bojący się jest lud tutejszy i ostrożny jak mało który. Żyda żaden nie tknie,
ale też i ręki
mu nie poda. Siedzi po swoich chatach z drewna, słomy i gliny, jakby wyrosłych
wprost z tej
siermiężnej i bujnej ziemi, i patrzy spod strzechy na świat boży: „Co też tam
nowego wymyślili?
Jak być, jak żyć, żeby przeżyć?”.
– Chiba zajedziem do Karabanów. Nogi skostnieli, żeb ich licho! Nu, paszła! –
raźno pokrzykuje
Krewejko i wali rękawicami o kolano, żeby pokazać, że ręce, i te ma nie swoje.
Karabany siedzą na rozstajach, niedaleko skrzyżowania dróg. Domek ich nieduży,
ale pojemny:
kiedyś sklepik tam był, a za sklepikiem wyszynk dla pomniejszych dziedziców i
poważniejszych
gospodarzy. Karabany ziemi prawie nie mają, ale dziś samogon pewniejszy jest
od pieniędzy. Podobnie jak pud żyta, połeć słoniny i wiązka machorki-samosiejki.
– Patrzaj ty, żeby którejś Karabanisie w oko nie wpadł! Żywy nie wyjdziesz! –
chichoce
Krewejko. – Wszystko to panienki jeszcze. Brat też kawaler. Ojca i matkę
pochowali i teraz
na gospodarce siedzą: psami orają, kozy doją i kota za gospodarza mają. Tfu,
zgiń ty, przepadnij!
– swoim zwyczajem spluwa Krewejko.
I pod ganek domu akuratnie oszalowanego, krytego gontem, z fasonem zajeżdża
strzelając
parę razy z bata. Kobyłkę okrywa derką i pod pysk jej podrzuca słomy owsianej.
– Zagrzejem się, co my nie ludzie? – dodaje sobie otuchy Krewejko i z rozmachem
otwiera
drzwi.
Siedzimy za stołem, który w kącie, pod świętymi obrazami ustawiono. Butelka z
żółtawym
samogonem już na stole króluje, obok bochen ciemnego chleba, a na płycie skwarki
na jajecznicę
się skwarzą.
– Myślę, że krzywdy nie będzie. Przywiózł ja wam siemia lnianego. Siemie czyste
jak
złoto – mówi Krewejko zdradzając, że od samego początku miał w planie postój na
rozstajach.
Karabanicha – mała, przysadzista, twarz w puckach, nos kartoflany, oczka okrągłe
i ciemne
jak dwa zaśniedziałe pieniążki, rozprasza Krewejkowe obiekcje.
Druga siostra, wyższa, czarna jak Cyganka, o oczach cierpiących i niespokojnych,
przy
piecu stoi. Czuję na sobie jej spojrzenie dotkliwe i czujne: takim wzrokiem
patrzą kobiety
nawiedzone, prorokinie tej ziemi, które w histerycznym napadzie wykrzykują
prawdy tajemne.
I te najcięższe, zdradzające sprawy płci i duszy, która brzydzi się tym
siedliskiem namiętności,
jakim jest ciało. Ale nie być duszy bez ciała, więc dusza się męczy i ciało jest
zmaltre-
towane tą wieczną niezgodą. Wielką grę toczą kobiety nawiedzone – wszak wszystko
jest tu z
ducha, ale też z krwi, z żył, z hormonów, i cała ta kraina cierpi w spazmach,
oplatana dzikim
życiem.
Cyganicha wywala do michy jajecznicę, stawia dwie szklanki i nalewa po połówce.
Krewejko
ściąga brwi w dwa siwe jeżyki i widać zamierza udzielić pouczenia, że
gimnazjalistom
pić nie uchodzi, ale ta bierze szklankę i przepija do Krewejki.
A ja patrzę w te oczy obłąkane i widzę, że nie są one czarne, ale jak studnia:
im głębiej się
w nie spojrzy, tym więcej w nich mroku.
– On gimnazista jest. Mózg jemu od samogonki rozmięknąć może, albo, nie daj
Boże, kurze
oczki dostać – zrzędzi Krewejko po drugim nalaniu, kiedy i na mnie przyszła
kolej.
– Jaki on gimnazista, kiedy gimnazjów już dawno nie ma – przytomnie zauważa
puckowata.
– I jak dobrego bysia sołoduchą7 czy kwasem chlebowym poić? Czysty byłby to
grzech.
Jak oczy mnie nie mylą, będzie to jakiś wasz krewniak?
– Prendzej powinowaci my sobie przychodzim sia, albo wcale... – chytrzy
Krewejko. –
Dosyć, że z naszych stron on sia wywodzi. Swojak i tutejszy!
– Wszyscy my swojaki albo krewniaki – i te z Okolicy, i te z folwarków, i te z
majątków –
nie bez dumy oświadcza Karabanicha.
– Tak my i jedziem do majątku! – cieszy się Krewejko, widząc, że tym razem
nalano mu
całą szklaneczkę, a w drugiej tylko dno zabarwiono żółcizną. – Do Drajów
jedziem, znaczy
sia.
Są Draje Antuszewicza, Draje Kozłowskiego i wreszcie Draje Tatarskie, więc
Cyganicha z
cicha pęk pyta:
– A do których to Drajów? Ci do tych, co nic nie zjedzą, a gadają, że mają, ci
do tych, co
mniej zjedzą, a więcej wysrają?
– A żeb ciebie! Ty chiba szaleju sia najadła! – wali Krewejko radośnie kułakiem
po stole.
– Wiadomo, że do Tatarskich. Tatarczuk on jakby trocha od strony matki. Kiedyś
oni wszyscy
Tatarami byli, a dziś nic – miast koniny najlepsze kumpiaki8 żrą, jedna żona
majo, choć jak
on pan, to może wprzódy i pięć żon mieć. Kto ich tam dojdzie. Szlachta – to i w
wielkim poważaniu
jest, choć czasami coś nadto dzika. Przecie on starego Dowgiałły – Ahanouskaho9
wnukiem jest.
Karabanicha bez słowa wyciąga spod pieca drugą butelkę, nie patrząc na to, że
siemienia
było na połówkę z zakąską. Rozlewa samogon: mnie pół szklanki i sobie też.
– Tak ja mówił, że jemu pić nie uchodzi – oponuje Krewejko, ale przywiędły jest
w sobie.
Wola tego, co stawia, i do tego kobietą jest. Niechby nawet Karabanichą.
– Coś tam niewesoło w tych Drajach – mówi puckowata, szerokim gestem otarłszy
wargi.
– Straszy tam coś... Do tego rybę zżera: chcieliśmy na wigilię – i nie było.
– Co miałoby straszyć? Bolszewik! granatami wygłuszyli w trzydziestym
dziewiątym, ot i
wszystko – mówi Krewejko, patrząc gdzieś w sufit. – A potem mużyczjó10 z Siwicy
wyłapało.
Grabili przecież, co się dało. Rybie, i tej nie przepuścili.
– Mówią ludzie, że jakaś gadzina w stawie siedzi. Spuścili staw: ni czarta.
Polazła w krzaki,
w ajery i tataraki, czy co? – frasuje się Karabanicha.
– At, przestaliby jerundú jerundzić!11 – oburza się Krewejko. – Wiadomo, jakie
czasy nastali:
gdzie nie spojrzysz, strasznowato. I gada żadnego nie trzeba...
7 Sołoducha – rodzaj napoju wyrabianego z zakwasu chlebowego
8 Kumpiak – szynka wieprzowa
9 Znakiem „u” zaznaczono tzw. „u” długie, wymawiane jak polskie „ł”
10 Mużyczjó, mużyk – chłopstwo, chłop
11 Jerundú jerundzić – opowiadać bzdury, brednie
Cyganicha przysiada się do stołu. Nalewa sobie sama. Cedzi ze szklaneczki, jak
to robiły
przyzwoite panienki na filmach z Bodo czy z Dymszą. Usta ma wąskie, niespokojne,
spieczone
przez gorąco wewnętrzne.
– Nie myśl, że jestem taka sobie. Ja też do gimnazjów chodziłam. Łacinę znam. I
dziewica
ja jestem! – bucha gorącem prosto w moją twarz.
– Jadźka, wstydu nie masz! – strofuje siostra. Cyganicha wstaje. Wyniosła jest
jak posąg,
oczy ma piękne: pałające i dzikie jak u ptaka, którego do klatki wtrącono.
– Powiesz, że nie jestem dziewicą! Dziewicą jestem, wiedzcie o tym wszyscy!
– A jakżeż, panna ty i dziewica! – potakuje Karabanicha z wielką żarliwością. –
Jadźka
dziewicą jest, nie da się zaprzeczyć. Ślubowała ona Bogu być dziewicą, pakul12
narzeczony
na białym koniu nie wróci!
– A czemuż jej nie być panienko? – równie szczerze dziwi się Krewejko. – Cała
okolica
wie, że Jadziunia panienko się została. A jak wojna sia skończy, tak zrobimy
wesele, jakiego
świat nie widział. A teraz wypijem my na ta konta! – nie wytrzymuje Krewejko i
sam sobie
nalewa, pełen życzliwości wobec świata, a szczególnie wobec Jadziuni.
Ta piękna jest i wzniosła, niedostępna i podniosła. Kołysząc biodrami jak
łabędzica, którą
zmuszono na ziemię wstąpić, oddala się w kąt najciemniejszy.
Krewejko, przy udziale Karabanichy, szybko załatwia się z butelką i wylewnie się
pożegnawszy,
wychodzi na dwór.
– Ażeby ich cholera wzięła! Ażeby ich korszun13 rozedarł!... – zrzędzi
usadawiając się w
saniach. – I nie wiedzieć nam, co było robić: ci śmiać sia, ci płakać? Ot życie
ty, życie...
Jedziemy czas pewien. Widzę przecierające się krajobrazy Drajów, w nizinnym
uniżeniu
leżące. Są niby znajome, ale inne. Tamto, co było w nich sprzed wojny, zawaliło
się i spopieliło.
I inny zapach jest w powietrzu: groźny, wyuzdany, metaliczny i psi zarazem.
Gdzieś od
północy, spod Zalesia, kędy prowadzi stary trakt, dudni, jakby letnia burza się
tam turlała.
Dźwięk to nowy, ale już zwyczajny, i w tym też jest coś nieprzyzwoitego.
– Jado i jado na wschód. Skąd tyle żelaza na świecie. A i ludzi! Chiba cała
Jewropa na Ruskich
idzie. Napatrzymy sia my jeszcze niejednego, napatrzymy, mówia ja tobie... –
wzdycha
Krewejko.
– Jadźkin narzeczony na wojnie zginął? – pytam.
– Może i zginął, a może gdzie na drodze z Mińska Ruskie jego zatłukli. Kto jego
wie. A
widział ty, jak ona na ciebie patrzała? Może ona i wiedźma z tego wszystkiego
zrobiła sia.
Wiadomo, jak to baba, kiedy jej zanadto pod spódnicą parzy.
Pomilczawszy chwilkę, Krewejko dodaje:
– Coś tak wygląda, że ty Jadziuni w oko wpadłszy. Trzymaj się, Maaruśka! –
pokrzykuje
dziarsko i zacina kobyłkę po skołtunionych kłębach, bo nie było kiedy konika
wyzgrzeblić.
Karmiciele pożarów
Drewniany dworek, pracowicie oszalowany, z oszklonym ganeczkiem, wychyla się
spoza
ośnieżonych drzew i krzaków, jakby z pocztówki żegnającej wiek dziewiętnasty
albo wyjęty z
kresowych zdjęć Bułhaka. Zbytnio on jest swojski, aby być prawdziwym dworkiem,
coś ma
nie dokończonego albo przesadnego, jak wszystko chcące być przedwojniem. Znowuż
zabu-
12 Pakul – dokąd, aż
13 Korszun – jastrząb
dowania gospodarcze, otaczające wielki majdan ze studnią i korytem do wodopoju,
rysują się
solidnie i trwale na tle śniegów jarzących się blaskiem przedwieczornym –
karminowych,
sinych w zagłębieniach i dołkach, bo wiatr przedmuchał i przenizał całą okolicę
na nocne
rozjaśnienia i tęgi mróz.
Zajeżdżamy przed ganek. Nikt nam na spotkanie nie wychodzi i pies żaden nie
szczeknie,
bo psy wszystkie wybito albo poszły do wiosek, aby żyć na swą psią łapę.
Krewejko, uwiązawszy
kobyłkę do kółka przy ganku, tupie po schodkach skrzypiących mrozem i
odchrząknąwszy
raźno, sam sobie drzwi otwiera. A widząc moje znieruchomienie, wesołkowato
pokrzykuje:
– Co to, dupa przymarzłszy? Wylazaj, starszy pan sie ucieszo!
Nogi mam zdrewniałe i na tych szczudłach wstępuję na znajome trzy schodki. I zza
pleców
Krewejki widzę sień pustą i głuchą: ani uprzęży w niej paradnej, ani zapachu
skóry, ludzi i
machorki – strychem niesie i piwnicą. Krewejko, nic sobie nie robiąc z
pańskości, wali na
prawo, prosto do salonu. Dostrzegam białe królowanie kaflowego pieca, żelazne
łóżko, stół z
wytartym blatem i parę krzeseł z plecionym oparciem.
A kiedy przestępujemy próg, widzę pod oknami stos starych chomątów, uzdeczek,
sznurów
i warkocze lin konopnych. Jeden warkocz zahaczony o okno, rozpleciony na końcu,
z
dużym kruczkiem14 drewnianym.
– Starszy pan nie próżnuje, lejce wiąże! – szczerze cieszy się Krewejko. – Ot my
i przyjechali!
– głośno obwieszcza.
Otwieram drzwi do stołowego. Coś trzepocze nam nad głową i do salonu wpada
sikorka
bogatka i parę wróbli.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – żegna się Krewejko. – Czyjaś dusza sia tu
plącze...
W stołowym stół, dopiero co sklecony z podheblowanych desek, dwa łóżka żelazne,
kredens
kuchenny, a w kącie wielka sterta żyta, rozgrzebana po brzegach przez ptaszki.
– Widzisz ty, jakie gospodarstwo?! – jakby dziwi się Krewejko. – Beniczka teraz
została.
Ona tu wszystkim rozporządza, bo pan nie chciał u Niemców za administratora być.
Siedzi i
wierówki15 wiąże, a Beniczka grabi, co się da, i do rodziców ciągnie jak mysz
jaka. „Wszystko
to dla Tolińki, jak z wojny wróci” – przedrzeźnia babskim głosem Krewejko. –
Będziesz
miał lepiej jak na Abaczowszczyźnie. My dla ciebie ludzie prości, choć katoliki,
a może nawet
i szlachta jaka. Pożyjesz tu lepiej jak na chutorze – rozrzewnia się Krewejko,
klepiąc
mnie po ramieniu.
Smarka zamaszyście, podeszwą wojłoka rozcierając nasmarkane. Zza desek
przepierzenia
słychać szuranie i oto mam przed sobą pana na Tatarskich Drajach – mego
dziadunię. Ale czy
starowierny i książęcy, jeśli nie królewski, może być czyimkolwiek dziadunią?
– My pana szukali, a pan spał sobie jak dzieciuczek jaki! – cieszy się Krewejko,
podchodzi
do starca i całuje go w ramię. – A ja przywiózł wam gościa. Ździśka, znaczy sia,
waszego!
Starzec patrzy na mnie długo spod nawisłych brwi, jakby mierzył do samej głębi.
Jego siwe
oczy coś wiedzą i coś rozumieją, ale nie udziela on tej wiedzy należytej uwagi,
więc oczy
patrzą z samego przyzwyczajenia, aby patrzeć, surowo i dogłębnie.
– Ździśka ja przywiózł! – pokrzykuje Krewejko.
Przypadam do zwięzłej jeszcze i twardej ręki, coś tam mówiąc i słysząc własny
glos jak
coś obcego i wbijającego się w samo jądro mojej jaźni. A tak podwójnie i z
oddalenia słysząc,
rozbudzam w sobie to, czego obawiam się najbardziej, co jest śmiercią i trwaniem
mojej duszy,
co jest udręką świadomości siebie samego i trwaniem w opuszczeniu zupełnym.
Unoszę
wzrok i dzieje się ze mną to, co zawsze przeżywam w podniosłych i pełnych
napięcia chwi-
14 Kruczek – haczyk z drewna służący do plecienia sznurów
15 Wierówka – powróz, sznur
lach: świat widziany zmniejsza się, wszystko robi się maleńkie, jakby
dostrzegane przez odwróconą
lornetkę, ale też jest czyste, klarowne i bardzo konkretne.
– Witaj, mój chłopcze – wreszcie odzywa się pan na Drajach, kładąc dłoń na mojej
głowie.
– Jak tam, w Czarnym Borze, u ojca?
A kiedy wyjaśniamy, że ostatnio przebywałem na Abaczowszczyźnie, coś tam burczy
pod
nosem i nagle zaczyna grzmieć, groźnie potrząsając pięścią:
– A tutaj, obacz tylko! Rozgrabili! Rozebrali do szczętu! Później jakiś sowchoz
zrobili, a
teraz ptaki niebieskie hodujemy! Bandyci, hultaje! Złodziej na złodzieju, a na
tym złodzieju
jeszcze jeden złodziej! –powtarza swój ulubiony refren odwiecznej zaśpiewki,
powstałej na
tych ruchomych piaskach wiecznej niestabilności, grabieży, najazdów i epickiego
rozpasania
ludu tutejszego.
A ja widzę twarz starca niby okaz wąsatego owada gmerzącego się w krystalicznej
zawiesinie.
Jest malutki, ale dotkliwie bliski, z twardą grdyką, zrogowaciałością gulastego
nosa,
wachlarzami monstrualnych uszu i siwą sierścią, co się może stać pierzem, gdy
tylko jaszczur
zapragnie lotu. Idę za nim. Patrzymy obaj na krwawe zachody, obmywające
spichlerz i rozłożystą
jak morenowe wzgórze stodołę.
– Pożary wielkie w życiu widziałem. Pożary i zgliszcza. Obacz, wszystko to w
dwadzieścia
lat pobudowałem. I po co? Żeby znów pożary karmić?
„Pożary będziemy karmić. Pożary karmić, salamandry ogniste hodować...” –
powtarzam w
myślach, niejako do rytmu i do wtóru. I chociaż opuszcza mnie owo uprzykrzone
pomniejszenie
świata, czuję napięcie i lęk. Nie wiem, czy źródło tej trwogi kryje się w tym
dworze
ogołoconym i wystygłym z ludzkiego ciepła, czy czai się w zimowym powietrzu,
rozedrganym
od pracy dalekich maszyn, czy może zgoła jest czym innym...
Z głośnym tupotem buciorów do salonu wchodzi Śnitko. Ma niezmiennie tę samą
twarz
prowincjonalnego radykała albo sumiennego anarchisty, który nie zawaha się
rzucić piekielną
machinę pod koła carskiej karocy. Spoza szkieł w drucianej oprawie spozierają
ironicznie
oczy mędrca, co zna swoją wagę. Lekko kędzierzawa czupryna, przyprószona
siwizną, hiszpański
wąsik pod kształtnym nosem, jak zawsze akuratnie przystrzyżony. Śnitko ściąga
przypudrowany
mąką kożuch, bo jest jakby zarządzającym i zarazem mechanikiem w drajowskim
młynie. Siada ciężko na krześle i dopiero raczy mnie zauważyć. A kiedy
wyjaśniam, że przybywam
z folwarku, ożywia się.
– A gdzież ten Maciej się zapodział? – pyta raźno, zacierając ręce. Wiem już, do
jakich
rozmiarów rozrósł się w nim ten siny ogienek alkoholowych wtajemniczeń, tak
skutecznie
jednoczący go z ludem, że z nadejściem bolszewików mógł pozostać w majątku,
będąc za pan
brat choćby z samym Stieńką Razinem, więc lojalnie uprzedzam:
– Samogonki to on nie będzie miał. Sam u Karabanów popasał.
Akurat Krewejko wnosi mój drewniany kuferek, schowany pod sianem i workiem z
sieczką,
żeby policajom w oko nie wpadł. Książki są w nim jakieś, a książka dziś jak
mina: nie
wiadomo, kiedy i komu może wybuchnąć.
– Dobry dzień, bratók! Jak tam, panu starszemu nic nie przywiózłszy? Kulícz albo
barýcz?16
– Harelki nie ma, panók – śmieje się Krewejko. – Przyjeżdżaj za tydzień, tak
ugościm.
Rozczyn na brahę17 dopiero co nastawiwszy.
– Jaki ja panók. Won panók – odpowiada Śnitko wskazując na starca. – Wierówkę
sobie
kręci, aż ukręci.
Kniaź tatarski bacznie spogląda spod nastroszonych siwych daszków na swego
szwagra i z
godnością odpowiada:
16 Kulícz albo barýcz? – pieróg albo podarek?
17 Braha – zacier
– Wiesz przecież, że wierówki kręcić mnie nie nowina. Na Abaczowszczyźnie kołki
olchowe
strugałem, żeby zelówki naprawić, i tak szedłem do Smorgoń. Drajów jeszcze nie
odkupiłem
i dzieci nie miałem, a teraz co? Znów wierówki kręcę.
– Komu w droga, temu z proga – oznajmia Krewejko. – Pojada ja, pókij nie za
późno. Za
drugim razem kiełbaska i kumpiaczka jednego przywiozą. Kabana18 kłuć będziem pod
gody.
– Niech zostanie. Wilki mogą naskoczyć – burczy starzec, ale o Abaczowszczyznę
nie pyta.
– Wilki puszczy sia trzymajo. Na wielki post pora im swoja piosenka śpiewać. A
te znowuż,
co na dwóch nogach chodzo – i we dnie, i przed północką jednakowo bezpieczne są,
żeb
ich trasca19 wytrzensła!
Krewejko gęsto spluwa i wychodzi zamaszystym krokiem, na mnie nawet nie
spojrzawszy.
– Wielkiej poczciwości ten Krewejko. Jemu jednemu jeszcze można zawierzyć. Ale
złotego
rubla nie pokazuj: razem z palcem chwyci – mruczy starszy pan.
Za oknem słychać smętny głos Krewejkowego bałabona, a od gościńca gęste
pobrzękiwanie
janczarów.
– Wracają nasze balowniczki. Szybko jakoś... – podśmiewa się Śnitko. Swój wąsik,
podobny
do kępki wyrosłej na rojstach, podszczypuje i rzucając ostre błyski zza okularów
opowiada,
jak to Béniczka z ciotką Zośką od rana się fryzowały, szczypcowały, prasowały, a
wszystko dla sołtysa. Sołtys przedwojenny, z kulturą, kiedyś nawet z radyjkiem
na słuchawki,
a dziś z mandoliną i z jajcami jak balony.
Wychodzę przed ganek. Słońce już zapadło za horyzont, zorze stoją w samym
zenicie, gdy
wschód granatowieje. Okrwawione tym złudnym słońcem sanie podjeżdżają pod ganek.
Béniczka twarz ma jak befsztyk. Jest w nowym, rumieniącym się ciepło kożuszku.
– Paatrzaj, Zośka, kogo my widzim! – z wiejska, rozlewnie i z zaśpiewem woła i
ostro pokrzykuje
na konia – prrr, stój, paadła!
Szarpnięty lejcą rosły gniadosz ryje podkową pryskając bryłkami lodu. Bucha
parą, pysk
ma oszroniony, wielkie oczy patrzą na świat z końską rezygnacją.
Béniczka unosi swój tęgi, twardy odwłok pszczoły robotnicy i tyłem pcha się na
ubity śnieg.
Ciotka Zośka też jest w kożuszku, omotana szydełkową chustą, cała w rumieńcach
wrzosowych
przechodzących w róż – mierzy mnie swym błękitnym okiem rusałki i nic nie mówi.
– Dawno już była pora do nas przyjeżdżać. Wesele będzie, choć z jedzeniem nie
najlepiej.
Widziałeś, wszystko rozgrabili! Jak wróci mój Tolińka, co on biedny powie? Taaki
majątek –
śpiesznie przejawia swą troskę Béniczka.
Spoza pleców ciotki Zośki wyłania się ostry, lisi pyszczek Rysia. Patrzy na mnie
z żarłoczną
ciekawością, a mnie się zdaje, że to ja patrzę na siebie samego i widzę siebie w
tym
rozdwojeniu, które jest moją wieczną chorobą i zwykłą normalnością. Uprzytamniam
sobie,
że Rysio musi już mieć dziesięć lat. Co zdążył zobaczyć przez te lata i miesiące
maligny, grozy
i zapierającej dech gwałtowności życia?
– A nasz sołtys zapomniał, że był zaprosił – cienkim głosikiem pieje Béniczka. –
Siedział,
o tak, i żonki cięgiem się bał. I czegóż tu było się bać?
– Konia trzeba do stajni. Zgrzany mocno! – strofuje starszy pan, rozglądając się
za parobkiem.
Ale nikogo na podorędziu nie ma. – Mówiłem – cham na chamie i złodziej na
złodzieju!
– pokrzykuje.
Zza węgła, od czworaków kuśtyka Lawón Kaczarhá.
– Ot i przyjechali – mówi wesoło ni to do mnie, ni to do gniadosza, zuchowato
podmrugując
zaropiałym okiem.
Bierze konia za oszronioną uzdeczkę i prowadzi pod wielką stajnię.
18 Kaban – wieprz
19 Trasca – febra
Lawón Kaczarhá
Stoję na samym środku stawu, z jednej strony mam czworaki, z drugiej młyn, a za
plecami
zimowe splątanie wierzby i olchy.
Młyn, założywszy kamienny ząb za ząb i rozluźniwszy konopne transmisje, oczekuje
na
odligę20 i przypływ wód. Korzystając z przestoju, Śnitko z młynarzem remontują
to i owo.
Ciągnie z młyna odwiecznym zapachem mącznego rozkurzu, dziegciowym smarowaniem i
słodkawym odorem harełki. Czasami młynarz huknie jakąś przyśpiewkę, Śnitko rzuci
białoruskim
powiedzonkiem, i znów słychać tylko łomot łomów.
„Wszystko tu jest swojskie i jakby bardziej prawdziwe od samej prawdy. Ciesz
się, pókij
czas, przybyszu skądinąd, choć jesteś bardziej tutejszy niźli tamtejszy, to
przecież skądinąd” –
tak myślę sobie, pokrzepiając się widzianym, a potem za kołnierz mi się leje,
jakby kto czajnikiem
polewał.
– Na gówno im ten lód potrzebien, taka jego mać! – złości się Lawón Kaczarhá,
któremu
pospieszyłem z pomocą bardziej z nudów niźli z konieczności. – Pierdola ja taka
robota! –
poprawia się mową uczonych, bo w Grudziądzu w wojsku polskim był i tam nogę pod
jaszcz
armatni wsadził, co mu się opłaciło, bo ominęła go polska wojna i sowieckie
wojsko.
– Krów nie ma, starej pani nie ma, po chiera ten lód? – dalej męczy się Lawón.
– W piwnicy babcia mleko, śmietanę, sery i twarogi trzymała. Latem lody z tego
były:
śmietana bita z cukrem i twarożkiem... – wspominam jak coś niby nie mnie
dotyczące.
– Dobrze wam było, taka wasza mać! – radośnie obnaża resztki zębów Lawón. –
Drajowe
krówki teraz w Siwicy doją. Nam choćby jałóweczka z tego sia dostała. Gdzie tam!
My parobki,
naród cichy. Ledwo ja w trzydziestym dziewiątym po łbie hołoblo21 nie oberwał,
jak
krówka jedna chciał przytrzymać. A co, my to nie ludzie?
– Grabí nagráblennoje22! – podrzucam Lawonowi, ale ten przy swojej krzywdzie i
niedawnych
wspomnieniach.
– Drzewo, i te, dawaj, na furmanki ładować. Zobaczył to Śnitko, podszedł do
Łabatego i
mówi, żeby zostawił, bo my, parobki, też człowiecza mamy natura i czymś w zima
musim
palić. A Łabatyj, widać podpiwszy sobie, chwyć za żerdeczka i po łbie Śnitce.
Ten sia zasłoniwszy,
żerdka sia złamała i renka też. Łabatyj poszedł szukać nowej, a Śnitko w
pokrzywy i
tyle go widzieli. Dopiero Łabatyj sia rozeźlił: idzie do pokojów starszego pana
zabić. Paniczka,
jak to bywało, zaległa w chorobie. Wiencej z przeżywania, jak z samej niemocy.
Pan
dziedzic siedzi koło niej i tylko mówi: „Dobre ludzie, bierzcie usio23, czahó
wasza czórnaja
dusza zapragnie, no pościeli spod mojej Wandeczki nie wyciongajcie, taka wasza
mać, bo jak
coś się jej stanie, dyk24 nie zapomnimy wam tego!”. Tak i było: ściągali
wszystko, stare chomąta
z sieni, i te wzieli, ażeby ich trasca uziała!25 A Łabatyj już na ganeczku. I
popatrz ty,
jaka mądra dusza u psa! Po domu szwendał sia nasz Walet, pies ostry, wiadomo, no
z tego
grabienia ogłupiawszy był zupełnie. Tylko Łabatyj na ganek, a Walet jemu do
gardła! Ci
20 Odliga – odwilż
21 Hołoble – dwa dyszle poboczne do wprzęgania konia
22 Grabí nagráblennoje – grab zagrabione
23 Usio – wszystko
24 Dyk – tak, przecież, więc
25 Uziałá – wzięła
wódka go rozeźliła, ci co? Prendzej chiba poczuł, że siwickie mużyczjó po
ludzkie życie
idzie. A może dusza ludzka od grzechu śmiertelnego chciał odwieść? Kto jego,
sobake, wie!
Dosyć, że Walet cionga Łabatego po ganku, jak baba pijanego, dziw, że jego nie
rozszarpie.
W ta pora starszy pan przez okienko na ogród wylazł. Chrześcijańskie ludzie
podali mu panią.
Jedne podawali, a drugie cała pościel zabierali. Podły nasz naród, taka jego
mać! – spluwa
Lawón Kaczarhá. Widać, że zadowolony jest ze swej opowieści, jak każdy artysta,
co rzeczywistość
przekształca w słowo nieśmiertelne. – I nasze państwo siedziało aż do wieczora w
ajerach i tatarakach. Łabatyj w ten czas zabił Waleta i tyle miał z tego, że
obszarpany sia został
i pogryziony jak durny karpiuk przez szczupaka.
– I ty tam byłeś i wszystko widziałeś?
– I ja tam był, miód, wino pił, co do gemby sia nie dostało, po brodzie ściekało
– mówi
Lawón. – A państwo nasze ja w stawie wyczuł. Wyszli z wody jakby nie te:
odurniawszy trocha.
A naszego dziedzica jakby co ukonsiło: zesztywniały sia zrobił, nic tylko krugom
mówi:
„Pomóż mnie starsza pani do Kotów zaprowadzić. A tam zobaczym, co bendzie. Nie
pożałujesz”
– mówi. Do Kotów i do Kotów! I wtedy, nie wiedzieć skond, Béniczka sia wzieła.
Jak
grabili, dyk i ona grabiła i nosiła do czarnej kuchni. Miała tam swoje
dziewczyny. A na tym
naścionganym stara Mina posadziła i kazała jej siedzieć jak kwoce na jajcach. A
na naród
darła morda po naszemu i nie wszystkie wiedzieli, co ona za taka. Myśleli, że
moża z jakiej
wioski przyszedłszy sprawiedliwości sia dopominać. Wiadomo, młody pan niejednej
dziewczynie
pod spódnica był wlazłszy, ażeby go trasca wytrzensła, taki już gorońcy był! –
cieszy
się Kaczarhá, pięścią waląc po krzywym kulasie. – „Tatuńka, tatuńka. Mamuńka,
mamuńka”
– Béniczka do starszych państwa. „Trzeba ratować, co jeszcze sia da”. A nasz pan
dziedzic
nic tylko:
„Do Kotów” i „Do Kotów”. Potem każe mnie iść na bok. Oho – myśla ja sobie – pan
dziedzic
ma leworwer schowany. Jak dostanie broń, strzelać bendzie jak w dwudziestym
roku. I
wtedy ja poszed sobie. Durny ja, ot durny był. Nie o leworwer to szło...
– A o co?
– To nie wiesz?! Złote rubelki miał w sklepie schowane – śmieje się radośnie
Kaczarhá. –
Na ta piwnica ja teraz i patrzeć nie moga. A tu jeszcze lód każo ronbać.
Pierdola ja taka robota
– wraca do rzeczywistości Lawón.
Przed młyn wychodzi młynarz, wyraźnie podochocony, i jakby mało było,
podśpiewuje
sobie:
A Lawona dyk i czort nie biaré
Nie salonujú kapusiu żare!
Nie salonujú, ni skwaranujú
Tolki troszaczki prywaranajú!26
– Taka twoja, w te i nazad! – wrzeszczy Lawón, wypuszczając łom, który uderza na
płasko
i pęka na dwoje, jakby nie stal to była, a szkło. – I jak tu człowiekowi żyć:
stal, i ta sia zmenczy?
Co ja teraz panu naszemu powiem! – martwi się Lawón i kuca wyciągając swą
koczergę
na sztywno.
– Rewolucji zakosztował, a pana się boisz? Przecież Béniczka tu dziś panią
została – mówię.
– Prendzej samogonka popłynie kisielowym brzegiem do samej Wilii, jak pan nia
bendzie
panem na swoim! – oburza się całkiem szczerze Lawón. – Nie, moje oczy oglondać
tego nia
bendo!
26 A Lawtona czort nie bierze, żre kapustę bez soli, bez soli i bez skwarek,
tylko troszeczkę
podgotowaną
– Krakadiła podobno widział? – badam ostrożnie Lawona. Kaczarhá, jak nisko
kucnął, tak
wysoko podskoczył.
– Nie mów ty nic takiego, Ździśka! Czur czeraz czur27! Chiba ja wypity był, a
jak człowiek
wypiwszy, dyk wszystko jemu sia widzi!
I widzę, że Lawón zupełnie jest przybity. Głową, nawet i tą nie ruszy, a młynarz
znów o
Lawonie i Lawonisze podśpiewuje. Biorę odłamki łomu i pokazuję młynarzowi.
Młynarz gapi
się przez chwilę i idzie za węgieł ulżyć sobie.
Od dworu biegnie Ryśka. Jest rozogniony. Klapki uszanki podskakują mu jak słuchy
u
spłoszonego zająca. A Kaczarhá, jakby zapomniawszy o swojej biedzie, wystawiając
czarne
pieńki zębów, beztrosko obwieszcza:
– A idrýt wasze pałki28 z łomem! Ci to moje było?
I zaraz przyśpiewkę do młynarzowego śpiewania dokłada:
Siadła baba na kurycu,
Wyjechała na ulicu.
A panoczki nie poznali,
babie z kurą czapkowali.
I obnaża swą wielką łysinę ni to przede mną, ni to przed Ryśkiem. Zwyczajny
jestem tych
nagłych zmian nastroju, lecz nigdy mi dosyć zdziwienia, że Lawón ma pamięć na
mrugnięcie
okiem.
Rysio wystawia swój ostry, lisi pyszczek do wiatru i przysłuchuje się dźwiękom
płynącym
z góry. Od wczorajszego ranka, z parogodzinnymi przerwami, idzie z północy
gromowe dudnienie.
Stężałe mrozem powietrze przybliża te huki, chociaż źródło ich musi być gdzieś
za
Wilią.
– Bambio tam, ci jak? – zastanawia się Kaczarhá. – A może bolszewiki wracajo?
Teraz już śmiejąc się na całe gardło, mówi:
– Wczoraj w przedwieczerz byli z Siwicy. Poronbali trocha olchy i poszli sobie.
Widać
bolszewików wyniuchali, żeb ich! Ot skatina29 proklataja!
Rzeczywiście, wczoraj po parunastu godzinach owego dudnienia, a była już
szarówka, w
zaroślach nad stawem pokazali się jacyś ludzie. Dało się słyszeć uderzenia
siekiery, parokrotne,
jakby na próbę. Wszyscy wyszliśmy przed dom, tylko kniaź tatarski trwał przy
swoim
wierówkowym rękodziele. Patrzyliśmy na te cienie i nasłuchiwaliśmy nieśmiałych
uderzeń
siekiery w milczeniu i w nicnierobieniu. Ale siekiery nie były zbyt pewne swego
i kiedy od
drogi zarżał ogier, wyzywająco i tęsknie, uderzenia umilkły, aby się więcej nie
odezwać.
– Ty, słuchaj – trąca mnie nieśmiało cioteczny. – Przyjechał August i dwóch
oficerów
przywiózł.
I zebrawszy się na odwagę, mówi do Kaczarhý:
– Panie Leonie, Benia prosiła, żeby końmi Augusta się zająć.
– Jakij ja pan! Wot August, ten teraz panem. A co jemu Witold dał w morda, dyk
trzyma
do dziś. Dziwny to naród Niemcy: „Matka ajer, matka szpek – ja niemiecki
czeławiék”.
August, Niemiec inflancki, był u dziaduni za specjalistę od bydła. Dziadunia
zapragnął
swój majątek przekształcić w fermę hodowlaną. Dużo ich musiało łączyć, wszak
kniaź tatarski
przeszedł całe Inflanty i pół Litwy, służąc u któregoś z Platterów. Któregoś
ranka przydybał
Tolińka Augusta, jak poddaja krowy i pije świeże mleczko. Dużo nie myśląc zbił
go po
pysku. Nie wiadomo, czy dziadunio go wyrzucił, czy też August sam odszedł,
dosyć, że za-
27 Czur czeraz czur! – wara!, a kysz!
28 Idrýt wasze pałki! – niech was tam!
29 Skatina, skacina – bydło
czął pracować w majątku u Żebrowskich. A dziś August to gauleiter na wszystkie
okoliczne
majątki.
Przed gankiem stoją szerokie sanie, pomalowane na orzechowo w żółte zawijasy i
czerwone
kwiatki. U zaprzęgu parska para koni o przedziwnej maści: siwą, wpadającą w
mleczność
sierść naznaczają czarne i kasztanowe cętki. Pyski mają gniado-białe,
mozaikowate, grzywy i
ogony popielate. I to napiętnowanie przydaje im coś z jaszczurki, coś z psa
dalmatyńczyka i
coś z tygrysa bengalskiego.
– August zeprzengnął taranty Żebrowskiej. Czasy zrobili sia, żeb ich małanka30
spaliła! –
unosi się Kaczarhá i ująwszy lejce zacina parę ogierów.
I konie, poderwawszy dumnie swe mozaikowate łby, ruszają równym kłusem. Jak na
paradzie.
Baron Münchhausen
Rozgwar panuje w salonie niezwyczajny tu od dawna. Zapach cygar, ostry i
aromatyczny,
nie zapach to, a sama esencja jakichś egzotycznych aromatów dławi zapachy sieni.
– Idź tam – pcha mnie do przodu Ryśka. – No idź, zobacz, jaką mają broń.
Zupełnie jakby
ręczne karabinki maszynowe, mówię ja tobie...
August wyciąga ku nam krępą, owłosioną łapę, nawet nie próbując unieść się z
krzesła.
Jest w tym wielkopańskość podpatrzona we dworach, chociaż sam August, pyknicznej
budowy,
o szerokiej twarzy, ma w sobie tę twardą niemiecką chłopskość, która potrafi
zakorzenić
się i wrosnąć w każdą ziemię, czyniąc ją poddaną sobie. A przecież jest w nim
też jakaś melancholijność,
jakaś słowiańska miękkość i prywatność zarazem.
Przedstawia nas towarzyszom. Oficerowie mierzą mnie spojrzeniem bezinteresownym
i w
swej pewności siebie aż do upokorzenia obojętnym. Podobni są do tysięcy
młodzieniaszków,
jakich ujrzałem przed rokiem, gdy szli w przepastne przestrzenie Rosji, bez
wahań i wątpliwości,
pewni, że wszelkie działanie jest celowe, skoro uparty i wytrwały czyn stworzył
ich
sprawną cywilizację. I przypominam sobie, jak rozebrani do pasa, ogorzali i
płowowłosi, oporządzali
wieprza w sposób nam nie znany. Sparzywszy go wprzódy wrzątkiem i uczepiwszy
za tylne nogi do wysokiej drabiny, rozpłatali wieprza wzdłuż, jak karpia przed
Wigilią. Zawieszony
kaban wyglądał nader żałośnie, stając się pospolitym połciem mięsa, jak w taniej
jatce...
I we wszystkim ci chłopaczkowie byli bezbłędni i precezyjni. Zawstydził się lud
tutejszy
tej lepszości i zdawało się, że wstydzą się nasze drewniane domy, nasze krzywe
stodoły, odryny31,
świrny32 i chlewiki, nasze liche parkany, tak niedawno pobielone na przyjazd
RydzaŚmigłego.
A zawstydziwszy się, tutejsi uderzyli się w piersi i uznawszy się za niegodnych,
dopiero mogli wyśmiewać i prześmiewać panów nad panami za ich pańskość, bo nigdy
i nikomu
nie wyszła ona tutaj na dobre.
I teraz młodzi oficerowie wydają się być nie na miejscu, bo w drajowskim salonie
wszystko
utraciło swą formę, rozprzęgło się i rozpełzło po kątach. Pod sufitem przefruwa,
siadając
na belce, sikorka bogatka i parę wróbli, zwabionych na ganek i przyhołubionych
na czas srogich
mrozów. Wszędzie wala się stara uprząż, leżą pakuły, kruczki i zdarte podkowy.
30 Małanka – błyskawica bez grzmotu
31 Ordyna – szopa na siano
32 Świren – spichlerz, osobny budynek gospodarski do przechowywania zboża
– Będziemy strzelać do wszystkiego, co się rusza i ucieka. Piff, paff! – mówi
August, mierząc
palcem w sufit. – Kto wie, może to przebrani Żydzi?...
– Żydzi, ach ci Żydzi – wzdycha Béniczka. – Wiosną będą nam potrzebni Żydzi.
Ziemia
zapuszczona, zachwaszczona, muzycy nie chcą pracować...
– A kiedy by my spotkali gdzieś Witolda, też strzelać będziemy – dobrodusznie
dodaje
August.
– Ten dureń lasy teraz rąbie na Sybirze. Internowany został na Litwie, a potem
na białe
niedźwiedzie jego wywieźli! – śmieje się Béniczka.
– Honorowy to był pan. I raptus jak każdy polski szlachcic. Z tej honorności to
wasza Polska
przepadła. A mogliśmy razem na bolszewików pójść. Teraz wy u nas co? – pyta
August.
– Parobcy... – nagle odzywa się ciocia Zosia. August przygląda się córce starego
Dowgiałły-Oganowskiego, coś rozważa i z powagą mówi:
– Dobrze pani Zosia powiedziała – na służbie wy u nas. Przecież mogło być
inaczej. A
gdzież starszy pan się podziewa?
– Wierówki wiąże. Popatrzcie tylko... – i Béniczka wskazuje na miejsce, gdzie
pan na
Drajach – nie wiadomo, czy przeżywa swój upadek, czy też poniża się w zaciekłej
pokucie. –
Kuferek ma pod łóżkiem, a tam różne takie bogactwo. I znów majątek chce
odbudować.
– Na wszystko przyjdzie pora. Bydło sprowadzimy z Holandii i prawdziwego hodowcę
Holendra – uspokaja August.
Młynarzowa, która zajmuje dawną sypialnię państwa, wnosi jajecznicę na skwarkach
i litrową
butelkę samogonu. Béniczka każe mi sprowadzić pana na Drajach. Idę więc przez
stołowy
do białej kuchni, gdzie nie tak dawno gospodarzyła niańka i bona wszystkich
Oganowskich,
Niemka, bo jakżeby inaczej, również z Inflant – Mina Krause-Balsemirg. Dziadunia
siedzi przy kuchennym stole i zanurzywszy wąs w glinianej misce, posiorbuje
zacierki na
mleku.
– Na tarantach przyjechali. Słychana to rzecz? August na tarantach pani
Żebrowskiej!!