Żakiewicz Zbigniew - Kraina sto piątej tajemnicy

Szczegóły
Tytuł Żakiewicz Zbigniew - Kraina sto piątej tajemnicy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żakiewicz Zbigniew - Kraina sto piątej tajemnicy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Kraina sto piątej tajemnicy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żakiewicz Zbigniew - Kraina sto piątej tajemnicy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zbigniew Żakiewicz Kraina Sto Piątej Tajemnicy Copyright by Zbigniew Żakiewicz Tower Press, Gdańsk 2001 Rozdział pierwszy, który może być Wstępem do Krainy Sto Piątej Tajemnicy i w którym dowiadujemy się o dwóch pierwszych Bardzo Dziwnych Stworzeniach zajadających równie dziwne potrawy. Drogie Dzieci, na pewno lubicie słuchać lub czytać o przeróżnych fantastycznych przygodach, które dzieją się gdzieś za siedmioma rzekami i za siedmioma morzami. Pojawiają się tam zazwyczaj piękne księżniczki, dzielni rycerze, złe czarownice, krwiożercze smoki... Ale nikt z Was nie słyszał ani nie czytał o fantastycznej i tajemniczej krainie, którą zamieszkują Bardzo Dziwne Stworzenia i w której dzieją się Bardzo Dziwne Rzeczy. A najdziwniejsze w tej krainie jest to, że znajduje się ona nie za siedmioma górami i za siedmioma morzami, lecz prawie tuż–tuż koło nas! Muszę Was uprzedzić, że chociaż drogi do tej krainy nie bronią źli czarodzieje ani okrutne smoki i nie trzeba znać przeróżnych tajemniczych i magicznych zaklęć, dostać się do tej krainy nie jest tak łatwo. Aby się tam znaleźć, trzeba być posiadaczem mocnych i szczelnych butów oraz umieć bardzo szybko dodawać i odejmować w pamięci, a także liczyć: od jednego do stu pięciu i od stu pięciu do jednego. No, i wreszcie mieć odrobinę szczęścia – taką malutką, sto piątą odrobinę... Na pewno zapytacie: – Jakież to Bardzo Dziwne Stworzenia żyją w owej krainie, która ma być tak bardzo dziwną krainą, że aby się do niej dostać, trzeba umieć bardzo szybko dodawać i odejmować w pamięci? I na dodatek trzeba jeszcze być posiadaczem mocnych i szczelnych butów oraz mieć malutką, sto piątą odrobinę szczęścia. Proszę bardzo – oto jedno z Bardzo Dziwnych Stworzeń z owej krainy. Tym dziwnym stworzeniem jest ptak, który zwie się równie dziwnie: dintojra! Proszę zamknąć oczy i wyobrazić sobie, co to za dziwny ptak: ma on długi, bardzo długi ogon, z którego jest bardzo dumny, lubi więc ten ogon rozkładać i wówczas pawi się nim niczym prawdziwy paw. Ma on skrzydła nieduże, lecz silne; duży dziób jak u bociana, a w tym dziobie kryje się strasznie długi jęzor. Ale to jeszcze nie wszystko! Kiedy dintojra jest w złym humorze, pióra jej poczynają ciemnieć, aż stają się tak ciemne jak u kruka, kiedy zaś jest wesolutka, robi się niebieska i mieniąca niczym letnie morze. Gdy zaś nie jest ani zła, ani wesoła, wówczas staje się łaciata! Trochę niebieska i trochę czarna. Przy swoim zmiennym usposobieniu dintojra jest bardzo poczciwym ptakiem (jak wszystkie stworzenia zamieszkałe w tej bardzo dziwnej krainie), albowiem nikogo, ale to dosłownie nikogo dintojra nie zjada, gdyż karmi się... k o l o r a m i ! Największym przysmakiem dla dintojry jest: błękit, chaber, ultramaryna i wszystko co jest chociaż troszeczkę niebieskie oraz czyściutka czerwień. Gdy więc dintojra jest głodna, rozkłada swoje nieduże lecz silne skrzydła, rozpuszcza na wietrze przepyszny ogon i leci w poszukiwaniu kolorów. A gdy na niebie rozłoży się łuk tęczy, z całej okolicy zlatują się duże dintojry i małe dintoryjki i otworzywszy swe długie dzioby spijają tęczę niczym najprzedniejszą śmietankę. Możecie więc sobie wyobrazić, jak grube, mieniące się i błękitne stają się dintojry po takiej uczcie! Zdarza się nawet, że chorują z przejedzenia. Wtedy to dzieją się najdziwniejsze rzeczy: chora dintojra staje się czarna jak kruk, a tymczasem w jej brzuszku gra tęcza. Niech więc taka objedzona czarna dintojra otworzy czarny dziób, zaraz wytryska z niego barwna fontanna – zupełnie jakby w dziobie zaświecił kolorowy reflektorek! Zrozumiałe, że i jaja dintojry są kolorowe: błękitne w małe kraśne groszki. Gdy dintojra zniesie jajka, siedzi wytrwale na nich we dnie i w nocy, i wcale nie dlatego, aby je ogrzać, ale by ukryć je przed okiem innej dintojry. Nie daj Boże, gdyby ktoś zlizał z jajka kraśne groszki czy troszeczkę błękitu! Wróżyłoby to dla dintojrzego pisklęcia wielkie nieszczęścia. Zdarza się jednak, że w roztargnieniu dintojra sama zliże barwy z własnego jaja. Cóż się wtedy dzieje? Dintojra płacze rzewnymi łzami, dintojra wyrywa sobie pióra, nawet z przepysznego ogona, a potem skruszona siada na białym jaju i siedzi cichutko jak trusia aż do pierwszego –puk! puk! – w jajku. Swoje pisklęta dintojra karmi, ma się rozumieć, kolorami. Leci więc na łąki lub do pobliskiego zagajnika, gdzie słońce załamuje się wśród skropionych rosą liści na kolorowe promyki, nawija je na dziób niczym motek przędzy i niesie ostrożnie do gniazda. Aha! Zapomniałem powiedzieć, że dintojra – jak wszystkie ptaki – śpiewa. A śpiewa ona tak: gdy jest niebieściutka, czyli ma dobry humor, siada na gałęzi, rozpuszcza swój przepyszny ogon, który lśni jak najsmaczniejsza tęcza, otwiera długi, bociani dziób i oto – plum! plum! plum! – wylatują z dzioba kolorowe bombki, takie śliczne, że tylko zbierać i wieszać na choince. Ale gdzie tam! Gdy mama–dintojrzyca albo tata–dintojrzyc zaczną swoje plumkanie, zaraz zlatują się malutkie dintoryjki i – chaps! chaps! – połykają bombki niby najsmaczniejsze cukierki. Rzadko więc udaje się przyjrzeć dintojrzemu śpiewaniu, nie mówiąc już o tym, aby taką bombkę schować na pamiątkę. – Czy w tej krainie są tylko ptaki, a innych zwierząt nie ma wcale? – spytacie. Są, i to jeszcze jakie! Proszę bardzo: oto Bardzo Dziwne Zwierzątko tam zamieszkałe. Nazywa się śmiesznie: pikolaczek. Ma malutki pyszczek jak u jeża i krótki, ruchliwy ogonek. Tym malutkim pyszczkiem pikolaczek ryje w ziemi i wyszukuje smakowite korzonki tiań–szań. Gdy pikolaczek naje się korzonków tiań-szań i popije chłodnej, świeżutkiej rosy, wówczas robi się tak okrągły jak najprawdziwsza piłka i tak czarny i lśniący jak tłuściutki kret. I wtedy zaczyna się toczyć, zgrabnie podpierając się ogonkiem niby małym wiosełkiem. Tak długo toczy się i turla po trawie, jak to tylko jest możliwe. Turla się więc, gdy ma pełny brzuszek korzonków tiań–szań i jest okrągły jak piłka, turla się, gdy staje się podobny do gruszki, potem do jajka, potem do buraczka i jeszcze raz ,,potem”– do marchewki. A gdy stanie się płaski jak plasterek jajka, buraczka, czy marchewki, wówczas – stop! Spróbujcie potoczyć się, kiedy jesteście płascy, a tu jeszcze nie macie nóżek, którymi moglibyście sobie do woli przebierać! Trzeba wam bowiem wiedzieć, że to dziwne zwierzątko wcale nie ma nóżek. – Och – zawołacie – co za biedne, co za nieszczęśliwe zwierzątko! Rzeczywiście, posiadać piękne futerko, ruchliwy ogonek i piękny pyszczek, a nie mieć wcale nóg - jest niesłychanie niewygodne. Tymczasem pikolaczek wcale nie martwi się z tego powodu, że nie ma nóżek, lecz strasznie cierpi wtedy, gdy nie może sięturlać, toczyć, kręcić, wirować, czyli bawić się na całego. Mówiąc po prostu: pikolaczek cierpi tylko z tego powodu, że nie może być ciągle okrągły jak kulka albo piłka. Pomyślicie jednak, cóż to by się działo, gdyby zwierzątko bez przerwy toczyło się i turlało: turlało się dzień, turlało się noc, dzień i noc, noc i dzień – i tak bez końca. Na pewno umarłoby z głodu... Kiedy więc pikolaczek robi się płaski jak deseczka albo plasterek, musi się zatrzymać w poszukiwaniu korzonków tiań–szań. Ryje, szuka, węszy i ciamka korzonki tiań- szań, jęcząc przy tym strasznie i wyrzekając, na czym świat stoi, gdyż chce jak najszybciej stać się okrągły jak piłka. Ma się rozumieć, napełniając brzuszek korzonkami tiań-szań pikolaczek nie tylko robi się okrągły, ale też ratuje się przed śmiercią głodową, nie mówiąc już o tym, że gdyby nie jadł korzonków tiań–szań, nie rósłby wcale ani nie miałby tak pięknego futerka. Pozostaje najważniejsze pytanie: Jak dostać się do tej krainy, gdy – ma się rozumieć – umiemy już bardzo szybko dodawać i odejmować w pamięci, liczyć od jednego do stu pięciu i od stu pięciu do jednego, gdy mamy mocne buty oraz malutką, sto piątą odrobinę szczęścia? Na to pytanie odpowiem za chwilę, opierając się na obliczeniach, w których będę posługiwał się dodawaniem i odejmowaniem właśnie w granicach stu pięciu. Rozdział drugi, który może być dalszym ciągiem Wstępuj do Krainy Sto Piątej Tajemnicy, w którymi postaramy się odpowiedzieć na Najważniejsze Pytanie i opowiedzieć o kilku Bardzo Dziwnych Stworzeniach. Nieraz, jak tylko ustał deszcz, wybiegaliście na dwór, a tymczasem całe podwórko pokrywały deszczowe okienka. I spróbuj tu się bawić, gdy co krok – deszczowe okienko. A z deszczowymi okienkami nie ma żartów! Zapewne zauważyliście, że widać w nich niebo, chmury, a czasami nawet błyśnie stamtąd prawdziwe słońce. Czy nie jest więc głęboko w takim deszczowym okienku? I czy nie należałoby uważać podczas zabawy, aby nie wpaść w takie okienko? Odpowiecie, że nieraz wpadaliście w kałuże i nic się strasznego nie stało. Muszę więc zdradzić Wam teraz Największą Tajemnicę! Mają rację ci z Was, którzy boją się deszczowych okienek. Albowiem zdarzają się i takie, w które wpada się i leci, leci, że hej! I właśnie te okienka prowadzą do Krainy Bardzo Dziwnych Zwierząt i Bardzo Dziwnych Rzeczy. A jak to jest z tymi deszczowymi okienkami, że w jednych tylko się moczy buty, a w drugie wpada i leci? Sprawa jest prosta: są dwa rodzaje deszczowych okienek. Jedne to nie są właściwe okienka, lecz deszczowe lusterka. I tych jest najwięcej. Ponieważ lusterka są z deszczowej wody, nic dziwnego, że się w nich moczy nogi. Drugie – to właśnie najprawdziwsze Deszczowe Okienka! I tych jest bardzo mało. – Ile mniej więcej: połowa? Polowa połowy, czyli jedna czwarta? A może jeszcze połowa z tej połowy, czyli jedna ósma? A może połowa z tej połowy, która była jedną ósmą, czyli jedna szesnasta? Otóż nie! Najprawdziwsze Deszczowe Okienko jest jedno na sto pięć deszczowych lusterek. Dlaczego akurat na sto pięć, a nie na sto sześć albo na sto cztery? Otóż dlaczego, że owa dziwna kraina nazywa się Krainą Sto Piątej Tajemnicy. Niezrozumiałe by było, gdyby do Krainy Sto Piątej Tajemnicy prowadziło sto czwarte albo sto szóste okienko, prawda? Tak więc wszędzie, na całym świecie, a również i na Waszym podwórku, każda sto piąta kałuża jest najprawdziwszym Deszczowym Okienkiem! Już widzę, jak połowa z Was, może połowa z polowy, czyli jedna czwarta, a może połowa z tej polowy, która była jedną czwartą – wybiera się do Krainy Sto Piątej Tajemnicy. Przecież tylko należy umieć liczyć do stu pięciu, wyjść na podwórko po pierwszym deszczu, porachować deszczowe lusterka i... hops! Niby tak i niby nie tak. Nie jest to takie proste, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ażeby trafić na sto piąte lusterko, które jest najprawdziwszym Deszczowym Okienkiem, należy wiedzieć, które lusterko jest pierwsze. Jeśli będziemy liczyli zaczynając od pierwszego lepszego lusterka, wówczas, ma się rozumieć, sto piąte lusterko wcale nie musi okazać się najprawdziwszym Deszczowym Okienkiem. – No tak – powiecie – ale czy nie ma jakiegoś sposobu, ażeby za pomocą dodawania i odejmowania obliczyć sto piąte Deszczowe Okienko, które prowadzi do Krainy Sto Piątej Tajemnicy? Cóż, spróbujemy. | Dajmy na to, że nie wiedząc, które jest pierwsze deszczowe lusterko, zaczęliśmy liczyć od 27. Co wówczas robimy? Wiedząc, że okienko Sto Piątej Tajemnicy kryje się w 105 lusterku, od 105 odejmujemy 27 i dowiadujemy się w taki sposób, ile nam jeszcze pozostało do liczenia. Działanie to możemy przedstawić następująco: 105 – 27 = 78 Odpowiedź wówczas będzie brzmiała tak: ażeby trafić do okienka Krainy Sto Piątej Tajemnicy, gdy mamy już 27 deszczowe lusterko, musimy jeszcze liczyć do 78. | – Wszystko jest bardzo pięknie obliczone – powiecie – tylko skąd możemy wiedzieć, które deszczowe lusterko jest akurat 27? Macie rację! Równie trudno jest wiedzieć, które deszczowe lusterko jest 27, jak trudno wiedzieć, które deszczowe lusterko jest 105 lusterkiem. Aby obliczyć 27 czy 105 okienko, trzeba najpierw wiedzieć, które jest pierwsze, a jak już mówiłem: pierwsze okienko bardzo trudno odnaleźć. Bo musicie pamiętać, że łańcuszki kałuż idące od l do 105 – mogą zaczynać się w najprzeróżniejszych miejscach, na przykład w ogrodzie u sąsiada czy na sąsiednim podwórku. I bądź tu mądry, i rachuj! Dlatego właśnie, aby dostać się do tej dziwnej krainy, potrzebna jest także malutka, sto piąta odrobina szczęścia. Uff! Czuję, że i Wy porządnie zmęczyliście się tym rachowaniem które okazało się na nic bez malutkiej, sto piątej odrobiny szczęścia. Opiszę więc wam jeszcze parę innych Bardzo Dziwnych Stworzeń, które żyją obok ptakaobżartucha łasego na kolory, co się zwie dintojra; obok małego pikolaczka, toczącego się niby piłka, kiedy brzuszek wypełniają mu smakowite korzonki tiań–szań. Te inne Dziwne Stworzenia są skrzydlatymi stworzeniami, można więc je uznać za ptaki. Ma się rozumieć – za Bardzo Dziwne Ptaki. Oto inny dziwny ptak, który nazywa się: proklitek. Ma on jasne, srebrzyste, mieniące się zlotem pióra i gdy wzbija się w górę, migocze jak złocisty zajączek odbity w wielkim lustrze albo w złocistym jeziorku. A srebrzysty proklitek wznosi się wysoko, pod samo niebo, i żywi się słonecznym blaskiem. Odpoczywa zaś na Słonecznych Polanach, których w Krainie Sto Piątej Tajemnicy jest sporo. Gdy więc proklitek jest głodny, buja pod samym niebem i zjada złocistą jasność. Czasem głodny proklitek zje tak dużo jasności, że na niebie powstaje brzydka ciemna dziura. Cóż to byłoby za niebo – całe w plamach, i to tak czarnych, jakby ktoś chlapnął atramentem! Na szczęście, jest w tej krainie drugie skrzydlate stworzenie, które zjada, aż mu się trzęsą piórzyska, wszystko, co ciemne. I właśnie dzięki temu niebo w Krainie Sto Piątej Tajemnicy jest czyściutkie, chociaż pasą się na nim, jak srebrzyste baranki, nasze proklitki. Stworzenie, które upodobało sobie ciemność i czerń, nazywa się enklitek. Enklitek jest podobny do naszej sowy, gdyż we dnie lubi spać, a posila się nocą. Gdy enklitek naje się do syta, wówczas na niebie robi się okrągła, jasnosrebrzysta dziura podobna do księżyca, tylko bardziej nierówna. A czasami pojawia się dużo małych dziurek – wszystko zależy od tego, czy enklitek był bardzo głodny, czy nie. Nadgryzione nocne niebo nie jest zbyt piękne, podobnie jak dzienne z wyjedzonym srebrnym blaskiem. Na szczęście, srebrzysty proklitek często budzi się w nocy, a zobaczywszy srebrzyste dziurzyska na niebie, czym prędzej wzlatuje i posila się tymi dziurami. I nocne niebo znów robi się równiutkie, czyste, z dalekimi gwiazdami, które w Krainie Sto Piątej Tajemnicy świecą kolorowo, jak u nas w największy mróz. Jak się łatwo można domyślić, proklitek i enklitek to ptaki bardzo blisko ze sobą spokrewnione. Różnią się właściwie tylko tym, że proklitki wykluły się z jajka w słoneczny dzień i bardzo się im spodobała wszelka jasność, biel i srebrzyste światło. Enklitki zaś wysunęły łebki z jaja ciemną nocą i dlatego pokarmem ich stała się najczarniejsza czerń. I nieraz tak się dzieje w tej bardzo dziwnej krainie, że w jednym gnieździe, u jednego ojca i jednej matki, siedzą malutkie proklitki i malutkie enklitki. Po prostu parę piskląt wykluło się we dnie, a parę spóźniło się i wyjrzało na świat po zachodzie słońca. Wyobrażacie sobie, jaki kłopot mają rodzice, kiedy są proklitkami, a w gnieździe siedzi para enklitków, i na odwrót – gdy są enklitkami, a dzieci ich wołają, że chcą bieli, jasności lub srebrzystości. Jeśli jednak dobrze się zastanowić, to i proklitki, i enklitki odżywiają się jednym i tym samym: światłem, gdy ono jest (proklitek), i światłem, gdy go nie ma, czyli najczarniejszym mrokiem (enklitek). I widocznie dlatego jakoś sobie radzą dorosłe proklitki i enklitki, gdy w gnieździe zbierze się mieszane enklitkowo-proklitkowe towarzystwo. A jeśliby ktoś zapytał: to co, w Krainie Sto Piątej Tajemnicy nie ma prawdziwych muszek ani motylków, ani robaczków? – na to pytanie odpowiedziałbym tak: W Krainie Sto Piątej Tajemnicy są również najprawdziwsze muszki, motylki i robaczki, podobnie jak są najprawdziwsze kolory, i jak jest tam najprawdziwsze światło, nie mówiąc już o najprawdziwszych korzonkach tiań–szań. Lecz w tej dziwnej krainie tak się dzieje, że nikt nikogo nie musi zjadać ani zabijać! I może właśnie dlatego tak bardzo chciałem się tam dostać... Rozdział trzeci, którym kończy się Wstęp i zaczyna właściwa Opowieść o Przygodach w Krainie Sto Piątej Tajemnicy. W jaki sposób można dostać się do owej krainy, dowiedziałem się przed laty od Pewnej Osoby, która stamtąd wróciła. Co się namęczyłem, co się naliczyłem od jednego do stu pięciu i od stu pięciu do jednego, ile par butów przemoczyłem – wszystko na nic! Najwidoczniej nie miałem malutkiej, sto piątej odrobiny szczęścia. I oto nie tak dawno, gdy już przestałem być małym, a potem nawet i dużym chłopcem, i troszeczkę zapomniałem o Krainie Sto Piątej Tajemnicy – odkryłem najprawdziwsze Deszczowe Okienko! A zaczęło się to w taki sposób: Szedłem właśnie z Asią na spacer, na bardzo króciutki spacerek, bo i pogoda była niepewna, i Zosia, i Maciuś – to jest siostrzyczka i braciszek Asi – płakali, że zostają w domu, chociaż naprawdę miał to być bardzo malutki spacer. I chociaż naprawdę Zosia i Maciuś nie mogli iść, gdyż poprzedniego dnia najedli się lodów i bolały ich gardła. Gdyśmy więc wyszli na króciutki spacer – wcale nie myśląc o Krainie Sto Piątej Tajemnicy – nagle zginęła Asia! Było to zginiecie rzeczywiście nagłe, natychmiastowe, takie „ale już cię nie ma!” Bardzo się przeraziłem, bo proszę sobie wyobrazić: w jednej ręce trzymam czarny parasol z długą, piękną drewnianą rączką, pomalowaną na kolor dębu, i kręcę tą rączką – co jest zawsze oznaką dobrego humoru – a w drugiej ręce trzymam dłoń Asi, gdy nagle Asia puszcza moją rękę i oto... na szerokiej drodze biegnącej przez zielone pola zostaję ja i parasol! Patrzę na prawo, patrzę na lewo, patrzę do tylu i do przodu, a nawet w górę, i widzę, że z Asią rzeczywiście stało się „ale już cię nie ma!” Zginęła, jakby się w ziemię zapadła – pomyślałem zdziwiony mocno i wówczas dopiero spojrzałem w szóstym kierunku (był to rzeczywiście szósty kierunek, proszę obliczyć: prawa strona – raz, lewa strona – dwa, do tyłu –trzy, do przodu – cztery, do góry – pięć). A więc spojrzałem w szóstym kierunku i ujrzałem najpierw chmurki, takie pyzate i puszyste jak pierzynki, potem niebo niebieściutkie i takie głębokie jak studnia, a na tym niebie z pyzatą chmurką – swoją zdziwioną, a nawet lekko przerażoną twarz. Przez dłuższą chwilę patrzyłem na siebie, na pyzatą chmurkę i na niebo tak głębokie, że na pewno było głębsze od najgłębszej studni, i wtedy zrozumiałem, że oto stoję koło sto piątej kałuży, czyli koło najprawdziwszego Deszczowego Okienka! Szybko więc wyrwałem z notesika karteczkę i napisałem na niej: Nie martwcie się o nas. Jesteśmy w Krainie Sto Piątej Tajemnicy. Wrócimy stamtąd, jak tylko można najszybciej. Całujemy Was bardzo mocno Tatuś i Asia To ,,wrócimy stamtąd, jak tylko można najszybciej” – napisałem z myślą o Zosi i Maciusiu. Wiedziałem, przykro im będzie, że znajdujemy się bez nich w Krainie Sto Piątej Tajemnicy. Następnie karteczkę pięknie złożyłem w trójkącik i nakreśliłem jeszcze parę słów: Proszę to doręczyć Mamusi Asi, Zosi i Maciusia. Dziękujemy! Tatuś i Asia Karteczkę położyłem na słupku, który stał na skraju drogi. Następnie otworzyłem parasol i wdepnąłem do najprawdziwszego Deszczowego Okienka... A otworzyłem parasol dlatego, że przypuszczałem, iż tam, gdzie jest nasza szósta strona, czyli dół – w Krainie Sto Piątej Tajemnicy będzie piąta strona, czyli góra. I spadając w nasz dół, w tej dziwnej krainie będę leciał z nieba, trzymając się parasola niczym spadochronu. Proszę sobie wyobrazić, jak niemądrze musiałem wyglądać, gdy wlazłem po kostki do chłodnej wody, trzymając w jednej ręce otwarty parasol, gdy zamiast lecieć z góry – wciąż stałem na środku drogi! Natychmiast przemokły mi buty i skarpetki, kichnąłem więc potężnie i wylazłem z kałuży zostawiając na drodze ślady, jakby przeszła tamtędy morska krowa (morskie krowy również istnieją w Krainie Sto Piątej Tajemnicy). Zastanawiając się, co mam dalej robić, niechcący wlazłem w malutką kałużę, w której ledwie zmieściły się dwa buty. I wtedy poczułem, że lecąc w dół, lecę z góry! Tym razem dopisała mi malutka, sto piąta odrobina szczęścia! – pomyślałem i poczułem, że parasol napina się nad głową, huśtając mną niczym wielką gruszką zawieszoną na koniuszku gałęzi. Rozdział czwarty, w którym wszystko jest prawie takie samo oraz zjawia się nowy bohater przygód i spotyka go Bardzo Nieprzyjemna Historia. Oswoiwszy się z sytuacją gruszki spadającej z drzewa, otworzyłem oczy i ujrzałem z wielkim zdziwieniem, że parasol ląduje prawie w tym samym miejscu, skąd zacząłem spadać. Była więc prawie ta sama droga z deszczowymi lusterkami, prawie te same pola, zieloniutkie jak młody szczaw, prawie ten sam lasek, do którego szliśmy z Anią na krótki spacer. Dziwne – pomyślałem sobie – czyżbym zdążył oblecieć na swym czarnym parasolu kulę ziemską i wrócić na to samo miejsce? A może wszystko tylko mi się wydaje? Dziwne jest również, że parasol trzymam w lewej ręce, gdy doskonale pamiętam, że na początku trzymałem go w prawej. Dziwne też jest, że czuję się prawie tym samym człowiekiem i że wszystko wokół jest prawie takie samo. Gdy tak rozważałem ,,o prawie takim samym”, parasol obniżył lot i pod nogami poczułem twardy grunt. Był to prawie ten sam grunt, który czułem, zanim wlazłem w Deszczowe Okienko. Rozejrzawszy się wokół, dostrzegłem, że na kamiennym słupku, na którym zostawiłem karteczkę do mamy, siedzi mała dziewczynka ubrana w niebieską sukienkę, z niebieską kokardą we włosach. Siedzi i płacze. Hm – pomyślałem – ta dziewczynka plącze prawie tak samo jak Asia. Tylko Asia płacze zawsze na „y y y...”, a dziewczynka, która jest prawie jak Asia, płacze na „i i i...” – Dziewczynko, czemu płaczesz? – spytałem. – I i i..., a bo ja, a bo ja zgubiłam tatusia – odpowiedziała dziewczynka nie racząc nawet spojrzeć na mnie. – A jak się twój tatuś nazywa, dziewczynko? – Zby–y–y–szek! – zapłakała dziewczynka najwyraźniej na „y y y...” – To przecież jestem ja, Asiu! – zawołałem uradowany. – Nie poznajesz mnie? – Wyglądasz prawie jak mój tatuś – odpowiedziała Asia pociągając nosem. – Dlaczego ,,prawie”? – Nie wiem – rzekła ponuro Asia. – Hm, to dziwne. Bo ja też, gdy ujrzałem ciebie na tym kamiennym słupku, pomyślałem, że płaczesz prawie jak Asia... Więc powiedz mi, prawie Asiu, jak się nazywają twój braciszek i twoja siostrzyczka? – Nazywają się Maciuś i Zosia, y y y! – zapłakała Asia. – W porządku, nie jesteś prawie Asią, lecz najprawdziwszą Asią. – Chi, chi, chi! – zaśmiała się nagle Asia. – Chi, chi, chi! A tatuś ma wiatrówkę zapiętą na lewą stronę! Rzeczywiście, wiatrówka moja, z której byłem bardzo dumny, gdyż miała piękne złote guziki i leżała na mnie jak ulał, była zapięta na lewą stronę! – W tym coś jest, Asiu - rzekłem możliwie spokojnie. – Parasol trzymam również w lewej ręce. A również twoja niebieska kokarda, która była zawiązana z prawej strony, jest zawiązana z lewej... – Y y y! – zapłakała znów Asia. – Gdzie myyy jesteśmyyy?! – Nadzwyczaj mądre pytanie: gdzie my jesteśmy? Na pierwszy rzut oka jesteśmy tu, gdzie byliśmy, czyli na krótkim spacerze do lasu, który widać na horyzoncie. Przyjrzawszy się baczniej wszystkiemu, należy powiedzieć, że jesteśmy prawie tam, gdzie byliśmy. – Dlaczego: „prawie”? – spytała Asia uspokoiwszy się nieco. – A dlatego – rzekłem uroczyście – że weszliśmy z tobą do Deszczowego Okienka i oto znajdujemy się w Krainie Sto Piątej Tajemnicy! – Phi! Cóż to za Kraina Sto Piątej Tajemnicy – zawołała rozczarowana Asia, która już coś niecoś wiedziała o tej dziwnej krainie – skoro wszystko jest tu prawie takie samo i nie ma Bardzo Dziwnych Stworzeń! – Masz rację. Tymczasem nie widzę tu żadnych Bardzo Dziwnych Stworzeń. Natomiast zaczynają się dziać Bardzo Dziwne Rzeczy, gdyż najwyraźniej tam, gdzie mieliśmy prawą stronę, mamy obecnie lewą, a gdzie była lewa, mamy prawą! Widocznie dlatego jest tu wszystko prawie takie samo, gdyż Kraina Sto Piątej Tajemnicy jest jakby naszą krainą, lecz odwróconą na drugą stronę, jak to się nieraz dzieje ze swetrem albo skarpetką, gdy się bardzo spieszymy. Deszczowe Okienka są więc nie tylko okienkami, w które się wpada i leci, ale również deszczowymi lusterkami, które odbijają nas jak najprawdziwsze lusterka. Dzięki czemu właśnie moja prawa ręka staje się lewą, a lewa prawą. Można też powiedzieć, że Kraina Sto Piątej Tajemnicy jest właściwie nie odwróconą na drugą stronę, czyli przenicowaną krainą, ale że jest krainą odbitą w deszczowym lusterku. Chociaż może być i tak, że Kraina Sto Piątej Tajemnicy jest zarazem krainą przenicowaną i odbitą – zakończyłem objaśnianie. – To znaczy – rzekła Asia drżącym głosikiem – że ja nie jestem Asią, tylko odbiciem Asi? A gdzież wobec tego jest prawdziwa Asia? – Ależ jesteś najprawdziwszą Asią – rzekłem – jak ja jestem najprawdziwszym tatusiem! Widocznie jednak tak już jest tu wszystko urządzone, że aby dostać się do tej krainy, trzeba się samemu odbić czy przenicować. I może nawet nie potrafilibyśmy dostrzec ani jednego Bardzo Dziwnego Stworzenia, gdybyśmy normalnie mieli prawą stronę po prawej ręce, a lewą po lewej. O, proszę bardzo, mamy pierwsze Bardzo Dziwne Stworzenie! – Rzeczywiście...– szepnęła Asia wlepiwszy oczy w coś czarnego, co spadło z nieba wprost do naszych stóp. To dziwne czarne było bardzo nastroszone, miało duży dziób, podobny do potężnego dłuta, oraz okrągłe czarne oczy błyszczące niby paciorki. – Gdzieee ja jeesteeem!!! – zawołało stworzenie głosem ochrypłym, lecz zupełnie zrozumiałym.– Co za żarty ktoś sobie stroi, żeby zamiast do góry lecieć do dołu! I jak widzę, znów jestem na starym miejscu, czyli na dole! – Przepraszam bardzo, czy pani jest... Bardzo Dziwnym Stworzeniem? – spytała Asia, grzecznie dygnąwszy. – No, wiecie! Żyję już pięćdziesiąt lat i nigdy jeszcze nie nazwano mnie ,,panią”! Czy nie widzisz, dziewczynko, że jestem nim, a nie nią?! – Nim? – powtórzyła zmieszana Asia..– Bardzo przepraszam, panie... on! – Nie jestem „panem on”! Jestem krukiem o dwóch imionach: Ksawery Kiejstut! Ale możesz do mnie mówić po prostu: Ksawery. – Bardzo przepraszam, Ksawery. To ty nie jesteś Bardzo Dziwnym Stworzeniem? – Jak to nie jestem?! – oburzył się kruk Ksawery. – Jestem bardzo dziwnym stworzeniem, gdyż nie ma na świecie drugiego kruka, który zwałby się Ksawerym i do tego Kiejstutem! – Ależ ja nie o tym myślałam! – zawołała Asia. – Chciałam zapytać, czy mieszkasz w bardzo dziwnej krainie? – Owszem, zgadza się-rzekł Ksawery. – Widocznie mieszkam w bardzo dziwnej krainie, bo nie wyobrażam sobie, aby istniało coś bardziej dziwnego nad dziewczynkę mówiącą po kruczemu. – Mówisz o mnie, Ksawery? – zdziwiła się Asia. – Ależ ja nie umiem po kruczemu! – Jeśli nie umiesz po kruczemu, to jak możesz rozmawiać teraz ze mną, z krukiem Ksawerym Kiejstutem?! – Rzeczywiście! – zawołała lekko przerażona Asia. – Przecież ja cały czas rozmawiam z krukiem i wszystko rozumiem. Może ja naprawdę mówię po kruczemu? – Sądzę, Asiu – powiedziałem zastanowiwszy się chwilkę – że Ksawery Kiejstut mówi po człowieczemu. – Nigdy w życiu! – zawołał kruk Ksawery. – Nigdy w życiu nie będę mówił po człowieczemu, chociaż nie przeczę, że jak wszystkie stare kruki, rozumiem coś niecoś z ludzkiej mowy. – Już wiem! – zawołałem olśniony pewną myślą. – Ponieważ jesteśmy odbici w deszczowym lusterku albo przenicowani, jak kto woli, więc również i nasze mówienie jest odbite. Dlatego kruk Ksawery, który mówi po kruczemu, rozumie nas i dlatego my, mówiąc po człowieczemu, rozumiemy kruka Ksawerego! – Jak to: „odbici w deszczowym lusterku”! – oburzył się kruk Ksawery. – Czyżby ta wstrętna kałuża o tak niesmacznej wodzie mogła mnie, kruka Ksawerego, odbić, i to tak mocno, że jestem odbitym krukiem Ksawerym? – Tak jest – potwierdziła uroczyście Asia. – Nie wiesz o tym, Ksawery, że kałuża, z której się chciałeś napić, nie była zwykłą sobie kałużą, lecz deszczowym lusterkiem i Deszczowym Okienkiem zarazem, prowadzącym do Krainy Sto Piątej Tajemnicy! – Piękne rzeczy! – zawołał kruk Ksawery strosząc pióra i upodabniając się do małego czarnego pudla z dużym kruczym dziobem. – Piękne rzeczy! Więc to dlatego leciałem zamiast do góry, w dół, aby znów znaleźć się na starym miejscu, czyli na dole?! – Prawie na starym miejscu-poprawiłem-albowiem jesteśmy w Krainie Sto Piątej Tajemnicy! – Nie interesuje mnie żadna kraina, a już na pewno Kraina Sto Którejś Tam Tajemnicy. Wystarczy mi tajemnic które są w naszym lesie. Muszę zresztą wracać na Stary Dąb, gdzie mam umówione spotkanie z dwoma gawronami, które znają wspaniale miejsca z tłuściutkimi pędraczkami. O, zdaje mi się, że widzę Stary Dąb! – zawołał Ksawery i rozpostarłszy skrzydła... huknął o ziemię, aż poleciały krucze pióra z pięknych kruczych skrzydeł. – Co wyrabiasz, Ksawery! – zawołaliśmy z wyrzutem. – Tak nas przestraszyć! – Żebym to ja wiedział... – wyjęczał kruk Ksawery. – Chciałem lecieć do góry, a walnąłem o ziemię. Żyję, chwała Bogu, pięćdziesiąt lat, lecz podobne historie jeszcze nigdy mi się nie przytrafiły! – A to dlatego, Ksawery – powiedzieliśmy uroczyście – że zapomniałeś, iż wszystko jest tu prawie takie samo albo na odwrót. I żeby lecieć w górę trzeba lecieć w dół. – Spróbuj jeszcze raz – poradziłem Ksaweremu, gdyż byłem ciekaw, co z tego wyniknie. – Dobrze. Ale jeśli znów stanie się coś takiego, co nie zdarzyło się przez pięćdziesiąt lat mego życia, to pięknie dziękuję. Wolę siedzieć na tej prawie takiej samej drodze. Tu kruk Ksawery rozpostarł swe piękne krucze skrzydła i powolutku wzniósł się nad ziemię. – No jak – zawołaliśmy – dobrze się lata? – Wszystko się zgadza – odparł kruk Ksawery. – Chciałem lecieć do góry, więc poleciałem w dół i oto jestem w górze! – Jeśli chcesz lecieć do lasu – poradziłem Ksaweremu – to leć w przeciwną stronę: nie zapominaj, że Kraina Sto Piątej Tajemnicy jest krainą odbitą w deszczowym lusterku! Kruk Ksawery zrobił wielkie koło szykując się do lotu w przeciwnym kierunku, aby w taki sposób dolecieć do lasu, gdy nagle... Bardzo Nieprzyjemna Historia kruka Ksawerego Gdy kruk Ksawery zataczał wielkie koło, szykując się do lotu w kierunku Starego Dębu, który był prawie tym samym Starym Dębem, nie wiadomo skąd zjawił się bardzo dziwny ptak. Co sił w skrzydłach pędził na spotkanie Ksaweremu, wydając dźwięki, które przypominały mlaskanie głodnej świnki. Kruk Ksawery na widok bardzo dziwnego ptaka i głosu owego mlaskania, które mogło być mlaskaniem bardzo głodnej świnki wyraźnie stchórzył i zamiast do lasu, skierował się w naszą stronę. Nie minęła nawet malutka chwilka, gdy bardzo dziwny ptak dopadł Ksawerego i wystawiwszy długi język zaczął go oblizywać, mlaszcząc przy tym głośno. – To chyba jest latająca krowa, prawda? – spytała Asia, która kiedyś na wakacjach widziała u dziadka krowę liżącą malutkiego cielaczka. – Ale czemu liże ona Ksawerego, przecież Ksawery nie jest małym cielaczkiem! – Zdaje się, Asiu, że nie jest to latająca krowa, lecz stworzenie po stokroć groźniejsze dla Ksawerego! Przyjrzyj się dobrze, co się dzieje z naszym Ksawerym! Biedny Ksawery! – Rzeczywiście! – zawołała Asia śmiejąc się do rozpuku. – Ksawery zrobił się bielutki niczym gołąb! – Biały kruk, co za rzadko spotykany i jakże cenny okaz! – rzekłem zadzierając głowę do góry, aby lepiej obejrzeć, jak obok bielejącego Ksawerego uwijało się mlaszczące dziwne stworzenie. Ptak zrobiwszy swoje: wylizawszy Ksawerego od ogona aż po czubek głowy, odleciał w stronę lasu posapując z wielkiego zadowolenia, w czym również był podobny do malej łakomej świnki. – Tak, Asiu. Nasz biedny Ksawery natrafił na ptaka o nazwie enklitek. Dziwne tylko, że enklitek, podobny do sowy i jak ona lubiący zdrzemnąć się we dnie, obudził się akurat wówczas, gdy Ksawery leciał do Starego Dębu. – To się nazywa mieć pecha – westchnęła Asia, której najwidoczniej zrobiło się żal kruka Ksawerego. Rzeczywiście, kruk Ksawery miał straszliwego pecha: oto nad naszymi głowami zamiast kruczoczarnego kruka Ksawerego krążyło, jęcząc strasznie i wyrzekając, ptaszysko białe niczym gęś, ale z ogromnym kruczym dziobem i czarnymi oczyma błyszczącymi niby paciorki. Po kilku okrążeniach białe ptaszysko siadło na przydrożnym kamieniu i zaczęło rozpaczać w niebogłosy: – Och, och, och! Co za straszne stworzenie napadło na mnie! Och, och, och! Jak żyję pięćdziesiąt lat, nie widziałem podobnie straszliwego stwora! Co za ogromny jęzor miał ten straszliwy stwór! Och, och, och! A gdy zaczął mnie tym straszliwym jęzorem smagać, myślałem, że wyskoczę ze skóry i zostanę na zawsze bezpióry niczym pieczony indyk na półmisku! – Nie rozpaczaj, kruku Ksawery – rzekła Asia głaszcząc Ksawerego po śnieżnych piórach.– Jesteś teraz równie ładny. Któż powiedział, że kruki mają być kruczoczarne, czy nie mogą być kruczobiałe? – Kruczobiałe? – zdumiał się kruk Ksawery, który widocznie nie zauważył, że stal się bielutki jak śnieg. – O rety! Jestem biały! Jestem zupełnie biały! Co się stało z moimi piórami?! Co ze mnie za kruk, skoro jestem biały niczym najpospolitsza gęś! – Nie rozpaczaj, Ksawery – pocieszałem Ksawerego. – Jesteś teraz najprawdziwszym białym krukiem. Cóż to za sztuka być czarnym krukiem, skoro wszystkie kruki są czarne? Musisz wiedzieć, Ksawery, że ludzie tak cenią białe kruki, że na bardzo stare i rzadko spotykane księgi mówią: biały kruk. – Ale ja nie chcę być starą i rzadko spotykaną księgą! Ja chcę być zwykłym kruczoczarnym krukiem i koniec! Nie chcę! Nie chcę! – rozpaczał kruk Ksawery. – Jeśli nie chcesz być białym krukiem, czyli stworzeniem bardzo rzadko spotykanym i dlatego nadzwyczaj cennym, musimy wyruszyć w poszukiwaniu proklitka, czyli takiego ptaka, który pożywia się jasnością i bielą. On już zaradzi twym kłopotom – rzekłem do kruka Ksawerego. – Ale ja nie mogę latać... – wyjęczał Ksawery nie ruszając się z miejsca. – Nie możesz latać, Ksawery? A przecież tak pięknie wyglądasz gdy rozkładasz swe białe skrzydła. Jesteś zupełnie niczym Bardzo Wielki Gołąb z kruczym dziobem... – Na biało ani rusz nie mogę latać. Mylą mi się skrzydła – upierał się kruk Ksawery, najwyraźniej wstydząc się tego, że jest białym krukiem. Widząc, że na nic zdadzą się tu perswazje i przekonywania, posadziłem kruka Ksawerego na ramię i już mieliśmy puścić się w drogę, gdy... Rozdział piąty, w którym rozlega się Bardzo Dziwny Głos oraz zjawia się nowy bohater i wszyscy wyszukują dla niego odpowiednie imię, niestety, bezskutecznie. Już mieliśmy ruszyć w drogę z krukiem na ramieniu, gdy nagle rozległ się głos, który brzmiał mniej więcej tak: Ajajaj! Hau, hau, hau! Wr, wr, wr! – Jak żyję, nie słyszałem tak Dziwnego Głosu, który wołałby „Ajajaj", ,,Hau, hau, hau!” i „Wr, wr, wr!” jednocześnie. Owszem, zdarzało mi się słyszeć: “Ajajaj!", co było Głosem Bólu, również zdarzało mi się słyszeć: „Hau, hau, hau!”, co zazwyczaj było Głosem Różnych Psich Nastrojów, jak też: „Wr, wr, wr!”, co było Głosem Groźby. Ale żeby w jednej i tej samej chwili rozlegał się Głos Bólu, Groźby i Różnych Psich Nastrojów! Za tym głosem musi kryć się jakieś Bardzo Dziwne Stworzenie! – zawołałem. Zaczęliśmy się rozglądać w różne strony: kruk Ksawery do góry, Asia w stronę lasu, a ja – tu i tam... I właśnie patrząc tu i tam dostrzegłem na środku drogi coś, co było długie jak rura od piecyka, co miało cztery krzywe łapy, długi ogon i długi pysk oraz uszy jak plastry świeżej szynki. To coś stało na czterech krzywych łapach i wydawało Głos Bólu, Groźby i Różnych Psich Nastrojów. – Patrzcie! – zawołała Asia. – Tam, tam na drodze stoi rura od piecyka i wydaje Bardzo Dziwne Głosy! – Nie widzę żadnej rury od piecyka – powiedział kruk Ksawery-natomiast widzę Bardzo Dużą Dżdżownicę. Nie sądziłem, że takie duże i na pewno bardzo smakowite dżdżownice mogą wydawać podobnie dziwne głosy. – Ależ, Ksawery,od kiedy dżdżownice mają cztery krzywe łapy? – A od kiedy rury od piecyków mają krzywe łapy i do tego kiwający się ogon, bo widzę, że moja dżdżownica ma kiwający się ogon! – Nie zapominajmy – wtrąciłem się – że jesteśmy w Krainie Sto Piątej Tajemnicy. Możliwe, że stoimy przed stworzeniem, które może być rurą od piecyka i Bardzo Dużą Dżdżownicą! Tymczasem dziwne stworzenie zoczywszy nas puściło się kłusem, szybko przebierając czterema łapami i kiwając długim ogonem. – Przecież to jest najprawdziwszy jamnik!– zawołała Asia. – Rzeczywiście, to nie jest żadna Bardzo Duża Dżdżownica – stwierdził lekko rozczarowany kruk Ksawery - ale autentyczny i najzwyklejszy pies! – Przepraszam bardzo, gdzie ja jestem? – rzekł najprawdziwszy jamnik. – Zdawało mi się, że jestem na spacerze do lasu, gdy nagle zacząłem spadać, a gdy już spadłem, oto znów jestem na starym miejscu. – Prawie na starym miejscu – poprawiliśmy jamnika we trójkę. – Rzeczywiście – zgodził się najprawdziwszy jamnik – jestem prawie na starym miejscu, gdyż zapachy są tu zupełnie nowe. Dziwne też, że nie mogę biec w tym kierunku, w którym zamierzam. – Bo jesteś odbity w deszczowym lusterku, które jest również Deszczowym Okienkiem – rzekła Asia i opowiedziała prawdziwemu jamnikowi wszystko, co wiedziała o Krainie Sto Piątej Tajemnicy. – To, co mi opowiedziałaś, dziewczynko – rzekł najprawdziwszy jamnik – jest nadzwyczaj interesujące. Ciekaw jestem, czy w tej dziwnej krainie bywają też dziwne jamniki. Bo widzę, że są tu dziwne kruki. Chyba, ze to białe ptaszysko nie jest krukiem, ale Bardzo Dziwnym Gołębiem. – Nie jestem żadnym Bardzo Dziwnym Gołębiem – oburzył się Ksawery – jestem najprawdziwszym krukiem o dwóch imionach: Ksawery Kiejstut. A jestem białym krukiem nie dlatego, że jestem białym krukiem, czyli starą i bardzo rzadko spotykaną księgą, lecz dlatego, że napadł na mnie niejaki enklitek, najbezczelniejsze stworzenie, jakie spotkałem w życiu, i pożarł moją wspaniałą kruczoczarną kruczość! – Tak jest – potwierdziliśmy z Asią-teraz właśnie wybieramy się na poszukiwanie proklitka, czyli bardzo dziwnego ptaka, który nadzwyczaj lubi wszystko, co jest gołębiojasne i srebrzyste. Pójdziesz z nami, jamniczku? – Na imię mi Jeremiasz – rzekł najprawdziwszy jamnik.– Niektórzy skracają je na Jerek albo nawet na Jer. Powiedzcie jednak, czy tak długi jamnik jak ja może mieć tak krótkie imię: Jer? Wyznam wam zresztą w wielkiej tajemnicy, iż czuję, że ciągle rosnę i wkrótce stanę się najdłuższym jamnikiem na świecie. A powiedzcie, czy najdłuższy jamnik na świecie nie powinien nosić najdłuższego imienia? – Chcesz zmienić tak piękne imię, Jeremiaszu?! – zawołaliśmy zgodnym chórem. – Tak! - odparł z dumą jamnik Jeremiasz. – Od dawna noszę się z tą myślą. Właśnie dlatego wpadłem do tej wstrętnej kałuży, o której mówicie, że jest deszczowym lusterkiem i Deszczowym Okienkiem zarazem, gdyż rozmyślałem nad odpowiednio długim imieniem. A gdy dłużej nad czymś myślę, zaczyna mnie boleć głowa i wtedy zdarzają się najprzedziwniejsze historie. Albowiem w chwilach bólu głowy prawie nic nie widzę i nic nie słyszę. Dowiedziawszy się o tak wielkim strapieniu jamnika Jeremiasza postanowiliśmy mu natychmiast pomóc. Nawet kruk Ksawery, któremu pilno było w drogę, zgodził się, że należy coś wymyślić, aby Jeremiasz więcej nie cierpiał na bóle głowy. Usiadłszy w przydrożnym rowie, zaczęliśmy się zastanawiać nad najdłuższym imieniem na świecie, które pasowałoby do najdłuższego na świecie jamnika. – Już mam! – zawołał kruk Ksawery. – ... ka! – Jak to: ,,ka”? Przecież to najkrótsze na świecie imię! – Mówiłem nie: „ka”, lecz: „kraaa...”– poprawił kruk Ksawery. „Kraaa...” jest najdłuższym na świecie imieniem, gdyż można je krakać tak długo, jak się tylko chce. Proszę bardzo... I kruk Ksawery wydał tak długie ,,kraaa...”, że gdybyśmy je chcieli zapisać na papierze, krakanie to zajęłoby ze dwie stronice. Dla próby możemy zapisać początek imienia, proszę: K r a a a a a a a a a a – Dosyć! – zawołał jamnik Jeremiasz. – Jeżeli w tej chwili nie zaprzestaniesz, Ksawery, swego straszliwego „kraaaaaaaaa”, to czuję, że głowa moja rozpadnie się z bólu na kawałki! – W rzeczy samej, imię ,, kraaa”, chociaż bez wątpienia najdłuższe na świecie, nie nadaje się dla jamników cierpiących na bóle głowy – przyznałem. – Znalazłam! – zawołała Asia, która siedziała cichutko jak trusia, co oznaczało, że usilnie nad czymś się zastanawia.– Konstantynopolitykowianin! – Konstantynooliali? – spytaliśmy wraz z krukiem Ksawerym i jamnikiem Jeremiaszem, oszołomieni tak długim i tak trudnym imieniem. – Nie żaden Konstantyno ...oli ...ali, ale: Konstantynopolitykowianin – poprawiła Asia, dumna ze znalezienia tak długiego i trudnego imienia. – Niezłe – zgodził się kruk Ksawery – chociaż „kraaa...” jest o wiele ładniejszym i łatwiejszym imieniem aniżeli ten ...tykowianin... – A co myśli o Konstantyno..., i tak dalej, jamnik Jeremiasz? – spytałem. – Owszem, niezłe... – zgodził się niepewnie jamnik Jeremiasz – chociaż boję się, czy takie imię, nie przeczę, że jedno z najdłuższych na świecie, uchroni mnie przed bólem głowy. Nie wiem też, czy zdołam wymówić tak trudne imię... – Nauczysz się – pocieszyła jamnika Asia – no, spróbuj... – Ko–ko–ństań–tyka–tyka... – wyjąkał jamnik Jeremiasz. – Aj, aj, aj! Tu Jeremiasz zaczął wydawać Głosy Bólu tak głośne i z takim przejęciem, że przelękliśmy się, czy nie spotkało go jakieś wielkie nieszczęście. – Ajajaj, moja głowa, moja głowa...– jęczał Jeremiasz. – Trudno. Trzeba zrezygnować z tego imienia – rzekłem. – Zresztą, Konstantynopolitykowianin nie jest imieniem, ale raczej nazwą mieszkańca starożytnego miasta Konstantynopol, które dziś zwie się Istambuł. Czy mieszkałeś kiedykolwiek, Jeremiaszu, w starożytnym Konstantynopolu, który dziś zwie się Istambuł? – Nie, nigdy nie mieszkałem w starożytnym mieście, które zwie się tak trudno – odparł z ulgą jamnik Jeremiasz. – Cóż, musimy tedy dalej szukać najdłuższego na świecie imienia. – Mnie się wy–wy–wydaje... – zaczął jąkając się jamnik Jeremiasz – że już nie trzeba szukać najdłuższego na świecie imienia, gdyż czuję, jakbym przestał rosnąć... Przynajmniej tu, w tej Krainie Sto Piątej Tajemnicy... – Przestałeś rosnąć, Jeremiaszu? – zaniepokoiliśmy się. – Nie szkodzi – stwierdził wielkodusznie Jeremiasz. – Przecież nie jestem znów taki krótki, prawda? – Jesteś najdłuższy wśród wszystkich jamników świata! – wykrzyknęliśmy. – Poza tym imię Jeremiasz jest naprawdę pięknym i wcale niekrótkim imieniem. Stwierdziwszy, że już nie trzeba szukać dla Jeremiasza nowego imienia – z krukiem Ksawerym na ramieniu oraz jamnikiem Jeremiaszem u nogi – puściliśmy się na poszukiwanie proklitka. Rozdział szósty, w którym okazuje się, że na Słonecznej Polanie nie zawsze musi siedzieć proklitek, a biegun południowy nie zawsze musi być biegunem południowym. Skierowaliśmy swe kroki od lasu, gdyż tylko w taki sposób mogliśmy dojść do lasu. Szliśmy ,,od lasu” może pół godziny, a może i dłużej, i gdyśmy uszli jeszcze drugie pół godziny, i jeszcze jedno „może dłużej” –znaleźliśmy się w pięknym lesie, który był prawie takim samym lasem, jaki znaliśmy. – No, już jesteśmy prawie na miejscu-rzekłem widząc, że Asia i jamnik Jeremiasz czują w nogach owe bardzo długie pół godziny. – Musimy teraz dobrze rozglądać się za Słonecznymi Polanami, gdyż jak wiadomo, proklitki lubią wypoczywać na Słonecznych Polanach. – A czy do Słonecznej Polany trzeba jeszcze iść prawie pół godziny? – jęknął jamnik Jeremiasz. – Musisz wiedzieć, Jeremiaszu – pouczył kruk Ksawery – że każde puste miejsce w środku lasu jest polaną. Żyję już pięćdziesiąt lat i jeszcze nie widziałem lasu bez pustych miejsc. Wystarczy więc zrobić kilka kroków, a znajdziemy się na polanie, która na pewno okaże się słoneczna, gdyż tam, gdzie nie ma drzew, jest zawsze słońce. – Zdaje się, że widzę puste słoneczne miejsce! – wykrzyknęła Asia i nie czekając na nas puściła się w głąb lasu. Podążyliśmy w ślad za Asią i po chwili ujrzeliśmy, że między drzewami cos się złoci, srebrzy i migoce. – Co za piękna Słoneczna Polana! – ucieszył się kruk Ksawery. – Rzeczywiście, coś prześwieca między drzewami – zgodził się jamnik Jeremiasz. Tak tak, to jest na pewno Słoneczna Polana – chciałem się zgodzić z towarzyszami, zanim jednak otworzyłem usta, rozległo się coś, co brzmiało jak: “Cha, cha, cha! Chi, chi, chi! Cha, cha, cha!” – Słyszycie ten Strasznie Groźny Głos? – strwożył się jamnik Jeremiasz, który jak wszystkie jamniki miał doskonały słuch i równie doskonalą wyobraźnię. – Słyszymy – zgodziliśmy się – ale dlaczego sądzisz, że jest to Strasznie Groźny Glos? – Nie wiem – przyznał się szczerze jamnik Jeremiasz. – Po prostu mam takie przeczucie. – Musimy ratować naszą Asię! – zawołaliśmy strwożeni przeczuciem jamnika Jeremiasza. Zdyszani i oblani potem wpadliśmy na otwartą przestrzeń, gdzie naszym oczom przedstawił się następujący widok: Miast Słonecznej Polany lśniło i mieniło się w słońcu Słoneczne Jeziorko. W jeziorku stało jakieś nieznane stworzenie i wachlowało się ogromnymi uszami. Były one różowiutkie jak najprawdziwsze róże i wyglądały niczym dwa ogromne kwiaty. Wystarczyło jednak podejść bliżej, aby przekonać się, że ogromne różowe uszy należą do stworzenia, które najprawdopodobniej było krową! „Najprawdopodobniej”, bo czy ktoś z was widział krowę z różowymi uszami? Na samym brzegu Słonecznego J