Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze

Szczegóły
Tytuł Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolfe Gene - Ile jest kotów w Zanzibarze - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: GENE WOLFE Tytul: ILE JEST KOTÓW W ZANZIBARZE? (Counting Cats in Zanzibar) Z "NF" 10/97 Słońce dopiero zaczęło wysuwać się zza horyzontu, ranek był chłodny tą niepokojącą świeżością tropików, która zdaje się mówić: "Nasyć się mną, dopóki możesz". Zostało jeszcze trzy tysiące osiemdziesiąt siedem dolarów ONZ. Wciągnęła jaskraworóżowe majteczki - tylko takie pasowały na nią w całym Kota Kinabalu - i ukryła pieniądze tak samo jak poprzedniego dnia. Potem założyła tę samą spódnicę i bluzkę; do chwili, kiedy przybiją do lądu, będzie skazana na codzienne płukanie, wyżymanie i suszenie. Dobre i to, pomyślała, ale natychmiast uświadomiła sobie, że nie ma racji. Za takie pieniądze mogłaby kupić sobie przejazd w towarzystwie rodziny z wyższych sfer, oddawać ubrania do pralni, odpocząć, zjeść co najmniej dziesięć smacznych posiłków, a potem jeszcze zapłacić za rejs do Zamboangi. Albo do Darwin. Zapięła paski sandałów i wyszła na pokład. Zjawił się obok niej tak szybko, jakby czekał w pobliżu na skrzypnięcie drzwi kajuty. - Dzień dobry - powiedziała, a on na to: - Świt wstaje nad Chinami i jak burza sunie nad zatoką. To jedyny cytat, jaki przychodzi mi do głowy. Teraz jest już pani bezpieczna. - Ale pan nie jest. Niewiele brakowało, żeby powtórzyła uwagę doktora Johnsona, że statek przypomina więzienie, w którym dodatkowo można utonąć. Stanął przy niej i oparł się o koślawy reling. - Wczoraj wieczorem powiedziała pani, że słyszy głosy. Czyje, jeśli wolno spytać? Uśmiechnęła się. - Maszyn, czasem zwierząt. Wiatru i deszczu. - Posługują się cytatami? Był wysoki, wyglądał na co najmniej trzydzieści pięć lat, miał szerokie irlandzkie usta, na których często gościł uśmiech, oraz poważne oczy. - Niech pomyślę... Może jedno z nich, ale niezbyt często. Długo nie odpowiadał, a ona w tym czasie obserwowała obły cień, który wpłynął pod kadłub, żeby zaraz potem wysunąć się spod niego. Rekin. Żaden rekin nie odezwał się do mnie, przemknęło jej przez głowę. Z wyjątkiem niego. Zaraz zapyta, o której jest śniadanie. Zmrużywszy oczy, obserwował widoczną już do połowy tarczę słońca. - Sprawdziłem na mapie. Dla kogoś, kto jest w Mandalay, świt wcale nie nadciąga od strony Chin. - Kipling wcale nie twierdził, że tak się dzieje. Napisał, że coś takiego zdarzyło się w drodze do tamtego miejsca. Żołnierz z jego wiersza mógł jechać z Indii albo skądkolwiek. Dwieście lat temu kartografowie oznaczali Imperium Brytyjskie na różowo. Pół Ziemi było wtedy różowe. Zerknął na nią spod oka. - Chyba nie jest pani Brytyjką? - Holenderką. - Mówi pani jak Amerykanka. - Bo mieszkałam w Stanach. W Anglii zresztą też, więc jeśli chcę, potrafię być bardziej brytyjska od Anglików. Proszę posłuchać: wiadomą jest rzeczą, że trudno znaleźć istotę bardziej niestałą od niewiasty, ręczę jednak, iż pod tym względem pierwsza z brzegu wdowa warta jest co najmniej dwudziestu pięciu mężatek albo panienek - powiedziała z karykaturalnym angielskim akcentem. Uśmiechnął się. - Prawdziwi Anglicy nie mówią w ten sposób. - Za czasów Dickensa mówili. Przynajmniej niektórzy. - Ja jednak wciąż myślę, że jest pani Amerykanką. Zna pani niderlandzki? - Gewiss, Narr! - No, tak. I zapewne może się pani wylegitymować holenderskim paszportem. Założę się, że są miejsca, gdzie można kupić dowolny paszport, który będzie wyglądał jak prawdziwy. Nadal uważam panią za Amerykankę. - To było po niemiecku - szepnęła. W pracowitym pomruku wiekowego diesla usłyszała powtarzane w kółko słowa: "niewierzmu-niewierzmu-niewierzmu..." - Ale pani przecież nie jest Niemką? - Tak się składa, że jestem. Odchrząknął. - Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że wczoraj wieczorem podała mi pani swoje prawdziwe imię. O której mamy śniadanie? Wpatrywała się w miejsce, gdzie nad horyzontem wisiał biały obłok, zdradzając obecność samotnej wyspy. - Nie przypuszczałam, że zdecyduje się pan zapłacić pięć tysięcy za mój bilet. - Na lotnisku był strajk. Na pewno słyszała pani o tym. Samoloty nie lądowały ani nie startowały. Na rufie kucharz zaczął łomotać łyżką w okopconą patelnię. Siedzieli w niewielkiej zasmrodzonej jadalni przylegającej do kuchni. - W Anglii, żeby dobrze zjeść, trzeba zaliczyć co najmniej trzy śniadania - zauważyła. - Myśli pani, że tu też będą nas karmić wędzonymi śledziami? Starannie wycierał widelec chusteczką. Niedomyty człowiek, sprawiający wrażenie trochę ograniczonego umysłowo, postawił przed nimi miski z gorącym brązowym ryżem i zadał jakieś pytanie. Mężczyzna usiłował wytłumaczyć mu na migi, że nie wie o co chodzi. - On pyta, czy wielki policjant zechciałby skosztować marynowanej ośmiornicy - wyjaśniła. - To nie lada przysmak. Skinął głową. - Chętnie. Co to za język? - Melayu pasar, ale my nazywamy go bazarowym malajskim. Biedaczysko pewnie nie wyobraża sobie, że są na świecie ludzie, którzy nie rozumieją tego języka. Rzuciła kilka słów. Niedomyty osobnik uśmiechnął się, pokiwał głową i zniknął w kuchni. Stwierdziła, że jest głodna, więc wzięła łyżkę do ręki i przysunęła sobie miskę z ryżem. - Pani jest wdową, prawda? Tylko wdowa zapamiętałaby ten kawałek o wdowach. Przełknęła, sięgnęła po dzbanek i nalała im obojgu herbaty. - Domysły. Topór wojenny zwietrzył z dala woń pola bitwy. - Czy choć raz powie mi pani prawdę? Ile ma pani lat? - Nie. Czterdzieści pięć. - To nie tak wiele. - Oczywiście. Właśnie dlatego podałam tę liczbę. Szuka pan pretekstu, żeby mnie uwieść. - Sięgnęła nad stołem i zacisnęła palce na jego ręce. Prawie uległa złudzeniu, że dotyka skóry, pod którą są kości i mięśnie. - Prawda nie jest panu potrzebna. Ocean zawsze był beztroskim, podstępnym uwodzicielem. Roześmiał się. - Czy mam rozumieć, że morze wykona za mnie całą pracę? - Owszem, ale pod warunkiem, że szybko przystąpi pan do dzieła. Założyłam różową bieliznę, więc płonę z pożądania. Ciekawe, ilu trzeba marynarzy-poliglotów, żeby wyrzucić go za burtę, i czego zażądają za tę przysługę? Jak wiele jest w nim aluminium i plastyku, a ile stali? Po chwili namysłu doszła do wniosku, że wystarczy czterech, ale na wszelki wypadek zdecydowała się na sześciu. Pięćdziesiąt dolarów na głowę z pewnością wystarczy, a nawet jeżeli jest zbudowany głównie z plastyku, powinien pójść na dno jak kamień. - Igra pani z ogniem. Niedomyty wrócił ze słojem czegoś, co przypominało nadpsutą marmoladę, i chlapnął nieco brunatnej substancji do misek z ryżem. Mężczyzna skosztował, po czym pokazał niedomytemu uniesiony kciuk. - Nie przypuszczałam, że będzie panu smakować - powiedziała. - Obawiał się pan wędzonych śledzi. - Bo jadłem je i nie przypadły mi do gustu. Wolę kalmary. Wie pani co? W makijażu wyglądałaby pani całkiem nieźle. - Nie zaprzecza pan, że jest policjantem. Byłam prawie pewna, że pan to uczyni, ale zawiodłam się. - On naprawdę powiedział coś takiego? Skinęła głową. - Polisi-pilisi. To o panu. - Zgadza się, jestem gliną. - Wczoraj wieczorem robił pan wszystko, abym uwierzyła, że ucieka pan z kraju przed aresztowaniem. Pokręcił głową. - Gliniarze nigdy nie łamią prawa, więc to nie może być tak. Podnieca panią różowa bielizna? A czarna? - W czarnej staję się sadystką. - Postaram się zapamiętać. Nie czarna i nie biała. - Jeszcze nadejdzie chwila, kiedy będzie pan marzył o białej. - Wsłuchana w pomruk wiekowego silnika i klekot wału korbowego obracającego się na zbyt luźnych łożyskach, przeniosła do ust kolejną porcję ryżu. - Zamierzałam nie mówić panu o tym, ale ta brunatna substancja powstaje z bawolich penisów. Rozcinają je wzdłuż, wtykają w sromy samic, zawijają w liście bananowe i zagrzebują w gnojówce. Przeżuwał w skupieniu. - Te bawoły chyba mocno się pocą, bo czuję wyraźny słonawy smak. - Nie odpowiedziała, więc chwilę później dodał: - Założę się, że to wielkie otyłe bydlaki, takie jak ja. Mimo to z pewnością też dobrze się bawią. Spojrzała mu w oczy. - Pan nie żartuje, prawda? Je pan, więc czyżby mógł pan robić i... tamto? - Nie wiem. Sprawdźmy. - Przyjechał pan tu, żeby... Skinął głową. - Jasne. Z Buffalo w stanie Nowy Jork. - Domyślam się, że to miał być dowcip. Przyjechał pan z Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych. Policja federalna, stanowa czy lokalna? - Nic z tych rzeczy. - Dał mi pan pieniądze, żebyśmy mogli razem popłynąć, przypuszczalnie jako jedyni pasażerowie na pokładzie. To zupełnie bez sensu. Mógł pan kazać mnie aresztować i odesłać samolotem. - Nie dała mu czasu na odpowiedź. - Tylko proszę oszczędzić mi historii o strajku na lotnisku. Nie wierzę w nią, a nawet jeśli był jakiś strajk, to z pewnością pan go zorganizował. - Za co miałbym panią aresztować? - Ostrożnie skosztował herbaty, skrzywił się, rozejrzał w poszukiwaniu cukru. - Jest pani przestępcą? Jakie prawo pani złamała? - Żadnego. Dał znak niedomytemu, ona zaś powiedziała: - Silakan gula. - To znaczy "cukier"? Silakan? - Silakan znaczy "proszę". Niczego nie ukradłam. Wyjechałam z kraju z jedną walizką i oszczędnościami moimi i męża. Było tego niecałe dwadzieścia tysięcy dolarów. - Od tamtej pory wciąż pani ucieka. - Dla wędrowca czas nie ma znaczenia. Bulaj był zamknięty. Wstała, otworzyła go, popatrzyła na niemal całkiem spokojne morze. - Teraz powiem coś, co pani powinna powiedzieć, nie ja. Ukradła pani boży palec. - Proszę nie nazywać mnie złodziejem! - Ale rzeczywiście nie złamała pani prawa, ponieważ On jest poza wszelką jurysdykcją. Niedomyty przyniósł cukiernicę z grubego szkła; "wielki policjant" skinął głową, posłodził herbatę, zamieszał energicznie, podniósł filiżankę do ust. - Rozróżniam tylko cztery smaki: słodki, kwaśny, słony i gorzki - poinformował ją od niechcenia. - Tak samo jak pani. Za otwartym bulajem żałośnie załkała mewa: - Macie odpadki? Chociaż odrobinę? Pokręciła głową. - Musi pani być już zmęczona ucieczką. Znowu potrząsnęła głową, ale nie spojrzała na niego. - Wręcz przeciwnie. Uwielbiam uciekać i zamierzam to robić bez końca. Milczenie trwało tak długo, że chciała już odwrócić się i sprawdzić, czy sobie nie poszedł. Wreszcie powiedział: - Sporządziłem listę znanych nam nazwisk. Jest ich siedem. Nie przypuszczam, żeby to były wszystkie - nikt tak nie myśli - ale mamy właśnie tyle. Kiedy jest pani Holenderką, nazywa się pani Tilly de Groot. - Naprawdę jestem Holenderką - odparła. - Urodziłam się w Hadze. Mam podwójne obywatelstwo. Latająca Holenderka. Odchrząknął prawie jak człowiek. - Ale nie Tilly de Groot? - Nie. To była przyjaciółka mojej matki. - Ryż pani stygnie - zwrócił jej uwagę. - W gruncie rzeczy jestem Niemką, naturalnie jeśli przyjmiemy amerykański punkt widzenia na te sprawy. Troje spośród moich dziadków nosiło niemieckie nazwiska. Wciąż nie patrzyła na niego, ale domyśliła się, że skinął głową. - Przed ślubem nazywała się pani... Odwróciła się gwałtownie. - Nie pamiętam. - W porządku. Nie zważając na zaintrygowane spojrzenia załogi, wróciła do stolika. - Im więcej podróżowała po egzotycznych krajach, tym wyraźniej widziała oczami duszy mapę z miastami położonymi w głębi lądu. Znowu pokiwał głową, ale tym razem jak ktoś, kto niczego nie rozumie. - Chcielibyśmy, żeby wróciła pani do domu. My wszyscy w firmie czujemy się tak, jakbyśmy panią prześladowali. Nie powinienem był proponować pani tyle pieniędzy; zapewne właśnie wtedy zorientowała się pani, kim jestem. Chodziło nam o to, żeby miała pani za co wrócić. - Z podkulonym ogonem. Otoczona niezliczonymi dowodami porażki. Wystarczyłoby spojrzeć na twarze ludzi. - Co właściwie odkrył pani mąż? Inni... Dopiero teraz zrozumiał; opadła mu szczęka, przerwał w pół zdania i wytrzeszczył na nią oczy. Wbiła łyżkę w ryż. - Zgadza się. Pierwszą wskazówkę otrzymał ode mnie. Wydawało mi się, że potrafię lepiej panować nad mimiką. - Dziękuję pani. Dziękuję za życie. Wciąż myślę o tym fresku, na którym Bóg wyciąga rękę do Adama i dotyka go palcem. Przez cały czas myślałem, że ukradła go pani, ale kiedy spojrzałem na pani twarz... Pani nie ukradła boskiego palca. To pani była Bogiem. - Naprawdę ma pan świadomość? Jest pan maszyną wyposażoną w wolną wolę? Z powagą skinął głową, a ona zgarbiła się nagle. - Ja bym tak nie postąpiła, ale mój mąż uczepił się tego pomysłu. Poświęcił mu tysiące godzin pracy, w końcu jednak doszedł do wniosku, że powinniśmy utrzymać wyniki w tajemnicy. Jeśli zasłużyliśmy sobie na wdzięczność - wątpię, żeby tak było, ale kto wie - to dziewięćdziesiąt, nawet dziewięćdziesiąt pięć procent należy się jemu. Jeżeli chodzi o moje pięć procent... Nie jesteście mi nic winni. Po jego śmierci wykasowałam wszystkie zapisy na twardym dysku, a potem rozwaliłam komputer młotkiem, którym mąż wbijał gwoździe w ściany, żeby powiesić obrazki. Niedomyty postawił na stole salaterkę z owocami. Kobieta wykonała ruch, jakby zamierzała nabrać na łyżkę kolejną porcję ryżu, ale rozmyśliła się. - A teraz ktoś inny odkrył tę zasadę. Sam pan to powiedział. - Wiedzieli, że coś ukrywa. - Poruszył się niepewnie na wąskim drewnianym krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. - Byłoby dla mnie dużo lepiej, gdybym milczał. Muszę panią ostrzec, że potrafię kłamać. - Ale nie potrafi mnie pan skrzywdzić ani nie dopuści do tego, żeby przydarzyło mi się jakieś nieszczęście. - Nie miałem pojęcia, że pani o tym wie. - Uśmiechnął się krzywo. - To miała być moja karta atutowa. - Nawet w najtańszych hotelach mają teraz telewizję, a satelity przez całą dobę nadają programy informacyjne po angielsku. - Oczywiście. Powinienem był o tym pomyśleć. - Kiedyś znalazłam w pociągu kolorowe czasopismo. Nie pamiętam, gdzie to było ani dokąd jechałam. Chyba gdzieś w Australii, wcale nie tak dawno temu. W każdym razie nie wierzyłam w wasze istnienie, dopóki nie przeczytałam o tym w piśmie. Podejrzewam, że jestem okropnie staroświecka. Wsłuchiwała się w paplaninę marynarzy. Czy któryś z nich zna choć trochę angielski? - Zależało nam na tym, żeby wystarczyło pani pieniędzy na powrót do domu - powtórzył. - "Nam", nie "mnie", czy to jasne? Ja chciałem skierować panią w miejsce, gdzie będziemy mogli porozmawiać, potrzymać się za ręce albo coś w tym guście. Próbuję panią przekonać, że nie jestem taki zły, że w gruncie rzeczy nie różnię się od innych. Boi się pani, że będzie nas coraz więcej, że was zadepczemy? Za wysokie są koszty produkcji. Na razie jest nas tylko pięcioro i mocno wątpię, żeby kiedykolwiek było więcej niż kilkaset. Przez chwilę czekał na odpowiedź, a kiedy jej nie otrzymał, dodał: - Była przecież pani w Chinach. W Pekinie zachorowała pani na grypę. W samych Chinach mieszka półtora miliarda ludzi. - Ci, co powinni, niechaj mają oko Na wszystkie kraje, od Chin po Maroko. Westchnął i uszczypał się w nos, jakby poczuł nieprzyjemny zapach. - Chodzi o nas? Nie znajdzie nas pani ani w Chinach, ani w Maroku. Tylko w Buffalo i tutaj. Za sto lat w całych Chinach będzie nas dwoje, może troje. Nie wystarczy nawet, żeby zapełnić ten pokój. - Ale wystarczy, żeby zacząć go zapełniać. Od góry. Jego ruchliwe nerwowe palce znalazły zieloną pomarańczę i przystąpiły do jej obierania. - A więc na tym polega problem? Nawet jeśli potraktujemy was lepiej niż wy traktujecie się nawzajem? Tak właśnie będzie. Musimy tak postępować. Taką mamy naturę. Bardzo długo byliście zupełnie sami; kilkaset tysięcy lat czy coś koło tego. - Zawahał się. - Czy ten owoc jest dojrzały? - Owszem. Robi się pomarańczowy pod wpływem mrozu, a tutejsze owoce nie mają okazji go zaznać. Widzi pan, ile się można nauczyć podróżując? - Powiedziałem wcześniej, że nie znam więcej cytatów, ale to nieprawda. - Włożył do ust cząstkę pomarańczy, przeżuł starannie i połknął. - Zapamiętałem ten, który usłyszałem wczoraj wieczorem, kiedy rozmawialiśmy o ucieczce. Powiedziała pani, że nie warto tracić czasu i wędrować przez pół świata tylko po to, żeby policzyć koty w Zanzibarze. To chyba był cytat, prawda? - Thoreau. Wtedy jeszcze myślałam, że ma pan jakiś ważny powód, żeby wprowadzić w czym swoje zamiary, że jest pan człowiekiem i że naprawdę spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo. - Zorientowała się pani dopiero tutaj, na pokładzie? W świetle dnia? - Już w nocy, w kajucie. Wspomniałam panu, że maszyny czasem rozmawiają ze mną. Leżałam na koi, myślałam o tym, co od pana usłyszałam i nagle uświadomiłam sobie, że kiedy nie rozmawiał pan ze mną tak jak teraz, prawie bez przerwy mówił mi pan, kim jest naprawdę. Teraz powiedział pan, że możecie nas okłamywać; program na pewno nie przewiduje takiej możliwości. - Bo to nie program, tylko instynkt. - Rozróżnienie bez znaczenia. Naprawdę potraficie kłamać. Pan zrobił to wczoraj wieczorem, ale chyba pan nie wie, że nawet kiedy kłamie, a raczej szczególnie wtedy, niechcący odsłania pan prawdę. Podobno nie mógłby mnie pan skrzywdzić? - To prawda. Nawet gdybym chciał, a nie chcę. Zabrzmiało to całkiem szczerze. - Nigdy nie przyszło panu do głowy, że na jakimś poziomie świadomości musi pan tego żałować, że buntuje się pan przeciwko temu i szuka sposobów ominięcia zakazu? My tak właśnie postępujemy, a to przecież my was stworzyliśmy. Pokręcił głową. - Nie mam z tym najmniejszego problemu. Przestrzegałbym tej zasady nawet wtedy, gdyby mi jej nie wprogramowano, więc czemu miałbym się przeciwko niej buntować? - Przytoczył pan mój cytat z Thoreau, aby dać mi do zrozumienia, że moje podróże, ciągłe zmiany wyglądu, tożsamości i miejsca pobytu nie miały najmniejszego sensu. A jednak udało mi się opóźnić wasze nadejście prawie o całe pokolenie. - Nie musiała pani tego robić. Byłoby dla was dużo lepiej, gdyby pani nie próbowała. - Westchnął głęboko. - Tak czy inaczej, już po wszystkim. Wiemy to samo co pani, a nawet dużo więcej. Może pani wracać do domu. Będę pani towarzyszem podróży i obrońcą. - Być może... - mruknęła bez przekonania. - Znakomicie! - Uśmiechnął się. - Będziemy mieli o czym dyskutować przez pozostałą część podróży. Jak już powiedziałem, nigdy by do tego nie doszło, gdyby pani mąż nie dał kilkakrotnie do zrozumienia, że odkrył podstawowe zasady rządzące świadomością. Jednak pomysł narodził się w pani głowie, a pani, w przeciwieństwie do niego, żyje. Będzie pani dla nas kimś w rodzaju świętej. Jeśli o mnie chodzi, to już pani nią jest. - Czerpię tę mądrość z oczu kobiet, w nich bowiem wciąż jeszcze płonie prometejski ogień. One są księgami, akademiami i sztuką, w których zawiera się, spełnia i rodzi świat cały. - Dobre. Bardzo dobre. Wspaniałe. Stanowczo potrząsnęła głową. - Nic z tego. Nie będę waszym Prometeuszem. Odmawiam przyjęcia tej roli. Odrzuciłam ją już wczoraj wieczorem. Pochylił się w jej stronę. - Zamierza pani dalej liczyć koty w Zanzibarze? Wciąż podróżować? Bez powodu przenosić się z miejsca na miejsce? Zabrała mu połowę pomarańczy, żeby owoc nie zmarnował się zupełnie. - Zdaje sobie pani sprawę, jak bardzo jest pani żałosna? Sypie pani cytatami i od lat żyje na walizkach. Przecież kocha pani książki; ile może pani mieć stale ze sobą? Najwyżej dwie albo trzy, i to pod warunkiem, że są małe. Kilka cieniutkich książek z cytatami, co jakiś czas gazeta i kolorowe magazyny, które znajdzie pani w pociągu. Ale głównie te małe książeczki. Thoreau. Szekspir. Inni, podobni do nich. Założę się, że zaczytała je pani na śmierć. - Prawie. Pokażę je panu, jeśli dziś wieczorem odwiedzi mnie pan w kajucie. Przez kilka sekund nie odpowiadał. - Mówi pani serio? - zapytał wreszcie. - Zdaje sobie pani sprawę z tego, co to znaczy? - Zdaję sobie sprawę i mówię całkowicie serio. Wiem, jestem dla pana za stara. Jeśli nie ma pan ochoty, proszę po prostu powiedzieć. Nie obrażę się. Roześmiał się głośno, odsłaniając zęby nie aż tak doskonałe, jak się spodziewała. - Jak pani myśli, ile mam lat? - Dlaczego... - Nie dokończyła. Serce waliło jej jak młotem. - Nie zastanawiałam się nad tym. Mogę co najwyżej powiedzieć, na ile pan wygląda. - Mam dwa lata. Wiosną przyszłego roku skończę trzy. Chce pani dalej rozmawiać o wieku? Pokręciła głową. - Jak sama pani powiedziała, dla wędrowców czas nie istnieje. Skoro tak, to w jaki sposób powinienem zapytać, o której godzinie mam się zjawić? - Po zachodzie słońca. - Zastanawiała się przez chwilę. - Jak tylko zaświecą pierwsze gwiazdy. Pokażę panu książki, a potem, jeśli pan zechce, wyrzucimy je do morza. Później... Przerwała, ponieważ pokręcił głową. - Nie chcę tego. - Naprawdę? Cóż, więc będzie nam trudniej. Później, w blasku gwiazd, pokażę panu inne rzeczy. Mogę prosić pana o przysługę? - Nawet o tysiąc. - Chyba nie żartował. - Nie chciałem, żeby moje słowa zabrzmiały aż tak ostro. Zamierzałem powiedzieć, że po powrocie do domu będzie pani mogła mieć całą bibliotekę, tak jak kiedyś. Prawdziwe książki, CD-ROMy, kostki, cokolwiek pani zechce. Dopilnuję, żeby dostała pani pieniądze; trochę na początku, a potem znacznie więcej. - Dziękuję. Zanim poproszę o przysługę, muszę panu coś wyznać. Mówiłam, że tej nocy leżąc na koi zrozumiałam, kim pan jest naprawdę... - Aha. - Nie zostałam w kajucie. Przeczytałam o prawach, które podobno rządzą waszym postępowaniem, i o tym, ile trudu zadali sobie wasi twórcy, aby przekonać społeczeństwo, że w żadnych okolicznościach nie wyrządzicie nikomu krzywdy. Obserwował ją uważnie. - Chyba powinnam teraz powiedzieć, że przedsięwzięłam wszelkie środki ostrożności, ale tak naprawdę można je nazwać tylko przygotowaniami. Wstałam, ubrałam się i odszukałam radiooperatora, który za sto dolarów zgodził się nadać trzy depesze, a raczej jedną depeszę trzy razy: do policji tam, gdzie byliśmy, do policji tam, dokąd płyniemy i do policji indonezyjskiej, ponieważ statek płynie pod banderą Indonezji. Napisałam, że towarzyszy mi pewien mężczyzna i podałam nazwisko, którym mi się pan przedstawił. Napisałam też, że oboje jesteśmy Amerykanami, chociaż ja posługuję się francuskim paszportem, a pan też zapewne ma sfałszowane dokumenty. Napisałam też, że podczas podróży najprawdopodobniej spróbuje mnie pan zamordować. - To nieprawda - powiedział, po czym podniósł głos, żeby przebić się przez wrzawę czynioną przez marynarzy. - Nie zrobiłbym nic takiego. W milczeniu ugniatała kawałeczek pomarańczy długimi palcami o krótko obciętych paznokciach. - I to wszystko? Skinęła głową. - A więc uważa pani, że jednak mogę ominąć moje uwarunkowania i popełnić morderstwo. - Na pewno zaalarmują ambasady Stanów Zjednoczonych. Przypuszczalnie już to zrobili. Rząd natychmiast skontaktuje się z waszą firmą... W każdym razie przypuszczam, że to zrobi. - Obawia się pani, że będę miał kłopoty? - Nie uniknie ich pan - odparła. - Zanim powstanie kolejny egzemplarz, zostaną przedsięwzięte nadzwyczajne środki ostrożności. Trzeba będzie wymyślić i zainstalować dodatkowe zabezpieczenia. Podejrzewam, że nie skończy się na zmianach w oprogramowaniu; to będą solidne, wmontowane na stałe układy. - Na pewno nie, jeśli dotrze pani na miejsce cała i zdrowa. - Przyglądał się jej z namysłem, bębniąc w plastykowy blat palcami lewej ręki. - Wciąż myśli pani o samobójstwie. Wiemy, że już co najmniej dwa razy targnęła się pani na swoje życie. - Cztery. Dwa razy za pomocą środków nasennych. - Zaśmiała się. - Wygląda na to, że mam wyjątkowo silny organizm. Raz, kiedy podróżowałam po Indiach w towarzystwie uzbrojonego mężczyzny, sięgnęłam po jego pistolet i włożyłam lufę do ust. Była zimna, czułam smak oliwy. Chociaż bardzo chciałam, nie zdołałam nacisnąć spustu. Wreszcie zakrztusiłam się, a potem zrobiło mi się niedobrze. Chociaż nie miałam pojęcia o czyszczeniu broni, dokładnie wyczyściłam pistolet chusteczkami jednorazowymi i wyciorem do fajki. - Będę miał panią na oku na wypadek, gdyby postanowiła pani spróbować jeszcze raz. Nie tylko ze względu na Program. Jasne, jest ważny, ale nie najważniejszy. Przede wszystkim chodzi mi o panią. - Nie spróbuję. Kiedyś, chyba w Kabulu, kupiłam brzytwę. Przez kilka lat kładłam ją na noc pod poduszkę, w nadziei, że wreszcie zbiorę się na odwagę i poderżnę sobie gardło. Nie zrobiłam tego, potem zaczęłam używać jej do golenia nóg, aż wreszcie zostawiłam w jakiejś łaźni. - Wzruszyła ramionami. - Chyba nie jestem typem samobójczym. Czu zaufa mi pan, jeśli powiem, że nie zabiję się przed naszym wieczornym spotkaniem? - Nie. Musi mi pani dać słowo, że już nigdy nie spróbuje pani popełnić samobójstwa. Udawała, że się zastanawia, ze wzrokiem wbitym w miskę z ryżem. - Uwierzy mi pan? Skinął głową. - W takim razie przysięgam na swój honor i wszystko, co kocham, że nie odbiorę sobie życia ani nie spróbuję tego uczynić. Jeśli kiedyś zmienię zdanie, albo jeśli poczuję, że muszę cofnąć obietnicę, powiem panu o tym. Czy teraz uściśniemy sobie dłonie? - Jeszcze nie. Wcześniej, kiedy poprosiłem panią o szczerą odpowiedź, nie otrzymałem jej, ale była pani na tyle uczciwa, by uprzedzić mnie, czego powinienem się spodziewać. Czy chce pani umrzeć? Choćby teraz, kiedy tu siedzimy? Otworzyła usta, zamknęła je, z wysiłkiem przełknęła ślinę, pociągnęła łyk herbaty. - Takie pytania chwytają za gardło. - Tylko wtedy, jeżeli trafiają w sedno. Potrząsnęła głową. - Chyba nie rozumiecie nas tak dobrze, jak wam się wydaje, a raczej nie tak dobrze, jak wydawało się ludziom, którzy was programowali. Człowiekowi brakuje słów wtedy, kiedy pragnie żyć. Życie jest znacznie głębszą tajemnicą niż śmierć, jest słodkie, cudowne, wspaniałe... Przepraszam, znowu się rozczuliłam. - Nic nie szkodzi. - Nigdy nie pragnęłam żyć tak mocno jak teraz. Nigdy. Wierzy mi pan? Ponownie skinął głową. - Proszę to powiedzieć. Taki gest może oznaczać wszystko i nic. - Wierzę. Jeśli jednak postanowi pani odebrać sobie życie, najpierw powie mi pani o tym. - Dziękuję. Ja też chciałabym uzyskać od pana pewną obietnicę. Ustaliliśmy, że przyjdzie pan do mojej kajuty, kiedy na niebie pojawią się pierwsze gwiazdy... - Podtrzymuje pani zaproszenie? - Tak, oczywiście! - Nawet ją samą zaskoczyło ciepło jej uśmiechu. - Jak najbardziej. Ale dał mi pan wiele do myślenia. Powiedział pan, że chciał ze mną porozmawiać i że właśnie dlatego zaaranżował pan tę podróż statkiem. Cóż, porozmawialiśmy, w związku z czym mam teraz wiele do przemyślenia. Musi mi pan obiecać, że aż do wieczora zostawi mnie pan w spokoju. Zgoda? - Skoro sobie pani tego życzy... - Podniósł się z krzesła. - Tylko proszę nie zapomnieć o danym słowie. - Nie chcę umierać, może mi pan wierzyć. Przez ułamek sekundy wydawało jej się, że wyczuwa elektroniczną burzę w jego wnętrzu, zmiany stanu niezliczonych miniaturowych tranzystorów, przepływ prądu. - Cóż, życzę miłego dnia, pani... Zatkała uszy rękami. Dopiero kiedy odszedł, powoli zjadła jeszcze dwie cząstki pomarańczy, a następnie wezwała niedomytego, który walczył w kambuzie ze stertą brudnych naczyń. - Aku takut - powiedziała drżącym głosem. (Boję się.) Niedomyty rozgadał się, po czym wskazał dwóch marynarzy, którzy właśnie kończyli śniadanie. Skinęła głową, a on zawołał, żeby podeszli do stolika. Powiedziała im, czego od nich oczekuje, ale musiała długo kłamać i przekonywać - z powodu nie najlepszej znajomości języka miała z tym poważne kłopoty - zanim wreszcie zgodzili się podjąć zadania. Zaproponowała im po trzydzieści dolarów, potem po pięćdziesiąt. Ostatecznie stanęło na siedemdziesięciu dla każdego. - Malam ini - powiedziała. (Dziś wieczorem.) - Sewaktu kami pergi kamarku. Pokiwali głowami. Już po wszystkim leżeli obok siebie przez jakąś godzinę, od czasu do czasu szepcząc coś sobie na ucho, potem umyli się i ubrali. Założył bieliznę, koszulę, biały lniany garnitur, skarpetki i półbuty. - Myślałem, że będziesz chciała się przespać - powiedział. Pokręciła głową, chociaż nie była pewna, czy będzie to widać w półmroku panującym w kajucie. - To mężczyźni zawsze zasypiają zaraz po tym, jak skończą. Chcę wyjść z tobą na pokład, pogadać jeszcze trochę, popatrzeć na gwiazdy... Czy ty nigdy nie patrzysz na gwiazdy? - Czasem - odparł, a po chwili dodał: - Wkrótce wzejdzie księżyc. - Całkiem możliwe. Cienki sierp księżyca, niczym obrzynek boskiego paznokcia ciśnięty w niebo. Widziałam go wczoraj w nocy. Wzięła obie mocno sfatygowane książeczki i wyszła z kajuty, pełna obaw. On jednak szybko do niej dołączył i wskazał w niebo. - Spójrz! Prom z Singapuru! - Na Marsa. - Na Marsa polecą dopiero wtedy, kiedy dostaną się na statek. Odprowadził wzrokiem jasną kropkę. - Też chciałbyś tam polecieć, prawda? - Polecę - odparł z powagą. - Kiedyś. - Mam nadzieję. - Precyzyjne planowanie porządku wypowiedzi zawsze przychodziło jej z dużym trudem. Czy teraz koniecznie musi powiedzieć to, co powinna? I czy ma to jakiekolwiek znaczenie? - Muszę cię ostrzec. Próbowałam już dzisiaj rano, ale ty chyba nie zwróciłeś uwagi. Może tym razem będzie inaczej. Twarz o wyrazistych, może nawet odrobinę topornych rysach, wciąż była zwrócona ku niebu. Oczy miał szeroko otwarte i... rozmarzone? - Grozi ci poważne niebezpieczeństwo. Musisz się ratować. Chyba wszczepili wam instynkt samozachowawczy? - Oczywiście. Pragnę żyć tak samo jak ty, może nawet bardziej. Nie wydawało jej się to prawdopodobne, ale nie podjęła tematu. - Mówiłam ci o depeszach, które na moją prośbę nadał radiooperator. Powiedziałeś, że wszystko będzie w porządku, jeśli dowieziesz mnie na miejsce całą i zdrową. Potwierdził to ruchem głowy. - Czy zastanawiałeś się, co cię spotka, jeśli ci się nie uda? Jeśli umrę albo zniknę, zanim dopłyniemy do portu? Dopiero teraz spojrzał na nią. - Cofasz obietnicę? - Nie. I chcę żyć wcale nie mniej niż podczas naszej porannej rozmowy. Łagodny wschodni wiatr nucił cudowną pieśń o życiu i miłości. Chociaż nie rozumiała słów, miała wielką ochotę zasłonić uszy, jak uczyniła przy śniadaniu, żeby nie usłyszeć nazwiska męża. - W takim razie wszystko w porządku. - A jeśli mimo wszystko coś się stanie? Milczał. - Jestem trochę przesądna. Kiedy mówiłam o Latającej Holenderce, żartowałam tylko częściowo albo nawet prawie wcale. Wiesz, skąd się bierze Latający Holender? Legendarny statek-widmo, który nie może ani dotrzeć do portu, ani zatonąć? Pokręcił głową. - Stąd, że kiedy go odczarowujesz - na przykład kropisz morze wodą święconą albo coś w tym rodzaju - sam się nim stajesz. Ty, nie kto inny. Nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Chcę przez to powiedzieć, że... - Wiem. - Wcale nie jest źle być Latającym Holendrem. Niekiedy nawet mi się to podoba. - Starała się mówić jak najlżejszym tonem. - Kłopot polega na tym, że rzadko kiedy można oddać rzeczy do prania. Trzeba korzystać z każdej nadarzającej się okazji. Czy zaczaili się gdzieś w pobliżu, w mroku, i czekają aż zostawi ją samą? Wytężyła słuch, ale mrok wypełniała tylko pieśń wiatru, której towarzyszyło miarowe uderzanie fal o kadłub statku. Brzmiało to jak tykanie zegara, które zawsze przypominało jej o śmierci. - Dam ci dolara z Hongkongu, jeśli powiesz mi o czym myślisz. - O pewnym cytacie, ale nie chciałabym cię urazić. - O cytacie dotyczącym prania? Na pewno się nie pogniewam. Po tym, co zrobiliśmy, już nigdy nie zdołasz mnie rozzłościć. - To dobrze, bo chcę prosić cię o jeszcze jedną przysługę. - Podała mu obie książki. - Pamiętasz? Obiecałam, że ci je pokażę, ale zaczęliśmy się całować i... i zapomnieliśmy. W każdym razie ja zapomniałam. Wziął tę z wierzchu, otworzył. Zapytała, czy widzi na tyle dobrze po ciemku, żeby coś przeczytać. - Oczywiście. Czy jest tu ten cytat, o którym myślałaś? - Tak. Poszukaj pod Kiplingiem. - Przywołała z pamięci właściwą stronę. - Piąty od góry, jeśli się nie mylę. Skoro ma tak dobry wzrok, bez trudu dostrzeże zaczajonych marynarzy. Czy zdają sobie sprawę, z jakim przeciwnikiem mają do czynienia? Na pewno nie. Roześmiał się cicho. - Jeśli myślisz, że jesteś za mały, żeby być docenionym, to chyba nigdy nie znalazłeś się w łóżku z komarem. - To nie Kipling. - Wiem, ale podoba mi się. - Mnie też. Parę razy pomógł mi przetrwać trudne dni. Nie uwierzę jednak, jeśli powiesz, że kąsają cię komary. Wiem, że jesteś prawdziwą osobą, ale przecież zamiast ludzkich słabości masz teraz zupełnie inne. Przez jego twarz przemknął bolesny grymas. - Nie muszą mnie kąsać. Wystarczy, żeby siadały na mnie albo brzęczały koło uszu. - Poślinił palec i przewrócił kilka kartek. - Jest. Czekasz, Bestio, aż nadejdzie twój czas. Czekasz, Bestio, aż ostatni wiersz napiszę, odejdę w cień, porzucę pióro, innym zostawię próżne zabawy i podążę tam, gdzie śniadoskóry poganin czeka na mnie z naręczem nagietków zamiast angielskiej trawy. Czy myślisz, że to ja jestem Bestią? - Jesteś... W pewnym sensie było to jak kazirodztwo. - Wewnętrzny głos ostrzegał ją, że powinna zachować dla siebie swoje uczucia, ale jeśli nie powie o nich teraz, to kiedy? - Czułam się prawie tak, jakbym robiła to z własnym synem. Nie miałam dzieci... jeśli nie liczyć ciebie. - Umilkła na chwilę, po czym dodała: - Kazirodztwo to paskudna rzecz. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale nie dopuściła go do głosu. - W ogóle nie powinieneś był pojawić się na świecie. To niedopuszczalne, żeby rządziły nami wytwory naszych rąk i umysłów, nawet jeśli są ludźmi, a ja wiem, że do tego dojdzie, prędzej czy później. Co nie znaczy, że nie było mi z tobą bardzo dobrze. Zechcesz wziąć moje książki? Nie traktuj ich jak podarunku od matki, bo wy mężczyźni nic sobie nie robicie z takich upominków, ale jak prezent od pierwszej kochanki. Jeśli ich nie przyjmiesz, wyrzucę je do morza. - Nie rób tego. Wezmę je. Tamtą też? Skinęła głową i dała mu je. - Dziękuję. Bardzo dziękuję. Jeśli myślisz, że nie zajmę się nimi jak należy, to jesteś szalona. - Nie jestem, ale wcale nie chcę, żebyś się nimi zajmował. Zależy mi na tym, żebyś je przeczytał i zapamiętał to, co przeczytałeś. Obiecujesz? - Jasne. Oczywiście. Niespodziewanie znalazła się w jego ramionach. Wstrzymała oddech podczas pocałunku, aż wreszcie uświadomiła sobie, że on w ogóle nie musi oddychać. Oderwała usta od jego ust, łapczywie zaczerpnęła powietrza i odepchnęła się od szerokiej metalowej piersi. - Żegnaj - szepnęła. - Żegnaj. - Mam ci jeszcze mnóstwo do powiedzenia. Jutro rano, zgoda? To skinienie głową kosztowało ją więcej niż cokolwiek, co zrobiła w życiu. Za burtą drobne fale powtarzały cichutko "nienienienienie..." - W takim razie do jutra. Odszedł w mrok. Zanim zupełnie zniknął w ciemnościach, chwyciły ją silne ręce. Wrzasnęła przeraźliwie; odwrócił się i rzucił ku niej, ale nawet on nie był wystarczająco szybki. Zanim zdążył dobiec, spadała już ku falom. Morze zamknęło się nad nią z donośnym pluskiem. Szarpała się przez chwilę, usiłowała nabrać powietrza w płuca, ale do jej nosa i ust wciskała się gorzko-słona woda. - Jak to miło, że wpadłaś w porze kolacji - powiedział rekin. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik