Wojaczek Marek - Miejsce ludzi umarłych

Szczegóły
Tytuł Wojaczek Marek - Miejsce ludzi umarłych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wojaczek Marek - Miejsce ludzi umarłych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wojaczek Marek - Miejsce ludzi umarłych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wojaczek Marek - Miejsce ludzi umarłych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marek Wojaczek Miejsce ludzi umarłych (Tato, szkoda, że już tego nie przeczytasz...) Miałem już dawno poza sobą wielkie emocje i fascynacje związane z pracą na komputerze. W latach chłopięcych marzyłem, żeby pracować w jakimś potężnym instytucie badań jądrowych. Zawsze kojarzyłem to z najnowocześniejszą techniką, a co za tym idzie z komputerami. Wtedy jedyny kontakt z tak potężnymi maszynami zapewniały mi książki science fiction, które czytałem nie tylko w domu, ale również w szkole - najczęściej na lekcjach geografii i biologii. Pod koniec piątej klasy obiecałem sobie, że kiedyś będę obsługiwał te potężne maszyny i za przyciśnięciem kilku klawiszy sterował podległymi im robotami, które z kolei będą wykonywały prace niedostępne nam, zwykłym śmiertelnikom. Wtedy jeszcze pieniądze nie były dla mnie istotne: gotów byłem nawet dokładać byleby pracować w takim miejscu. Życie jednak nie ułożyło się po mojej dziecięcej myśli. W szkole średniej nie wykazywałem braku zdolności, ale zdecydowany brak pracowitości. Samą inteligencją udało mi się przebrnąć przez pierwszą klasę. W drugiej popełniłem kilka podstawowych błędów młodości. Zdecydowanie więcej czasu spędzałem przy kuflu piwa niż przy książce. Moja obecność na zajęciach sprowadzała się do niezbędnego minimum. Zamiast wysłuchiwać nudnych wywodów nauczycieli pisałem "zbuntowane" wiersze, a ambicje z podstawówki zamieniłem na pokątny handel rzeczami przywożonymi z zagranicy. Na krótką metę dawało to całkiem niezłe rezultaty. Nie mogłem narzekać na brak pieniędzy, chociaż nigdy się mnie nie trzymały. Rachunek za takie postępowanie, jaki wystawiło mi życie, był jednak zdecydowanie niekorzystny. Oblałem w drugiej klasie, wszedłem w konflikt z kole-gami od interesów i poznałem swoją pierwszą dziewczynę. Można powiedzieć, że zmieniłem styl życia z dnia na dzień. Zamiast przesiadywać w knajpach spotykałem się z Gośką. Powtarzałem klasę, ale w przeci-wieństwie do roku poprzedniego, byłem przykładnym uczniem. Idylla nie trwała jednak długo. Któregoś popołudnia wybranka mojego serca oświadczyła, że wychodzi za mąż. Byłem zrozpaczony. Dlatego propozycję wyjazdu po wyroby sprzętu elektronicznego do Berlina Zachodniego przyjąłem z nieukrywanym zadowoleniem. Chciałem się czymś zająć, żeby nie myśleć. I był to początek tragedii, która miała się wydarzyć już wkrótce. W drodze powrotnej, na terenie Polski, miałem o trzeciej w nocy przekazać kierownicę mojemu partnerowi. Widząc jednak, jak smacznie śpi, postanowiłem poprowadzić jeszcze pół godziny. Sto kilometrów od celu zaczął padać deszcz. Po chwili miałem mokrą lewą stronę twarzy. Zamknąłem więc okno. W samochodzie zapanowało przyjemne ciepło. Kilka kilometrów dalej, nasz stary Opel zatrzymał się na stojącym na drodze, nieoświetlonym samochodzie ciężarowym. Krzysiek nie przeżył. Dwa lata w zawieszeniu za nieumyślne spowodowanie śmierci, a wcześniej pobyt w szpitalu psychiatrycznym zrobiły swoje. W szkole zaczęło mi się układać gorzej niż średnio, ale zdawałem z klasy do klasy. Przez większość nauczycieli byłem traktowany jako jednostka mająca destrukcyjny wpływ na grupę, ale o tym dowiedziałem się dopiero kilka lat później. Swoiste poczucie winy za śmierć kolegi nie opuściło mnie do dnia dzisiejszego. Zresztą, rodzice Krzyśka całą winą za śmierć syna obarczyli mnie. Byłem wręcz posądzony o morderstwo. O mały włos sam w to nie uwierzyłem. I Za oknami padał rzęsisty deszcz. Siedziałem w ulubionym niegdyś pokoju babci i składałem kolejnego PC-ta. Wilgotne powietrze wpadało przez uchyloną część okna, a zabłąkane komary okupowały niedawno odmalowany sufit. Było ich co najmniej dwadzieścia, ale z uwagi na to, że nie planowałem nocowania tutaj, nie zawracałem sobie nimi głowy. Gdy wkładałem ostatniego SIMM-a przeszedł mnie dreszcz. Tego tylko brakowało, pomyślałem. Zaziębię się tuż przed inauguracyjnym otwarciem własnego interesu. Podszedłem do okna i domykając lufcik spojrzałem w niebo. Było zachmurzone, ani jednej gwiazdy. Przyłożyłem nos do szyby i oddechem próbowałem nadmuchać jak największe kółko z pary. Za oknem nocna ulewa, światło lampki odbija się w mokrej szybie, a ja całuję tę szybę, która jest zimna - bo ona nie żyje. Wspomnienia ciągle powracają. Na policzku poczułem wilgoć. Nie były to krople deszczu, to były łzy. Odwróciłem się od okna i ruszyłem przed siebie nie odgarniając firanki, która prześliznęła mi się po twarzy. Gdy oparty dłońmi o stół, robiłem wygodny zasiad na starym fotelu, doznałem niemiłego uczucia chłodu, szczególnie na pośladkach i plecach. Zdziwiłem się, ponieważ w pomieszczeniu było z pewnością ponad dwadzieścia stopni. Ułożyłem ręce na bocznych oparciach w pozycji jak do koronowania i zrobiło mi się jeszcze zimniej. To było absurdalne, ale przez moment mojej na nim niebytności zmarzł na kość. Odczuwając niepokój, powoli podniosłem się z zimnego siedziska, obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni i przysiadłem na brzegu stołu. Jakimś cudem zmusiłem się do zachowania spokoju. Rozszerzonymi oczyma obserwowałem pluszowe oparcie, które osłonięte od światła moim ciałem, zaczęło mi się przyglądać. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Patrzył na mnie zarys czyjejś twarzy. Nie był to niestety mój cień, lecz coś w rodzaju nieostrej i monochromatycznej fotografii. Na chwilę całe moje opanowanie legło w gruzy. Zakryłem twarz rękoma, zacisnąłem mocno oczy i wyszeptałem: - To nieprawda. To niemożliwe. Powiedz do cholery, że to tylko sen. Zaciskałem tak mocno i długo powieki, dopóki nie zobaczyłem różnokolorowej mozaiki. Potem otworzyłem oczy. Przede mną znajdował się stary fotel, w którym nie było nic, co mogłoby przerazić trzeźwo myślącego człowieka. Przetarłem załzawione oczy i ostrożnie wyciągniętą ręką dotknąłem oparcia. Nadal było chłodniejsze niż powinno. Jesteś dorosłym, rozsądnym człowiekiem - powiedziałem sobie. - Za kilka dni otwierasz własny interes, masz kilka komputerów do złożenia i przestań się przejmować ciepłotą własnej dupy, bo wylądujesz z powrotem w domu wariatów. Usiadłem w fotelu, którego temperatura powoli ustabilizowała się na normalnym poziomie i paląc papierosa zabrałem się za liczenie komarów na suficie. Nagle poczułem chłodny powiew wiatru na plecach. Zadrżałem, ale nie straciłem zimnej krwi. Przypomniałem sobie, jak w podstawówce uczono mnie, że wiatry tworzą się ze zderzenia ciepłego powietrza z zimnym. Chyba sam bym uwierzył, że właśnie miałem do czynienia z takim zjawiskiem, gdyby nie pewne okoliczności. Niedawno zamknąłem okno, a drzwi na korytarz nie były otwierane od jakiejś godziny. Nie mogło więc dojść do wymieszania gazów o różnych temperaturach. Zdenerwowany - postanowiłem za wszelką cenę, przede wszystkim nie zastanawiać się nad tym anormalnym zjawiskiem. Panująca cisza zaczęła mi przeszkadzać. Włączyłem magnetofon. Gdy walcząc z ogarniającym mnie strachem, przyklejałem firmową naklejkę do obudowy, poczułem zimne powietrze, które tworząc jakby miniaturową trąbę powietrzną, owiało moją głowę rozwiewając włosy. Z wyraźną obawą, przygarbiony spojrzałem w górę i zobaczyłem to co powinienem był zobaczyć - biały sufit z koma-rami. Zrobiłem głupią minę sam do siebie i zapaliłem kolejnego papierosa. Znowu zacząłem się zastanawiać nad tym, co usłyszałem w szkole na temat powstawania wiatru. Rozmyślając i odczuwając lekki niepokój poszedłem do drugiego pokoju. W chwili, gdy otwierałem drzwi doznałem dziwnego wrażenia, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się bardzo szybko i oczami zlustrowałem pomieszczenie. Wyglądało na to, że jestem sam i na dobrą sprawę nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego faktu. Spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po jedenastej. Czułem czyjąś obecność, pomimo, iż nie słyszałem żadnego odgłosu, który byłby tego potwierdzeniem. Dziwne. Jak najciszej udałem się do przeciwległego kąta pomieszczenia, gdzie znajdował się od lat nieużywany piec kaflowy. Było tam jednak coś, co w mojej sytuacji uważałem za rzecz bardziej niż użyteczną. Podniosłem ciężki żelazny pogrzebacz, nie zważając na to, że nie jest pierwszej czystości. Klamka była jakby chłodniejsza niż zwykle. Uchyliłem szybko drzwi i nie wchodząc do wewnątrz, ręką odnalazłem kontakt. Zawahałem się chwilę, po czym pchnąłem drzwi, robiąc jednocześnie krok do tyłu. Przełożyłem pogrzebacz do prawej dłoni. Moim oczom ukazał się zagracony pokój. Wszystko było na swoim, to znaczy nie na swoim miejscu. Zakurzony, stary zegar z wahadłem leżał na swojej rówieśniczce komodzie, a na krześle bez oparcia stało dziurawe wiadro. Miałem kiedyś wyrzucić większość tych rupieci, ale babcia stwierdziła, że jeszcze mogą się przydać. Pokój na razie nie był mi potrzebny, więc nie próbowałem przekonać ją do słuszności swojego zdania. Pozostawiając zapalone światło i otwarte drzwi wyszedłem na korytarz. Był pusty. Wybiałkowane niedawno ściany czekały na lepsze czasy. Z magnetofonu dochodziły dźwięki elektronicznej muzyki. Widząc, że drzwi do kuchni są na wpół uchylone, podchodząc do nich odruchowo uniosłem pogrzebacz. Pchnąłem je lewą ręką. Otworzyły się z charakterystycznym skrzypnięciem. Wpatrując się w prawie ciemne pomieszczenie, lewą dłonią nerwowo poszukiwałem kontaktu. Staroświecki kinkiet dawał niewiele światła, ale wystarczyło to, abym upewnił się, że również tutaj nie ma nikogo. Powoli moje podwyższone tętno zaczęło powracać do normy, pomimo iż pozostała mi do sprawdzenia spiżarnia, czyli pomieszczenie, które z powodzeniem mogło pełnić rolę pokoju - sądząc po rozmiarze. Było tylko jedno przeciwwskazanie. Brak okna. Do zimnych klamek zdążyłem się już przyzwyczaić, ale do tego, że drzwi nie chcą się otworzyć - jeszcze nie. Na powrót ogarnął mnie strach, ale także złość. Tego było już za wiele. Nie mogłem otworzyć drzwi, do których odkąd pamiętam nie było nigdy klucza. Co prawda klamka czasem stawiała opory z racji swego wieku, ale zawsze ustępowała pod działaniem siły bardziej upartego dziecka. Tym razem, pomimo że szarpnąłem nią kilka razy, nie spełniła swojej odwiecznej roli. Zatrząsłem się chyba bardziej ze złości niż ze strachu, cisnąłem pogrzebaczem o podłogę aż zadudniło i wle-piłem w nią wściekły wzrok. W moim domu, to ja jestem panem. Drzwi, które nie chcą mnie słuchać, trzeba po prostu wyważyć. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej nienawiści do rzeczy martwej. Cofnąłem się trzy metry, wziąłem krótki rozbieg i napar-łem na nie ramieniem. Puściły. Wpadłem z impetem do pomieszczenia i wtedy ktoś podłożył mi nogę. Upadłem na posadzkę. Jakaś potworna maź oblała mi ręce i twarz. Policzkiem dotykałem jakiegoś oślizgłego cielska. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, a coś zżerało mi skórę. Ślizgając się podjąłem próbę wydostania się z pułapki. W ciemności przywaliłem o coś głową. To były jeszcze przed chwilą otwarte drzwi. Mijały wieki, a ja nie potrafiłem odnaleźć klamki. Gdy wreszcie klęcząc dotknąłem zimnego metalu, zaciskające się kurczowo palce pociągnęły go w moją stronę. Walnąłem się w głowę. Jakimś cudem podciągając się przyjąłem postawę prawie wyprostowaną i uderzając ramieniem o ledwo co uchylone drzwi, wydostałem się z przerażającego piekła. Nie więcej niż trzy sekundy zajęło mi dotarcie do drzwi wyjściowych. Następne pięć poświęciłem na sforsowanie tej przeszkody, bo trudno mówić o otwieraniu, skoro, jak się później okazało, skrzywiłem klucz. Gdyby nie fakt, że z przyzwyczajenia zostawiałem go w zamku chyba umarłbym ze strachu. Potykając się jeszcze o wysoki próg wybiegłem na dwór. Trzęsąc się jak galareta, stanąłem na środku podwórza twarzą zwróconą w kie-runku domu i zacząłem wycierać z siebie niewiadomego pochodzenia substancję. Obserwowałem wejście. Padające światło z korytarza oświetlało podwórko na tyle, że poczułem się trochę pewniej. Jeszcze pęk kluczy nie przestał poruszać się w zamku, a już udało mi się zidentyfikować tajemniczą maź. Przyglądając się trzęsącym się dłoniom i poplamionej bluzie, z uczuciem ulgi powoli usiadłem na trawie. Zacząłem myśleć racjonalnie. Byłem szczęśliwy, a jednocześnie wstydziłem się przed samym sobą. Lepkimi dłońmi klepnąłem się po kieszeniach, ale nie znalazłem papierosów. Padał rzęsisty deszcz, zmywając farbę z mojej twarzy. Oglądając skutki walki z wyimaginowanym wrogiem, oceniałem, ile czasu zajmie mi posprzątanie rozlanej farby, która wyraźnie naznaczyła drogę mojej ucieczki. W każdym bądź razie, zrobiłem sobie co najmniej godzinę ponadplanowej pracy. Usiadłem na fotelu, od którego rozpoczęła się moja dzisiejsza przygoda. Nie było w nim nic szczególnego. Skryłem twarz w dłoniach i wybuchnąłem śmiechem. Na czole miałem dwa dorodne, wielkości kurzych jaj guzy. Pięknie będę wyglądał w dzień inauguracji pomyślałem, nie mogąc opanować kolejnej fali śmiechu. Gdy po kilku chwilach udało mi się uspokoić, podjąłem próbę rozmasowania poobijanego czoła, ale za bardzo bolało - wreszcie dałem spokój. Obojczyk i potłuczone kolana były w porządku. Żadnych złamań pomyślałem i znowu ogarnął mnie śmiech. Tak poobijany nie byłem chyba nigdy. Mimo wszystko poczułem się bardzo szczęśliwym człowiekiem. Miałem własne mieszkanie, które co prawda wymagało remontu, ale było moje. Z pewnością dzisiejszego wieczoru byłem w nim sam. A tajemnicze zimno? No cóż? - pewnie zbyt dużo ostatnio pracowałem i jeszcze te wspomnienia... Było dwadzieścia po pierwszej, kiedy po raz ostatni wykręciłem szmatę. Domek może nie błyszczał czystością, ale paradując w samych majtkach zacząłem marznąć i straciłem ochotę na dalsze sprzątanie. Nieoświetlona spiżarka musiała poczekać na uporządkowanie, co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Zresztą musiałem wrócić do domu, bo inaczej niepokój babci mógł tak się udzielić rodzicom, że byliby gotowi jeszcze pokonać w strugach padającego deszczu trzy kilometry, byle tylko przekonać się, że nic mi się nie stało. Kiedy wróciłem do pokoju po ostatni komputer, w domu najpierw zamigotało, a później zgasło światło. Zamilkł magnetofon. Poczułem się trochę nieswojo. Pomimo, że dostałem niedawno nauczkę, co znaczy stracić panowanie nad sobą, ogarnął mnie niepokój. Stałem na środku pokoju i próbowałem jak najszybciej przyzwyczaić oczy do ciemności. - Pierdol się - rzuciłem nie wiadomo komu i podszedłem do stołu. Przesuwając dłonią po blacie próbowałem odnaleźć zapalniczkę. Za chwilę usłyszałem, jak spada na podłogę. Łoskot wypełnił całe pomieszczenie. Zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, niosłem przed sobą okryty folią mini tower uważając, aby nie potknąć się i nie upaść. Gdy ładunek znalazł się na tylnym siedzeniu mojego Polo odetchnąłem z ulgą. Zawróciłem w kierunku wejścia, żeby zabrać moczące się ubranie, powyłączać i tak niepalące się oświetlenie oraz milczący magnetofon. Nie miałem ochoty sprawdzać, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Czułem zmęczenie, które zastąpiło uczucie strachu przed ciemnymi pomieszczeniami. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Pomimo, że nie grzeszyłem czystością, nie miałem zamiaru przed snem brać chociażby symbolicznego prysznica. Cofając autem, oświetliłem na chwilę drzwi wejściowe. Coś przykuło moją uwagę. Nie wiem, czy byłbym w stanie powiedzieć co to było, ale przez chwilę nie mogłem od nich oderwać oczu. Coś jakby zmieniło się w ich wyglądzie... Wreszcie z poświstem opon wyjechałem na mokry asfalt. II Trupów jest dużo. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu i mówi, że około tysiąca. Są ułożone po obu stronach tunelu metra. Z prawej widzę kobiety, z lewej mężczyzn. Ich twarze wyrażają ból. Udają żywych. Kilka kobiet zajętych jest rozmową. Jakiś mężczyzna modli się w niezrozumiałym dla mnie języku. Ma opuszczoną głowę. Idąc po lewym torze mijam go nie więcej niż o metr. Chyba mnie nie zauważył. Ale nie - podnosi głowę. Wpatrują się we mnie zupełnie puste oczodoły. Dopiero teraz zauważam, że wszyscy są pozbawieni organów wzroku. Ich zniszczone twarze współgrają z odpadającym ze ścian tynkiem. Czy można z taką fizjonomią pokazać się komukolwiek, nie budząc odrazy i przerażenia. Ciekawe gdzie są dzieci. Robi się ciemno i gorąco. Próbuję uciekać, chociaż wiem, że na darmo. Ogarnia mnie apatia gdy słyszę nadjeżdżającą lokomotywę. Palacz wrzuca węgiel do pieca. To Krzysiek. Chcę do niego podejść, ale nie mogę się ruszyć. Nie patrzy na mnie. Lokomotywą wstrząsa potężna eksplozja. Spadam gdzieś i czuję, że płonę. Jest gorąco, ciemno. Siedzę na tapczanie, dochodzi północ. Nie zapalam światła. Kolejny raz rozmyślam nad tym, co się wydarzyło. Czyżby Krzysiek zemścił się na mnie. To jest nie do wytrzymania. Dlaczego pomimo tak dotkliwych poparzeń przeżyłem. Mam zmasakrowaną twarz, widzę na jedno oko. Jedynie ciemność jest moim przyjacielem. Nie oglądam siebie i nikt mnie nie ogląda. Żyję jak ludzie chorujący na porfirię. Słyszę jakieś głosy dobiegające z przed-pokoju. W jednej chwili robi się jasno. - Odbierz ten cholerny telefon! - ktoś szarpie mnie za ramię. Siadam na tapczanie i podnosząc słuchawkę patrzę na zegarek. W jednej chwili wszystko staje się jasne. Miałem paskudny sen i jeżeli mój zegarek nie kłamie, będę miał za chwilę bardzo nieprzyjemną rozmowę. - Słucham - staram się powiedzieć jak najmniej zaspanym głosem, ale chyba niezbyt mi wychodzi. Ledwie słyszę odgłos odkładanej słuchawki na parterze, a już do uszu moich dociera wiązanka niecenzuralnych słów: - Jol heblu jeden, co ty kurwa jeszcze robisz w domu. Wpłaciłem za ciebie wadium, no to bierz dupę w troki i zaraz cię tutaj widzę. - Przepraszam - mówię głosem, który zdradza z pewnością moje zażenowanie - ale przydarzyło mi się trochę nieszczęśliwych wypadków. - Jak zwykle zresztą... - Nie denerwuj się. Za chwilę przyjadę. Wezmę tylko pieniądze i... Nie kończę, bo Piotr przerywa mi zdecydowanie, prawie krzycząc w słuchawkę: - Tylko się nie kąp przypadkiem! Zanim zdążyłem coś powiedzieć - rozłączył się. Musiałem się spieszyć. Szybko wrzuciłem coś na siebie, a poranną toaletę ograniczyłem do przemycia twarzy. O czymś takim jak śniadanie nawet nie pomyślałem. Dobrze, że babcia nie wiedziała, w jakim stanie przyszedłem wczoraj do domu. Wpadając do kuchni prawie przewróciłem w drzwiach ojca. Widocznie jemu też się spieszyło, bo tylko burknął coś pod nosem. - Babciu nie rób śniadania. Zjem jak przyjadę. Piotrek dzwonił i muszę gdzieś wyskoczyć, ale niedługo wrócę. - wyjaśniłem niepytany. Nalałem sobie tylko pośpiesznie szklankę kakao, które na moje szczęście zdążyło już wystygnąć. Wypiłem je prawie duszkiem. W tym czasie babcia zaczęła monolog o tym, jaki to jestem suchy, jakbym nie zyroł i inne tego typu rzeczy. I wcale nie zraziło ją to, że byłem już za drzwiami kuchni i niewiele z jej wypowiedzi zdołało do mnie dotrzeć. Ona po prostu musiała dokończyć myśl, bez względu na liczbę słuchaczy i zainteresowanie. Wsiadając do samochodu odkryłem, że zanim wyjadę muszę pozbyć się ładunku z tylnych siedzeń. Wczoraj tego nie zrobiłem, a wyjeżdżając na przetarg musiałem mieć miejsce na ewentualne zakupy. Z zapałem, który wyniknął bardziej z konieczności niż z chęci, zabrałem się za rozładunek. Dziesięć minut później, jadąc lewym pasem zastanawiałem się tylko nad jedną rzeczą - czy zdążę? Punktualność zawsze była moją słabą stroną. Pomieszczenie, w którym miała odbyć się licytacja, w czasie swojej świetności było salą konferencyjną. Przez duże okna wpadałoby pewnie dużo promieni słonecznych, gdyby nie to, że od rana siąpił deszcz i niebo nie wróżyło mu szybkiego końca. Panował prawie półmrok. Większość potencjalnych klientów siedziała już na krzesłach. Jedynie pięć osób okupowało kąt pomieszczenia, w którym znajdowała się dużej wielkości popielniczka. Tam oczywiście spotkałem Piotra - namiętnego palacza. Był zajęty rozmową z pozostałymi. Podszedłem i przywitałem się w milczeniu, nie przeszkadzając w rozmowie jaką prowadzili. Zresztą, poza Piotrem nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Jakąś minutę później usłyszałem głos licytatora, który stanowczym głosem prosił o zajęcie miejsc. Zanim usiedliśmy, Piotr powiedział mi, że poza dwoma trzysetkami i jednym faksem nie ma specjalnie nic do kupienia. - Kupimy też dwusetki, ale tylko wtedy, jeśli pójdą po cenie wywoławczej - dodał ciszej i wręczył mi cennik. Zacząłem go studiować, pomimo iż decyzję o zakupach podjął beze mnie. Zresztą sam byłem sobie winien. Mogłem nie zaspać. Na szczęście w interesach miałem do niego pełne zaufanie. - A tak w ogóle to mogłeś się jednak uczesać - rzucił i uśmiechnął w sposób, który sygnalizował, że cała wściekłość już mu minęła. Znaliśmy się już tyle lat, że każdy z nas zdawał sobie sprawę z wad, a co za tym idzie, z niespodzianek jakie mogą być autorstwem drugiej strony. Licytacja przebiegała bardzo niemrawo. Z dwunastu AT-ków, bez problemu po trzy i pół miliona kupiliśmy sześć i to w pełni nas usatysfakcjonowało. Szkoda było tylko jedynej licytowanej drukarki Hewlett Packard 500c, ale cena powyżej ośmiu milionów wydała nam się zbyt wygórowana, jak na używany sprzęt. Kiedy wreszcie licytator wystawił na sprzedaż trzysetkę DX-40, na sali wyczuło się lekkie napięcie. - Czy ktoś da sześć milionów? - zapytał licytator rozglądając się po sali. Podniosłem rękę na znak potwierdzenia. - Kto da więcej ? Śmiało, panowie, ten komputer jest wart więcej. Przecież to Optimus. - Sześć i pół miliona - usłyszałem za sobą. Nie czekając ani chwili podbiłem cenę do siedmiu i pół. Na nasze szczęście nie było chętnych do dalszej licytacji. Kupiliśmy więc kolejny komputer po atrakcyjnej cenie. Licytator był jednak zdegustowany. Niestety, nie udało się nam kupić czterysetki SX-a. Pomimo, iż dwukrotnie przebijaliśmy cenę. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Panafaxu, który został sprzedany za cenę dwukrotnie wyższą niż wywoławcza. Po trzydziestu minutach wyszliśmy na zewnątrz, ponieważ nic więcej nas nie interesowało. Większość osób zrobiła to samo. Na maszyny do pisania i kalkulatory biurowe chętnych po prostu nie było. - Nie było źle - powiedziałem do Piotra gdy odpalał papierosa. - Oczywiście - odparł. - Niektórzy mają niezłe spanie. - Dobrze wiem, że trochę zawaliłem, ale to nie do końca była moja wina. - A cóż to malowanie po nocach uskuteczniamy? - powiedział, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. Patrzyłem na jego głupkowaty wyraz twarzy, który oznaczał, że za chwilę zrobi sobie ze mnie jaja. - A czy jestem gdzieś brudny? - zapytałem poprawiając włosy. - Prawie nie - zaśmiał się. - Tylko masz jakieś białe kropki na nosie. - Cholera, przecież się umyłem - powiedziałem przecierając twarz poślinioną chusteczką. - Widać niedokładnie - zaśmiał się i wypuścił z ust kłęby dymu. - Gdybyś wiedział, jakie przygody miałem wczoraj, to nie śmiał byś się teraz ze mnie. Chciałem powiedzieć to bardzo poważnie, ale wystarczyło, że spojrzałem mu prosto w twarz i od razu mi ta powaga minęła. Byliśmy zadowoleni z licytacji i w tej chwili liczyło się tylko to. Sam się czasem zastanawiam jak my, dwa zdecydowanie odmienne charaktery potrafimy się porozumieć, a poza tym gdy przychodzi do działania potrafimy współpracować bez większych zgrzytów. Dzieli nas w zasadzie wszystko. Ja należę do ludzi, którzy raczej przykładają wagę do słów które wypowiadają, natomiast mój przyjaciel mówi prawie zawsze to, o czym w danej chwili myśli i nie przeszkadza mu to, że może tym kogoś urazić. Zresztą większość osób znających "możliwości" Piotrusia - tak najczęściej nazywany jest w gronie znajomych - uważa go za bardzo zdolnego, ale totalnie leniwego świra. Jest jednak jedna rzecz, do której nie wszyscy zdołali się przyzwyczaić. To swoisty rodzaj faszyzmu, który okazuje gdy tylko nadarza się ku temu okazja. Będąc kiedyś na urodzinach u mojej przyjaciółki wprawił wszystkich w osłupienie, gdy podczas jednej z zabaw, w której należało wymieniać nazwy przed-miotów zaczynających się od odpowiedniej litery, mój przyjaciel w pełni wyluzowany powiedział: "A może być mydło z Żyda". Przez małą chwilę zapanowała kłopotliwa cisza. Ktoś zaczął dopytywać się co powiedział kolega. Sytuację uratowała Ewa, która wymieniając nazwę kolejnej rzeczy zapobiegła niezręcznej sytuacji. Ten drobny incydent nie przeszkodził mu być duszą towarzystwa aż do białego rana. Pomimo, że zapalniczka nie chciała odpalić również przez Żydów... - Słuchaj, będę musiał wyjechać na kilka dni. - oznajmił po chwili. -Dowiedziałem się o tym wczoraj. Chciałem ci powiedzieć, ale nie mogłem się dodzwonić. Chyba przez ten deszcz coś znowu popsuło się w telefonach. - Kable nie żaby - wody nie lubią - zażartowałem. - Słuchaj mnie - powtórzył z lekką irytacją w głosie. - Jadę z Robertem po dwa samochody do Holandii. Widziałem je na zdjęciach, są trochę stuknięte, ale za to bardzo tanie. Taka okazja szybko może się nie powtórzyć, dlatego jadę już dzisiaj. Dasz sobie radę? - A za ile przyjedziesz? - zapytałem z lekkim niepokojem w głosie. - Najpóźniej za dziesięć dni. Może szybciej, ale chcemy spróbować załatwić na lewo jakieś zameldowanie. Może dałoby się później przywieźć jakiegoś grata bez cła. - No to nie ma sprawy? Tylko powiedz, czy mam zacząć bez ciebie. - W zasadzie nie musisz, ale dobrze by było gdybyś chociaż otworzył sklep na kilka godzin. Niech ludzie przyzwyczają się, że w tym miejscu będzie można kupić sprzęt. - Dobrze, niech i tak będzie - odparłem. Rozmawialiśmy jeszcze tylko chwilę, bo Piotrek miał jechać za dwie godziny, a był jeszcze niespakowany. Dał mi część swoich pieniędzy, ale prosił, abym nie kupował grubszych rzeczy, chyba, żeby nadarzyła się jakaś szczególna okazja. Szczerze mówiąc było mi to nawet na rękę. Wpłacając resztę pieniędzy w biurze, nie mogłem oderwać wzroku od nóg kobiety zajętej liczeniem wyłożonych przeze mnie banknotów. Zastanawiało mnie, kto ustawił w ten sposób meble w pomieszczeniu. Na przeciwko dość wysokiego biurka znajdowało się bardzo niskie krzesełko dla interesanta, który chcąc nie chcąc musiał chociaż rzucić okiem na to, co znajdowało się pod blatem. A każdy mężczyzna z krwi i kości, z trudem odrywał wzrok od pary zgrabnych nóg, obciągniętych nylonem rajtuz czy pończoch? - zastanawiałem się. Wtedy właśnie pani tak sprytnie poprawiła się na obrotowym krześle, że nie miałem żadnych wątpliwości, iż ma na sobie, raczej rzadko spotykane pończochy i raczej często spotykane białe majteczki. Była bardzo pociągająca. Ciekawe, ilu facetów pasie swój wzrok na jej wspaniałym ciele podczas ośmiogodzinnego dnia pracy. Zmusiłem się, żeby odwrócić na moment głowę, ponieważ wpatrywałem się już bardzo natarczywie i zrobiło mi się trochę głupio. Zauważyłem szumiący czajnik na parapecie. Pani wciąż była zajęta liczeniem moich pieniędzy. Wstałem więc i niepewnym głosem zadałem retoryczne pytanie: - Wyłączyć? - Tak proszę - usłyszałem rzeczowy, ale bardzo ciepły głos. Z pewną nieśmiałością podszedłem do parapetu i odszukałem gniazdko, w którym tkwiła złodziejka, a w niej trzy wtyczki. Jak się szybko zorientowałem, podłączony był tam komputer, fax i czajnik. Taka polska komputeryzacja. Musiałem chwilę pogłówkować, aby odkryć właściwy kabel. Wyciągnięcie zajęło mi sporo czasu, ponieważ cała instalacja ledwie trzymała się kupy. Gdy powróciłem na swoje miejsce, moja pani liczyła ostatnią już kupkę stutysięcznych banknotów. Miała również wspaniałe dłonie, uwieńczone może niezbyt długimi, ale wspaniale zadbanymi, pociągniętymi bardzo jasnym lakierem paznokciami. Dopiero teraz przyjrzałem się jej całej. Była uroczą, dobiegającą trzydziestki kobietą, o posągowych kształtach. - Zgadza się - głos wyrwał mnie z zamyślenia. - Proszę podpisać - powiedziała podając mi długopis. Patrzyłem pożądliwym wzrokiem na jej dłoń, którą udało mi się niby mimochodem dotknąć. Przeszył mnie dreszcz. Wykonałem zamaszysty ruch, wcale nie patrząc na to, co znajdowało się na podpisywanym przeze mnie dokumencie. Byłem pod wrażeniem jej urody, a ponieważ nie zauważyłem na serdecznym palcu jej prawej ręki obrączki, postanowiłem się z nią spotkać. Chowając długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki wstałem i zapytałem niepewnie: - A przepraszam, do której czynny jest sekretariat? - Do szesnastej. W tym momencie skończyła mi się inwencja. Trzymając kilka papierzysk i drepcząc w miejscu musiałem wyglądać dosyć głupio. Tymczasem obiekt moich pragnień chował pieniądze do kasety, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Stałem i patrzyłem jak zauroczony. Długie kruczoczarne włosy zasłaniały jej twarz, gdy się pochyliła. Dopiero, gdy podniosła głowę zauważyłem, że się uśmiecha. - Słucham - pokazała swoje białe zęby, a ja chyba się zaczerwieniłem. - Chciałbym się z panią spotkać - wybełkotałem odwracając od niej twarz. Cisza trwała chyba całą wieczność. Już miałem powiedzieć "do widzenia" i wyjść, już postawiłem się na straconej pozycji, gdy usłyszałem: - A co pan proponuje? Może pracę? Jak pan widzi firma, w której pracuję, zbankrutowała i za kilka dni powiększę szeregi bezrobotnych. Słuchałem jej z zapartym tchem i chciałem, żeby mówiła jak najdłużej. Byłem zauroczony. Niestety skończyła dość szybko swoją wypowiedź, wcale nie ułatwiając mi zadania. - Może mógłbym coś pani zaproponować, ale najpierw musielibyśmy przeprowadzić dłuższą rozmowę - powiedziałem bez namysłu. - Może razem byśmy coś wymyślili. Za kilka dni wróci mój wspólnik - dodałem i wiedziałem, że więcej powiedzieć nie mogę. Całe szczęście, że moja rozmówczyni wzięła sprawy w swoje ręce. - Więc proszę do mnie zadzwonić - powiedziała i podała mi kartkę z numerem telefonu. Znów na moment moje palce dotknęły jej dłoni. Drżącym z emocji głosem powiedziałem: - Oczywiście, że zadzwonię. Mówiąc to, spojrzałem jej prosto w oczy. Było w nich to coś, bez czego nawet najpiękniejsza kobieta nie posiada tego czegoś. - Albo wie pan co? - rzuciła znienacka. - Czy mógłby pan przyjechać do południa w środę. Być może będą do sprzedania jeszcze inne maszyny biurowe i powiem panu, chociaż nie powinnam, że tym razem bez przetargu. Nie namyślałem się przed udzieleniem odpowiedzi. - Oczywiście, że przyjadę, na pewno. Do widzenia. Opuściłem sekretariat spocony, jak po wyjściu z gabinetu dentystycznego, po kilkunastominutowym zabiegu. Cóż to znaczy dobrze rozpoczęty dzień - pomyślałem i uśmiechnąłem się do siebie. Do biura wszedł kolejny interesant. Doznałem dziwnego uczucia. Czyżbym był zazdrosny? Bez sensu. Po południu zadzwonił Piotr z RFN-u. Był ciekawy jak spisuje się nowo zakupiony sprzęt. W kilku zdaniach uspokoiłem go, że wszystko jest w porządku. Przy okazji dowiedziałem się, że przywiezie tanie dyskietki jakiejś mało znanej firmy. Chciałem mu powiedzieć, jaką wspaniałą kobietę poznałem, ale stwierdził, że słuchanie tego zbyt drogo go będzie kosztowało. Trudno. Szkoda, że pogoda była iście listopadowa, bo miałem ochotę zrobić sobie długi spacer. Ostatnimi czasy całe dnie spędzałem albo w sklepie, albo przy komputerze i zaczynało odbijać się to na mojej kondycji, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Moknąć nie miałem jednak ochoty. Tak więc, zamiast słońca z nieba, zafundowałem sobie słońce z telewizora. Obejrzałem dwa filmy, których akcja toczyła się w słonecznej Kalifornii. Był to taki erzac lata w moim mieszkaniu. Dobry nastrój poza pogodą burzyła tylko perspektywa poważnej rozmowy z Dorotą. Nie mogłem się na nią zdobyć, chociaż planowałem ją już od dłuższego czasu. Dzisiejsze spotkanie w biurze sprawiło, że postanowiłem jej już nie odkładać. III Natrętne piszczenie budzika nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Nie musiałem spoglądać w okno, żeby przekonać się, że pogoda jest pod psem. Siąpiący trzeci dzień deszcz, spływał z hałasem w rynnie. Powiedzieć komuś, że się go nie kocha, jeśli wiadomo, że on tego nie chce usłyszeć, jest zadaniem bardzo niewdzięcznym. Skoro jednak należy to zrobić, to nie ma najmniejszego sensu tego odkładać. Jeśli dwa tygodnie wspólnego życia pokazały, że poza łóżkiem wspólne interesy w zasadzie nie istnieją... Nie wychodząc z łóżka ręką uciszyłem rannego wyjca. Dorota z pewnością jeszcze spała. Chwyciła mnie złość jak dziecko, które nie może zrozumieć, dlaczego odebrano mu śrubokręt, idealnie pasujący do dziurki w kontakcie. Powinienem był się domyślić, dlaczego tak bardzo zależało jej, abym to właśnie ja udzielał jej korepetycji. Nieświadomość nie zwalnia od odpowiedzialności, szczególnie wtedy, gdy posiadanie jej związane jest z wiekiem. Co prawda niczego jej od początku nie obiecywałem, ale ona uparła się, że muszę być z nią i częściowo dopięła swego. Była bardzo atrakcyjną osobą i w dodatku o tym wiedziała. Włączyłem magnetofon i wyszedłem na balkon. Poczułem na twarzy krople deszczu, a chłód przeszył całe moje ciało. Dorota uwielbia kochać się pod prysznicem - oczywiście ciepłym. Wbiegłem na trzecie piętro i zapukałem do drzwi. Otworzyły się po chwili i stanęła w nich kobieta, w przykrótkawej podniszczonej koszuli nocnej. Długie blond włosy miała w totalnym nieładzie. - Wchodź szybko, bo zimno wlatuje - powiedziała jeszcze zaspanym głosem. Zawahałem się na moment. Obawiałem się, że mogę ulec jej wspaniałemu ciału i nasz kaleki związek będzie trwał dalej. Wiedziałem też, że ona o tym wie. Była człowiekiem, który swoje atuty wykorzystuje do maksimum, zaś mankamenty skrzętnie ukrywa. Odwróciła się, zanim zdążyłem coś powiedzieć i poszła do kuchni leniwie kołysząc biodrami. Stałem w otwartych drzwiach nerwowo przestępując z nogi na nogę. Zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie na mnie robi. Najbardziej lubiłem kochać się z nią rano, kiedy jeszcze na wpół spała. Wszystkie moje kalkulacje zaczynały brać w łeb. Czułem duży przypływ pożądania i w obecnej chwili mało mnie obchodziło, że jej nie kocham. Byłem samcem, a ona dorodną samicą. Mój los był przesądzony. Najpierw seks, później inne sprawy. Powiesiłem kurtkę na wieszaku, zdjąłem buty i poszedłem za nią do kuchni. Byłem zdecydowany z niej nie wyjść. dopóki nie zaspokoję swoich żądzy. Gdy włączała ekspres, stanąłem za nią i zacząłem dotykać jej ciała wzdłuż koszuli. Przez moment nie poruszała się, ale gdy całując jej szyję, moja chłodna jeszcze dłoń spoczęła na jej pośladku, wywinęła mi się z rąk wlewając kawę do filiżanek. W tym momencie mój Fred, będąc u szczytu swoich możliwości, nagle stał się bardziej ideowy od właściciela. Usiadłem więc bokiem przy małym stoliczku i zacząłem powoli obracać filiżanką. Panowało milczenie, którego w żaden sposób nie potrafiłem przerwać. - Myślę, że przyszedłeś mi powiedzieć coś, czego nie chcę usłyszeć, ale i tak spodziewałam się tego. Ostatnio rzadko u mnie bywasz. Powiedz wreszcie, że to koniec. Czyż nie mam racji? Zawiesiła głos, jakby chciała nabrać sił, żeby mówić dalej. Mnie też nie było lekko, choć jej wypowiedź ułatwiała mi sprawę. Nie mogłem jednak spojrzeć jej w twarz. Skupiłem się na liczeniu kafelek okalających zlew. - Jestem tego pewna - kontynuowała - nawet, jeśli nie mam na to żadnego dowodu, że ktoś kradnie mi ciebie, albo odzyskuje. Wiem, że chwilami zachowywałam się jak dziwka, tylko po to, żeby cię przy sobie zatrzymać. Wiem, że nasz związek się kończy. Musi się skończyć, bo nie potrafię spełnić twoich oczekiwań, a z pewnością są tacy, którzy je spełnią. Powiedz czy tak? Czy nie mam racji? Milczałem. Było mi strasznie ciężko potwierdzić to, o czym doskonale wiedziała. W dodatku jej zachowanie było zupełnie inne, niż się spodziewałem. Wprawdzie na początku umiejętnie wyeksponowała swoje wdzięki, ale teraz w niczym nie przypominała bogini seksu. Była raczej człowiekiem, który nie może poradzić sobie z życiem i przez przyznanie się do wszystkich swoich wad, stara się o wyrozumiałość, a co za tym idzie o akceptację. - Pewnie pomyślisz, że jestem puszczalska, ale jak już ci kiedyś mówiłam, od dawna wyłącznie marzyłam o tobie. Mogłam mieć dziesięciu innych, ale chciałam ciebie. W pewnym sensie dopięłam swego - zakończyła przerywany dwukrotnie monolog. Słychać było ciężkie krople deszczu, uderzające o blaszany parapet. Zupełnie, jakby chmury rozpłakały się nad losem człowieka. A to tylko zjawisko atmosferyczne. Nie miałem siły kontynuować tej rozmowy. Było mi żal Doroty. Jeszcze wczoraj tylko ją obwiniałem za dezorganizację swojego życia. Dzisiaj zobaczyłem swoją pseudomoralność, jak na dłoni - byłem tak samo winny. Na swoje usprawiedliwienie miałem jedynie to, że niewielu mężczyzn uległoby takiej pokusie. Spojrzałem na Dorotę po raz pierwszy, odkąd usiedliśmy przy stoliku. Trzymała niepewną ręką filiżankę przy ustach. Oczy jej były pełne łez. Gdy na moment nasze spojrzenia spotkały się, zerwała się gwałtownie. - Przepraszam - wychlipała wybiegając i zamykając za sobą drzwi. Nie ruszyłem się z miejsca. Byłem jednocześnie przestępcą i ofiarą. Zapaliłem papierosa. Całkowicie straciłem ochotę na seks. Chciałem to wszystko mieć już za sobą. Wsłuchiwałem się w szum wody w łazience i czekałem. Czekałem, żeby dostać przyzwolenie na odejście. Nie chciałem uciekać jak przestępca. Kiedy wróciła, oczy miała suche i była ubrana w czarną płócienną spódniczkę i białą lekką bluzkę. Usiadła. Uda odsłoniły się do połowy. - Wiem co myślisz - powiedziałem prawie szeptem. - Czy to teraz ważne? - rzuciła z dobrze udawaną nonszalancją. - Dla mnie tak - odparłem jeszcze ciszej. Wstałem, i ze spuszczoną głową próbowałem opuścić pomieszczenie, ale poderwała się i stanęła mi na drodze. Zatrzymałem się, ale w dalszym ciągu nie byłem w stanie podnieść głowy. Jakimś bezwarunkowym odruchem przycisnąłem ją jednak do siebie. Wiedziała, że to koniec. Płakała. Byłem wstrząśnięty tym niekłamanym przejawem żalu. Jej wspaniałe twarde piersi, ledwie ukryte pod bawełnianą bluzką, opierały się o mnie, uda dotykały moich ud. W głowie miałem istny galimatias. Chciałem ją odepchnąć, ale nie chciałem, żeby cierpiała. Nie zasłużyła sobie na to. Tymczasem mój członek zaczynał donosić, że robi mu się ciasno w jeansach. Odruchowo uwięziłem w dłoni jedną pierś i zacząłem ją pieścić. Jej gorący oddech oblewał mi kark. Ostatkiem sił odsunąłem się od niej i spoj-rzałem w sufit. Wtedy jednak pogłaskała mnie po włosach i szeptem, jakby w obawie, że ktoś może usłyszeć powiedziała: - Zróbmy to jeszcze raz. Ten ostatni raz. Trzymając mnie za rękę, zaprowadziła do sypialni i lekko pchnęła na niezaściełaną wersalkę. Ściągnęła tylko majteczki i rzuciła na toaletkę. Za chwilę leżała na mnie, a ja włożyłem rękę pod spódnicę i zacząłem pieścić wewnętrzną część ud. Tymczasem jej zręczne palce onanizowały mnie z zaciekłością. Pomogła mi się rozebrać, sama pozostawając w bluzce, ale bez biustonosza, który już wcześniej zdjąłem. Kochaliśmy się z taką zawziętością, jakby za chwilę miała wybuchnąć trzecia wojna światowa i nasz los był przesądzony. Godzinę później zupełnie wyczerpany leżałem na wznak, tuląc do siebie nagą Dorotę. W mojej głowie zachodziły tak intensywne procesy myślowe, że chyba wydałem się jej nieobecny, gdy podniosła głowę i spojrzała mi prosto w twarz. Była smutna. - Może weźmiesz prysznic? - zapytała wreszcie oficjalnym tonem i podniosła się z wersalki. - Nie, dziękuję - odparłem równie oficjalnie. - Kłamiesz, ale wiem, że chcesz już iść - powiedziała z rezygnacją. Nie zakładając nic na siebie powlokła się do łazienki. Zostałem sam wśród pościeli i porozrzucanej garderoby. Najpierw wypaliłem papierosa, potem ubrałem się. Byłem w tym mieszkaniu chyba ostatni raz w życiu i sam nie wiedziałem, czy się z tego powodu cieszyć. Patrzyłem jeszcze chwilę na drzwi, za którymi przed paroma minutami zniknęła. Wreszcie odwróciłem się i wyszedłem na klatkę schodową. Zrobiłem kilka kroków, zatrzymałem się, wreszcie ruszyłem schodami w dół, w stronę świata, do którego musiałem powrócić. IV Wieczorem w restauracji wypiłem dwie setki wódki, zjadłem golonkę i zdecydowałem dzisiejszą noc spędzić w domu babci. Rodzice nie byli zachwyceni moim pomysłem, ale wytłumaczyłem im, że muszę wybiałkować spiżarkę. Całe szczęście, że miałem dłuższą grzywkę, bo zasłaniała moje poobijane czoło. Nie wiem, jak wiarygodnie i bez szkody dla siebie, wytłumaczyłbym pochodzenie owych guzów. Przed zaśnięciem wybrałem się na samotny spacer do parku nad rzeką. Wielu ludzi nocą omija to miejsce z daleka. Co prawda nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tam kogoś napadnięto, ale prawdą również jest to, że zupełny brak oświetlenia i pozarastane boczne alejki nie dają poczucia bezpieczeństwa. Strumyk nazywany dumnie rzeką, chyba tylko dlatego, że w kilku zakolach jest głębszy niż szerszy, kilka razy był świadkiem moich nocnych rozmyślań. Pierwszym razem błądziłem tędy, gdy w wieku szesnastu lat przeżyłem pierwsze rozczarowanie miłosne. Ostatnim razem włóczyłem się tutaj rozpamiętując jedyny wypadek samochodowy, w jakim brałem udział, i który zakończył się śmiercią kolegi. Dzisiaj zakończyłem półroczny romans. Czy za późno? Nie potrafię odpowiedzieć. Oboje wiedzieliśmy, że nie pasujemy do siebie, oprócz tego, że ładnie wychodziliśmy na zdjęciach i było nam dobrze w łóżku. Dzieliła nas wielka różnica charakterów i oczywiście to, że ona nie była stanu wolnego. W praktyce nie mieszkali ze sobą, ale nie mieli rozwodu i nie zamierzali go brać. Na nieszczęście Doroty, taka sytuacja nie odpowiadała mi zupełnie. Próbowa-łem kiedyś z nią o tym porozmawiać, ale nie chciała. Potrzebowałem domu i rodziny z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko erzacu szczęścia, w postaci wspólnych wyjazdów w góry czy nad morze. Tego nie potrafiła zrozumieć. Dla niej ważne było życie z dnia na dzień. Na wszystko miała jeszcze czas. Usiadłem nad brzegiem strumienia, w jedynym miejscu, gdzie głębokość dochodziła ponoć do dwóch i pół metra. Patrzyłem w wodę, która prawie stała w miejscu i przypominałem sobie pewne zdarzenie sprzed lat. Odkąd tylko pamiętam byłem pasjonatem krzyżówek. Najpierw rozwiązywałem te z Misia czy Świerszczyka, później z innych gazet i czasopism. Dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz spotkałem się z hasłem: czarna woda. Długo nad nim myślałem, zanim zdecydowałem się pójść po pomoc do ojca. Była to nazwa trzyliterowa i za skarby w świecie nic nie przychodziło mi do głowy. Na moje pytanie ojciec odpowiedział mi krótko, ale wyczerpująco: W, D, A, każdą literę akcentując z osobna. Najpierw usłyszałem, że to wóda, ale gdy powtórzył jeszcze raz - zrozumiałem. Całe szczęście, bo wóda miała o jedną literę za dużo. Dzięki jego pomocy po raz pierwszy rozwiązałem całą krzy-żówkę, a nie tylko hasło, ze Świata Młodych. To były fajne czasy. Nie to, co teraz, pomyślałem zapalając papierosa. Wódę mam w organizmie, czarną wodę przed sobą, a peta w zębach. Wcale nie mam obowiązku wrócić do domu przed zmrokiem i wcale z tym wszystkim nie jest mi dobrze. Wręcz przeciwnie. Kłopotów przybywa każdego dnia. No... Są też i radości, ale tych jest znacznie mniej niż kiedyś. Trudno zrobić sobie przyjemność tanim kosztem. Wrzuciłem niedopałek papierosa i próbowałem ocenić prędkość nurtu. Na środku nie był większy niż metr na minutę. Gdyby nie Księżyc, który wydostał się zza chmur, byłoby tu ciemno jak w grobie, a tak jego blask odbijał się od czarnej toni sprawiając, że miejsce to można zaliczyć do przyjaznych dla człowieka. Gdyby jednak woda w strumieniu z jakichś powodów zaczęła bulgotać, to trudno byłoby jednoznacznie stwierdzić, czy to matka ziemia, czy może przedsionek piekieł. Wyobraziłem sobie kocioł, w którym wśród czarnej piany tonie człowiek, ale gdy jest już bliski śmierci wypływa niczym pęcherzyk powietrza na powierzchnię. Woda daje mu wytchnąć, ale tylko na czas potrzebny na wyrównanie oddechu. Chwilę później zabawa w topielca zaczyna się od nowa. Każdy boi się takiego piekła, jakie sobie sam wymyśli. Słyszałem nawet, jak ktoś wyrażał pogląd, że na tamtym świecie karani za grzechy jesteśmy jedynie cierpieniami o charakterze psychicznym. Tak sobie myślę, że on bardzo boi się śmierci, pewnie ma sporo na sumieniu. Sam się czasem zastanawiam, czy nie trafię do piekła. W końcu jestem wierzącym heretykiem. Cały czas kwestionuję doktryny wiary, potępiam postępowanie kleru i nie chodzę do spowiedzi. Zastanawia mnie też, czy wszystkie grzechy śmiertelne od razu stają się przyczyną wiecznego potępienia. Tak przynajmniej mnie kiedyś uczono. Co się więc stanie, jeżeli z nara-żeniem własnego życia będę bronił jakiejś słusznej idei, ale przy tym zabiję człowieka? Według słów: "Kochajcie swoich wrogów" moje postępowanie należy potępić. Moim zdaniem bardziej na miejscu byłoby określenie: wynagrodzić. Tylko, że to jest moje zdanie, które kiedyś wcale nie musi się liczyć. Wprawdzie nawet kler w dużej mierze je podziela, ale studiując święte księgi można nabrać innego przeświadczenia. Jeżeli postawić na jednej szali grzech wielokrotnego cudzołóstwa, na drugiej dobry uczynek w postaci uratowania tonącego, to co będzie miało większy ciężar gatunkowy? Ponoć, kto umiera w grzechu śmiertelnym, idzie na wieczne potępienie. Czy więc warto żyć moralnie, skoro jeden grzech potrafi zniweczyć cały nasz wysiłek Ten problem nurtuje mnie od dawna. Zdaję sobie jednak sprawę, że odpowiedź otrzymam dopiero po śmierci. Wciąż jeszcze siedziałem nad rzeką i paliłem kolejnego papierosa, gdy zauważyłem jakąś postać zbliżającą się do mnie z lewej strony. Poczułem się trochę nieswojo. Kogo diabli niosą o tej porze? Sięgnąłem do kieszeni gdzie miałem gaz obezwładniający i czekałem... Postać zatrzymała się jakieś dziesięć metrów ode mnie i usiadła. - Nareszcie można odpocząć - usłyszałem zachrypnięty, można by zaryzykować twierdzenie, że przepity, ale kobiecy głos. Uspokoiłem się zupełnie. Cóż mogło mi grozić ze strony jakiejś kobiety, w dodatku alkoholiczki. W głowie zaświtał mi pewien pomysł. Postanowiłem wykorzystać to niecodzienne spotkanie na niecodzienną rozmowę. Nie wiedziałem tylko jak zacząć. Odwróciłem nieznacznie głowę w jej stronę i dyskretnie zmierzyłem ją wzrokiem. Przyjęła jakąś dziwną pozę. Może miała chory kręgosłup? Dziwne. Siedziała tak, jak potrafią siedzieć jedynie bardzo małe dzieci. Jej wyprostowane nogi tworzyły z tułowiem kąt prosty. Obserwowałem ją. Trwała w zupełnym bezruchu już dziesięć minut, a ja nie mogłem oderwać od niej