Winiecki Krzysztof - Cienie wyobraźni

Szczegóły
Tytuł Winiecki Krzysztof - Cienie wyobraźni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Winiecki Krzysztof - Cienie wyobraźni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Winiecki Krzysztof - Cienie wyobraźni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Winiecki Krzysztof - Cienie wyobraźni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krzysztof Winiecki Cienie wyobraźni Rozdział 1 Przelewające się przez szpary w gałęziach światło tworzyło autostrady czasu, biegnące słonecznymi smugami wprost do swego źródła. Takie myśli przebiegały mi przez głowę, kiedy leżałem na ziemi czerpiąc energię do powstania. Jak trudno obudzić się z martwych? Jak trudno to zrobić pierwszy raz? Wie każdy nowicjusz! Ale skąd te myśli, tak dojrzałe? Ale skąd wiem że dojrzałe? Gdzie mieści się ten bagaż, który pozwala nam zyskać świadomość pewnych rzeczy aby móc się odrodzić i przeżyć? Rozpocząć tworzenie nowego, ale nie od początku życia. Słoneczne smugi znikły. Czułem się pełny energii i tylko uporczywa myśl drążyła mój umysł. Jak daleko do bieguna Minus? Jacy ludzie staną na mojej drodze i ilu z nich zostanie moimi przyjaciółmi, a ilu z nich będzie moimi zaciętymi wrogami? Szelest nieco inny niż te, które powoduje wiatr sprowokował mnie do wyciągnięcia ręki, w której nie wiedzieć czemu nagle znalazł się miecz. Skoczyłem z placka gołej ziemi pod krzaki. Czułem jak "instynkt" ogarnia moje ciało, zawłada umysłem. Myśli, odejdźcie na bok, oddajcie moc "instynktowi", bo tylko on przeprowadzi nas do bramy BONDO - prawdziwego początku nowej kontynuacji. Pancerny człowiek zbliżał się do nawisu skalnego mocno oświetlonego przez wstające słońce. Dzięki temu widziałem go doskonale, samemu będąc nieźle ukrytym. Dziwna łuskowata zbroja zmieniająca kolor jak kameleon już ma kolor skały, lecz moje nowe oczy zauważyły ruch i metamorfozę. Widzę coraz wyraźniej. Ruch i postać, która odwraca twarz w moim kierunku i mówi: - Jakie było imię twego środka zanim powstałeś na nowo? Ściskam miecz i czuję uderzenie myśli. On chce ci pomóc! "Instynkt" mówi zabij, bo zabiją ciebie! Pomoc... Zabij... Mimo dobrej kryjówki wiedziałem, że słowa były skierowane do mnie. Coraz dokładniej widziałem twarz o łagodnych rysach. - Nie lękaj się. Jakie było imię twego środka zanim powstałeś na nowo? - Cobe - wyrwało mi się z ust. - Masz miecz? - Tak. - Dlaczego go nie użyłeś? - Myśli mi nie pozwoliły. - Ziemia, która cię kształtowała dała ci książęcy dar, dlatego drżała kiedy wstawałeś do wędrówki w kierunku Minus. większy i silniejszy, czuję, że zdarzenia w których uczestniczę, ziemi, której - teraz to widzę - kurczowo trzymam się rękoma. - Stajesz się dojrzały! - odezwała się postać. Ale jakby mniejsza. Równa mi wzrostem. Zorientowałem się, że dopiero teraz widzę swoją postać. Ręce - silne, ale delikatne jak ręce szermierza albo ulicznego grajka nicponia. Nogi - silne, acz leniwe, tak jakoś sobie pomyślałem. Reszta, jak reszta, mogłaby być lepsza ale... Obraz w lustrze jeziorka, które z lewej strony podchodziło pod moje stopy uzmysłowił mi, że mam twarz i tu widok... fizjonomia dość rubaszna ale przy tym poczciwa. No trudno, mam świadomość, że tego zmienić już się nie da. Mój towarzysz patrzył na mnie i wydawał się być moim bratem. - To prawda, jesteśmy braćmi - zadudniło mi w głowie. - Idziemy tą samą drogą, tyle, że ja cię wyprzedziłem, dzięki czemu mogłem przyjść ci dzisiaj pomóc ruszyć dalej - mówił jak mędrzec. - Czujesz w swym wnętrzu dwie siły i potrafisz je nazwać! Szybko osiągasz pełnię sił, to naturalne w naszej rodzinie. W zasadzie moja rola ogranicza się do dania ci czasu na nabranie pełnej dojrzałości, zanim przekroczysz bramę. Mogłem to zrobić walcząc z tobą lub rozmawiając. Nic więcej nie mogłem ci dać. Tylko czas. Lecz jak szybko się przekonasz, czas to dar, który rzadko ktoś ci zechce ofiarować, rzecz której w twojej wędrówce zawsze będzie brakowało. Wypełniało mnie uczucie pewności siebie. Moja głowa wypełniała się wspomnieniami. Zabawne było ich posiadanie. Dwa moje bieguny rozlokowały się wygodnie i zachowywały pełną równowagę. Myśli i instynkt zrozumiały, iż muszą stanowić równowagę aby nie stracić swego żywiciela. - Amadeo, bracie, dzięki za przywitanie i za to, że było tak łagodne. Zresztą zawsze słynąłeś z delikatności, zawsze byłeś artystą- nie mam pojęcia skąd znałem jego imię. - Widzę, że jesteś tym samym Cobe co kiedyś! - Tak. Jestem tym samym co kiedyś, tylko skóra trochę młodsza. - Jesteś prześmiewcą, taki byłeś i trudno spodziewać się, że coś się zmieni. Jak już wspomniałem twoją matką jest Ziemia, a ojcem Czas. Cokolwiek uczynisz, nie zapominaj o tym i staraj się ich uszanować. Amadeo popadł w zadumę. Minęła długa przerwa zanim usłyszałem znów jego słowa: - Na mnie już pora. Idę dalej aby nie przegapić narodzin twojej ukochanej siostry Clivii. Podzieliła twój los. Do zobaczenia Cobe! - Do zobaczenia?! Nie wiem jak długo rozmawiałem z Amadeo, ale trwało to na tyle długo, że dało mi to czas na poznanie siebie. Wszystko co działo się od rana było jak sen. Zrodziłem się na nowo, stare myśli, młode ciało i ta ogromna ilość osób w mojej skórze. Powoli, powoli. To wszystko zaczyna stanowić jedną całość. Gdzie Amadeo? Nieważne, muszę szukać bramy aby wyrwać się z tej niemocy i ograniczonej ilości możliwości. Krok do przodu i jeszcze jeden. Jeszcze raz dotknąć tu ziemi. Znajome słowa, trudne znaczenia. Dziwny pancerz zmienił się w śnieżnobiałą tunikę. Na śniadą twarz spłynął dobrotliwy uśmiech. Postać oddalona o trzydzieści kroków wyciągnęła rękę i mogłem ją chwycić. Kiedy to zrobiłem oparłem się na niej i podniosłem. Wstając miałem ją przed sobą. - Dziś jest twój pierwszy dzień. Po krótkiej chwili człowiek dodał: - Jestem tu aby nadać sens twoim myślom. - A co z instynktem? - zapytałem mimo woli. - Zadbam o równowagę między twoimi biegunami. - Skąd znam imię swego środka? - Niektórzy poza strażą i ojcem, dzięki ciągłemu ruchowi materii dostają od matki ziemi dar bycia książętami. Mogą się z niej odradzać i czerpać siłę, i mnożyć się, ale tylko z miłości, kiedy myśli i instynkt są uśpione cudowną muzyką zmysłów. Znów chwila milczenia. - Dzisiaj jest dzień pytań. Co to jest dzień? - pytałem sam siebie. Co to jest pytanie? krążyło mi po głowie. - Zamknij oczy i dotknij ziemi, nabierz siły, obudź świadomość - jesteś gotowy. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że rozmawiamy nie używając słów, że postać stojąca przede mną bije ciepłem. Daje poczucie bezpieczeństwa. - Po co mi miecz skoro jesteś tutaj? - Dla obrony. - Przed kim? - Czasami zanim znajdzie się odrodzonego zdąży on przejść przez bramę BONDO i wtedy tylko dzięki mieczowi może iść dalej. - Dlaczego? Nie potrafisz znaleźć go od razu? - Każdy z nas strażników ma swój rewir, który codziennie obchodzi i pomaga odrodzeńcom napotkanym na drodze. - Co to jest dzień pytań? - powróciło pytanie. - Dzień, w którym wraca imię twojego środka i dzieli, w którym nadajesz równowagę twojemu wnętrzu. - Skąd imię w mym środku? Skąd takie wymieszane i niekompletne myśli? - Nadali ci je twoi pierwsi rodzice. Ci, których owładnęła szlachetna muzyka miłości i dali początek nowemu życiu. - Jak ich poznać? - Dusza, którą masz od nich i która pozwala się tobie odradzać da ci znać. - Masz mało pytań. - Pustka wokół mnie zaczyna się wypełniać myślami. - To znak, że jesteś gotowy do drogi - powiedziała postać używając słów. Słowa - dziwne brzęczenie. Świergot w uszach. Bardzo przyjemne. Nagle czuję wybuch, silną eksplozję z tyłu głowy. Film. Widzę obrazy: ludzie, miejsca, wiele dziwnych zdarzeń, które można zobaczyć tylko dzięki myślom! Staję się większy i silniejszy, czuję, że zdarzenia w których uczestniczę, ziemi, której - teraz to widzę - kurczowo trzymam się rękoma. - Stajesz się dojrzały! - odezwała się postać. Ale jakby mniejsza. Równa mi wzrostem. Zorientowałem się, że dopiero teraz widzę swoją postać. Ręce - silne, ale delikatne jak ręce szermierza albo ulicznego grajka nicponia. Nogi - silne, acz leniwe, tak jakoś sobie pomyślałem. Reszta, jak reszta, mogłaby być lepsza ale... Obraz w lustrze jeziorka, które z lewej strony podchodziło pod moje stopy uzmysłowił mi, że mam twarz i tu widok... fizjonomia dość rubaszna ale przy tym poczciwa. No trudno, mam świadomość, że tego zmienić już się nie da. Mój towarzysz patrzył na mnie i wydawał się być moim bratem. - To prawda, jesteśmy braćmi - zadudniło mi w głowie. - Idziemy tą samą drogą, tyle, że ja cię wyprzedziłem, dzięki czemu mogłem przyjść ci dzisiaj pomóc ruszyć dalej - mówił jak mędrzec. - Czujesz w swym wnętrzu dwie siły i potrafisz je nazwać! Szybko osiągasz pełnię sił, to naturalne w naszej rodzinie. W zasadzie moja rola ogranicza się do dania ci czasu na nabranie pełnej dojrzałości, zanim przekroczysz bramę. Mogłem to zrobić walcząc z tobą lub rozmawiając. Nic więcej nie mogłem ci dać. Tylko czas. Lecz jak szybko się przekonasz, czas to dar, który rzadko ktoś ci zechce ofiarować, rzecz której w twojej wędrówce zawsze będzie brakowało. Wypełniało mnie uczucie pewności siebie. Moja głowa wypełniała się wspomnieniami. Zabawne było ich posiadanie. Dwa moje bieguny rozlokowały się wygodnie i zachowywały pełną równowagę. Myśli i instynkt zrozumiały, iż muszą stanowić równowagę aby nie stracić swego żywiciela. - Amadeo, bracie, dzięki za przywitanie i za to, że było tak łagodne. Zresztą zawsze słynąłeś z delikatności, zawsze byłeś artystą- nie mam pojęcia skąd znałem jego imię. - Widzę, że jesteś tym samym Cobe co kiedyś! - Tak. Jestem tym samym co kiedyś, tylko skóra trochę młodsza. - Jesteś prześmiewcą, taki byłeś i trudno spodziewać się, że coś się zmieni. Jak już wspomniałem twoją matką jest Ziemia, a ojcem Czas. Cokolwiek uczynisz, nie zapominaj o tym i staraj się ich uszanować. Amadeo popadł w zadumę. Minęła długa przerwa zanim usłyszałem znów jego słowa: - Na mnie już pora. Idę dalej aby nie przegapić narodzin twojej ukochanej siostry Clivii. Podzieliła twój los. Do zobaczenia Cobe! - Do zobaczenia?! Nie wiem jak długo rozmawiałem z Amadeo, ale trwało to na tyle długo, że dało mi to czas na poznanie siebie. Wszystko co działo się od rana było jak sen. Zrodziłem się na nowo, stare myśli, młode ciało i ta ogromna ilość osób w mojej skórze. Powoli, powoli. To wszystko zaczyna stanowić jedną całość. Gdzie Amadeo? Nieważne, muszę szukać bramy aby wyrwać się z tej niemocy i ograniczonej ilości możliwości. Krok do przodu i jeszcze jeden. Jeszcze raz dotknąć tu ziemi. Mam wrażenie, że tak blisko niej jak tu, to nigdzie już nie będę. Dotykając jej czuję rozkosz jakbym dotykał ukochanej kobiety. Podniosłem miecz i ruszyłem przed siebie. Prowadził mnie wewnętrzny kompas. Las gęstniał, nikły pojedyncze skały. Drzewa zmieniały się tak, jak gdyby każdy mój krok powodował ich starzenie. Stały jedno obok drugiego tworząc gęstwinę pni i konarów nie do przebycia. Musiałem szukać szpar, żeby się nimi przecisnąć. Uwięzłem ramionami między gałęziami młodych świerków. Tworzyły one płot o grubości kilku stóp. Próbowałem pomóc sobie mieczem, ale nic z tego. Było zbyt mało miejsca na jakikolwiek sensowny nim ruch. Postanowiłem przedrzeć się za wszelką cenę i przedostać się za to ogrodzenie. Igły zdzierały mi skórę z twarzy. Zablokowane ramiona uwolniły się, ale nie na długo. Przez gałęzie spostrzegłem światło. Dodało mi to sił. Ból obtarć potęgował pot spływający i płuczący świeże rany. Jeszcze jedno posunięcie i głowa wydostaje się na zewnątrz. Powoli, w obawie przed mogącym czyhać niebezpieczeństwem, wreszcie się wygramoliłem. Soczystozielona polana w kształcie łodzi rozpościerała się przede mną. Jej żagiel, to ogromna kamienna Brama. Miała ściany tak gładkie, że słońce odbijało się w nich jak w lustrach poukładanych w różnych płaszczyznach. Jestem na starcie mojej wędrówki. Na początku drogi, ale po małej rozgrzewce i dobrym treningu. Rozejrzałem się po okolonej murem z drzew polanie w poszukiwaniu zagrożenia, ale nic takiego nie dojrzałem. Zrobiłem ostrożnie kilka kroków. Droga wydawała się bezpieczna. Zacząłem biec. Byłem już około trzydzieści stóp od Bramy, kiedy nagle uderzyłem o niewidzialną ścianę. Uderzenie było tak mocne, że aż pociemniało mi przed oczyma. Uklęknąłem i nabrałem głęboko powietrza. Wyciągnąłem przed siebie ręce aby dotknąć dziwnej, niewidzialnej przeszkody. Kiedy je powoli przesuwałem napotkałem lekki opór. Przy silniejszym naporze przeszkoda stawała się twardsza. Jeszcze raz powoli wyciągnąłem ręce. Opór był bardzo słaby, po chwili dłonie przeszły na drugą stronę dziwnej bariery. Przeszkoda teraz przypominała mydlaną bańkę, a jej ściany obejmowały moje nadgarstki. Na kolanach zacząłem powoli przesuwać się do przodu i po chwili przebrnąłem na drugą stronę. Chyba był to pierwszy sprawdzian mojej przynależności do harmonii między bytem a niebytem. Pierwszy i najważniejszy sprawdzian gotowości do dalszej drogi, którą układał przede mną figlarny los. Rozdział 2 Potężna, czarna skała. Tak wysoka, że cała reszta wyglądała jak małe pagórki. Jej wierzchołek tworzył urwisko, na którego końcu widniała wieża. Wieża lub upiorne straszydło przypominające bezskrzydłego węża skaczącego do szaleńczego lotu w nicość. Uderzenie błyskawicy - i owo widziadło przyjęło kształt budowli. Im bliżej podchodzę, tym mury dziwnej twierdzy zaczynają jaśniej połyskiwać. Nie można określić źródła światła, dzięki któremu pojawiają się na ścianach owe błyski. Dopada mnie dziwne uczucie. Nie wiem jak je nazwać, jedyne co przychodzi mi do głowy to trwoga. Ta budowla budzi we mnie trwogę! Dziwaczne kształty, jak gdyby malarz na swej palecie ręką rozgniótł stożki farb. Co to jest? - zapytałem sam siebie. Czyżby moje przeznaczenie? Kolory tego co widzę zaczynają mnie zalewać. Kiedy sięgają moich stóp, widzę że nie mam gdzie uciekać. Po co uciekać - należy z tym walczyć. Skoczyłem do przodu, nogi uwięzły mi w mieszaninie barw. Zaczynam tonąć w kolorowej mazi. Jak się bronić? - nic nie przychodzi mi do głowy. Kolorowa masa sięga mi piersi. Poruszając rękami nie natrafiam na opór jaki powinna dawać. Chwytam za miecz. Próbuję płynąć, ale kiedy wyciągam ramiona uderzam o grunt. W tym czymś nie można pływać. To coś teraz otacza mnie ze wszystkich stron. Jest jak gęste, wilgotne powietrze. Podnoszę się z klęczek i ruszam do przodu. Każde machnięcie miecza powoduje mieszanie się barw. Powstają przede mną kolorowe pawie oczka. W miarę posuwania się do przodu barwy blakną, powietrze przybiera swą naturalną barwę. Czuję silne uderzenie w plecy. Tak silne, że upadam na ziemię. Odwracam głowę. Z kolorowej chmury odrywają się ogromne bąble i jak piłki odbijając się od ziemi biegną w kierunku upiornej budowli. Uderzenie takiego balonu-bomby nie dosyć, że jest bolesne to jeszcze powoduje odrętwienie. Uczucie to jest tak silne, że tracę możliwość poruszania się, czuję się jak rzucone przez wiatr prześcieradło. Z głowy wysypują mi się myśli, a w dziwnym powietrzu przybierają realną postać. Tak - przestaję czuć myśli, a zaczynam je widzieć. Widzę co chciałbym zrobić, i widzę strasznego potwora z wyłupiastymi oczami. To strach? Chyba tak. Nie wiem co robić. Na pewno wstać! Próbuję się ruszyć. Przychodzi mi to z wielkim trudem. Wykrzesałem z siebie resztki sił i przetoczyłem się o kilka stóp. Ułamek sekundy później ogromny kolorowy bąbel uderzył w miejsce gdzie leżałem odrętwiały. Odbił się i poleciał dalej, co jakiś czas z hukiem waląc o ziemię. Jak wyjdę z tego cało, muszę znaleźć miejsce gdzie można oglądać swoje myśli. Jest to niezapomniane uczucie! Obrazy przesuwające się wokół nas, powoli wysypujące się z głowy. Kiedy nieświadom zagrożenia przetaczałem się, ostrze uderzyło o ziemię rozpruwając tkaninę którą była przykryta. Spod klingi posypały się iskry. Tak, teraz widzę to wyraźnie, cała ziemia jest pokryta materią podobną do płótna, z którego robi się żagle. Iskry unosiły się na wysokość mojego wzrostu. Wykonałem jeszcze kilka cięć i ich fontanny zaczęły grać wokół mnie symfonie. Wyszarpałem kawał materiału - migotanie powoli zaczęło ustawać. Dotknąłem gołej ziemi rękami. W tym momencie znikło odrętwienie, w którym trwałem. Poczułem przypływ energii. Zrobiłem dwa kroki, kiedy z prawej strony przyleciał kolorowy balon. Uderzyłem w niego mieczem z całej siły! Poczułem jakbym uderzył w potężne kowadło, o mało co nie wypuściłem broni z ręki. Wibracja tego uderzenia przeszła przez całe moje ciało. Jednakże i na balonie zrobiło to wrażenie, ponieważ rozleciał się na dwie mniejsze kule. Szybki zamach - cięcie i znów piłeczki są mniejsze, jeszcze raz uderzyłem i balika rozprysła się w nicość. Skoro wszystkie kule lecą w kierunku dziwacznej budowli to jak ona, będąc na końcu urwiska, jeszcze się tam trzyma? Logika - nie wiem dlaczego o niej pomyślałem, może dlatego że jest nieprzyzwoicie przewidywalna, niestety tu ona nie ma zastosowania. W świecie gdzie fantazja jest jednym z największych władców po co doszukiwać się logiki? Świadom swego położenia, powoli i pełen obaw, ruszyłem do przodu. Gdzieś w głębi duszy czułem swą niekompletność. Czułem, że brakuje kawałek mnie. Kawałek, bardzo ważny kawałek. Zamek dalej wisiał nad urwiskiem. Mimo iż zrobiłem wiele kroków, nie zbliżył się do mnie. Teren po którym szedłem sfałdował się, a kolorowa maź przyjęła kształt krajobrazu. Drzewa stały się zielone, a ziemia miała swój przyjazny kolor. Pagórek, który właśnie obchodziłem, miał kształt worka związanego u szczytu. Obchodząc go zauważyłem czarną plamę za krzewami rosnącymi z północnej jego strony. Delikatnie rozsunąłem krzaki zobaczyłem wejście do groty. Cóż to jest? - pomyślałem. Ściany jak gdyby oblane rtęcią, powoli, acz zauważalnie zmieniające swój kształt. Mimo tych przemian wielkość otworu prowadząca do środka pozostawała niezmienna. To zachęciło mnie do zbadania jego wnętrza. Kiedy znalazłem się w środku, usłyszałem chlupot strumienia. Trudno było określić kierunek, z którego dochodził. Szedłem do przodu. Jaskinia stawała się coraz większa. Ściany zmieniły barwy i teraz połyskiwały na przemian błękitem i czerwienią, cały czas zmieniając powoli kształt. W górze wisiały kaganki dające dość silne światło, jednak ja znajdowałem się w półmroku. Sufit zaś jaśniał i skrzył się barwami. Pomyślałem: musi tu mieszkać jakiś wielki stwór, bo kto inny mógłby nalewać oliwy do lamp. Usłyszałem ciche charczenie. Skąd mogą pochodzić te odgłosy`? - myślałem, przywierając plecami do ściany. Jeszcze dwa, może trzy kroki i zobaczyłem, że w ścianach jaskini po przeciwnych stronach są dwie komory. W jednej szeleścił strumień, który spływał do otworu przypominającego studnię, w drugim leżało potężne cielsko stwora wydającego ów charkot. Wiedziałem, że śpi. Przyjrzałem się mu, wydawał się miły mimo swego strasznego wyglądu. Nogi orła, połyskiwały metaliczną barwą jakby zanurzono je w roztopionym srebrze. Całe ciało pokryte czarną aksamitną skórą, gdzieniegdzie trafiały się zielone łuski rozrzucone w nieładzie. Ogon jak u wieloryba, lecz ten na końcu miał kilka rzędów piór białego koloru. Głowa lwa z nosem zakończonym rogiem i orle skrzydła, szare jak popiół z wygasłego ogniska. Spod skrzydeł wystawały ludzkie ręce wielkością dopasowane do reszty ciała. Kiedy tak stałem przyglądając się stworowi ten otwarł oczy, wyszczerzył kły jak gdyby w uśmiechu i odezwał się ludzkim głosem. - Witaj książę Cobe! Bardzo mało czasu zajęła ci wędrówka z ogrodów AD. Postać zaczęła się zmniejszać nie zmieniając kształtu. - Witaj Gregor, mimo to miałeś chyba dość czasu aby wypocząć. - To prawda, ale bezczynność mnie męczy. Wykąp się panie w strumieniu, bo śmierdzisz mazią ludzkich, niespełnionych nadziei. - Teraz wiem co było tą mieszaniną barw! A te kule to wydarzenia, które na przekór rozbijają nasze marzenia. - Płótno zaś, to granica między rzeczywistością a fantazją. Podszedłem do strumienia, zdjąłem ubranie, które naprawdę miało zapach mało przyjemny i zacząłem się pluskać. Lecz woda nie spływała ze mnie, a tworzyła cienką warstwę na skórze, z czasem nadając jej lekko brązowy kolor. Ciało zaczynało mnie piec, wręcz parzyć. Skoczyłem do ubrań, aby nimi się wytrzeć. Darłem skórę koszulą, ale nic to nie pomagało. Wszystko wokół mnie wirowało, oczy odmawiały posłuszeństwa. Zamglony obraz rozpływał się, a ciałem szarpały dreszcze. Kiedy myślałem że zwariuję, kiedy skóra paliła tak, jakby była oblana roztopionym żelazem i myślałem, że ta krótka droga jaką przebyłem ma się ku końcowi, nagle wszystko ucichło, ból umilkł. Jedynym śladem było to, że lśniłem jak wysmarowany oliwą. Byłem zupełnie nagi, a mimo to czułem, że od otoczenia oddziela mnie jakaś niewidzialna bariera. - W co mam się ubrać? - powiedziałem głośno sam do siebie. - Użyj wyobraźni - usłyszałem głos Gregora. - Widzę przyjacielu, że potrzebujesz jeszcze trochę czasu aby w pełni korzystać ze swoich możliwości. - Tak, to prawda - odrzekłem. - Chyba zbyt szybko przebyłem drogę z ogrodów AD i słabo poznałem sam siebie. Poczułem się głupio, że stoję nagi i nie wiem co ze sobą począć. W tej samej chwili okryła mnie czarna zbroja wyściełana od środka miękką tkaniną, poczułem ciepło. Kiedy pomyślałem, że ów ubiór będzie niewygodny i obejrzałem się na leżące stare ubranie, zbroja przybrała ich wygląd. Zrozumiałem, że moje myśli kierują moim wyglądem. Gregor stał przede mną, był mojego wzrostu, jego dusza okryta była smoczą skórą. - Opowiedz, jakie niespodzianki czekają jeszcze na mnie? - To wszystko co wiem, nie potrafię czytać w przyszłości. To ty jesteś mistrzem w jej poznawaniu i poruszaniu się w niej. Ja jestem tylko twoim wiernym sługą i kompanem, książę. - Chyba czas ruszać dalej. - Chyba tak, za chwilę przybędzie tu strażnik strumienia t będzie zadawał wiele męczących pytań. Z tego co wiem, nie pałacie do siebie wielką sympatią. - Powiedz coś więcej. - Co tu mówić o człowieku, któremu wydaje się, że ma zawsze rację, tylko dlatego, że stoi z boku wszystkich wydarzeń. Do tego nie może opowiedzieć się żadną ze stron. Nie może lub nie chce? - zapytałem niby sam siebie. - Raczej nie może. Opowiedzenie się po którejkolwiek stronie, zachwieje jego równowagą i albo spłonie, albo zamieni się w bryłę lodu. Ma tego świadomość i trzyma się środka. Stąd jego rady dla nikogo nie są przydatne. - A ty? - Ja, wybrałem ciebie Cobe. Jesteś wierny swoim prawom, mimo że czasami wygląda to całkiem inaczej, dopiero czas pokazuje istnienie klucza, który zawsze pasuje do tego jak postępujesz. - Czy przypadkiem nie jesteś tylko strachliwym pochlebcą? - Mogłem uciec i nie czekać na ciebie. Tym bardziej, że widziałem jak giniesz rozcierany w moździerzu przez pięknolicą Orchideę, lecz pomny twych ostatnich tamtej nocy słów, że twej duszy nie da się zabić, poszukałem pieczary Źródła Przemiany i zapadłem w sen czekając, aż obudzą mnie twoje kroki. - To szlachetne. Faktycznie takich rzeczy nie robi się dla zysku czy poklasku, tym bardziej że nie mogłeś być pewny czy wrócę. - Byłem pewny, widziałem jak twój cień wymknął się z moździerza i poszybował nad zgliszczami zamczyska. - Szybko się uporali z odbudową tego upiora nad urwiskiem. - Orchidea z twego prochu zrobiła specyfik, który dał jej nieprawdopodobną moc. Między innymi dlatego udało się jej tak szybko odbudować zamczysko. Widziałem jednak we śnie, że ów specyfik, mimo iż znajdował się w szczelnie zalakowanej ampułce, pewnego poranka zniknął. - Zawsze znikają nasze resztki ciał, kiedy wstajemy na nowo. - Dlatego Orchidea była tak przerażona swoim odkryciem. - Aby unicestwić moją duszę trzeba by... nieważne, ta informacja nikomu się nie przyda. Zadumałem się i w myślach rozważałem czy przyjdzie taki czas, że ktoś ze zwykłych śmiertelników wtargnie kiedyś do ogrodów AD i zanim się odrodzę, owinie mnie w kokon wiecznej ciemności. - Ruszamy Gregor. Z tyłu widać światełko, idzie strażnik, a naprawdę nie mam ochoty słuchać jego rad. Rozdział 3 Jeszcze jeden zakręt i zobaczyliśmy wyjście z pieczary. Przed nami rozciągała się ogromna polana wypełniona słońcem. Otaczały ją drzewa, niektóre z nich obwieszone były żółtymi owocami. Co jakiś czas owoce Pękały i wysypywał się z nich złoty pył. Droga, którą maszerowaliśmy, wiła się do góry. Słońce grzało mocno, jednak leciutki wietrzyk sprawiał, że nie czuło się upału. Przez drogę przepływał strumień. Kiedyś była tu kładka, ale obecnie pozostały tylko jej resztki. Widać, że ów szlak stracił swą wartość i od dawna nikt już o niego nie dbał. Pochyliłem się nad wodą, bił od niej przyjemny chłód, zacząłem pić. Obok mnie nad strumieniem pochylił się Gregor i zaczął chłeptać wodę razem ze mną. Kiedy ugasiliśmy pragnienie usiedliśmy nad strumieniem. Zanurzyłem nogi, z których dzięki mojej woli znikły buty. - Piękna okolica - odezwał się po chwili Gregor. - Masz rację. Ugasiliśmy pragnienie, teraz przydałoby się znaleźć coś na ząb! - Za wzgórzem jest wioska. Obecnie chyba nikt tam nie mieszka, ale powinna być tam gospoda, w której widziałem strażnika strumienia. Pójdę tam panie i każę przygotować posiłek, zanim dojdziesz powinien być gotowy. - Idź, ja wyruszę za chwilę. Oddalająca się postać Gregora zaczęła przybierać ludzkie kształty. Zza drzew wyskoczył jeleń cały spieniony. Stanął przede mną zdezorientowany. Szybko wybrał dalszą drogę i pomknął ogromnymi skokami. Zaraz za nim wyskoczył potężny wilk. Widząc mnie stanął jak wryty odsłaniając kryształowo przeźroczyste zęby. W jednej chwili skoczyłem z mieczem wyciągniętym przed siebie. Uderzyłem w jego kark. Krew bryznęła wokół. Wilcza głowa potoczyła się niczym kamień. Reszta cielska przez chwilę stała nieruchomo, po czym runęła na ziemię. Popatrzyłem na leżący łeb i usłyszałem jego myśli. - To jakaś pomyłka, ty w tym miejscu? - Tak, to ja Tatro! Twoja służba u Orchidei dobiegła końca! - powiedziałem głośno zaskoczony tym co się stało. Parszywe bydlę, zawsze lubiło krew i surowe mięso. Dlatego najchętniej wcielało się w krwiożercze bestie, żeby złapać coś do jedzenia. Tym razem dzikie instynkty doprowadziły go do końca jego drogi. Nagła reakcja i łatwe zwycięstwo zdziwiły mnie, ale jednocześnie odkryłem, że nie jestem sam. Coś w moim środku cały czas czuwa. Jak to jest, że mimo swobodnego błądzenia naszych myśli nie gubimy drogi którą zmierzamy? Nasze myśli szybują, i to jak! Zamknąłem oczy, a w mej wyobraźni powstał obraz wysokiego piaszczystego brzegu morza. Piękne, błękitne niebo strojne w pierzaste chmurki. U mych ramion wyrastają skrzydła. Od morza wieje silny, świszczący wiatr, niczym potężne organy. Melodia wiatru upaja, szumi w głowie i wiruje kolorami przed oczyma, przybiera coraz wyższe tony. Nagła seria grzmotów łączy się z muzyką wiatru, niczym bęben Podrywam się do lotu. Wiatr dotyka mojej twarzy, silne uderzenia skrzydeł wspinam się coraz wyżej. Spoglądam w dół gdzie las i żółty piach giną w lazurze morza. Jeszcze wyżej i wyżej, tak bez granic. Znowu seria grzmotów i zmienna tonacja świstu. Cudowna muzyka, cudowne miejsce... Latam, to w górę, to w dół, to w stronę lądu, to w stronę morza, bawię się tym lotem niczym dziecko wymarzoną zabawką. I ta muzyka, która teraz ogarnia wszystkie moje zmysły. Co to jest za miejsce? Tak tu błogo i beztrosko! Obniżyłem lot, zza drzew wyłonił się dom z białego jak marmur kamienia otoczony podobnymi do palm drzewami. To mój dom! To najbezpieczniejsze miejsce we wszechświecie! Ta zielona polana z niedużymi wielobarwnymi plamami pełna kwiecia i kolorowych motyli. Cudowny zapach natury. Błogość i beztroska. Szaleństwa i upojenia... Otwieram oczy i słyszę w głowie: - Wielu będzie tam przed tobą Cobe! Ostatnie, co wyrzucił z siebie łeb bestii. Podszedłem do niego bliżej i zauważyłem, że jedno z jego oczu to szlachetny kamień. Końcem miecza wydłubałem je. Wypadając brzęknęło, był to pierścień. Podniosłem go z ziemi. Kryształ połyskiwał w słońcu. Założyłem go na palec. Zapadła ciemność .jak gdyby ktoś wyłączył niebo wraz ze wszystkimi gwiazdami. I nagle jasność taka, że bolą oczy. Jak gwałtownie się wszystko pojawiło, tak i znikło. -wiat wrócił do rzeczywistości. Poczułem jak pierścień zacisnął się mocniej na palcu. W tym samym czasie pojawiła się przede mną, umocowana w kole klepsydra. Przesypujące się ziarna, niczym woda dla młyńskiego koła, stanowiły napęd kołowrotu czasu. Usłyszałem głos: - Od teraz należysz do tych co mogą jej używać. Znów wszystko rozpłynęło się jak mgła. Poczułem, że mam moc nad czasem. że mogę się nim posługiwać. Odwróciłem się w kierunku gdzie poszedł Gregor i ruszyłem przed siebie. Rzeczywiście, za wzgórzem była karczma, z komina snuł się dym. Otwarłem szeroko drzwi i w półmroku rozświetlanym przez ogień z paleniska, zauważyłem na ławie siedzącego Gregora. - W samą porę panie. W tym momencie młoda karczmareczka o kruczoczarnych włosach przyniosła potężny kawał pieczystego. Usiadłem za stołem, odkroiłem kawał pieczeni i zatopiłem w niej zęby. Soczysta, pachnąca ogniem dziczyzna, doskonała. Dziewczyna nalała mi wina. - Może usiądziesz z nami panno? - zagadnąłem. - Chętnie panie, bo ruch niewielki i rzadko mam okazję z kimś porozmawiać. Ojciec nie pozwala mi wychodzić poza ogrodzenie. Mówi, że nie jestem jeszcze gotowa na samotne wycieczki. Zbyt wiele niebezpieczeństw czyha na zewnątrz i tylko tu może mnie chronić. - Co taka śliczna dziewczyna robi w takiej głuszy? - Zastępuję ojca, który poszedł na polowanie. - .Jak masz na imię panno? - Magnolia, panie. - Magnolia? Przecież to imię książęce. - Jestem córką Tatry. Pobladłem, bystre oko dziewczyny w lot to zauważyło. - Znasz go panie? - Znam twojego ojca i przyznam, że nie pałamy do siebie sympatią - powiedziałem to aby zobaczyć reakcję dziewczyny. - Widać długo się z nim nie widziałeś. - To prawda. Choć nie do końca - pomyślałem. - Od czasu jak wyszła na jaw zdrada Orchidei uciekł tutaj by pełnić funkcję karczmarza. Zmienił się nie do poznania. żyje spokojnie i z dala od ludzi. Tylko jeszcze czasami idzie na polowanie. To jedyne czego nie może sobie odmówić. Mówił, że to pierścień, którym zastąpiono mu oko nie pozwala wyzbyć się tego nałogu. - Skąd wiesz o pierścieniu'? - zapytałem. - Opowiedział mi o nim. Ty go masz na palcu. Zabiłeś go - powiedziała dziwnie spokojnie. - To był przypadek! - On wiedział że przyjdziesz. Rozkazał, że gdyby wszystko skończyło się tak jak się skończyło, to mam zostać przy tobie. Masz na imię Cobe panie? - Chytry lis a nie wilk, wiedział, że gdy wrócę będę najsilniejszy. Zostaniesz tutaj i dalej będziesz tu pracować. Jak przyjdzie czas wezwę cię do siebie. Zastanawiał mnie spokój z jakim przyjęła śmierć swojego ojca. Czyżby nie znała uczucia złości, nienawiści? Została dziwnie przygotowana do samodzielnego życia. Tatra był czarownikiem o wielkiej sile, ale nie potrafił manipulować ludzką duszą. Zatem ktoś mu w tym pomagał. - Gregor, wyjdźmy przed karczmę, słyszę tętent koni, chyba ktoś nadjeżdża. - Bardzo rzadko ktoś tu zagląda panie - powiedziała Magnolia. Czułem silnie stłumioną wibrację ziemi. Kiedy wyszliśmy przed budynek wibracja była równie mała jak w środku. Podwórko wyłożone było brązowymi kamieniami. Dopiero po zrobieniu kilkunastu kroków stanąłem na trawie i poczułem silniejsze drżenie. Jechało czterech jeźdźców, lekko uzbrojonych, byli jeszcze daleko. Karczma i teren wokół niej były oddzielone ekranem, który izolował je od świata. - Magnolio, pozwól tutaj - zawołałem na dziewczynę. Po krótkiej chwili wyszła i stanęła przy ogrodzeniu. - Podejdź bliżej. - Nie wolno mi panie. - Teraz ja określam co ci wolno. Podejdź tutaj. Dziewczyna cała drżała, ale powoli małymi krokami zbliżała się do mnie. Blada, z przerażonymi oczami zatrzymała się na skraju kamiennej posadzki. Podałem jej rękę. Złapała ją tak, jak tonący chwyta się ręki swego wybawcy. Poczułem mrowienie ręki i stóp. Uścisk nie pasował do jej filigranowej postaci. - Nie wolno mi panie. Szarpnąłem ją mocniej. Zachwiał się i postawił nogę na trawie. Mrowienie stało się bardzo silne. Spod stóp dziewczyny zaczęły wydobywać się trzaski niczym małe grzmoty Płacząc rzucił mi się na szyję - Chcesz mnie zabić - Nie, chcę abyś była wolna - zaprzeczyłem. - Kiedyś zrobiłam to sama i z trudem odratował mnie ojciec. - Ty jesteś dzieckiem ziemi, to chęć Tatry, odizolowania cię od natury, powoduje twój strach. Opuściłem dziewczynę na ziemię, drżała i szlochał. Stał na czubkach palców niczym baletnica. Po kilku chwilach osunęła się na ziemię Drżenie nie ustępowało, lecz widziałem jak coraz bardziej przywiera do ziemi. Przestał szlochać Leżąc, podniósł na mnie wzrok. Błyszczące oczy przypominał oczy dziecka, które odkryło wielką tajemnicę. - Ziemia da ci sił i zrozumienie rzeczy, które dotąd był dla ciebie obce. - Gwałtem zmieniasz moje życie, w zamian za poznanie sprawiasz, że zaczynam się od tej chwili starzeć - To prawda, ale od teraz wszystko nabiera barwy. Od tej chwili poznasz co to są emocje. - Byłam szczęśliwa... - Daj zadziałać czasowi. Nie oceniaj wszystkiego pochopnie. - Czuję się silniejsza, ziemia udziela mi swojej energii. W mej głowie krążą myśli... poznaję wydarzenia, których nie byłam świadkiem. - Byłaś ale bardzo dawno temu. Teraz je sobie tylko przypominasz. Izolacja jakiej byłaś poddana gwarantował beztroskie życie, ale też życie beznamiętne, w zasadzie wegetację poza czasem i możliwością poznania. - Dlaczego to wszystko robisz? - To mój obowiązek, jestem strażnikiem. Tyle tylko, ż nie na służbie. Zastanawiam się w jaki sposób Tatra zabrał cię z ogrodów AD i w jakim celu to uczynił. Dlaczego chciał abyś żyła obok zasad jakie wyznacza natura? Dziewczyna miał palce wbite w ziemię. Oczy pełne blasku i promieniującą twarz. Wstała, zdjęła buty i bosymi stopami stanęła na trawie. - Przez chwilę czułam do ciebie nienawiść, strach przed tobą teraz jestem ci wdzięczna. Dlaczego zabiłeś mojego ojca? - Nie dzisiaj, porozmawiamy o tym później. Chcę abyś wiedział, że nie planowałem jego śmierci, był ona przypadkowa, pokierowało tym wypadkiem przeznaczenie. Dziewczyna spuściła wzrok. - Czuję że nadjeżdżają najeźdźcy - cicho szepnęła. - Przygotuję dla nich posiłek. Lekkim krokiem, niby nie dotykając ziemi, poszła w kierunku karczmy. Gregor stał oniemiały. - Takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. To po prostu jest niemożliwe. - Ale się zdarzyło, jak sam widziałeś. - Nie było w tym fałszu ani udawania, jak to mogło się zdarzyć? - Nie wiem. Zdarzyło się i już. Zabiorę Magnolię do źródła przemiany, niestety bramy BONDO nie można przejść w przeciwnym kierunku. Myślę ż ojciec Czas poradzi sobie z tym sam. - Przypuszczam, ż ja mam zostać tutaj i pełnić rolę gospodarza. - Ta czwórka na koniach mnie intryguje. Postaram się użyć czasu aby zdążyć przed nimi, ale na wszelki wypadek, warto by ktoś mógł ich przywitać Zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę. W wyobraźni zobaczyłem miasto, główną ulicę pełną ludzi. Kilka przecznic dalej koszary. W ich kierunku podążyły moje myśli. Z wyciągniętych rąk wyleciały niebieskie promienie, które owinęły grupkę kilkunastu żołnierzy stojących na dziedzińcu. Byli uzbrojeni, na plecach mieli duże plecaki. Ścisnąłem mocno koniec sieci i szarpnąłem. Cały oddział stał przed nami. Między żołnierzami, a nami postawiłem niewidzialną zasłonę Grupa padł na ziemię kierują w nas lufy karabinów. Jeden z nich pociągnął za spust. Grad pocisków posypał się w naszym kierunku. Kule odbijają się od niewidzialnej przeszkody rykoszetem zranił jednego z nich w łydkę - Dość tego strzelania! - krzyknąłem. - Od tej chwili jesteście pod rozkazami moimi i Gregora. Żołnierze byli tak zdezorientowani, że trudno było przewidzieć co mogą jeszcze zrobić - Baczność! - krzyknąłem. Poderwali się na równe nogi. - Pytania będą później. Opatrzcie nogę temu nieszczęśnikowi. Od tej chwili podlegacie naszym rozkazom - powtórzyłem. - Tak jest! - odezwał się jeden z nich. - Jak się nazywasz? - Jakub. - Będziesz dowodził tą drużyną. - Tak jest! Jak mam się do pana zwracać? - Jestem książę Cobe, a to jest generał Gregor. - Chyba śnię - odezwał się rudowłosy osiłek z karabinem wielkości małej armaty. - To nie sen, ale nowa rzeczywistość, w której od teraz przyjdzie wam żyć. Za wierną służbę przeniosę was do świata, z którego was zabrałem. I jeszcze jedno - nie warto próbować tego na własną rękę bo aby to uczynić trzeba mieć moc nad czasem. - To na pewno sen - powtórzył osiłek. Zacisnąłem pięść i skierowałem ją symulując rzut w kierunku drużyny. Posypały się z niej kule lodu przypominające grad. Przerażeni żołnierze przykucnęli zasłaniając twarze rękami. - Wierzymy ci panie - odezwał się Jakub. - Myślę że wystarczy tej nauki. - Gregor, przejmujesz dowództwo. - Tak jest książę! - zasalutował Gregor, po czym rozkazał drużynie przejść do gospody. Rozdział 4 Magnolia wypytywała mnie o różne szczegóły. Rozmowa z nią przypominała tę którą prowadziłem z Amadeo w ogrodach AD. Fakt, ż jej narodziny odbyły się w tak dziwnym miejscu powodował że moje zaufanie do tej dziewczyny było bardzo ograniczone. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż jest czymś w rodzaju bomby o opóźnionym zapłonie. Niemniej ciążył na mnie obowiązek dania jej szansy bycia równoprawnym członkiem naszej rodziny. - Czy masz do mnie zaufanie? - Tak panie. To co mówisz jest prawdą której doświadczam w myślach. Mam w sobie dwa bieguny. Czuję to, co do tej pory był mi obce. Czuje, że upływający czas wymieszany z emocjami jest wart tego co dzieje się teraz. Wiem, że tylko smutek daje pełny smak szczęścia, a przeżyty ból pozwala przeżyć pełnię rozkoszy. - Szybko dojrzewasz, to normalne w naszej rodzinie - powtórzyłem słowa usłyszane kiedyś w ogrodach AD. - Idziemy naprawić szkody, które wynikł z tego ż twoja droga życia ma ogromną wyrwę Spróbujemy ją załatać lecz aby to zrobić niezbędne jest twoje do mnie zaufanie bez względu na to co spotka nas po drodze. Tak rozmawiając dotarliśmy do pagórka, przypominającego związany worek. Odszukałem wejście. Wziąłem dziewczynę za rękę i poprowadziłem do środka. Rozglądała się ciekawie po ścianach, zmieniających kształt. Dotarliśmy na miejsce. Obok strumienia siedział strażnik. - Witaj książę Cobe! - Dzień dobry - odpowiedziałem. - Z kim przybywasz? - To jest Magnolia, córka Tatry. Jak przypuszczam wykradziona z ogrodów AD przez swego ojca. - Przyprowadziłeś ją aby obmyła się w strumieniu? - Tak, powinna mieć na początku drogi szansę taką samą jak każdy z naszej rodziny. - Znam tę dziewkę. Widywałem ją w karczmie, do której zaglądam od czasu do czasu. Myślałem, ż to służąca Tatry. - Teraz wiesz, że jest inaczej. Strażnik wstał, popatrzył na nas beznamiętnie i rzekł - Wracam do swoich obowiązków. Podniósł z ziemi kaganek i ruszył w górę pieczary. Po chwili znikną nam z oczu. - Ta woda pozwoli ci zyskać spójność myśli i ciała. Da ci moc stapiania się z otaczającą cię rzeczywistością, choć paradoksalnie od niej będzie cię izolować. Zdejmij ubranie i wykąp się! Dziewczyna posłusznie zaczęła zdejmować z siebie ubranie. Rozpięła suknię, zdjęła rękawy, po czym sukienka osunęła się do jej bosych stóp. Zrzuciła z siebie koszulę Stał naga... Rozwiązała kruczoczarne włosy, które spłynęły na jej ramiona. Cudownej urody dziewczę stało kilka kroków ode mnie. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Duże, czarne jak węgiel oczy patrzyły na mnie. Pełne ufności. Śniada cera, drobne ramiona. Piersi, mimo swojej wielkości zdawały unosić się do góry. Płaski brzuch i niczym kształty wiolonczeli wykrojone krągłe biodra. Przepiękne, szczupłe ręce, opuszczone wzdłuż ciał, podkreślały zgrabność jej cielesnej powłoki i powab jej duszy. Długie i smukłe nogi zdawał się teraz być zanurzone w sukni, która leżała wokół drobnych stóp. Zrobiła krok do przodu, i jeszcze jeden. Zanurzyła stopy w wodzie. Nabierała wody do rąk i polewała swoje ciało, które nabierało blasku. Owa cudowna woda spływała po jej czole omijają brwi jak namazane smołą. Ściekał po małym, lekko zadartym nosku i wpadał na wąskie lecz pełne uśmiechu usta. Wpadała na brodę dopasowaną zgrabnie do całości twarzy i dalej osuwała się po długiej, zgrabnej szyi. Krople tej cudownej wody tańczyły na jej piersiach, otaczając je dokoła strumieniami, czyniąc z nich dwie siostrzane wyspy. Dalej falowały na brzuchu, z rozpędem przeskakując nad pękiem. Traciły się w kępce, która rozdzielała dwa silne, acz delikatnej budowy, uda. Szukały możliwości obejścia kolan, po czym igrając ze światłami oliwnych lamp spływały po łydkach na małe stopy. Odszedłem kilka kroków. Odwróciłem się cała drżała. Wyskoczyła ze strumienia. - Panie ratuj ! Jeszcze chwila przypominająca wieczność i dziewczyna stała spokojnie, patrząc zdziwiona i lekko oszołomiona tym co się stało. - Wyobraź sobie ubranie, w którym chciałabyś się pokazać. Piękne ciało przykryła niebieska suknia z dużym dekoltem, mocno przylegająca, podkreślająca kształty pod nią skryte. Magnolia fakt ten przyjęła ze zdziwieniem, po chwili sukienka był żółta z koronkami wokół rękawów i dekoltu. I znów była niebieska. Z tej żółtej zostały jednak koronki. - Dość tej zabawy miła panno. Czas wracać do Gregora. Dziewczyna złapała mnie za rękę i pociągnęła do wyjścia z groty. Szliśmy w milczeniu. Od czasu do czasu zadawała pytania i nie czekała na odpowiedź. Nie czekała, bo odpowiedzi rodził się w jej myślach same. Uczyłem ją rozmowy bez słów. Z mojego małego doświadczenia wiedziałem, że ma jeszcze wiele braków w tym czego doświadczyła, ale nie mogę jej więcej dać, bo zboczę z drogi mego przeznaczenia. Resztę musi zdobyć sama. Kiedy dochodziliśmy do karczmy odwróciła się i pocałowała mnie w usta. Pocałunek, a raczej cmoknięcie pełne żaru i szczęścia. Czułem tajemnym zmysłem, że jest to szczere, nie wyuczone, ani nie wyczarowane z nieziemskiego zaklęcia, które potrafi zawładnąć naszymi duszami. Mimo to byłem nieufny wobec niej. Miałem żal do świata i przeklętych demonów, że spotkaliśmy się za późno lub za wcześnie. Nie dano mi dojrzeć lub dojrzałem zbyt szybko. Wiedziałem dobrze co się dzieje, zaczęła się choroba popularnie zwana miłością. To nastroszyło mnie trochę, wzmocniło czujność wobec samego siebie i całej reszty, która mnie otacza. Próżny żal, gdy w sercu obok siebie rodzi się gniew i chęć zemsty. Kiedy duszą i ciałem szarpią dzikie zmysły. Kiedy bieguny tracą równowagę, a droga przeznaczenia wpada w dzikie wiry, znikając za przepaścią z naszych oczu. Rozdział 5 Stojąc przed karczmą czułem, że galopujący na koniach czterej jeźdźcy są o kilkanaście minut drogi od nas. Wszedłem do środka, żołnierze zasalutowali. Gregor na mój widok powiedział: - Myślę, że wiedzą na tyle dużo że można na nich polegać. Nie wystawiłem straży aby niepotrzebnie nie wzbudzać podejrzeń. Każdy kto tu przybędzie na pierwszy rzut oka pozna, że oni są obcy. Do tego ten ekran, który moje zmysły całkowicie obezwładnia, dlatego wszyscy jesteśmy w środku. - Masz rację. Jesteś dobrym strategiem. Nie wiadomo czy przybysze są do nas wrogo nastawieni. Wyszedłem na podwórze. Tętent koni nasilał się coraz bardziej. Zakłócał go dziwny dźwięk przypominający świst bąka, jakiego dzieci używają do zabawy. - Co to może być? Niebo nad wzgórzami pociemniało o pół tonu. Teraz wyglądało jak dawno nie odkurzona szyba. Co kilkanaście sekund ziemią wstrząsały drgania, niczym uderzenia potężnego młota. - Co to jest? Zamknąłem oczy i w myślach zacisnąłem kryształową kulę w rękach. Zobaczyłem płaską jak stół równinę, której koniec ginął w niebieskawej poświacie, gdzieniegdzie porośniętą kilkusetmetrowymi drzewami, których pnie były tak grube, że mogła w ich środku zamieszkać kilkuosobowa rodzina. Jeźdźcy pędzili na złamanie karku, a za nimi pląsała niebotyczna trąba powietrzna, która wyrywała wszystko co rosło, mieszając w sobie swe trofea. Gigantyczne drzewa, trawy i ziemia wymieszane w jej wirze. Czwórka na koniach dojeżdżała do wzgórz. Powietrzna trąba wędrowała za nimi, ale teraz dotarło do mnie to, że porusza się ona według pewnego klucza. Ślad, który zostawia za sobą przypomina ślad węża pełzającego po piasku. Sinusoida wykreślona na ziemi. Rycerze mieli czarne peleryny, powiewające na wietrze niczym potężne skrzydła. Zdawało się, że dzięki tym skrzydłom pędzili niczym wiatr, a ich wierzchowce zdawały się nie dotykać ziemi. Żywioł pędzi za żywiołem. Rycerze Ptaki, Orły walki. Może to nie ucieczka, a wyścig? Na czerni magicznych skrzydeł połyskiwał wizerunek tęczy. Tęczy? Tęcza - obietnica spokoju i równowagi. Harmonia życia i nagroda za strach i niemoc wobec żywiołu. Mieszanina barw bliska mojemu sercu. To moi rycerze, któż odważyłby się przywdziać moje barwy? - Jak im pomóc aby byli pierwsi? Podniosłem do góry ręce. Poczułem silny opór powietrza, uchwyciłem jego kawał i cisnąłem nim w śmiertelny żywioł. Skupiony tak, że bolały mnie myśli. Nie mierzyłem. Wykonałem rzut na oślep. Niekształtna bryła przyjęła postać ognistej kuli, która oddalając się ode mnie rosła i nabierała barwy słońca palącego pustynię. Pędzi coraz szybciej i podczas swej drogi porywa za sobą wszystko co napotka. Pochłania to jak pokarm, rosnąc i nabierając sił. Kiedy dobiegła do powietrznej trąby na ułamek sekundy zatrzymała się aby przyjąć kształt prostokąta o długiej podstawie. Po czym ów prostokąt owinął wir i zaczął go zgniatać. Rozpoczął się śmiertelny taniec. Dwa wytwory czarów, nie wiem dlaczego tak pomyślałem. Teraz złoty walec zaciskał się coraz bardziej, powoli, z ogromnym trudem, zamieniając się w kulę. Na jego powierzchni w coraz to innym miejscu pojawiały się ogromne guzy, świadectwa nieustannej walki jaka trwała w tym zdawać by się mogło, żywym organizmie. Żywym, bo to cząstka mnie. Kawałek mojego ja. Ten kawałek, który czuwa nad naszym bezpieczeństwem. Kieruje nami kiedy czyha na nas zło. Rycerze zatrzymali swe rumaki. Patrzyli na to co się dzieje. Kula zmniejszyła się do wielkości małej plamki na horyzoncie, zatoczyła łuk tak, jak gdyby trzymał ją w ręce miotacz i poleciała rzucona niewidzialną siłą w kierunku, skąd przybyła trąba. Ze środka kuli wydostawał się pył, który zasnuwał ślad upiornej drogi. Kiedy pył opadł, zniknął ślad spustoszenia, jaki szerzył powietrzny wir. Spojrzałem na. rycerzy. Odległość między nami zmniejszała się, jeszcze chwila i stall kilkanaś