Krzysztof Winiecki Cienie wyobraźni Rozdział 1 Przelewające się przez szpary w gałęziach światło tworzyło autostrady czasu, biegnące słonecznymi smugami wprost do swego źródła. Takie myśli przebiegały mi przez głowę, kiedy leżałem na ziemi czerpiąc energię do powstania. Jak trudno obudzić się z martwych? Jak trudno to zrobić pierwszy raz? Wie każdy nowicjusz! Ale skąd te myśli, tak dojrzałe? Ale skąd wiem że dojrzałe? Gdzie mieści się ten bagaż, który pozwala nam zyskać świadomość pewnych rzeczy aby móc się odrodzić i przeżyć? Rozpocząć tworzenie nowego, ale nie od początku życia. Słoneczne smugi znikły. Czułem się pełny energii i tylko uporczywa myśl drążyła mój umysł. Jak daleko do bieguna Minus? Jacy ludzie staną na mojej drodze i ilu z nich zostanie moimi przyjaciółmi, a ilu z nich będzie moimi zaciętymi wrogami? Szelest nieco inny niż te, które powoduje wiatr sprowokował mnie do wyciągnięcia ręki, w której nie wiedzieć czemu nagle znalazł się miecz. Skoczyłem z placka gołej ziemi pod krzaki. Czułem jak "instynkt" ogarnia moje ciało, zawłada umysłem. Myśli, odejdźcie na bok, oddajcie moc "instynktowi", bo tylko on przeprowadzi nas do bramy BONDO - prawdziwego początku nowej kontynuacji. Pancerny człowiek zbliżał się do nawisu skalnego mocno oświetlonego przez wstające słońce. Dzięki temu widziałem go doskonale, samemu będąc nieźle ukrytym. Dziwna łuskowata zbroja zmieniająca kolor jak kameleon już ma kolor skały, lecz moje nowe oczy zauważyły ruch i metamorfozę. Widzę coraz wyraźniej. Ruch i postać, która odwraca twarz w moim kierunku i mówi: - Jakie było imię twego środka zanim powstałeś na nowo? Ściskam miecz i czuję uderzenie myśli. On chce ci pomóc! "Instynkt" mówi zabij, bo zabiją ciebie! Pomoc... Zabij... Mimo dobrej kryjówki wiedziałem, że słowa były skierowane do mnie. Coraz dokładniej widziałem twarz o łagodnych rysach. - Nie lękaj się. Jakie było imię twego środka zanim powstałeś na nowo? - Cobe - wyrwało mi się z ust. - Masz miecz? - Tak. - Dlaczego go nie użyłeś? - Myśli mi nie pozwoliły. - Ziemia, która cię kształtowała dała ci książęcy dar, dlatego drżała kiedy wstawałeś do wędrówki w kierunku Minus. większy i silniejszy, czuję, że zdarzenia w których uczestniczę, ziemi, której - teraz to widzę - kurczowo trzymam się rękoma. - Stajesz się dojrzały! - odezwała się postać. Ale jakby mniejsza. Równa mi wzrostem. Zorientowałem się, że dopiero teraz widzę swoją postać. Ręce - silne, ale delikatne jak ręce szermierza albo ulicznego grajka nicponia. Nogi - silne, acz leniwe, tak jakoś sobie pomyślałem. Reszta, jak reszta, mogłaby być lepsza ale... Obraz w lustrze jeziorka, które z lewej strony podchodziło pod moje stopy uzmysłowił mi, że mam twarz i tu widok... fizjonomia dość rubaszna ale przy tym poczciwa. No trudno, mam świadomość, że tego zmienić już się nie da. Mój towarzysz patrzył na mnie i wydawał się być moim bratem. - To prawda, jesteśmy braćmi - zadudniło mi w głowie. - Idziemy tą samą drogą, tyle, że ja cię wyprzedziłem, dzięki czemu mogłem przyjść ci dzisiaj pomóc ruszyć dalej - mówił jak mędrzec. - Czujesz w swym wnętrzu dwie siły i potrafisz je nazwać! Szybko osiągasz pełnię sił, to naturalne w naszej rodzinie. W zasadzie moja rola ogranicza się do dania ci czasu na nabranie pełnej dojrzałości, zanim przekroczysz bramę. Mogłem to zrobić walcząc z tobą lub rozmawiając. Nic więcej nie mogłem ci dać. Tylko czas. Lecz jak szybko się przekonasz, czas to dar, który rzadko ktoś ci zechce ofiarować, rzecz której w twojej wędrówce zawsze będzie brakowało. Wypełniało mnie uczucie pewności siebie. Moja głowa wypełniała się wspomnieniami. Zabawne było ich posiadanie. Dwa moje bieguny rozlokowały się wygodnie i zachowywały pełną równowagę. Myśli i instynkt zrozumiały, iż muszą stanowić równowagę aby nie stracić swego żywiciela. - Amadeo, bracie, dzięki za przywitanie i za to, że było tak łagodne. Zresztą zawsze słynąłeś z delikatności, zawsze byłeś artystą- nie mam pojęcia skąd znałem jego imię. - Widzę, że jesteś tym samym Cobe co kiedyś! - Tak. Jestem tym samym co kiedyś, tylko skóra trochę młodsza. - Jesteś prześmiewcą, taki byłeś i trudno spodziewać się, że coś się zmieni. Jak już wspomniałem twoją matką jest Ziemia, a ojcem Czas. Cokolwiek uczynisz, nie zapominaj o tym i staraj się ich uszanować. Amadeo popadł w zadumę. Minęła długa przerwa zanim usłyszałem znów jego słowa: - Na mnie już pora. Idę dalej aby nie przegapić narodzin twojej ukochanej siostry Clivii. Podzieliła twój los. Do zobaczenia Cobe! - Do zobaczenia?! Nie wiem jak długo rozmawiałem z Amadeo, ale trwało to na tyle długo, że dało mi to czas na poznanie siebie. Wszystko co działo się od rana było jak sen. Zrodziłem się na nowo, stare myśli, młode ciało i ta ogromna ilość osób w mojej skórze. Powoli, powoli. To wszystko zaczyna stanowić jedną całość. Gdzie Amadeo? Nieważne, muszę szukać bramy aby wyrwać się z tej niemocy i ograniczonej ilości możliwości. Krok do przodu i jeszcze jeden. Jeszcze raz dotknąć tu ziemi. Znajome słowa, trudne znaczenia. Dziwny pancerz zmienił się w śnieżnobiałą tunikę. Na śniadą twarz spłynął dobrotliwy uśmiech. Postać oddalona o trzydzieści kroków wyciągnęła rękę i mogłem ją chwycić. Kiedy to zrobiłem oparłem się na niej i podniosłem. Wstając miałem ją przed sobą. - Dziś jest twój pierwszy dzień. Po krótkiej chwili człowiek dodał: - Jestem tu aby nadać sens twoim myślom. - A co z instynktem? - zapytałem mimo woli. - Zadbam o równowagę między twoimi biegunami. - Skąd znam imię swego środka? - Niektórzy poza strażą i ojcem, dzięki ciągłemu ruchowi materii dostają od matki ziemi dar bycia książętami. Mogą się z niej odradzać i czerpać siłę, i mnożyć się, ale tylko z miłości, kiedy myśli i instynkt są uśpione cudowną muzyką zmysłów. Znów chwila milczenia. - Dzisiaj jest dzień pytań. Co to jest dzień? - pytałem sam siebie. Co to jest pytanie? krążyło mi po głowie. - Zamknij oczy i dotknij ziemi, nabierz siły, obudź świadomość - jesteś gotowy. W tej chwili zdałem sobie sprawę, że rozmawiamy nie używając słów, że postać stojąca przede mną bije ciepłem. Daje poczucie bezpieczeństwa. - Po co mi miecz skoro jesteś tutaj? - Dla obrony. - Przed kim? - Czasami zanim znajdzie się odrodzonego zdąży on przejść przez bramę BONDO i wtedy tylko dzięki mieczowi może iść dalej. - Dlaczego? Nie potrafisz znaleźć go od razu? - Każdy z nas strażników ma swój rewir, który codziennie obchodzi i pomaga odrodzeńcom napotkanym na drodze. - Co to jest dzień pytań? - powróciło pytanie. - Dzień, w którym wraca imię twojego środka i dzieli, w którym nadajesz równowagę twojemu wnętrzu. - Skąd imię w mym środku? Skąd takie wymieszane i niekompletne myśli? - Nadali ci je twoi pierwsi rodzice. Ci, których owładnęła szlachetna muzyka miłości i dali początek nowemu życiu. - Jak ich poznać? - Dusza, którą masz od nich i która pozwala się tobie odradzać da ci znać. - Masz mało pytań. - Pustka wokół mnie zaczyna się wypełniać myślami. - To znak, że jesteś gotowy do drogi - powiedziała postać używając słów. Słowa - dziwne brzęczenie. Świergot w uszach. Bardzo przyjemne. Nagle czuję wybuch, silną eksplozję z tyłu głowy. Film. Widzę obrazy: ludzie, miejsca, wiele dziwnych zdarzeń, które można zobaczyć tylko dzięki myślom! Staję się większy i silniejszy, czuję, że zdarzenia w których uczestniczę, ziemi, której - teraz to widzę - kurczowo trzymam się rękoma. - Stajesz się dojrzały! - odezwała się postać. Ale jakby mniejsza. Równa mi wzrostem. Zorientowałem się, że dopiero teraz widzę swoją postać. Ręce - silne, ale delikatne jak ręce szermierza albo ulicznego grajka nicponia. Nogi - silne, acz leniwe, tak jakoś sobie pomyślałem. Reszta, jak reszta, mogłaby być lepsza ale... Obraz w lustrze jeziorka, które z lewej strony podchodziło pod moje stopy uzmysłowił mi, że mam twarz i tu widok... fizjonomia dość rubaszna ale przy tym poczciwa. No trudno, mam świadomość, że tego zmienić już się nie da. Mój towarzysz patrzył na mnie i wydawał się być moim bratem. - To prawda, jesteśmy braćmi - zadudniło mi w głowie. - Idziemy tą samą drogą, tyle, że ja cię wyprzedziłem, dzięki czemu mogłem przyjść ci dzisiaj pomóc ruszyć dalej - mówił jak mędrzec. - Czujesz w swym wnętrzu dwie siły i potrafisz je nazwać! Szybko osiągasz pełnię sił, to naturalne w naszej rodzinie. W zasadzie moja rola ogranicza się do dania ci czasu na nabranie pełnej dojrzałości, zanim przekroczysz bramę. Mogłem to zrobić walcząc z tobą lub rozmawiając. Nic więcej nie mogłem ci dać. Tylko czas. Lecz jak szybko się przekonasz, czas to dar, który rzadko ktoś ci zechce ofiarować, rzecz której w twojej wędrówce zawsze będzie brakowało. Wypełniało mnie uczucie pewności siebie. Moja głowa wypełniała się wspomnieniami. Zabawne było ich posiadanie. Dwa moje bieguny rozlokowały się wygodnie i zachowywały pełną równowagę. Myśli i instynkt zrozumiały, iż muszą stanowić równowagę aby nie stracić swego żywiciela. - Amadeo, bracie, dzięki za przywitanie i za to, że było tak łagodne. Zresztą zawsze słynąłeś z delikatności, zawsze byłeś artystą- nie mam pojęcia skąd znałem jego imię. - Widzę, że jesteś tym samym Cobe co kiedyś! - Tak. Jestem tym samym co kiedyś, tylko skóra trochę młodsza. - Jesteś prześmiewcą, taki byłeś i trudno spodziewać się, że coś się zmieni. Jak już wspomniałem twoją matką jest Ziemia, a ojcem Czas. Cokolwiek uczynisz, nie zapominaj o tym i staraj się ich uszanować. Amadeo popadł w zadumę. Minęła długa przerwa zanim usłyszałem znów jego słowa: - Na mnie już pora. Idę dalej aby nie przegapić narodzin twojej ukochanej siostry Clivii. Podzieliła twój los. Do zobaczenia Cobe! - Do zobaczenia?! Nie wiem jak długo rozmawiałem z Amadeo, ale trwało to na tyle długo, że dało mi to czas na poznanie siebie. Wszystko co działo się od rana było jak sen. Zrodziłem się na nowo, stare myśli, młode ciało i ta ogromna ilość osób w mojej skórze. Powoli, powoli. To wszystko zaczyna stanowić jedną całość. Gdzie Amadeo? Nieważne, muszę szukać bramy aby wyrwać się z tej niemocy i ograniczonej ilości możliwości. Krok do przodu i jeszcze jeden. Jeszcze raz dotknąć tu ziemi. Mam wrażenie, że tak blisko niej jak tu, to nigdzie już nie będę. Dotykając jej czuję rozkosz jakbym dotykał ukochanej kobiety. Podniosłem miecz i ruszyłem przed siebie. Prowadził mnie wewnętrzny kompas. Las gęstniał, nikły pojedyncze skały. Drzewa zmieniały się tak, jak gdyby każdy mój krok powodował ich starzenie. Stały jedno obok drugiego tworząc gęstwinę pni i konarów nie do przebycia. Musiałem szukać szpar, żeby się nimi przecisnąć. Uwięzłem ramionami między gałęziami młodych świerków. Tworzyły one płot o grubości kilku stóp. Próbowałem pomóc sobie mieczem, ale nic z tego. Było zbyt mało miejsca na jakikolwiek sensowny nim ruch. Postanowiłem przedrzeć się za wszelką cenę i przedostać się za to ogrodzenie. Igły zdzierały mi skórę z twarzy. Zablokowane ramiona uwolniły się, ale nie na długo. Przez gałęzie spostrzegłem światło. Dodało mi to sił. Ból obtarć potęgował pot spływający i płuczący świeże rany. Jeszcze jedno posunięcie i głowa wydostaje się na zewnątrz. Powoli, w obawie przed mogącym czyhać niebezpieczeństwem, wreszcie się wygramoliłem. Soczystozielona polana w kształcie łodzi rozpościerała się przede mną. Jej żagiel, to ogromna kamienna Brama. Miała ściany tak gładkie, że słońce odbijało się w nich jak w lustrach poukładanych w różnych płaszczyznach. Jestem na starcie mojej wędrówki. Na początku drogi, ale po małej rozgrzewce i dobrym treningu. Rozejrzałem się po okolonej murem z drzew polanie w poszukiwaniu zagrożenia, ale nic takiego nie dojrzałem. Zrobiłem ostrożnie kilka kroków. Droga wydawała się bezpieczna. Zacząłem biec. Byłem już około trzydzieści stóp od Bramy, kiedy nagle uderzyłem o niewidzialną ścianę. Uderzenie było tak mocne, że aż pociemniało mi przed oczyma. Uklęknąłem i nabrałem głęboko powietrza. Wyciągnąłem przed siebie ręce aby dotknąć dziwnej, niewidzialnej przeszkody. Kiedy je powoli przesuwałem napotkałem lekki opór. Przy silniejszym naporze przeszkoda stawała się twardsza. Jeszcze raz powoli wyciągnąłem ręce. Opór był bardzo słaby, po chwili dłonie przeszły na drugą stronę dziwnej bariery. Przeszkoda teraz przypominała mydlaną bańkę, a jej ściany obejmowały moje nadgarstki. Na kolanach zacząłem powoli przesuwać się do przodu i po chwili przebrnąłem na drugą stronę. Chyba był to pierwszy sprawdzian mojej przynależności do harmonii między bytem a niebytem. Pierwszy i najważniejszy sprawdzian gotowości do dalszej drogi, którą układał przede mną figlarny los. Rozdział 2 Potężna, czarna skała. Tak wysoka, że cała reszta wyglądała jak małe pagórki. Jej wierzchołek tworzył urwisko, na którego końcu widniała wieża. Wieża lub upiorne straszydło przypominające bezskrzydłego węża skaczącego do szaleńczego lotu w nicość. Uderzenie błyskawicy - i owo widziadło przyjęło kształt budowli. Im bliżej podchodzę, tym mury dziwnej twierdzy zaczynają jaśniej połyskiwać. Nie można określić źródła światła, dzięki któremu pojawiają się na ścianach owe błyski. Dopada mnie dziwne uczucie. Nie wiem jak je nazwać, jedyne co przychodzi mi do głowy to trwoga. Ta budowla budzi we mnie trwogę! Dziwaczne kształty, jak gdyby malarz na swej palecie ręką rozgniótł stożki farb. Co to jest? - zapytałem sam siebie. Czyżby moje przeznaczenie? Kolory tego co widzę zaczynają mnie zalewać. Kiedy sięgają moich stóp, widzę że nie mam gdzie uciekać. Po co uciekać - należy z tym walczyć. Skoczyłem do przodu, nogi uwięzły mi w mieszaninie barw. Zaczynam tonąć w kolorowej mazi. Jak się bronić? - nic nie przychodzi mi do głowy. Kolorowa masa sięga mi piersi. Poruszając rękami nie natrafiam na opór jaki powinna dawać. Chwytam za miecz. Próbuję płynąć, ale kiedy wyciągam ramiona uderzam o grunt. W tym czymś nie można pływać. To coś teraz otacza mnie ze wszystkich stron. Jest jak gęste, wilgotne powietrze. Podnoszę się z klęczek i ruszam do przodu. Każde machnięcie miecza powoduje mieszanie się barw. Powstają przede mną kolorowe pawie oczka. W miarę posuwania się do przodu barwy blakną, powietrze przybiera swą naturalną barwę. Czuję silne uderzenie w plecy. Tak silne, że upadam na ziemię. Odwracam głowę. Z kolorowej chmury odrywają się ogromne bąble i jak piłki odbijając się od ziemi biegną w kierunku upiornej budowli. Uderzenie takiego balonu-bomby nie dosyć, że jest bolesne to jeszcze powoduje odrętwienie. Uczucie to jest tak silne, że tracę możliwość poruszania się, czuję się jak rzucone przez wiatr prześcieradło. Z głowy wysypują mi się myśli, a w dziwnym powietrzu przybierają realną postać. Tak - przestaję czuć myśli, a zaczynam je widzieć. Widzę co chciałbym zrobić, i widzę strasznego potwora z wyłupiastymi oczami. To strach? Chyba tak. Nie wiem co robić. Na pewno wstać! Próbuję się ruszyć. Przychodzi mi to z wielkim trudem. Wykrzesałem z siebie resztki sił i przetoczyłem się o kilka stóp. Ułamek sekundy później ogromny kolorowy bąbel uderzył w miejsce gdzie leżałem odrętwiały. Odbił się i poleciał dalej, co jakiś czas z hukiem waląc o ziemię. Jak wyjdę z tego cało, muszę znaleźć miejsce gdzie można oglądać swoje myśli. Jest to niezapomniane uczucie! Obrazy przesuwające się wokół nas, powoli wysypujące się z głowy. Kiedy nieświadom zagrożenia przetaczałem się, ostrze uderzyło o ziemię rozpruwając tkaninę którą była przykryta. Spod klingi posypały się iskry. Tak, teraz widzę to wyraźnie, cała ziemia jest pokryta materią podobną do płótna, z którego robi się żagle. Iskry unosiły się na wysokość mojego wzrostu. Wykonałem jeszcze kilka cięć i ich fontanny zaczęły grać wokół mnie symfonie. Wyszarpałem kawał materiału - migotanie powoli zaczęło ustawać. Dotknąłem gołej ziemi rękami. W tym momencie znikło odrętwienie, w którym trwałem. Poczułem przypływ energii. Zrobiłem dwa kroki, kiedy z prawej strony przyleciał kolorowy balon. Uderzyłem w niego mieczem z całej siły! Poczułem jakbym uderzył w potężne kowadło, o mało co nie wypuściłem broni z ręki. Wibracja tego uderzenia przeszła przez całe moje ciało. Jednakże i na balonie zrobiło to wrażenie, ponieważ rozleciał się na dwie mniejsze kule. Szybki zamach - cięcie i znów piłeczki są mniejsze, jeszcze raz uderzyłem i balika rozprysła się w nicość. Skoro wszystkie kule lecą w kierunku dziwacznej budowli to jak ona, będąc na końcu urwiska, jeszcze się tam trzyma? Logika - nie wiem dlaczego o niej pomyślałem, może dlatego że jest nieprzyzwoicie przewidywalna, niestety tu ona nie ma zastosowania. W świecie gdzie fantazja jest jednym z największych władców po co doszukiwać się logiki? Świadom swego położenia, powoli i pełen obaw, ruszyłem do przodu. Gdzieś w głębi duszy czułem swą niekompletność. Czułem, że brakuje kawałek mnie. Kawałek, bardzo ważny kawałek. Zamek dalej wisiał nad urwiskiem. Mimo iż zrobiłem wiele kroków, nie zbliżył się do mnie. Teren po którym szedłem sfałdował się, a kolorowa maź przyjęła kształt krajobrazu. Drzewa stały się zielone, a ziemia miała swój przyjazny kolor. Pagórek, który właśnie obchodziłem, miał kształt worka związanego u szczytu. Obchodząc go zauważyłem czarną plamę za krzewami rosnącymi z północnej jego strony. Delikatnie rozsunąłem krzaki zobaczyłem wejście do groty. Cóż to jest? - pomyślałem. Ściany jak gdyby oblane rtęcią, powoli, acz zauważalnie zmieniające swój kształt. Mimo tych przemian wielkość otworu prowadząca do środka pozostawała niezmienna. To zachęciło mnie do zbadania jego wnętrza. Kiedy znalazłem się w środku, usłyszałem chlupot strumienia. Trudno było określić kierunek, z którego dochodził. Szedłem do przodu. Jaskinia stawała się coraz większa. Ściany zmieniły barwy i teraz połyskiwały na przemian błękitem i czerwienią, cały czas zmieniając powoli kształt. W górze wisiały kaganki dające dość silne światło, jednak ja znajdowałem się w półmroku. Sufit zaś jaśniał i skrzył się barwami. Pomyślałem: musi tu mieszkać jakiś wielki stwór, bo kto inny mógłby nalewać oliwy do lamp. Usłyszałem ciche charczenie. Skąd mogą pochodzić te odgłosy`? - myślałem, przywierając plecami do ściany. Jeszcze dwa, może trzy kroki i zobaczyłem, że w ścianach jaskini po przeciwnych stronach są dwie komory. W jednej szeleścił strumień, który spływał do otworu przypominającego studnię, w drugim leżało potężne cielsko stwora wydającego ów charkot. Wiedziałem, że śpi. Przyjrzałem się mu, wydawał się miły mimo swego strasznego wyglądu. Nogi orła, połyskiwały metaliczną barwą jakby zanurzono je w roztopionym srebrze. Całe ciało pokryte czarną aksamitną skórą, gdzieniegdzie trafiały się zielone łuski rozrzucone w nieładzie. Ogon jak u wieloryba, lecz ten na końcu miał kilka rzędów piór białego koloru. Głowa lwa z nosem zakończonym rogiem i orle skrzydła, szare jak popiół z wygasłego ogniska. Spod skrzydeł wystawały ludzkie ręce wielkością dopasowane do reszty ciała. Kiedy tak stałem przyglądając się stworowi ten otwarł oczy, wyszczerzył kły jak gdyby w uśmiechu i odezwał się ludzkim głosem. - Witaj książę Cobe! Bardzo mało czasu zajęła ci wędrówka z ogrodów AD. Postać zaczęła się zmniejszać nie zmieniając kształtu. - Witaj Gregor, mimo to miałeś chyba dość czasu aby wypocząć. - To prawda, ale bezczynność mnie męczy. Wykąp się panie w strumieniu, bo śmierdzisz mazią ludzkich, niespełnionych nadziei. - Teraz wiem co było tą mieszaniną barw! A te kule to wydarzenia, które na przekór rozbijają nasze marzenia. - Płótno zaś, to granica między rzeczywistością a fantazją. Podszedłem do strumienia, zdjąłem ubranie, które naprawdę miało zapach mało przyjemny i zacząłem się pluskać. Lecz woda nie spływała ze mnie, a tworzyła cienką warstwę na skórze, z czasem nadając jej lekko brązowy kolor. Ciało zaczynało mnie piec, wręcz parzyć. Skoczyłem do ubrań, aby nimi się wytrzeć. Darłem skórę koszulą, ale nic to nie pomagało. Wszystko wokół mnie wirowało, oczy odmawiały posłuszeństwa. Zamglony obraz rozpływał się, a ciałem szarpały dreszcze. Kiedy myślałem że zwariuję, kiedy skóra paliła tak, jakby była oblana roztopionym żelazem i myślałem, że ta krótka droga jaką przebyłem ma się ku końcowi, nagle wszystko ucichło, ból umilkł. Jedynym śladem było to, że lśniłem jak wysmarowany oliwą. Byłem zupełnie nagi, a mimo to czułem, że od otoczenia oddziela mnie jakaś niewidzialna bariera. - W co mam się ubrać? - powiedziałem głośno sam do siebie. - Użyj wyobraźni - usłyszałem głos Gregora. - Widzę przyjacielu, że potrzebujesz jeszcze trochę czasu aby w pełni korzystać ze swoich możliwości. - Tak, to prawda - odrzekłem. - Chyba zbyt szybko przebyłem drogę z ogrodów AD i słabo poznałem sam siebie. Poczułem się głupio, że stoję nagi i nie wiem co ze sobą począć. W tej samej chwili okryła mnie czarna zbroja wyściełana od środka miękką tkaniną, poczułem ciepło. Kiedy pomyślałem, że ów ubiór będzie niewygodny i obejrzałem się na leżące stare ubranie, zbroja przybrała ich wygląd. Zrozumiałem, że moje myśli kierują moim wyglądem. Gregor stał przede mną, był mojego wzrostu, jego dusza okryta była smoczą skórą. - Opowiedz, jakie niespodzianki czekają jeszcze na mnie? - To wszystko co wiem, nie potrafię czytać w przyszłości. To ty jesteś mistrzem w jej poznawaniu i poruszaniu się w niej. Ja jestem tylko twoim wiernym sługą i kompanem, książę. - Chyba czas ruszać dalej. - Chyba tak, za chwilę przybędzie tu strażnik strumienia t będzie zadawał wiele męczących pytań. Z tego co wiem, nie pałacie do siebie wielką sympatią. - Powiedz coś więcej. - Co tu mówić o człowieku, któremu wydaje się, że ma zawsze rację, tylko dlatego, że stoi z boku wszystkich wydarzeń. Do tego nie może opowiedzieć się żadną ze stron. Nie może lub nie chce? - zapytałem niby sam siebie. - Raczej nie może. Opowiedzenie się po którejkolwiek stronie, zachwieje jego równowagą i albo spłonie, albo zamieni się w bryłę lodu. Ma tego świadomość i trzyma się środka. Stąd jego rady dla nikogo nie są przydatne. - A ty? - Ja, wybrałem ciebie Cobe. Jesteś wierny swoim prawom, mimo że czasami wygląda to całkiem inaczej, dopiero czas pokazuje istnienie klucza, który zawsze pasuje do tego jak postępujesz. - Czy przypadkiem nie jesteś tylko strachliwym pochlebcą? - Mogłem uciec i nie czekać na ciebie. Tym bardziej, że widziałem jak giniesz rozcierany w moździerzu przez pięknolicą Orchideę, lecz pomny twych ostatnich tamtej nocy słów, że twej duszy nie da się zabić, poszukałem pieczary Źródła Przemiany i zapadłem w sen czekając, aż obudzą mnie twoje kroki. - To szlachetne. Faktycznie takich rzeczy nie robi się dla zysku czy poklasku, tym bardziej że nie mogłeś być pewny czy wrócę. - Byłem pewny, widziałem jak twój cień wymknął się z moździerza i poszybował nad zgliszczami zamczyska. - Szybko się uporali z odbudową tego upiora nad urwiskiem. - Orchidea z twego prochu zrobiła specyfik, który dał jej nieprawdopodobną moc. Między innymi dlatego udało się jej tak szybko odbudować zamczysko. Widziałem jednak we śnie, że ów specyfik, mimo iż znajdował się w szczelnie zalakowanej ampułce, pewnego poranka zniknął. - Zawsze znikają nasze resztki ciał, kiedy wstajemy na nowo. - Dlatego Orchidea była tak przerażona swoim odkryciem. - Aby unicestwić moją duszę trzeba by... nieważne, ta informacja nikomu się nie przyda. Zadumałem się i w myślach rozważałem czy przyjdzie taki czas, że ktoś ze zwykłych śmiertelników wtargnie kiedyś do ogrodów AD i zanim się odrodzę, owinie mnie w kokon wiecznej ciemności. - Ruszamy Gregor. Z tyłu widać światełko, idzie strażnik, a naprawdę nie mam ochoty słuchać jego rad. Rozdział 3 Jeszcze jeden zakręt i zobaczyliśmy wyjście z pieczary. Przed nami rozciągała się ogromna polana wypełniona słońcem. Otaczały ją drzewa, niektóre z nich obwieszone były żółtymi owocami. Co jakiś czas owoce Pękały i wysypywał się z nich złoty pył. Droga, którą maszerowaliśmy, wiła się do góry. Słońce grzało mocno, jednak leciutki wietrzyk sprawiał, że nie czuło się upału. Przez drogę przepływał strumień. Kiedyś była tu kładka, ale obecnie pozostały tylko jej resztki. Widać, że ów szlak stracił swą wartość i od dawna nikt już o niego nie dbał. Pochyliłem się nad wodą, bił od niej przyjemny chłód, zacząłem pić. Obok mnie nad strumieniem pochylił się Gregor i zaczął chłeptać wodę razem ze mną. Kiedy ugasiliśmy pragnienie usiedliśmy nad strumieniem. Zanurzyłem nogi, z których dzięki mojej woli znikły buty. - Piękna okolica - odezwał się po chwili Gregor. - Masz rację. Ugasiliśmy pragnienie, teraz przydałoby się znaleźć coś na ząb! - Za wzgórzem jest wioska. Obecnie chyba nikt tam nie mieszka, ale powinna być tam gospoda, w której widziałem strażnika strumienia. Pójdę tam panie i każę przygotować posiłek, zanim dojdziesz powinien być gotowy. - Idź, ja wyruszę za chwilę. Oddalająca się postać Gregora zaczęła przybierać ludzkie kształty. Zza drzew wyskoczył jeleń cały spieniony. Stanął przede mną zdezorientowany. Szybko wybrał dalszą drogę i pomknął ogromnymi skokami. Zaraz za nim wyskoczył potężny wilk. Widząc mnie stanął jak wryty odsłaniając kryształowo przeźroczyste zęby. W jednej chwili skoczyłem z mieczem wyciągniętym przed siebie. Uderzyłem w jego kark. Krew bryznęła wokół. Wilcza głowa potoczyła się niczym kamień. Reszta cielska przez chwilę stała nieruchomo, po czym runęła na ziemię. Popatrzyłem na leżący łeb i usłyszałem jego myśli. - To jakaś pomyłka, ty w tym miejscu? - Tak, to ja Tatro! Twoja służba u Orchidei dobiegła końca! - powiedziałem głośno zaskoczony tym co się stało. Parszywe bydlę, zawsze lubiło krew i surowe mięso. Dlatego najchętniej wcielało się w krwiożercze bestie, żeby złapać coś do jedzenia. Tym razem dzikie instynkty doprowadziły go do końca jego drogi. Nagła reakcja i łatwe zwycięstwo zdziwiły mnie, ale jednocześnie odkryłem, że nie jestem sam. Coś w moim środku cały czas czuwa. Jak to jest, że mimo swobodnego błądzenia naszych myśli nie gubimy drogi którą zmierzamy? Nasze myśli szybują, i to jak! Zamknąłem oczy, a w mej wyobraźni powstał obraz wysokiego piaszczystego brzegu morza. Piękne, błękitne niebo strojne w pierzaste chmurki. U mych ramion wyrastają skrzydła. Od morza wieje silny, świszczący wiatr, niczym potężne organy. Melodia wiatru upaja, szumi w głowie i wiruje kolorami przed oczyma, przybiera coraz wyższe tony. Nagła seria grzmotów łączy się z muzyką wiatru, niczym bęben Podrywam się do lotu. Wiatr dotyka mojej twarzy, silne uderzenia skrzydeł wspinam się coraz wyżej. Spoglądam w dół gdzie las i żółty piach giną w lazurze morza. Jeszcze wyżej i wyżej, tak bez granic. Znowu seria grzmotów i zmienna tonacja świstu. Cudowna muzyka, cudowne miejsce... Latam, to w górę, to w dół, to w stronę lądu, to w stronę morza, bawię się tym lotem niczym dziecko wymarzoną zabawką. I ta muzyka, która teraz ogarnia wszystkie moje zmysły. Co to jest za miejsce? Tak tu błogo i beztrosko! Obniżyłem lot, zza drzew wyłonił się dom z białego jak marmur kamienia otoczony podobnymi do palm drzewami. To mój dom! To najbezpieczniejsze miejsce we wszechświecie! Ta zielona polana z niedużymi wielobarwnymi plamami pełna kwiecia i kolorowych motyli. Cudowny zapach natury. Błogość i beztroska. Szaleństwa i upojenia... Otwieram oczy i słyszę w głowie: - Wielu będzie tam przed tobą Cobe! Ostatnie, co wyrzucił z siebie łeb bestii. Podszedłem do niego bliżej i zauważyłem, że jedno z jego oczu to szlachetny kamień. Końcem miecza wydłubałem je. Wypadając brzęknęło, był to pierścień. Podniosłem go z ziemi. Kryształ połyskiwał w słońcu. Założyłem go na palec. Zapadła ciemność .jak gdyby ktoś wyłączył niebo wraz ze wszystkimi gwiazdami. I nagle jasność taka, że bolą oczy. Jak gwałtownie się wszystko pojawiło, tak i znikło. -wiat wrócił do rzeczywistości. Poczułem jak pierścień zacisnął się mocniej na palcu. W tym samym czasie pojawiła się przede mną, umocowana w kole klepsydra. Przesypujące się ziarna, niczym woda dla młyńskiego koła, stanowiły napęd kołowrotu czasu. Usłyszałem głos: - Od teraz należysz do tych co mogą jej używać. Znów wszystko rozpłynęło się jak mgła. Poczułem, że mam moc nad czasem. że mogę się nim posługiwać. Odwróciłem się w kierunku gdzie poszedł Gregor i ruszyłem przed siebie. Rzeczywiście, za wzgórzem była karczma, z komina snuł się dym. Otwarłem szeroko drzwi i w półmroku rozświetlanym przez ogień z paleniska, zauważyłem na ławie siedzącego Gregora. - W samą porę panie. W tym momencie młoda karczmareczka o kruczoczarnych włosach przyniosła potężny kawał pieczystego. Usiadłem za stołem, odkroiłem kawał pieczeni i zatopiłem w niej zęby. Soczysta, pachnąca ogniem dziczyzna, doskonała. Dziewczyna nalała mi wina. - Może usiądziesz z nami panno? - zagadnąłem. - Chętnie panie, bo ruch niewielki i rzadko mam okazję z kimś porozmawiać. Ojciec nie pozwala mi wychodzić poza ogrodzenie. Mówi, że nie jestem jeszcze gotowa na samotne wycieczki. Zbyt wiele niebezpieczeństw czyha na zewnątrz i tylko tu może mnie chronić. - Co taka śliczna dziewczyna robi w takiej głuszy? - Zastępuję ojca, który poszedł na polowanie. - .Jak masz na imię panno? - Magnolia, panie. - Magnolia? Przecież to imię książęce. - Jestem córką Tatry. Pobladłem, bystre oko dziewczyny w lot to zauważyło. - Znasz go panie? - Znam twojego ojca i przyznam, że nie pałamy do siebie sympatią - powiedziałem to aby zobaczyć reakcję dziewczyny. - Widać długo się z nim nie widziałeś. - To prawda. Choć nie do końca - pomyślałem. - Od czasu jak wyszła na jaw zdrada Orchidei uciekł tutaj by pełnić funkcję karczmarza. Zmienił się nie do poznania. żyje spokojnie i z dala od ludzi. Tylko jeszcze czasami idzie na polowanie. To jedyne czego nie może sobie odmówić. Mówił, że to pierścień, którym zastąpiono mu oko nie pozwala wyzbyć się tego nałogu. - Skąd wiesz o pierścieniu'? - zapytałem. - Opowiedział mi o nim. Ty go masz na palcu. Zabiłeś go - powiedziała dziwnie spokojnie. - To był przypadek! - On wiedział że przyjdziesz. Rozkazał, że gdyby wszystko skończyło się tak jak się skończyło, to mam zostać przy tobie. Masz na imię Cobe panie? - Chytry lis a nie wilk, wiedział, że gdy wrócę będę najsilniejszy. Zostaniesz tutaj i dalej będziesz tu pracować. Jak przyjdzie czas wezwę cię do siebie. Zastanawiał mnie spokój z jakim przyjęła śmierć swojego ojca. Czyżby nie znała uczucia złości, nienawiści? Została dziwnie przygotowana do samodzielnego życia. Tatra był czarownikiem o wielkiej sile, ale nie potrafił manipulować ludzką duszą. Zatem ktoś mu w tym pomagał. - Gregor, wyjdźmy przed karczmę, słyszę tętent koni, chyba ktoś nadjeżdża. - Bardzo rzadko ktoś tu zagląda panie - powiedziała Magnolia. Czułem silnie stłumioną wibrację ziemi. Kiedy wyszliśmy przed budynek wibracja była równie mała jak w środku. Podwórko wyłożone było brązowymi kamieniami. Dopiero po zrobieniu kilkunastu kroków stanąłem na trawie i poczułem silniejsze drżenie. Jechało czterech jeźdźców, lekko uzbrojonych, byli jeszcze daleko. Karczma i teren wokół niej były oddzielone ekranem, który izolował je od świata. - Magnolio, pozwól tutaj - zawołałem na dziewczynę. Po krótkiej chwili wyszła i stanęła przy ogrodzeniu. - Podejdź bliżej. - Nie wolno mi panie. - Teraz ja określam co ci wolno. Podejdź tutaj. Dziewczyna cała drżała, ale powoli małymi krokami zbliżała się do mnie. Blada, z przerażonymi oczami zatrzymała się na skraju kamiennej posadzki. Podałem jej rękę. Złapała ją tak, jak tonący chwyta się ręki swego wybawcy. Poczułem mrowienie ręki i stóp. Uścisk nie pasował do jej filigranowej postaci. - Nie wolno mi panie. Szarpnąłem ją mocniej. Zachwiał się i postawił nogę na trawie. Mrowienie stało się bardzo silne. Spod stóp dziewczyny zaczęły wydobywać się trzaski niczym małe grzmoty Płacząc rzucił mi się na szyję - Chcesz mnie zabić - Nie, chcę abyś była wolna - zaprzeczyłem. - Kiedyś zrobiłam to sama i z trudem odratował mnie ojciec. - Ty jesteś dzieckiem ziemi, to chęć Tatry, odizolowania cię od natury, powoduje twój strach. Opuściłem dziewczynę na ziemię, drżała i szlochał. Stał na czubkach palców niczym baletnica. Po kilku chwilach osunęła się na ziemię Drżenie nie ustępowało, lecz widziałem jak coraz bardziej przywiera do ziemi. Przestał szlochać Leżąc, podniósł na mnie wzrok. Błyszczące oczy przypominał oczy dziecka, które odkryło wielką tajemnicę. - Ziemia da ci sił i zrozumienie rzeczy, które dotąd był dla ciebie obce. - Gwałtem zmieniasz moje życie, w zamian za poznanie sprawiasz, że zaczynam się od tej chwili starzeć - To prawda, ale od teraz wszystko nabiera barwy. Od tej chwili poznasz co to są emocje. - Byłam szczęśliwa... - Daj zadziałać czasowi. Nie oceniaj wszystkiego pochopnie. - Czuję się silniejsza, ziemia udziela mi swojej energii. W mej głowie krążą myśli... poznaję wydarzenia, których nie byłam świadkiem. - Byłaś ale bardzo dawno temu. Teraz je sobie tylko przypominasz. Izolacja jakiej byłaś poddana gwarantował beztroskie życie, ale też życie beznamiętne, w zasadzie wegetację poza czasem i możliwością poznania. - Dlaczego to wszystko robisz? - To mój obowiązek, jestem strażnikiem. Tyle tylko, ż nie na służbie. Zastanawiam się w jaki sposób Tatra zabrał cię z ogrodów AD i w jakim celu to uczynił. Dlaczego chciał abyś żyła obok zasad jakie wyznacza natura? Dziewczyna miał palce wbite w ziemię. Oczy pełne blasku i promieniującą twarz. Wstała, zdjęła buty i bosymi stopami stanęła na trawie. - Przez chwilę czułam do ciebie nienawiść, strach przed tobą teraz jestem ci wdzięczna. Dlaczego zabiłeś mojego ojca? - Nie dzisiaj, porozmawiamy o tym później. Chcę abyś wiedział, że nie planowałem jego śmierci, był ona przypadkowa, pokierowało tym wypadkiem przeznaczenie. Dziewczyna spuściła wzrok. - Czuję że nadjeżdżają najeźdźcy - cicho szepnęła. - Przygotuję dla nich posiłek. Lekkim krokiem, niby nie dotykając ziemi, poszła w kierunku karczmy. Gregor stał oniemiały. - Takie rzeczy nie mogą mieć miejsca. To po prostu jest niemożliwe. - Ale się zdarzyło, jak sam widziałeś. - Nie było w tym fałszu ani udawania, jak to mogło się zdarzyć? - Nie wiem. Zdarzyło się i już. Zabiorę Magnolię do źródła przemiany, niestety bramy BONDO nie można przejść w przeciwnym kierunku. Myślę ż ojciec Czas poradzi sobie z tym sam. - Przypuszczam, ż ja mam zostać tutaj i pełnić rolę gospodarza. - Ta czwórka na koniach mnie intryguje. Postaram się użyć czasu aby zdążyć przed nimi, ale na wszelki wypadek, warto by ktoś mógł ich przywitać Zamknąłem oczy i wyciągnąłem przed siebie rękę. W wyobraźni zobaczyłem miasto, główną ulicę pełną ludzi. Kilka przecznic dalej koszary. W ich kierunku podążyły moje myśli. Z wyciągniętych rąk wyleciały niebieskie promienie, które owinęły grupkę kilkunastu żołnierzy stojących na dziedzińcu. Byli uzbrojeni, na plecach mieli duże plecaki. Ścisnąłem mocno koniec sieci i szarpnąłem. Cały oddział stał przed nami. Między żołnierzami, a nami postawiłem niewidzialną zasłonę Grupa padł na ziemię kierują w nas lufy karabinów. Jeden z nich pociągnął za spust. Grad pocisków posypał się w naszym kierunku. Kule odbijają się od niewidzialnej przeszkody rykoszetem zranił jednego z nich w łydkę - Dość tego strzelania! - krzyknąłem. - Od tej chwili jesteście pod rozkazami moimi i Gregora. Żołnierze byli tak zdezorientowani, że trudno było przewidzieć co mogą jeszcze zrobić - Baczność! - krzyknąłem. Poderwali się na równe nogi. - Pytania będą później. Opatrzcie nogę temu nieszczęśnikowi. Od tej chwili podlegacie naszym rozkazom - powtórzyłem. - Tak jest! - odezwał się jeden z nich. - Jak się nazywasz? - Jakub. - Będziesz dowodził tą drużyną. - Tak jest! Jak mam się do pana zwracać? - Jestem książę Cobe, a to jest generał Gregor. - Chyba śnię - odezwał się rudowłosy osiłek z karabinem wielkości małej armaty. - To nie sen, ale nowa rzeczywistość, w której od teraz przyjdzie wam żyć. Za wierną służbę przeniosę was do świata, z którego was zabrałem. I jeszcze jedno - nie warto próbować tego na własną rękę bo aby to uczynić trzeba mieć moc nad czasem. - To na pewno sen - powtórzył osiłek. Zacisnąłem pięść i skierowałem ją symulując rzut w kierunku drużyny. Posypały się z niej kule lodu przypominające grad. Przerażeni żołnierze przykucnęli zasłaniając twarze rękami. - Wierzymy ci panie - odezwał się Jakub. - Myślę że wystarczy tej nauki. - Gregor, przejmujesz dowództwo. - Tak jest książę! - zasalutował Gregor, po czym rozkazał drużynie przejść do gospody. Rozdział 4 Magnolia wypytywała mnie o różne szczegóły. Rozmowa z nią przypominała tę którą prowadziłem z Amadeo w ogrodach AD. Fakt, ż jej narodziny odbyły się w tak dziwnym miejscu powodował że moje zaufanie do tej dziewczyny było bardzo ograniczone. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, iż jest czymś w rodzaju bomby o opóźnionym zapłonie. Niemniej ciążył na mnie obowiązek dania jej szansy bycia równoprawnym członkiem naszej rodziny. - Czy masz do mnie zaufanie? - Tak panie. To co mówisz jest prawdą której doświadczam w myślach. Mam w sobie dwa bieguny. Czuję to, co do tej pory był mi obce. Czuje, że upływający czas wymieszany z emocjami jest wart tego co dzieje się teraz. Wiem, że tylko smutek daje pełny smak szczęścia, a przeżyty ból pozwala przeżyć pełnię rozkoszy. - Szybko dojrzewasz, to normalne w naszej rodzinie - powtórzyłem słowa usłyszane kiedyś w ogrodach AD. - Idziemy naprawić szkody, które wynikł z tego ż twoja droga życia ma ogromną wyrwę Spróbujemy ją załatać lecz aby to zrobić niezbędne jest twoje do mnie zaufanie bez względu na to co spotka nas po drodze. Tak rozmawiając dotarliśmy do pagórka, przypominającego związany worek. Odszukałem wejście. Wziąłem dziewczynę za rękę i poprowadziłem do środka. Rozglądała się ciekawie po ścianach, zmieniających kształt. Dotarliśmy na miejsce. Obok strumienia siedział strażnik. - Witaj książę Cobe! - Dzień dobry - odpowiedziałem. - Z kim przybywasz? - To jest Magnolia, córka Tatry. Jak przypuszczam wykradziona z ogrodów AD przez swego ojca. - Przyprowadziłeś ją aby obmyła się w strumieniu? - Tak, powinna mieć na początku drogi szansę taką samą jak każdy z naszej rodziny. - Znam tę dziewkę. Widywałem ją w karczmie, do której zaglądam od czasu do czasu. Myślałem, ż to służąca Tatry. - Teraz wiesz, że jest inaczej. Strażnik wstał, popatrzył na nas beznamiętnie i rzekł - Wracam do swoich obowiązków. Podniósł z ziemi kaganek i ruszył w górę pieczary. Po chwili znikną nam z oczu. - Ta woda pozwoli ci zyskać spójność myśli i ciała. Da ci moc stapiania się z otaczającą cię rzeczywistością, choć paradoksalnie od niej będzie cię izolować. Zdejmij ubranie i wykąp się! Dziewczyna posłusznie zaczęła zdejmować z siebie ubranie. Rozpięła suknię, zdjęła rękawy, po czym sukienka osunęła się do jej bosych stóp. Zrzuciła z siebie koszulę Stał naga... Rozwiązała kruczoczarne włosy, które spłynęły na jej ramiona. Cudownej urody dziewczę stało kilka kroków ode mnie. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Duże, czarne jak węgiel oczy patrzyły na mnie. Pełne ufności. Śniada cera, drobne ramiona. Piersi, mimo swojej wielkości zdawały unosić się do góry. Płaski brzuch i niczym kształty wiolonczeli wykrojone krągłe biodra. Przepiękne, szczupłe ręce, opuszczone wzdłuż ciał, podkreślały zgrabność jej cielesnej powłoki i powab jej duszy. Długie i smukłe nogi zdawał się teraz być zanurzone w sukni, która leżała wokół drobnych stóp. Zrobiła krok do przodu, i jeszcze jeden. Zanurzyła stopy w wodzie. Nabierała wody do rąk i polewała swoje ciało, które nabierało blasku. Owa cudowna woda spływała po jej czole omijają brwi jak namazane smołą. Ściekał po małym, lekko zadartym nosku i wpadał na wąskie lecz pełne uśmiechu usta. Wpadała na brodę dopasowaną zgrabnie do całości twarzy i dalej osuwała się po długiej, zgrabnej szyi. Krople tej cudownej wody tańczyły na jej piersiach, otaczając je dokoła strumieniami, czyniąc z nich dwie siostrzane wyspy. Dalej falowały na brzuchu, z rozpędem przeskakując nad pękiem. Traciły się w kępce, która rozdzielała dwa silne, acz delikatnej budowy, uda. Szukały możliwości obejścia kolan, po czym igrając ze światłami oliwnych lamp spływały po łydkach na małe stopy. Odszedłem kilka kroków. Odwróciłem się cała drżała. Wyskoczyła ze strumienia. - Panie ratuj ! Jeszcze chwila przypominająca wieczność i dziewczyna stała spokojnie, patrząc zdziwiona i lekko oszołomiona tym co się stało. - Wyobraź sobie ubranie, w którym chciałabyś się pokazać. Piękne ciało przykryła niebieska suknia z dużym dekoltem, mocno przylegająca, podkreślająca kształty pod nią skryte. Magnolia fakt ten przyjęła ze zdziwieniem, po chwili sukienka był żółta z koronkami wokół rękawów i dekoltu. I znów była niebieska. Z tej żółtej zostały jednak koronki. - Dość tej zabawy miła panno. Czas wracać do Gregora. Dziewczyna złapała mnie za rękę i pociągnęła do wyjścia z groty. Szliśmy w milczeniu. Od czasu do czasu zadawała pytania i nie czekała na odpowiedź. Nie czekała, bo odpowiedzi rodził się w jej myślach same. Uczyłem ją rozmowy bez słów. Z mojego małego doświadczenia wiedziałem, że ma jeszcze wiele braków w tym czego doświadczyła, ale nie mogę jej więcej dać, bo zboczę z drogi mego przeznaczenia. Resztę musi zdobyć sama. Kiedy dochodziliśmy do karczmy odwróciła się i pocałowała mnie w usta. Pocałunek, a raczej cmoknięcie pełne żaru i szczęścia. Czułem tajemnym zmysłem, że jest to szczere, nie wyuczone, ani nie wyczarowane z nieziemskiego zaklęcia, które potrafi zawładnąć naszymi duszami. Mimo to byłem nieufny wobec niej. Miałem żal do świata i przeklętych demonów, że spotkaliśmy się za późno lub za wcześnie. Nie dano mi dojrzeć lub dojrzałem zbyt szybko. Wiedziałem dobrze co się dzieje, zaczęła się choroba popularnie zwana miłością. To nastroszyło mnie trochę, wzmocniło czujność wobec samego siebie i całej reszty, która mnie otacza. Próżny żal, gdy w sercu obok siebie rodzi się gniew i chęć zemsty. Kiedy duszą i ciałem szarpią dzikie zmysły. Kiedy bieguny tracą równowagę, a droga przeznaczenia wpada w dzikie wiry, znikając za przepaścią z naszych oczu. Rozdział 5 Stojąc przed karczmą czułem, że galopujący na koniach czterej jeźdźcy są o kilkanaście minut drogi od nas. Wszedłem do środka, żołnierze zasalutowali. Gregor na mój widok powiedział: - Myślę, że wiedzą na tyle dużo że można na nich polegać. Nie wystawiłem straży aby niepotrzebnie nie wzbudzać podejrzeń. Każdy kto tu przybędzie na pierwszy rzut oka pozna, że oni są obcy. Do tego ten ekran, który moje zmysły całkowicie obezwładnia, dlatego wszyscy jesteśmy w środku. - Masz rację. Jesteś dobrym strategiem. Nie wiadomo czy przybysze są do nas wrogo nastawieni. Wyszedłem na podwórze. Tętent koni nasilał się coraz bardziej. Zakłócał go dziwny dźwięk przypominający świst bąka, jakiego dzieci używają do zabawy. - Co to może być? Niebo nad wzgórzami pociemniało o pół tonu. Teraz wyglądało jak dawno nie odkurzona szyba. Co kilkanaście sekund ziemią wstrząsały drgania, niczym uderzenia potężnego młota. - Co to jest? Zamknąłem oczy i w myślach zacisnąłem kryształową kulę w rękach. Zobaczyłem płaską jak stół równinę, której koniec ginął w niebieskawej poświacie, gdzieniegdzie porośniętą kilkusetmetrowymi drzewami, których pnie były tak grube, że mogła w ich środku zamieszkać kilkuosobowa rodzina. Jeźdźcy pędzili na złamanie karku, a za nimi pląsała niebotyczna trąba powietrzna, która wyrywała wszystko co rosło, mieszając w sobie swe trofea. Gigantyczne drzewa, trawy i ziemia wymieszane w jej wirze. Czwórka na koniach dojeżdżała do wzgórz. Powietrzna trąba wędrowała za nimi, ale teraz dotarło do mnie to, że porusza się ona według pewnego klucza. Ślad, który zostawia za sobą przypomina ślad węża pełzającego po piasku. Sinusoida wykreślona na ziemi. Rycerze mieli czarne peleryny, powiewające na wietrze niczym potężne skrzydła. Zdawało się, że dzięki tym skrzydłom pędzili niczym wiatr, a ich wierzchowce zdawały się nie dotykać ziemi. Żywioł pędzi za żywiołem. Rycerze Ptaki, Orły walki. Może to nie ucieczka, a wyścig? Na czerni magicznych skrzydeł połyskiwał wizerunek tęczy. Tęczy? Tęcza - obietnica spokoju i równowagi. Harmonia życia i nagroda za strach i niemoc wobec żywiołu. Mieszanina barw bliska mojemu sercu. To moi rycerze, któż odważyłby się przywdziać moje barwy? - Jak im pomóc aby byli pierwsi? Podniosłem do góry ręce. Poczułem silny opór powietrza, uchwyciłem jego kawał i cisnąłem nim w śmiertelny żywioł. Skupiony tak, że bolały mnie myśli. Nie mierzyłem. Wykonałem rzut na oślep. Niekształtna bryła przyjęła postać ognistej kuli, która oddalając się ode mnie rosła i nabierała barwy słońca palącego pustynię. Pędzi coraz szybciej i podczas swej drogi porywa za sobą wszystko co napotka. Pochłania to jak pokarm, rosnąc i nabierając sił. Kiedy dobiegła do powietrznej trąby na ułamek sekundy zatrzymała się aby przyjąć kształt prostokąta o długiej podstawie. Po czym ów prostokąt owinął wir i zaczął go zgniatać. Rozpoczął się śmiertelny taniec. Dwa wytwory czarów, nie wiem dlaczego tak pomyślałem. Teraz złoty walec zaciskał się coraz bardziej, powoli, z ogromnym trudem, zamieniając się w kulę. Na jego powierzchni w coraz to innym miejscu pojawiały się ogromne guzy, świadectwa nieustannej walki jaka trwała w tym zdawać by się mogło, żywym organizmie. Żywym, bo to cząstka mnie. Kawałek mojego ja. Ten kawałek, który czuwa nad naszym bezpieczeństwem. Kieruje nami kiedy czyha na nas zło. Rycerze zatrzymali swe rumaki. Patrzyli na to co się dzieje. Kula zmniejszyła się do wielkości małej plamki na horyzoncie, zatoczyła łuk tak, jak gdyby trzymał ją w ręce miotacz i poleciała rzucona niewidzialną siłą w kierunku, skąd przybyła trąba. Ze środka kuli wydostawał się pył, który zasnuwał ślad upiornej drogi. Kiedy pył opadł, zniknął ślad spustoszenia, jaki szerzył powietrzny wir. Spojrzałem na. rycerzy. Odległość między nami zmniejszała się, jeszcze chwila i stall kilkanaście kroków przede mną. Zeskoczyli z koni i schylili głowy. - Witaj panie - powiedzieli chórem. - Mieliśmy cię zastać przy bramie BONDO - odezwał się drobnej budowy blondyn. - Panie, Orchidea uszkodziła Pierwszą Miarę Czasu. - Nie można odnaleźć wielu miejsc. Wiele miejsc jest nowych i wiele nowych ludzi i stworów. Widma i cienie różnych czasów snują się wśród żywych. - Widzę, ze wiele się zmieniło od mojego ostatniego pobytu. - Nasze spóźnienie spowodowały właśnie czasowe widma - powiedział drugi z prawej. - Widma te wolno się przesuwając, pochłaniają i przenoszą w czasie nawet całe miasta. Nie dotykają tylko miejsc pokrytych kamieniami ze słonych rzek, tymi samymi, którymi jest pokryty plac przed karczmą. Nienawiść, chęć zemsty. Jak daleko sięga nasza bliskowzroczność? Mimo iż mamy świadomość skutków do jakich prowadzi zło kiedy nami powoduje. Bijemy na oślep, byle zniszczyć nasz cel. Bez względu na efekt jaki to przynosi. A może to strach przed złem Innych, może świadomi naszych możliwości obawiamy się możliwości innych i często kieruje nami łęk? Może bezsilność wobec innych budzi nasze dzikie instynkty? Jakim trzeba być aby się temu oprzeć? Aby zdusić to w sobie. Czy krzywda innych może nas upajać? A postronne ofiary nic nie obchodzić? Czy kiedy obiera się cel nic więcej się nie liczy? Może właśnie to zaślepienie jest drogą do sukcesu? I tylko uparte dążenie w realizacji wyróżnia wielkich. Straszne myśli bez klucza i jasnych zasad. Czy nasza droga to etapy, na końcu których zdobywamy bezużyteczną instrukcję tego, co już za nami? Ominąć wszystko, co robi z nas bestie. Czy tak się da? Jedyny wzór, który przychodzi mi do głowy to strażnik strumienia. Ale nie opowiedzieć się po żadnej ze stron? Być pozbawionym swojego zdania? To tak samo jak się nie narodzić, żyć we mgle, nic nie widzieć, nie czuć, nie mieć myśli. Płynąć tam gdzie nic nie ma. Chyba jednak należy się wsłuchać w siebie. Usłyszeć w swoim wnętrzu muzykę. Kiedy jest ona łagodna, jesteśmy blisko mądrości naszych przodków i tych, od których wszystko pochodzi. Kiedy jej nie słyszymy - ruszamy na własny rachunek drogą, która często się kończy ułudnym celem. Powróciła do mnie rzeczywistość. - Chodźcie się posilić, o świcie ruszamy do domu. Rycerze przywiązali konie pod zadaszeniem karczmy, gdzie stały żłoby z paszą i wodą. Weszliśmy do środka. Załoga, jeżeli można tę grupkę tak nazwać, stała przy oknach. Jedynie Magnolia krzątała się w kuchni. Kiedy zasiedliśmy za stołem, Magnolia podeszła do nas. Jej twarz jak gdyby lekko pobladła. - Co podać? - zapytała. - Jadło i wino! - odezwali się niemal chórem. Po chwili na stole ustawiała pełne półmiski i puchary wina. - Co panie zamierzasz? - zapytał Grap. - Jutro ruszamy do Hidi. Muszę się widzieć z moim bratem Gustawem. - Hidi stoi na wulkanie, który wybuchł w środku słonej rzeki Chiary. Dlatego też stoi bezpiecznie. Ale poza rzeką, od północy miasta, ziemia rozmiękła i tworzy bagna. Słońce nie potrafi osuszyć tej rany. - Czy jest to uciążliwe? - zapytałem. - Nie panie - odpowiedział rycerz o imieniu Bred. - Jedynie kiedy wieją wiatry od północy, co zdarza się tylko w pięć dni świąt Deri, niesie się zapach śmierci. Dziwną rzeczą było kiedy te święta przesunięto o fazę księżyca i wiatry przesunęły czas wiania. Kiedy w jednym roku nie obchodzono świąt, niemiły zapach czuliśmy co kilka dni. Dlatego czas świąt wrócił na swoje stare miejsce. Jednak ludzie nie cieszą się tymi świętami tak jak kiedyś. - Czy jeszcze coś się zmieniło? - uparcie drążyłem temat. - Poza tym, że książę Gustaw starzeje się szybciej niż my wszyscy to nie ma żadnych widocznych zmian. - Starzeje się szybciej niż inni? - powiedziałem z nutą zdziwienia w głosie. - Tak - potwierdził Baner, rycerz o jasnej czuprynie. - Wydaje się, że jeden dzień dla każdego z nas jest jak miesiąc dla księcia Gustawa. Nie chce z nikim na ten temat rozmawiać. Od czasu, kiedy doszła do nas wiadomość o twojej śmierci, namawiał nas do wyjazdu pod bramę BONDO aby pomóc ci w powrocie. Chciał abyśmy wyjechali zanim skończą się dwa księżyce ciszy od twego przejścia przez Bramę Nowej Nadziei do ogrodów AD. My jednak odczekaliśmy ten czas. - Wcześniejszy wasz przyjazd nie miałby sensu - odparłem. - Dlatego postanowiliśmy czekać - powiedział Baner. - Jesteś niezbędnie potrzebny w Hidi aby pomóc Gustawowi - odezwał się rycerz o posępnej i pociętej bliznami twarzy. - Może być tak, że zanim przyjedziemy Gustaw będzie bliski Bramy Nowej Nadziei. - Musimy zdążyć tam zanim to się stanie - powiedziałem po przełknięciu nieco za dużego łyku wina. Wstałem i podszedłem do okna. Słońce znikało za horyzontem. Spojrzałem na zgromadzonych w pomieszczeniu karczmy. Gregorowi w ludzkiej postaci i czterem rycerzom oraz Magnolii oczy delikatnie fluoryzowały niebieską barwą. Żołnierze, których sprowadziłem za pomocą magii mieli oczy żółte. Moje z kolei połyskiwały białym światłem. Jak się później okazało, barwa ta miała znaczenie i określała możliwości jakie posiadał jej właściciel. Żółty kolor pozwalał widzieć w ciemności, niebieskie pozwalały widzieć poza horyzontem, biały był zbiorem czarów i magii, pozwalał też na zespolenie rzeczywistości z fantazją. Po krótkiej chwili zjawisko znikło. Wyglądało to tak jakby każdy pokazywał swoje możliwości w chwili kiedy mija dzień i zaczyna się noc. Noc, czas kiedy zmienia się świat. Kolory tracą barwę. A każdy krok prowadzi w nieznane. Kiedy przed nami opada kurtyna zmęczenia, budzi się poczucie niepewności. Ale też budzi się chęć zabawy i potrzeba bycia blisko tych, których kochamy. Noc to czas zmagań, które jakby nie były niebezpieczne i tak kończą się przebudzeniem. Kiedy zapada zmrok, rodzi się tęsknota za tym co ciepłe, miłe i bliskie. Budzi się uczucie żalu, kiedy jesteśmy sami. Musimy stawić opór niepewności. Daleki brzeg i biały dom, i szybowanie w powietrzu, czas upojnej beztroski, swobodny lot - to chwile wyjęte z pamięci, to okruchy fantazji, które swą siłę zawdzięczają ciemności. Bo właśnie kiedy ona panuje łatwiej do tego wszystkiego dotrzeć. Kiedy oczy nie widzą zaczyna widzieć dusza, to coś, co się w nas odzywa i mówi zawsze tak samo: krytyczna, sprawiedliwa i dobra. Spragniona ciepła i dobroci. Kiedy oczy nie widzą zaczynamy czuć całym ciałem. Dobiega do nas nawet najmniejsza wibracja. Dotknięcie, kiedy otacza nas ciemność, jest jak trzęsienie ziemi. Nawet w silnym świetle świec otoczenie przyjmuje w nocy inny wymiar. Błądzące cienie zmieniają kształty czyniąc je bardziej łagodnymi. - Gregor, wyznacz warty. Jutro o świcie ruszamy do Hidi - powiedziałem donośnie, tak aby ukryć moją krótką wędrówkę. Skierowałem się w stronę schodów prowadzących na piętro, Magnolia z zapalonym lichtarzem ruszyła przede mną, wskazując drogę do mego pokoju. Rozdział 6 Leżałem w pościeli przypominając sobie swoją historię. Tę obecną i tę z drugiej strony mego istnienia. Znałem postacie i wydarzenia. Myśli błądziły bezwiednie. Czasami zatrzymywały się nad niektórymi wydarzeniami, aby zbadać ich szczegóły . Czasami po to, aby wyciągnąć wnioski. Magnolia, myśli o niej powracały uparcie. Skąd ta nagła i niczym nie uzasadniona bliskość? To podobne czucie? W stałem z posłania. Podszedłem do stolika i nalałem wina. Podniosłem szklankę do ust. Zaciągnąłem się bukietem. Pachniało słońcem jak świeżo opalona skóra. Pachniało też korzeniami. Zrobiłem mały łyk. Usta wypełniły się słodką cieczą z delikatnym tłem goryczy. Dotknąłem językiem podniebienia, wrażenie stało się silniejsze. Połknąłem wino, po chwili ciepło rozeszło się po ciele. Jeszcze kilka łyków, szklanka wnet była pusta. Zabrałem dzban i poszedłem do palącego się kominka. Usiadłem na olbrzymiej skórze, rozciągniętej przed ogniem. Znów napełniłem szklanicę. Za jednym razem wypiłem do dna. Jeszcze jedna szklanka, tym razem powoli, bez pośpiechu. Zrobiło się ciepło i błogo. Zamknąłem oczy i w myślach zobaczyłem korytarz oświetlony delikatnym światłem świec. Idąc w myślach korytarzem, zaglądałem do komnat po obydwu stronach. Wszyscy spali. Na końcu kilka stopni i jestem na półpiętrze. Ciemnobrązowe drzwi z drobnymi rzeźbami kwiatów. Chwila skupienia i byłem za nimi. Apartament ten składał się z dwóch pomieszczeń. Na środku pierwszego stało duże okrągłe łoże, u wezgłowia którego stały bukiety kwiatów. Wonią ich był wypełniony cały pokój. Wąskie i wysokie okna oświetlały go blaskiem księżyca. Duża szafa i skrzynia ustawione były po stronie prawej od drzwi, po lewej stał kominek oraz wejście do drugiego pomieszczenia. Tuż obok szafy wisiała aksamitna kotara, obok niej duże lustro. Poszedłem w kierunku okna tak, że zakrył mnie brzeg zasłony zawieszonej na złotym pręcie, wygiętym w półkole. Po drodze zauważyłem, że drugie drzwi prowadzą do łazienki z dużą wanną. Pomieszczenie to wypełniało przyćmione żółte światło lamp. Kiedy dochodziłem do kotary bezszelestnie otwarły się drzwi. Stała w nich Magnolia. Podeszła do lustra. Czarno-biała suknia z dużym dekoltem i białym kołnierzem skrywała jej ciało. Zgrabnymi rękami rozpięła guziki. Suknia niczym woda spłynęła w dół i legła u jej stóp. Zrobiła krok do przodu. Podniosła ją i położyła na wieszaku za kotarą. Rozwiązała buty i zdjęła je z nóg. Stała w bieliźnie. Najpierw zdjęła jedwabne pończoszki, potem krótką koszulkę i dość skąpe majtki. Znów stała naga jak niedawno u Źródła Przemiany. Poszła do łazienki i odkręciła kran. Woda pluskała silnym strumieniem. Wyjęła z szafki flakon i wlała parę kropel do wanny. Para, która unosiła się wokół zaczęła roznosić silny zapach. Pachnie jak na łące pełnej egzotycznych kwiatów. Zupełnie naga podeszła do stolika z winem. Nalała pełny puchar. Zrobiła łyk j wróciła z powrotem do łazienki. Wanna była już pełna. Zanurzyła się. Kształt jej ciała zafalował obejmowany wodą. Pluskała się, pieściła delikatnie swe ciało czerwoną gąbką. Po chwili sięgnęła po wino. Zrobiła łyk, po czym leżała bez ruchu. Zbliżyłem się do niej. Moje myśli oplatały ją całą. Zaczynam czuć co myśli. Jest w moim pokoju. Podchodzi do łóżka. Delikatnie wsuwa się do pościeli. Przytula się do mnie i zamyka oczy. Podchodzę do niej bliżej, zanurzam ręce w ciepłej wodzie. Dotykam pod wodą jej ramion. Powoli przesuwam ręce w kierunku piersi, jednocześnie pochylam się nad nią i całuję jej usta. Jej oczy są cały czas zamknięte. Dotykam jej warg językiem, na ten dotyk powoli się rozchylają. Brnę dalej, jej język nieśmiało dotyka mojego. Czuję jej smak. To jak rozmieszać jagody z malinami i odrobiną wina. Zapadam się w jej usta. Świadomość roztapia się w niebycie, a dłonie dotykające piersi i usta zatopione w ustach ogarnia miłosny dreszcz. Po kilku chwilach ogarnia mnie całego. Szalone odrętwienie, rozkosz przeszywająca mrowieniem całe ciało, a rodzi się w głowie, właśnie tam się zaczyna. Biorę ją na ręce. Jeszcze pijany z przeżywanej ekstazy . Przytulam jej gorące i ociekające wodą ciało niosąc do łoża. Jeszcze dudnią miłosne dzwony kiedy delikatnie ją kładę. Pochylam się i całuję jej brzuch. Znów zalewa mnie faja rozkoszy. Jest tak silna, że z całej woli, która mi jeszcze została, powstrzymuję się aby nie zacząć gryźć. Jej ciało paruje narkotycznym zapachem. Leży z zamkniętymi oczami i tylko lekkie falowanie świadczy o tym, że czujemy to samo. W chodzę na łóżko, pochylam się nad nią aby znów zatopić się w odbierającym świadomość pocałunku. Palce błądzą po jej włosach. Mocno biorę w ręce jej głowę i wysysam jej smak z ust, które wydają się bramą niebios. Jeszcze chwila i oszaleję. Klękam między jej nogami. Przesuwam ręce po włosach na ramiona, aksamitna skóra powoduje mrowienie pod palcami. Czuję, że burzy się krew. Napinam się cały, każda część mnie jest bliska eksplozji. Jej palce zaciskają się na mych włosach. Czuję że Magnolia mdleje. Widzę piękne ciało owładnięte tańcem zapomnienia. Przytulam ją do siebie. Dotyk powoduje, że cienka linia między mną a nią znika. Łączymy się w jedno. Usta zdrętwiałe i pełne zaspokojenia znów pragną i chcą jeszcze. Dotykam wargami jej szyi - jest delikatna jak pajęcza nić, a smakuje jak szampan, aż szumi w zmysłach. Pieszczę ustami kwiaty wyrosłe na piersiach. Muskam je językiem, a one rosną i dojrzewają do zerwania. Chwytam delikatnie zębami. Znów czuję falę, która ją ogarnia. Ręce obejmują jej biodra. Chcę więcej, pragnę pokonać, a może zostać pokonanym. Zdobywać, a może poddać się i zostać zdobytym. Liżę jej uda pokryte kropelkami rosy. Dotykam jej łona. Chcę smakować, pieścić i kochać. Zanurzam się w niej językiem. Jest pełna słodyczy. Jeszcze głębiej smakować, pić z tego pucharu. Myśli ulatują daleko. Jeszcze żyję, czy jestem cząstką czegoś większego? To tylko czucie, nic więcej teraz nie ma. Znów silny dreszcz i jeszcze jeden. Moje ciało i umysł jednym ogarnięte - posiąść i oddać się jak tylko można. Zdradzić samego siebie wobec własnej woli i chęci przeżycia. Podnoszę się i spoglądam w oczy, nieprzytomne chwilami, a chwilami ciekawe. Zdaje się, że mówią: chcę czuć i widzieć koniec mojego i twojego ja. Zatapiam się w niej cały, opadam z sił, a jej miłosne jęki burzą resztę mnie, zaczynam spadać, chcę dotrzeć jeszcze głębiej i jeszcze... Czuję że leci ze mną. To w górę to w dół. Istniejemy w kosmosie pragnień i spełnienia. Gdzie jesteśmy nikt z nas nie wie. Falują nasze ciała w tej miłosnej grze. Grze spełnienia, radości i smutku. Radości spełnienia. I smutku skończoności tej chwili. Opadam z sił, pragnę się przytulić mocno i zamknąć oczy, aby tę chwilę zapomnienia zabrać jak najdalej, stać się nią, a ona mną. Zasnąć i trwać w odrętwieniu miłosnego spełnienia. Czy takie trzęsienie ziemi zostaje bez skutków? Co z tego się narodzi, w co rozwinie się dalej? Czy ten kwiat zakwitnie? Czy będzie rósł dalej? Gdzie miłości granice? Zapadła błoga cisza. Zrywam się z pościeli. Lecz pokój, w którym się budzę nie jest tym, w którym zasypiałem. To jest pokój Magnolii. Jednak jestem tu sam. Usiadłem na stołku, który stał obok wciąż palącego się kominka. Zamknąłem oczy i gdzieś w głębi, w środku usłyszałem pieśń z dzieciństwa, pieśń do ukochanej, której to wtedy jeszcze nie znałem. Siedząc na urwistym brzegu tęskniłem i przypominałem sobie słowa: Witaj cudowna muzyko. Śpiewie radości i smutku. Radości bo jesteś, smutku bo Cię nie ma. Los drwi z człowieka, czas też nie jest bez winy. Gdzie godziny radości, gdzie pieszczoty, gdzie miłosne igraszki? Czekam pełen nadziei, że Cię znów usłyszę i ujrzę oczami wyobraźni. Pragnę Cię, a to pragnienie boli z niespełnienia. Gdzie jesteś Magnolio - na Boga, Jej tu nie ma! Wezmę lutnię do ręki, choć kiepski jam grajek. Zanucę melodię niechaj rozdygoce się dusza. Niech wibruje i woła, niech górują uczucia. Pragnę powietrza, oddychać. Daj mi usta swoje. Usta, jak kosz malin. Są pełne słodyczy! Niech ich dotknę ustami. Poczuć żal"' i oszaleć. Poszybować wysoko. Bawić się z chmurami. Zajrzeć w oczy głęboko. Zobaczyć. Co zobaczyć? Kiedyż pragnień spełnienie? Błądzić oddechem we włosach. Grać uszom szeptaną muzykę. Objąć mocno, zatrzymać, nie puścić przez chwilę. Potem całować szyję i na ramiona opaść. Jeszcze mocniej przytulić, czuć Cię całym ciałem. Zamknąć oczy i błądzić rękami. Dotknąć twych piersi. Smakować ich kształty. Przemykać z rozkoszą po jedwabiu ciała. Szukać miejsc cudów i czuć w żyłach wrzenie. Jesteś zjawą? Dobrym duchem, obleczonym w ciało? Wulkan myśli wybucha. Całować, ach całować. Szukać miejsc nie odkrytych, gdzie jeszcze nie byłem. Zdobyć, mieć, tak bez końca, bez początku i środka. Daj się mi bez reszty. Nic w sobie nie chowaj. Daj się i weź wszystko co czuję i zamieniam w słowa. Co stało się dzisiejszej nocy? Czy to tylko myśli i wyobraźnia? A może jawa wymieszana z cieniem? Zarzuciłem na siebie koc i poszedłem do swojego pokoju. Tu zastałem śpiącą królewnę w moim łóżku. Położyłem się szybko obok niej i dotknąłem jej ręki. Otwarła oczy zdziwiona przez chwilę, popatrzyła na mnie, po czym objęła i zaczęła łapczywie całować. Spełnił się sen na jawie? Albo stało się to po raz drugi? Nie chcę dochodzić. Księżyc odchodził, zaczynało świtać. - Jedziesz sam ? - Tak słodka, nie mogę i nie chcę cię narażać na niebezpieczeństwo. - Będę nieżywa z tęsknoty za tobą - powiedziała aksamitnym głosem. Głosem, który wydawał się pieszczotą. - Ja też. Ale musimy iść dalej aby się znów spotkać - dodałem cicho. - Czekaj na mnie - proszę. - Będę czekać nawet do końca świata. Dotknąłem jeszcze raz jej ust moimi ustami i pełen smutku, że radość jest tak krótka wstałem. Przed lustrem zobaczyłem czarną zbroję na sobie. Na pelerynie połyskiwały kolory tęczy. Przed domem czekała załoga. - Ruszamy do Hidi panowie - rzuciłem wsiadając na konia. - W drogę! - krzyknął Gregor siedzący już na koniu. Ruszyli galopem wzbijając tumany kurzu. Rozdział 7 Konie galopowały niczym wiatr. Nasza wędrówka przypominała drogę w labiryncie. Galopowałem pierwszy, za mną Gregor i cała reszta. Nikt nie zadawał pytań. Nawet nie rozmawiali ze sobą. Dzień chylił się ku zachodowi, kiedy na horyzoncie zaczęły się pojawiać chmury o różowym kolorze, które wydawało się dotykały ziemi. Co jakiś czas pojawiały się w nich czerwone błyski, tak jakby niosły ze sobą burzę. - Gregor! - zawołałem przez ramię. Kilka głośniejszych uderzeń kopyt i z mojej prawej strony jechał mój przyjaciel - generał. - Tak? - Widzisz te tumany na horyzoncie? - Widzę. - Co o tym myślisz? - Należy to sprawdzić, mam wrażenie że to na nas czeka. - Użyj swoich skrzydeł i przyjrzyj się temu z bliska. Ja z resztą grupy zatrzymam się na skraju lasu u podnóża wzniesień roztaczających się przed nami. Weź ze sobą Dorusa, będziesz miał pomost między nami, a tym czymś. - Właśnie chciałem ci to zaproponować. Kilkadziesiąt minut później staliśmy pod lasem. Konie zaciągnięto między drzewa tak., aby były trudne do wypatrzenia. Wojsko rozsiadło się w zaroślach. Tylko Gregor i Dorus stojąc na otwartym terenie rozmawiali półgłosem, tak jak gdyby obawiali się że ich ktoś podsłucha. - Panowie, szczegóły ustalone? - zapytałem podchodząc do nich. - Tak, w zasadzie tak. Kiedy będę wracał będzie .już noc, zapalcie pochodnie na przywitanie. Miło jest wracać kiedy się wie, że ktoś czeka - powiedział z odrobiną rozrzewnienia w głosie Gregor. - Nie tylko pochodnię, rozpalimy ognisko. Użyj twego niebieskiego spojrzenia, a wypatrzysz je jak będziesz wracał. W jednej chwili Gregor przyjął postać smoka i lekko ochrypłym głosem powiedział do Dorusa. - Wsiadaj na mnie ! Dorus zwinnym ruchem wskoczył na kark Gregora. Usiadł między skrzydłami a głową. Fałda skóry łącząca skrzydła była dobrym oparciem. Dwa kroki połączone z silnymi uderzeniami skrzydeł i potężne cielsko Gregora lekko poderwało się w powietrze. Przy tak ciężko wyglądającej sylwetce zwinnie i lekko poruszał się w powietrzu jak często zawodzą nas zmysły. Zdawać by się mogło, że coś jest niewiarygodne lub wręcz niewyobrażalne, a po chwili jest sprawą normalną. Tak też oceniamy ludzi. Pierwsze spojrzenie, spotkanie oczu i następuje klasyfikacja. Mijają dni, miesiące, a czasami lata zanim obraz się zmieni, przyjmie prawdziwe kształty. Prawdziwe? Może rzeczywiste. Obiektywnie prawdziwe. To pierwsze wejrzenie niesie ze sobą taki ciężar, że zmiana wizerunku wymaga doświadczeń. Dlaczego tak sobie ufamy mimo pamięci i świadomości pomyłek oraz przeżyć z nimi związanych? Gregor szybował. Powoli znikał nam z oczu. Jego sylwetka rozpływała się w różu chmury. - Grap, wyznacz straże i dopilnuj ich rozlokowania. - Czy rozbić namiot? - zapytał. - Czuję w powietrzu wilgoć, może padać - powiedział Haller. - Tak, to jest dobry pomysł - potwierdziłem. Kilka minut i siedziałem w namiocie, do którego po chwili wszedł Grap. - Straże rozstawione, życzysz sobie jeszcze czegoś panie? - Rozbijcie jeszcze jeden namiot, aby reszta miała się gdzie schronić na wypadek ulewy. - Może koło tych dużych głazów, będzie dobrze schowany? - zapytał Grap - To miejsce wydaje się najlepsze, ale będziecie za daleko od koni. Rozbij namiot obok mojego, łatwiej będzie kierować drużyną w razie niebezpieczeństwa. Usiadłem na środku namiotu opierając się plecami o żerdź podtrzymującą jego konstrukcję. Zamknąłem oczy i poszybowałem za Gregorem. Wylądowali kilkadziesiąt stóp od miejsca gdzie różowa chmura dotykała ziemi. W miejscu styku ziemia rozmakała i tworzyła rozlewiska błota. Dorus zeskoczył z grzbietu Gregora, który w tym samym czasie przyjął ludzką postać. Podeszli do chmury. Kiedy stali przed nią na wyciągnięcie ręki, usłyszałem dziwne odgłosy, jak gdyby bulgotała gęsta zupa w kotle. Dorus wyciągnął rękę i zanurzył ją w różowej mgle. Błoto poderwało się tworząc ścianę dokładnie w miejscu, gdzie kończyła się owa chmura pochłaniając rękę Dorusa. Trwało to ułamek sekundy. Gregor złapał go za pas i szarpnął z całych sił do tyłu. Udało mu się wyrwać Dorusa, lecz jego lewa ręka była czerwona od krwi. Twarz wykrzywił grymas bólu. Ściana różu zaczęła się wyginać i krzywić. Odpadały z niej kawałki wielkości ludzkiej głowy. Gregor jeszcze raz szarpnął Dorusa i zręcznie umieścił go na swym grzbiecie, jednocześnie przybierając swą smoczą postać. Poderwał się do lotu. Odpadające kawałki chmury były coraz większe, jednak spadając nie dotykały ziemi, a zatrzymywały się kilka cali nad jej powierzchnią. Otwarłem oczy i wyskoczyłem z namiotu . - Zwijamy obóz! - krzyknąłem do żołnierzy. - Na koń! - zawołałem . Zalała mnie fala gorąca. To jest zapora, która ma nas zatrzymać. Myśli kłębią się w głowie, jak to ominąć? Hidi i jej słona rzeka. Słona, pełna życia. Źródło! Do źródeł, tak to jedyna droga. Kiedy zbłądzimy należy wrócić do początku, istoty i rzeczy pierwotnych. Do początku, czyli tego, co czyste i było iskrą, która rozpaliła żar. Do tego co było pierwsze i dało początek wszystkiemu. Do drogowskazu, który skierował nas w kierunku celu. Z nieba kapały krople wielkości pięści. Uderzały o ziemię odbijając się od niej tak jak odbija się młot uderzający w kowadło. Krople odbijały się od ziemi dając jej czas na zastanowienie, czy pozwolić im wniknąć do środka i zapoczątkować nowe życie. Ten deszcz był martwy . Ta myśl uderzyła mnie gdy widziałem odbijające się krople od ziemi. - Pod namiot! - krzyczałem. - Schować się i ukryć konie. Gregor bombardowany kroplami obniżał lot. Niesamowity deszcz padał i łamał gałęzie drzew. Ściśnięci pod na pół rozebranym namiotem, zbieraliśmy myśli. Palcem wskazującym dotknąłem kamienia w pierścieniu. Karczma, z której wyjechaliśmy stanęła przed nami. Jeden krok i staliśmy na jej kamiennym placu. Z komina leciał dym. Wyciągając ręce rozwinąłem niebieską sieć i schwyciłem całą gromadę w jej czar. Silne szarpnięcie i niczym w szybko kręconej beczce zawirowaliśmy jak jedno ciało, jeszcze chwila i staliśmy na żółtoczerwonej polanie tuż pod murami Hidi od strony bagien. Od bramy miasta dzieliło nas kilkaset kroków i słona rzeka, obok nas kwitło ohydne bagno. Owo bagno zawrzało, z jego czeluści zaczęły wydobywać się niekształtne stwory. Każdy ich krok nadawał im ludzki kształt. Owe postacie stawały się wojownikami. Zapach stęchlizny i śmierci. Żołnierz z karabinem niczym działo puścił serię w ich kierunku. Postacie z mułu, których dotknęły kule rozbryzgiwały się niczym uderzone piorunem. - Do bramy! - krzyknąłem. - Do bramy! - odpowiedziało echo z czeluści bagien. Sine niebo oświetlało słońce otoczone kolorową aureolą. Miecze moich rycerzy otoczyła poświata tęczy. Ruszyliśmy do ataku. Tłukliśmy na oślep naszych wrogów. Błoto zalewało nam oczy. Każda śmierć bagiennych stworów powodowała wybuch gejzerów błota i smrodu. Woń siarkowodoru paraliżowała zmysły. Zgrzyt żelaza i strzały karabinów wymieszane z wybuchami wrogów odzywały się bólem w uszach. Jazgot i szczęk mieczy przerywał ogłuszający dźwięk fanfar dolatujący z murów Hidi. Parliśmy cały czas do przodu. Zastępy wroga wydawały się nie mieć końca... Postacie wyłaniające się z bagna zmieniały kolor. Te na początku walki miały jego barwę, następne były czerwonawe, a później stalowe. Coraz trudniej było je pokonać. Ich pchnięcia były coraz silniejsze, ale i odległość dzieląca nas od bram miasta była coraz mniejsza. Jeszcze kilkanaście kroków i będziemy u celu. Nikt z mojej drużyny nie stracił życia, chociaż bagno spływało ich krwią. Poczułem nieprzyjemne ukłucie w lewym boku. Wiedziałem, że to ostrze wroga. Uderzyłem na odlew, za plecami usłyszałem wybuch bagiennego potwora. Ostrze wyjechało gładko z mego boku. Pieczenie i mrowienie poleciało aż do mojej głowy. Brakowało mi powietrza, odruchowo ścisnąłem ranę. Lepka i ciepła maź przepływała między palcami. Podniosłem rękę do ust i splunąłem na palce. Wsunąłem rękę między łuski pancerza i dotknąłem rany. Zrobiło mi się gorąco, pod palcami poczułem jak rozwiera mi się skóra i dotykam żebra. Rana nie była głęboka, a klinga wroga osunęła się po kości. Oddychałem głęboko aby nie stracić przytomności. Silny zamach, wyprzedzenie i znów wybuch z piersi potwora, który jak mi się wydawało aż rozrzedził powietrze. Kule świstały koło mnie. Jeszcze dziesięć kroków. - Plecami do siebie! - starałem się przekrzyczeć huk walki. Z murów miasta posypał się grad strzał. Kątem oka widziałem, że z wieżyczek opuszczono drabiny zrobione ze sznurów. - Grap z tyłu - usłyszałem krzyk Breda. Jeden skok i dosięgłem końcem miecza napastnika, o którym mówił Bred. Widziałem ulgę w oczach Grapa. Blondyn z karabinem wskoczył na drabinę. W spiął się kilka stopni i grad kul z jego karabinu zrobił pustkę przy murze zamku. Jeszcze raz jak na rozkaz rozszczekały się karabiny. Coraz więcej miejsca wokół nas. Rycerze z błota zaczęli się stapiać z bagnem. Zamiast nich z bagna zaczęły wyłaniać się bezkształtne stwory. Większa część mojej drużyny była już na murach. Pod nimi walczyłem jeszcze ja, Gregor i Dorus. Rana w moim boku paliła i moczyła zbroję od środka. Chwyciłem ręką sznur drabiny. Gregor podsadził mnie wyżej, po czym rozwinął skrzydła, a w swe szpony złapał Dorusa i poszybował w górę. W tej samej chwili otwarto śluzy i słona woda pochłonęła walczące z nami stwory. Kiedy wszyscy staliśmy na murach, dwóch żołnierzy osunęło się i upadło. Twarze ich zasnuła mgła obojętności. Natychmiast zaczęto ich opatrywać. Udało się wszystkim, poczułem się szczęśliwy. Nagle powstało błoto. Utworzyło ścianę, a słona woda spłynęła pod mury zamku. Owa ściana zagięła się jak fala morska, która osiąga brzeg. Już miała się załamać. Już miała się wedrzeć za mury, a wyrosła kilka pięter nad nami, kiedy dołączył do nas starzec i podniósł laskę, którą się podpierał, zamamrotał coś pod nosem i cisnął nią w potwora. Zadrżała ziemia. Laska zamieniła się w ognistego ptaka, który wysunąwszy szpony i dziób uderzył w jej grzywę. Znów zadrżała ziemia. Ptak zaatakował jeszcze raz i uderzył jeszcze silniej. U podstawy mokradła, tam gdzie jeszcze przed chwilą gorzała walka, połyskiwały czerwone plamy. Bagno w tym miejscu wrzało. Ognisty ptak, ostatnia nasza obrona rozlał się po niej płomieniem. Nasza krew podsyciła ogień. Żar, który bił od tego magicznego ognia spalał potwora, osuszał go. Fala zamarła, spękała niczym ziemia na pustyni. Powoli zaczęła się kruszyć i spadać w dół jak piasek. Słona woda naparła na jego podstawę i rozmyła resztę tego, co jeszcze przed chwilą było śmiertelnym dla nas zagrożeniem. Wielka rana ziemi, którą tworzyło bagno, unosiła się na wodzie. Życiodajna rzeka zapieniła się, płomień uniósł się nad wodę, przyjął kształt ptaka i po chwili szybowania wrócił do rąk starca znów jako laska. Kawały spalonego bagna uniosły się nad wodę. Bezkształtne bryły przybrały kształt kruków, zebrały się wszystkie w klucz i rzuciły się do ucieczki w kierunku północy, wydając z siebie grzmoty i błyskawice, których huk zdawał się mówić: - To przegrana bitwa, ale wojna trwa nadal. Odwróciłem się w kierunku starca. Jego twarz była gładka. Brakowało na niej zmarszczek. Pogodna, pełna dostojeństwa. Siwe włosy opadały na skronie. Okrywał go zielony płaszcz z wizerunkiem pawiego pióra. Kiedy nasze spojrzenia spotkały się zadźwięczały mi w głowie słowa: - Witaj Cobe. - Witaj Gustawie - odpowiedziałem. - Bałem się że nie zdążysz, czas szybko dla mnie biegnie, a mimo to kiedy czekałem na ciebie strasznie się dłużył. Zapraszam wszystkich do środka., dla każdego przygotowano miejsce - głos starca zabrzmiał niczym grzmot. Służba odprowadziła żołnierzy do kwater, a Gustaw i ja powędrowaliśmy razem nie niepokojeni przez nikogo, do komnaty Gustawa. Kiedy weszliśmy do środka, poczułem zapach kadzidła. Raczej sala niż pokój, wypełniona była setką świecących rur, które biegły wzdłuż ściany od sufitu do podłogi. Ich światło rozjaśniało wnętrze łagodną, zieloną poświatą. Były jak wypełnione wodą. Co jakiś czas bańki powietrza wędrowały w nich z dołu do góry. Sala nie miała okien, mimo to czuło się, że powietrze cyrkuluje. Drzwi zamknęły się z suchym trzaskiem. Spojrzałem za siebie i o dziwo sala była pozbawiona wyjścia. - Gdzie są drzwi? - Nie obawiaj się. Usiądź proszę. Gustaw pokazał miejsce, w którym w tej samej chwili pojawił się fotel. Czułem się niepewnie, mimo to usiadłem. Jedna z rur przybrała kolory tęczy. - Jesteś u siebie. Zaraz ci wszystko wytłumaczę. Podszedł do środka sali i bezgłośne jego polecenie spowodowało, że z podłogi wysunął się czarny kamienny sześcian. Światło lekko przygasło. W rurach pojawiło się więcej Pęcherzyków powietrza. Usłyszałem niskie brzęczenie. Oczy Gustawa zaświeciły jasnym światłem. - W tym kamieniu jest historia i przyszłość, otwórz go, a odnajdziesz samego siebie. Znajdziesz czas, w którym twoja świadomość żyła obok ciała. Znajdziesz to, czego potrzebujesz aby władać Hidi. Poznasz też to, co poznać powinieneś, aby dalsza droga stała się tą, którą szedłeś, zanim wędrówkę przerwała zmiana formy twojej powłoki w ogrodach AD. Podszedłem do kamienia. Jedna bryła, jednolita masa, wszystkie płaszczyzny równie gładkie. Zamknąłem oczy. Dotknąłem rękami, poczułem chłód bijący od czerni. Oczami wyobraźni zobaczyłem niebo z małymi pierzastymi chmurami, które powoli zaczynały się kręcić wokół niewidzialnego punktu umieszczonego w centrum tego obrazu. W miarę jak narastało wirowanie owe chmury stawały się coraz większe, a ich ilość rosła. Po chwili przesłaniały całe niebo. Centralny zaś punkt zaczynał je wsysać do siebie. Poczułem jak zaczynam lecieć razem z nimi. Lecę coraz szybciej, pchany niewidzialnym wiatrem. Są tak gęste, że wiem iż zwiastują burzę. Jestem blisko środka oka cyklonu. Wiem, że nie ma już dla mnie odwrotu. Bronię się, choć wiem, że zabraknie mi sił. Lecę tak szybko, że oczy nie potrafią wyostrzyć widzenia i kiedy już wpadam w sam środek wiru, wiatr ustaje. Zaczynam spadać z ogromną szybkością w dół, do początku swej czarownej drogi. Kiedy umysł drąży tylko jedna myśl, że za chwilę roztrzaskam się o początek istnienia, wszystko mija. Znów widzę piękne niebo pokryte gdzieniegdzie pierzastymi chmurkami. Mym ciałem potrząsa dreszcz. Jestem cały spocony, wszystko zaczyna się od nowa. Jeszcze raz przeżywam to samo. Nie mogę otworzyć oczu. Jestem pozbawiony woli. Dokąd zmierzam i co to jest? Chyba już wiem! - staję się człowiekiem. Z mych ramion odpadają skrzydła, tracę możliwość latania w przestworzach. Ziemia, moja matka, rodzi mnie na nowo i układa w rodzinnej kołysce, nadaje mi się nazwisko, herb i przypisuje się rodzeństwo. Jestem świadkiem swych narodzin. Zyskuję pełne człowieczeństwo. Od tej chwili potrafię się cieszyć, płakać, cierpieć, bawić, żartować, tęsknić, czuć radość i rozpacz, rozkosz i żal. Naprawdę jestem dzieckiem Czasu i Ziemi. Nic, co czuć potrafią zmysły , nie może mnie ominąć. Żyję! Odrywam ręce od kamienia. Mija kilka chwil zanim myślami wracam do sali, w której się to wszystko zaczęło. Świetliste rury grają tęczową poświatą. Jeszcze wszystko wokół mnie wiruje, powoli zmysły zaczynają porządkować rzeczywistość. Kiedy karuzela zatrzymuje się całkowicie, a przynajmniej na tyle, że potrafię z niej zsiąść, jeszcze raz rozglądam się wokół. - Bracie - słyszę głos Gustawa, który opiera się o ścianę ciężko dysząc. - Co ci jest?! - krzyczę. - Kamień nakazał zmianę. Weź laskę i dbaj o swych poddanych Oni tobie ufają - mówi ochrypłym głosem. Podbiegam do niego i obejmuję go ramieniem, aby nie upadł. Spoglądam na jego twarz. Oczy, jego oczy patrzą gdzieś w dal, w dal tak odległą, że wydaje się ona nie mieć końca. Biorę go na ręce i wynoszę z komnaty. Drzwi, których nie było, pojawiają się przede mną i bez dotknięcia się otwierają. Idę długim korytarzem, potem schodami do góry. Wielki hol pełen ludzi. W centralnej części, pod witrażami, ogromny tron, kilka stopni pokrytych zielonym suknem i jestem obok złoto-srebrnego stolca. Położyłem go na ziemi, z której był zrobiony podnóżek tronu. Gwar ucichł. Część zgromadzonych gości podeszła bliżej. Z piersi Gustawa wydobył się donośny głos. - Jeden syn matki ziemi odchodzi odpocząć, drugi zajmuje jego miejsce. Nie wiem dlaczego popłynęły mi łzy. Położyłem głowę na jego piersi. Usłyszałem jego cichy szept. - Napraw kołowrót czasu, napraw to, co nas otacza, wszyscy tego pragną, a wierzę, że potrafisz tego dokonać. Szklane spojrzenie Gustawa przyprawiało mnie o dreszcze. Nieobecna twarz. Jego słowa trafiały prosto do mych myśli. Omijały jego usta i moje uszy. Błądził oczami w niebycie. - Gustawie! Daj mi trochę czasu! - Pamiętasz co powiedział ci Amadeo w ogrodach AD? Nie mogę ci go dać, bo go sam nie mam. Jego oczy przykryła mgła. Był nieobecny, czułem jego słowa i strach. - Pomocy! - krzyczał. - Nie pozwól abym odszedł nękany starością - dodał po chwili. Jego słowa rozbrzmiewały echem pod sklepieniem holu. Podniosłem się z klęczek wyjąłem miecz i pomagając sobie krzykiem, ugodziłem nim mego brata. Ból, który był jego udziałem dotykał i mnie. Krew, która z niego tryskała była moją krwią. Czerwone plamki, które pojawiły się na moim ubraniu, powodowały ból. Wiedziałem, że inaczej nie można. Woskową twarz przykrył uśmiech, delikatny jak poranny wiatr od morza. - Dziękuję ci bracie - szelest w myślach ułożył się w słowa. - Dołóż wszelkich starań aby kołowrót czasu wrócił na swoje miejsce, aby wszystko co krzywe uporządkować. Masz wiele swoich celów i zadań, lecz to jest najważniejsze. Teraz nastał twój czas panowania w Hidi. Wiem, że żądza władzy jest ci obca, ale nie zapominaj: jesteś ogniwem pewnego łańcucha. Zadbaj o to, aby dalej stanowił całość. Wyzbądź się na ten czas uroków wolności. Stall na czele tych, którzy są ci wierni i przeprowadź ich przez to urwisko, które jest przed wami. Za nim jest płaska, urodzajna spokojna kraina, pełna bogactw. Szelest lub słowa dobiegały z daleka, stawały się coraz mniej zrozumiałe, aż zapanowała cisza. Rozejrzałem się po zgromadzonych . - Uderzcie gong przemiany! Niech jego wibracja niesie mego brata do Bramy Nowej Nadziei. Rozdział 8 Wstawał świt. Siedziałem pogrążony w myślach. Czułem lęk, obezwładniała mnie bezsilność. Drżały mi ręce. Czułem, jak wszystko co mam pod skórą dygoce. Próbowałem coś powiedzieć na głos, do siebie ale słowa więzły w gardle. Myśli biegały tak jakbym wisiał nad przepaścią, w której za chwilę się pogrążę. Moje ja stanowiło dwie niezależne części które prowadziły rozmowę bez słów. Gra obrazów, wspomnień i skojarzeń. Duszenie w piersiach, każdy oddech Przychodził z wielkim trudem. Stan umysłu wykrzywił mi twarz. Z piekących oczu spływały mi łzy. Mimo to nie czułem ulgi. Zacząłem głośno szlochać. Powoli przychodziła ulga. Ciemność sprzed moich oczu zaczęła znikać. Poderwałem się na równe nogi. Drżenie z wolna ustawało. Zrzuciłem z siebie odzienie. Wywołałem myślami dużą wannę. Zanurzyłem się w gorącej wodzie, obmyłem twarz. Skóra przerażona gorące, ścisnęła się, jak gdyby była o dwa numery za mała. Po chwili wszystko wróciło do normy. Byłem świadkiem śmierci bliskiej mi osoby. Jak silne są nici - braterstwa krwi. Czyżby ci co odchodzą potrzebowali naszej energii żeby móc iść dalej? Strasznie bolesne bywa rozstanie. Czy czas leczy rany? Chyba nie. Raczej stawia wokół nas kurtynę, chowając na co dzień to, co sprawia ból. Wystarczy jednak zabłądzić myślami i wtedy owa zasłona opada, a to co było przykre, staje przed nami na nowo. Dlaczego? Bo dla duszy czas nie płynie. Ona nie czuje jego upływu. Zanurzyłem się cały. Wyszedłem z wody i zdjąłem ręcznik z mosiężnego wieszaka. Wytarłem się mocno. Czułem się świeżo. Przywdziałem na siebie wygodne szaty i ruszyłem do sali, w której spędziłem noc. Wiedziałem. dokąd skierować swoje kroki. To miejsce, do którego nikt nie zaproszony nie ma wstępu. Klucz otwierający bramę tej sali, to iskierka myśli. Jest tylko jedna. Budzi ją kamień ryzykując wybór, po czasie staje się wiadome czy słuszny. Dobiera sobie przyjaciela i ma nadzieję, że go nie zawiedzie. Następny wybór może mieć miejsce dopiero, kiedy wybraniec staje na rozdrożu czasu. - Zawołaj do mnie Gregora - powiedziałem do strażnika stojącego przy wyrzeźbionych w kamieniu drzwiach. - Tak jest panie - odpowiedział salutując. - Jak przyjdzie zadmij w róg. Skierowałem kroki w kierunku ściany z drzwiami i nie napotykając oporu przeszedłem na drugą stronę. Rury brzęczały. Mieniły się tęczą, bąbelki powietrza tańczyły w kolorowej cieczy. Kamienny sześcian stał na środku pokoju. Podszedłem do rur. Uklęknąłem, by sprawdzić, jak wchodzą do podłogi. Stapiały się z posadzką. Szkło zlewało się z kamieniem bez możliwości określenia granicy. Jedno i drugie: chłodne i gładkie. Położyłem rękę na podłodze. Jej gładka powierzchnia sfałdowała się pod dłonią. Spojrzałem w to miejsce. Kamień stawał się cieczą, która nie moczyła skóry, a ręka nie tonęła w tej dziwnej cieczy. Obróciłem głowę na boki. Posadzka była przeźroczysta wzdłuż ściany z rurami na szerokość trzech stóp. Pod nią widać było coś na kształt ośmiu rynien. Jedna obok drugiej. Były tak szerokie, że mieściły dwie dorosłe osoby. Labirynt mocy i osiem prób. Każda dla innego celu. Zadudnił róg. W stałem z klęczek i poszedłem do ściany, w której ukazały się drzwi. - Wejdź Gregor. - Panie... - Chodź dalej . - Nigdy tu nie byłeś? - Nie - potwierdził Gregor. - Bacząc na twoją wierność i lojalność zaprosiłem cię tutaj. Chcę abyś dotknął tego kamienia. Masz prawo odmówić. Jeżeli kiedykolwiek uczyniłeś Świadomie coś przeciwko mnie o czym bym nie wiedział, dotknięcie tego kamienia zabije cię. Stracisz swoje obecne istnienie. Gregor bez słów wyciągnął ręce i poszedł w kierunku czarnej bryły. Ta zaiskrzyła się. Zmieniała swoje barwy poprzez wszystkie kolory tęczy. Zanim dotknął jej zrobiła się purpurowa. Ludzka postać Gregora zmieniła się w smoka, dłonie spoczywały na kamieniu. Powoli zaczęły się w nim zatapiać. Smok z uwięzionymi rękami... Jego postać znów przeistaczała się w człowieka, lecz skrzydła pozostały . Kropelki potu spływały po jego twarzy. Ręce powoli zaczęły się wynurzać z kamienia. Kiedy uniósł je do góry na jego palcu zobaczyłem pierścień. Taki sam jak na moim palcu. Podałem mu puchar wina. - Napij się za nasz wspólny cel. - Za nasz wspólny cel, panie. - Od tej chwili nie jestem "twoim panem", a raczej bratem. Łączy nas ta sama moc i pragnienia. - Mimo to chcę ci służyć. - Pomagać- poprawiłem go. - Zobaczyć kołowrót czasu to wyróżnienie, o którym mówią legendy. - Teraz jest to twoim udziałem. - Muszę przyjąć barwy, myślę że znak orlich szponów jest najbliższy mojej naturze. - Masz rację - przytaknąłem. - Trafny wybór. - Tutaj pod ścianą są rynny czasu, ich przebycie daje moc i władzę nad czarami. Myślę, że należy poprawić naszą kondycję. - Jestem z tobą... - Cobe - przerwałem jego słowa. - Cobe - powtórzył . - Musimy przerwać szaleństwa Orchidei. Żądza władzy oślepiła ją na tyle, że podcina gałąź, na której siedzi. Dopuściła się zdrady. Podeptała wszystkie zasady, nie szanuje nawet samej siebie. Omamiona nienawiścią depce nawet swych najbliższych. W swej zarozumiałości myśli, że stoi ponad wszystkim, że nie dotyczą jej prawa, którym posłuszna jest nawet nasza rodzina. Niszczy nasze istnienia. A co najgorsze, nie w pojedynku, lecz w podstępnej walce. W ukryciu zadaje cios, zachodzi od tyłu. Usypia nas miłą rozmową, kokietuje nasze zmysły, a kiedy zaczynamy ją adorować sięga po nóż. Wbija go głęboko, tak głęboko, że naszym oczom ukazuje się koniec. Słodka minka i niewinne spojrzenie kończy wszystko Jaka dziwna maska. Na ile sztuczna, a na ile przywarła tak, że myśli iż to jej własne ciało? - Twoje słowa są jak pędzel malarza. Taką właśnie ją widzę. Pamiętam jak znalazłem się u niej pierwszy raz. Stała i przyglądała mi się ciekawie. - Bywam tu rzadko, ale ciebie tu jeszcze nie widziałam - powiedziała z miłym uśmieszkiem. - Bywałem tu często, ale ostatnio wiele lat spędziłem u przyjaciela. - Jesteś szczęśliwcem, masz kogoś, o kim możesz powiedzieć przyjaciel. - Tak, to prawda. I właśnie wtedy zdałem sobie z tego sprawę. - Jak się nazywa twój przyjaciel? - Cobe, pani. - Mój brat Cobe? Mój brat? - Pani jesteś jego siostrą? On tak mało mówi o swojej rodzinie. - Mało mówi, bo trzyma się od nas z daleka. Nie bawi się w gry, które tak lubimy. - Jakie gry? - Takie tam rodzinne słabości. - Jej pytania i odpowiedzi takie grzeczne, pełne kurtuazji, a jednocześnie budzące moją nieufność. Nie wiem dlaczego. - Wiesz o jakiej grze mówiła? Jej tytuł to walka o władzę. Każdy z nas miał równe szanse, ale też każdy z nas miał jednego asa, nikt nie miał świadomości, co trzyma w ręce drugi. - Czemu to służyło? - zapytał zaciekawiony Gregor - Przetrwaniu pewnych zasad. Ocalenia ogrodów AD. Zachowania stabilności układu życia, prowadzenia innych ku dobremu, to tylko ma sens. Wiesz jak ciężka jest rola stabilizatora emocji? Mało, utrzymania życia zgodnie z zasadami, które są nasze? Wiesz jaka to odpowiedzialność? Mnie ona zawsze przerażała. Dlatego stałem z boku . - Za następnych kilka dni, Orchidea znów pojawiła się w zamku - powiedział Gregor, przerywając zadumę w jaką wpadłem po wypowiedzeniu tych słów. - Opowiedz mi o tym, jak widziałeś to wtedy? - Przy drugim spotkaniu, odnosiła się do mnie bardzo bezpośrednio i zachęcała mnie do tego samego. Jednak dla mnie to było za szybko. Wszystko się działo za szybko. Może nie tyle za szybko, ile pozbawiono mnie inicjatywy. Jednak muszę przyznać, nie walczyłem z tym. Dałem się ponieść fali i popłynąłem z prądem pełen ciekawości jak to się skończy. Rozmowy z nią usypiały zmysły , albo kierowały myśli budząc chęć zaspokojenia. Ciekawości? Żądzy? Harfa jej głosu łaskotała uszy i była tak ciepło nastrojona. Robiliśmy duże kroki w kierunku siebie. Potem kilka dni przerwy . Była w zamku, ale nie wracała do swojej komnaty . Zacząłem jej szukać. Dowiedziałem się wtedy, że przeprowadziła się do południowego skrzydła, lubiła ciepło. Kiedy ją odnalazłem, czułem że się cieszy . Nasza zażyłość brnęła dalej w szybkim tempie. Wszystko do czasu, kiedy pewnego ranka zobaczyłem jej twarz nad sobą... Właśnie się budziłem. Żądne władzy oczy, spoglądały na mnie, na narzędzie którym się posłużą. Zrozumiawszy to, byłem przerażony! Manipuluje się mną, a ja tego nawet nie czuję? Jak to jest możliwe. Miałem dar chowania rozumu przed manipulacjami. Dar ten sprawdzali siłacze, byli bezradni. A tu? Kilka chwil i byłem stracony. Zauważyła błysk w moich oczach. Zdradziłem się, jak dziecko! Wtedy zacisnąłem pięści i przyjąłem postać smoka. Uciekła przerażona. Jak kiedyś wspomniała, jedna z przepowiedni mówiła, że smok wróży jej nieszczęście. Usiadłem na łóżku. Pamiętałem, że Śniłem, ale nie pamiętam o czym. Byłem jednak pewien, że sen odbywał się mimo woli lub wobec jej silnego sprzeciwu. Jego kierunek też był mi obcy. Więcej jej nie widziałem. - Demon stworzony z mgły. Czasami o zwiewnych kształtach, czasami trochę niedokończony, jak gdyby formowany w pośpiechu. - Masz rację panie. - Cobe! Zresztą jak wolisz. - Dzięki. Rozdział 9 Usiedliśmy na półokręgu pierwszej z rynien. Podłoga osunęła się spod naszych siedzeń. Polecieliśmy w dół. Pędziliśmy w niebieskim tunelu na złamanie karku. W pewnej chwili poczułem pod plecami ścianę tunelu, który skręcił się w ślimaka, Pęd boleśnie przyciskał nas do ściany. Błękit otaczający nas do tej pory, zamienił się w granat, natomiast wnętrze wypełniało coraz bardziej gęste światło. Tak gęste jak galareta i tylko dzięki wcześniej nabranej szybkości wędrowaliśmy do przodu. Kawałek czasu dalej. Tylko tymi słowami da się określić drogę jaką przebyliśmy. Światło rozrzedziło się do swego naturalnego stanu. Uderzenie w niewidzialną błonę i swobodny lot w powietrzu jak skok z ogrodzenia. Znowu uderzenie. Tym razem bolesne, na ułamek sekundy ginie świadomość. Zamknięte oczy, otoczenie znów zgęstniało, nabieram powietrza, a tu jakaś bryja dostaje się do ust. Próbuję określić położenie, góra jest tam, podświadomie próbuję wykonywać ruchy jak przy pływaniu. Jest powietrze i światło. Kilka stóp dalej z okropnie cuchnącej mazi wynurzył się Gregor. Rozejrzałem się, za moimi plecami zaczynała się płaska jak stół skała. Popłynąłem do niej, a raczej prześlizgałem się do niej i wygramoliłem na brzeg. Gregor zrobił to samo. - Myślałem, że podróż będzie bardziej emocjonująca niż to co miało miejsce - szyderczo zagadnął Gregor. - Szczerze? Ja też, ale to może być złudne, nie wiemy gdzie jesteśmy. Kilkadziesiąt stóp nad ziemią kończył się rękaw, ale gdzie się zaczynał trudno powiedzieć. Biegł do góry, a ginął w niewidocznym obłoku o kolorze nieba. Jego kształty rozmywały się nienaturalnie szybko dla oka. Patrząc w górę nie mogłem się oprzeć myśli, że podłoga komnaty to niebo innego świata. Rozejrzałem się dokoła. Ogromne bagnisko otoczone lasem. Tylko z jednej strony sterczące na kilkadziesiąt stóp ponad ziemię skały w kształcie fantazyjnych filarów, gdzieniegdzie powbijane, jak gdyby dla żartu, w ziemię. Wszystkie w odcieniach czerwieni. Jedna z nich była w kształcie koła. Miała też inny kolor, kolor mchu latem po obfitym deszczu. Język skalny, na którym siedzieliśmy był najdalej wysuniętym punktem lądu w tej brązowożółtej cuchnącej bryi. Otarłem ręką twarz. Błoto miało konsystencję rozpuszczonej gumy. Widziałem, oddychałem i mówiłem, ale cały szczelnie byłem oblepiony. Wstałem. Gregor uczynił to samo. - Dokąd idziemy? - zapytał niby od niechcenia, jednocześnie ruszył w kierunku skał . - To chyba jedyna droga - potwierdziłem i ruszyłem za nim. Idąc próbowałem zetrzeć dłońmi ową maź, po kilkunastu próbach zaprzestałem, widząc bezskuteczność tych działań. Minęliśmy pierwsze filary skalne, obierając kierunek, w którym stał soczystozielony talerz. Kiedy byliśmy od niego około pół mili zauważyłem, że z jego boków unosi się cienka aureola opadająca na ziemię i ginąca pomiędzy skałami. Zatrzymaliśmy się na wyciągnięcie ręki przed wirującym żółtym pyłem. Bariera jak płot, wysokości człowieka, tworzyła koronę dla okrągłego kamienia i opadając na ziemię biegła krzywą, między skałami. Wirujące żółte drobinki pulsowały niby bąbelki w gotującej się wodzie. Obok stopy Gregora leżał mały kamyk Podniosłem go i rzuciłem nim przed siebie. Poszybował dziwnym torem, gdyż przykleił się do ręki, a oderwał w ostatniej fazie rzutu Minął barierę bez problemu - Ruszamy dalej - powiedziałem. - Obejrzyj się do tyłu. Od strony bagien żółte ogrodzenie widocznie, acz powoli, zbliżało się do nas, zamykając pierścień, - Tym bardziej miejsce, w którym będziemy po drugiej stronie nie ma znaczenia. Korzystajmy więc z możliwości wyboru, krok do przodu - powiedziałem i wskazałem ręką szarmancko kierunek. Gregor ruszył pierwszy. Dwa kroki i był z drugiej strony. - Widzę wodę, spływa z tej jasnoczerwonej skałki. Doleciały do mnie słowa Gregora bardziej niż zwykle nasycone basami. Przeszedłem "ogrodzenie" i ruszyłem w kierunku wody, marząc o kąpieli. Powietrze po tej stronie było bardziej wilgotne i znacznie cieplejsze. Źródło biło na wierzchołku filara o wygładzonych przez spływającą wodę zboczach. Mój wzrok, mimo woli, przyciągnęła postać Gegora, która zaczęła się poruszać w zwolnionym tempie. Jego ruchy były coraz wolniejsze. Wydawało się, że każdy krok wymaga nadludzkiej siły. Sylwetka mojego przyjaciela znieruchomiała. Ułamek sekundy i przewidziałem bieg wypadków. Już czułem, że zwalniam. Nogami coraz trudniej poruszać Napotykam ogromny opór Niemoc jak gdyby rodziła się w mięśniach i ogarniała całe ciało. Jeszcze chwila i poczułem jak ubranie mocno przywiera do skóry. Ostatni krok, ledwo dostawiłem nogę do nogi. Tak właśnie! Błoto, które nas oblepiało zasychało jak gips Czułem się jak w gorsecie, który opina całe ciało Skorupa robiła się coraz ciaśniejsza O wiele za mała do moich gabarytów Morderczy ucisk powodował silny ból Miałem wrażenie, że za chwilę zostanę zmiażdżony Jak przez mgłę dolatywał do mnie trzask podobny do odgłosu, jaki można usłyszeć podczas rozsadzania skał przez lód Nagle wszystko ustało Skorupa dalej mnie mocno opinała ale przestała się kurczyć Zacząłem się napinać, odchylać - raczej próbowałem Ogromny wysiłek nie przyniósł poprawy. Z radością stwierdziłem, że swobodnie oddycham Siedziałem w dokładnie dopasowanej klatce Mimo rozpaczliwych starań forma i kształt były niezmienne - Gregor! - krzyknąłem w myślach - Jestem - usłyszałem nie wiadomo czym stłumiony szept - Cały? - nie wiem dlaczego zapytałem - Cały Zebrałem wszystkie myśli Pułapka, ale dla kogo? Ta krótka droga od początku była bezbarwna Jej obecny odcinek był bez sensu, niczego nie zmieniał. Stagnacja nie jest drogą do rozwoju Brak wyboru i brak możliwości zmiany miejsca, chyba niczemu nie sprzyja Kątem oka widziałem Gregora, a raczej rzeźbę, w której był zamknięty. Myśląca i czująca kamienna figura Kto trzyma to dłuto? Świadomość sytuacji rodziła się jak warstewka kurzu na meblach w nie odwiedzanej komnacie Jeszcze raz myśli zebrały się w całość silne skupienie w jednym punkcie. Obecna chwila... Obecne MOJE miejsce. Co dalej? Przeszkoda. Mijający czas w bezruchu budzi przerażenie. Im mniej zmian miejsca w czasie, tym szybciej krążą myśl i wokół tematu jak to zmienić Wir, który wokół powstaje porywa nas na tyle, że przestajemy rozumieć siebie Dusza mówi tak szybko, że jej osnowa dająca łączność z ciałem przestaje nadążać, ginie komunikacja Właśnie teraz to zrozumiałem. Już jestem na miejscu duszą i ciałem. Ale jak stanąć z boku i pokusić się o obiektywizm, kiedy sprawa dotyczy nas tak boleśnie, bezpośrednio? Jeszcze raz myśli zwarły swe szeregi. Ile w tej sytuacji jest magii, skoro budzi się strach? Przez moment miałem wrażenie, że rozmawiam sam ze sobą. Skorupa Gregora miała na sobie liczne spękania Pomyślałem, że jestem wodą i wylewam się przez szczeliny spękań naszych więzień. Wypełniam naczynie do szyi jego kształtu i choć czuję wokół swej obecnej postaci wiele miejsc, przez które z łatwością mógłbym wydostać się na zewnątrz - nie jestem w stanie! Wracam do swej naturalnej postaci Mały błąd w wyobraźni chyba, bo jest mi strasznie ciasno. Może jednak nie błąd, ale rzeczywistość Jej odczuwanie często mija się z prawdą Dzięki woli pozbyłem się teraz ubrania Zrobiło się znacznie luźniej Na krótko, już po chwili po jakimś czasie, poczułem jak twarda i ostra jest moja skorupa Nie czułem upływu czasu Podniosłem wzrok ku niebu Błękitne Od czasu do czasu pojawiały się na nim chmury. Nagle, znienacka, pojawiały się niczym projekcja W tej samej chwili wokół zapadał półmrok jak przed silną burzą Nigdzie nie dostrzegałem słońca Dlaczego nie mogę się stąd wydostać? Otwory w pancerzu COŚ zasłania na tyle szczelnie, że woda nie wycieka Czyżby to coś czuło, że woda, która chciała wydostać się na zewnątrz, posiada świadomość? Przypomniałem sobie metal, który jest zawsze cieczą Kiedy nabiera się go do ręki ucieka z niej w postaci srebrnych kuleczek Nie sposób go utrzymać w ręce Myśli zmieniły moje ciało w konsystencję tego metalu Wypełniłem opakowanie, w którym się znalazłem, zaledwie do połowy łydki jednej nogi Szczeliny wokół mnie tworzyły teraz sito z ogromnymi otworami Bezskuteczne jednak były moje wysiłki, związane z ucieczką Im bardziej starałem się wydostać, tym więcej zajmowałem miejsca w dziwnym więzieniu Czułem jak wzrasta moja temperatura Wróciłem do dawnej postaci, bo po kilku próbach wypełniałem całe wnętrze i wrócił ból, który czułem kiedy skorupa zaczynała zastygać To nie może być prawda! Krótka droga i bezsensowny koniec? Wydawało mi się, że zawsze widzę jakieś wyjście Nawet kiedy było bardzo ciężko, instynkt ogarniał moje ciało i prowadził do drzwi, które przynosiły swobodę i zadowolenie Dlaczego to nie działa? Byłem zmęczony Jeszcze nigdy w działanie nie wkładałem tyle siły. Powieki opadały mimo woli. Kamień i świat wokół niego przestawały mnie obchodzić. Źrenice stawały się obojętne na światło, może na jego resztkę, która do mnie dolatywała. Ogarniał mnie sen. Świadomość odchodziła gdzieś daleko, tam gdzie wibracja myśli i duszy tworzy obrazy obnażające nasze słabości i pragnienia Czułem jak moje ciało zapada się w nicość Słyszę głosy, strzępki rozmów osób, które są gdzieś obok mnie Trudno zrozumieć sens zdań, ale rozpoznaję pojedyncze słowa Przekraczam granice snu Nie wiem ile czasu spałem, ale kiedy otwarłem oczy, czułem, że chcę jeszcze trochę. Jeszcze nie czas na powrót Nie pamiętam czy otwarłem oczy, czy tylko wróciła na chwilę świadomość, wiedziałem jednak że nie mam ochoty jeszcze wracać. Ożywczy sen nawet bez snów, przynosił ukojenie i odpoczynek. Wlewał we mnie energię Był jak zanurzenie się w wodzie, która oczyszcza i dodaje siły Kiedy otwarłem oczy, rzeczywistość, w której tkwiłem dopadła mnie boleśnie. Bez względu na możliwości wynikające z urodzenia i umiejętności dopadała mnie fizjologia Ludzkie potrzeby stawały tuż przede mną Bardziej trafne jest stwierdzenie, że organizm, a raczej owa fizjologia dotyka mnie od środka. Pęcherz wypełniony był do granic możliwości Marzyłem aby uciec w ustronne miejsce i poczuć komfort jaki daje oddanie moczu. Tak rzadko mamy przyjemność w codziennym życiu doceniać takie stany. Jeszcze raz spróbowałem wydostać się na zewnątrz Wykorzystywałem wszystkie sposoby jakie przychodziły mi do głowy Bez skutku Czułem, że czas jaki mi dano upłynął. Poczułem jak ciepły strumień moczu płynie po moich nogach. Byłem zły - wściekły z bezsilności. Czułem, że wstyd mi przed samym sobą Starałem się rozkołysać. Upaść na ziemię Nic z tego Podstawa jak gdyby wrosła w ziemię Z przerażeniem pomyślałem o tym co jeszcze mnie czeka - Gregor, jesteś? Cisza, nikt nie odpowiada . Napiąłem się do granic możliwości Zrobiło mi się ciemno przed oczami - Gregor! - krzyknąłem jeszcze raz - Żyjesz?! - Żyję! - usłyszałem ewidentnie zaspany głos myśli Gregora - Próbowałeś zmienić postać? - zapytałem, mimo iż miałem świadomość, że na pewno próbował wszystkiego To pytanie było ostatnią nitką nadziei. - Próbowałem - cichy szept pełen rezygnacji rozległ się w mojej głowie. - Co robić? - jeszcze raz zapytałem - Nic nie przychodzi mi do głowy - dotarła do mnie jeszcze bardziej stłumiona odpowiedź Zdałem sobie sprawę, że im bardziej tkwimy w rzeczywistości, tym trudniej nam się usłyszeć Ale trudno to skojarzenie wykorzystać w naszej obecnej rzeczywistości Dalej nie wiadomo co robić Zmoczone ubranie zaczęło mnie ziębić Pozbyłem się go szybko i ze zdziwieniem stwierdziłem, że temperatura otoczenia to jedyna stała i komfortowa rzecz jaka mi pozostała Jednak twarde otoczenie zmuszało do wypełnienia szczeliny między mną a kamieniem suknem odzienia Na moją miarę przestaliśmy tak kilka dni. Smród fekaliów otaczał mnie zewsząd. Żołądek skurczony ssał i parzył. Jego soki były tak palące, że czasami powodowały wymioty, co jeszcze bardziej utrudniało przetrwanie i oddalało nadzieję na zmianę W skorupie było teraz luźniej niż na początku, ale nie było to żadnym pocieszeniem. Byłem coraz słabszy. Coraz rzadziej próbowałem walki, a zarazem nie miałem pomysłów na to jak się wyzwolić. Wysuszone usta pękały, pragnienie próbowałem pokonać połykaniem śliny, której miałem coraz mniej. W chwili rozpaczy przygryzłem język, ból był niewielki. Poczułem słony smak krwi. Ten zabieg jednak niczego nie zmienił. Dopadała mnie obojętność. Kamienna otoczka oddalała się ode mnie coraz bardziej. Teraz mogłem się ruszać. To dużo powiedziane, ale te minimalne ruchy były gimnastyką, której starałem się nie zaniedbywać. Łączność z Gregorem ograniczyłem do minimum, aby zachować jak najwięcej sił na wypadek - już nie wiem czego. Przyzwyczaiłem się do smrodu, który mnie otaczał. Miałem wrażenie, że znajduję się w półśnie. Zatraciła się wyraźna granica między snem a jawą. Snem? Sen bez snów. Kompletna rozpacz i beznadzieja. Z wysiłkiem otworzyłem oczy. Zauważyłem ruch. Może to było zwierzę? Może fala wiatru, która poruszyła trawą? Jednak nie. Zza skał wyłoniła się postać. To coś było podobne do szyszki, która miała cztery stopy wysokości. Unosiła się nad ziemią i przesuwała się lekko podskakując. Jednak nie dotykała podłoża. Poruszała się na niewidzialnej przeźroczystej poduszce. Zatrzymała się naprzeciw Gregora. Teraz cała była schowana za jego postacią. Po chwili obeszła lub raczej opłynęła postać Gregora. Miałem wrażenie, że ów stwór pływa po niewidocznej, lekko sfalowanej wodzie, jego ruchy przypominały ruchy rybiego Pęcherza rzuconego na fale. Teraz postać skierowała się w moim kierunku. W miarę zbliżania się jej do moich uszu dobiegło lekkie furczenie, takie samo, jakie wydaje chorągiew trzymana przez jeźdźca pędzącego do ataku. Furkot umilkł. Szyszkowaty stwór zatrzymał się kilka stóp obok mnie. Jakby nie dowierzał skuteczności pułapki. Jego łuski delikatnie szeleściły, wyglądało to tak, jakby wciągał powietrze całym swoim ciałem. Czułem się jak padlina, obwąchiwana przez znalazcę czy wystarczająco śmierdzi i nadaje się do zjedzenia. Skojarzenia te spowodowały, że nie dawałem oznak życia. Miałem nadzieję na oswobodzenie, to z kolei da możliwość walki o wolność. Nadzieja tliła się nikłym płomieniem, była jedyna i bezcenna. Wstrzymałem oddech. Oględziny jednak trwały tak długo, że musiałem wypuścić powietrze. Robiłem to powoli, bardzo powoli. Chwilę wcześniej lekko podniosłem powieki. Próżny trud, to coś wyczuło że żyję, takie miałem wrażenie. Postać przesunęła się w lewo i znikła z pola widzenia, w chwilę później wróciła przede mnie z prawej strony. Zawisła nieruchomo. Teraz miałem czas się jej przyjrzeć. Skojarzenie z szyszką było bardzo trafne. Duża szyszka o drżących łuskach. Zielonkawobrązowa. Bez kończyn. Jedno co mąciło jej wizerunek jako owocu drzewa to furkot jaki wydawała i ruch nie pozbawiony logiki, a raczej wymuszony jej wolą. W dolnej części łuski miały nieregularnie rozmieszczone pomarańczowe plamki. Postać zakołysała się w powietrzu i odpłynęła za skały. Cała nadzieja odpłynęła razem z nią. Czułem się słaby. Zebrałem resztki woli i zawołałem. - Co o tym sądzisz? - Czemu to może służyć? - jeszcze raz zapytałem. To zdanie kosztowało mnie znacznie mniej wysiłku. - Przyjacielu, chyba stajemy się pokarmem. Mam wrażenie, że zbyt pochopnie wybraliśmy wędrówkę w to miejsce. Wątpię, czy byliśmy na to gotowi. - Nie wątp aby się nie zgubić. Wiara i nadzieja to kamienie, którymi brukuje się naszą i zwykłych śmiertelników drogę. Chociaż teraz w naszej sytuacji głupio jest robić takie podziały . - Co ty o tym myślisz? - usłyszałem pytanie pełne nadziei na receptę jak z tego wybrnąć. - Co o tym myślę? - powtórzyłem. - Co ja mogę myśleć? Jestem przerażony i nawet się nie wstydzę mego strachu. Nie mam recepty ani pomysłu jak z tego wybrnąć - wykrzyczałem bezwiednie. - Uwaga, wychodzą zza skał! Faktycznie pojawiła się grupka może dwudziestu szyszek. Podzieliły się na dwa oddziały i otoczyły nas. Zatrzymały się, zaświszczały dźwiękami o różnej wysokości. Świst ten przypominał rozmowę. Starałem się zestroić z nimi swoje myśli. Nic z tego. Mimo umiejętności rozmowy za pomocą myśli nie potrafiłem rozróżnić słów ani ich znaczenia. Stały zawieszone w powietrzu. Zaczęły zacieśniać krąg wokół mnie. Teraz dotykały mnie swymi łuskami. Do moich uszu doleciało zgrzytanie podobne do tego kiedy ostrze noża przesuwa się po szkle. Silne, mało skoordynowane szarpnięcia i moja klatka zakołysała się, po czym uniosła się do góry. Niesiony przez stwory miałem wrażenie, że za chwilę wyśliznę się i uderzę o ziemię. Aby tylko stało się to nad kamieniem, może wtedy Pęknie ta cholerna skorupa. Niestety, dzisiaj nie jest dzień, w którym spełniają się marzenia. Trudno określić jaką przebyliśmy drogę. Tam, gdzie nas postawiono stało wiele kamiennych postaci podobnych do nas. Mówię do nas, bo Gregor wędrował razem ze mną. Posąg wypełniony nim ustawiono po mojej prawej stronie tak, że pierwszy raz od tego nieszczęśliwego wypadku mieliśmy ze sobą kontakt wzrokowy. Widziałem jego oczy! Całą siłą woli wyostrzyłem wzrok, lecz nie dostrzegłem blasku w szczelinach na twarzy, w których powinny się kryć jego źrenice. Zdałem sobie sprawę, że jest z nami bardzo źle. Z nami, bo ten sam obraz mógł widzieć Gregor. Jak to zmienić? Nie mam pojęcia! Bezsilność jest bólem nie do zniesienia. Kiedy boli, a mamy nadzieję, że kiedyś ból umilknie, czekamy na jego koniec, ale kiedy dociera do nas świadomość, że nie widzimy końca, ból potęguje się i staje się tak silny, że rozum, a raczej czucie wzmaga jego siłę aż do utraty świadomości. Zatopiłem się w niebycie. Trudno to nazwać snem. Po prostu na jakiś czas przestałem istnieć. Moja dusza, mimo ciasnego ubranka, znalazła miejsce i uciekła gdzieś poza ciało. Biedna, przestraszona i nieprzytomna. Moje poczucie istnienia oddaliło się od ciała. Istniało obok mnie. Widziałem ten kamienny posąg i tylko żal mówił mi, że to coś i ja to jedno. Znów byłem w środku. Otaczał mnie kamień, zaklęta bryła nieczułej masy. Udręka tak silna, że sam zastanawiałem się, czy jeszcze żyję, czy rozpocząłem drogę do ogrodów AD. Jednak wiedziałem, że odległość, która nas dzieli od ogrodów AD pokonujemy bez świadomości, ponieważ potrzebujemy czasu aby uzmysłowić sobie wcześniejsze doświadczenia. Stwory, które nas teraz otaczały, miały zamiast pomarańczowych plamek plamki jasnobłękitne, a na swym wierzchołku bladoczerwoną narośl niczym polewa smacznego deseru. Postacie pływały wokół nas huśtając się na boki. Ów taniec przypominał zachowanie gapiów ciekawych co zdarzyło się w wypadku, którego są świadkami. Bezsensowne bieganie, zbieranie szczegółów. Szyszki tworzyły wiele grup. Jedne przyglądały się naszym postaciom, inne zaglądały do środka pozostałych figur ustawionych w tym dziwacznym parku. Niektóre z posągów miały wyrwy w swych kamiennych postaciach. Chyba były puste, przynajmniej prawie wszystkie, które miałem w zasięgu mego wzroku stwarzały takie wrażenie. A owe szyszki nie mogły w to uwierzyć. Wiatr zawirował tak silnie, że przewiał mnie na wskroś, mimo twardej osłony penetrował moje wnętrze. Zrobiło mi się zimno. Pierwszy raz poczułem taki chłód. Chłód, który wnikał w głąb ciała. Nie wiadomo skąd, między szyszki wkroczyła postać do złudzenia przypominająca jokera z kart. Karzeł z berłem i innymi insygniami błazna. Do bólu szczery w swej powłoce, pełny ułomności ale też cudownie prawdziwy wzniecił nadzieję na wybawienie z opresji. Byłem święcie przekonany, że to jest nasze wyzwolenie. U pasa tej istoty rzucała się w oczy szkatuła okuta złotem. Ten ktoś, wykonał kilka kolistych ruchów rękami i otwarła się szkatuła. Spod wieka wypełzły dwie glisty, przynajmniej tak to wyglądało, wypadły na ziemię i powędrowały w naszą stronę. Miały kształt trójkątów, których podstawa była kilkanaście razy krótsza niż ich wysokość. Poruszały się jak węże, pełzały szybko w naszym kierunku. W połowie drogi rozdzieliły się, jedna popełzła do mnie, druga do Gregora. Co o tym myśleć? - przeleciało mi przez głowę. Żadnej odpowiedzi. Widziałem jak dotarła do moich stóp i znikła z mych oczu. Czułem, że wspina się po mnie szukając odpowiedniego miejsca. Czyżby do ukąszenia? Przeleciało mnie na wskroś. Do ukąszenia przynoszącego wolność lub jeszcze głębszą niewolę? Usłyszałem głos jaki wydaje kamień szlifierza diamentów. Zgrzyt i pisk. To wszystko działo się na wysokości mojego bicepsa. Z letargu w jakim trwałem do tej pory, wynikającego z bezruchu i zmęczenia, wybudziło mnie pieczenie w tej części mojego ciała. Po chwili pieczenie ustało. Pełzające stwory dotarły do środka placu, na którym stała zgromadzona grupa szyszek. Odrętwienie opanowywało mnie całego. Obraz odbierany przez moje oczy stał się zamglony, jednak mimo dopadającego mnie omdlenia zobaczyłem dziwną scenę. Glisty otoczone ciasnym kręgiem przez szyszki przyssały się teraz do kamienia i podniosły swoje odwłoki. Po krótkiej chwili z ich końców bryznęła fontanna czerwonej cieczy. Stwory zawirowały, starając się złapać każdą, nawet najmniejszą kropelkę. Obijały się o siebie, furczały raz niskimi basami, raz sopranami. Miałem wrażenie, że walczą ze sobą aby zebrać jak najwięcej Życiodajnej rosy. Uderzały o siebie z ogromną siłą, wyrywając sobie łuski ze swego dziwnego upierzenia. W miejscach wyrwanych łusek pojawiała się gęsta ciecz kolorem i konsystencją przypominająca miód. Podczas tego ich szalonego tańca straciłem świadomość. Kiedy ją odzyskałem, po placu znów szyszkowate stwory wolno pływały po falach niewidzialnej wody. Co jakiś czas z ziemi wytryskiwały fontanny wody tworząc mgłę, która moczyła wszystko wokół. Kropelki wody spływały po naszych postaciach. starałem się językiem zlizać ich jak najwięcej. Owa rosa gasiła pragnienie i tłumiła głód. Działo się to nieregularnie, co sprawiało, że oczekiwanie na to zjawisko potęgowało jeszcze udrękę. Czułem się bardzo słaby. Trudno było mi już stać. Nogi drżały z wysiłku. Na tyle, na ile było to możliwe w tej klatce, starałem się zmieniać usytuowanie ciała. Tak aby ciężar ciała nie spoczywał tylko na nogach. Możliwości manewru były tak małe, że żadna pozycja nie była do wytrzymania na dłuższą metę. Luka między mną a kamienną otoczką robiła się coraz to większa. Chudłem, działo się to bardzo wolno, jednak wyraźnie to czułem. Mojemu oddechowi od pewnego czasu towarzyszył świst i lekki ból w płucach. Z czasem zacząłem kaszleć, co potęgowało jeszcze bardziej ów ból. Miałem świadomość upływu czasu, lecz nie miałem punktu odniesienia, nie było nocy. Nieustanny dzień. Miałem wrażenie, robiąc remanent mojego stanu fizycznego, iż minęło kilkanaście tygodni od feralnej podróży. Bywały momenty, że krzyczałem. Skupiony ciskałem resztką energii aby skruszyć skałę, nadaremno. Drobne iskierki odbijały się i przenikały mnie boleśnie. Hermetyczne zamknięcie. Nieprzepuszczalne więzienie. Na polanie znów pojawił się karzeł i wszystko potoczyło się jak przedtem. Skóra piekła mnie i swędziała na przemian. Przestałem czuć zapach. Słuch stępiał. Ślina stała się kłaczkowata. Wracałem myślami do pieszczotliwego i przysparzającego mocy dotyku ziemi. Obłęd zaglądał mi w oczy. Bezsilność była tak bolesna, że brak słów, aby ją określić. Nie pamiętam już ile razy karzeł odprawiał swoje gusła. Tym razem skupiony przyglądałem się rytuałowi i za wszelką cenę starałem się nie zemdleć. Trudno powiedzieć na ile byłem świadom, a na ile był to sen zniszczonego i upokorzonego człowieka, ale kiedy łuskowate stwory spiły wszystko co wyfrunęło z odwłoków glist, popadły w odrętwienie. Zawisły w powietrzu. Karzeł wyjął zza pasa nóż i skórzany woreczek. Podchodził do każdej z szyszek i nożem ściągał ów miód do worka. Od czasu do czasu porcję z noża wycierał o brzeg szkatuły. Czasami nóż oblizywał. Smakował to coś, a wtedy jego oczy promieniały blaskiem. Spojrzał w moim kierunku, zdążyłem wcześniej przymknąć powieki. Po chwili poczułem jak słodka, lepka maź dotknęła moich ust. Podniosłem powieki. Tak samo postąpił z Gregorem. Jeszcze raz zamknąłem oczy. Kiedy je otwarłem karła już nie było. Dostałem dreszczy. Kręciło mi się w głowie. Po ciele przebiegał dreszcz. Rodził się z tyłu głowy i promieniował na całe ciało. Ogarniała mnie obojętność. Głowa ciążyła, a powieki opadały bezwiednie. Otoczenie stawało się dalekie a moja skorupa teraz wydawała się ogromną komnatą, kładłem się w jej kącie i bawiłem się myślami. Stawałem się nieobecny. Czasami w owej komnacie podchodziłem do suto zastawionego stołu i jadłem, piłem, w uszach rodziła się muzyka. Było mi dobrze, ciepło, czułem się bezpieczny. Przebudzenie z letargu powodowało dreszcze, niepewność i żal. Budziła się świadomość beznadziei. - Gregor - wyszeptałem w myślach. - Wiem co czujesz Cobe - usłyszałem. - Gregor, otaczają mnie cienie przeszłości i tego co się mogło wydarzyć. - Nie mam już rąk - usłyszałem łkanie Gregora. Poczułem ukłucie tysięcy igieł. - Ginę, jedno co mi pozostało to myśli, chociaż i te nie wiem na ile są moje. - Poszybuj nimi jak daleko możesz. Jeszcze silniejsze ukłucia. Rozdzierający ból. Drgawki opanowały całe moje ciało. Poczułem, że dziwny wiatr przeszywa mnie na wskroś. Miałem wrażenie, że moje ciało jest pełne dziur i dzięki temu, może w nim hulać wiatr. Czułem jak moja dusza szuka miejsca aby się ukryć. Cała schowała się w głowie. Właśnie tam błysnęło światełko podobne do tego, jaki daje szlachetny kamień oświetlony silnym strumieniem światła. Całe moje ja skupiło się w tym punkcie. Ale czułem się silniejszy. Bardziej skupiony. Byłem bliżej siebie. Tęsknota za wolnością, która do tej pory była jak huragan, przybrała na sile. Wolność, pierwotne pragnienie wypełniało mnie swą skondensowaną formą. Trąba powietrzna, której postać przyjęło to pragnienie wypełniała mnie całego. Było to uczucie tak silne, że wydawało się iż za chwilę rozerwie mnie na strzępy. Tak jak klatka z kamienia chciała mnie zgnieść, tak to pragnienie dążyło do tego aby mnie rozerwać. Przestawałem fizycznie czuć cokolwiek. Trudno to wyrazić, ale było mnie znacznie mniej. Mój stan skupienia zmieniał się nieustannie. Wirowałem wokół siebie. Stałem się chmurą myśli. Wylałem się z pułapki i poszybowałem w niebo. Z góry widziałem skałki, bagno i pulsujący pierścień żółtego pyłu i koniec rękawa. Kamienna postać, w której byłem zaklęty, stała jak gdyby nigdy nic. Upiorny park figur, pamiątka przemian, stał nieruchomo. Poszybowałem w górę. Bez trudu wpłynąłem do rękawa, z którego wypadłem do świata makabrycznej próby. Wpadłem do środka, przedostałem się bez trudu przez zagęszczone światło. Już byłem w komnacie, płynąłem przed pulsującą światłem ścianą z rur. Zakołysałem się w powietrzu i osunąłem się na ziemię. Moje myśli oblekły się w ciało przybierając moją dawną postać. Wszystko znikło. Zapadła ciemność. Kiedy poczułem chłód posadzki otwarłem oczy. Koło mnie leżał Gregor z okrutnie pogryzionymi rękami. Kiedy się ocknął rany znikły, a jego postać - wychudły szkielet - przybrał kształt smoka. Leżeliśmy bez ruchu. Oddychaliśmy ciężko. Czułem radość. Byłem dumny, że mi się udało. Wróciłem z krainy beznadziei, cały, o dziwo. Dumny, właśnie tak. Policzki piekły i drżały mi ręce. Serce biło jak dzwon. Jego puls czułem w całym ciele. Jest w nas jakaś cząstka, która działa obok naszej woli i choć nie potrafimy się nią posługiwać, czuwa cały czas. Ta cząstka to mądrość, którą dziedziczymy od naszych przodków. Ich wspomnienia i przeżycia dopadają nas najczęściej kiedy śpimy. Jawią się obrazy z przeszłości. Sny, mimo iż czasami mówią o przyszłości są wypadkową naszych i praojców wspomnień. Chmura myśli szybuje gdzieś w niebycie i wnika w nas w momencie poczęcia, dając rozwiązania na przyszłość, które potrafimy odczytać w chwilach, w których beznadzieja odbiera nam chęć życia. Dusza, maleńkie coś, a tak ważne. Esencja dobra. Drogowskaz w podróży, którą nakazali nam nasi bogowie. Bogowie? Tak, bogowie, prawda naszego istnienia. Czas i Ziemia. Każdy może nazywać ich inaczej . Wstałem, poczułem głód i swym środkiem sprowadziłem stół zastawiony jadłem i napitkami. Gregor dołączył do mnie i rozpoczęliśmy ucztę. Jedliśmy powoli, delektując się smakiem, zmysłem, który zgubiliśmy gdzieś tam na dole. Syci spojrzeliśmy na siebie. - Czas odpocząć - przerwałem milczenie. - Ano czas - odpowiedział z iskrą w oku mój przyjaciel. Rozdział 10 Ruszyłem do drzwi, dotknąłem kamienia - był zimny i, co dziwne, nie usuwał się spod ręki. W jednej chwili moje myśli przelały się przez zaporę i porwały za sobą ciało. Strażnik stojący przy drzwiach zasalutował. Udałem się do swojej komnaty. Pozbyłem się odzieży i położyłem się wygodnie w łóżku. Czułem się bezpieczny. Zamknąłem oczy. Sen otulił mnie swym welonem. Nasz świat, dziwaczne połączenie magii i rzeczywistości. Ogromne możliwości stawiają wielkie wyzwania. W tym wymiarze jedyną barierą jest wyobraźnia. Można się bawić mnogością wariantów. Chwile niosą ze sobą nieprzewidywalne niespodzianki. Prawdziwa karuzela, tutaj nie ma linii prostych, wszystkie elementy krzywią się w czasie. Na pozór wszystko jest nieprawdziwe. Tutaj nawet przemijanie nie jest zasadą. Iluzja staje się rzeczywistością, przybiera realne kształty. Poczułem, że na moje ciało działają siły takie same jak te, które targały mną kiedy pędziłem w rynnie na spotkanie z nieznanym. Pod powiekami, a może gdzieś w głowie, pojawił się obraz. Ogromna kula jak gdyby ze szkła, cała wypełniona energią. Energetyczne akwarium. W jego środku dryfowały ogromne platformy, niektóre otaczało powietrze, inne woda, jeszcze inne po części woda i powietrze naraz. Na każdej żyli ludzie, rośliny i zwierzęta. Każda z tych platform niosła na sobie wiele narodów, wiele ras ludzkich i zwierzęcych. Każda z nich była żywicielką niezliczonej ilości flory. Platformy miały swoje niebo, wszechświat i niezbadane głębiny. Każda z nich miała swoją niepowtarzalną formę. Niektóre miały kształt kuli, inne dysku, jeszcze inne wstęgi rozrzuconej w nieładzie. Cały czas przesuwały się względem siebie, nie naruszając przestrzeni innych. Dla istot tam mieszkających był to cały świat i wszechświat. Narody żyjące na poszczególnych platformach rozwijały się, uprawiały handel, toczyły ze sobą wojny, zawierały sojusze i łamały wcześniej zawarte traktaty. Ten wszechświat zamknięty w energetycznej przestrzeni stanowił świetlisty punkt w nieprzebranej czerni. Poza nią ustawał wszelki ruch, będący oznaką życia. Energetyczna otoczka utrzymywała wszystko w harmonii. Współzależność zaś, była filarem podtrzymującym jądro życia. Mój wzrok oddalił obserwowany obiekt. Teraz, była to maleńka, świecąca kropeczka w bezmiarze czerni. Kiedy próbowałem ją zrozumieć, stała się ciężarem nie do udźwignięcia. Zawierała w sobie całe istnienie tego świata. Myśli podbiegły bliżej obserwowanego obiektu. Pragnąłem poznać szczegóły tego obrazu. Drobina, otoczona czernią, przysłoniła mi horyzont. Oglądany świat stał się niezwykle plastyczny. Wszystkie elementy układanki wirowały w przestrzeni. Mimo iż każda z nich podążała na pozór własną drogą, niezależną od innych, czasami dochodziło do zderzeń. Wtedy panujący ład zostawał zakłócony. Rozpryski wydarzenia stawały się początkiem nowego. Tragedia pokoleń, stawała się substancją nowej nadziei. Przypatrywałem się ciekaw tego, co stanie się za chwilę. Moje istnienie zdawało się toczyć poza tym wszystkim co widzę. Miałem wrażenie, że ma ono niezależny ciąg dalszy. Poszczególne światy wabiły mnie swymi wdziękami. W spaniałe góry, sięgające kosmosu i przepastne doliny. Urokliwe wioski pełne dziwnych stworzeń. Na każdej platformie życie szalało w najdziwniejszych formach, powiązane jednak łańcuchami współzależności. Wodziłem wzrokiem na wszystkie strony. Bliskość dziejących się zdarzeń stała się uciążliwa. Oddaliłem się tak, aby ogarnąć całość. Potrafiłem odróżnić od siebie każdy ze światów. W śród buzującej energii, pomiędzy platformami przelatywały błyskawice. Odniosłem wrażenie, że ich źródłem jest cząstka tego, co obserwowałem. Znajdowała się na górze energetycznej kuli. Kiedy przyjrzałem się dokładniej temu miejscu, zauważyłem, że właśnie na nim jest kraina z ogrodami AD, miejscem gdzie brodzi się w obrazach z wyobraźni, miejsce istnienia Hidi. Mimo że całość porywała niezliczoną ilością wariantów, ta ostatnia urzekała harmonią i możliwościami. Była lub zdawała się być Skończoną kompozycją. W niektórych miejscach błyskawice skrzyły się bez ustanku. Tworzyły drogi. Właśnie po tych drogach co jakiś czas przelatywały barwne pasma. Nasuwało to skojarzenie, jak gdyby po nich przemykały jakieś istoty. Wędrowały z jednego zakątka do drugiego. Pomyślałem, że poszukują nowych doświadczeń. Ich pojawianiu się towarzyszyły zawirowania, miejscowi odbierali je jako anomalia. W ich pojmowaniu świata nie znajdywali wytłumaczenia tych zjawisk. Ubierali je w najróżniejsze formy. Dla jednych były zjawiskami przyrody, dla innych miały charakter nadprzyrodzony. Kiedy podróżnicy opuszczali cel, wszystko wracało do normy. Wydarzenia zlewały się w całość z historią odwiedzanego miejsca. Po krótkiej chwili nie zostawało po nich nic, poza czarem wspominanych legend. Czerń otaczająca mnie układała się w pierścienie o różnym stopniu nasycenia. Zbliżyłem się do wyładowań. W miejscu ich uderzeń przestrzeń falowała. Czas zaś tworzył wachlarz z niezliczonej ilości płaszczyzn. Będąc podróżnikiem można było wejść w istnienie miejsca w dowolnym momencie. Odwiedzający mieszali przestrzeń z czasem uzyskując przez to potrzebną im kombinację. Czemu to służyło wiedzieli tylko oni. Co jakiś czas niektóre z błyskawic strzelały w czerń, ta zakrzywiała ich lot i kierowała z powrotem do miejsca startu. - Oto czar istnienia, głośny, czasami hałaśliwy. Otoczony pustką i ciszą myślałem głośno. Kraina Worw, bo taka nazwa brzmiała w umyśle, kiedy zwracałem się w tamtą stronę dachu tego co widziałem. Właśnie tam błyski od czasu do czasu miały kolor zielonych smug. Mimo że wytryskiwały z różnych miejsc, zawsze trafiały w potężny ogród, pełen dorodnych drzew. Z ich owoców wypadały ludzkie postacie. Mimo różnej formy wszystkie jednak miały , między innymi, jedną wspólną cechę - wyobraźnię i władzę nad czarami. Były to ogrody AD. Tak przynajmniej mi się zdawało. Każda z istot na drogę dostawała całą gamę zaklęć, wszystkie ukryte w głowie. Wystarczyło o nich pomyśleć, a już się działy . Do moich uszu dobiegły odgłosy kroków stawianych na kamiennej posadzce. Echem rozbrzmiewał szczęk zbroi. Rozejrzałem się, lecz nikogo nie zauważyłem. Znalazłem się w tunelu wykutym w skale. W oddali migotał ogień pochodni. Poszedłem w jego kierunku. Dotarłem do pomieszczenia w kształcie elipsy. Jego ściany pokryte były znakami. Kiedy się im przypatrzyłem, stały się dla mnie zrozumiałe. Pod każdym znakiem kryło się słowo. Te słowa określały prawidła rządzące nami. Mimo że byłem sam, czułem czyjąś obecność. Wokół mnie poruszały się niematerialne istoty. Zrobiło mi się nieswojo. Poczułem się zagrożony. Jednak po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że w tym miejscu czas tak wibruje, iż nie sposób się tu znaleźć w czyimś bezpośrednim towarzystwie. Postacie, których obecność wyczuwałem, zajmowały tu swój przez nikogo nie naruszany wycinek czasu. Jednak zawirowania spowodowane odwiedzinami tego miejsca, odbijały się echem i powodowały wrażenie niewidzialnego tłoku. Starałem się zapamiętać jak najwięcej napisów. W ścianach były rozmieszczone symetrycznie nisze. W szedłem do jednych z nich. Znalazłem się na łące. Było ciepło, pachniały trawy. Zrobiłem krok do tyłu, od tej pory zieloną łąkę pokrył śnieg. Znów znalazłem się w pomieszczeniu. Odnalazłem następną niszę. Wszedłem do jej środka. U moich stóp rozpościerały się skaliste szczyty. Miały w sobie wiele dostojeństwa. Wycofałem się do środka. Jeszcze jedna próba. Kilka kroków i opanowała mnie ciemność. Bezkresna czerń, w której migotały maleńkie, świecące punkty. Czułem, jak ogarnia mnie przenikliwy chłód. Co to jest za miejsce? - zapytałem sam siebie. Myśli zwalniały bieg. Zawładnął mną strach. Z każdą sekundą nieruchomiałem. Zamieniałem się w bryłę lodu. Resztką woli wycofałem się do środka. Upadłem na ziemię. Przez dłuższą chwilę leżałem nieruchomo. Powoli dochodziłem do siebie. Kiedy minęło odrętwienie jeszcze raz zadałem sobie pytanie: Co to jest za miejsce? Szukałem w myślach odpowiedzi. Przyglądałem się napisom. Były zamazane. Położyłem na nich rękę, w tym samym momencie spod dłoni posypały się drobiny skały , w której były wykute . Zrobiłem kilka kroków. Wyrazy znikały, ze ścian sypał się pył. Pomieszczenie wypełniło się wiatrem, który porywał osypujące się słowa i tworzył powietrzną trąbę. Wir powoli kręcił się dokoła sali. Nabierał Pędu i mocy. Zataczane przez niego kręgi były coraz większe. Uderzał o ściany przyspieszając znikanie napisów. Wiatr zamieniał się w tornado. Atakował z taką siłą, że skuliłem się pod ścianą, aby mnie nie porwał. Piasek dostawał się wszędzie. Trudno było oddychać. Czułem, jak drobiny piachu szlifują mi odsłonięte części ciała. Był ostry jak pumeks . Skulony pod ścianą rozmyślałem, jak uciec z tego miejsca. Straciłem orientację. Wokół rozlegały się dźwięki podobne do tych, jakie można usłyszeć odwiedzając szlifierzy kamieni. Od zgrzytu bolały uszy. Czołgając się wzdłuż ścian szukałem wejścia do tunelu. Nie wiem ile wykonałem okrążeń, ale nie znalazłem drogi ucieczki. Moje ubranie zamieniało się w łachmany. Dzięki myślom okryłem się zbroją. Wiedziałem, że na długo pancerz mi nie wystarczy. Musiałem zamknąć oczy, dalszy bieg wydarzeń toczył się w mojej głowie. Jednak wydarzenia dziejące się w wyobraźni były tak samo dokuczliwe jak te dziejące się w sali. Tu również nie mogłem znaleźć wyjścia. Leżąc pod ścianą jeszcze raz starałem się powędrować w wyobraźni i zobaczyć wszystko z góry. Nic to nie dawało. Za każdym razem znajdowałem się w środku wydarzeń. Zbroję przecierał wirujący piach. Zastanawiałem się czy moim wejściem tutaj przez przypadek nie uruchomiłem mechanizmu zniszczenia. - Muszę się ratować! - krzyczałem na głos. Ciało piekło mnie, jak gdyby ktoś polewał je wrzątkiem. W stałem i przywarłem do ściany. Była czarna i zimna. Przeszył mnie dreszcz. Otwarłem szeroko oczy. Leżałem na łóżku w swojej komnacie. To tylko sen. Odetchnąłem z ulgą. Usiadłem, poczułem pieczenie na plecach. Miałem na skórze liczne otarcia. - Dziwny sen, skoro po nim zostają ślady - powiedziałem sam do siebie.