Varley John - Spychacz

Szczegóły
Tytuł Varley John - Spychacz
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Varley John - Spychacz PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Varley John - Spychacz PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Varley John - Spychacz - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Varley Spychacz Wszystko podlega zmianom. Ian Haise wiedział o tym. Są jednak pewne stałe, dyktowane przez działanie i użycie. Ian szukał tych cech i rzadko się mylił. Plac zabaw wyglądał zupełnie inaczej niż te, które znał ze swojego dzieciństwa. Place zabaw jednak budowane są po to, by cieszyć dzieci. Zawsze znajdzie się tam coś, na czym można byłoby się huśtać, zjeżdżać czy wspinać się. Ten plac zabaw miał wszystkie te przyrządy, a nawet więcej. Część wyłożono grubo drewnem. Była nawet mała sadzawka do pływania. Nieruchome przyrządy mieszały się z oślepiającymi rzeźbami świetlnymi, wpadającymi i wypadającymi z rzeczywistości. Były tam także zwierzęta. Drobne rhinocerosy i eleganckie gazele nie sięgające jego kolan. Wyglądały nienaturalnie łagodnie i ufnie. Ale przede wszystkim na placu zabaw były dzieci. Ian bardzo lubił dzieci. Usiadł na drewnianej ławce w cieniu kępy drzew i przyglądał im się. Były we wszystkich kolorach skóry, w najprzeróżniejszym wieku i obu płci. Widział dzieci czarne jak ożywione galaretki lukrecji i białe jak króliczki, były brązowe buzie z kręconymi lokami i jeszcze bardziej brązowe ze skośnymi oczyma i prostymi czarnymi włosami, a także i takie, które były zapewne białe, ale teraz opalenizna czyniła je bardziej brązowymi od tych brązowych z natury. Ian skupił się na dziewczynkach. Próbował to robić z chłopcami, ale mu nie wychodziło. Obserwował przez chwilę czarną dziewczynkę, próbując ocenić jej wiek. Miała chyba osiem lub dziewięć lat. Za młoda. Druga miała około trzynastu, wywnioskował to po jej sukience. To już lepiej, chociaż wolałby jednak nieco młodszą. Mniej wyrafinowaną i mniej podejrzliwą. Wreszcie znalazł dziewczynkę, która mu odpowiadała. Miała brązową skórę, ale zaskakujące blond włosy. Dziesięć lat? Może jedenaście. W każdym razie wystarczająco młoda. Skoncentrował się na niej i zrobił tę dziwną rzecz, którą zawsze próbował, gdy dokonał wyboru. Nie wiedział dlaczego, ale to działało. Przede wszystkim był to sposób patrzenia na nią, wodzenia wzrokiem bez względu na to, dokąd szła i co robiła. Nic nie mogło odwrócić jego uwagi. Wiedział, że w ciągu kilku minut podniesie głowę, rozejrzy się i na chwilę spotkają się wzrokiem. Po chwili dziewczynka wróci do zabawy. Odprężył się. Nie było to znów nic takiego, to co robił. Z dojrzałymi kobietami było tak, że jeżeli któraś spowodowała, że po prostu się na nią gapił, zwykle podnosiła wzrok znad właśnie wykonywanej pracy i odpowiadała powłóczystym spojrzeniem. Zawsze tak się działo. Rozmawiając z innymi mężczyznami stwierdził, że nie tylko jemu to się zdarza. Jakby czuły jego wzrok. Kobiety twierdziły, że to nonsens, a jeżeli nawet nie, to według nich była to reakcja na sygnał dostrzeżony kątem oka. Zaledwie nieświadoma obserwacja penetrująca do świadomości. Nic tajemniczego, jak postrzeganie pozazmysłowe na przykład. Być może. W każdym razie Ian był bardzo dobry w tym rodzaju kontaktu wzrokowego. Kilkakrotnie zauważył, że dziewczynki pocierały tył szyi albo pochylały ramiona, gdy je obserwował. Może rozwinął w sobie pewien rodzaj pozazmysłowej percepcji, tylko o tym nie wiedział. Teraz patrzył. Uśmiechał się, więc za każdym razem gdy na niego zerkała - a robiła to coraz częściej - widziała przyjaznego, lekko siwiejącego pana ze złamanym nosem i silnymi ramionami. Jego ręce także były silne. Trzymał je splecione na kolanach. Zaczęła posuwać się w jego kierunku. Nikt obserwujący ją nie pomyślałby, że idzie w jego stronę. Prawdopodobnie ona również o tym nie myślała. Po drodze szukała pretekstów, żeby zatrzymywać się i robić różne akrobacje, skakać na miękkiej gumowej macie albo gonić hałaśliwe stadko gęsi. Ale powoli zbliżała się do niego i w końcu usiadła obok na ławce. Rozejrzał się szybko. Tak jak poprzednio, na placu zabaw było tylko kilka dorosłych osób. Zdziwiło go to już po przybyciu. Najwidoczniej nowe techniki poprawiania osobowości zmniejszyły liczbę gwałcicieli i rodzice pozwalali dzieciom bawić się bez dozoru starszych. Dorośli przebywający w parku zajęci byli sobą. Kiedy przyszedł, nikt nawet na niego nie spojrzał. Ianowi bardzo to odpowiadało. Ułatwiało mu przeprowadzenie swojego planu. Oczywiście, miał gotowe wymówki, ale wolał nie być nękany przez przedstawicieli prawa pytaniami, stawianymi samotnemu mężczyźnie w średnim wieku kręcącemu się w pobliżu placów zabaw. Przez chwilę zastanawiał się z prawdziwą troską, jak rodzice tych dzieciaków mogli być tak ufni, nawet w epoce poprawiania osobowości. Przecież zabiegom poddawano dopiero po popełnieniu przestępstwa. Nowi maniacy rodzili się prawdopodobnie każdego dnia. Nie wyróżniali się niczym nadzwyczajnym, dopóki nie wykazali swej odmienności przez jakiś obłąkany czyn. Ktoś powinien tym rodzicom dać surową nauczkę, pomyślał. - Kto ty jesteś? - spytała. Ian zmarszczył brwi. Na pewno nie jedenaście, patrząc z tak bliska. Może nawet nie dziesięć. Mogła mieć osiem lat. Czy osiem lat wystarczy? Rozważał swój pomysł ze zwykłą ostrożnością, rozejrzał się w poszukiwaniu ciekawskich spojrzeń. Niczego takiego nie spostrzegł. - Na imię mi Ian. A jak ty masz na imię? - Nie. Nie, nie twoje imię. Kim ty jesteś? - Masz na myśli to, co robię? - Tak. - Jestem spychaczem. Pomyślała chwilę i uśmiechnęła się. Miała już stałe zęby ściśnięte w drobnej szczęce. - Pracujesz na budowie? Roześmiał się. - Bardzo dobrze - powiedział. - Widocznie dużo czytasz. Nic nie odpowiedziała, ale wyraźnie była z siebie zadowolona. - Nie - dodał. - Spychacz to była maszyna. Ja jestem innym spychaczem. Ale przecież o tym wiedziałaś, nieprawdaż? Gdy uśmiechnął się, zaczęła niepowstrzymanie chichotać. Wykonywała bezcelowe ruchy rękami tak, jak to robią małe dziewczynki. Pomyślał sobie, że na pewno dobrze wie, jak bardzo jest ładna, ale nie podejrzewała siebie jeszcze o zakazany erotyzm. Przypominała dojrzałe ziarenko, a jej seksualizm czekał tylko, żeby wybić się wreszcie na powierzchnię. Była jeszcze koścista, lecz na tym zrębie zostanie zbudowana kobieta. - Ile masz lat? - zapytał. - To tajemnica. Co się stało z twoim nosem? - Złamał się dawno temu. Założę się, że masz dwanaście lat. Znów zachichotała, a potem przytaknęła. A więc jedenaście. I to najwyżej. - Chcesz cukierka? Sięgnął do kieszeni i wyciągnął papierową torebkę w różowo-białe paski. Poważnie zaprzeczyła głową. - Moja mama mówi, żeby nie brać cukierków od nieznajomych. - Ale my nie jesteśmy nieznajomi. Jestem Ian, spychacz. Przemyślała to. Gdy się jeszcze wahała, sięgnął do torebki i wyciągnął czekoladkę, taką nieprzyzwoicie grubą i słodką. Ugryzł ją i zmusił się do przeżucia. Nienawidził słodyczy. - W porządku - powiedziała i sięgnęła po torebkę. Odsunął ją. Spojrzała na niego, niewinnie zdziwiona. - Właśnie o czymś pomyślałem - powiedział. - Nie znam twojego imienia, więc myślę, że chyba jednak jesteśmy nieznajomymi. Zorientowała się, że to żart, gdy zobaczyła, jak mrugnął okiem. Przećwiczył to sobie. To było całkiem niezłe mrugnięcie. - Mam na imię Radiant. Radiant Błyszcząca Gwiazda Smith. - Bardzo wyszukane imię - powiedział, myśląc jednocześnie jak zmieniły się imiona i nazwiska. - Dla bardzo ładnej dziewczynki - dodał. Przerwał i zadarł głowę. - Nie. Nie tak. Ty jesteś Radiant ...Starr. Przez dwa r... Kapitan Radiant Starr z gwiezdnego patrolu. Była niepewna przez chwilę. Ciekawiło go, czy ją właściwie ocenił. Być może była naprawdę Panną Radiant Mdlejące Serce Belle albo Radiant Mamincórka. Ale jej paznokcie były zbyt brudne, żeby to było prawdą. Wycelowała w niego palec i wydała dźwięk, a kciuk poruszał się w przód i w tył. Przyłożył ręce do serca i upadł na bok, a dziewczynka wybuchnęła śmiechem. Cały czas jednak celowała w niego ze swej broni. - Lepiej daj mi tego cukierka, bo cię znowu zastrzelę. Było coraz ciemniej i zrobiło się prawie pusto. Siedziała obok niego na ławce huśtając nogami. Jej gołe stopy nie sięgały ziemi. Będzie kiedyś śliczna. Już teraz potrafił to powiedzieć. A ciało... kto wie? Nie, żeby mu było wszystko jedno. Była ubrana w kawałki tego i owego, rozdarte tu i tam, bez żadnego poważania dla skromności. Wiele dzieci biegało na golasa. To też był dla niego szok, gdy przybył. Teraz już prawie się przyzwyczaił, ale wciąż uważał, że to nieostrożne ze strony jej rodziców. Czy oni rzeczywiście myślą, że świat jest tak bezpieczny, żeby pozwalać jedenastoletniej dziewczynce biegać prawie nago w miejscu publicznym? Siedział przysłuchując się jej szczebiotowi - opowiadała o kolegach, o tych, których nie znosiła i o tych, których po prostu uwielbiała - tylko częściowo angażując swoją uwagę. Wtrącał "uhum" i "aha" w odpowiednich momentach. Była milutka, bez dwóch zdań. Była tak słodka, jak tylko słodkie potrafią być dzieci w tym wieku. Mogą być słodkie, ale jednocześnie jadowite jak grzechotnik. Miała zdolność promieniowania ciepłem, choć tylko powierzchownie. W głębi serca myślała jedynie o samej sobie. Jej lojalność była przemijająca, mogła nią łatwo obdarzyć kogoś innego i mogła łatwo zapomnieć. A dlaczego niby nie? Taka młoda. To zupełnie zdrowy odruch w jej wieku. Czy ośmieli się jej dotknąć? To szaleństwo. Obłąkane szaleństwo, wszyscy mu tak mówili. I tak rzadko się udawało. Dlaczego miałoby się udać z nią, tym razem? Poczuł przedsmak porażki. - Dobrze się czujesz? - zapytała. - Co? Ja? O, tak. W porządku. Czy twoja mama nie będzie się o ciebie martwić? - Jeszcze długo nie muszę być w domu. Przez chwilę wyglądała tak dojrzale, że prawie uwierzył w oczywiste kłamstwo. - Wiesz, znudziło mi się siedzenie tutaj - powiedział. - I cukierki się skończyły. Spojrzał na jej twarz. Czekolada rozpłynęła się tworząc duże koło wokół ust, z wyjątkiem miejsc, które delikatnie wytarła w ramię lub rękę. - Co jest tam z tyłu? - zapytał. Odwróciła się. - Tamto? To jest mały basen pływacki. - Może byśmy tam poszli? Opowiem ci historię - zaproponował. Obietnica opowiadania nie była wystarczająco atrakcyjna, żeby powstrzymać ją przed wodą. Nie wiedział, czy to dobry, czy zły znak. Wiedział, że jest rozgarnięta, sporo czytała i miała bujną wyobraźnię. Ale była także aktywna. Siedział z dala od wody, pod jakimiś krzakami, i przypatrywał się jej, jak pływała z trójką innych dzieci, które wciąż jeszcze pozostały w parku, pomimo późnej pory. Mogła do niego wrócić, ale mogła i nie wrócić. To w żaden sposób nie zmieniłoby jego życia, ale mogło zmienić jej. Pojawiła się ociekająca wodą i nieskończenie bardziej czysta. Znów się ubrała w swoje byle jakie fatałaszki, jakby one w ogóle mogły chronić ją przed chłodem. Podeszła do niego drżąc. - Zimno mi - powiedziała. - Masz. Zdjął z siebie marynarkę. Popatrzyła na jego ręce, gdy otulał ją tą marynarką, wyciągnęła rękę i dotknęła twardego ramienia. - Jesteś silny - stwierdziła. - Dość silny. Ciężko pracuję jako spychacz. - A kto to właściwie jest spychacz? - zapytała tłumiąc ziewanie. - Chodź, usiądź mi na kolanach, a ja ci opowiem - zaproponował. Opowiedział jej, a była to bardzo dobra opowieść, której żadne dziecko z żyłką awanturniczą nie mogło się oprzeć. Ćwiczył to opowiadanie, udoskonalał, nagrywał wiele razy na magnetofon, dopóki nie złapał właściwego rytmu, dopóki nie umieścił kadencji w odpowiednich miejscach i dopóki nie znalazł najlepszych słów - nie nazbyt trudnych, ale słów zawierających i ogień i treść. Jeszcze raz poczuł się zachęcony. Gdy zaczął opowiadać była zmęczona, lecz stopniowo przyciągał jej uwagę. Prawdopodobnie nikt jeszcze nie opowiadał jej baśni w ten sposób. Przywykła do siedzenia przed ekranem, a wszystkie historie wtłaczano jej do uszu i oczu. To było coś nowego, mogła przerywać zadając pytania i uzyskiwać na nie odpowiedzi. Nawet czytanie nie było równie fascynujące. Stara tradycja przekazów ustnych wciąż hipnotyzowała kolejne pokolenie wieku elektroniki. - To brzmi wspaniale - powiedziała, gdy była już pewna, że skończył. - Podobało ci się? - Bardzo, naprawdę. Myślę, że chciałabym zostać spychaczem, gdy dorosnę. To była naprawdę niezła historia. - Właściwie to nie jest ta historia, którą zamierzałem ci opowiedzieć. To było tylko o tym, co to jest spychacz. - Masz jeszcze inną opowieść? - Jasne. Spojrzał na zegarek. - Ale obawiam się, że jest zbyt późno. Już prawie ciemno i wszyscy poszli do domu. Lepiej, żebyś też już poszła - dodał. Cierpiała męczarnie, rozdarta między tym, co powinna zrobić, a tym, co chciała. Jeżeli była taka, jaką ją ocenił, powinna szybko się uporać z tą rozterką. - No... ale... ale przyjdę tu jutro, a ty...? - wykrztusiła. Potrząsał głową. - Mój statek odlatuje jutro rano - powiedział. - Nie będzie już czasu. - To opowiedz mi teraz! Mogę jeszcze zostać. Opowiedz mi teraz. Proszę, proszę, proszę? Nieśmiało opierał się, protestował, aż w końcu dał za wygraną. Czuł sie znakomicie. Schwytał ją jak pięciofuntowego pstrąga na dwudziestofuntową żyłkę. Tylko że to nie był sport. A on nie bawił się. W końcu doszedł do najważniejszego. Czasami chciałby nazwać tę bajkę swoją własną, ale fakt pozostawał faktem, nie umiał ich wymyślać. Już nawet nie próbował. Zamiast tego ściągał po trochu z różnych bajek i opowieści fantastycznych. Jeśli miał trochę geniuszu, to w adaptowaniu elementów fikcyjnych do świata, jaki znała - jednocześnie przykuwając jej uwagę - i w przystosowaniu zakończenia zgodnie z osobowością słuchacza. Opowiadał piękną baśń. Były w niej zaczarowane zamki osadzone na szklanych górach, wilgotne podmorskie pieczary, floty statków gwiezdnych i świetlani rycerze przemierzający galaktykę na gwiezdnych koniach. Były także złe, dziwaczne stwory oraz inne, pełne dobroci. Były i trujące napoje. Pokryte łuskami bestie ryczały w nadprzestrzeni, aby pożreć planety. Wśród tego zamieszania kroczyli Książę i Księżniczka. Popadali w okropne tarapaty i pomagali sobie nawzajem wydostać się z opałów. Nigdy nie powtarzał tego samego opowiadania. Uważnie obserwował oczy dziewczynki. Kiedy zaczynały wędrować, wyrzucał całe fragmenty. Gdy się rozszerzały, wiedział, co dodać później. Przykrawał opowieść odpowiednio do reakcji słuchaczki. Dziecko było śpiące. Wcześniej czy później podda się. Chciał ją mieć w transie, ani nie obudzoną, ani nie śpiącą. Wówczas mógł zakończyć baśń. ,..i chociaż uzdrowiciele pracowali długo i ciężko, nie mogli uratować Księżniczki. Zmarła tej nocy, z dala od swego Księcia. Jej buzia przybrała kształt litery o. Opowieści nie powinny się tak kończyć. - Czy to już wszystko? Umarła i nigdy już nie ujrzała Księcia? - No, niezupełnie. Ale reszta tej historii chyba nie jest prawdziwa i dlatego nie powinienem ci jej opowiadać. Ian czuł się przyjemnie zmęczony. Miał trochę wyschnięte gardło i chrypkę. Radiant ciepło ciążyła na jego kolanach. - Musisz mi opowiedzieć, przecież wiesz - rozsądnie powiedziała. Pomyślał, że dziewczynka ma rację. Wziął głęboki oddech. - Dobrze - zdecydował. - Na pogrzebie byli obecni wszyscy najważniejsi ludzie z tej części galaktyki. Między innymi największy Czarodziej, jaki kiedykolwiek istniał. Nazywał się... właściwie nie powinienem wymieniać jego imienia. Jestem pewien, że byłby bardzo zły, gdybym to zrobił. Czarodziej ten mijał właśnie mary Księżniczki... mary to są... - Wiem, wiem Ian, dalej! - Wielki Czarodziej nagle zmarszczył brwi, pochylił się nad jej bladym ciałem. "Co to jest?" - zagrzmiał. "Dlaczego mi nie powiedziano?" Wszyscy się strwożyli. Czarodziej był niebezpieczny. Kiedyś, gdy ktoś go obraził, wyrzekł zaklęcie, które odwróciło wszystkim głowy do tyłu tak, że musieli chodzić z lusterkami wstecznymi. Nikt nie wiedział, co może uczynić, gdy się naprawdę rozgniewa. "Ta Księżniczka nosi Gwiezdny Kamień" - rzekł Wielki Mag, wyprostował się i zmarszczył brwi rozglądając się, jakby był otoczony przez bandę idiotów. Byłem pewien, że tak myśli, i kto wie, czy nie miał racji. Zaczął wyjaśniać, czym jest Gwiezdny Kamień i jakie ma właściwości. Mówił o rzeczach, o których nikt nigdy dotychczas nie słyszał. A teraz uważaj, dochodzimy do części, co do której nie jestem pewny, czy jest prawdziwa. Bo chociaż wszyscy wiedzieli, że Czarodziej jest mądrym i potężnym człowiekiem, wiedzieli także, że jest wielkim kłamcą. Rzekł, że Gwiezdny Kamień ma moc chwytania esencji życia osoby w chwili jej śmierci. Cała jej mądrość, jej siła, jej wiedza i piękno może przepłynąć do Kamienia i tam zostać zamknięta, po wsze czasy. - W zawieszonym ożywieniu - wyszeptała Radiant. - Właśnie - odparł. - Gdy to usłyszano, zapanowało zdziwienie. Czarodziej został wprost zarzucony pytaniami, na które udzielił niewielu odpowiedzi, a i to niechętnie. W końcu odleciał z podmuchem wiatru. Gdy odszedł, wszyscy rozmawiali długo w noc o rzeczach, o których opowiedział. Niektórzy uważali, że Czarodziej zostawił złudną nadzieję, że Księżniczka może jeszcze ożyć. Gdyby zamrozić jej ciało, Książę po swym powrocie mógłby w jakiś sposób przelać z powrotem esencję jej życia. Inni myśleli, że zdaniem Czarodzieja Księżniczka raczej skazana jest na półsen, zamknięta w kamieniu. Ale przeważała opinia, że Księżniczka prawdopodobnie nigdy w pełni nie wróci do życia. Lecz esencja życia może przepłynąć do innej osoby, jeśli znajdzie się kogoś odpowiedniego. Wszyscy byli zgodni co do tego, że musi to być młoda dziewczyna. Musi być piękna, bardzo inteligentna, zwinna, kochająca, miła .... o Boże, lista cech była bardzo długa. Wszyscy wątpili, czy uda się znaleźć taką osobę. Wielu nawet nie chciało próbować. Lecz w końcu zdecydowano, że Gwiezdny Kamień zostanie przekazany wiernemu przyjacielowi Księcia. To on powinien przemierzać galaktykę w poszukiwaniu tej dziewczyny i wręczyć jej Kamień Gwiezdny. Przez chwilę milczał, odchrząknął tylko i pozwolił rosnąć ciszy. - Czy to już wszystko? - zapytała w końcu szeptem. - Niezupełnie - przyznał. - Muszę ci wyznać, że spłatałem ci figla. - Spłatałeś mi figla? Rozchylił poły płaszcza, którym była wciąż opatulona. Przesuwając ręką po jej piersiach sięgnął do wewnętrznej kieszeni. Wyciągnął kryształ. Był owalny, spłaszczony po jednej stronie. Pulsował rubinowym światłem, gdy ułożył go sobie wewnątrz dłoni. - Świeci - powiedziała, patrząc nań szeroko otwartymi oczami i otwartą buzią. - Tak, świeci. A to oznacza, że to ty jesteś odpowiednią osobą. - Ja? - wyszeptała. - Tak. Weź go. Podał jej kryształ, a gdy to robił, wyszczerbił go paznokciem kciuka. Czerwone światło rozlało się na jej dłoni, spływało między palcami, wydawało się, że wsiąka w skórę rąk. Gdy było już po wszystkim, kryształ nadal pulsował, ale był przyćmiony. Jej ręce drżały. - Czułam bardzo duże ciepło - powiedziała. - To była esencja życia Księżniczki. - A Książę? Czy wciąż jej szuka? - Tego nikt nie wie. Myślę, że wciąż jest gdzieś daleko, ale pewnego dnia wróci po nią - odpowiedział. - I co wtedy? - zapytała. Odwrócił wzrok. - Nie wiem. Myślę, że chociaż jesteś śliczna i chociaż masz Gwiezdny Kamień, Książę uschnie z tęsknoty. Bardzo ją kochał. - Zatroszczę się o niego - obiecała. - Może to coś da. Lecz dręczy mnie teraz inny problem. Nie mam sumienia powiedzieć Księciu, że Księżniczka nie żyje. Z drugiej strony myślę, że Gwiezdny Kamień przywiedzie go kiedyś z powrotem. Obawiam się o niego, gdy wróci i znajdzie tylko ciebie. Może powinienem zabrać Kamień w najodleglejszą część galaktyki, tak, żeby nigdy go nie znalazł? Przynajmniej się o tym nie dowie. Może tak będzie lepiej. - Ale ja mu pomogę - powiedziała szczerze. - Obiecuję. Będę na niego czekać, a gdy przybędzie, zajmę jej miejsce. Zobaczysz. Przyglądał się jej uważnie. Może i tak. Spojrzał jej głęboko w oczy, patrzył długo, aż wreszcie zobaczyła, że jest zadowolony. - Dobrze. Możesz go wobec tego zatrzymać. - Będę na niego czekać - powiedziała. - Zobaczysz. Była bardzo zmęczona; prawie zasypiała. - Powinnaś iść teraz do domu - zasugerował. - Położę się tylko na chwilę - powiedziała. - W porządku. Podniósł ją delikatnie i położył na ziemi. Stał patrząc na nią, po czym uklęknął i zaczął delikatnie głaskać jej czoło. Otworzyła oczy bez trwogi i znów je zamknęła. Wciąż ją głaskał. Dwadzieścia minut później wyszedł z parku. Sam. Po tych przeżyciach zawsze czuł przygnębienie. Teraz było jeszcze gorzej niż zwykle. Była znacznie milsza, niż sobie to na początku wyobraził. Kto by przypuszczał, że pod tym brudnym ciałkiem bije takie romantyczne serce? Budkę telefoniczną znalazł kilka bloków dalej. Podając jej nazwisko w informacji uzyskał piętnastocyfrowy numer telefonu. Wykręcił go, a drugą ręką zasłonił obiektyw kamery. Na ekranie pojawiła się twarz kobiety. - Pani córka jest na placu zabaw, w jego południowej części, pod krzakami przy basenie - powiedział i podał adres. - Tak się martwiliśmy! Co ... Czy ona ... Kto dzwo..- Odwiesił słuchawkę i odszedł pospiesznie. Większość spychaczy myślała, że jest chory. Nie, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Spychacze byli grupą bardzo tolerancyjną, gdy chodziło o innych spychaczy, a zwłaszcza, gdy chodziło o rzeczy, które spychacze robili ciągnikom. Żałował, że powiedział, jak spędził swoją przepustkę. Skoro jednak to zrobił, musiał z tym żyć. Więc, gdy nikogo nie obeszłoby, gdyby wyrywał ręce i nogi szczeniakowi ciągnika, to teraz, gdy każdy wrócił już z przepustki, nie przepuścili okazji, żeby się nawzajem denerwować. Dokuczali mu bezlitośnie. - Jak było na huśtawkach tym razem, Ian? - Przyniosłeś mi brudne majteczki, o które prosiłem? - Dobrze ci było, kochanie? Dyszała i śliniła się? - Moja dziesięcioletnia dziewczynka wzywa mnie znów. Ian znosił wszystko za stoickim spokojem. Żarty były w wyjątkowo złym guście, a wszystko skupiło się na nim. Naprawdę nie dbał o to. Przestaną, gdy tylko statek oderwie się od Ziemi. Nigdy nie zrozumieją, czego naprawdę szukał, ale przynajmniej on ich rozumiał. Nienawidzili powrotów na Ziemię. Nic na nich tam nie czekało. A pewnie chcieliby, żeby było inaczej. Sam przecież był spychaczem. Nie obchodzili go ciągnicy. Zgodził się z opinią Marian, którą usłyszał wkrótce po starcie. Marian właśnie wróciła z pierwszej ziemskiej przepustki w czasie swojego pierwszego lotu. Oczywiste więc, że była najbardziej urżnięta ze wszystkich. - Ciążenie wsysa - powiedziała i zwymiotowała. Trzy miesiące lotu do Amity i trzy miesiące z powrotem. Nie miał zielonego pojęcia, ile to będzie w milach; po dziesiątym lub jedenastym zerze rozum mu się wyłączał. Amity. Gówniane Miasto. Nawet nie zszedł ze statku. A niby po co? Planeta była zaludniona rzeczami, które wyglądały trochę jak dziesięciotonowe pojazdy gąsienicowe, a trochę jak śmierdzące kupy gówna. Dla Amitów toalety były rewolucyjnym pojęciem. Podobnie jak lody na patyku, sorbety, cukrowe pączki i herbata miętowa. Niestety, instalacje wodno-kanalizacyjne nie weszły w modę, ale słodycze jak najbardziej. Statek był załadowany zwykłymi i wymyślnymi deserami produkowanymi przez wszystkie kraje z całej Ziemi. Dodatkowo przywieźli worek uspokajających listów dla osamotnionej ambasady Ziemian. Cargo w drogę powrotną stanowił szarawy muł, który ktoś na Ziemi zapewne uważał za szczególnie cenny oraz plik rozpaczliwych listów do krewnych. Ian nie musiał czytać tych listów, żeby wiedzieć co zawierały. Można było je podsumować jednym zdaniem: "Zabierzcie mnie stąd!" Siedział przy oknie widokowym i przyglądał się rodzinie Amitów, jak pierdząc człapała w dół drogi wiodącej z portu kosmicznego. Co chwilę przystawali, zeby wyrzucić z siebie coś, co wyglądało jak dziwaczna kupa łajna. Droga była brązowa, gleba była brązowa, a w oddali majaczyły brązowe wzgórza. W powietrzu unosiła się brązowa mgiełka, a słońce miało żółto-brązową barwę. Pomyślał o zamkach osadzonych na szklanych szczytach, o Księciu i Księżniczce, o jaśniejących białych koniach galopujących wśród gwiazd. Powrotną podróż przeżył tak jak zwykle: pocąc się w gigantycznych rurach pojazdu kosmicznego. Za metalowymi ścianami pulsowały niewyobrażalne energie. A na metalowych ścianach malutkie plazmoidy rosły, aby stać się dużymi plazmoidami. Proces ten był zbyt wolny, żeby go zauważyć, ale jeśli się go nie kontrolowało, inkrustacje mogły szybko uszkodzić silniki. Jego zadaniem było zdrapywać je. Nie każdy urodził się, żeby zostać astrogatorem. I co z tego? To była uczciwa praca. Można spędzić życie albo ciągnąc g albo spychając c. Jeśli spychacze mieli jakąś swoją gwarę, to tylko to. Nic więcej. Plazmoidy były czerwone i miały strukturę kryształu o kształcie kropli. Jak się je odrywało od ścian, były spłaszczone po jednej stronie. Wypełnione płynnym światłem, prawie tak gorącym jak środek słońca. Zawsze było trudno zejść ze statku. Wielu spychaczy nigdy tego nie robiło. Któregoś dnia pewnie i on tego nie zrobi. Stał kilka chwil powoli ogarniając wszystko wzrokiem. Uważał, że należy najpierw biernie wchłonąć widok, przyzwyczajając się do zmian. Duże zmiany nie miały dla niego żadnego znaczenia. Budynki były tylko umeblowaniem świata, a nie dbał o to, jak świat był umeblowany. Natomiast drobne zmiany przyprawiały go o ogromny niepokój. Uszy na przykład. Tylko niektóre spośród widzianych osób miały płatki uszne. Za każdym powrotem coraz bardziej czuł się jak małpa, która dopiero co zeszła z drzewa. Któregoś dnia wróci i zobaczy, że wszyscy mają po troje oczu albo po sześć palców u rąk, albo że małe dziewczynki już nie chcą słuchać awanturniczych opowieści. Stał tak, dygocząc, przyzwyczajając się do widoku dziwnie pomalowanych twarzy, przysłuchując się językowi, który brzmiał jak hiszpański. Gdzieniegdzie wtrącano angielskie i arabskie słowa. Złapał za ramię innego członka załogi pytając, gdzie wylądowali. Facet nie wiedział, więc zapytał Kapitana. Odpowiedział, że są w Argentynie albo przynajmniej w miejscu, gdzie była Argentyna, gdy przylecieli poprzednio. Budki telefoniczne stały się mniejsze. Był ciekaw dlaczego. W swoim notatniku miał zapisane cztery nazwiska. Usiadł w budce twarzą do telefonu i zastanawiał się, do kogo zadzwonić w pierwszej kolejności. Jego oczy przyciągnęło nazwisko Radiant Błyszcząca Gwiazda Smith, więc podał je w informacji. Dostał adres i telefon w Nowosybirsku. Studiował rozkład jazdy, chwilowo odkładając rozmowę na później i stwierdził, że wahadłowiec odszedł godzinę temu. Wytarł ręce w spodnie, wziął głęboki oddech i spojrzał w górę. Stała na zewnątrz budki telefonicznej. Patrzyli na siebie w ciszy. Ona zobaczyła mężczyznę znacznie niższego, niż go zapamiętała, ale równie silnie zbudowanego, o dużych dłoniach i mocnych ramionach. Jego dziobata twarz mogłaby wydać się odpychająca, gdyby nie łagodne oczy. On zobaczył wysoką kobietę około czterdziestki, właśnie tak piękną, jak się tego spodziewał. Na twarzy dostrzegł pierwsze oznaki upływu czasu. Pomyślał, że chyba trochę musi walczyć ze skłonnością do tycia, a drobne zmarszczki na pewno już ją dręczą. Żadna z tych rzeczy nie miała jednak dla niego żadnego znaczenia. Liczyło się tylko jedno i wkrótce miał się o czymś przekonać. - Jesteś Ian Haise, prawda? - To szczęśliwe zrządzenie, że znów o tobie myślałam - mówiła. Zauważył dobór słów. Mogła przecież powiedzieć "czysty przypadek". - To było dwa lata temu. Znów się przeprowadzaliśmy i podczas pakowania wpadł mi w rękę ten plazmoid. Nie myślałam o tobie... och, chyba przez piętnaście lat. Odpowiedział coś wymijająco. Siedzieli w restauracji, z dala od innych gości, w zakątku przy szklanej ścianie, skąd widoczne były statki kosmiczne, przetaczane tam i z powrotem po pneumatycznych torach. - Mam nadzieję, że nie przysporzyłem ci zbyt wielu kłopotów - powiedział. Wzruszyła gwałtownie ramionami, odrzucając to przypuszczenie. - Tylko trochę, ale to było już tak dawno. Z pewnością nie umiałabym nosić tak długo w sobie urazy. A fakt pozostaje faktem, że myślałam, iż pomimo wszystko było warto. Ciągnęła opowieść, mówiąc o zamieszaniu, jakie spowodował w jej rodzinie, o odwiedzinach policji, o przesłuchaniach, o zdziwieniu i w końcu bezradności. Nikt niczego nie rozumiał z jej historii. Został szybko zidentyfikowany, lecz stwierdzono, że właśnie opuścił Ziemię i bardzo długo go nie będzie. - Przecież nie zrobiłem nic niezgodnego z prawem - zauważył. - Właśnie tego nikt nie mógł zrozumieć. Powiedziałam im, że rozmawialiśmy i opowiedziałeś mi bardzo długą historię, a ja zasnęłam. Nikogo nie obchodziło, o czym mi opowiadałeś, więc o tym nie mówiłam. Nie powiedziałam im także o ... Kamieniu Gwiezdnym. Uśmiechnęła się. - Tak naprawdę, to cieszyłam się, że nie pytali. Byłam zdecydowana nic im nie powiedzieć, ale trochę obawiałam się ukrywania czegoś. Myślałam wówczas, że oni wszyscy są agentami... jak się nazywały te dranie z twej opowieści? Zapomniałam. - Przecież to nieważne. - Myślę, że nie. Coś innego jest ważne. - Tak - potwierdził. - Może powiedziałbyś mi, co jest ważne. Może odpowiesz mi na pytanie, które stawiam sobie przez dwadzieścia pięć lat, od chwili, gdy dowiedziałam się, że kryształ, który mi dałeś to tylko zeskrobina z silnika rakiety kosmicznej. - Tylko? - zapytał patrząc jej w oczy. - Nie zrozum mnie źle. Nie mówię, że to coś innego. Ale czy dla ciebie nie było to czymś więcej? Znów spojrzała na niego. Po raz trzeci lub czwarty poczuł się poddawany ocenie. Wciąż nie był pewny werdyktu. - Tak, myślę, że było to coś więcej - powiedziała w końcu. - Cieszę się. - Wierzyłam namiętnie w tę opowieść ... och, przez całe lata. Wreszcie przestałam wierzyć. - Tak od razu? - zapytał. - Nie, stopniowo. Nie sprawiło mi to bólu. Częściowo z tego po prostu wyrosłam. - Ale przypomniałaś sobie o mnie - stwierdził. - Trochę musiałam włożyć w to wysiłku. Gdy miałam dwadzieścia pięć lat, poszłam na seans hipnotyczny i wydobyłam z podświadomości twoje nazwisko i nazwę statku. Czy wiesz, że... - Tak. Celowo je wymieniłem. Pokiwała głową i znów zapadła cisza. Gdy znów spojrzała na niego, ujrzał w jej oczach więcej sympatii, a mniej rezerwy. Ale na pytanie wciąż nie udzielił odpowiedzi. - Dlaczego? - zapytała. Pokiwał głową i odwrócił wzrok patrząc na przesuwające się statki kosmiczne. Chciał być w tej chwili na jednym z nich. Zrozumiał, że nie udało mu się. Wiedział, że mu się nie uda. Był dla niej tylko dziwadłem, czymś, co należało wyjaśnić, jakimś szczegółem w jej życiu, który należało jakoś dopasować i szybko zapomnieć. Do diabła z tym. - Chciałem się z tobą przespać - odpowiedział. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że kiwała głową w przód i w tył. - Nie żartuj sobie ze mnie, Haise. Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. Wiedziałeś, że wyjdę za mąż i będę żyć własnym życiem. Wiedziałeś, że nie zrezygnuję z tego tylko z powodu jakiejś na wpół zapomnianej baśni sprzed trzydziestu lat. Dlaczego? Jak miał jej wyjaśnić dziwaczność swego postępowania? - Czym się zajmujesz? - zapytał Przypomniał sobie coś i zmienił układ zdania. - Kto ty jesteś? Spojrzała zaskoczona. - Jestem mysteliologiem - odpowiedziała. Rozłożył ręce. - Nawet nie wiem, co to znaczy. - Popatrz, nie było czegoś takiego wtedy, gdy opuszczałeś Ziemię. - No tak - powiedział. Znów poczuł się bezradny. - Oczywiście, w żaden sposób nie mogłem przewidzieć, co będziesz robić, kim się staniesz i co stanie się z tą częścią ciebie, nad którą nie miałaś kontroli. Miałem tylko nadzieję, że będziesz mnie pamiętać. Ponieważ wówczas ... W głębi duszy zobaczył Ziemię wyłaniającą się w oknie widokowym statku. Tyle lat, a tylko sześć miesięcy później. Planeta pełna obcych ludzi. Ale Ziemia była dla niego domem, jeśli to słowo w ogóle miało dla niego jeszcze jakieś znaczenie. - Chciałem mieć kogoś w swoim wieku, z kim mógłbym porozmawiać - powiedział. - To wszystko. Wszystko, czego chciałem, to mieć przyjaciela. Widział, że próbuje to zrozumieć. Nie zrozumie, ale może zbliży się do zrozumienia sensu jego słów na tyle, iż będzie przekonana, że go zrozumiała. - I może go znalazłeś - powiedziała i uśmiechnęła się. - W każdym razie chciałabym cię bliżej poznać, biorąc pod uwagę wysiłek, jaki włożyłeś w zawarcie naszej znajomości. - Nie był to taki duży wysiłek. Wydaje się, że to tak dawno, ale ja trzymałem cię na kolanach zaledwie pół roku temu. Zachichotała prawie w taki sam sposób jak sześć miesięcy temu. - Jak długi masz urlop? - zapytała. - Dwa miesiące. - Czy chciałbyś zostać z nami na trochę? Mamy wystarczająco dużo miejsca w naszym domu - powiedziała. - Czy twój mąż nie będzie miał nic przeciwko temu? - Ani mój mąż, ani moja żona. Spójrz, siedzą tam dalej udając, że nas nie widzą. Ian spojrzał, pochwycił spojrzenie kobiety pod trzydziestkę. Siedziała naprzeciwko mężczyzny w jego wieku, który teraz odwrócił się i patrzył na Iana z pewną dozą podejrzliwości, ale bez wyraźnej niechęci. Kobieta uśmiechnęła się; mężczyzna zachował powściągliwość. Radiant miała żonę. No, no, czasy się zmieniają. - Te dwie w czerwonych spódnicach są policjantkami - zaczęła mówić Radiant. - Podobnie jak ten mężczyzna przy ścianie i tamten na końcu baru. - Zauważyłem dwóch z nich - powiedział Ian. Spojrzała zdziwiona. - Gliny zawsze mają w sobie coś szczególnego. To jedna z tych rzeczy, które się nie zmieniają - stwierdził. - Przebyłeś długą drogę. Założę się, że przywiozłeś wiele niezłych opowieści. Ian pomyślał i pokiwał głową. - Przypuszczam, że niektóre mogą ci się podobać. - Powiem policji, że mogą odejść. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że ich sprowadziliśmy. - Oczywiście, że nie - zapewnił. - Tylko im powiem i możemy jechać do domu. Ach, powinnam jeszcze zadzwonić do dzieci i powiedzieć im, że wkrótce będziemy. Roześmiała się i wyciągniętą nad stołem ręką dotknęła jego dłoni. - Widzisz, co może się zdarzyć w ciągu sześciu miesięcy? Mam troje dzieci, a Gillian ma dwójkę. Podniósł głowę zainteresowany. - Czy są wśród nich dziewczynki?