Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2 |
Rozszerzenie: |
Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Stephenson Neal - Cykl Barokowy 02 - Zamet - Tom 2 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Neal Stephenson
ZAMĘT
Tom II.
Cykl Barokowy
Część Druga
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA
2006 Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
The Confusion
Data wydania:
2004
Wydanie polskie
Data wydania:
2006
Ilustracja na okładce:
Piotr Wyskok
Projekt okładki:
Jarosław Musiał
Przełożył:
Wojciech Szypuła
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax(0-22)813 47 43
e-mail: [email protected]
http://www.mag.com.pl
ISBN 83-7480-027-5
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks KSIĘGA CZWARTA
BONANZA Ahmedabad, cesarstwo mogolskie
– Przewinienia, które powinny powodować usunięcie z rządu wigów,
anonim (przypisywane Bernardowi Mandeville), 1714
Wrzesień 1693
Kiedy człowiek pierzcha przed niebezpieczeństwem, całkiem naturalnym jest, że
ucieka dalej niż to konieczne.
Codziennie rano tłum rozgniewanych Hindusów gromadził się przed szpitalem, czekając
na przyjście Jacka, żeby się z nim rozmówić – a Jack za każdym razem przychodził nieco
wcześniej niż poprzednio i zakradał się do środka tylnymi drzwiami, którymi wynoszono gnój
i wnoszono jedzenie. Zresztą ze względu na drugą z tych funkcji i tak było to dla niego
wejście najwłaściwsze: po drodze musiał przejść przez podwórze, zakrywając twarz dłonią
jak zasłoną przyłbicy, by przedrzeć się przez roje żarłocznych gzów. Przynajmniej miał
nadzieję, że to gzy.
Cierpiące na bezsenność konie i wielbłądy – stojące chwiejnie na pobandażowanych,
ujętych w łubki nogach, albo podwieszone w potężnych hamakach – zauważyły i
skomentowały jego przejście. Leczono tam również tygrysicę ze zropiałym zębem, ale
mieszkała w klatce w osobnym budynku – gdyby nie to, jej woń i infradźwięki, jakie
wydawała przy ziewaniu, wprawiałyby konie i wielbłądy w szał. Rozwierzgany koń, stojący
na dwóch nogach i wymachujący dwiema pozostałymi, sam w sobie był wystarczająco
groźny; koń zawieszony w powietrzu i wierzgający wszystkimi czterema kopytami był
niebezpieczny jak wóz pełen Afgańczyków.
Wejście do środka nie rozwiązywało bynajmniej problemu owadów – między innymi
dlatego, że w tej części świata nie przykładano wielkiej wagi do rozróżnienia wnętrza od
zewnętrza. Owszem, przestrzeń była podzielona ścianami i przepierzeniami, ale we
wszystkich tych przesłonach ziały diabelnie wielkie dziury (kształtne, ozdobne, z mozołem
wyrzeźbione przez doskonałych rzemieślników – ale jednak dziury), umożliwiające przepływ
powietrza, zapewniające dostęp światła, oraz (jak przypuszczał Jack w chwilach szczególnej
irytacji) chroniące budynki przed eksplozją i zawaleniem się, kiedy mieszkańcy zaczynali
puszczać bąki. Tubylcy pochłaniali bowiem fasolę – a w każdym razie całą masę przeróżnych
fasolopodobnych roślin – w takich ilościach, jakby wiecznie głodowali. Co na dobrą sprawę
było zgodne z prawdą.
W efekcie, w przejściu, w którym się teraz znalazł, w powietrzu wprost kłębiło się od
insektów, tnących powietrze z wizgiem zapomnianych kartaczy na obrzeżach pola walki.
Wszystkie próbowały wgryźć się Jackowi w opuchlizny i ogoloną skórę głowy. Zlatywały się do tego miejsca z całych Indii, zwabione wonią najróżniejszych chorych i poranionych
stworzeń, ich karmy i odchodów. Poprzedzielany kamiennymi ażurami szpital przypominał
gigantyczną kadzielnicę, rozsiewającą takie właśnie zapachy na cały Ahmedabad.
Jack przeszedł obok mangusty z ropiejącym okiem, sparszywiałego szakala, na wpół
sparaliżowanej kobry królewskiej, niewiarygodnie cuchnącej cywety z rakiem kości i
kanczyla z raną po oszczepie. Znalazł się w pomieszczeniu pełnym klatek z giętego bambusa,
gdzie rekonwalescencję przechodzili najróżniejsi inwalidzi z połamanymi skrzydłami. Paw z
szyją przebitą strzałą na wylot błąkał się tam i siam, co rusz wpadając na sprzęty, zahaczając
o klatki i podnosząc przeraźliwy rwetes. Jack wyminął go szerokim łukiem, żeby
przypadkiem nie dostać tężca, gdyby pawiowi przyszło do głowy zrobić gwałtowny zwrot w
okolicy jego kolan i dziabnąć go grotem strzały w nogę.
Za klekoczącymi drzwiami znajdował się pokój zastawiony od podłogi po sufit jeszcze
mniejszymi klatkami, zamieszkanymi przez chore myszy i szczury, z których niektóre –
sądząc po wydawanych przez nie odgłosach – z całą pewnością miały wściekliznę. Z nimi
kontakt był zgoła niewskazany, toteż Jack czym prędzej przemknął przez pomieszczenie i
wyszedł na biegnące w dół kamienne schody. Woń unosząca się w tych okolicach nie
zasługiwała na zwykłe miano „smrodu”. Nie był to odór ssaczy ani nawet gadzi, lecz fetor
jakiejś zupełnie nowej dziedziny Stworzenia. Zapierał dech w piersi. Jack, od dłuższego już
czasu oddychający przez nos, teraz wcisnął twarz w zgięcie łokcia i zaczął zasysać powietrze
przez wtulone w materiał usta. W najdalszej, najgłębszej części szpitala powietrze składało
się (tak na oko) w pięćdziesięciu procentach z owadów, tworzących ruchomą chmurę mięsa,
która buczała nieustannie, przez co miał wrażenie, że znalazł się we wnętrzu olbrzymiej
piszczałki organowej. Gdyby choć jeden z insektów wpadł mu do nozdrzy, a następnie doznał
obrażeń, usiłując się wyplątać z zarastających je włosów, opiekunowie zaraz by to zauważyli i
Jack straciłby pracę. Z tego samego powodu zwolnił kroku i szurał bosymi stopami po
podłodze, brodząc ostrożnie w morzu robactwa i modląc się, by nie podszedł mu pod nogi
żaden skorpion.
– Jack Shaftoe melduje się na dyżurze! – zawołał.
Główny lekarz i całe zastępy jego pomocników spali pod podwieszonymi do sufitu
moskitierami, przycupniętymi w kątach owadziego oddziału niczym tłumek
szpiczastogłowych duchów. Siatki zaczęły drżeć i podskakiwać, gdy rozespani Hindusi
wychodzili z nich jeden po drugim. Jack rozebrał się do przepaski, osłaniającej to, co mu
zostało z rodzinnych klejnotów, i podał komuś swoje ubranie (nie był pewien komu
dokładnie, i wcale go to nie interesowało, w Hindustanie żyło mnóstwo ludzi; wystarczyło
wyciągnąć rękę z czymkolwiek i zrobić wyczekującą minę, żeby po chwili ktoś się tą rzeczą
zainteresował).
Jakiś chłopak podał mu tradycyjny wywar w skorupie orzecha kokosowego, inni zaś
przez ten czas związali mu szmatą ręce za plecami. Odruchowo zsunął nogi, aby mogli mu związać także kostki. Przełknąwszy cały napój (niezwykle ponoć odżywczy i odnawiający
zasoby krwi), padł przed siebie. Liczne ciepłe dłonie chwyciły go w locie i delikatnie złożyły
na podłodze, zawczasu uprzątnąwszy z niej wszystkie żyjątka. Jego nogi odgięto w tył i na
wysokości nagich pośladków związano kostki z nadgarstkami. Ktoś obwiązał mu kawałkiem
gazy głowę, zasłaniając usta, nos i oczy.
Usłyszał skrzypienie potężnego drzewca (marynarz nazwałby je „bomem”), które po
obróceniu wokół pionowej osi zawisło Jackowi nad głową. Z umocowanego na jego
koniuszku bloczka opuszczono gruby sznur. Najpierw owinięto nim Jacka kilka razy w pasie,
żeby sznur wziął na siebie główny ciężar ciała, a następnie przywiązano go do pętającej mu
kostki i nadgarstki pajęczyny więzów.
Rozległy się kolejne basowe odgłosy: zgrzytnął blok, sznur się napiął, zatrzeszczał bom i
Jack uniósł się w powietrze, otoczony tłumem rozchichotanych, szurających nogami małych
Hindusów. Operatorzy dźwigu obrócili drzewce, niosące Jacka dosłownie na szerokość dłoni
nad ziemią, i dzieciaki nagle zostały w tyle, gdy podłoga się skończyła – dźwig przeniósł go
nad otwór w posadzce, kamienną studnię mającą cztery metry średnicy i nieco tylko mniejszą
głębokość. Na chwilę zawisł w miejscu, a obsługa delikatnymi szturchnięciami kijów starała
się go unieruchomić, aby przestał się obracać na linie, po czym sznur zaczęto wypuszczać i
Jack zjechał w głąb studni. W kluczowej fazie całej operacji teatr działań oświetlały liczne
pochodnie. Gaza na głowie Jacka cedziła ich światło i utrudniała dostrzeżenie szczegółów, ale
wcale mu to nie przeszkadzało. Hindusi bardzo się starali, żeby nie złożyć go na piaszczystym
dnie dołu, dopóki się nie upewnią, że nie zgniecie żadnego insekta. Ponieważ jednak ich
przodkowie zajmowali się tą pracą od zarania dziejów, to i oni byli mistrzami w swoim fachu.
Jack legł na piasku, nie czyniąc krzywdy żadnej żywej istocie.
A wtedy z dziur i dziurek, rowków i nor, kałuż i bajorek, próchniejących kłód i gnijących
owoców, gniazd i kopczyków wyroiły się długie na stopę stonogi, watahy pcheł, robactwo
wszelkich kształtów i rozmiarów, przeróżne latające insekty – krótko mówiąc, wszystko, co
żywi się krwią. Jack poczuł, jak nietoperz ląduje mu na karku. Rozluźnił mięśnie.
– Świecący żuk, który wgryza ci się w lewy pośladek, jest całkowicie zdrowy! – usłyszał
dziwnie znajomy głos, mówiący po angielsku ze śpiewną intonacją. – Chyba kwalifikuje się
do wypisania.
– Jakoś mnie to nie dziwi. W całym tym kraju aż się roi od wałkoni i rozbójników. Spójrz
na tę tłuszczę przed wejściem.
– Ta tłuszcza, jak ją nazwałeś, to członkowie mahajanu swapak – odparł Surendranath.
Jack w końcu rozpoznał go po głosie.
– Tak słyszałem. Co z tego?
– Trzeba ci wiedzieć, że swapakowie to prastara podkasta śudrów ahir, pasterzy z
plemienia Vinkhala, jednego z szesnastu odłamów Siódmej Gałęzi Ras Ognia.
– No i? – Dzielą się na dwie wielkie klasy: szlachetnych i nisko urodzonych. Wśród tych
pierwszych wyróżnia się trzydzieści siedem podszczepów, wśród drugich – dziewięćdziesiąt
trzy. Sudrowie ahir należeli do tych trzydziestu siedmiu, do czasów trzeciej inkarnacji pana
Kalpy, kiedy to przybyli z Anhalwary doliną Dolnego Oondu i wżenili się w podupadłe
plemię Mulgrassów.
– Tak?
– Żeby to wszystko ogarnąć, Jack, musisz zrozumieć, że virdowie, którymi gardzą,
uważają ich za dhangów z niższej podkasty (niższej, ale i tak znacznie wyższej od dhomów!).
Dhangowie tak się zdegenerowali, że już wcześniej przemieszali się z Kalpa Salkhami z
Kalapuru, o których wiadomo właściwie tylko tyle, że nawet małpoludy z Hari nie dały im
sobą pomiatać.
– Czekam na konkluzję.
– Konkluzja jest taka, że jeszcze przed rozbiciem Trzech Nefrytowych Jaj śudrowie ahir
byli pasterzami i opiekunami zwierząt. Swapakowie zaś od równie dawna są...
– ...żywicielami insektów karmiących się krwią. Dają im się kąsać w szpitalach dla
zwierząt, obsługiwanych przez ludzi z innej kasty... – Jack westchnął. Po chwili skrzywił się z
bólu, gdy wij wgryzł mu się w tętnicę na wewnętrznej stronie uda. – Wiem o tym. Już mi to
tłumaczyli. Od wieków mieli zagwarantowane zajęcie i to ich rozleniwiło. A teraz wysuwają
niedorzeczne żądania wobec braminów kierujących tym przybytkiem; dniami i nocami
przesiadują przed wejściem i naprzykrzają się przechodniom.
– Mówisz jak bogaty Frank skarżący się na wagabundów.
– Gdyby robactwo nie wypijało mi teraz litrów krwi, może poczułbym się urażony. Ale w
tej sytuacji twoje kpiny to tylko dodatkowe, niewielkie utrapienie.
Surendranath się roześmiał.
– Wybacz, proszę. Kiedy się dowiedziałem, w jaki sposób zarabiasz na życie, wysnułem
pochopny wniosek, że stałeś się żałosnym desperatem. Teraz rozumiem, że jesteś dumny z
tego, co robisz.
– W porównaniu z próżniakami, którzy obozują przed wejściem, ja i Padraig... Auć!
Zaoferowaliśmy swoje usługi za konkurencyjną stawkę. Szczycimy się swoim
profesjonalizmem.
– Obawiam się, że jeśli prędko nie opuścicie Ahmedabadu, będziecie profesjonalnymi
trupami.
Jack usłyszał wydawane po gudżaracku rozkazy, a potem wytęsknione skrzypienie bomu.
Sznur napiął się i dźwignął go z ziemi. Jack wzdrygnął się jak mokry pies, usiłując strącić z
siebie jak najwięcej robactwa.
– Co ty wygadujesz? Ci goście nie rozdeptaliby robaka! Co mogą zrobić człowiekowi?
– Widzisz, Jack, w razie potrzeby bez kłopotu porozumieją się z członkami kasty, która
specjalizuje się w robieniu krwawych jatek. Jack został tymczasem wydobyty z dziury w ziemi i przeniesiony nad posadzkę. Doktorzy
od insektów obiegli go ze wszystkich stron i delikatnie omietli z napęczniałych krwią pijawek
i kleszczy. Dopiero potem opuścili go na ziemię i zaczęli rozplątywać więzy. Natychmiast
sięgnął do twarzy, ściągnął gazę – i nareszcie mógł sobie dobrze obejrzeć Surendranatha.
Kiedy przed ponad rokiem rozstali się pod izbą celną w Suracie, Surendranath niczym się
od Jacka nie różnił: był wrakiem człowieka, odzianym w łachmany i poruszającym się
kaczkowatym chodem po rzetelnej rewizji osobistej, której mogolscy urzędnicy poddawali
wszystkich przybywających drogą morską gości cesarstwa, by się upewnić, że nie przemycają
w odbycie pereł z Zatoki Perskiej.
Teraz Jack – co zrozumiałe – wyglądał mniej więcej tak samo, tyle że był cały
pogryziony przez robactwo i chwilowo leżał na brzuchu. Za to tuż przed nosem miał parę
pantofli z miękkiej skóry obszytych czerwonym brokatem. Nad nimi wznosiły się jedwabne
spodnie w pomarańczowe i żółte pasy, częściowo przesłonięte wypuszczoną na nie długą
koszulą z delikatnego płótna. Całość wieńczyła głowa Surendranatha, który zdążył zapuścić
wąsy, a poza tym był profesjonalnie, gładko ogolony – co o tak wczesnej porze musiało go
kosztować fortunę. W nosie miał pokaźny złoty kolczyk, a na głowie śnieżnobiały turban
ozdobiony lamowaną złotem jedwabną szarfą w kolorze wina.
– To nie moja wina, że utknąłem w tym zasranym kraiku bez grosza przy duszy – burknął
Jack. – Wszystko przez tych piratów.
Surendranath prychnął.
– Posłuchaj, Jack. Kiedy stracę choć jedną rupię, całą noc nie śpię, przeklinając w duchu
siebie i człowieka, który mi ją odebrał. Nie musisz podsycać we mnie nienawiści do piratów,
którzy okradli nas ze złota.
– No i dobrze.
– Ale czy to jest powód, dla którego mają cierpieć zupełnie inni Hindusi, z innej kasty,
mówiący innym językiem i zamieszkujący drugi kraniec subkontynentu?
– Muszę coś jeść.
– Frank może w Hindustanie zarabiać na różne sposoby.
– Codziennie widuję na ulicach tych bogatych Holendrów. Pięknie. Ale ja przecież nie
mogę zarabiać na handlu, bo jestem gołodupcem. Poza tym... Jak rany, przy was, banyanach,
nawet Żydzi i Ormianie wyglądają jak zakonnice na bazarze.
– Dziękuję – odparł skromnie Surendranath.
– W dodatku w Suracie i innych portach traktatowych jest wyznaczona za moją głowę
astronomiczna nagroda.
– Zgoda – przyznał Surendranath, pomagając Jackowi wstać. – Zalazłeś za skórę
wicekrólowi, Hacklheberom i diukowi d’Arcachon, przez co cała Hiszpania, Niemcy i
Francja na ciebie polują.
– Zapomniałeś o Imperium Osmańskim. – Ale Hindustan to zupełnie inny świat! Widziałeś tylko jego skrawek, wybrzeże. W głębi
lądu czekają nieograniczone możliwości...
– Jestem przekonany, że dziury z robalami niczym się od siebie nie różnią.
– ...na Franka, który umie się posługiwać szablą i muszkietem.
– Zamieniam się w słuch – powiedział Jack. I dodał: – Sakramenckie robactwo!
Słuchając ciekawych wywodów Surendranatha, pozwolił sobie na chwilę dekoncentracji i
odruchowo utłukł komara, który usiadł mu na szyi. Fakt ten uszedł uwagi wszystkich poza
samym Surendranathem (który wydał taki odgłos, jakby właśnie zamierzał wyrzygać własny
woreczek żółciowy) i stojącym obok Jacka chłopcem (który przyniósł mu był złożone równo
ubranie). Przez chwilę Jack i mały Hindus patrzyli sobie w oczy, a potem obaj jak na
komendę przenieśli wzrok na dłoń Jacka, gdzie w plamie krwi (Jackowej lub nie) leżał
zgnieciony insekt.
– No tak, chłopak właśnie pomyślał, że zamordowałem mu babcię – stwierdził Jack. –
Możesz go poprosić, żeby trzymał buzię na kłódkę?
Ale dzieciak już coś zaczął mówić, zdumionym – ale piskliwym i doskonale słyszalnym –
głosikiem. Przełożony owadzich lekarzy pospieszył w ich stronę, a chwilę później zbiegli się
wszyscy medycy, którzy nagle wydali się Jackowi nie mniej bezwzględni i krwiożerczy od
swoich podopiecznych. Wyrwał chłopakowi swoje ubranie.
Surendranath nawet nie próbował niczego tłumaczyć: chwycił go za rękę i wyprowadził z
pomieszczenia żwawym krokiem, który szybko zmienił się w bieg. Wiadomość o popełnionej
przez Jacka zbrodni rozeszła się szybciej niż myśl po wszystkich szpitalnych korytarzach,
wylała się na ulicę niezliczonymi otworami od frontu i (sądząc po odgłosach, jakie się
rozległy) sprowokowała co najmniej setkę swapaków do wtargnięcia do środka i rozpoczęcia
wściekłego polowania na mordercę.
Małpy, ptaki, jaszczurki i inne zwierzęta wyczuły, że coś się dzieje, i wszczęły rwetes, co
Jackowi i Surendranathowi było nawet na rękę. Hindus niemal od razu zabłądził w mrokach
oddziału dla pasożytów, ale Jack (który od tygodni codziennie się po nim błąkał) wysforował
się naprzód i szybko poprowadził ich ku wyjściu. W karnym szyku wycofali się przez oddział
małp, otwierając po drodze wszystkie klatki i dokonując w ten sposób aktu (delikatnie
mówiąc) sabotażu. Akcja dywersyjna samoczynnie się zresztą rozszerzała, ponieważ małpy
okazały się dostatecznie sprytne, by samodzielnie otwierać dalsze klatki. Uwolnione naczelne
rozpierzchły się po sąsiednich pomieszczeniach i zaczęły wyzwalać swoich mniej
inteligentnych towarzyszy.
Jack i Surendranath wypadli na tyły szpitala i ruszyli mało uczęszczaną ścieżką nieopodal
klatki tygrysicy. Jack zatrzymał się na chwilę i zgarnął dwa tygrysie bobki.
Wyszli na główną ulicę Ahmedabadu, której szerokość przekraczała długość większości
ulic europejskich. Otwarta przestrzeń i niedawna utrata krwi zdezorientowały Jacka – nie
wiedział, czy udało mu się wrócić do miasta, czy zabłądził na jakimś pustkowiu. Deszcze monsunowe dawno się skończyły i ta część Hindustanu zmieniła się w rynsztok, do którego
suche jak pieprz powietrze spływało z całej środkowej Azji. Przewidziana na ten dzień
wichura po drodze z Tybetu odwiedziła malowniczą pustynię Thar i wzięła sobie na pamiątkę
ładunek pyłu, a przy okazji rozgrzała się, osiągając temperaturę pośrednią między
chuchnięciem wielbłąda i żarem pieca tandoori. Teraz pędziła główną aleją Ahmedabadu jak
stado spłoszonych jaków, jasno dając do zrozumienia, dlaczego Szachdźahan nazwał to
miasto Guerdabadem: Domostwem Pyłu.
Dowodzone przez Szachdźahana hordy Mogołów podbiły miasto już jakiś czas temu, a
ponieważ Mogołowie byli muzułmanami, nie robił na nich wrażenia fakt zabicia przez Jacka
komara. Natomiast zakłócanie porządku publicznego było poważnym wykroczeniem – a
gdyby nawet uznać, że tabun swapaków porządku nie zakłóca, z pewnością zakłócały go
dziesiątki małp (niektóre z łapami na temblakach, inne kuśtykające o kulach), zwłaszcza
kiedy zwęszyły znajdujący się nieco dalej targ i jak jeden mąż ruszyły w jego stronę.
Przeważały wśród nich hulmany, długoogoniaste ektomorfy, zachowujące się jak niepodzielni
władcy miasta (czyli – według Hindusów – zgodnie ze stanem faktycznym). W małpim
tłumie trafiały się jednak także inne naczelne (rzucał się w oczy zwłaszcza orangutan z
zapaleniem płuc), które nie darzyły hulmanów należnym szacunkiem i walczyły z nimi o
najlepsze pozycje w wyścigu pod wiatr. Galopowały na czworakach, kolebały się na dwóch
nogach, powłóczyły przednimi łapami, podskakiwały okulawione, huśtały się na drzewach,
zwieszały ze statecznych mangowców, pędziły na złamanie karku po dachach, rzucały
kokosami i okładały się kijami, tworząc ruchomy teatrzyk lalkowy. Pochód zamykały:
czykara, czyli antylopa czteroroga (która urodziła się z sześcioma rogami), młody nosorożec
indyjski (jednorogi), oraz kinkażu, ślepy i głuchy, ale zwabiony zalatującą z targu wonią
słodyczy.
Na ulicy zjawiło się dwóch rauzinderów – mogolskich kawalerzystów – w turbanach i z
szablami, z czarnymi, ćwiekowanymi tarczami przypiętymi do śniadych ramion. Natychmiast
otoczył ich tłum rozwścieczonych swapaków, przedstawiających swoją wersję wydarzeń i
domagających się, by wezwać kotwala z gromadą uzbrojonych w bicze, pałki i maczugi
zbirów, którzy wymierzyliby Jackowi karę bastinado albo jeszcze gorszą. Protesty swapaków
nie przyniosły żadnego skutku, ponieważ mówili po gudżaracku, a rauzinderowie znali tylko
perski. Ale Mogołowie, jak na zdobywców przystało, umieli wykorzystywać lokalne
konflikty, chętnie więc podążyli wzrokiem za wyciągniętymi palcami swapaków.
Surendranath był banyanem, co oznaczało, że wraz z całą swoją rodziną jest skazany przez
Boga na zajmowanie się handlem zagranicznym i zbijanie fortuny. Inaczej rzecz się miała z
Jackiem, odzianym w skrawek skóry podtrzymywany brudnym rzemieniem wciśniętym
między pośladki. Liczne blizny na grzbiecie dowodziły, że zdarzało mu się już bywać w
tarapatach, i to z trudną do wyobrażenia częstotliwością. Rauzinderowie zmierzyli banyana
wzrokiem jako potencjalne źródło bakszyszu i na migi dali mu do zrozumienia, żeby się nie wtrącał. Skinęli na Jacka, każąc mu się zbliżyć.
Jack niechętnie oderwał wzrok od rozgrywających się na ulicach dynamicznych scen.
Przedsiębiorcze małpy musiały pootwierać także klatki z ptakami, bo chyba wszystkie
schorowane flamingi zostały uwolnione jednocześnie. Wyglądało to tak, jakby ktoś wylał na
schody kubeł farby w kolorze fuksji. Większość flamingów trafiła do szpitala z połamanymi
skrzydłami, nie pozostało im więc nic innego, jak kręcić się w kółko, dopóki z ich grona nie
wyłonił się samozwańczy przywódca, który poprowadził braci w losowym kierunku w głąb
Domostwa Pyłu. Flamingi ścigała – lub towarzyszyła im – para agam wydających dziwaczne
basowe odgłosy. Całkiem niedawno do przytułku trafiła gromadka orłosępów brodatych
zarażonych ptasią cholerą. Teraz, usadowiwszy się na dachu, stroszyły imponujące pierzaste
kołnierze i łopotały skrzydłami, co przypominało odgłos trzepania dywanów. Były karmione
breją przygotowywaną z pacjentów zmarłych z przyczyn naturalnych i kiedy poderwały się
do lotu, bryzgnęły długimi strugami rzadkich, gruzłowatych odchodów, które niczym
oślepiające snopy światła padły na grzbiety biegnących ulicą zwierząt: modliszki długiej jak
bełt do kuszy, aksisa z zaplątanym w rogi boa dusicielem, antylopy nilgau oraz sławnego na
cały świat dwunogiego psa, słynącego z tego, że nie tylko umiał biegać, ale czasem udawało
mu się prześcignąć psy trójnogie.
Jack zbliżył się do rauzinderów pod wiatr. Swapakowie rozstąpili się przed nim; paru
skorzystało z okazji i opluło go po drodze, ale byli i tacy, którzy już o nim zapomnieli i rzucili
się w pogoń za zwierzętami. Stanął pomiędzy łbami koni i zaczął po angielsku dowodzić
swojej niewinności, ukradkiem rozgniatając w dłoniach grudy tygrysiego łajna.
Charakterystyczny odór rozdrażnił wierzchowce.
– No już – powiedział Jack. – Spokojnie.
I pogładził konie po pyskach, rozsmarowując im tygrysi gnój na skórze od czoła po
rozedrgane chrapy.
Zaraz po tym musiał odskoczyć, jeśli nie chciał stracić życia, oba konie bowiem stanęły
dęba, tnąc powietrze przednimi kopytami; rauzinderowie dokonywali cudów zręczności,
utrzymując się w siodłach, ale chcąc nie chcąc, rozjechali się w przeciwnych kierunkach,
wrzeszcząc na znarowione rumaki. Jeden wpadł prosto w tłum hulmanów, unoszących z
rozpadającego się bazaru naręcza miąższu kokosowego, fig, mango, papai, gujaw, gruszek,
liczi, czerwonych nerkowców oraz kolczastych owoców chlebowca, i ściganych przez
rozwścieczonych straganiarzy, których z kolei gonił bezzębny gepard. Potężny bawół
indyjski, mierzący w kłębie tyle, ile Jack miał wzrostu, przebił się przez kruchą glinianą
ścianę, pchając przed sobą stos potrzaskanych stolików, i zatrzymał się na ulicy. Na jeden z
przypominających zakrzywione szable rogów miał nadziany durian.
Grupka mężczyzn obiegła w zwartym szyku bawołu i skierowała się prosto w stronę
Jacka i Surendranatha. Jack z trudem opanował odruch, który kazał mu się obrócić na pięcie i
rzucić do ucieczki. Intruzów było czterech, po dwóch na każdym końcu gigantycznej bambusowej tyki, grubej jak maszt statku i długiej na cztery sążnie. W środkowej części
drąga podwieszono do niej coś na kształt przenośnego balkoniku: lakierowaną platformę
obwiedzioną niską, pozłacaną balustradą i pokrytą haftowanymi poduszkami, rozrzuconymi w
artystycznym nieładzie. Lektyka miała cztery nóżki z rzeźbionego hebanu i unosiła się na
długość wyciągniętego ramienia nad powierzchnią gruntu. Tragarze wyraźnie nie mogli się
dogadać; zwolnili, złamali rytm kroku i zaczęli się kłócić.
– Co to za język? – zainteresował się Jack.
– Marathi.
– Chcesz powiedzieć, że twoją lektykę noszą buntownicy?!
– Pomyśl, że masz przed sobą statek handlowy. W tej części Hindustanu, do której się
udamy, będą naszą polisą ubezpieczeniową.
Tragarze tak manewrowali końcami drąga, by ustawić lektykę bokiem do Surendranatha.
Kiedy im się udało, postawili ją na ziemi – tak blisko niego, że wystarczyło, by obrócił zadek
o jeden rumb kompasowy na sterburtę i usiadł. Chwilę zajęło mu ułożenie poduszek przy
ozdobnym oparciu na rufie i usadowienie się wśród nich.
– No dobrze, oni są polisą ubezpieczeniową. A ja?
– Ty i twoi przyjaciele, jeśli uda ci się jakichś zebrać, będziecie marynarzami.
– Marynarze dostają stałą stawkę, o ile w ogóle doczekają się wypłaty – zauważył Jack. –
Kiedy nasza wesoła gromadka ostatnio pływała razem, mieliśmy zapewniony udział w
zyskach.
– Ile dziś jest wart taki udział?
Jack nie należał do zapalonych wzdychaczy, ale tym razem westchnął ciężko.
– Pomyśl, jaką masz batna – podsunął mu Surendranath. Zmierzył wzrokiem swojego
półnagiego, wychudzonego towarzysza. – Spotkamy się za godzinę w karawanseraju.
Powiedział coś w marathi. Czterej Marathowie (bo tak właśnie nazywano tych, którzy się
tym językiem posługiwali) podsunęli barki pod bambusowy drąg i dźwignęli lektykę. Na
środku ulicy zrobili w tył zwrot i pospiesznie się oddalili.
Jack podrapał się po bąblu od ugryzienia, potem po drugim, pół cala na lewo od
pierwszego, i zmusił się do przerwania zabawy, zanim sytuacja wymknęła mu się spod
kontroli.
Pantera szara, która przed chwilą wyszła z lecznicy, poruszając się bezszelestnie jak
mgła, ułożyła się na środku ulicy i obserwowała zbiegowisko spod półprzymkniętych powiek.
Jej ogromne kły lśniły jak podwójna gwiazda na firmamencie kłębów kurzu.
Orłosępy dokonały najazdu na jatkę przy bazarze; jeden z nich właśnie wznosił się w
powietrze z ciężkim ładunkiem i gracją tragarza, który wciąga po schodach wołową półtuszę.
Jack ruszył pod wiatr, kierując się w stronę Potrójnej Bramy – potrojonego łuku
zamykającego szeroką aleję z jednej strony – gdy za plecami usłyszał szybko zbliżające się
odgłosy zamieszania. Zanim jednak zdążył się obejrzeć, przyczyna zamieszania ogarnęła go i wyprzedziła – trzy dropie, biało-czarne i długonogie, spierały się o jakiś ociekający krwią
kąsek. Jackowi przypomniał się struś z Wiednia i łzy napłynęły mu do oczu, co zdumiało go i
rozdrażniło. Wymierzył sobie policzek, szerokim łukiem wyminął olbrzymiego, drepczącego
kaczym krokiem jeżozwierza i przyspieszył kroku. Tin Darwaza – jak w tych okolicach
nazywano Potrójną Bramę – była coraz bliżej.
* * *
Tin Darwaza tworzyła całą jedną pierzeję centralnego placu „Domu Piekieł”, jak
pieszczotliwie nazywał Ahmedabad Dźahangir, ojciec Szachdźahana. Plac – Mejdan Szah –
miał dobre ćwierć mili długości i kończył się gęstwiną wieżyczek, tarasów, kolumn, łuków i
miniaturowych fortyfikacji, czyli pałacem miejscowego króla, noszącego miano Postrachu
Bałwochwalców. Na rozległej przestrzeni rauzinderowie mogli swobodnie doskonalić swoje
umiejętności jeździeckie i łucznicze, a także defilować ku uciesze Postrachu Bałwochwalców
i jego małżonek. Poza tym przy placu stały niskie, niepozorne budynki, w których kotwalowie
rozsądzali sprawy i wymierzali kary bastinado wszystkim, którzy nie przestrzegali ich
standardów postępowania. Jack starał się unikać tych miejsc.
Wokół Mejdan Szah stały kiedyś także hinduskie pagody – i nadal znajdowały się na
swoich miejscach, tyle że przerobione na meczety. Wiedza historyczna Jacka ograniczała się
do informacji uzyskanych w rozmowach z holenderskimi, francuskimi i angielskimi kupcami.
Udało mu się ustalić, że ten cały Szachdźahan spłodził dzieciaka imieniem Aurangzeb, ale
nienawidził go tak serdecznie, że uczynił go królem Gudżaratu. Inaczej mówiąc, skazał go na
zesłanie do „Siedliska Zarazy” (jak brzmiało kolejne ukute przez Dźahangira sympatyczne
przezwisko Ahmedabadu) i nieustanne walki z Marathami. Aurangzeb odpłacił ojcu pięknym
za nadobne: zdetronizował go i wtrącił do więzienia w Agrze. Zanim jednak do tego doszło,
spędził w Siedlisku Zarazy sporo czasu, pielęgnując nienawiść do wszystkiego co hinduskie.
Zarżnął więc krowę w głównej hinduskiej świątyni, czym na wieki wieków ją zbezcześcił, a
potem wziął do ręki młot i poutrącał nosy wszystkim posągom. Teraz w pagodzie mieścił się
meczet. Przechodząc obok, Jack zajrzał do środka i zobaczył – jak zwykle – tłumek (około
dwustu) fakirów, siedzących na marmurowej posadzce z rękami założonymi za głowę. Część
stanowili zwykli nowicjusze, inni jednak trzymali ręce w ten sposób od tak dawna, że stawy
zesztywniały im na amen – ci mieli przed sobą żebracze miseczki, w których zawsze telepało
się parę rupii. Od czasu do czasu młodsi fakirzy przynosili im wodę i jedzenie.
Część z nich była Hindusami, którzy – pozbawieni świątyń – nie mieli się gdzie podziać.
Przesiadywali pod drzewami i w cieniu murów, poddając się różnym formom umartwienia –
jednym mniej, innym bardziej dziwacznym od preferowanych przez fakirów muzułmańskich.
Wszystkim przyświecał ten sam cel: chcieli wyciągnąć pieniądze od innych ludzi. W tym
sensie Jack i Padraig również byli fakirami. Po krótkich poszukiwaniach znalazł swojego towarzysza siedzącego pośrodku szpaleru
drzew okalającego Mejdan Szah. Tak się złożyło, że Padraig wybrał sobie miejsce przy
południowej stronie placu, pod jednym z wystających balkonów karawanseraju. Zresztą może
wcale nie był to zbieg okoliczności: karawanseraj, należący do najpiękniejszych budowli w
mieście, przyciągał zamożnych mieszkańców, dzięki którym Ahmedabad prosperował, tak jak
Amsterdam prosperował dzięki Damplatz. Jego uroda i bogactwo niewiele znaczyły dla Jacka
i Padraiga, ale kręcąc się w pobliżu, mogli przynajmniej poprzyglądać się karawanom z
Lahore, Kabulu, Kandaharu, Agry i innych, jeszcze odleglejszych miejsc – chińscy kupcy
przywozili jedwabie z Kaszgaru, pokonując po drodze pustynne okolice Leh; Ormianie
zapuszczali się daleko na wschód ze swojego isfahańskiego getta; Turkmeni z Buchary
wyglądali jak uboższe i pomniejszone kopie Turków rządzących Algierem. Karawanseraj
przypominał Jackowi i Padraigowi, że – przynajmniej w teorii – możliwa jest ucieczka z
„Cierniowego Łoża” (jak Dźahangir nazwał Ahmedabad w swoich Pamiętnikach).
Irlandczyk siedział po turecku na kawałku dywanu (a właściwie na skrawku szorstkiej
plecionki z rodzaju tych, w jakie pakowano dywany). Miał żywą mysz, kamyk i miskę na
pieniądze. Widząc zbliżającego się przechodnia, który wyglądał na bramina, przyszpilał mysz
za ogon do ziemi i brał zamach kamieniem, jakby zamierzał ją rozgnieść. Nigdy, oczywiście,
nie krzywdził zwierzątka, tak jak nie krzywdził go Jack, kiedy zajmował jego miejsce. Gdyby
uszkodzili mysz, nie tylko nie dostaliby żadnych pieniędzy od następnych braminów, ale
jeszcze musieliby stracić cenny czas na poszukiwanie myszy zastępczej. Dzięki temu jednak,
że przekonująco grozili jej zmiażdżeniem, przez cały dzień udawało im się wyżebrać kilka
paisa okupu.
– Jeżeli dobrze odczytałem sygnały, mamy szansę dać się zabić za pieniądze – oznajmił
Jack.
Padraig czujnie podniósł wzrok.
Zakrwawiona kość udowa wołu spadła z nieba i roztrzaskała się o bruk. Dwa orłosępy
zanurkowały w ślad za nią i zaczęły się bić o szpik.
– Tu czy gdzie indziej? – spytał spokojnie Padraig, obserwując walczące ptaszyska.
– Gdzie indziej.
Padraig puścił mysz wolno.
* * *
Karawanseraj ciągnął się wzdłuż południowego skraju Mejdan Szah. Miał mnóstwo
balkonów i tarasów, obwiedzionych ażurowymi balustradami z kamienia. Do środka
wchodziło się przez ośmiokątny ganek zwieńczony cebulastą kopułą. Z czterech stron ganek
wychodził na plac, cztery pozostałe płaszczyzny były w istocie łukowatymi wejściami w głąb
gmachu, a właściwie na jego wewnętrzny dziedziniec, gdzie jedne karawany koni i wielbłądów przyjmowały ładunek i formowały się do wymarszu, inne zaś, rozładowane,
rozpraszały się po kątach. Na dziedzińcu znaleźli lektykę Surendranatha, który negocjował z
jednookim Pasztunem cenę pary koni. Na widok Jacka i Padraiga postanowił kupić im jeszcze
jakieś ubrania – skończyło się na długich koszulach, wypuszczanych na luźne spodnie, oraz
turbanach dla ochrony głowy przed słońcem.
– Skoro porzucamy karierę karmicieli robactwa, musimy zapuścić włosy – stwierdził
Jack, gdy wyjechali na Trakt Kathiawarski, czyli skierowali się na zachód z lekkim
odchyleniem ku południowi.
– Bez trudu załatwiłbym wam europejskie stroje, ale nie chciałem tracić w Królestwie
Samumu więcej czasu niż to konieczne! – zawołał Surendranath, ściskając kolumienki lektyki
wstrząsanej podmuchami wiatru.
Liście egzotycznych drzew, pozwijane i kolczaste jak muszle morskich stworzeń, śmigały
im koło głów i koziołkując, mknęły w powietrzu nad traktem. Jack z Padraigiem jechali
konno obok lektyki; trzech służących banyana szło pieszo, prowadząc dwa objuczone osły.
– Dopóki mamy wiatr w plecy, nie jest jeszcze najgorzej – zauważył Padraig, ale tylko
dlatego, że szczycił się umiejętnością wyszukiwania pozytywów w nawet najgorszych
sytuacjach.
Wzdłuż ulicy prowadzącej do Bramy Kathiawarskiej ciągnęły się obiekty, które
prezentowałyby się niezwykle malowniczo, gdyby piach nie wciskał się widzom pod powieki
– ogrody zamożnych kupców i Mogołów, meczety, pagody, baseny i studnie.
– Będzie jeszcze lepiej, kiedy zostawimy za plecami cały Ahmedabad – odparł
Surendranath. – Mieszkańcy Kathiawaru są rozsądni i spokojni, więc wystarczy nam eskorta
zwykłego ćarana. Ale później, w drodze na północny wschód, musicie ubierać się jak
Europejczycy, żeby odstraszyć Marathów.
– Północny wschód... – mruknął Jack. – Jedziemy do Szachdźahanabadu?
– Wolałby, żebyś powiedział „do Delhi” – wtrącił Padraig, gdy Surendranath nie
odpowiedział.
– Wiem. Jest Hindusem, a Szachdźahanabad to mogolska nazwa. Zresztą Irlandczykowi
nie muszę tego tłumaczyć.
– To prawda. Anglicy ponadawali naszym miastom niezwykle pomysłowe nazwy.
– W czasie pory deszczowej sprowadzono z Zachodu wiele cennych towarów, ale
wszystkie leżą w magazynach w Suracie – odezwał się Surendranath. – Droga do Delhi jest
niebezpieczna, a wszystko przez Szambhadziego i jego buntowników. Od żeglarzy
zapuszczających się daleko na południowe morza słyszałem, że żyją tam dziwne ptaki.
Mieszkają na krach lodowych. Kiedy robią się głodne, zbierają się na skraju takiej kry; marzą
o rybkach, które pływają w wodzie, ale boją się czyhających w tejże wodzie żarłocznych
drapieżników. Drapieżniki są sprytne i umieją się ukryć, więc ptaki nie wiedzą, czy któryś nie
czai się w pobliżu. Zatem czekają, aż któryś z pobratymców okaże się dostatecznie odważny albo dostatecznie głupi, żeby wskoczyć do wody. Jeżeli wróci najedzony, wszystkie
wskakują. Jeżeli nie wróci, czekają dalej.
– Rozumiem to porównanie – powiedział Jack. – Kupcy z Suratu są ptakami na krze.
Czekają, który z nich pierwszy okaże się na tyle odważny lub na tyle głupi, żeby zaryzykować
karawanę do Delhi.
– Ten, kto się na to odważy, zarobi znacznie więcej od tych, którzy pójdą w jego ślady –
dodał Surendranath.
– Pod warunkiem, że faktycznie dotrze do Delhi – zauważył Padraig.
* * *
Niedługo potem wyjechali za bramę miasta i skierowali się na południowy wschód, na
Kathiawar – półwysep o powierzchni kilkuset mil kwadratowych wybiegający w głąb Morza
Arabskiego pomiędzy ujściem Indusu na zachodzie i resztą subkontynentu indyjskiego na
wschodzie. Ahmedabad siedział okrakiem na rzece zwanej Sabarmati, która za miastem
płynęła kawałek na południe, po czym uchodziła do Zatoki Kambajskiej – długiego, wąskiego
akwenu na wschód od Kathiawaru.
Wiatr szybko się uspokoił, gdy wydostali się z doliny Sabarmati i wjechali w pofalowany,
częściowo zalesiony kraj, przechodzący dalej w półwysep. Zatrzymali się na noc w jednym z
przydrożnych obozowisk, które miały w zwyczaju wyrastać spontanicznie na całym
terytorium Hindustanu, gdy tylko cienie się wydłużały, a podróżnym zaczynało burczeć w
brzuchu. Jackowi przypomniały się europejskie obozowiska Cyganów, szczególnie że tutaj
ludzie wyglądali prawie tak jak oni, mówili nawet podobnym językiem. Różnica polegała na
tym, że w świecie chrześcijańskim byli pożałowania godnymi wagabundami, w Hindustanie
zaś panami świata. Snując się po obozie, Jack widywał nie tylko ubogich włóczęgów i
fakirów, ale także zamożnych banyanów w rodzaju Surendranatha, oraz najróżniejszych
mogolskich oficjeli.
Przedstawiciele obu tych grup – banyanowie i Mogołowie – patrzyli na niego takim
wzrokiem, że po plecach chodziły mu ciarki; w dodatku za każdym razem próbowali go
przywołać. Czuł się jak w Amsterdamie albo Liverpoolu, gdzie samotni mężczyźni musieli
bardzo uważać, żeby się nie zagapić i nie dać siłą wcielić do załogi statku. Ledwie to
zrozumiał, natychmiast zniknął (w czym nabrał już sporej wprawy) i wrócił do maleńkiego
obozu Surendranatha.
– Jest tu sporo ludzi, którzy chcieliby nam chyba zrobić test na inteligencję –
poinformował Padraiga.
Irlandczyk skwitował jego słowa ledwo zauważalnym skinieniem głowy, ale
Surendranath również je usłyszał; siedział w lektyce z zasuniętymi czerwonymi zasłonkami,
przez co łatwo zapominało się o jego obecności. – Co to jest test na inteligencję? – zainteresował się. Rozsunął zasłonki.
– To taki nasz żart – zirytował się Padraig.
Jack uznał jednak, że warto dowcip wytłumaczyć.
– Pamiętasz, jak los rzucił nas na brzeg w Suracie...
– Codziennie wracam pamięcią do tego dnia.
– Zostałeś w mieście, żeby robić karierę, a my uciekliśmy w głąb lądu przed szukającymi
nas płatnymi zabójcami z Europy, od których w Suracie się roiło. Dość szybko natknęliśmy
się na mogolską blokadę drogi. Dla Hindusów i muzułmanów przejście na drugą stronę
wiązało się z niewielkimi przykrościami i koniecznością wręczenia bakszyszu, ale kiedy
wydało się, że jesteśmy Frankami, Mogołowie zabrali nas na stronę i zaprowadzili do
namiotu, a potem pojedynczo wyprowadzali na pobliskie pole. Tam, po kolei wręczali nam
nienaładowany muszkiet, prochownicę i sakiewkę z kulami.
– Co z nimi zrobiłeś?
– Gapiłem się na nie tępo jak wieśniak – odparł Jack.
– Tak jak i ja – dodał Padraig.
– Czyli oblaliście test na inteligencję?
– Przeciwnie, zdaliśmy. Podobnie jak van Hoek. Pan Foot usiłował naładować muszkiet,
ale wszystko mu się pomieszało: najpierw włożył do lufy kulę, potem nasypał prochu. Za to
Vrej Esphahnian i monsieur Arlanc naładowali broń i wystrzelili w przybliżeniu w stronę
posągu hinduskiego bóstwa, który służył Mogołom za tarczę strzelniczą.
– I zostali zwerbowani do wojska – domyślił się Surendranath.
– Z tego, co wiemy, do dziś służą w armii miejscowego króla – dodał Jack.
– To było na północ od Suratu?
– Tak. Niedaleko Domostwa Pyłu.
– Czyli w królestwie Postrachu Bałwochwalców?
– Niezupełnie – odparł Padraig. – Blokada znajdowała się na granicy. Mogołowie, którzy
zrobili nam test i wcielili naszych przyjaciół do wojska, byli na służbie...
– Rządcy Rzezi! – wykrzyknął Surendranath.
– Nie inaczej – przytaknął Jack.
– To dla nas dar od losu – powiedział Surendranath. – Jak wiecie, szlak do Delhi biegnie
przez sam środek kraju Rządcy Rzezi.
– To oznacza, że ów Rządca nie radzi sobie z Marathami.
– Nie! To oznacza, że jeżeli znajdziemy Vreja Esphahniana i monsieur Arlanca, będą nam
mogli udzielić ciekawych informacji!
Jack doszedł do wniosku, że nadszedł moment uruchomienia pułapki.
– Rzeczywiście, wygląda na to, że nasza Klika może ci się bardzo przydać, Surendranath.
A jeśli nie tobie, to temu z kupców, który postanowi nas wynająć i pierwszy ruszyć do Delhi.
Nagły szelest towarzyszył błyskawicznemu zasunięciu zasłonek lektyki. Zapadła cisza, w której Jackowi wydało się, że słyszy niezwykły, rytmiczny dźwięk, jakby Surendranath
rozpaczliwie tłumił śmiech.
* * *
Rano wcześnie ruszyli w drogę. Przebyli kilka dzielących ich od granicy mil i znaleźli się
w królestwie Niszczyciela Światów.
– Niszczyciel Światów wyciął miejscowych Marathów w pień, ale bandyci i tak grasują w
jego kraju – powiedział Surendranath.
– To mi przypomina Francję – stwierdził Jack.
– Celne porównanie. Właściwie coś więcej niż porównanie: Niszczyciel Światów jest
Francuzem.
– Przeklęte żabojady! Wszędzie ich pełno! Czy u Wielkiego Mogoła służą jeszcze inni
chrześcijańscy władcy?
– Wydaje mi się, że Zwiastun Burzy to artylerzysta z Neapolu. Jest właścicielem kawałka
Radżastanu.
– Mamy znaleźć sobie jakieś europejskie ciuchy, żeby przepłoszyć rozbójników, tak? –
upewnił się Padraig.
– Nie ma takiej potrzeby. Ci na Kathiawarze przestrzegają pradawnych obyczajów.
Surendranath wysiadł z lektyki i wdał się w rozmowę z Hindusami, którzy przykucnęli na
skraju drogi. Po chwili jeden z nich wstał i zajął pozycję na czele miniaturowej karawany.
* * *
W słonawym betonie, który w tej okolicy uchodził za ziemię, tkwił wbity patyk. Metr
dalej sterczał następny. Trzeci został do nich przywiązany w poprzek u góry, a czwarty na
dole. Między dolnym i górnym patykiem przeciągnięto całe mile szkarłatnej nici. Kobieta w
pomarańczowym sari siedziała w kucki przed tą konstrukcją, przetykając między nićmi
krótszy kijek, za którym ciągnęła się następna nitka. Parę metrów dalej sytuacja się
powtarzała, chociaż patyki, kolory i kobieta były inne. Druga kobieta rozmawiała z trzecią,
która też nie wiedzieć skąd wytrzasnęła cztery kijki i zwoje nici.
Takie scenki ciągnęły się po obu stronach drogi aż po horyzont. Niektóre tkaczki
pracowały z niefarbowaną przędzą, ale większość używała nici w żywych kolorach, które
wyglądały, jakby płonęły w słońcu. Gdzieniegdzie trafiały się pokaźne spłachetki zieleni lub
błękitu – tam grupa tkaczek realizowała jakieś większe zamówienie – ale w innych rejonach
każda miała inną nić i na obszarze jednego czy dwóch akrów nie było dwóch krosien tej
samej barwy. W tłumie przykucniętych kobiet wyróżniali się chłopcy roznoszący wodę,
garstka zabiedzonych chudzielców z przywiązanymi do pleców stelażami z nićmi, oraz dwukołowy wóz zaprzężony w woły, zbierający gotowe kawałki materiału. Przez środek
biegła wytyczona głębokimi koleinami droga, prowadząca z grubsza w stronę Diu,
portugalskiej enklawy na czubku Kathiawaru. Minęły trzy dni, odkąd wyruszyli z
Ahmedabadu. Caran dreptał przed nimi, nucąc pod nosem i od czasu do czasu zajadając coś z
przewieszonej przez ramię torby.
Z tysięcy wystawionych na widok publiczny Kawałków Indii, jeden wpadł Jackowi w
oko, niczym znajoma twarz w tłumie obcych – kwadrat niebieskiego perkalu w odcieniu
identycznym jak jedna z sukienek Elizy. Jack doszedł do wniosku, że lepiej będzie wdać się w
jakąś konwersację.
– Twoja opowieść przypomniała mi, że pierwszemu Hindusowi, który zrozumiałby, o
czym, do diaska, mówię, chciałem zadać pewne pytanie.
Bliżej ziemi, w lektyce, Surendranath obudził się.
Zdumiony Padraig wyprostował się w siodle.
– Od dwóch godzin nikt nic nie mówił – zauważył.
Surendranath wyraźnie się ożywił.
– W Hindustanie jest wiele rzeczy, które według przybysza z Zachodu aż się proszą o
wyjaśnienie – powiedział uprzejmie.
– Zanim morze wyrzuciło nas na brzeg w Suracie, wydawało mi się, że rozgryzłem
sprawę „stanów” – powiedział Jack. – Turcy mieszkają w Turkiestanie. Beludżowie w
Beludżystanie. Tadżycy w Tadżykistanie. Oczywiście nie usiedzą ani chwili spokojnie w tych
swoich stanach, tylko włóczą się po okolicy, przysparzając całemu światu mnóstwa kłopotów,
ale generalna zasada jest przyjemnie prosta. Teraz jednak znaleźliśmy się w Hindustanie,
który wprawdzie szybko by się skończył, gdybyśmy pojechali w tę stronę... – Machnął prawą
ręką, a zatem, ponieważ jechali na południe, musiał mieć na myśli kierunek zachodni. – Ale
tam... – W tym momencie zatoczył lewą ręką szeroki łuk, przez pełne osiem rumbów, od
południa ku wschodowi. – Tam ciągnie się w nieskończoność. Ludzie mówią różnymi
językami, mają skórę różnych kolorów i oddają cześć różnym posągom. Krajobraz jest nie
mniej zróżnicowany niż to! – Wskazał barwnie cętkowaną równinę. – Trudno nie zadać sobie
pytania: co właściwie decyduje o „stanowości” albo „stanizmie”? Skoro tak wiele różnych
elementów da się zawrzeć w jednym „stanie”, coś musi je łączyć.
Surendranath wychylił się z lektyki, jakby miał zamiar odpowiedzieć, ale po chwili opadł
z powrotem na poduszki. Na ustach, pod podwójną spiralą nawoskowanych wąsów, błąkał mu
się wątły uśmieszek.
– Oto sekret Orientu – odparł z powagą.
– Powinniście wprowadzić tu jakiś porządek, na litość boską! Nie macie nawet
wspólnego rządu. Na północy są Mogołowie, na południu, jeśli wierzyć twoim słowom,
napatoczylibyśmy się na Marathów, a jeszcze dalej na diabły w ludzkiej skórze, które porwały
Moseha, Dappę i pozostałych... – Twoje wspomnienia z tamtego dnia rozpłynęły się i pozlewały jak kolory z tanio
farbowanych tkanin – powiedział Surendranath.
– Bardzo mi przykro z tego powodu, ale próbowałem się wtedy nie utopić.
– Ja też.
– Jeśli to nie były diabły w ludzkiej skórze, czemu wyskoczyłeś za burtę? – zainteresował
się Padraig.
– Bo chciałem się dostać do Suratu, a ci piraci, czy kim tam byli, z pewnością zabraliby
nas w przeciwnym kierunku.
– A jak sądzisz, dlaczego my wyskoczyliśmy?
– Baliście się, że to Beludżowie.
Padraig:
– Czy to oni podcinają więźniom ścięgna Achillesa, żeby im nie uciekli?
Surendranath:
– Tak.
Jack:
– Zaraz! Gdyby byli Beludżami, musieliby przypłynąć z Beludżystanu. Pod warunkiem,
że wcześniej siedzieli grzecznie