Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH |
Rozszerzenie: |
Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Stare Krolestwo 03_ Abhorsen - NIX GARTH Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
GARTH NIX
Stare Krolestwo 03: Abhorsen
tlumaczyla Agnieszka Kuc
Dla Anny i Thomasa Henry'ego Niksow
Prolog
Mgla podniosla sie znad rzeki. Ogromne biale kleby mieszaly sie z sadza i dymem dryfujacymi nad miastem Corvere, tworzac hybryde, ktora mniej ambitne gazety codzienne okreslaly mianem smogu, natomiast "Times" nazywal "miazmatycznymi wyziewami". Zimna, wilgotna, cuchnaca mgla byla po prostu niebezpieczna i nazwa nie odgrywala tu wiekszej roli. Gestniejace opary wywolywaly dusznosci i najbardziej nawet niewinny kaszel potrafil zamienic sie w ciezkie zapalenie pluc.
Jednakze chorobotworcze dzialanie mgly nie stanowilo najpowazniejszego zagrozenia. Znacznie bardziej niebezpieczne byly inne jej wlasciwosci. Mgla unoszaca sie nad Corvere tworzyla przede wszystkim bardzo skuteczna zaslone. Spowijala oslawione latarnie gazowe, niczym welon, ograniczajac widocznosc i znieksztalcajac dzwieki. Gdy kladla sie nad miastem, ulice pograzaly sie w mroku, zewszad dobiegaly dziwne odglosy, a wokol czaily sie zbrodnia i zamet.
-Nie zanosi sie na to, by mgla miala sie rozproszyc - stwierdzil Damed, glowny ochroniarz krola Touchstone'a. - W jego glosie pobrzmiewal ton niezadowolenia. Nie znosil tych gestych oparow, chociaz zdawal sobie sprawe, ze to tylko jedno ze zjawisk natury, mieszanka przemyslowych spalin i nadrzecznej mgly. Daleko, w rodzinnych stronach, na terenie Starego Krolestwa, podobne mgly czesto wywolywali czarownicy poslugujacy sie Wolna Magia. - W dodatku... telefon... przestal dzialac, a eskorta jest mniej liczna niz zazwyczaj i tworza ja nowi, niesprawdzeni ludzie. Nie ma wsrod nich oficerow, ktorzy towarzyszyli nam do tej pory. Bezpieczniej byloby nigdzie sie stad nie ruszac, Wasza Wysokosc.
Touchstone stal przy oknie i usilowal cos dojrzec przez zamkniete okiennice. Zalozono je jakis czas temu, gdy czesc demonstrantow oblegajacych Ambasade Starego Krolestwa zaopatrzyla sie w proce. Wczesniej rzucali w strone budynku kawalkami cegiel, nie mogli jednak nikomu zagrozic, jako ze otoczona parkiem i murem rezydencja byla oddalona od ulicy o dobre piecdziesiat jardow.
Nie po raz pierwszy Touchstone zalowal, ze znajduje sie zbyt daleko, by moc liczyc na wsparcie ze strony magicznych sil Kodeksu. Przebywali w odleglosci pieciuset mil na poludnie od Muru, a powietrze bylo tu przewaznie zimne i zastygle w bezruchu. Jedynie wowczas, gdy z polnocy wial bardzo silny wiatr, Touchstone czul, ze nawiazuje lacznosc ze swoim magicznym dziedzictwem.
Brak Kodeksu jeszcze bardziej doskwieral Sabriel, o czym Touchstone doskonale wiedzial. Spojrzal na zone. Jak zwykle siedziala przy biurku, zajeta pisaniem listu badz to do przyjaciolki z czasow szkolnych, badz do jakiegos wplywowego biznesmena, albo tez do czlonka Zgromadzenia Ludowego Ancelstierre. Obiecywala zloto, wsparcie lub pomoc w nawiazywaniu kontaktow. Mozliwe, ze wysuwala takze slabo zawoalowane grozby pod adresem tych, ktorzy bezmyslnie popierali Coroliniego i jego plany osiedlenia za Murem, na terenie Starego Krolestwa, setek tysiecy uchodzcow z Southerling.
Touchstone nadal nie mogl przywyknac do widoku Sabriel odzianej w stroj typowy dla Ancelstierre, a juz szczegolnie dziwne wydawaly mu sie tutejsze ubiory dworskie. Wlasnie taki miala na sobie Sabriel. Zamiast blekitnosrebrnej oponczy, przerzuconego przez piers pasa z dzwonkami Abhorsenow oraz miecza nosila teraz srebrzysta sukienke, futrzana pelise przewieszona przez jedno ramie i maly, zabawny toczek upiety na kruczoczarnych wlosach. Miala takze niewielki pistolet automatyczny, ktory przechowywala w srebrnej siatkowej torebce, z pewnoscia nie mogl sie on jednak rownac z mieczem.
Stroj, ktory nosil Touchstone, rowniez pozostawial sporo do zyczenia. Sztywny kolnierzyk oraz krawat ograniczaly swobode ruchow, a garnitur nie stanowil zadnego zabezpieczenia. Dwurzedowa marynarka uszyta byla z tak cienkiej i delikatnej welny, ze kazde ostrze weszloby w nia jak w maslo, nie wspominajac juz o kuli z pistoletu...
-Czy mam przeslac wiadomosc, ze Wasza Wysokosc nie bedzie mogl wziac udzialu w przyjeciu? - zapytal Damed.
Touchstone zmarszczyl brwi i spojrzal na Sabriel. Poniewaz ukonczyla szkole w Ancelstierre, o wiele lepiej niz on znala miejscowych ludzi, a takze elity sprawujace wladze. Dlatego na poludnie od Muru to ona podejmowala dyplomatyczne rokowania, zawsze tak bylo.
-Nie - odpowiedziala Sabriel. Wstala i zdecydowanym ruchem zapieczetowala ostatnia koperte. - Dzisiaj wieczorem odbedzie sie debata. Byc moze Corolini przedstawi swoj projekt Ustawy o Przymusowej Emigracji. Niewykluczone, ze ugrupowanie Dawfortha wesprze nas swymi glosami i opowie sie za odrzuceniem wniosku. Musimy tam pojsc.
-Bez wzgledu na mgle? - upewnial sie Touchstone. - Swoja droga ciekawe, jak w takich warunkach uda mu sie zorganizowac garden party?
-Na pewno nie zamierzaja ogladac sie na pogode - odparla Sabriel. - Bedziemy wszyscy stac, saczyc zielony absynt, opychac sie plasterkami wykwintnie podanej marchewki i udawac, ze swietnie sie bawimy.
-Zaserwuja nam marchewke?
-To wymysl Dawfortha. Te kulinarne fanaberie wprowadzil jego hinduski guru - wyjasnila Sabriel. - Wiem to od Sulyn.
-No, skoro ona tak twierdzi - powiedzial Touchstone, krzywiac sie niemilosiernie na mysl o surowych marchewkach i zielonym absyncie, a nie z powodu Sulyn.
Byla jedna z oddanych przyjaciolek Sabriel, jeszcze z czasow szkolnych, i wiele razy im pomogla. Dwadziescia lat wczesniej Sulyn, podobnie jak pozostale uczennice z Wyverley College, miala okazje zobaczyc, do czego moze doprowadzic rozpowszechnianie sie Wolnej Magii, ktorej potega wzrosla na tyle, ze zaczela przenikac poza Mur i w sposob zupelnie niekontrolowany zdobywac coraz wieksze wplywy w Ancelstierre.
-Pojdziemy na to przyjecie, Damed - powiedziala Sabriel. - Rozsadek wymaga jednak, zebysmy wdrozyli plan, ktory wczesniej omowilismy.
-Prosze wybaczyc moja smialosc, pani - odparl Damed. - Wydaje mi sie jednak, ze ten plan nie zapewni wam bezpieczenstwa. Wrecz przeciwnie, sprawy moga przybrac jeszcze gorszy obrot.
-Przynajmniej sie troche rozerwiemy - zaoponowala Sabriel. - Czy samochody sa juz gotowe do drogi? Narzuce tylko plaszcz i wloze buty.
Damed skinal niechetnie glowa i wyszedl z pokoju. Ze sterty okryc przewieszonych przez oparcie szezlonga Touchstone wyciagnal ciemny plaszcz i narzucil go sobie na ramiona. Sabriel wybrala sposrod nich inny - takze meski, po czym usiadla, zeby zmienic pantofle na buty.
-Damed na pewno ma jakies uzasadnione powody do niepokoju - powiedzial Touchstone, podajac Sabriel reke. - Mgla jest rzeczywiscie bardzo gesta. Gdybysmy znajdowali sie w Starym Krolestwie, nie mialbym najmniejszych watpliwosci, ze ktos zeslal ja specjalnie.
-Wyglada na naturalna - odparla Sabriel. Stali blisko siebie i zawiazywali sobie nawzajem szaliki, po czym wymienili delikatne pocalunki. - Chociaz zgadzam sie, ze rownie dobrze moglaby zostac uzyta przeciwko nam. Jednakze moze juz wkrotce uda mi sie zawrzec sojusz wymierzony przeciwko Coroliniemu. Jesli przybedzie Dawforth, a Sayresowie nie beda sie wtracac...
-Niewielka jest na to szansa, chyba ze potrafimy udowodnic, iz to nie my wykradlismy ich najdrozszego syna i siostrzenca - mruknal Touchstone, skupiajac cala uwage na pistoletach. Sprawdzil, czy w komorach tkwia naboje, spust jest opuszczony, a bron zabezpieczona. - Wolalbym znac blizej tego przewodnika, ktorego wynajal Nicholas. Jestem pewien, ze slyszalem juz kiedys imie Hedge - i niestety nie kojarzy mi sie najlepiej. Szkoda, ze nie spotkalismy ich wczesniej, gdy podazalismy Wielka Droga Poludniowa.
-Jestem przekonana, ze juz wkrotce dotra do nas jakies wiesci od Ellimere - oswiadczyla Sabriel, zajeta kontrolowaniem stanu technicznego swojego pistoletu. - Byc moze Sam takze przesle nam jakies informacje. W tej kwestii musimy zdac sie na zdrowy rozsadek naszych dzieci, sami natomiast zajmujmy sie biezacymi sprawami.
Touchstone skrzywil sie, gdy Sabriel mowila o zdrowym rozsadku dzieci, po czym podal jej szary filcowy kapelusz obwiazany czarna tasiemka, blizniaczo podobny do tego, jaki sam nosil, pomogl zdjac toczek i upiac wlosy pod nowym nakryciem glowy.
-Jestes gotowa? - zapytal, gdy zapinala pasek plaszcza. Identyczne kapelusze, postawione wysoko kolnierze i szyje opatulone szalami upodabnialy ich do Dameda i innych straznikow. Na tym wlasnie polegal ich plan.
Na zewnatrz czekalo dziesieciu ochroniarzy, nie liczac kierowcow dwoch opancerzonych aut marki Hedden-Hare. Sabriel i Touchstone dolaczyli do nich i natychmiast wtopili sie w grupe. Jezeli ktos mial wzgledem nich wrogie zamiary i obserwowal, co dzieje sie za murami ambasady, z pewnoscia nie bylo mu latwo ustalic, kto jest kim, zwlaszcza ze wszystko spowijala mgla.
Na tylnym siedzeniu kazdego pojazdu zasiadly po dwie osoby, natomiast osiem pozostalych stanelo na stopniach obok drzwi. Kierowcy uruchomili silniki i czekali na sygnal. Z rur wydechowych wyplywal cieply strumien spalin, ktory unosil sie w gore i mieszal z oparami mgly.
Gdy Damed dal znak, samochody wyjechaly na droge dojazdowa i zabrzmialy glosne klaksony. Byl to sygnal dla straznikow stojacych przy bramie, ze nalezy ja otworzyc, a takze informacja dla czekajacej na zewnatrz ancelstierranskiej policji, iz ma utorowac przejscie. W tamtych czasach przed ambasada zawsze zbieralo sie mnostwo ludzi, przewaznie zwolennikow Coroliniego - podejrzanych zbirow i przekupionych agitatorow z czerwonymi opaskami na rekawach, symbolizujacymi przynaleznosc do Partii Ojczyznianej.
Wbrew ponurym przewidywaniom Dameda, policja dobrze wywiazala sie ze swojego zadania. Przejscie bylo na tyle szerokie, ze samochody swobodnie mogly pomknac do przodu. Wprawdzie polecialo za nimi kilka cegiel i kamieni, nie trafily one jednak w straznikow stojacych na stopniach ani nie uszkodzily pojazdow, odbijajac sie od opancerzonych szyb i karoserii. Juz po chwili wrzeszczacy tlum zamienil sie w ciemna, bezksztaltna mase majaczaca we mgle.
-Nie mamy eskorty - oznajmil Damed, ktory stal przy kierowcy auta jadacego z przodu.
Krolowi Touchstone'owi i krolowej Abhorsen przydzielono specjalny oddzial policji konnej, ktorego zadaniem bylo towarzyszenie krolewskiej parze podczas wszelkich wyjazdow do miasta. Do tej pory eskorta wywiazywala sie nalezycie z powierzonych jej zadan, postepujac zgodnie z wytycznymi obowiazujacymi sluzby policyjne w Corvere. Tym razem jednak policjanci zostali w tyle.
-Byc moze otrzymali jakies sprzeczne rozkazy - powiedziala kierujaca autem kobieta, zwracajac sie do Dameda przez otwarte okno. W jej glosie wyczuwalo sie niepewnosc.
-Musimy zmienic trase - zarzadzil Damed. - Jedz przez Harald Street. To pierwsza ulica na lewo.
Samochody pomknely do przodu, wyprzedzajac wolniejsze pojazdy - wyladowana po brzegi ciezarowke i woz konny. Przed zakretem gwaltownie zahamowaly i wjechaly w szeroka Harald Street. Byla to jedna z glownych ulic miasta, unowoczesniona i lepiej oswietlona. Po obu stronach staly w rownych odstepach latarnie gazowe. Mimo tych udoskonalen gesta mgla powodowala, ze i tak nie mozna bylo jechac szybciej niz pietnascie mil na godzine.
-Przed nami cos sie dzieje! - poinformowala kobieta.
Damed spojrzal we wskazanym kierunku i zaklal. Gdy tylko swiatla samochodu zdolaly przedrzec sie przez mgle, zobaczyl, ze ulice blokuje tlum ludzi. Nie mogl rozroznic napisow, ktore widnialy na transparentach, bez trudu sie jednak domyslil, ze demonstracje zorganizowala Partia Ojczyzniana. Co gorsza, w poblizu nie bylo policji, ktora moglaby ich powstrzymac, ani jednego blekitnego helmu w zasiegu wzroku.
-Stac! Wycofujemy sie! - krzyknal Damed. Dwukrotnie machnal reka, dajac znak pojazdowi nadjezdzajacemu z tylu. Umowiony sygnal oznaczal "Problemy" i "Odwrot!".
Gdy tylko samochody zaczely zawracac, tlum ruszyl wielka fala do przodu. Panujaca do tej chwili cisze przerwaly gniewne okrzyki: "Cudzoziemcy do domu!", "To nasz kraj!". W slad za okrzykami polecialy cegly i kamienie, na razie chybiajac celu.
-Wycofujemy sie! - wrzeszczal Damed. Wyciagnal pistolet i trzymal go w pogotowiu, opusciwszy reke wzdluz tulowia. - Szybciej!
Gdy pierwszy samochod dojezdzal juz prawie do zakretu, jezdnie nagle zatarasowaly ciezarowka i woz konny, ktore przed chwila mijali. Z obu pojazdow pod oslona mgly wyskoczyli zamaskowani mezczyzni. W rekach trzymali karabiny.
Damed, zanim jeszcze zauwazyl bron, uswiadomil sobie nagle, ze tego wlasnie przez caly czas sie obawial. Wpadli w zasadzke.
-Szybko! Wysiadac z samochodow! - krzyknal, wskazujac biegnacych w ich kierunku uzbrojonych mezczyzn. - Przygotowac sie do ostrzalu!
Pozostali straznicy szybko wyskoczyli z samochodow i uchylili drzwi, traktujac je jako oslone. Sekunde pozniej otworzyli ogien. Na donosny huk wystrzalow z pistoletu nakladalo sie ostre terkotanie nowoczesnych karabinow maszynowych, ktore okazaly sie o wiele bardziej poreczne niz stare lewiny, stanowiace dotychczasowe wyposazenie Armii. Zaden ze straznikow nie lubil broni palnej, przez caly czas jednak wszyscy cwiczyli sie w jej uzywaniu, odkad tylko znalezli sie po drugiej, poludniowej stronie Muru.
-Nie strzelac w tlum! Tylko w uzbrojonych! - Zamachowcy nie byli jednak tak ostrozni. Ogromna fala ognia wydobywala sie spod samochodow, zza skrzynki na listy i spoza klombow okolonych niewysokim murkiem.
Kule, swiszczac przerazliwie, odbijaly sie rykoszetem od scian budynkow oraz opancerzonych pojazdow. Wszedzie panowal niesamowity huk i halas, krzyki i nawolywania ludzi mieszaly sie z trzaskiem i terkotem karabinow maszynowych. Tlum, ktory jeszcze przed chwila tak chetnie ruszal do natarcia, przemienil sie w potworna skotlowana mase ludzi, probujacych sie za wszelka cene wyrwac i uratowac.
Damed popedzil do grupy straznikow, ktorzy skryli sie za maska drugiego z samochodow.
-Rzeka! - krzyknal. - Przetnijcie plac i kierujcie sie w strone Warden Steps. Gdy bedziecie juz przy schodach, zbiegnijcie na dol. Znajdziecie tam dwie zacumowane lodzie. Mgla pomoze wam zmylic pogon.
-Mozemy probowac przedrzec sie z powrotem na teren ambasady! - zaoponowal Touchstone.
-Te akcje zbyt dobrze zaplanowano! Policjanci, a przynajmniej znaczna ich czesc, podjeli z nimi wspolprace. Musicie wydostac sie z Corvere. Opuscic Ancelstierre!
-Nie - krzyknela Sabriel. - Jeszcze nie skonczylismy...
Urwala w pol slowa, Damed gwaltownie bowiem natarl na nia i na Touchstone'a, przewracajac oboje na ziemie, po czym przeskoczyl ponad lezacymi. Blyskawicznie, tak jak tylko on to potrafil, wyciagnal dlon po spory czarny cylindryczny przedmiot, ktory nadlecial ku nim, wlokac za soba smuge dymu. Byl to granat. Damed schwycil go w locie i natychmiast odrzucil za siebie, nie byl jednak wystarczajaco szybki.
Granat eksplodowal w powietrzu. Nafaszerowano go materialami wybuchowymi o niespotykanej sile razenia oraz kawalkami metalu. Damed zginal na miejscu. Wybuch zmiotl szyby w oknach w promieniu pol mili, a takze na krotki czas ogluszyl i oslepil wszystkich w obrebie stu jardow. Najwieksze szkody poczynily jednak rozpryskujace sie na boki tysiace metalowych odlamkow, ktore przecinaly ze swistem powietrze i odbijaly sie od kamieni i metalu, bezlitosnie rozrywajac na strzepy ludzkie ciala.
Po wybuchu nastapila cisza, zaklocana jedynie sykiem plomieni podsycanych gazem wydobywajacym sie z roztrzaskanych latarni. Podmuch byl tak potezny, ze nawet sciana mgly rozstapila sie, tworzac lej otwierajacy sie ku niebu. Przez powstala w ten sposob wyrwe przeswitywaly delikatne promienie slonca, wydobywajac z polmroku obraz straszliwych zniszczen.
Pod samochodami i wokol nich lezaly porozrzucane ciala. Nawet pancerne szyby aut nie oparly sie eksplozji, a ci, ktorzy pozostali w srodku, zastygli w pozach, w jakich dosiegla ich smierc.
Ocaleli zamachowcy odczekali kilka minut, zanim zdecydowali sie wyczolgac zza oslony, ktora stanowil niewysoki mur okalajacy klomby. Po chwili ruszyli przed siebie, smiejac sie i gratulujac jeden drugiemu. Karabiny niesli niedbale wetkniete pod pache albo nonszalancko przerzucone przez ramie, co mialo stwarzac wrazenie beztroski i luzu.
Rozmawiali, smiejac sie nienaturalnie glosno, choc nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Ich zmysly ulegly stepieniu nie tylko na skutek szoku, bedacego efektem eksplozji, ale takze przerazajacych widokow, ktore przed nimi sie roztaczaly. Zdawali sobie sprawe z tego, ze cudem przetrwali posrodku morza smierci i zniszczenia.
Najbardziej przerazajaca byla jednak swiadomosc, ze ostatnie krolobojstwo zdarzylo sie na ulicach Corvere ponad trzysta lat temu. Teraz sie powtorzylo znowu - i to oni przylozyli do tego reke.
Czesc pierwsza
Rozdzial pierwszy
Oblezenie
Szescset mil na polnoc od Corvere, za Murem oddzielajacym kraine Ancelstierre od Starego Krolestwa, takze unosila sie mgla. Mur stanowil granice, za ktora technologiczna potega Ancelstierre juz nie siegala. Poza nim rozciagalo sie krolestwo magii, gdzie obowiazywaly zupelnie inne prawa.
Mgla roznila sie wyraznie od tej, ktora widywano na poludniu. Nie byla biala, lecz ciemnoszara, jak burzowa chmura, i na pewno nie stworzyly jej sily natury. Zostala utkana z powietrza za pomoca czarow i pojawila sie na szczytach wzgorz, z dala od zrodel wody. Utrzymala sie i rozprzestrzenila, pomimo ze wiosna miala sie juz ku koncowi i popoludniowe goraco powinno bylo rozproszyc wszelka wilgoc.
Jednak mgla za nic miala slonce i cieple powiewy wiatru. Splywala ze szczytu wzgorza i rozlewala sie na poludnie oraz wschod. Wysuwala przed siebie cienkie macki i pelzla do przodu. W odleglosci mniej wiecej pol mili od szczytu wzgorza jedna z macek oderwala sie, tworzac cos w rodzaju chmury, ktora powedrowala wysoko w gore i przesuwala sie nad potezna rzeka Ratterlin. Gdy dotarla na druga strone, zaczela wolno opadac i usadowila sie na wschodnim brzegu niczym ropucha. Po chwili dala poczatek nowej mgle. Niebawem mgliste opary zupelnie przeslonily zarowno zachodni, jak i wschodni brzeg Ratterlinu, chociaz jego wody wciaz jeszcze plawily sie w sloncu.
I rzeka, i mgla zdazaly, kazda w swoim tempie, w kierunku Dlugich Urwisk. Wartki nurt wciaz przybieral na sile, w miare jak Ratterlin zblizala sie do wielkiego wodospadu, by nagle runac kaskada w dol z wysokosci tysiaca stop. Mgla parla ciagle do przodu, powoli i zlowieszczo, coraz bardziej gestniejac i zagarniajac coraz wyzsze warstwy powietrza.
Kilka jardow przed Dlugimi Urwiskami zatrzymala sie, chociaz nie przestala gestniec i wedrowac w gore. Niebezpiecznie zblizala sie do wyspy polozonej na srodku rzeki, nieopodal wodospadu. Wznosil sie na niej Dom, otoczony ogrodami i okolony bialym murem.
Mgla nie wedrowala juz dalej za rzeke ani nie rozlewala sie na boki, ale nawarstwiala sie coraz wyzej i wyzej. Jakies niewidzialne sily bronily jej dostepu do posiadlosci na wyspie, dzieki czemu slonce nadal oswietlalo biale mury, ogrody i pokryty czerwona dachowka dach Domu. Mgla byla niewatpliwie orezem w walce, ktorej pierwsza odslona wlasnie sie zaczynala - przystepowano do oblezenia. Wyznaczono granice pola walki i okrazono posiadlosc.
Dom wraz z przyleglymi ogrodami stanowil siedzibe Abhorsenow i zajmowal wlasciwie cala wyspe. Powolaniem Abhorsenow, z racji urodzenia i przynaleznych obowiazkow, bylo strzezenie granic ustanowionych pomiedzy Zyciem a Smiercia. Rod ich korzystal z pomocy Wolnej Magii i potrafil porozumiewac sie z duchami Zmarlych za pomoca specjalnych dzwonkow. Nie byli to jednak ani nekromanci, ani czarownicy. Kazdy z Abhorsenow byl wladny nakazac Zmarlym, probujacym przekroczyc linie Zycia, aby powrocili tam, skad przyszli.
Istota zsylajaca mgle wiedziala, ze krolowa Abhorsen opuscila na jakis czas wyspe. Zarowno ona, jak i jej krolewski malzonek zostali podstepnie wywabieni z Domu i znajdowali sie teraz za Murem. Tam tez prawdopodobnie chciano sie z nimi rozprawic. Taki byl plan Pana, ktoremu sluzyla tworczyni mgly. Projekt ten od pokolen czekal na realizacje, dopiero teraz jednak mial sie urzeczywistnic.
Skladal sie on z wielu czesci i obejmowal rozne kraje, ale to, co lezalo u podstaw calego zamyslu i bylo przyczyna wszelkich dzialan, znajdowalo sie w Starym Krolestwie. Wojna, zamach i uchodzcy - byli zaplanowani. Kryl sie za tym czyjs wnikliwy umysl, zdolny knuc intrygi i gotowy czekac latami na realizacje swych zamierzen.
Jak to jednak z planami bywa, nie obylo sie bez komplikacji. Problem stanowily pewne osoby przebywajace wlasnie w Domu Abhorsenow. Jedna z nich byla mloda kobieta, przyslana tu, na poludnie, przez czarodziejki zamieszkujace pokryte lodowcem gory, pietrzace sie u zrodel rzeki Ratterlin. Byly to Clayry, ktore potrafily odczytywac z lodowych tafli przyszlosc. Z pewnoscia beda probowaly wplywac na terazniejszosc i naginac ja do wlasnych celow. Mloda kobieta nalezala do elitarnego grona, co latwo mozna bylo poznac po kolorze kamizelki, ktora nosila. Czerwona kamizelka oznaczala, ze jej wlascicielka zajmuje stanowisko Drugiej Asystentki w Bibliotece Clayrow.
Pani mgly juz wczesniej miala okazje przyjrzec sie mlodej kobiecie. Wiedziala jednak o niej tylko tyle, ze jest czarnowlosa, ma jasna cere i nie wiecej niz dwadziescia lat. Poznala tez jej imie, ktorym przyzywano ja posrod bitewnego zgielku. Brzmialo ono: Lirael.
Druga osoba, choc nieco lepiej rozpoznana, mogla nastreczyc wiekszych problemow, aczkolwiek nie bylo to do konca pewne. Mlody mezczyzna, a wlasciwie jeszcze chlopiec, po ojcu odziedziczyl krecone wlosy, po matce czarne brwi, a po obojgu - wysoki wzrost. Nazywal sie Sameth i byl synem krola Touchstone'a oraz Sabriel Abhorsen.
Ksiaze Sameth - przyszly dziedzic Abhorsenow - powinien byl posiasc magiczna moc plynaca z "Ksiegi Zmarlych" i siedmiu dzwonkow. Pani mgly miala jednak co do tego coraz wieksze watpliwosci. Byla juz bardzo stara i niegdys dobrze znala ten osobliwy rod oraz jego domostwo polozone na wyspie. Nie dalej jak poprzedniej nocy stoczyla walke z Samethem i zauwazyla, ze nie potrafi on wladac bronia tak dobrze, jak na Abhorsena przystalo. Nawet sposob, w jaki rzucal zaklecia Kodeksu, byl dosc dziwaczny, daleki od tego, co prezentowali zarowno czlonkowie rodziny krolewskiej, jak i Abhorsenowie.
Sameth i Lirael nie byli osamotnieni. Pomagaly im dwie istoty - nieduzy bialy zrzedliwy kocur oraz spory czarno-brazowy pies, a wlasciwie suka, o przyjacielskim usposobieniu. Para ta nie wygladala moze zbyt imponujaco, potrafila jednak dokonac znacznie wiecej, niz mozna by sadzic na pierwszy rzut oka, tyle ze wiadomosci na jej temat nie byly zbyt konkretne. Najprawdopodobniej byly to stworzenia wywodzace sie z kregu Wolnej Magii, zobowiazane do sluzby na rzecz czlonkow rodu Abhorsenow oraz Clayrow. O kocie cos niecos bylo wiadomo, na przyklad to, ze nosil imie Mogget. Pewne informacje o nim zawarto w ksiegach tajemnych. Jesli chodzi o psa, mogl byc albo bardzo mlody, albo tak stary, ze wszystkie ksiegi, gdzie o nim pisano, juz dawno obrocily sie proch. Istota, ktora ukrywala sie we mgle, przypuszczala, ze raczej to drugie bylo prawda. Zarowno mloda kobieta, jak i towarzyszacy jej pies pochodzili z Wielkiej Biblioteki nalezacej do Clayrow. Bylo wielce prawdopodobne, ze podobnie jak sama Biblioteka, skrywali jakies nieznane, gleboko schowane moce.
Cala czworka mogla okazac sie bardzo wymagajacym przeciwnikiem i stanowic powazne zagrozenie. Wladczyni mgly nie musiala jednak walczyc z nimi bezposrednio. Takie starcie bylo zreszta wykluczone, poniewaz Dom byl bardzo dobrze strzezony za pomoca czarow, a ponadto chronil go bystry nurt rzeki. Jej zadanie polegalo na czym innym - siedziba Abhorsenow miala stac sie pulapka. Dlatego trzeba bylo przystapic do oblezenia. W tym czasie, w zupelnie innym miejscu, zaplanowano pewna akcje. Lirael, Sam oraz ich towarzysze mieli pozostac odcieci tak dlugo, az bedzie za pozno, by mogli cokolwiek zrobic.
Na mysl o przygotowywanych dzialaniach Chlorr w Masce wydala przeciagly syk, a mgla wokol tego, co mozna bylo uznac za jej glowe, zaczela niepokojaco gestniec. W dawnych czasach Chlorr byla zywa istota, nekromantka, i nie musiala sluchac niczyich rozkazow. Kiedys popelnila jednak blad, ktory kosztowal ja utrate zycia i niezaleznosci. Odtad musiala sluzyc swemu Panu, ktory nie pozwalal jej odejsc za Dziewiata Brame. Ponownie przekroczyla linie Zycia, tyle ze pod inna postacia. Nie byla juz istota zyjaca, nalezala do swiata Zmarlych. Podlegala wladzy dzwonkow, zwiazana z nimi moca swego tajemnego imienia. Chociaz nie chciala sluchac cudzych rozkazow, nie miala wyboru - musiala byc im posluszna.
Chlorr opuscila ramiona. Od jej palcow oderwalo sie kilka pierzastych pasemek mgly. Wszedzie wokol tloczyly sie zastepy Zmarlych Pomocnikow, setki slaniajacych sie, zropialych cial. Chlorr nie przywiodla ich tutaj ze soba z krainy Zmarlych. Dowodztwo nad duchami zamieszkujacymi te przezarte rozkladem ciala o na wpol odslonietych kosciach powierzyl jej ten, ktory mial nad nimi wladze. Uniosla w gore widmowe ramie, dlugie i wychudzone, i wskazala kierunek. Wsrod westchnien i jekow, chrzestu zesztywnialych stawow i klekotu kosci oddzialy Pomocnikow ruszyly marszowym krokiem naprzod, kryjac sie pod oslona nieprzeniknionej mgly.
-Na zachodnim brzegu jest co najmniej dwustu Pomocnikow, a na wschodnim z osiemdziesieciu albo i wiecej - zameldowal Sameth. - Nie widze Chlorr, ale mysle, ze musi gdzies tam byc. - Wyprostowal sie i odsunal wykonany z brazu teleskop.
Zadrzal na samo wspomnienie swego ostatniego spotkania z Chlorr, mroczna istota majaczaca ponad nim z ognistym mieczem gotowym do ciosu. Do spotkania doszlo zaledwie ubieglej nocy, ale jemu zdawalo sie, ze bylo to znacznie dawniej.
-Mozliwe, ze jakis inny czarownik Wolnej Magii sprowadzil te mgle - powiedziala Lirael. Sama jednak w to nie wierzyla. Wyczuwala obecnosc tych samych sil, ktore poznala poprzedniej nocy.
-To rzeczywiscie mgla - oznajmil pies. Balansowal na wysokim stolku i z uwaga obserwowal sytuacje. Poza tym, ze umial mowic i nosil lsniaca obroze ze znakami Kodeksu, wygladal jak kazdy inny pies - duzy, czarny podpalany kundel, z tych, co zamiast warczec i szczekac, witaja sie i wesolo merdaja ogonem. - Ta mgla ciagle gestnieje - dodal po chwili.
Pies, jego pani Lirael, ksiaze Sameth oraz koci sluga Abhorsenow Mogget znajdowali sie w obserwatorium, ktore miescilo sie na samym szczycie wiezy nalezacej do polnocnego skrzydla Domu Abhorsenow.
Poniewaz sciany obserwatorium byly calkowicie przezroczyste, Lirael raz po raz nerwowo spogladala w strone sufitu, ktory zdawal sie wisiec w powietrzu. Zdazyla sie tez zorientowac, ze do budowy scian nie wykorzystano szkla ani zadnego innego znanego jej tworzywa, co jeszcze bardziej potegowalo jej niepewnosc.
Poniewaz nie chciala, by inni domyslili sie, jak bardzo jest zdenerwowana i jakie przechodza ja dreszcze, udala, ze nagly ruch glowy to tylko przytakujace skiniecie, odnoszace sie do tego, o czym mowil pies. Jedynie reka spoczywajaca na szyi zwierzecia zdradzala prawdziwy stan jej ducha. Lirael gladzila psa, bo chciala poczuc cieplo jego siersci. Otuchy dodawal jej takze wkomponowany w obroze Kodeks.
Chociaz dopiero co nastalo popoludnie i slonce nadal oswietlalo Dom, wyspe i rzeke, oba jej brzegi spowijala nieprzenikniona mgla, tworzaca jakby sciany strzelajace coraz wyzej i wyzej, pomimo ze osiagnely juz wysokosc kilkuset stop.
Bez watpienia bylo tak za sprawa czarow. Mgla nie podniosla sie bowiem nad rzeka, jak to zwykle dzieje sie w przyrodzie, ani nie przyniosly jej ze soba nisko plynace chmury. Nadciagala jednoczesnie ze wschodu i zachodu, posuwajac sie szybko, niezaleznie od kierunku wiatru. Poczatkowo lekka i slabo dostrzegalna, z kazda minuta gestniala.
O jej niezwyklym pochodzeniu swiadczylo jeszcze cos. Na poludniu szare opary urywaly sie nagle, jakby nie chcialy sie zmieszac z naturalna mgla, unoszaca sie nad wielkim wodospadem, tam gdzie rzeka splywala gwaltownie ze szczytow Dlugich Urwisk.
Wkrotce z mgly wylonili sie Zmarli. Poruszajac sie ciezko i niezgrabnie, dochodzili az do brzegu rzeki, pomimo ze bystry nurt budzil w nich trwoge. Cos nakazywalo im podazac naprzod, jakas istota kryjaca sie z tylu we mgle. Prawie na pewno byla to Chlorr, niegdys nekromantka, a teraz jedna z Wielkich Zmarlych. Lirael wiedziala, jak bardzo niebezpieczna byla to kombinacja. Chlorr najprawdopodobniej zachowala przynajmniej czesciowo znajomosc czarow, a poprzez Smierc zyskala dodatkowa moc. Sily, ktorymi teraz dysponowala, byly ciemne i niepojete. Co prawda Lirael i jej pies zdolali ubieglej nocy odeprzec atak, ktory Chlorr przypuscila nad rzeka, trudno jednak bylo to nazwac zwyciestwem.
Lirael potrafila wyczuc obecnosc Zmarlych, nie miala tez watpliwosci co do magicznego pochodzenia mgly, ktora ich oslaniala. Pomimo ze Dom Abhorsenow chronila potezna, wartko plynaca rzeka, a takze wielu magicznych wartownikow, Lirael nadal drzala na calym ciele, miala bowiem wrazenie, ze dotykaja jej czyjes lodowate dlonie.
Nikt nie napomknal o targajacych nia dreszczach, a jednak Lirael czula sie zazenowana, bo zdawala sobie sprawe z tego, ze wszyscy zauwazaja jej niepokoj. Nie padly zadne slowa, ale towarzysze przygladali sie jej z uwaga. Sam, pies i Mogget - czekali w napieciu, jak gdyby spodziewali sie, ze uslysza z jej ust cos niezwykle madrego lub przenikliwego. Na chwile ogarnela ja panika. Nie byla przyzwyczajona do przewodniczenia dyskusjom i zazwyczaj w ogole trzymala sie nieco z boku. Teraz jednak przypadla jej nowa rola: nastepczyni Abhorsenow. Poniewaz Sabriel przebywala w Ancelstierre, Lirael byla jedyna przedstawicielka rodu zdolna przejac obowiazki Abhorsenow. Sama musiala wiec uporac sie z napierajacymi rzeszami Zmarlych, mgla i kryjaca sie za tym wszystkim Chlorr. W dodatku nie byl to ani jedyny, ani najpowazniejszy problem, ktoremu musiala stawic czolo. Prawdziwe zagrozenie czyhalo gdzie indziej - nie wiadomo bylo przeciez, do czego Hedge i Nicholas dokopia sie w okolicach Czerwonego Jeziora.
Bede musiala udawac - pomyslala Lirael. - Powinnam zachowywac sie, jak przystalo na dziedziczke Abhorsenow. Jesli dobrze odegram swoja role, moze w koncu uwierze, ze naprawde nia jestem.
-Czy istnieje jakakolwiek droga przez rzeke, poza przejsciem po kamieniach? - zapytala nagle, spogladajac na poludnie, gdzie tuz pod lustrem wody kryly sie grzbiety glazow, tworzace pomost spinajacy wyspe ze wschodnim i zachodnim brzegiem. Po tych kamieniach w zasadzie nie da sie przejsc, mozna tylko przeskakiwac - pomyslala Lirael. - Oddalone sa od siebie o jakies szesc stop, a w dodatku bardzo blisko stad do wodospadu. Wystarczy, ze skok sie nie uda, a nurt natychmiast porwie nas ze soba i spadniemy w przepasc. Spasc z tak wysoka, w miazdzacej wszystko masie wody...
-Sam? - zapytala. - Pokrecil tylko glowa.
-Mogget?
Maly bialy kocur lezal zwiniety w klebek na niebiesko-zlotej poduszce, ktora jeszcze przed chwila spoczywala na wysokim stolku obserwacyjnym, jednak czyjas lapa stracila ja na podloge. Ktos uznal zapewne, ze tu przyda sie znacznie bardziej. Mogget w rzeczywistosci nie byl kotem, chociaz taka przybral postac. Obroza ze znakami Kodeksu i miniaturowym dzwonkiem Ranna, Siewca Snu, nie pozostawiala watpliwosci, ze nie jest to tylko zwykle gadajace kocisko, lecz ktos znacznie wazniejszy.
Mogget otworzyl jaskrawozielone slepia i ziewnal przeciagle. Ranna zabrzeczal cicho przy obrozy, a Lirael i Sam spostrzegli, ze sami zaczynaja ziewac.
-Sabriel zabrala Papierowe Skrzydlo, nie mamy wiec jak sie stad wydostac - stwierdzil kocur. - A nawet gdybysmy mieli taka mozliwosc, musielibysmy przeleciec obok siedliska Krwawych Wron. Byc moze daloby sie przeprawic lodka, ale Cienie Zmarlych Pomocnikow z pewnoscia podazylyby za nami brzegiem rzeki.
Lirael przyjrzala sie poteznej scianie mgly. Zaledwie od dwoch godzin pelnila obowiazki nastepczyni Abhorsenow, a juz nie wiedziala, co ma poczac. Byla pewna tylko jednego - trzeba bezzwlocznie opuscic Dom i jak najszybciej udac sie w strone Czerwonego Jeziora. Nalezalo jak najpredzej odszukac Nicholasa, przyjaciela Sama, i powstrzymac go od wykopania tego, co lezalo ukryte gleboko pod ziemia.
-Niewykluczone, ze istnieje inna droga - oznajmil pies. Zeskoczyl ze stolka i zaczal krecic sie wokol Moggeta, wysoko unoszac lapy, jakby stapal po trawie, a nie po zimnej kamiennej posadzce. Wymowiwszy slowo "droga", przypadl nagle do ziemi niedaleko kota i pacnal ciezka lapa o podloge, tuz przy jego glowie.
-Tyle ze Moggetowi na pewno sie nie spodoba - dodal.
-Jaka znowu droga? - prychnal kocur, prezac grzbiet. - Nie slyszalem, by mozna bylo wydostac sie stad inaczej niz po glazach, droga powietrzna lub wplaw - a mieszkam w tym Domu, odkad go wzniesiono.
-Jednak nie bylo cie tutaj, kiedy na rzece utworzono wyspe - wyjasnil spokojnie pies. - Zanim Budowniczowie wzniesli mury, gdy pierwsi Abhorsenowie rozbili w tym miejscu namiot, tam gdzie teraz rosnie wielkie drzewo figowe.
-To prawda - przyznal kot. - Ale ciebie rowniez wtedy tu nie bylo.
Lirael pomyslala, ze w ostatnich slowach Moggeta pojawil sie cien watpliwosci, jak gdyby kocur stawial pytanie. Z uwaga spojrzala na psa, ten jednak podrapal sie tylko po nosie i kontynuowal swoj wywod.
-Tak czy owak, wiodla stad kiedys inna droga. Jezeli nadal istnieje, na pewno lezy gdzies gleboko i roi sie na niej od niebezpieczenstw. W zasadzie rownie dobrze mozna by probowac przejsc po kamieniach lub przebijac sie przez zastepy Zmarlych.
-Ale ty jestes chyba innego zdania? - spytala Lirael. - Uwazasz, ze to stare przejscie mimo wszystko stanowi pewna alternatywe?
Lirael bala sie Zmarlych, ale nie az tak, by nie moc stawic im czola w razie potrzeby. Po prostu, wystepujac w nowej roli, nie byla jeszcze pewna swoich sil. Mozliwe, ze jakas inna kobieta z rodu Abhorsenow, na przyklad Sabriel, bedaca w kwiecie wieku i u szczytu swoich mozliwosci, z latwoscia przeszlaby po glazach i rozgromila Chlorr, Cienie Pomocnikow, a takze pozostalych Zmarlych. Lirael obawiala sie jednak, ze gdyby jej przyszlo wykonac to samo zadanie, niechybnie skonczyloby sie to odwrotem, upadkiem do rzeki, a moze nawet smiercia w kipieli wodospadu.
-Sadze, ze powinnismy wyprobowac te stara droge - oznajmil pies. Rozciagnal sie na posadzce jak dlugi, nieomalze potracajac znow lapami kota. Potem niespiesznie dzwignal sie i ziewnal przeciagle, demonstrujac nieskazitelnie biale, ogromne zebiska. Wszystko to robil - Lirael byla o tym przekonana - by zdenerwowac Moggeta.
Kocisko zmruzylo oczy i spojrzalo na psa.
-Lezy gleboko? - miauknal kot. - Czy dobrze zrozumialem? Nie mozemy pojsc tamtedy!
-Jej tam juz nie ma - odparl pies. - Chociaz byc moze cos jeszcze pozostalo...
-Jej? - wyrwalo sie rownoczesnie Lirael i Samowi.
-Pamietacie studnie z rozanego ogrodu? - spytal pies. Sameth skinal glowa, natomiast Lirael usilowala sobie przypomniec, czy rowniez widziala ja wczesniej, gdy przemierzala wyspe, zdazajac do siedziby Abhorsenow. Jak przez mgle majaczyl jej obraz rozanych pedow oplatajacych azurowe kraty rozmieszczone po wschodniej stronie trawnika sasiadujacego z Domem.
-Mozna opuscic sie na dno studni - wyjasnial dalej pies - choc jest bardzo gleboka i waska. Prowadzi do polozonych jeszcze nizej pieczar. Tamtedy biegnie droga, ktora konczy sie u stop wodospadu. Potem bedziemy musieli wspiac sie na urwisko, ale mysle, ze uda nam sie tego dokonac od zachodniej strony - w ten sposob ominiemy Chlorr i jej slugusow.
-W studni jest pelno wody - powiedzial Sam. - Utopimy sie!
-Jestes tego pewien? - zapytal pies. - A zagladales kiedykolwiek do srodka?
-No... raczej nie - odrzekl Sam. - Zdaje sie, ze jest zakryta...
-Kim jest "ona", o ktorej wspomniales? - stanowczym glosem zapytala Lirael. Poznala swojego czworonoznego towarzysza na tyle dobrze, ze natychmiast wiedziala, kiedy staral sie cos ukryc.
-Dawno temu, ktos mieszkal na dnie studni - odparl pies. - Bardzo potezna i grozna istota. Byc moze cos z niej jeszcze pozostalo.
-Co to znaczy: "ktos"? - nie dawala za wygrana Lirael. - Jak to mozliwe, ze jakas istota mieszkala pod ziemia bezposrednio pod siedziba Abhorsenow?
-Kategorycznie odmawiam pojscia w poblize tej studni - wtracil sie Mogget. - O ile dobrze pamietam, Kalliel umyslil sobie kiedys, ze spenetruje te zakazane rejony. Tak bardzo chcecie zlozyc swoje kosci obok niego, w jakims zapadlym kacie, gdzies w podziemiach?
Spojrzenie Lirael na chwile powedrowalo w strone Sama, by zaraz powrocic do Moggeta. Natychmiast zreszta tego pozalowala, niepotrzebnie bowiem ujawnila, iz targaja nia watpliwosci i obawy. A przeciez jako nastepczyni Abhorsenow powinna swiecic innym przykladem. Sam nie kryl, ze boi sie Smierci i Zmarlych i ze najchetniej zaszylby sie po prostu w Domu, ktory byl dobrze strzezony. Wprawdzie zdolal na chwile opanowac swoj strach, ale jakze mial pozostac dzielny, skoro jej samej nie starczalo odwagi?
Lirael byla takze ciotka Sama. Co prawda niezupelnie potrafila wejsc w te role, ale i tak czula sie zobowiazana do otaczania siostrzenca opieka, nawet jezeli byl od niej zaledwie o kilka lat mlodszy.
-Posluchaj! - zwrocila sie ostrym tonem do psa. - Badz ze mna szczery, przynajmniej ten jeden raz. Kto... lub co... znajduje sie tam na dole?
-No coz, trudno wyrazic to slowami - odpowiedzial. Znow zaczal niespokojnie przebierac przednimi lapami. - Zwlaszcza ze prawdopodobnie nikogo juz tam nie ma - dodal. - Jezeli cos sie uchowalo, to jedynie jakas pozostalosc po tworzeniu sie Kodeksu - podobnie bylo przeciez ze mna i wieloma innymi istotami o zmiennej postaci. Jezeli jednak ona, lub jakas jej czesc nadal tam tkwi, to najprawdopodobniej niewiele odmienila swa nature, co oznacza, ze wciaz jest grozna w sposob absolutnie... pierwotny. Jednakze to wszystko, o czym ci opowiadam, dzialo sie tak strasznie dawno temu, ze opieram sie jedynie na tym, co mowili, pisali lub mysleli inni...
-Ale dlaczego mialaby przebywac tam na dole? - zapytal Sameth. - Dlaczego akurat pod Domem Abhorsenow?
-Tak naprawde niezwykle trudno okreslic, gdzie ona sie znajduje - odparl pies, pocierajac lapa nos i unikajac wzroku rozmowcow. - Jej moc przynajmniej w czesci zwiazana jest z tym miejscem, tak wiec jezeli w ogole istnieje, to najprawdopodobniej jest wlasnie tutaj, tu - jesli w ogole jest gdziekolwiek.
-Mogget - spytala Lirael - czy moglbys nieco jasniej wylozyc to, o czym przed chwila mowil pies? - Mogget nic nie odpowiedzial. Oczy mial zamkniete. W trakcie gdy pies odpowiadal na pytania, po prostu zwinal sie w klebek i zasnal.
-Mogget! - powtorzyla zniecierpliwiona Lirael.
-On spi - oznajmil pies. - Dzwiek Ranny utulil go do snu.
-Cos mi sie zdaje, ze on slucha go wylacznie wtedy, gdy sam ma na to ochote - powiedzial Sam. - Mam nadzieje, ze Kerrigor spi nieco twardszym snem.
-Jezeli chcesz, mozemy to sprawdzic - zaproponowal pies. - Jestem jednak pewien, ze gdyby rzeczywiscie sie obudzil, wiedzielibysmy o tym. Ranna nie jest co prawda tak potezny jak Saraneth, lecz gdy trzeba, potrafi rowniez mocno trzymac. A poza tym sila Kerrigora byli jego zwolennicy. To z nich czerpal swa moc i to wlasnie przyczynilo sie do jego upadku.
-O czym ty mowisz? - spytala Lirael. - Zawsze myslalam, ze to jeden z Czarownikow Wolnej Magii, ktory pozniej stal sie Wielkim Zmarlym?
-Byl kims znacznie wazniejszym - wyjasnil pies. - Pochodzil z krolewskiego rodu. Panowanie nad innymi mial we krwi. W Krainie Smierci Kerrigor znalazl sposob, jak spozytkowac sile tych, ktorzy skladali mu przysiege na wiernosc. Wplywal na nich poprzez pietno, ktore wypalil na ich cialach. Mysle, ze gdyby Sabriel przypadkowo nie przywolala pewnego starego zaklecia, ktore odcielo go od zrodla mocy, to Kerrigor odnioslby triumf. Przynajmniej na jakis czas.
-Dlaczego tylko na jakis czas? - zapytal Sam. Zalowal, ze w ogole wspomnial Kerrigora.
-Mysle, ze w koncu udaloby mu sie przeprowadzic to, czym w tej chwili zajmuje sie twoj przyjaciel Nicholas - powiedzial pies. - Wykopalby cos, co powinno byc zostawione w spokoju.
Nikt z obecnych nie wyrzekl ani slowa.
-Tracimy tylko czas - odezwala sie w koncu Lirael.
Zaczela znowu z uwaga przypatrywac sie mgle scielacej sie na zachodnim brzegu. Wyczuwala obecnosc wielu Pomocnikow: bylo ich wiecej, niz dawalo sie zaobserwowac, a przeciez i tych w zasiegu wzroku nie brakowalo. Gnijace ciala wartownikow klebily sie we mgle, czekajac, az wrog wyjdzie z ukrycia.
Lirael wziela gleboki oddech i podjela decyzje.
-Jezeli radzisz nam wejsc do tej studni - zwrocila sie do psa - to tak wlasnie zrobimy. Pozostaje miec tylko nadzieje, ze unikniemy spotkania z tym, co pozostalo z mocy czajacej sie w glebi ziemi. A moze bedzie przyjaznie nastawiona i uda nam sie z nia porozmawiac...
-Nie! - szczeknal nagle pies, wprawiajac wszystkich w oslupienie. Nawet Mogget otworzyl jedno oko, ale widzac, ze Sam uwaznie mu sie przyglada, czym predzej je zamknal.
-O co tu chodzi? - spytala Lirael.
-Jezeli ona rzeczywiscie tam jest, co malo prawdopodobne, to pod zadnym pozorem nie wolno z nia rozmawiac, sluchac tego, co mowi, ani jej dotykac - oznajmil pies.
-A czy kiedykolwiek komus udalo sie ja uslyszec lub jej dotknac? - spytal Sam.
-Zadnemu smiertelnikowi - wtracil sie Mogget, unoszac glowe. - Nikt tez nie zdolal, o ile mi wiadomo, przejsc korytarzami, ktore zamieszkuje. Podejmowanie podobnych prob graniczy z szalenstwem. Zawsze sie zastanawialem, co przytrafilo sie Kallielowi.
-Myslalam, ze spisz - powiedziala Lirael. - A poza tym, moze ona nas po prostu zignoruje, podobnie jak my ja.
-Nie twierdze, ze celowo wyrzadzi nam krzywde. Wystarczy, ze w ogole zwroci na nas uwage.
-Moze powinnismy... - odezwal sie Sam.
-Co mianowicie? - zaczepnie rzucil Mogget. - Zapewne nie wysciubiac stad nosa, dla wlasnego bezpieczenstwa, oczywiscie?
-Nie - odpowiedzial spokojnie Sam. - Jezeli glos tej kobiety jest taki niebezpieczny, to moze powinnismy przygotowac sobie zatyczki do uszu, zanim wyruszymy w droge. Z wosku lub czegos takiego.
-To nic nie da - wyjasnil Mogget. - Jezeli ona przemowi, jej glos przeniknie nas do szpiku kosci. A jezeli zacznie spiewac... Lepiej byloby dla nas, zeby tego nie robila.
-Jakos uda nam sie ja ominac - powiedzial pies. - Zdajcie sie na moj wech. Znajdziemy wlasciwa droge.
-Mozesz nam wyjasnic, kim byl Kalliel? - poprosil Sam.
-Dwunastym z rodu Abhorsenow - odparl Mogget. - Kalliel nikomu nie ufal. Calymi latami trzymal mnie w zamknieciu. To pewnie wtedy wykopano studnie. Jego wnuk uwolnil mnie, gdy Kalliel zniknal. Po swoim dziadku odziedziczyl wtedy zarowno dzwonki, jak i tytul. Nie chcialbym dzielic losu Kalliela. A juz szczegolnie pragnalbym uniknac tego, co przytrafilo mu sie na dnie studni.
Lirael drgnela, poniewaz za zaslona mgly nastapilo jakies poruszenie. Wyczuwala czyjas zlowroga obecnosc. To, co do tej pory czailo sie daleko w tle, zaczelo sie przyblizac. Nie mogla dokladnie rozeznac, co to bylo, na pewno jednak cos znacznie potezniejszego niz oddzialy Pomocnikow, ktore co chwila wylanialy sie z mgly.
Chlorr podchodzila coraz blizej, byla juz prawie na brzegu rzeki. A jezeli nie Chlorr, to ktos rowny jej ranga - lub potezniejszy. Moze byl to nawet ow nekromanta, ktorego poznala w Krainie Smierci - Hedge. Ten sam, ktory poparzyl Sama. Na nadgarstkach siostrzenca Lirael nadal widziala blizny, ktore przeswitywaly poprzez rozciecia w rekawach plaszcza.
Ten plaszcz stanowil kolejna tajemnice. Zostawie ja sobie na pozniej - pomyslala ze znuzeniem Lirael. Plaszcz, na ktorym obok krolewskich wiez na tarczy herbowej pojawil sie nowy znak, jakiego nie widziano od tysiecy lat. Kielnia Budowniczych Muru.
Sam pochwycil spojrzenie Lirael i zaczal skubac gruba zlota nic, wpleciona w symbol Budowniczych Muru umieszczony na tkaninie. Dopiero zaczynal sobie uswiadamiac, ze poslancy Kodeksu nie popelnili bledu, wreczajac mu to okrycie. Po pierwsze, plaszcz uszyto calkiem niedawno. Nie byl to jakis stary lach wyciagniety z zatechlej szafy lub ze stuletniego kosza na brudna bielizne. Widocznie z jakiegos powodu Sam zostal uprawniony do noszenia go. W koncu on takze byl jednym z Budowniczych, nie zas tylko ksieciem, w ktorego zylach plynela krolewska krew. Coz to jednak oznaczalo? Wszak Budowniczowie znikneli tysiace lat temu, poswiecajac sie bez reszty tworzeniu Muru i Wielkich Kamieni Kodeksu. I nie chodzilo w tym wypadku tylko o przenosnie, o ile mu bylo wiadomo.
Przez chwile zastanawial sie, czy czeka go podobny los. Czy on takze bedzie musial dokonac czegos, co polozy kres jego istnieniu, przynajmniej jako istoty zyjacej i oddychajacej? Bo przeciez Budowniczowie Muru nie umarli zupelnie, pomyslal Sam, przypominajac sobie Wielkie Kamienie Kodeksu oraz Mur. Ulegli jedynie transformacji, zostali przemienieni.
Nie znalazl w tym pocieszenia. Tak czy inaczej, w jego przypadku bardziej prawdopodobne bylo, ze zostanie po prostu zabity - pomyslal sobie, przygladajac sie badawczo mgle i wyczuwajac zimno bijace od Zmarlych ukrytych za jej zaslona.
Sam ponownie dotknal zlotej nici na swojej piersi i nabral otuchy. Jego strach przed Zmarlymi nieco zelzal. Nigdy nie chcial byc jednym z Abhorsenow. Znacznie bardziej pragnal zostac Budowniczym Muru, choc nie do konca rozumial, co to wlasciwie oznaczalo. Gdyby mu sie udalo, to na dodatek osiagnalby jeszcze jedna korzysc - moglby zdenerwowac swoja siostre Ellimere. Nigdy by nie uwierzyla, ze jako Budowniczy wciaz nie wiedzial i nie potrafil wyjasnic na czym polegalo bycie Budowniczym Muru - sadzilaby, ze po prostu nie chce jej tego wyjasnic. Zakladajac oczywiscie, ze w ogole uda mu sie z nia jeszcze zobaczyc...
-Lepiej ruszajmy juz w droge - powiedzial pies, ku zaskoczeniu Sama i Lirael. Rowniez i ona przed chwila wpatrywala sie w mgle, pograzona we wlasnych myslach.
-Slusznie - odparla, podnoszac wzrok. Nie po raz pierwszy pomyslala, ze wolalaby znalezc sie z powrotem w Wielkiej Bibliotece Clayrow. Jednakze zarowno to pragnienie, jak i wielkie marzenie jej zycia - o prawie do noszenia bialych szat oraz srebrnej korony ozdobionej kamieniem ksiezycowym, przynaleznych pelnoprawnej corce Clayrow - musialo przesunac sie na dalszy plan i pozostac w glebokim ukryciu. Teraz nalezala przeciez do Abhorsenow i czekalo ja wielkie i wazne zadanie. - Slusznie - powtorzyla. - Powinnismy sie zbierac. Zejdziemy na dno studni.
Rozdzial drugi
Droga w dol
Gdy zapadla decyzja o wymarszu, przygotowania do drogi zajely niewiele ponad godzine. Lirael wlozyla zbroje - pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zglebiala tajniki Sztuk Walki. Jednak ta, ktora przygotowali dla niej poslancy Kodeksu, byla znacznie lzejsza od przechowanych przez Clayry w szkolnej zbrojowni. Zrobiono ja z drobnych, nachodzacych na siebie lusek czy tez plytek, wykonanych z jakiegos nieznanego materialu. Byla lekka i wygodna, pomimo ze siegala kolan, a rekawy miala dlugie i zakonczone sztywnymi mankietami, ktorych konce rozchylaly sie lekko na boki, niczym ogon jaskolki. Ponadto, ku zadowoleniu Lirael, nie pachniala olejem, uzywanym zazwyczaj do konserwacji metalu.
Podle Psisko wyjasnilo, ze plytki tworzace kolczuge zrobiono ze specjalnej ceramiki o nazwie gethre, wyczarowanej moca Kodeksu. Material ten mial wytrzymalosc wieksza niz jakikolwiek metal, a w dodatku byl duzo lzejszy. Jednak tajemnica jego produkcji juz dawno zaginela i od tysiaca lat nie wykonano takiej zbroi. Lirael dotknela jednej z plytek i ku wlasnemu zaskoczeniu pomyslala, ze Sam moglby taka zrobic - chociaz w rzeczywistosci nie miala zadnych podstaw, by tak sadzic.
Na zbroje narzucila oponcze ozdobiona zlotymi gwiazdami i srebrnymi kluczami. Przez piers przewieszala zwykle skorzany pas z doczepionymi do niego srebrnymi dzwonkami, teraz jednak nie zdazyla jeszcze go zalozyc. Sam bez zbytniego entuzjazmu spakowal fletnie, natomiast Lirael wlozyla do sakwy Lustro Ciemnosci. Wiedziala, ze znowu bedzie musiala w nie spojrzec, by zbadac przeszlosc.
Jej ekwipunku dopelnialy: miecz - Nehima, luk i kolczan podarowany przez Clayry oraz niewielki plecak wypelniony roznymi niezbednymi rzeczami, ktory przygotowali dla niej zapobiegliwi poslancy Kodeksu. Lirael nie miala jednak okazji sprawdzic, co jest w srodku.
Zanim dolaczyla do Sama i Moggeta, ktorzy czekali na dole, zatrzymala sie na chwile, azeby popatrzec w wysokie, osadzone w srebrnej ramie lustro, wiszace na scianie jej pokoju. Postac, ktora sie w nim odbijala, w niewielkim stopniu przypominala Druga Asystentke Bibliotekarki, jaka niegdys byla. Ze zwierciadla spogladala na nia mloda wojowniczka o groznym, posepnym wygladzie. Ciemne wlosy, przewiazane teraz srebrna tasiemka, nie opadaly juz luzno i nie przeslanialy twarzy. Nie zalozyla tez swojego dawnego uniformu - czerwonej kamizelki, a zamiast przynaleznego Bibliotekarkom sztyletu do boku przypasala dlugi miecz, Nehime. Jednakze nie mogla tak po prostu rozstac sie ze swa przeszloscia. Chwycila za koniec czerwonej jedwabnej nitki, zwisajacej z kamizelki, wyciagnela ja i owinela kilka razy wokol malego palca, tworzac niciany pierscionek. Nastepnie zsunela go i wlozyla do niewielkiej sakwy przytroczonej do pasa, tej samej, w ktorej znajdowalo sie Lustro Ciemnosci. Byc moze nigdy juz nie zalozy kamizelki, ale choc drobny z niej fragment zawsze bedzie nosic przy sobie.
Przeobrazilam sie w Abhorsena - pomyslala Lirael. - Jestem teraz kims innym. Przynajmniej z wygladu.
Najbardziej widocznym znakiem tej przemiany, a takze zrodlem mocy nowej nastepczyni Abhorsenow byl pas z dzwonkami, ktory w tajemniczych okolicznosciach pojawil sie nagle w Domu. Ten sam, ktory Sabriel podarowala wczesniej Samowi. Po kolei rozwiazywala skorzane mieszki, w ktorych ukryte byly dzwonki, i wsuwala do kazdego z nich palce, azeby napawac sie chlodem srebra i dotykac mahoniowych u