GARTH NIX Stare Krolestwo 03: Abhorsen tlumaczyla Agnieszka Kuc Dla Anny i Thomasa Henry'ego Niksow Prolog Mgla podniosla sie znad rzeki. Ogromne biale kleby mieszaly sie z sadza i dymem dryfujacymi nad miastem Corvere, tworzac hybryde, ktora mniej ambitne gazety codzienne okreslaly mianem smogu, natomiast "Times" nazywal "miazmatycznymi wyziewami". Zimna, wilgotna, cuchnaca mgla byla po prostu niebezpieczna i nazwa nie odgrywala tu wiekszej roli. Gestniejace opary wywolywaly dusznosci i najbardziej nawet niewinny kaszel potrafil zamienic sie w ciezkie zapalenie pluc. Jednakze chorobotworcze dzialanie mgly nie stanowilo najpowazniejszego zagrozenia. Znacznie bardziej niebezpieczne byly inne jej wlasciwosci. Mgla unoszaca sie nad Corvere tworzyla przede wszystkim bardzo skuteczna zaslone. Spowijala oslawione latarnie gazowe, niczym welon, ograniczajac widocznosc i znieksztalcajac dzwieki. Gdy kladla sie nad miastem, ulice pograzaly sie w mroku, zewszad dobiegaly dziwne odglosy, a wokol czaily sie zbrodnia i zamet. -Nie zanosi sie na to, by mgla miala sie rozproszyc - stwierdzil Damed, glowny ochroniarz krola Touchstone'a. - W jego glosie pobrzmiewal ton niezadowolenia. Nie znosil tych gestych oparow, chociaz zdawal sobie sprawe, ze to tylko jedno ze zjawisk natury, mieszanka przemyslowych spalin i nadrzecznej mgly. Daleko, w rodzinnych stronach, na terenie Starego Krolestwa, podobne mgly czesto wywolywali czarownicy poslugujacy sie Wolna Magia. - W dodatku... telefon... przestal dzialac, a eskorta jest mniej liczna niz zazwyczaj i tworza ja nowi, niesprawdzeni ludzie. Nie ma wsrod nich oficerow, ktorzy towarzyszyli nam do tej pory. Bezpieczniej byloby nigdzie sie stad nie ruszac, Wasza Wysokosc. Touchstone stal przy oknie i usilowal cos dojrzec przez zamkniete okiennice. Zalozono je jakis czas temu, gdy czesc demonstrantow oblegajacych Ambasade Starego Krolestwa zaopatrzyla sie w proce. Wczesniej rzucali w strone budynku kawalkami cegiel, nie mogli jednak nikomu zagrozic, jako ze otoczona parkiem i murem rezydencja byla oddalona od ulicy o dobre piecdziesiat jardow. Nie po raz pierwszy Touchstone zalowal, ze znajduje sie zbyt daleko, by moc liczyc na wsparcie ze strony magicznych sil Kodeksu. Przebywali w odleglosci pieciuset mil na poludnie od Muru, a powietrze bylo tu przewaznie zimne i zastygle w bezruchu. Jedynie wowczas, gdy z polnocy wial bardzo silny wiatr, Touchstone czul, ze nawiazuje lacznosc ze swoim magicznym dziedzictwem. Brak Kodeksu jeszcze bardziej doskwieral Sabriel, o czym Touchstone doskonale wiedzial. Spojrzal na zone. Jak zwykle siedziala przy biurku, zajeta pisaniem listu badz to do przyjaciolki z czasow szkolnych, badz do jakiegos wplywowego biznesmena, albo tez do czlonka Zgromadzenia Ludowego Ancelstierre. Obiecywala zloto, wsparcie lub pomoc w nawiazywaniu kontaktow. Mozliwe, ze wysuwala takze slabo zawoalowane grozby pod adresem tych, ktorzy bezmyslnie popierali Coroliniego i jego plany osiedlenia za Murem, na terenie Starego Krolestwa, setek tysiecy uchodzcow z Southerling. Touchstone nadal nie mogl przywyknac do widoku Sabriel odzianej w stroj typowy dla Ancelstierre, a juz szczegolnie dziwne wydawaly mu sie tutejsze ubiory dworskie. Wlasnie taki miala na sobie Sabriel. Zamiast blekitnosrebrnej oponczy, przerzuconego przez piers pasa z dzwonkami Abhorsenow oraz miecza nosila teraz srebrzysta sukienke, futrzana pelise przewieszona przez jedno ramie i maly, zabawny toczek upiety na kruczoczarnych wlosach. Miala takze niewielki pistolet automatyczny, ktory przechowywala w srebrnej siatkowej torebce, z pewnoscia nie mogl sie on jednak rownac z mieczem. Stroj, ktory nosil Touchstone, rowniez pozostawial sporo do zyczenia. Sztywny kolnierzyk oraz krawat ograniczaly swobode ruchow, a garnitur nie stanowil zadnego zabezpieczenia. Dwurzedowa marynarka uszyta byla z tak cienkiej i delikatnej welny, ze kazde ostrze weszloby w nia jak w maslo, nie wspominajac juz o kuli z pistoletu... -Czy mam przeslac wiadomosc, ze Wasza Wysokosc nie bedzie mogl wziac udzialu w przyjeciu? - zapytal Damed. Touchstone zmarszczyl brwi i spojrzal na Sabriel. Poniewaz ukonczyla szkole w Ancelstierre, o wiele lepiej niz on znala miejscowych ludzi, a takze elity sprawujace wladze. Dlatego na poludnie od Muru to ona podejmowala dyplomatyczne rokowania, zawsze tak bylo. -Nie - odpowiedziala Sabriel. Wstala i zdecydowanym ruchem zapieczetowala ostatnia koperte. - Dzisiaj wieczorem odbedzie sie debata. Byc moze Corolini przedstawi swoj projekt Ustawy o Przymusowej Emigracji. Niewykluczone, ze ugrupowanie Dawfortha wesprze nas swymi glosami i opowie sie za odrzuceniem wniosku. Musimy tam pojsc. -Bez wzgledu na mgle? - upewnial sie Touchstone. - Swoja droga ciekawe, jak w takich warunkach uda mu sie zorganizowac garden party? -Na pewno nie zamierzaja ogladac sie na pogode - odparla Sabriel. - Bedziemy wszyscy stac, saczyc zielony absynt, opychac sie plasterkami wykwintnie podanej marchewki i udawac, ze swietnie sie bawimy. -Zaserwuja nam marchewke? -To wymysl Dawfortha. Te kulinarne fanaberie wprowadzil jego hinduski guru - wyjasnila Sabriel. - Wiem to od Sulyn. -No, skoro ona tak twierdzi - powiedzial Touchstone, krzywiac sie niemilosiernie na mysl o surowych marchewkach i zielonym absyncie, a nie z powodu Sulyn. Byla jedna z oddanych przyjaciolek Sabriel, jeszcze z czasow szkolnych, i wiele razy im pomogla. Dwadziescia lat wczesniej Sulyn, podobnie jak pozostale uczennice z Wyverley College, miala okazje zobaczyc, do czego moze doprowadzic rozpowszechnianie sie Wolnej Magii, ktorej potega wzrosla na tyle, ze zaczela przenikac poza Mur i w sposob zupelnie niekontrolowany zdobywac coraz wieksze wplywy w Ancelstierre. -Pojdziemy na to przyjecie, Damed - powiedziala Sabriel. - Rozsadek wymaga jednak, zebysmy wdrozyli plan, ktory wczesniej omowilismy. -Prosze wybaczyc moja smialosc, pani - odparl Damed. - Wydaje mi sie jednak, ze ten plan nie zapewni wam bezpieczenstwa. Wrecz przeciwnie, sprawy moga przybrac jeszcze gorszy obrot. -Przynajmniej sie troche rozerwiemy - zaoponowala Sabriel. - Czy samochody sa juz gotowe do drogi? Narzuce tylko plaszcz i wloze buty. Damed skinal niechetnie glowa i wyszedl z pokoju. Ze sterty okryc przewieszonych przez oparcie szezlonga Touchstone wyciagnal ciemny plaszcz i narzucil go sobie na ramiona. Sabriel wybrala sposrod nich inny - takze meski, po czym usiadla, zeby zmienic pantofle na buty. -Damed na pewno ma jakies uzasadnione powody do niepokoju - powiedzial Touchstone, podajac Sabriel reke. - Mgla jest rzeczywiscie bardzo gesta. Gdybysmy znajdowali sie w Starym Krolestwie, nie mialbym najmniejszych watpliwosci, ze ktos zeslal ja specjalnie. -Wyglada na naturalna - odparla Sabriel. Stali blisko siebie i zawiazywali sobie nawzajem szaliki, po czym wymienili delikatne pocalunki. - Chociaz zgadzam sie, ze rownie dobrze moglaby zostac uzyta przeciwko nam. Jednakze moze juz wkrotce uda mi sie zawrzec sojusz wymierzony przeciwko Coroliniemu. Jesli przybedzie Dawforth, a Sayresowie nie beda sie wtracac... -Niewielka jest na to szansa, chyba ze potrafimy udowodnic, iz to nie my wykradlismy ich najdrozszego syna i siostrzenca - mruknal Touchstone, skupiajac cala uwage na pistoletach. Sprawdzil, czy w komorach tkwia naboje, spust jest opuszczony, a bron zabezpieczona. - Wolalbym znac blizej tego przewodnika, ktorego wynajal Nicholas. Jestem pewien, ze slyszalem juz kiedys imie Hedge - i niestety nie kojarzy mi sie najlepiej. Szkoda, ze nie spotkalismy ich wczesniej, gdy podazalismy Wielka Droga Poludniowa. -Jestem przekonana, ze juz wkrotce dotra do nas jakies wiesci od Ellimere - oswiadczyla Sabriel, zajeta kontrolowaniem stanu technicznego swojego pistoletu. - Byc moze Sam takze przesle nam jakies informacje. W tej kwestii musimy zdac sie na zdrowy rozsadek naszych dzieci, sami natomiast zajmujmy sie biezacymi sprawami. Touchstone skrzywil sie, gdy Sabriel mowila o zdrowym rozsadku dzieci, po czym podal jej szary filcowy kapelusz obwiazany czarna tasiemka, blizniaczo podobny do tego, jaki sam nosil, pomogl zdjac toczek i upiac wlosy pod nowym nakryciem glowy. -Jestes gotowa? - zapytal, gdy zapinala pasek plaszcza. Identyczne kapelusze, postawione wysoko kolnierze i szyje opatulone szalami upodabnialy ich do Dameda i innych straznikow. Na tym wlasnie polegal ich plan. Na zewnatrz czekalo dziesieciu ochroniarzy, nie liczac kierowcow dwoch opancerzonych aut marki Hedden-Hare. Sabriel i Touchstone dolaczyli do nich i natychmiast wtopili sie w grupe. Jezeli ktos mial wzgledem nich wrogie zamiary i obserwowal, co dzieje sie za murami ambasady, z pewnoscia nie bylo mu latwo ustalic, kto jest kim, zwlaszcza ze wszystko spowijala mgla. Na tylnym siedzeniu kazdego pojazdu zasiadly po dwie osoby, natomiast osiem pozostalych stanelo na stopniach obok drzwi. Kierowcy uruchomili silniki i czekali na sygnal. Z rur wydechowych wyplywal cieply strumien spalin, ktory unosil sie w gore i mieszal z oparami mgly. Gdy Damed dal znak, samochody wyjechaly na droge dojazdowa i zabrzmialy glosne klaksony. Byl to sygnal dla straznikow stojacych przy bramie, ze nalezy ja otworzyc, a takze informacja dla czekajacej na zewnatrz ancelstierranskiej policji, iz ma utorowac przejscie. W tamtych czasach przed ambasada zawsze zbieralo sie mnostwo ludzi, przewaznie zwolennikow Coroliniego - podejrzanych zbirow i przekupionych agitatorow z czerwonymi opaskami na rekawach, symbolizujacymi przynaleznosc do Partii Ojczyznianej. Wbrew ponurym przewidywaniom Dameda, policja dobrze wywiazala sie ze swojego zadania. Przejscie bylo na tyle szerokie, ze samochody swobodnie mogly pomknac do przodu. Wprawdzie polecialo za nimi kilka cegiel i kamieni, nie trafily one jednak w straznikow stojacych na stopniach ani nie uszkodzily pojazdow, odbijajac sie od opancerzonych szyb i karoserii. Juz po chwili wrzeszczacy tlum zamienil sie w ciemna, bezksztaltna mase majaczaca we mgle. -Nie mamy eskorty - oznajmil Damed, ktory stal przy kierowcy auta jadacego z przodu. Krolowi Touchstone'owi i krolowej Abhorsen przydzielono specjalny oddzial policji konnej, ktorego zadaniem bylo towarzyszenie krolewskiej parze podczas wszelkich wyjazdow do miasta. Do tej pory eskorta wywiazywala sie nalezycie z powierzonych jej zadan, postepujac zgodnie z wytycznymi obowiazujacymi sluzby policyjne w Corvere. Tym razem jednak policjanci zostali w tyle. -Byc moze otrzymali jakies sprzeczne rozkazy - powiedziala kierujaca autem kobieta, zwracajac sie do Dameda przez otwarte okno. W jej glosie wyczuwalo sie niepewnosc. -Musimy zmienic trase - zarzadzil Damed. - Jedz przez Harald Street. To pierwsza ulica na lewo. Samochody pomknely do przodu, wyprzedzajac wolniejsze pojazdy - wyladowana po brzegi ciezarowke i woz konny. Przed zakretem gwaltownie zahamowaly i wjechaly w szeroka Harald Street. Byla to jedna z glownych ulic miasta, unowoczesniona i lepiej oswietlona. Po obu stronach staly w rownych odstepach latarnie gazowe. Mimo tych udoskonalen gesta mgla powodowala, ze i tak nie mozna bylo jechac szybciej niz pietnascie mil na godzine. -Przed nami cos sie dzieje! - poinformowala kobieta. Damed spojrzal we wskazanym kierunku i zaklal. Gdy tylko swiatla samochodu zdolaly przedrzec sie przez mgle, zobaczyl, ze ulice blokuje tlum ludzi. Nie mogl rozroznic napisow, ktore widnialy na transparentach, bez trudu sie jednak domyslil, ze demonstracje zorganizowala Partia Ojczyzniana. Co gorsza, w poblizu nie bylo policji, ktora moglaby ich powstrzymac, ani jednego blekitnego helmu w zasiegu wzroku. -Stac! Wycofujemy sie! - krzyknal Damed. Dwukrotnie machnal reka, dajac znak pojazdowi nadjezdzajacemu z tylu. Umowiony sygnal oznaczal "Problemy" i "Odwrot!". Gdy tylko samochody zaczely zawracac, tlum ruszyl wielka fala do przodu. Panujaca do tej chwili cisze przerwaly gniewne okrzyki: "Cudzoziemcy do domu!", "To nasz kraj!". W slad za okrzykami polecialy cegly i kamienie, na razie chybiajac celu. -Wycofujemy sie! - wrzeszczal Damed. Wyciagnal pistolet i trzymal go w pogotowiu, opusciwszy reke wzdluz tulowia. - Szybciej! Gdy pierwszy samochod dojezdzal juz prawie do zakretu, jezdnie nagle zatarasowaly ciezarowka i woz konny, ktore przed chwila mijali. Z obu pojazdow pod oslona mgly wyskoczyli zamaskowani mezczyzni. W rekach trzymali karabiny. Damed, zanim jeszcze zauwazyl bron, uswiadomil sobie nagle, ze tego wlasnie przez caly czas sie obawial. Wpadli w zasadzke. -Szybko! Wysiadac z samochodow! - krzyknal, wskazujac biegnacych w ich kierunku uzbrojonych mezczyzn. - Przygotowac sie do ostrzalu! Pozostali straznicy szybko wyskoczyli z samochodow i uchylili drzwi, traktujac je jako oslone. Sekunde pozniej otworzyli ogien. Na donosny huk wystrzalow z pistoletu nakladalo sie ostre terkotanie nowoczesnych karabinow maszynowych, ktore okazaly sie o wiele bardziej poreczne niz stare lewiny, stanowiace dotychczasowe wyposazenie Armii. Zaden ze straznikow nie lubil broni palnej, przez caly czas jednak wszyscy cwiczyli sie w jej uzywaniu, odkad tylko znalezli sie po drugiej, poludniowej stronie Muru. -Nie strzelac w tlum! Tylko w uzbrojonych! - Zamachowcy nie byli jednak tak ostrozni. Ogromna fala ognia wydobywala sie spod samochodow, zza skrzynki na listy i spoza klombow okolonych niewysokim murkiem. Kule, swiszczac przerazliwie, odbijaly sie rykoszetem od scian budynkow oraz opancerzonych pojazdow. Wszedzie panowal niesamowity huk i halas, krzyki i nawolywania ludzi mieszaly sie z trzaskiem i terkotem karabinow maszynowych. Tlum, ktory jeszcze przed chwila tak chetnie ruszal do natarcia, przemienil sie w potworna skotlowana mase ludzi, probujacych sie za wszelka cene wyrwac i uratowac. Damed popedzil do grupy straznikow, ktorzy skryli sie za maska drugiego z samochodow. -Rzeka! - krzyknal. - Przetnijcie plac i kierujcie sie w strone Warden Steps. Gdy bedziecie juz przy schodach, zbiegnijcie na dol. Znajdziecie tam dwie zacumowane lodzie. Mgla pomoze wam zmylic pogon. -Mozemy probowac przedrzec sie z powrotem na teren ambasady! - zaoponowal Touchstone. -Te akcje zbyt dobrze zaplanowano! Policjanci, a przynajmniej znaczna ich czesc, podjeli z nimi wspolprace. Musicie wydostac sie z Corvere. Opuscic Ancelstierre! -Nie - krzyknela Sabriel. - Jeszcze nie skonczylismy... Urwala w pol slowa, Damed gwaltownie bowiem natarl na nia i na Touchstone'a, przewracajac oboje na ziemie, po czym przeskoczyl ponad lezacymi. Blyskawicznie, tak jak tylko on to potrafil, wyciagnal dlon po spory czarny cylindryczny przedmiot, ktory nadlecial ku nim, wlokac za soba smuge dymu. Byl to granat. Damed schwycil go w locie i natychmiast odrzucil za siebie, nie byl jednak wystarczajaco szybki. Granat eksplodowal w powietrzu. Nafaszerowano go materialami wybuchowymi o niespotykanej sile razenia oraz kawalkami metalu. Damed zginal na miejscu. Wybuch zmiotl szyby w oknach w promieniu pol mili, a takze na krotki czas ogluszyl i oslepil wszystkich w obrebie stu jardow. Najwieksze szkody poczynily jednak rozpryskujace sie na boki tysiace metalowych odlamkow, ktore przecinaly ze swistem powietrze i odbijaly sie od kamieni i metalu, bezlitosnie rozrywajac na strzepy ludzkie ciala. Po wybuchu nastapila cisza, zaklocana jedynie sykiem plomieni podsycanych gazem wydobywajacym sie z roztrzaskanych latarni. Podmuch byl tak potezny, ze nawet sciana mgly rozstapila sie, tworzac lej otwierajacy sie ku niebu. Przez powstala w ten sposob wyrwe przeswitywaly delikatne promienie slonca, wydobywajac z polmroku obraz straszliwych zniszczen. Pod samochodami i wokol nich lezaly porozrzucane ciala. Nawet pancerne szyby aut nie oparly sie eksplozji, a ci, ktorzy pozostali w srodku, zastygli w pozach, w jakich dosiegla ich smierc. Ocaleli zamachowcy odczekali kilka minut, zanim zdecydowali sie wyczolgac zza oslony, ktora stanowil niewysoki mur okalajacy klomby. Po chwili ruszyli przed siebie, smiejac sie i gratulujac jeden drugiemu. Karabiny niesli niedbale wetkniete pod pache albo nonszalancko przerzucone przez ramie, co mialo stwarzac wrazenie beztroski i luzu. Rozmawiali, smiejac sie nienaturalnie glosno, choc nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Ich zmysly ulegly stepieniu nie tylko na skutek szoku, bedacego efektem eksplozji, ale takze przerazajacych widokow, ktore przed nimi sie roztaczaly. Zdawali sobie sprawe z tego, ze cudem przetrwali posrodku morza smierci i zniszczenia. Najbardziej przerazajaca byla jednak swiadomosc, ze ostatnie krolobojstwo zdarzylo sie na ulicach Corvere ponad trzysta lat temu. Teraz sie powtorzylo znowu - i to oni przylozyli do tego reke. Czesc pierwsza Rozdzial pierwszy Oblezenie Szescset mil na polnoc od Corvere, za Murem oddzielajacym kraine Ancelstierre od Starego Krolestwa, takze unosila sie mgla. Mur stanowil granice, za ktora technologiczna potega Ancelstierre juz nie siegala. Poza nim rozciagalo sie krolestwo magii, gdzie obowiazywaly zupelnie inne prawa. Mgla roznila sie wyraznie od tej, ktora widywano na poludniu. Nie byla biala, lecz ciemnoszara, jak burzowa chmura, i na pewno nie stworzyly jej sily natury. Zostala utkana z powietrza za pomoca czarow i pojawila sie na szczytach wzgorz, z dala od zrodel wody. Utrzymala sie i rozprzestrzenila, pomimo ze wiosna miala sie juz ku koncowi i popoludniowe goraco powinno bylo rozproszyc wszelka wilgoc. Jednak mgla za nic miala slonce i cieple powiewy wiatru. Splywala ze szczytu wzgorza i rozlewala sie na poludnie oraz wschod. Wysuwala przed siebie cienkie macki i pelzla do przodu. W odleglosci mniej wiecej pol mili od szczytu wzgorza jedna z macek oderwala sie, tworzac cos w rodzaju chmury, ktora powedrowala wysoko w gore i przesuwala sie nad potezna rzeka Ratterlin. Gdy dotarla na druga strone, zaczela wolno opadac i usadowila sie na wschodnim brzegu niczym ropucha. Po chwili dala poczatek nowej mgle. Niebawem mgliste opary zupelnie przeslonily zarowno zachodni, jak i wschodni brzeg Ratterlinu, chociaz jego wody wciaz jeszcze plawily sie w sloncu. I rzeka, i mgla zdazaly, kazda w swoim tempie, w kierunku Dlugich Urwisk. Wartki nurt wciaz przybieral na sile, w miare jak Ratterlin zblizala sie do wielkiego wodospadu, by nagle runac kaskada w dol z wysokosci tysiaca stop. Mgla parla ciagle do przodu, powoli i zlowieszczo, coraz bardziej gestniejac i zagarniajac coraz wyzsze warstwy powietrza. Kilka jardow przed Dlugimi Urwiskami zatrzymala sie, chociaz nie przestala gestniec i wedrowac w gore. Niebezpiecznie zblizala sie do wyspy polozonej na srodku rzeki, nieopodal wodospadu. Wznosil sie na niej Dom, otoczony ogrodami i okolony bialym murem. Mgla nie wedrowala juz dalej za rzeke ani nie rozlewala sie na boki, ale nawarstwiala sie coraz wyzej i wyzej. Jakies niewidzialne sily bronily jej dostepu do posiadlosci na wyspie, dzieki czemu slonce nadal oswietlalo biale mury, ogrody i pokryty czerwona dachowka dach Domu. Mgla byla niewatpliwie orezem w walce, ktorej pierwsza odslona wlasnie sie zaczynala - przystepowano do oblezenia. Wyznaczono granice pola walki i okrazono posiadlosc. Dom wraz z przyleglymi ogrodami stanowil siedzibe Abhorsenow i zajmowal wlasciwie cala wyspe. Powolaniem Abhorsenow, z racji urodzenia i przynaleznych obowiazkow, bylo strzezenie granic ustanowionych pomiedzy Zyciem a Smiercia. Rod ich korzystal z pomocy Wolnej Magii i potrafil porozumiewac sie z duchami Zmarlych za pomoca specjalnych dzwonkow. Nie byli to jednak ani nekromanci, ani czarownicy. Kazdy z Abhorsenow byl wladny nakazac Zmarlym, probujacym przekroczyc linie Zycia, aby powrocili tam, skad przyszli. Istota zsylajaca mgle wiedziala, ze krolowa Abhorsen opuscila na jakis czas wyspe. Zarowno ona, jak i jej krolewski malzonek zostali podstepnie wywabieni z Domu i znajdowali sie teraz za Murem. Tam tez prawdopodobnie chciano sie z nimi rozprawic. Taki byl plan Pana, ktoremu sluzyla tworczyni mgly. Projekt ten od pokolen czekal na realizacje, dopiero teraz jednak mial sie urzeczywistnic. Skladal sie on z wielu czesci i obejmowal rozne kraje, ale to, co lezalo u podstaw calego zamyslu i bylo przyczyna wszelkich dzialan, znajdowalo sie w Starym Krolestwie. Wojna, zamach i uchodzcy - byli zaplanowani. Kryl sie za tym czyjs wnikliwy umysl, zdolny knuc intrygi i gotowy czekac latami na realizacje swych zamierzen. Jak to jednak z planami bywa, nie obylo sie bez komplikacji. Problem stanowily pewne osoby przebywajace wlasnie w Domu Abhorsenow. Jedna z nich byla mloda kobieta, przyslana tu, na poludnie, przez czarodziejki zamieszkujace pokryte lodowcem gory, pietrzace sie u zrodel rzeki Ratterlin. Byly to Clayry, ktore potrafily odczytywac z lodowych tafli przyszlosc. Z pewnoscia beda probowaly wplywac na terazniejszosc i naginac ja do wlasnych celow. Mloda kobieta nalezala do elitarnego grona, co latwo mozna bylo poznac po kolorze kamizelki, ktora nosila. Czerwona kamizelka oznaczala, ze jej wlascicielka zajmuje stanowisko Drugiej Asystentki w Bibliotece Clayrow. Pani mgly juz wczesniej miala okazje przyjrzec sie mlodej kobiecie. Wiedziala jednak o niej tylko tyle, ze jest czarnowlosa, ma jasna cere i nie wiecej niz dwadziescia lat. Poznala tez jej imie, ktorym przyzywano ja posrod bitewnego zgielku. Brzmialo ono: Lirael. Druga osoba, choc nieco lepiej rozpoznana, mogla nastreczyc wiekszych problemow, aczkolwiek nie bylo to do konca pewne. Mlody mezczyzna, a wlasciwie jeszcze chlopiec, po ojcu odziedziczyl krecone wlosy, po matce czarne brwi, a po obojgu - wysoki wzrost. Nazywal sie Sameth i byl synem krola Touchstone'a oraz Sabriel Abhorsen. Ksiaze Sameth - przyszly dziedzic Abhorsenow - powinien byl posiasc magiczna moc plynaca z "Ksiegi Zmarlych" i siedmiu dzwonkow. Pani mgly miala jednak co do tego coraz wieksze watpliwosci. Byla juz bardzo stara i niegdys dobrze znala ten osobliwy rod oraz jego domostwo polozone na wyspie. Nie dalej jak poprzedniej nocy stoczyla walke z Samethem i zauwazyla, ze nie potrafi on wladac bronia tak dobrze, jak na Abhorsena przystalo. Nawet sposob, w jaki rzucal zaklecia Kodeksu, byl dosc dziwaczny, daleki od tego, co prezentowali zarowno czlonkowie rodziny krolewskiej, jak i Abhorsenowie. Sameth i Lirael nie byli osamotnieni. Pomagaly im dwie istoty - nieduzy bialy zrzedliwy kocur oraz spory czarno-brazowy pies, a wlasciwie suka, o przyjacielskim usposobieniu. Para ta nie wygladala moze zbyt imponujaco, potrafila jednak dokonac znacznie wiecej, niz mozna by sadzic na pierwszy rzut oka, tyle ze wiadomosci na jej temat nie byly zbyt konkretne. Najprawdopodobniej byly to stworzenia wywodzace sie z kregu Wolnej Magii, zobowiazane do sluzby na rzecz czlonkow rodu Abhorsenow oraz Clayrow. O kocie cos niecos bylo wiadomo, na przyklad to, ze nosil imie Mogget. Pewne informacje o nim zawarto w ksiegach tajemnych. Jesli chodzi o psa, mogl byc albo bardzo mlody, albo tak stary, ze wszystkie ksiegi, gdzie o nim pisano, juz dawno obrocily sie proch. Istota, ktora ukrywala sie we mgle, przypuszczala, ze raczej to drugie bylo prawda. Zarowno mloda kobieta, jak i towarzyszacy jej pies pochodzili z Wielkiej Biblioteki nalezacej do Clayrow. Bylo wielce prawdopodobne, ze podobnie jak sama Biblioteka, skrywali jakies nieznane, gleboko schowane moce. Cala czworka mogla okazac sie bardzo wymagajacym przeciwnikiem i stanowic powazne zagrozenie. Wladczyni mgly nie musiala jednak walczyc z nimi bezposrednio. Takie starcie bylo zreszta wykluczone, poniewaz Dom byl bardzo dobrze strzezony za pomoca czarow, a ponadto chronil go bystry nurt rzeki. Jej zadanie polegalo na czym innym - siedziba Abhorsenow miala stac sie pulapka. Dlatego trzeba bylo przystapic do oblezenia. W tym czasie, w zupelnie innym miejscu, zaplanowano pewna akcje. Lirael, Sam oraz ich towarzysze mieli pozostac odcieci tak dlugo, az bedzie za pozno, by mogli cokolwiek zrobic. Na mysl o przygotowywanych dzialaniach Chlorr w Masce wydala przeciagly syk, a mgla wokol tego, co mozna bylo uznac za jej glowe, zaczela niepokojaco gestniec. W dawnych czasach Chlorr byla zywa istota, nekromantka, i nie musiala sluchac niczyich rozkazow. Kiedys popelnila jednak blad, ktory kosztowal ja utrate zycia i niezaleznosci. Odtad musiala sluzyc swemu Panu, ktory nie pozwalal jej odejsc za Dziewiata Brame. Ponownie przekroczyla linie Zycia, tyle ze pod inna postacia. Nie byla juz istota zyjaca, nalezala do swiata Zmarlych. Podlegala wladzy dzwonkow, zwiazana z nimi moca swego tajemnego imienia. Chociaz nie chciala sluchac cudzych rozkazow, nie miala wyboru - musiala byc im posluszna. Chlorr opuscila ramiona. Od jej palcow oderwalo sie kilka pierzastych pasemek mgly. Wszedzie wokol tloczyly sie zastepy Zmarlych Pomocnikow, setki slaniajacych sie, zropialych cial. Chlorr nie przywiodla ich tutaj ze soba z krainy Zmarlych. Dowodztwo nad duchami zamieszkujacymi te przezarte rozkladem ciala o na wpol odslonietych kosciach powierzyl jej ten, ktory mial nad nimi wladze. Uniosla w gore widmowe ramie, dlugie i wychudzone, i wskazala kierunek. Wsrod westchnien i jekow, chrzestu zesztywnialych stawow i klekotu kosci oddzialy Pomocnikow ruszyly marszowym krokiem naprzod, kryjac sie pod oslona nieprzeniknionej mgly. -Na zachodnim brzegu jest co najmniej dwustu Pomocnikow, a na wschodnim z osiemdziesieciu albo i wiecej - zameldowal Sameth. - Nie widze Chlorr, ale mysle, ze musi gdzies tam byc. - Wyprostowal sie i odsunal wykonany z brazu teleskop. Zadrzal na samo wspomnienie swego ostatniego spotkania z Chlorr, mroczna istota majaczaca ponad nim z ognistym mieczem gotowym do ciosu. Do spotkania doszlo zaledwie ubieglej nocy, ale jemu zdawalo sie, ze bylo to znacznie dawniej. -Mozliwe, ze jakis inny czarownik Wolnej Magii sprowadzil te mgle - powiedziala Lirael. Sama jednak w to nie wierzyla. Wyczuwala obecnosc tych samych sil, ktore poznala poprzedniej nocy. -To rzeczywiscie mgla - oznajmil pies. Balansowal na wysokim stolku i z uwaga obserwowal sytuacje. Poza tym, ze umial mowic i nosil lsniaca obroze ze znakami Kodeksu, wygladal jak kazdy inny pies - duzy, czarny podpalany kundel, z tych, co zamiast warczec i szczekac, witaja sie i wesolo merdaja ogonem. - Ta mgla ciagle gestnieje - dodal po chwili. Pies, jego pani Lirael, ksiaze Sameth oraz koci sluga Abhorsenow Mogget znajdowali sie w obserwatorium, ktore miescilo sie na samym szczycie wiezy nalezacej do polnocnego skrzydla Domu Abhorsenow. Poniewaz sciany obserwatorium byly calkowicie przezroczyste, Lirael raz po raz nerwowo spogladala w strone sufitu, ktory zdawal sie wisiec w powietrzu. Zdazyla sie tez zorientowac, ze do budowy scian nie wykorzystano szkla ani zadnego innego znanego jej tworzywa, co jeszcze bardziej potegowalo jej niepewnosc. Poniewaz nie chciala, by inni domyslili sie, jak bardzo jest zdenerwowana i jakie przechodza ja dreszcze, udala, ze nagly ruch glowy to tylko przytakujace skiniecie, odnoszace sie do tego, o czym mowil pies. Jedynie reka spoczywajaca na szyi zwierzecia zdradzala prawdziwy stan jej ducha. Lirael gladzila psa, bo chciala poczuc cieplo jego siersci. Otuchy dodawal jej takze wkomponowany w obroze Kodeks. Chociaz dopiero co nastalo popoludnie i slonce nadal oswietlalo Dom, wyspe i rzeke, oba jej brzegi spowijala nieprzenikniona mgla, tworzaca jakby sciany strzelajace coraz wyzej i wyzej, pomimo ze osiagnely juz wysokosc kilkuset stop. Bez watpienia bylo tak za sprawa czarow. Mgla nie podniosla sie bowiem nad rzeka, jak to zwykle dzieje sie w przyrodzie, ani nie przyniosly jej ze soba nisko plynace chmury. Nadciagala jednoczesnie ze wschodu i zachodu, posuwajac sie szybko, niezaleznie od kierunku wiatru. Poczatkowo lekka i slabo dostrzegalna, z kazda minuta gestniala. O jej niezwyklym pochodzeniu swiadczylo jeszcze cos. Na poludniu szare opary urywaly sie nagle, jakby nie chcialy sie zmieszac z naturalna mgla, unoszaca sie nad wielkim wodospadem, tam gdzie rzeka splywala gwaltownie ze szczytow Dlugich Urwisk. Wkrotce z mgly wylonili sie Zmarli. Poruszajac sie ciezko i niezgrabnie, dochodzili az do brzegu rzeki, pomimo ze bystry nurt budzil w nich trwoge. Cos nakazywalo im podazac naprzod, jakas istota kryjaca sie z tylu we mgle. Prawie na pewno byla to Chlorr, niegdys nekromantka, a teraz jedna z Wielkich Zmarlych. Lirael wiedziala, jak bardzo niebezpieczna byla to kombinacja. Chlorr najprawdopodobniej zachowala przynajmniej czesciowo znajomosc czarow, a poprzez Smierc zyskala dodatkowa moc. Sily, ktorymi teraz dysponowala, byly ciemne i niepojete. Co prawda Lirael i jej pies zdolali ubieglej nocy odeprzec atak, ktory Chlorr przypuscila nad rzeka, trudno jednak bylo to nazwac zwyciestwem. Lirael potrafila wyczuc obecnosc Zmarlych, nie miala tez watpliwosci co do magicznego pochodzenia mgly, ktora ich oslaniala. Pomimo ze Dom Abhorsenow chronila potezna, wartko plynaca rzeka, a takze wielu magicznych wartownikow, Lirael nadal drzala na calym ciele, miala bowiem wrazenie, ze dotykaja jej czyjes lodowate dlonie. Nikt nie napomknal o targajacych nia dreszczach, a jednak Lirael czula sie zazenowana, bo zdawala sobie sprawe z tego, ze wszyscy zauwazaja jej niepokoj. Nie padly zadne slowa, ale towarzysze przygladali sie jej z uwaga. Sam, pies i Mogget - czekali w napieciu, jak gdyby spodziewali sie, ze uslysza z jej ust cos niezwykle madrego lub przenikliwego. Na chwile ogarnela ja panika. Nie byla przyzwyczajona do przewodniczenia dyskusjom i zazwyczaj w ogole trzymala sie nieco z boku. Teraz jednak przypadla jej nowa rola: nastepczyni Abhorsenow. Poniewaz Sabriel przebywala w Ancelstierre, Lirael byla jedyna przedstawicielka rodu zdolna przejac obowiazki Abhorsenow. Sama musiala wiec uporac sie z napierajacymi rzeszami Zmarlych, mgla i kryjaca sie za tym wszystkim Chlorr. W dodatku nie byl to ani jedyny, ani najpowazniejszy problem, ktoremu musiala stawic czolo. Prawdziwe zagrozenie czyhalo gdzie indziej - nie wiadomo bylo przeciez, do czego Hedge i Nicholas dokopia sie w okolicach Czerwonego Jeziora. Bede musiala udawac - pomyslala Lirael. - Powinnam zachowywac sie, jak przystalo na dziedziczke Abhorsenow. Jesli dobrze odegram swoja role, moze w koncu uwierze, ze naprawde nia jestem. -Czy istnieje jakakolwiek droga przez rzeke, poza przejsciem po kamieniach? - zapytala nagle, spogladajac na poludnie, gdzie tuz pod lustrem wody kryly sie grzbiety glazow, tworzace pomost spinajacy wyspe ze wschodnim i zachodnim brzegiem. Po tych kamieniach w zasadzie nie da sie przejsc, mozna tylko przeskakiwac - pomyslala Lirael. - Oddalone sa od siebie o jakies szesc stop, a w dodatku bardzo blisko stad do wodospadu. Wystarczy, ze skok sie nie uda, a nurt natychmiast porwie nas ze soba i spadniemy w przepasc. Spasc z tak wysoka, w miazdzacej wszystko masie wody... -Sam? - zapytala. - Pokrecil tylko glowa. -Mogget? Maly bialy kocur lezal zwiniety w klebek na niebiesko-zlotej poduszce, ktora jeszcze przed chwila spoczywala na wysokim stolku obserwacyjnym, jednak czyjas lapa stracila ja na podloge. Ktos uznal zapewne, ze tu przyda sie znacznie bardziej. Mogget w rzeczywistosci nie byl kotem, chociaz taka przybral postac. Obroza ze znakami Kodeksu i miniaturowym dzwonkiem Ranna, Siewca Snu, nie pozostawiala watpliwosci, ze nie jest to tylko zwykle gadajace kocisko, lecz ktos znacznie wazniejszy. Mogget otworzyl jaskrawozielone slepia i ziewnal przeciagle. Ranna zabrzeczal cicho przy obrozy, a Lirael i Sam spostrzegli, ze sami zaczynaja ziewac. -Sabriel zabrala Papierowe Skrzydlo, nie mamy wiec jak sie stad wydostac - stwierdzil kocur. - A nawet gdybysmy mieli taka mozliwosc, musielibysmy przeleciec obok siedliska Krwawych Wron. Byc moze daloby sie przeprawic lodka, ale Cienie Zmarlych Pomocnikow z pewnoscia podazylyby za nami brzegiem rzeki. Lirael przyjrzala sie poteznej scianie mgly. Zaledwie od dwoch godzin pelnila obowiazki nastepczyni Abhorsenow, a juz nie wiedziala, co ma poczac. Byla pewna tylko jednego - trzeba bezzwlocznie opuscic Dom i jak najszybciej udac sie w strone Czerwonego Jeziora. Nalezalo jak najpredzej odszukac Nicholasa, przyjaciela Sama, i powstrzymac go od wykopania tego, co lezalo ukryte gleboko pod ziemia. -Niewykluczone, ze istnieje inna droga - oznajmil pies. Zeskoczyl ze stolka i zaczal krecic sie wokol Moggeta, wysoko unoszac lapy, jakby stapal po trawie, a nie po zimnej kamiennej posadzce. Wymowiwszy slowo "droga", przypadl nagle do ziemi niedaleko kota i pacnal ciezka lapa o podloge, tuz przy jego glowie. -Tyle ze Moggetowi na pewno sie nie spodoba - dodal. -Jaka znowu droga? - prychnal kocur, prezac grzbiet. - Nie slyszalem, by mozna bylo wydostac sie stad inaczej niz po glazach, droga powietrzna lub wplaw - a mieszkam w tym Domu, odkad go wzniesiono. -Jednak nie bylo cie tutaj, kiedy na rzece utworzono wyspe - wyjasnil spokojnie pies. - Zanim Budowniczowie wzniesli mury, gdy pierwsi Abhorsenowie rozbili w tym miejscu namiot, tam gdzie teraz rosnie wielkie drzewo figowe. -To prawda - przyznal kot. - Ale ciebie rowniez wtedy tu nie bylo. Lirael pomyslala, ze w ostatnich slowach Moggeta pojawil sie cien watpliwosci, jak gdyby kocur stawial pytanie. Z uwaga spojrzala na psa, ten jednak podrapal sie tylko po nosie i kontynuowal swoj wywod. -Tak czy owak, wiodla stad kiedys inna droga. Jezeli nadal istnieje, na pewno lezy gdzies gleboko i roi sie na niej od niebezpieczenstw. W zasadzie rownie dobrze mozna by probowac przejsc po kamieniach lub przebijac sie przez zastepy Zmarlych. -Ale ty jestes chyba innego zdania? - spytala Lirael. - Uwazasz, ze to stare przejscie mimo wszystko stanowi pewna alternatywe? Lirael bala sie Zmarlych, ale nie az tak, by nie moc stawic im czola w razie potrzeby. Po prostu, wystepujac w nowej roli, nie byla jeszcze pewna swoich sil. Mozliwe, ze jakas inna kobieta z rodu Abhorsenow, na przyklad Sabriel, bedaca w kwiecie wieku i u szczytu swoich mozliwosci, z latwoscia przeszlaby po glazach i rozgromila Chlorr, Cienie Pomocnikow, a takze pozostalych Zmarlych. Lirael obawiala sie jednak, ze gdyby jej przyszlo wykonac to samo zadanie, niechybnie skonczyloby sie to odwrotem, upadkiem do rzeki, a moze nawet smiercia w kipieli wodospadu. -Sadze, ze powinnismy wyprobowac te stara droge - oznajmil pies. Rozciagnal sie na posadzce jak dlugi, nieomalze potracajac znow lapami kota. Potem niespiesznie dzwignal sie i ziewnal przeciagle, demonstrujac nieskazitelnie biale, ogromne zebiska. Wszystko to robil - Lirael byla o tym przekonana - by zdenerwowac Moggeta. Kocisko zmruzylo oczy i spojrzalo na psa. -Lezy gleboko? - miauknal kot. - Czy dobrze zrozumialem? Nie mozemy pojsc tamtedy! -Jej tam juz nie ma - odparl pies. - Chociaz byc moze cos jeszcze pozostalo... -Jej? - wyrwalo sie rownoczesnie Lirael i Samowi. -Pamietacie studnie z rozanego ogrodu? - spytal pies. Sameth skinal glowa, natomiast Lirael usilowala sobie przypomniec, czy rowniez widziala ja wczesniej, gdy przemierzala wyspe, zdazajac do siedziby Abhorsenow. Jak przez mgle majaczyl jej obraz rozanych pedow oplatajacych azurowe kraty rozmieszczone po wschodniej stronie trawnika sasiadujacego z Domem. -Mozna opuscic sie na dno studni - wyjasnial dalej pies - choc jest bardzo gleboka i waska. Prowadzi do polozonych jeszcze nizej pieczar. Tamtedy biegnie droga, ktora konczy sie u stop wodospadu. Potem bedziemy musieli wspiac sie na urwisko, ale mysle, ze uda nam sie tego dokonac od zachodniej strony - w ten sposob ominiemy Chlorr i jej slugusow. -W studni jest pelno wody - powiedzial Sam. - Utopimy sie! -Jestes tego pewien? - zapytal pies. - A zagladales kiedykolwiek do srodka? -No... raczej nie - odrzekl Sam. - Zdaje sie, ze jest zakryta... -Kim jest "ona", o ktorej wspomniales? - stanowczym glosem zapytala Lirael. Poznala swojego czworonoznego towarzysza na tyle dobrze, ze natychmiast wiedziala, kiedy staral sie cos ukryc. -Dawno temu, ktos mieszkal na dnie studni - odparl pies. - Bardzo potezna i grozna istota. Byc moze cos z niej jeszcze pozostalo. -Co to znaczy: "ktos"? - nie dawala za wygrana Lirael. - Jak to mozliwe, ze jakas istota mieszkala pod ziemia bezposrednio pod siedziba Abhorsenow? -Kategorycznie odmawiam pojscia w poblize tej studni - wtracil sie Mogget. - O ile dobrze pamietam, Kalliel umyslil sobie kiedys, ze spenetruje te zakazane rejony. Tak bardzo chcecie zlozyc swoje kosci obok niego, w jakims zapadlym kacie, gdzies w podziemiach? Spojrzenie Lirael na chwile powedrowalo w strone Sama, by zaraz powrocic do Moggeta. Natychmiast zreszta tego pozalowala, niepotrzebnie bowiem ujawnila, iz targaja nia watpliwosci i obawy. A przeciez jako nastepczyni Abhorsenow powinna swiecic innym przykladem. Sam nie kryl, ze boi sie Smierci i Zmarlych i ze najchetniej zaszylby sie po prostu w Domu, ktory byl dobrze strzezony. Wprawdzie zdolal na chwile opanowac swoj strach, ale jakze mial pozostac dzielny, skoro jej samej nie starczalo odwagi? Lirael byla takze ciotka Sama. Co prawda niezupelnie potrafila wejsc w te role, ale i tak czula sie zobowiazana do otaczania siostrzenca opieka, nawet jezeli byl od niej zaledwie o kilka lat mlodszy. -Posluchaj! - zwrocila sie ostrym tonem do psa. - Badz ze mna szczery, przynajmniej ten jeden raz. Kto... lub co... znajduje sie tam na dole? -No coz, trudno wyrazic to slowami - odpowiedzial. Znow zaczal niespokojnie przebierac przednimi lapami. - Zwlaszcza ze prawdopodobnie nikogo juz tam nie ma - dodal. - Jezeli cos sie uchowalo, to jedynie jakas pozostalosc po tworzeniu sie Kodeksu - podobnie bylo przeciez ze mna i wieloma innymi istotami o zmiennej postaci. Jezeli jednak ona, lub jakas jej czesc nadal tam tkwi, to najprawdopodobniej niewiele odmienila swa nature, co oznacza, ze wciaz jest grozna w sposob absolutnie... pierwotny. Jednakze to wszystko, o czym ci opowiadam, dzialo sie tak strasznie dawno temu, ze opieram sie jedynie na tym, co mowili, pisali lub mysleli inni... -Ale dlaczego mialaby przebywac tam na dole? - zapytal Sameth. - Dlaczego akurat pod Domem Abhorsenow? -Tak naprawde niezwykle trudno okreslic, gdzie ona sie znajduje - odparl pies, pocierajac lapa nos i unikajac wzroku rozmowcow. - Jej moc przynajmniej w czesci zwiazana jest z tym miejscem, tak wiec jezeli w ogole istnieje, to najprawdopodobniej jest wlasnie tutaj, tu - jesli w ogole jest gdziekolwiek. -Mogget - spytala Lirael - czy moglbys nieco jasniej wylozyc to, o czym przed chwila mowil pies? - Mogget nic nie odpowiedzial. Oczy mial zamkniete. W trakcie gdy pies odpowiadal na pytania, po prostu zwinal sie w klebek i zasnal. -Mogget! - powtorzyla zniecierpliwiona Lirael. -On spi - oznajmil pies. - Dzwiek Ranny utulil go do snu. -Cos mi sie zdaje, ze on slucha go wylacznie wtedy, gdy sam ma na to ochote - powiedzial Sam. - Mam nadzieje, ze Kerrigor spi nieco twardszym snem. -Jezeli chcesz, mozemy to sprawdzic - zaproponowal pies. - Jestem jednak pewien, ze gdyby rzeczywiscie sie obudzil, wiedzielibysmy o tym. Ranna nie jest co prawda tak potezny jak Saraneth, lecz gdy trzeba, potrafi rowniez mocno trzymac. A poza tym sila Kerrigora byli jego zwolennicy. To z nich czerpal swa moc i to wlasnie przyczynilo sie do jego upadku. -O czym ty mowisz? - spytala Lirael. - Zawsze myslalam, ze to jeden z Czarownikow Wolnej Magii, ktory pozniej stal sie Wielkim Zmarlym? -Byl kims znacznie wazniejszym - wyjasnil pies. - Pochodzil z krolewskiego rodu. Panowanie nad innymi mial we krwi. W Krainie Smierci Kerrigor znalazl sposob, jak spozytkowac sile tych, ktorzy skladali mu przysiege na wiernosc. Wplywal na nich poprzez pietno, ktore wypalil na ich cialach. Mysle, ze gdyby Sabriel przypadkowo nie przywolala pewnego starego zaklecia, ktore odcielo go od zrodla mocy, to Kerrigor odnioslby triumf. Przynajmniej na jakis czas. -Dlaczego tylko na jakis czas? - zapytal Sam. Zalowal, ze w ogole wspomnial Kerrigora. -Mysle, ze w koncu udaloby mu sie przeprowadzic to, czym w tej chwili zajmuje sie twoj przyjaciel Nicholas - powiedzial pies. - Wykopalby cos, co powinno byc zostawione w spokoju. Nikt z obecnych nie wyrzekl ani slowa. -Tracimy tylko czas - odezwala sie w koncu Lirael. Zaczela znowu z uwaga przypatrywac sie mgle scielacej sie na zachodnim brzegu. Wyczuwala obecnosc wielu Pomocnikow: bylo ich wiecej, niz dawalo sie zaobserwowac, a przeciez i tych w zasiegu wzroku nie brakowalo. Gnijace ciala wartownikow klebily sie we mgle, czekajac, az wrog wyjdzie z ukrycia. Lirael wziela gleboki oddech i podjela decyzje. -Jezeli radzisz nam wejsc do tej studni - zwrocila sie do psa - to tak wlasnie zrobimy. Pozostaje miec tylko nadzieje, ze unikniemy spotkania z tym, co pozostalo z mocy czajacej sie w glebi ziemi. A moze bedzie przyjaznie nastawiona i uda nam sie z nia porozmawiac... -Nie! - szczeknal nagle pies, wprawiajac wszystkich w oslupienie. Nawet Mogget otworzyl jedno oko, ale widzac, ze Sam uwaznie mu sie przyglada, czym predzej je zamknal. -O co tu chodzi? - spytala Lirael. -Jezeli ona rzeczywiscie tam jest, co malo prawdopodobne, to pod zadnym pozorem nie wolno z nia rozmawiac, sluchac tego, co mowi, ani jej dotykac - oznajmil pies. -A czy kiedykolwiek komus udalo sie ja uslyszec lub jej dotknac? - spytal Sam. -Zadnemu smiertelnikowi - wtracil sie Mogget, unoszac glowe. - Nikt tez nie zdolal, o ile mi wiadomo, przejsc korytarzami, ktore zamieszkuje. Podejmowanie podobnych prob graniczy z szalenstwem. Zawsze sie zastanawialem, co przytrafilo sie Kallielowi. -Myslalam, ze spisz - powiedziala Lirael. - A poza tym, moze ona nas po prostu zignoruje, podobnie jak my ja. -Nie twierdze, ze celowo wyrzadzi nam krzywde. Wystarczy, ze w ogole zwroci na nas uwage. -Moze powinnismy... - odezwal sie Sam. -Co mianowicie? - zaczepnie rzucil Mogget. - Zapewne nie wysciubiac stad nosa, dla wlasnego bezpieczenstwa, oczywiscie? -Nie - odpowiedzial spokojnie Sam. - Jezeli glos tej kobiety jest taki niebezpieczny, to moze powinnismy przygotowac sobie zatyczki do uszu, zanim wyruszymy w droge. Z wosku lub czegos takiego. -To nic nie da - wyjasnil Mogget. - Jezeli ona przemowi, jej glos przeniknie nas do szpiku kosci. A jezeli zacznie spiewac... Lepiej byloby dla nas, zeby tego nie robila. -Jakos uda nam sie ja ominac - powiedzial pies. - Zdajcie sie na moj wech. Znajdziemy wlasciwa droge. -Mozesz nam wyjasnic, kim byl Kalliel? - poprosil Sam. -Dwunastym z rodu Abhorsenow - odparl Mogget. - Kalliel nikomu nie ufal. Calymi latami trzymal mnie w zamknieciu. To pewnie wtedy wykopano studnie. Jego wnuk uwolnil mnie, gdy Kalliel zniknal. Po swoim dziadku odziedziczyl wtedy zarowno dzwonki, jak i tytul. Nie chcialbym dzielic losu Kalliela. A juz szczegolnie pragnalbym uniknac tego, co przytrafilo mu sie na dnie studni. Lirael drgnela, poniewaz za zaslona mgly nastapilo jakies poruszenie. Wyczuwala czyjas zlowroga obecnosc. To, co do tej pory czailo sie daleko w tle, zaczelo sie przyblizac. Nie mogla dokladnie rozeznac, co to bylo, na pewno jednak cos znacznie potezniejszego niz oddzialy Pomocnikow, ktore co chwila wylanialy sie z mgly. Chlorr podchodzila coraz blizej, byla juz prawie na brzegu rzeki. A jezeli nie Chlorr, to ktos rowny jej ranga - lub potezniejszy. Moze byl to nawet ow nekromanta, ktorego poznala w Krainie Smierci - Hedge. Ten sam, ktory poparzyl Sama. Na nadgarstkach siostrzenca Lirael nadal widziala blizny, ktore przeswitywaly poprzez rozciecia w rekawach plaszcza. Ten plaszcz stanowil kolejna tajemnice. Zostawie ja sobie na pozniej - pomyslala ze znuzeniem Lirael. Plaszcz, na ktorym obok krolewskich wiez na tarczy herbowej pojawil sie nowy znak, jakiego nie widziano od tysiecy lat. Kielnia Budowniczych Muru. Sam pochwycil spojrzenie Lirael i zaczal skubac gruba zlota nic, wpleciona w symbol Budowniczych Muru umieszczony na tkaninie. Dopiero zaczynal sobie uswiadamiac, ze poslancy Kodeksu nie popelnili bledu, wreczajac mu to okrycie. Po pierwsze, plaszcz uszyto calkiem niedawno. Nie byl to jakis stary lach wyciagniety z zatechlej szafy lub ze stuletniego kosza na brudna bielizne. Widocznie z jakiegos powodu Sam zostal uprawniony do noszenia go. W koncu on takze byl jednym z Budowniczych, nie zas tylko ksieciem, w ktorego zylach plynela krolewska krew. Coz to jednak oznaczalo? Wszak Budowniczowie znikneli tysiace lat temu, poswiecajac sie bez reszty tworzeniu Muru i Wielkich Kamieni Kodeksu. I nie chodzilo w tym wypadku tylko o przenosnie, o ile mu bylo wiadomo. Przez chwile zastanawial sie, czy czeka go podobny los. Czy on takze bedzie musial dokonac czegos, co polozy kres jego istnieniu, przynajmniej jako istoty zyjacej i oddychajacej? Bo przeciez Budowniczowie Muru nie umarli zupelnie, pomyslal Sam, przypominajac sobie Wielkie Kamienie Kodeksu oraz Mur. Ulegli jedynie transformacji, zostali przemienieni. Nie znalazl w tym pocieszenia. Tak czy inaczej, w jego przypadku bardziej prawdopodobne bylo, ze zostanie po prostu zabity - pomyslal sobie, przygladajac sie badawczo mgle i wyczuwajac zimno bijace od Zmarlych ukrytych za jej zaslona. Sam ponownie dotknal zlotej nici na swojej piersi i nabral otuchy. Jego strach przed Zmarlymi nieco zelzal. Nigdy nie chcial byc jednym z Abhorsenow. Znacznie bardziej pragnal zostac Budowniczym Muru, choc nie do konca rozumial, co to wlasciwie oznaczalo. Gdyby mu sie udalo, to na dodatek osiagnalby jeszcze jedna korzysc - moglby zdenerwowac swoja siostre Ellimere. Nigdy by nie uwierzyla, ze jako Budowniczy wciaz nie wiedzial i nie potrafil wyjasnic na czym polegalo bycie Budowniczym Muru - sadzilaby, ze po prostu nie chce jej tego wyjasnic. Zakladajac oczywiscie, ze w ogole uda mu sie z nia jeszcze zobaczyc... -Lepiej ruszajmy juz w droge - powiedzial pies, ku zaskoczeniu Sama i Lirael. Rowniez i ona przed chwila wpatrywala sie w mgle, pograzona we wlasnych myslach. -Slusznie - odparla, podnoszac wzrok. Nie po raz pierwszy pomyslala, ze wolalaby znalezc sie z powrotem w Wielkiej Bibliotece Clayrow. Jednakze zarowno to pragnienie, jak i wielkie marzenie jej zycia - o prawie do noszenia bialych szat oraz srebrnej korony ozdobionej kamieniem ksiezycowym, przynaleznych pelnoprawnej corce Clayrow - musialo przesunac sie na dalszy plan i pozostac w glebokim ukryciu. Teraz nalezala przeciez do Abhorsenow i czekalo ja wielkie i wazne zadanie. - Slusznie - powtorzyla. - Powinnismy sie zbierac. Zejdziemy na dno studni. Rozdzial drugi Droga w dol Gdy zapadla decyzja o wymarszu, przygotowania do drogi zajely niewiele ponad godzine. Lirael wlozyla zbroje - pierwszy raz od wielu lat, kiedy to zglebiala tajniki Sztuk Walki. Jednak ta, ktora przygotowali dla niej poslancy Kodeksu, byla znacznie lzejsza od przechowanych przez Clayry w szkolnej zbrojowni. Zrobiono ja z drobnych, nachodzacych na siebie lusek czy tez plytek, wykonanych z jakiegos nieznanego materialu. Byla lekka i wygodna, pomimo ze siegala kolan, a rekawy miala dlugie i zakonczone sztywnymi mankietami, ktorych konce rozchylaly sie lekko na boki, niczym ogon jaskolki. Ponadto, ku zadowoleniu Lirael, nie pachniala olejem, uzywanym zazwyczaj do konserwacji metalu. Podle Psisko wyjasnilo, ze plytki tworzace kolczuge zrobiono ze specjalnej ceramiki o nazwie gethre, wyczarowanej moca Kodeksu. Material ten mial wytrzymalosc wieksza niz jakikolwiek metal, a w dodatku byl duzo lzejszy. Jednak tajemnica jego produkcji juz dawno zaginela i od tysiaca lat nie wykonano takiej zbroi. Lirael dotknela jednej z plytek i ku wlasnemu zaskoczeniu pomyslala, ze Sam moglby taka zrobic - chociaz w rzeczywistosci nie miala zadnych podstaw, by tak sadzic. Na zbroje narzucila oponcze ozdobiona zlotymi gwiazdami i srebrnymi kluczami. Przez piers przewieszala zwykle skorzany pas z doczepionymi do niego srebrnymi dzwonkami, teraz jednak nie zdazyla jeszcze go zalozyc. Sam bez zbytniego entuzjazmu spakowal fletnie, natomiast Lirael wlozyla do sakwy Lustro Ciemnosci. Wiedziala, ze znowu bedzie musiala w nie spojrzec, by zbadac przeszlosc. Jej ekwipunku dopelnialy: miecz - Nehima, luk i kolczan podarowany przez Clayry oraz niewielki plecak wypelniony roznymi niezbednymi rzeczami, ktory przygotowali dla niej zapobiegliwi poslancy Kodeksu. Lirael nie miala jednak okazji sprawdzic, co jest w srodku. Zanim dolaczyla do Sama i Moggeta, ktorzy czekali na dole, zatrzymala sie na chwile, azeby popatrzec w wysokie, osadzone w srebrnej ramie lustro, wiszace na scianie jej pokoju. Postac, ktora sie w nim odbijala, w niewielkim stopniu przypominala Druga Asystentke Bibliotekarki, jaka niegdys byla. Ze zwierciadla spogladala na nia mloda wojowniczka o groznym, posepnym wygladzie. Ciemne wlosy, przewiazane teraz srebrna tasiemka, nie opadaly juz luzno i nie przeslanialy twarzy. Nie zalozyla tez swojego dawnego uniformu - czerwonej kamizelki, a zamiast przynaleznego Bibliotekarkom sztyletu do boku przypasala dlugi miecz, Nehime. Jednakze nie mogla tak po prostu rozstac sie ze swa przeszloscia. Chwycila za koniec czerwonej jedwabnej nitki, zwisajacej z kamizelki, wyciagnela ja i owinela kilka razy wokol malego palca, tworzac niciany pierscionek. Nastepnie zsunela go i wlozyla do niewielkiej sakwy przytroczonej do pasa, tej samej, w ktorej znajdowalo sie Lustro Ciemnosci. Byc moze nigdy juz nie zalozy kamizelki, ale choc drobny z niej fragment zawsze bedzie nosic przy sobie. Przeobrazilam sie w Abhorsena - pomyslala Lirael. - Jestem teraz kims innym. Przynajmniej z wygladu. Najbardziej widocznym znakiem tej przemiany, a takze zrodlem mocy nowej nastepczyni Abhorsenow byl pas z dzwonkami, ktory w tajemniczych okolicznosciach pojawil sie nagle w Domu. Ten sam, ktory Sabriel podarowala wczesniej Samowi. Po kolei rozwiazywala skorzane mieszki, w ktorych ukryte byly dzwonki, i wsuwala do kazdego z nich palce, azeby napawac sie chlodem srebra i dotykac mahoniowych uchwytow, a takze by doswiadczyc delikatnej rownowagi, ktora istniala pomiedzy Wolna Magia i znakami Kodeksu wyrytymi w drewnie i metalu. Bardzo uwazala, by dzwonki nie wydaly dzwieku, jednak nawet lekkie dotykanie ich krawedzi moglo wyzwolic jakies brzmienia i uwolnic magiczne moce, ktore kazdy z nich kryl w sobie. Najmniejszy zwal sie Ranna, czyli Siewca Snu, jak mowili o nim niektorzy. Jego slodki glos brzmial jak kolysanka i sprawial, ze sluchacze zapadali w sen. Drugi dzwonek nazywal sie Mosrael - Dawca Zycia. Lirael dotykala go zawsze bardzo delikatnie, utrzymywal bowiem rownowage miedzy Zyciem a Smiercia. Jezeli obchodzono sie z nim prawidlowo, mogl wskrzeszac Zmarlych, ale rownoczesnie przenosil wtedy z Zycia w Smierc tego, kto nim dzwonil. Trzeci z dzwonkow nosil miano Kibeth - Wedrowiec. Uwalnial Zmarlych, ofiarowujac im swobode przemieszczania sie, a ten, kto nim dzwonil, mogl rowniez nakazac kierunek marszu. Kibeth potrafil jednak takze zawladnac osoba trzymajaca dzwonek i sprawic, by maszerowala - najczesciej tam, gdzie wcale isc nie chciala. Czwarty nazywal sie Dyrim, czyli Mowca. Zgodnie z tym, co podawala "Ksiega Zmarlych", byl to najbardziej melodyjny dzwonek, ale i jeden z najtrudniejszych w uzyciu. Dyrim mogl przywracac mowe tym Zmarlym, ktorzy dawno te umiejetnosc zatracili. Umozliwial poznawanie cudzych tajemnic, a nawet czytanie w myslach. Kryly sie w nim takze inne, ciemne moce, ktore szczegolnie upodobali sobie nekromanci, poniewaz Dyrim mogl unieruchomic czyjs jezyk na zawsze. Belgaer byl piaty z rzedu. Nazywano go Wlodarzem Mysli. Umial naprawic zniszczenia, ktore powstawaly w umysle na skutek Smierci, przywracajac Zmarlym zdolnosc myslenia oraz pamiec. Potrafil tez wymazac mysli, i to zarowno w Zyciu, jak i w Smierci. Nekromanci wykorzystywali jego moc, aby unicestwiac umysly wrogow. Bywalo jednak i tak, ze dzwonek niszczyl umysl samego nekromanty, poniewaz Belgaer bardzo lubil swoje brzmienie i nierzadko zdarzalo sie, ze intonowal jakas melodie z wlasnej woli, wykorzystujac w tym celu wszelkie mozliwe okazje. Szosty nazywal sie Saraneth - Narzucajacy Wiezy. Saraneth byl ulubionym dzwonkiem wszystkich Abhorsenow. Duzy i budzacy zaufanie, kryl w sobie ogromna moc i prawde. Wykorzystywano go do podporzadkowywania sobie Zmarlych i narzucania im wiezow, aby byli posluszni temu, kto go posiadal. Lirael nie lubila dotykac siodmego, najpotezniejszego z wszystkich dzwonkow, poniewaz byl zimny i budzil strach, uwazala jednak, ze chociazby ze wzgledow dyplomatycznych nie wypadalo go pomijac. Byl to Astarael - Dzwonek Smutku. Wysylal wszystkich, ktorzy go sluchali - w Smierc. Lirael cofnela dlon i po kolei zaczela sprawdzac wszystkie mieszki, upewniajac sie, czy skorzane rzemienie sa prawidlowo umocowane. Powinny dobrze trzymac, ale jednoczesnie tak, by mozna je bylo z latwoscia rozwiazac jedna reka. Potem przerzucila sobie pas przez piers. Dzwonki, a takze elementy uzbrojenia, ktore przyjela od Abhorsenow, nalezaly teraz do niej. Sam czekal na zewnatrz. Siedzial na stopniach prowadzacych do Domu. Ubrany byl w podobny stroj i tak samo uzbrojony, nie mial jednak pasa z dzwonkami ani luku. -Znalazlem go w zbrojowni - oznajmil, unoszac w gore miecz i obracajac ostrze tak, by Lirael mogla zobaczyc znaki Kodeksu wyryte w stali. - Nie ma co prawda imienia, jak pozostale miecze, ale jego magiczna moc pozwala skutecznie walczyc ze Zmarlymi. -Lepiej pozno niz wcale - rzucil Mogget, ktory z kwasna mina przycupnal obok Sama na schodach. Sam puscil uwage kota mimo uszu, wyciagnal z rekawa kartke papieru i podal ja Lirael. -To wiadomosc, ktora przeslalem sokolem pocztowym do Barhedrin. Straznicy z tamtejszego posterunku posla ja dalej, w okolice Muru, skad zostanie przekazana Ancelstierranczykom, ktorzy... hm... wysla ja do moich rodzicow w Corvere za pomoca urzadzenia zwanego telegrafem. Dlatego depesze sporzadzilem w specjalnym jezyku telegraficznym, ktory na pierwszy rzut oka wyglada moze dosc dziwacznie, zwlaszcza gdy wczesniej nie mialo sie z nim do czynienia. W klatce byly akurat cztery sokoly - nie liczac tego od Ellimere, ktory nie bedzie mogl leciec jeszcze przez tydzien lub dwa - wiec wyslalem dwa do Belisaere z wiadomoscia dla Ellimere i dwa do Barhedrin. Lirael spojrzala na kartke i starannie wypisane reka Sama slowa. DO KROLA TOUCHSTONE'A ISABRIEL ABHORSEN AMBASADA STAREGO KROLESTWA CORVERE ANCELSTIERRE DO WIADOMOSCI ELLIMERE VIA SOKOL POCZTOWY DOM OTOCZYLI ZMARU PLUS CHLORR TERAZ WIELKA ZMARLA STOP HEDGE TO NEKROMANTA STOP NICK JEST Z HEDGE'EM STOP WYKOPUJA ZLO NIEDALEKO KRAWEDZI STOP JA I CIOTKA LIRAEL DAWNIEJ CLAYRA OBECNIE NASTEPCZYNI ABHORSENOW UDAJEMY SIE TAMROWNIEZ STOP PLUS MOGCET PLUS PIES KODEKSU STOP ZROBIMY CO W NASZEJ MOCY STOP PRZYSLIJCIE POMOC PRZYBADZCIE SAMI MOZLIWIE SZYBKO STOP NADANO DWA TYGODNIE PRZED SW. JANEM SAMETH KONIEC Ta wiadomosc rzeczywiscie brzmi dosc dziwnie, ale nie jest pozbawiona sensu - pomyslala Lirael. - Biorac pod uwage ograniczone mozliwosci umyslowe sokolow pocztowych, telegraficzny jezyk wydaje sie niezlym sposobem przekazywania informacji nawet bez telegrafu.-Mam nadzieje, ze sokolom uda sie przeniesc te wiadomosc - powiedziala Lirael, gdy Sam odbieral od niej kartke. Gdzies w oddali, w oparach mgly, czaily sie Krwawe Wrony, cala chmara martwych ptakow, ktore krazyly ozywiane duchem jakiegos Zmarlego. Sokoly pocztowe beda musialy przeleciec obok nich, a pewnie napotkaja w drodze takze i inne niebezpieczenstwa, zanim uda im sie pomknac dalej do Barhedrin i Belisare. -Nie mozemy liczyc na to, ze sie im poszczesci - powiedzial pies. - Jestescie gotowi zejsc w glab studni? Lirael pokonala schody i przeszla kilka krokow sciezka wylozona czerwonym brukiem. Poprawila plecak, podciagajac go nieco wyzej i mocniej zaciskajac rzemienie. Nastepnie spojrzala na rozswietlone sloncem blekitne niebo, a wlasciwie niewielki jego skrawek, ktorego nie przeslonila jeszcze nacierajaca z trzech stron magiczna mgla oraz ta, ktora naplywala od strony wodospadu. -Chyba mozemy ruszac - oznajmila. Sam podniosl swoj plecak, zanim jednak zdazyl go zalozyc, Mogget skoczyl i wsliznal sie do srodka. Spod klapy widac bylo tylko zielone oczy i pokryte bialym futrem ucho. -Pamietajcie, ze ja bylem przeciwny temu, by isc ta droga - poinstruowal pozostalych. - Obudzcie mnie, jezeli zdarzy sie cos strasznego, cokolwiek mialoby to byc, lub gdy bedzie mi grozilo, ze zmocze sobie futro. Zanim ktokolwiek zdazyl cos powiedziec, Mogget wcisnal sie jeszcze glebiej do srodka, tak ze nie bylo juz widac ani jego oczu, ani skrawka ucha. -Ciekawe, z jakiej racji mam go dzwigac? - spytal Sam, dajac wyraz swojemu niezadowoleniu. - W koncu to on jest sluga Abhorsenow. Z torby wysunela sie uzbrojona w pazury lapa i bolesnie pacnela go w kark, nie naruszajac jednak skory. Sam wzdrygnal sie i zaklal. Pies skoczyl i oparl przednie lapy na plecaku. Pod wplywem ciezaru Sam zachwial sie i znowu zaklal, natomiast pies przystapil do karcenia Moggeta: -Jezeli dalej bedziesz sie tak zachowywac, to wybij sobie z glowy podrozowanie na czyichs plecach. -No i nie licz, ze dostaniesz ode mnie jakies ryby - mruknal Sam, rozcierajac kark. Ktoras z tych grozb, a moze nawet obie, widocznie odniosly pozytywny skutek, albo tez Mogget zapadl w sen, w kazdym razie juz po chwili nikt nie musial obawiac sie jego pazurow ani wysluchiwac kasliwych uwag. Pies zeskoczyl na ziemie, Sam uporal sie z rzemieniami przy plecaku i razem z innymi ruszyl po sciezce. Gdy drzwi frontowe zamknely sie za nimi, Lirael odwrocila sie i zobaczyla, ze w kazdym oknie Domu stoja poslancy Kodeksu. Przy szybach zebral sie ich ogromny tlum. Stali tak blisko siebie, ze szaty i kaptury, ktore nosili, zdawaly sie laczyc w jeden potezny organizm. Ich dlonie, delikatnie rozswietlone magicznym blaskiem, wygladaly z daleka jak setki plonacych oczu. Poslancy Kodeksu nie machali im ani sie nie poruszali, ale Lirael czula, ze pragna sie z nia pozegnac. Tak jakby nie mieli juz ujrzec nastepczyni Abhorsenow. Studnia byla oddalona od drzwi wyjsciowych zaledwie o trzydziesci jardow, ukryta za platanina dzikich roz, przez ktore Lirael i Sam musieli sie przedzierac, zatrzymujac sie co kilka krokow, azeby wyssac poklute i obolale palce. Lirael wydawalo sie, ze kolce tych roz sa nienaturalnie dlugie i piekielnie ostre, nie znala sie jednak zbyt dobrze na kwiatach. Clayry mialy co prawda podziemne ogrody i potezne szklarnie oswietlane magicznym swiatlem znakow Kodeksu, ale poza jednym rozarium wiekszosc z nich przeznaczona byla do uprawy warzyw i owocow. Gdy udalo sie oczyscic droge z rozanych pedow, Lirael zobaczyla okragle drewniane wieko o srednicy okolo osmiu stop zakrywajace studnie. Wykonano je z grubych debowych desek i pieczolowicie osadzono na cembrowinie z bialych kamieni. W czterech miejscach pokrywe przytrzymywaly wykute z brazu lancuchy, ktorych ogniwa z jednej strony zostaly wpuszczone bezposrednio w kamien, a z drugiej przytwierdzone na stale do drewna za pomoca wbitych do srodka metalowych bolcow, tak ze w ogole nie trzeba bylo zakladac klodek. Znaki Kodeksu, ktore mialy moc otwierania i zamykania, przemykaly po drewnie i metalu, jarzac sie niewyraznie w swietle slonca. Dopiero gdy Sam dotknal drewnianego wieka reka, rozblysly pelnym blaskiem. Polozyl dlon na jednym z lancuchow, wyczuwal bowiem, ze wewnatrz przebiegaja znaki Kodeksu, i chcial ustalic, jakie kryja zaklecie. Lirael przygladala sie poczynaniom Sama zza jego ramienia. Nie znala nawet polowy tych znakow, ale slyszala, jak jej towarzysz powtarza pod nosem jakies nazwy, tak jakby je sobie przypominal. -Potrafisz odsunac te pokrywe? - spytala Lirael. Znala dziesiatki zaklec zdolnych otwierac zamkniete drzwi i bramy, dzieki czemu udawalo jej sie dostac do takich miejsc w Wielkiej Bibliotece Clayrow, do ktorych oficjalnie nie miala wstepu. Tym razem jednak intuicyjnie wyczuwala, ze zadne znane jej czary nie sprostalyby nowemu zadaniu. -Mysle, ze tak - z wahaniem odparl Sam. - To calkiem niezwykle zaklecie i wiele z obecnych tu znakow nic mi nie mowi. Jesli sie jednak nie myle, mozna odchylic to wieko na dwa sposoby. Co do pierwszego, czuje sie bezradny. Ale ten drugi... - Sam urwal w pol slowa, z chwila bowiem kiedy ponownie dotknal lancucha, znaki Kodeksu przeplynely z metalowych ogniw na jego dlonie i dalej na drewniane wieko. - Wyglada na to, ze lancuchy ustapia ogrzane oddechem... lub na skutek pocalunku... wlasciwej osoby. Zaklecie mowi cos o "tchnieniu moich dzieci". Nie bardzo rozumiem, co dokladnie znacza te slowa ani kogo dotycza. Przypuszczam, ze chodzi tu o dzieci Abhorsenow. -Nie zaszkodzi sprobowac - zachecila go Lirael. - Zacznij od chuchniecia, moze to rzeczywiscie zadziala. Widac bylo, ze Samem targaja watpliwosci, pochylil jednak glowe, nabral w pluca powietrza i wypuscil je w kierunku jednego z lancuchow. Metal pokryl sie para i nieznacznie zmatowial. Znaki Kodeksu na chwile rozblysly i lekko drgnely. Lirael wstrzymala oddech. Sam wyprostowal sie i stanal nieco z boku, natomiast Podle Psisko podeszlo blizej i zaczelo weszyc. Nagle cos zazgrzytalo i wszyscy odskoczyli. Wowczas ze srodka kamiennego bloku, ktory do tej pory wydawal sie monolitem, wysunelo sie nowe ogniwo, po chwili nastepne, az w koncu kolejne zwoje lancucha zaczely opadac z brzekiem i loskotem na ziemie. W ciagu doslownie kilku sekund lancuch wydluzyl sie o jakies szesc lub siedem stop, uwalniajac z okowow czesc wieka. -Doskonale - powiedzialo Podle Psisko. - Teraz twoja kolej, pani. Lirael pochylila sie nad nastepnym lancuchem i owionela go delikatnym oddechem. Zrazu nic sie nie wydarzylo i poczula, ze przenika ja nieprzyjemne uczucie niepewnosci. Miala wszak nikle doswiadczenie jako Abhorsen i wciaz watpila w swa przydatnosc. Dopiero po chwili lancuch zmatowial, magiczne znaki rozzarzyly sie, w drugim kamieniu rowniez cos zazgrzytalo i ze srodka zaczely wysuwac sie kolejne metalowe ogniwa. Podobny odglos niemal rownoczesnie rozlegl sie z drugiej strony, poniewaz Sam przyblizyl usta do trzeciego lancucha. Lirael pochylila sie nad ostatnim. Zanim wziela oddech, dotknela przez chwile lancucha. Poczula, jak pod jej palcami znaki zaczynaja drzec. Zaklecie Kodeksu odpowiadalo na jej dotyk, przeczuwajac, ze za chwile ktos uruchomi jego magiczna moc. Znaki znajdowaly sie w stanie gotowosci, niczym czlowiek szykujacy sie do biegu i napinajacy miesnie w oczekiwaniu na start. Gdy lancuchy zostaly juz obluzowane, Lirael i Sam mogli nareszcie dzwignac pokrywe zaslaniajaca wejscie do studni i odsunac ja na bok. Byla niezwykle ciezka, wiec nie zdolali sciagnac jej zupelnie, jednak powstalo wystarczajaco duze przejscie, aby mogli sie przecisnac razem z plecakami. Lirael spodziewala sie, ze z chwila kiedy odsuna klape, uderzy w nich ostry i nieprzyjemny odor wilgoci, choc pies uprzedzal, iz studnia nie jest wypelniona woda. Ze srodka rzeczywiscie wydobywala sie jakas won, i to na tyle silna, ze stlumila unoszacy sie w powietrzu zapach roz, nie byly to jednak stechle wyziewy stojacej od dlugiego czasu wody, lecz przyjemny roslinny aromat. Lirael nie potrafila go zidentyfikowac. -Chcialabym wiedziec, czym tu pachnie - zwrocila sie do psa, patrzac na studnie. Jego nos nierzadko potrafil wylapywac zapachy, ktorych Lirael nie tylko ze nie potrafila wyczuc czy nazwac, ale nawet sobie wyobrazic. -Nie sadze, bys potrafila to zrozumiec - odparl pies. - Chyba ze ostatnio poczynilas jakies postepy - dodal. -Nie mowilam przenosnie - wyjasnila cierpliwie Lirael. - Z tej studni wydobywa sie jakis charakterystyczny zapach. Troche roslinny, jakby ziolowy. Nie potrafie ustalic, jaki. Sam wciagnal w nozdrza powietrze i zmarszczyl czolo. -To przypomina jakas przyprawe - stwierdzil. - Zaden ze mnie kucharz, ale pamietam, ze podobnie pachnialo w palacowych kuchniach, kiedy pieczono baranine. Tak mi sie przynajmniej zdaje. -To rozmaryn - powiedzial krotko pies. - No i szarlat, chociaz tego drugiego pewno nie czujecie. -Wiernosc w milosci - cichutko odezwal sie czyjs glos, dobiegajacy z plecaka Sama. - Kwiat, ktory nigdy nie wiednie. A ty nadal twierdzisz, ze jej tam nie ma? Pies nie odpowiedzial Moggetowi. Zamiast tego wsadzil do studni leb i przez dobra minute weszyl, wciskajac pysk coraz glebiej i glebiej. Kiedy go wreszcie wyjal, kichnal dwa razy i pokrecil glowa. -Zwietrzale zapachy, przebrzmiale zaklecia - oswiadczyl. - Ten ziolowy aromat wyraznie slabnie. Lirael dla pewnosci pociagnela nosem, ale pies mial racje. W powietrzu unosil sie teraz wylacznie zapach roz. -W glab studni prowadzi drabina - zakomunikowal Sam, ktory rowniez zagladal do srodka. Nad jego glowa pojawilo sie swiatelko, wyczarowane Magia Kodeksu. - Zrobiona z brazu, podobnie jak lancuchy. Ciekawe dlaczego. Nie widze jednak dna - ani wody. -Ja zejde pierwsza - zadecydowala Lirael. Przez moment wydawalo sie, ze Sam zaprotestuje, jednak ostatecznie nie zglosil sprzeciwu, odsuwajac sie na bok. Lirael nie byla pewna, czy zadzialal tu strach, czy tez chlopak podporzadkowal sie ciotce - a moze nastepczyni Abhorsenow? Lirael zajrzala do studni. Gorne szczeble drabiny polyskiwaly metalicznie, natomiast reszta zupelnie nikla w ciemnosciach. Co prawda Lirael juz wczesniej miala okazje wspinac sie i opuszczac w dol w mrocznych korytarzach i tunelach, ktorych nie brakowalo w Wielkiej Bibliotece Clayrow, ale wtedy wszystko wygladalo o wiele bardziej niewinnie, mimo ze i wowczas czyhalo na nia wiele niebezpieczenstw. Teraz jednakze wszedzie wyczuwala obecnosc jakichs niezwykle poteznych i zlowrogich sil, straszliwego fatum, ktore zaczelo dzialac w swiecie. Zmarli otaczajacy Dom stanowili zaledwie widzialna namiastke tych sil. Przypomniala sobie wizje, ktora przedstawily jej Clayry - dol wykopany w poblizu Czerwonego Jeziora i potworny odor Wolnej Magii wydobywajacy sie ze srodka. Schodzenie na dno studni to dopiero poczatek drogi - pomyslala Lirael. Ten krok w dol byl jednoczesnie pierwszym, ktory stawiala jako Abhorsen, rzeczywistym wejsciem w nowa role. Po raz ostatni popatrzyla na slonce, starajac sie nie zwracac uwagi na pietrzace sie wokol sciany mgly. Nastepnie uklekla i ostroznie zaczela zstepowac w glab studni, sprawdzajac stopa kazdy szczebel drabiny w poszukiwaniu odpowiedniego oparcia. Tuz za nia podazalo Podle Psisko. Palce jego lap wydluzyly sie i staly sie bardziej chwytne niz ludzkie dlonie. Co kilka szczebli pies zamiatal ogonem po twarzy Lirael, wyrazajac w ten sposob entuzjazm, jakiego Lirael z pewnoscia nie potrafilaby z siebie wykrzesac, gdyby sama posiadala ogon. Sameth wszedl do studni jako ostatni. Nad jego glowa nadal krazylo magiczne swiatlo Kodeksu, a w zapietym plecaku bezpiecznie ukryl sie Mogget. Kiedy podkute buty Sama zadzwonily o metalowe szczeble, nagle z gory odpowiedzialo im terkotanie lancuchow, ktore zaczely gwaltownie sie zwijac. Sam ledwo zdazyl schowac rece do srodka, gdy ciezka pokrywa zaczela nasuwac sie na otwor studni, az w koncu opadla z ogluszajacym lomotem, zamykajac wejscie. -No coz, i tak nie zamierzalismy wracac ta sama droga - powiedzial Sam, silac sie na wesolosc. -Jesli w ogole uda nam sie wrocic - szepnal Mogget glosem tak cichym, ze byc moze nikt go nie uslyszal. Sam zawahal sie jednak przez chwile, a pies wydal stlumione warkniecie. Jedynie Lirael z determinacja schodzila coraz nizej po szczeblach, unoszac ze soba ostatnie wspomnienie slonca. Wszyscy opuszczali sie w glab ziemi, w ciemnosc. Rozdzial trzeci Szarlat, rozmaryn i lzy Wydawalo sie, ze drabina nie ma konca. Poczatkowo Lirael liczyla kolejne szczeble, gdy jednak doszla do dziewiecset dziewiecdziesieciu szesciu, dala sobie spokoj. Ciagle schodzili w dol. Lirael wyczarowala magiczne swiatlo Kodeksu. Krazylo u jej stop, wspomagajac to, ktore tanczylo nad glowa Sama. Blask wysylany przez obie zarzace sie kule, jak i rozedrgane cienie rzucane na cembrowine studni przez szczeble drabiny sprawialy, ze Lirael zaczelo sie zdawac, iz nigdy nie skoncza tej wedrowki - i ze wciaz od nowa pokonuja ten sam odcinek drogi. Kierat, z ktorego nie mozna sie wyrwac. Wyobrazenie to narastalo w niej i przybieralo cechy realnosci, gdy nagle Lirael zamiast metalu poczula pod stopami kamien. Swiatlo Kodeksu podskoczylo w gore, na wysokosc kolan. Dotarli wreszcie na samo dno studni. Lirael wymowila zaklecie Kodeksu i swietlna kula podazyla za jej slowami, krazac wokol glowy. Dzieki bijacej od niej poswiacie Lirael zorientowala sie, iz znalezli sie w mniej wiecej prostokatnym pomieszczeniu, wykutym w skale odznaczajacej sie gleboka czerwona barwa. Wychodzil z niego korytarz, ktorego koniec niknal w ciemnosciach. Obok przejscia stalo wiadro wypelnione czyms, co wygladalo jak pochodnie - byly to drewniane szczapy owiniete szmatami nasaczonymi nafta. Gdy Lirael ruszyla do przodu, Podle Psisko zeskoczylo za nia z drabiny, a tuz za nim podazal Sam. -To chyba jedyna droga - szepnela Lirael, wskazujac korytarz. Instynkt podpowiadal jej, ze bezpieczniej bedzie nie podnosic glosu. Pies wciagnal w nozdrza powietrze, oceniajac sytuacje, i skinal glowa. -Zastanawiam sie, czy nie zabrac ktorejs z tych... - powiedziala Lirael, siegajac po jedna z pochodni. Ledwo jednak jej dotknela, pochodnia rozsypala sie w proch. Lirael uskoczyla do tylu, nieomal przewracajac sie na psa, ktory z kolei wpadl na Sama. -Uwazaj! - krzyknal Sam. Jego glos odbil sie od scian i powedrowal dalej, rozchodzac sie echem po korytarzu. Lirael jeszcze raz wyciagnela reke w kierunku wiadra, tym razem zachowujac wieksza ostroznosc, jednakze pozostale pochodnie rowniez po prostu obrocily sie w pyl. Gdy dotknela kubla, rozpadl sie w kupke rdzy. -Czas nigdy nie przestaje plynac - enigmatycznie odezwal sie pies. -Mysle, ze powinnismy isc dalej - powiedziala Lirael, w zasadzie kierujac te slowa do samej siebie. Pochodnie tak naprawde nie byly im niezbedne, zwiekszalyby jednak poczucie bezpieczenstwa. -Im szybciej ruszymy, tym lepiej - odparl pies. Znowu zaczal weszyc. - Chyba nie chcemy zatrzymywac sie tutaj na dluzej. Lirael skinela w odpowiedzi glowa. Zrobila krok do przodu, po czym zawahala sie i wyciagnela miecz. Gdy wydobyla go z pochwy, na klindze rozblysly znaki Kodeksu, a takze ukazalo sie imie, jakie nosil. Po chwili napis rozplynal sie i ustapil miejsca inskrypcji, ktora Lirael miala okazje widziec juz wczesniej. Nie byla jednak pewna - moze to jednak nie byl ten sam napis? Inskrypcja ulotnila sie zbyt szybko, by mozna bylo cokolwiek ustalic. "Clayrom ukazal sie miecz i oto jestem. Pamietaj o Budowniczych Muru. Pamietaj o Mnie" - glosil napis. Cokolwiek te slowa mogly znaczyc, dodatkowe zrodlo swiatla uspokoilo nieco Lirael, a moze to sam miecz, Nehima, sprawil, ze poczula sie bezpieczniej. Slyszala, ze Sam rowniez wyciagnal bron. Odczekal kilka chwil, az Lirael nieco sie oddalila. Najpewniej bal sie, ze moze sie potknac i bedac zbyt blisko, przebic mieczem psa lub Lirael. Ona ze swej strony calkowicie aprobowala takie srodki ostroznosci. Gdy uszli ze sto lub nieco wiecej krokow, wydrazony w kamieniu korytarz nagle sie urwal, ustepujac miejsca tunelowi, ktory nie byl juz dzielem czlowieka. Zamiast czerwonej skaly pojawil sie blady, zielonkawobialy kamien, ktory tak silnie odbijal swiatla wyczarowane moca Kodeksu, ze Lirael musiala przeslaniac sobie oczy reka. Wygladalo na to, ze tunel powstal w wyniku naturalnych procesow erozyjnych, a nie na skutek czyjegos swiadomego dzialania. Sklepienie, posadzke i sciany pokrywal swoisty wzor: niezliczone spiralne ksztalty i zawijasy. Jednakze nawet one wygladaly jakos dziwnie, inaczej niz powinny, choc Lirael nie potrafila uzasadnic, dlaczego odnosila takie wrazenie. Po prostu czula, ze jest w nich cos osobliwego. -Tutaj nigdy nie bylo wody - oznajmil Sam. On takze mowil teraz szeptem. - Chyba ze plynela jednoczesnie w obu kierunkach na roznych poziomach. Nigdy tez nie widzialem tego rodzaju skaly. -Musimy sie pospieszyc - powiedzial pies. Cos w jego glosie kazalo Lirael poruszac sie bardziej zwawo. Wyczuwala, ze targa nim jakis niepokoj, ktorego wczesniej nie okazywal. Byc moze nawet strach. Przyspieszyli nieco kroku. Starali sie isc mozliwie predko, z zachowaniem nalezytych srodkow ostroznosci, by sie nie potknac lub nie wpasc do jakiejs niewidocznej dziury. Dziwny, odbijajacy swiatlo tunel ciagnal sie jeszcze przez dobre kilka mil, po czym przeszedl w rodzaj pieczary, niewiadomego pochodzenia, ktorej sciany zbudowane byly z tego samego zielonkawobialego kamienia. Wybiegaly stamtad trzy tunele, totez Lirael i Sam zatrzymali sie na chwile, podczas gdy pies uwaznie obwachiwal kazde z wyjsc. W kacie lezalo cos, co Lirael wziela poczatkowo za kamienie, gdy jednak przyjrzala sie dokladniej, okazalo sie, ze to stosik starych, polamanych kosci, pomieszanych z odlamkami metalu. Czubkiem buta odgarnela na bok kilka kawalkow pociemnialego srebra oraz fragment ludzkiej szczeki, w ktorej nadal tkwil caly, niepokruszony zab. -Nie dotykaj tego! - ostrzegawczym szeptem rzucil Sam, gdy pochylila sie nad szczatkami, azeby dokladniej zbadac metalowe czesci. Lirael znieruchomiala, nadal trzymajac wyciagnieta przed siebie reke. -Niby dlaczego? -Nie wiem - odparl Sam, a po plecach przebiegl mu mimowolny dreszcz. - Wyglada to na metal, z ktorego robi sie dzwonki. Lepiej go nie ruszajmy. -Dobrze - zgodzila sie Lirael. Wyprostowala sie i teraz sama nie mogla opanowac drzenia. Ludzkie kosci i resztki dzwonkow. Odnalezli Kalliela. Co to bylo za miejsce? I dlaczego pies tak dlugo sie zastanawial, ktora wybrac droge? Kiedy zadala mu to pytanie, Podle Psisko przestalo wreszcie weszyc i wskazalo prawa lapa na srodkowy tunel. -Pojdziemy tedy - powiedzialo. Lirael zauwazyla jednak, ze z jego glosu zniknal entuzjazm. Psu brakowalo pewnosci, tak ze nawet gest, ktorym wskazywal droge, zdradzal niezdecydowanie. W konkursie wystawiania zwierzyny na pewno nie zdobylby punktow. Nowy tunel okazal sie wyraznie szerszy niz ten, ktorym posuwali sie wczesniej. Mial takze wyzsze sklepienie. Lirael wydawal sie jakis inny, i to nie tylko dlatego, ze latwiej bylo sie w nim poruszac. Z poczatku nie bardzo wiedziala, co wlasciwie wywoluje wrazenie innosci, az w koncu uswiadomila sobie, ze bylo to odczucie narastajacego chlodu. Wydawalo jej sie takze, ze wokol jej stop i kostek u nog przeplywa jakis tajemniczy, dziwny prad, ktory podaza, szemrzac, raz w jedna, raz w druga strone, chociaz nic nie wskazywalo na obecnosc wody. A moze jednak gdzies tu byla? Spogladajac prosto przed siebie lub w dol, Lirael widziala tylko kamienie. Kiedy jednak zerknela katem oka, ujrzala ciemna wode. Wyplywala za ich plecami, przeciskala sie obok idacych, a nastepnie zawracala, jak fala, ktora odbija sie od brzegu. Fala, ktora probuje porwac ich ze soba i zaniesc z powrotem tam, skad przyszli. Niepokojaco przywodzila na mysl rzeke Smierci. Lirael nie czula jednak, by znajdowali sie w Smierci. Poza tym, ze bylo jej coraz zimniej i ze katem oka dostrzegala plynaca wode, wszystkie zmysly podpowiadaly jej, iz calym jestestwem nalezy do Zycia, tyle ze znajduje sie w bardzo dziwnym i tajemniczym tunelu, gleboko pod ziemia. Wtedy po raz drugi poczula zapach rozmarynu i czegos jeszcze slodszego. W tym momencie dzwonki umieszczone w skorzanych mieszkach, przymocowanych do przewieszonego przez jej piers pasa, zaczely drgac. Ich serca, unieruchomione skorzanymi wiezadlami, nie mogly dzwonic, Lirael czula jednak, ze poruszaja sie i wibruja, jak gdyby pragnely za wszelka cene sie uwolnic. -Dzwonki! - wykrztusila z trudem. - Cale drza... Nie wiem, co sie... -Fletnia! - krzyknal Sam. Lirael uslyszala na chwile kakofonie nakladajacych sie na siebie dzwiekow fletni i siedmiu dzwonkow, gdy nagle wszystko ucichlo. -Nie! - rozleglo sie czyjes wolanie, ktore z trudem dawalo sie rozpoznac jako glos Moggeta. -Uciekajmy! - ryknal pies. Posrod krzykow, wrzaskow i wycia swiatlo Kodeksu krazace nad glowa Lirael nagle przycmilo sie i stalo sie prawie niewidoczne. W koncu zgaslo zupelnie. Lirael zatrzymala sie. Tlily sie jeszcze znaki Kodeksu umieszczone na ostrzu Nehimy, jednak rowniez one nikly, a miecz w niewyjasniony sposob zaczal obracac sie w jej reku. Falowal dziwnie, jak gdyby nie byl juz przedmiotem wykutym ze stali, lecz zywa istota, podobna do wegorza, wijaca sie i wyslizgujaca z uscisku. Na glowicy miecza, w miejscu zielonego kamienia, pojawilo sie promieniejace blaskiem, pozbawione powiek oko, a srebrny szlaczek, zdobiacy rekojesc, przemienil sie w rzad polyskujacych zebow. Lirael zamknela oczy i gwaltownym ruchem wtloczyla miecz do pochwy. Dopiero gdy jej sie to udalo, puscila rekojesc i odetchnela z ulga. Nastepnie otworzyla oczy i rozejrzala sie, a przynajmniej taki miala zamiar. Wszystkie zlote swiatla Kodeksu zniknely, a wokol zapadla ciemnosc. Calkiem nieprzenikniona, taka jaka panuje w glebi ziemi. W czarnej otchlani Lirael uslyszala odglos rozdzieranej gwaltownie tkaniny, a takze krzyk Sama. -Sam! - zawolala. - Jestem tutaj! - wzywala jego i psa. Nie otrzymala odpowiedzi, ale z oddali dobieglo ja warczenie, a zaraz potem czyjs stlumiony, cichy smiech. Potworny diabelski chichot, w ktorym pobrzmiewala nuta ostatecznego triumfu, sprawiajacy, ze wlosy stawaly deba. Wrazenie bylo tym bardziej dojmujace, ze glos wydawal sie znajomy. Poznala smiech Moggeta, tyle ze znieksztalcony i przez to jeszcze bardziej zlowieszczy. Doprowadzona do ostatecznosci Lirael probowala przywolac do siebie moce Kodeksu, dzieki ktorym moglaby znowu wyczarowac swiatlo. Jej wysilki spelzly jednak na niczym. Zamiast Kodeksu pojawilo sie obok niej cos strasznego i zimnego. Poznala od razu. W poblizu czaila sie Smierc. Jedynie ja wyczuwala. Moc Kodeksu przestala dzialac albo tez Lirael znajdowala sie zbyt daleko, by moc otrzymac wsparcie. Narastala w niej panika, w miare jak straszliwy chichot wzmagal sie, a zewszad osaczaly ja ciemnosci. Nagle jej oczy dostrzegly drobna zmiane. Zaczela rozrozniac niewyrazne szare ksztalty i na chwile wezbrala w niej nadzieja, ze gdzies pojawi sie swiatlo. Wtem uslyszala trzask i zobaczyla iskre, ktora rosla i potezniala, az rozlala sie w krag bialego, oslepiajacego blasku. Chwile pozniej Lirael poczula gryzacy, metaliczny odor Wolnej Magii. Zapach naplywal falami, a kazde kolejne uderzenie powodowalo, ze do gardla Lirael podnosila sie zolc. Razem ze swiatlem pojawil sie Sam. Wygladalo to tak, jakby przybyl niesiony pradem powietrza. Klapa jego plecaka zwisala luzno, a poszarpane i rozdarte obrzeza tkaniny wskazywaly, ktoredy znajdujaca sie wewnatrz istota wydostala sie na wolnosc. Miecz Sametha tkwil w pochwie, a on sam obejmowal rekami fletnie, starajac sie zamknac palcami otwory. Piszczalki wibrowaly, wydajac z siebie ciche dzwieki, ktore chlopak za wszelka cene pragnal wytlumic. Rowniez Lirael przyciskala do siebie pas z dzwonkami, probujac je unieruchomic. Pies stanal pomiedzy kregiem plonacego bialego swiatla a Lirael. Wygladal jednak inaczej niz zwykle. Pomimo ze nadal przypominal psa, nie mial na sobie obrozy ze znakami Kodeksu. Stal sie na powrot wytworem glebokiej ciemnosci, czarna sylwetka, obrzezona srebrnym, ognistym blaskiem. Obejrzal sie i otworzyl pysk. -Ona tu jest! - zagrzmial. Jego glos wydawal sie znajomy, a jednoczesnie calkiem obcy. Swidrowal w uszach i przenikal Lirael na wskros. - Mogget jest wolny! Uciekajcie! Lirael i Sam znieruchomieli, kiedy wezwanie psa odbilo sie gromkim echem od scian tunelu i przetoczylo obok nich. Plonacy swietlny krag miotal iskry i huczal, wirujac w kierunku przeciwnym do ruchu wskazowek zegara, az w koncu przeistoczyl sie w wydluzona, nienaturalnie chuda czlekoksztaltna postac. Za ta istota, ktora byl uwolniony Mogget, pojawilo sie jeszcze bardziej jaskrawe i intensywne swiatlo. Rzucalo taki blask, ze do swiadomosci Lirael dopiero po chwili dotarlo, iz widzi je pomimo zamknietych oczu. Przez zacisniete powieki przebijal obraz kobiety o niewiarygodnym wzroscie, zmuszonej pochylac glowe nawet w tak wysokim tunelu jak ten. Wyciagala przed siebie ramiona, probujac zagarnac to, czym stal sie Mogget, a takze psa, Lirael oraz Sama. Lsniaca kobieca postac oplywala rzeka, ktora nastepnie zawracala i plynela w ich strone. Lirael natychmiast rozpoznala jej lodowate wody. Byla to rzeka Smierci, a ta istota kierowala ja prosto na nich. Gdyby woda ich dosiegla, nie zdolaliby sie przez nia przeprawic. Porwani nurtem poplyneliby natychmiast ku Pierwszej Bramie i jeszcze dalej. Nigdy nie byliby w stanie stamtad wrocic. Lirael starczylo czasu tylko na kilka ostatnich, ponurych refleksji: Tak szybko poniesli kleske. Tak wiele osob na nich liczylo. Wszystko stracone. Wowczas pies krzyknal: -Uciekajcie! - i zaczal szczekac. W jego glosie wyczuwalo sie Wolna Magie. Nie otwierajac oczu, bez udzialu jednej swiadomej mysli, Lirael wykonala nagly zwrot i rzucila sie do ucieczki. Pedzila zupelnie na oslep, na leb na szyje, jak jeszcze nigdy dotad. Biegla, nie ogladajac sie na nic, prosto w nieznane, z dala od studni i Domu. Jej stopy bezblednie pokonywaly wszystkie zalomy i zakrety, mimo ze biale swiatlo pozostalo daleko w tyle, a wokol panowaly tak geste ciemnosci, ze Lirael nie byla nawet pewna, czy ma otwarte oczy, czy tez nie. Przebiegala przez jaskinie, groty i waskie tunele, nie wiedzac, czy podaza za nia Sam i czy ktos jej nie sciga. Nie kierowal nia strach, nie czula bowiem leku. Ona sama przebywala zupelnie gdzie indziej, w jej ciele natomiast uwieziona zostala maszyna, pracujaca bez ustanku, niezdolna cokolwiek odczuwac, dzialajaca pod czyjes dyktando. Nagle wewnetrzny nakaz, ktory zmuszal Lirael do biegu, zniknal tak samo niespodziewanie, jak sie pojawil. Padla bez tchu na ziemie, rozdygotana, z trudem lapiac powietrze. Bolal ja kazdy miesien. Starala sie nie krzyczec, mimo ze targala nia fala skurczow, ktore probowala zlagodzic, zaciekle masujac lydki. Tuz obok niej ktos robil dokladnie to samo i gdy tylko powrocila jej swiadomosc, zorientowala sie, ze byl to Sam. Padajace gdzies z gory naturalne, choc przycmione i bardzo rozproszone swiatlo wystarczylo, by mogla go rozpoznac. Z pewnym wahaniem Lirael dotknela pasa. Dzwonki pozostawaly w calkowitym bezruchu, zupelnie spokojne. Nastepnie opuscila dlon na rekojesc Nehimy i z ulga stwierdzila, iz glowice miecza ponownie zdobi tylko zielony kamien, a srebrny szlaczek jest jedynie szlaczkiem i niczym wiecej. Sam jeknal i podniosl sie z miejsca. Lewa reka oparl sie o sciane, a prawa pakowal fletnie. Lirael obserwowala, jak jego dlon drzala, gdy z uwaga kreslil jakies znaki. Po chwili rozblyslo na niej swiatlo Kodeksu. -Wczesniej go nie bylo, wiesz? - powiedzial, osuwajac sie po scianie i siadajac na wprost Lirael. Wydawal sie spokojny, ale bez watpienia przezyl szok. Podobnie zreszta jak Lirael, z czego zdala sobie sprawe, kiedy probowala wstac i nie mogla tego zrobic. -Tak - odpowiedziala. - Kodeks przestal dzialac. -Nie wiem, co to bylo za miejsce - mowil dalej Sam - ale pewne jest, ze moc Kodeksu tam nie siegala. No i kim byla o n a? Lirael pokrecila glowa, probujac dojsc do siebie i dajac znac Samowi, ze nie potrafi odpowiedziec na to pytanie. Chwile potem ponownie potrzasnela glowa, starajac sie uporzadkowac mysli i pobudzic umysl do pracy. -Powinnismy... powinnismy zawrocic - powiedziala, przypominajac sobie o kims, kto samotnie musial stawic czolo Moggetowi i promieniejacej swiatlem kobiecie. - Nie moge zostawic psa. -No tak, ale co z n i a? - zapytal Sam. - I co z Moggetem? -Nie musicie tam wracac - uslyszeli z glebi ciemnego korytarza. Lirael i Sam natychmiast poderwali sie, odnajdujac w sobie nowe sily w obliczu kolejnego zagrozenia. Wydobyli miecze, a Lirael uswiadomila sobie, ze bezwiednie siegnela reka po Saranetha, chociaz nie miala pojecia, do czego wlasciwie mialaby go uzyc. Nie przychodzily jej na mysl zadne madre zaklecia zawarte w "Ksiedze Zmarlych" lub "Ksiedze pamieci i zapomnienia". -To tylko ja - oznajmil czyjs pelen smutku glos i z ciemnosci wylonil sie pies. Ogon mial spuszczony i szedl z pochylonym lbem. Pomijajac te nietypowa dlan postawe, wygladal znow calkiem normalnie, to znaczy tak jak zazwyczaj. Wokol jego szyi swiecily mocnym blaskiem niezliczone znaki Kodeksu. Krotka siersc byla co prawda zmierzwiona i zakurzona, ale przybrala kolor zlocisty, z wyjatkiem grzbietu, ktory pozostal czarny. Lirael nie zastanawiala sie ani chwili. Opuscila miecz i objela przyjaciela ramionami, wtulajac glowe w jego kark. Pies lizal ja po uchu, jednakze bez entuzjazmu i nawet nie probowal chwytac jej delikatnie zebami, jak to czasami czynil w zabawie. Sam nadal stal z boku, sciskajac w rekach miecz. -Gdzie jest Mogget? - zapytal. -Pragnela z nim porozmawiac - odparlo Podle Psisko, wyciagajac sie ze smutkiem u stop Lirael. - Mylilem sie - oznajmilo. - Narazilem cie, pani, na wielkie niebezpieczenstwo. -Nie rozumiem - odpowiedziala Lirael. Nagle poczula ogromne zmeczenie. - Co sie stalo? Kodeks... Kodeks nagle... przestal dzialac. -Ona to sprawila - powiedzial pies. - Tak to juz jest, ze jej swiadome "ja" nie ma wplywu na wybory, ktore podejmuje jej podswiadomosc podlegajaca Kodeksowi. A jednak powstrzymala swa reke, choc bez trudu mogla cie pochwycic. Nie wiem, dlaczego tak postapila ani co to moze znaczyc. Sadzilem, ze stracila zainteresowanie dla spraw tego swiata, i dlatego mialem nadzieje, ze uda nam sie przemknac obok niej bez szwanku. Jednakze gdy budza sie pradawne moce, wiele moze sie wydarzyc. Powinienem byl to przewidziec. Wybacz mi. Lirael nigdy jeszcze nie widziala, zeby pies czul sie rownie upokorzony, i ten fakt przerazal ja o wiele bardziej niz wszystko, co wydarzylo sie wczesniej. Podrapala go za uchem i pod broda, starajac sie uspokoic zarowno jego, jak i sama siebie. Drzaly jej rece i czula, ze lada chwila zaleje sie lzami. Zeby je powstrzymac, zaczela gleboko i wolno oddychac, odmierzajac wdechy i wydechy. -Ale... co stanie sie z Moggetem? - spytal Sam niepewnym glosem. - Przeciez zdolal sie uwolnic! Bedzie teraz probowal zabic kogos z Abhorsenow... Matke lub Lirael! A my nie mamy juz przeciez pierscienia, zeby na nowo go spetac! -Mogget od dawna sie jej wymykal - baknal pies. - Chyba nie powinnismy dluzej zaprzatac sobie nim glowy - dodal cicho po chwili wahania. Lirael wypuscila powietrze i zaprzestala cwiczen relaksacyjnych. Jak to mozliwe, ze Mogget juz nie wroci? -Co takiego? - zapytal Sam. - Ale przeciez on jest taki... no, nie wiem, jak to okreslic, taki... potezny... to jeden z duchow Wolnej Magii... -A kim jest ona? - spytala Lirael. Jej glos zabrzmial bardzo stanowczo, gdy chwycila psa pod brode i zajrzala mu gleboko w ciemne slepia. Probowal oswobodzic leb, ale Lirael nie zwolnila uscisku. Pies zamknal oczy z nadzieja, ze pozbedzie sie klopotu, ale jego uniki na niewiele sie zdaly, bo gdy Lirael dmuchnela mu prosto w nos, odruchowo rozchylil powieki. -Ta wiedza nic ci nie da, bo i tak niewiele bedziesz w stanie z tego pojac - oznajmil, krancowo znuzony. - Tak naprawde ona juz nie istnieje, pojawia sie jedynie od czasu do czasu w roznych miejscach... w drobnych rzeczach, nigdy w jakis znaczacy sposob. Gdybysmy nie szli tamta droga, nie powstalaby. Teraz, gdy juz nas tam nie ma, ona rowniez nie istnieje. -Powiedz mi wreszcie! -Przeciez wiesz, kim ona jest, przynajmniej do pewnego stopnia - odparl pies. Dotknal wilgotnym nosem pasa Lirael, pozostawiajac mokra plame na skorzanej oslonie siodmego dzwonka. Pojedyncza lza wolno stoczyla sie po jego pysku i zwilzyla dlon Lirael. -Astarael? - z niedowierzaniem szepnal Sam. Najgrozniejszy z dzwonkow, ktorego nigdy nie osmielil sie dotknac, nawet wtedy gdy na krotko zostal straznikiem bandolieru. - Astarael od smutku i zaloby? Lirael puscila psa, a on natychmiast zlozyl glowe na jej kolanach i westchnal przeciagle. Poglaskala go za uchem, ale nawet czujac pod dlonia cieplo jego siersci, nie mogla nie zadac mu tego samego pytania. -Kim wiec ty jestes? Dlaczego Astarael pozwolila ci odejsc? Pies podniosl leb, spojrzal na Lirael i powiedzial prosto: -Jestem Podle Psisko. Oddany sluga Kodeksu i twoj przyjaciel. Na zawsze. Poruszona tym wyznaniem Lirael rozplakala sie. Jednakze po chwili osuszyla lzy, pociagnela psa za obroze i odsunela nieco na bok, pragnac wstac. Sameth podniosl Nehime i bez slowa podal go Lirael. Gdy tylko dotknela rekojesci miecza, na ostrzu zalsnily znaki Kodeksu, nie pojawil sie jednak zaden napis. -Jezeli jestes pewien, ze Mogget nie bedzie nam juz towarzyszyl, spetany czy tez nie, powinnismy wyruszyc w dalsza droge - powiedziala Lirael. -Moze i tak - odrzekl Sam z pewnym wahaniem. - Chociaz czuje sie troche... nieswojo. Przywyklem do tego, ze Mogget jest zawsze z nami, a teraz tak po prostu... zwyczajnie odszedl? To znaczy, chodzi mi o to... czy ona go zabila? -Nie! - odrzekl pies. Wydawal sie zdziwiony tym pomyslem. - Nie - powtorzyl. -Wiec co sie stalo? -Nie nasza sprawa jest tego dochodzic - oznajmilo Podle Psisko. - Nasze zadania leza przed nami, a Mogget to juz przeszlosc. -Myslisz, ze nie bedzie probowal atakowac mojej matki albo Lirael? - Sam od dziecinstwa byl ostrzegany, czym moze grozic zdjecie obrozy Moggetowi, pamietal tez o jego ostatnich nieslawnych wyczynach. -Jestem pewien, ze Mogget nie moze zagrozic twojej matce, bo przebywa ona za Murem - wymijajaco odparl pies. Sam nie wygladal na przekonanego, skinal jednak glowa, bez entuzjazmu przyjmujac wyjasnienia psa. -Nie powiem, zebysmy mieli za soba zachecajacy poczatek - mruknal. - Mam nadzieje, ze dalej pojdzie nam lepiej. -Droga wolna, wychodzimy na slonce - oznajmilo Podle Psisko. - Na zewnatrz na pewno poprawi wam sie nastroj. -Tam musial juz zapasc zmierzch - rzekl Sam. - Jak dlugo bylismy pod ziemia? -Przynajmniej cztery lub piec godzin - odparla Lirael, marszczac brwi. - Moze nawet dluzej, wiec slonce z pewnoscia juz zaszlo. Ruszyla w strone wyjscia z pieczary. Gdy podeszli blizej, okazalo sie, ze na dworze wciaz jeszcze jest widno. Ujrzeli przed soba waska szczeline, przez ktora przeswitywalo czyste blekitne niebo, przesloniete jedynie eteryczna mgielka pochodzaca z wielkiego wodospadu. Kiedy wydostali sie na zewnatrz, zorientowali sie, ze znajduja sie kilkaset jardow na zachod od wodospadu, u podnoza Dlugich Urwisk. Slonce pokonalo juz polowe swojej drogi, a jego promienie rozpinaly kolorowe tecze na kropelkach wody unoszacych sie nad wodospadem. -Jest popoludnie - powiedzial Sam, oslaniajac oczy przed sloncem. Ogarnal wzrokiem skaliste grzbiety urwisk, a nastepnie uniosl reke, zeby zobaczyc, ile palcow miesci sie miedzy linia horyzontu a sloncem. - Nie ma jeszcze czwartej - powiedzial. -Stracilismy prawie caly dzien! - krzyknela Lirael. Kazde opoznienie zwiekszalo prawdopodobienstwo porazki. Lirael poczula, ze pod wplywem tej kolejnej nieprzewidzianej komplikacji slabnie w niej hart ducha. Jak to mozliwe, ze spedzili pod ziemia niemal cala dobe? -Nie - zaprzeczyl pies, ktory nie przestawal weszyc i z uwaga obserwowal slonce. - To nie tak. -Czyzby uplynelo jeszcze wiecej czasu? - szepnela Lirael. To niemozliwe. Gdyby jakims cudem okazalo sie, ze siedzieli pod ziemia kilka tygodni lub jeszcze dluzej, byloby juz za pozno, zeby cokolwiek zrobic... -Nie - powtorzyl pies. - Trwa jeszcze ten sam dzien, w ktorym wyruszylismy z Domu. Minela nie wiecej niz godzina, odkad zeszlismy do studni. Moze nawet mniej. -Ale... - Sam chcial cos powiedziec, lecz urwal w pol slowa. Pokrecil glowa i ponownie przyjrzal sie rozpadlinie, przez ktora wydostali sie na zewnatrz. -Czas i Smierc spia obok siebie - powiedzial pies. - Astarael ma nad nimi wladze. To ona nam pomogla, na swoj sposob. Lirael skinela glowa, chociaz niewiele zrozumiala z tego, o czym mowil jej czworonozny towarzysz. Byla oszolomiona, zmeczona i bolaly ja nogi. Najchetniej zwinelaby sie w klebek na sloncu i obudzila w Bibliotece Clayrow, z karkiem zesztywnialym od spania z glowa na biurku i mglistym wspomnieniem nocnych koszmarow. -Nie wyczuwam tutaj zadnych Zmarlych - powiedziala, otrzasajac sie ze snow na jawie. - Skoro podarowano nam to popoludnie, powinnismy wykorzystac czas. Ktoredy najlepiej wspinac sie na te urwiska? -Poltorej ligi stad na zachod biegnie sciezka - odrzekl Sam. - Jest bardzo waska, wlasciwie sa to stopnie prowadzace w gore, dlatego malo kto z niej korzysta. Tam nie powinno byc juz mgly, nie sadze tez, bysmy mieli spotkac Chlorr i jej przyjaciol. Jakies dwanascie lig od szczytu schodow znajduje sie Zachodni Skrot. Tamtedy biegnie droga. -Czy te stopnie nosza jakas nazwe? - zapytal pies. -Nie wiem. Jesli dobrze pamietam, matka zawsze mowila po prostu o Schodach. Ta droga jest rzeczywiscie dosc niezwykla. Miejsca wystarcza zaledwie na jedna osobe, a stopnie sa niskie i glebokie. -Znam ja - powiedzial pies. - Trzy tysiace schodow, a u ich podnoza zrodlo slodkiej wody. Sam skinal glowa. -Rzeczywiscie jest tam zrodlo i woda z niego smakuje nie najgorzej. Chcesz powiedziec, ze ktos zadal sobie trud budowania schodow jedynie dla dostepu do zrodla? -Owszem, chodzilo o wode, tyle ze niekoniecznie do picia - wyjasnil pies. - Ciesze sie, ze ta droga nadal tam jest. Nie zwlekajmy wiec. Z tymi slowy pies skoczyl do przodu, przeskakujac ponad sterta kamieni skrywajacych wejscie do pieczary i dalszych korytarzy. Lirael i Sam ruszyli za nim, zachowujac jednak wiekszy spokoj. Powoli torowali sobie przejscie pomiedzy glazami. Nadal odczuwali ogromne zmeczenie fizyczne, wszystko ich bolalo, nad wieloma sprawami musieli sie zastanowic. Lirael ciagle przychodzily na mysl slowa psa: "Gdy budza sie pradawne moce, wiele moze sie wydarzyc". Wiedziala, ze to, co probowal wydobyc z ziemi Nicholas, bylo nie tylko potezne, ale stanowilo rowniez zrodlo zla. Uaktywnienie tej sily powodowalo wiele negatywnych zjawisk, jak chocby pojawienie sie rzesz Zmarlych grasujacych na obszarze calego Krolestwa. Dotad nie brala jednak pod uwage tego, iz takze inne ukryte moce moga zostac wyrwane ze snu - i ze to moze miec wplyw na ich plany. Co prawda, jak sobie uswiadomila, mowienie o planach bylo tu pewna przesada. Po prostu podazali naprzod, najszybciej jak mogli, starajac sie dotrzec na czas, zeby powstrzymac Hedge'a i ocalic Nicholasa, a takze dopilnowac, by to, co nie zostalo jeszcze odkopane, spoczywalo dalej w ziemi. -Powinnismy opracowac jakis dokladny plan - szepnela sama do siebie, jednak zadna blyskotliwa mysl ani strategia nie przyszly jej do glowy, a poza tym musiala sie przeciez skoncentrowac na drodze, caly czas bowiem szla za Podlym Psiskiem, wspinajac sie kamienista sciezka prowadzaca wzdluz Dlugich Urwisk. Tuz za nia podazal Sam. Rozdzial czwarty Sniadanie krukow Slonce juz zachodzilo, gdy Lirael, Sam i pies dotarli wreszcie do podnoza Schodow. Dlugie Urwiska rzucaly rozlegly cien na cala doline rzeki Ratterlin. Lirael bez trudu odnalazla zrodlo - szerokie na dziesiec jardow i pelne czystej wody. Na powierzchnie wydobywaly sie pecherzyki powietrza. Znacznie trudniej bylo odszukac poczatek Schodow, poniewaz waska sciezka wcinala sie gleboko w sciane urwiska, a ponadto przeslanialy ja liczne wystepy i nawisy skalne oraz sterczace, poszarpane glazy. -Czy damy rade wspinac sie noca? - niepewnie spytala Lirael, spogladajac na zacienione skaly i ostatnie promienie slonca gasnace na wysokosci tysiaca stop ponad nimi. Klif wznosil sie jeszcze wyzej, tak ze nie byla w stanie dostrzec jego wierzcholka. Lirael wiele razy wspinala sie po roznych schodach i pokonywala waskie przejscia, jakich nie brakowalo w Lodowcu Clayrow, prawie nigdy jednak nie robila tego na wolnym powietrzu, w sloncu lub przy blasku ksiezyca. -Nie mozemy oswietlac sobie drogi, to zbyt ryzykowne - oswiadczyl pies, ktory zachowywal dziwne milczenie. Jego ogon nadal zwisal smetnie i nie poruszal sie z dawna energia i wigorem. - Moglbym was poprowadzic, chociaz w tych ciemnosciach byloby to niebezpieczne, zwlaszcza jezeli stopnie sie pokruszyly. -Ksiezyc powinien dzisiaj swiecic dosyc jasno - powiedzial Sam. - Ubieglej nocy byl w pierwszej kwadrze, a niebo jest stosunkowo czyste. Wzejdzie jednak dopiero nad ranem... w kazdym razie najwczesniej jakas godzine po polnocy. Powinnismy zaczekac przynajmniej tyle, jesli juz nie do switu. -Nie chce zwlekac - mruknela Lirael. - Mam pewne przeczucie... cos mnie niepokoi, chociaz trudno to opisac. Ta wizja, o ktorej mowily mi Clayry - ja razem z Nicholasem, nad Czerwonym Jeziorem... Wydaje mi sie, ze ten obraz gdzies sie wymyka, tak jakbym nie umiala trafic we wlasciwy moment. Staje sie przeszloscia, a nie tym, co dopiero ma sie wydarzyc. -W tych ciemnosciach grozi nam upadek z Dlugich Urwisk, a to nie przyblizy nas do celu ani o krok - oznajmil Sam. - A poza tym poczulbym sie lepiej, gdybym przekasil co nieco i kilka godzin odpoczal, zanim zaczniemy sie wspinac. Lirael skinela glowa. Ona takze odczuwala zmeczenie. Bolaly ja lydki i ramiona, obarczone ciezkim plecakiem. Poza tym doskwieralo jej znuzenie psychiczne, ktore dotknelo rowniez Sama, byla tego pewna. Wywolal je szok spowodowany odejsciem Moggeta. Najchetniej polozylaby sie w poblizu zrodla chlodnej wody i zasnela z nadzieja, ze rano wstanie nowy, lepszy dzien. Znala to uczucie z dawnych czasow. Wtedy takze kladla sie z nadzieja, ze gdy rano wstanie, nawiedzi ja Wizja. Tym razem jednak towarzyszyla jej pewnosc, ze ranek nie przyniesie niczego dobrego. Musieli odetchnac, nie mogl to byc jednak zbyt dlugi odpoczynek. Hedge i Nicholas nie tracili bowiem czasu, podobnie jak Chlorr i jej Pomocnicy. -Poczekamy, az wzejdzie ksiezyc - powiedziala, zsuwajac plecak z ramion i stawiajac go na ziemi. Sama usiadla tuz obok na jednym z kamieni. Sekunde pozniej stala wyprostowana, z mieczem w dloni, nie zdajac sobie nawet sprawy z tego, kiedy zdazyla go wyjac. Wszystko to za przyczyna psa, ktory nagle zaczal szczekac i przemknal tuz obok niej, jak wystrzelony z katapulty. Dopiero po chwili Lirael uswiadomila sobie, ze szczekanie to nie ma charakteru magicznego, a moment pozniej spostrzegla takze cel, na ktory pies przypuscil atak. Miedzy glazami pedzil zakosami krolik, rozpaczliwie starajac sie umknac scigajacemu go psu. Poscig zakonczyl sie kawalek dalej, nie bylo jednak widac, z jakim skutkiem. Po chwili zaczely leciec w gore drobne kamienie, podniosla sie chmura kurzu i pylu. Lirael domyslila sie, ze krolik zniknal w jakiejs dziurze, a pies przystapil do kopania. Sam nadal odpoczywal przy swoim plecaku. Tylko na moment podniosl sie, widzac poruszenie Lirael, kiedy jednak zorientowal sie, co bylo przyczyna zamieszania, ponownie usiadl na ziemi i wpatrywal sie w rozdarta klape swojego plecaka. -Dobrze, ze chociaz nam udalo sie przezyc - powiedziala Lirael, mylnie biorac jego zachowanie za objaw zalu po stracie Moggeta. Sam spojrzal na nia zdumiony. W reku trzymal pojemnik z przyborami do szycia i wlasnie mial zamiar go otworzyc. -Alez ja nie myslalem o Moggecie. A przynajmniej nie w tej chwili. Zastanawialem sie, w jaki sposob najlepiej zreperowac te dziure. Chyba bede musial naszyc late. Lirael rozesmiala sie. Byl to dosc szczegolny, odrobine przygaszony smiech, ktory po prostu jej sie wyrwal. -Ciesze sie, ze twoja uwage zaprzataja takie rzeczy jak laty i cerowanie - powiedziala. - Ja... nie moge przestac analizowac tego, co sie stalo. Mysle o dzwonkach, ktore tak bardzo rwaly sie do grania, o bialej kobiecej postaci... o Astarael... o obecnosci Smierci. Sam wyjal z przybornika duza igle, odwinal ze szpulki kawalek czarnej nitki i odgryzl ja zebami. Przy nawlekaniu krzywil sie niemilosiernie, a potem zaczal mowic - bardziej w strone zachodzacego slonca niz do Lirael. -To naprawde dziwne. Odkad tylko dowiedzialem sie, ze to ty zostaniesz nastepca Abhorsenow, a nie ja, przestalem sie bac. To znaczy, nadal odczuwam lek, ale innego rodzaju. Spadl ze mnie ciezar odpowiedzialnosci. Nosze tytul Ksiecia, ale moje obowiazki nie sa az tak przygniatajace. Nie do mnie nalezy troska o takie sprawy, jak nekromanci, Smierc czy wytwory Wolnej Magii. - Przerwal na chwile, robiac na koncu nitki supelek, ale tym razem spogladal prosto na Lirael. - Poslancy Kodeksu przygotowali dla mnie ten plaszcz. Jest na nim kielnia. Kielnia Budowniczych Muru. Zaczalem sie zastanawiac, dlaczego akurat ja zostalem tak obdarowany. Doszedlem do wniosku, ze przodkowie probuja mi uswiadomic, iz moim wlasciwym powolaniem jest tworzenie. Moje zadanie polega wlasnie na tym, a takze na wspomaganiu Abhorsen i Krola. Pojde za rada przodkow. Bede sie staral jak najlepiej wypelniac wszystkie zobowiazania, a jezeli cos nie pojdzie jak nalezy, chce miec przynajmniej swiadomosc, ze dalem z siebie absolutnie wszystko. Nie musze za wszelka cene starac sie byc kims innym, robic cos, co przekracza moje mozliwosci. Lirael nic nie odpowiedziala. Zamiast tego popatrzyla w bok, w strone psa, ktory wlasnie wracal, niosac w pysku upolowanego krolika. -Obbiad - powiedzial cokolwiek niewyraznie, kladac u stop Lirael swoja zdobycz. Niesmialo pomerdal przy tym ogonem, wracajac powoli do starych zwyczajow. - Obiad - powtorzyl juz bardziej zrozumiale, gdy wypuscil z zebow krolika. - Pojde po nastepnego. Lirael podniosla martwe zwierze. Pies przegryzl mu kark, zabijajac na miejscu. Lirael czula jeszcze jego ducha, ktory znajdowal sie juz bardzo blisko Smierci, jednakze nie probowala go zatrzymac. Cialo krolika ciazylo jej w dloniach. Pomyslala, ze w zupelnosci wystarczylby jej ser i chleb, ktore przygotowali poslancy Kodeksu. Pies jednak zawsze pozostanie psem - pomyslala - zwlaszcza gdy dostrzeze w poblizu apetycznego krolika... -Ja go oprawie - zaofiarowal sie Sam. -Niby jak mamy go tutaj upiec? - spytala Lirael, nader chetnie przekazujac mu upolowane zwierze. Jadala juz wczesniej kroliki, jednakze wylacznie surowe, gdy przybierala magiczna powloke sowy Kodeksu, albo tez odpowiednio przyrzadzone i podane na stol w refektarzu Clayrow. -Wystarczy rozpalic nieduze ognisko pod oslona jednego z tych wielkich glazow - odparl Sam. - Zrobie to, ale dopiero za chwile. Nie bedzie widac dymu i latwiej utrzymamy ogien. -Zdaje sie na ciebie - oswiadczyla Lirael. - Pies i tak zje swoja racje na surowo, jestem tego pewna. -Powinnas sie troche przespac - zaproponowal Sam, przeciagajac kciukiem po ostrzu krotkiego noza. - Masz na to godzine, a ja w tym czasie przygotuje krolika. -No prosze, jak dobrze potrafisz zadbac o swoja stara ciotke - z usmiechem stwierdzila Lirael. Dzielily ich zaledwie dwa lata, kiedys jednak wmowila mu, ze jest znacznie od niego starsza, i Sam przyjal to wyznanie bez zastrzezen. -Moim obowiazkiem jest pomagac nastepczyni Abhorsenow - oswiadczyl, klaniajac sie nisko, niekoniecznie tylko dlatego, ze chcial zazartowac. Nastepnie pochylil sie, wprawnym ruchem zrobil naciecie i zdjal skore z krolika, jak gdyby sciagal powloczke z poduszki. Lirael przez chwile obserwowala go, po czym odwrocila sie i polozyla na kamienistej ziemi. Glowe oparla o plecak. Nie bylo jej zbyt wygodnie, bo przez caly czas miala na sobie zbroje i wysokie buty. Nie mialo to jednak wiekszego znaczenia. Lezala na plecach i wpatrywala sie w niebieskie jeszcze niebo, ktorego blekit powoli ustepowal miejsca glebokiej czerni, rozjasnionej jedynie delikatnym blaskiem wschodzacych gwiazd. Nie wyczuwala w poblizu ani Zmarlych, ani tez zadnych sladow Wolnej Magii. Uczucie znuzenia spotegowalo sie i zawladnelo nia bez reszty. Dwa, moze trzy razy mrugnela oczami, potem zamknela powieki i niemal natychmiast zapadla w gleboki sen. Kiedy sie obudzila, bylo zupelnie ciemno. Swiecily tylko gwiazdy i tlil sie jeszcze czerwony zar dobrze zamaskowanego ogniska. Zauwazyla sylwetke siedzacego niedaleko psa, nigdzie jednak nie mogla dojrzec Sama. Dopiero po chwili dostrzegla w ciemnosci jakis rozciagniety na ziemi niewyrazny ciemny ksztalt przypominajacy czlowieka. -Ktora godzina? - spytala szeptem. Pies natychmiast poruszyl sie i bezszelestnie przypadl do niej. -Zbliza sie polnoc - odparl cicho. - Uznalismy, ze najlepiej bedzie, jesli damy ci sie troche wyspac. Udalo mi sie rowniez przekonac Sama, ze spokojnie moze sie polozyc, pozostawiajac mnie na warcie. -Zaloze sie, ze nie bylo to latwe - powiedziala Lirael, dzwigajac sie z miejsca i pojekujac z powodu bolu zesztywnialych miesni. - Zaszlo cos szczegolnego? -Nie. Dookola jest cisza, z wyjatkiem zwyklych nocnych odglosow. Mysle, ze Chlorr i Zmarli nadal obserwuja Dom i pozostana tam jeszcze przez wiele dni. Lirael potakujaco skinela glowa i po omacku poszukala drogi pomiedzy glazami. Ostroznie stapajac, zmierzala w strone zrodla. Bylo to jedyne jasniejsze miejsce posrod spokojnej ciemnej nocy - srebrna tafla odbijala swiatlo gwiazd. Lirael umyla twarz i rece, a przenikliwie zimna woda zmyla z niej zupelnie resztki snu. -Zjadles moja porcje? - spytala szeptem psa, gdy wrocila. -Alez skad! - obruszyl sie. - Jak mozesz mnie podejrzewac! Zreszta Sam schowal twoja czesc do garnka i przykryl pokrywka. "Ta pokrywka z pewnoscia by cie nie powstrzymala" - pomyslala Lirael, gdy znalazla juz maly zeliwny garnek podrozny, stojacy w poblizu dogasajacego ogniska. Gulasz troche sie rozgotowal, ale mieso bylo jeszcze cieple i smakowalo wybornie. Albo Sam znalazl w poblizu jakies ziola, albo spakowali je na droge poslancy Kodeksu. Lirael cieszyla sie, ze nie wyczuwa zapachu rozmarynu. Jakos zupelnie nie miala na niego ochoty. Gdy skonczyla jesc, umyla rece i za pomoca garsci zwiru ze zrodla wyszorowala do czysta garnek. Zaczal wschodzic ksiezyc. Tak jak powiedzial Sam, wychodzil z pierwszej kwadry i niedlugo miala nastapic pelnia. Dzieki temu byla niezla widocznosc. Blask ksiezyca pozwalal rozrozniac szczegoly, a tym samym mozna bylo zaczac wspinac sie na Schody. Sam obudzil sie szybko, gdy tylko Lirael nim potrzasnela. Jego reka natychmiast powedrowala do miecza. Nie wymienili ani slowa - wszechogarniajaca cisza nocna skutecznie zniechecala bowiem do prowadzenia jakichkolwiek rozmow. Lirael wygasila ognisko, a Sam obmyl twarz woda. Pomogli sobie nawzajem zalozyc plecaki. Pies sadzil wielkimi susami tam i z powrotem, czekajac, az beda gotowi do drogi. Wesolo merdal ogonem, uwalniajac, jak dawniej, ukryta energie. Pierwszy odcinek Schodow wrzynal sie w skale na glebokosc dwudziestu jardow, dlatego poczatkowo wydawalo sie im, ze wchodza do tunelu. Nad sciezka nie bylo jednak sklepienia, lecz niebo. Wkrotce tez okazalo sie, ze Schody skrecaja. Odtad wiec, pnac sie w gore, posuwali sie rownolegle do krawedzi klifu, w kierunku zachodnim. Wszystkie stopnie byly dokladnie tej samej wielkosci, zarowno pod wzgledem wysokosci i szerokosci, jak glebokosci, totez wspinaczka przebiegala miarowo i w zasadzie bez wiekszych problemow, choc na pewno byla wyczerpujaca. Kiedy pokonywali kolejne odcinki drogi, Lirael uswiadomila sobie, ze urwisko nie bylo wznoszaca sie ku gorze pionowa, chropowata skala. W rzeczywistosci skladalo sie z wielu warstw skalnych, ktore przemiescily sie i rozsunely, zupelnie jak kartki papieru wyslizgujace sie z rowno ulozonej sterty. Stopnie prowadzily przewaznie grzbietami poszczegolnych uskokow, a nastepnie skrecaly w poprzek klifu, by wspiac sie na wyzsza warstwe skal. W trakcie ich wspinaczki ksiezyc wzniosl sie wyzej i rozjasnil niebo. Poruszali sie teraz w cieniu skal. Ilekroc zatrzymywali sie, aby choc troche odpoczac, Lirael rozgladala sie uwaznie wokol, patrzac na rozciagajace sie w oddali ziemie, odlegle szczyty wzgorz widoczne od strony poludniowej i srebrzyscie polyskujaca wstege rzeki Ratterlin na wschodzie. Wczesniej czesto w powloce sowy przemierzala powietrzne przestrzenie ponad Lodowcem Clayrow i blizniaczymi szczytami Starmount i Sunfall. Wtedy jednak odnosila zupelnie inne wrazenie. Zmysly sowy inaczej odbieraly rzeczywistosc, a poza tym zawsze towarzyszyla jej swiadomosc, ze z nadejsciem switu znajdzie sie w wygodnym lozku, otulona koldra - bezpieczna w twierdzy Clayrow. Loty, ktore odbywala pod postacia sowy, byly czysta przygoda. Teraz wszystko dzialo sie znacznie bardziej serio, dlatego nie potrafila tak po prostu cieszyc sie chlodem nocy i blaskiem ksiezyca. Sam rowniez bacznie sie rozgladal. Nie widzial co prawda Muru, ktory skrywal sie za linia horyzontu, ale rozpoznawal wzniesienia. Jednym z nich byl Barhedrin, nazywany rowniez Peknietym Wzgorzem. Znajdowal sie tam Kamien Kodeksu, a od czasow powrotu na tron Touchstone'a - wieza, ktora stanowila kwatere glowna najbardziej wysunietych na poludnie jednostek Strazy Granicznej. Za Murem lezalo Ancelstierre - dziwny kraj, nawet dla Sametha, ktory chodzil tam kiedys do szkoly. Kraj bez Kodeksu i Wolnej Magii, z wyjatkiem moze polnocnych regionow sasiadujacych ze Starym Krolestwem. Sameth rozmyslal o swojej matce i ojcu, ktorzy przebywali gdzies daleko, na poludniu Ancelstierre. Probowali znalezc jakies dyplomatyczne rozwiazanie - pragneli powstrzymac Ancelstierranczykow przed wysylaniem uchodzcow z Southerling za Mur, na pewna smierc, ktorej nastepstwem mogla byc tylko sluzba pod dowodztwem nekromanty Hedge'a. Na pewno nie chodzilo tu o zwykly zbieg okolicznosci, ponuro uzmyslowil sobie Sam. Nieprzypadkowo problem uchodzcow wylonil sie akurat wtedy, gdy Hedge zaczal przemysliwac, w jaki sposob moglby wydobyc z ziemi pradawne zlo, ktore lezalo uwiezione w poblizu Czerwonego Jeziora. Na odleglosc mozna bylo wyczuc, ze wszystko to stanowilo element jakiegos dlugoterminowego, dobrze opracowanego planu, ktory realizowano jednoczesnie po obu stronach Muru. Bylo to zupelnie niezwykle i nowe zjawisko, ktore nie wrozylo niczego dobrego. Na co wlasciwie liczyl nekromanta ze Starego Krolestwa, podejmujac wspolprace z krajem lezacym za Murem? Sabriel i Touchstone mysleli, ze celem Wroga bylo przerzucenie setek tysiecy mieszkancow Southerling za Mur, po to tylko, by mozna bylo ich tam zabic za pomoca trucizny albo jakiegos zaklecia i przemienic w armie Zmarlych. Jednakze im dluzej Sam sie nad tym zastanawial, tym wiecej mial watpliwosci. Jezeli jedynym celem Wroga bylo utworzenie armii Zmarlych, czemu mialo sluzyc wykopywanie pradawnego zla? No i jaka role odgrywal w tym wszystkim jego przyjaciel, Nicholas? Postoje stawaly sie coraz czestsze, w miare jak ksiezyc wolno znizal sie ku linii horyzontu. Chociaz stopnie byly regularne i solidnie wykonane, sciezka okazala sie niezwykle stroma, przede wszystkim zas dokuczalo im zmeczenie. Pies nadal pedzil wielkimi susami do przodu, od czasu do czasu jednak zawracal, sprawdzajac, czy nadaza za nim jego pani. Lirael i Sam mieli coraz mniej sil. Stapali zupelnie mechanicznie, posuwajac sie naprzod z opuszczonymi glowami. Nawet widok sowiego gniazda, w ktorym siedzialy piskleta, nie zainteresowal Lirael na dluzej, a Sam w ogole nie zwrocil na nie uwagi. Nadal sie wspinali, gdy na wschodzie zobaczyli czerwona lune, ktora nasycila kolorem zimne swiatlo ksiezyca. Wkrotce zrobilo sie na tyle jasno, ze ksiezyc pobladl i stal sie prawie niewidoczny. Ptaki rozpoczely poranne trele. Malutkie jerzyki wysuwaly sie ze szczelin i pekniec, jakich nie brakowalo w skale tworzacej urwisko, i ruszaly w pogon za owadami, ktore wywabil z ukrycia poranny wiatr. -Musimy byc juz bardzo blisko szczytu - powiedzial Sam, gdy znowu zatrzymali sie, aby troche odpoczac. Wspinali sie gesiego, rozciagnieci wzdluz pionowej sciany - na przodzie pies, tuz za nim jego pani, na koncu Sam, z glowa na wysokosci kolan Lirael. Ledwo Sam zdazyl wyrzec te slowa i oprzec sie o sciane klifu, natychmiast z krzykiem sie od niej odsunal, bo w nogi wbily mu sie ciernie jakiegos kolczastego krzewu, ktorego wczesniej nie zauwazyl. Przez chwile Lirael obawiala sie, ze Sameth zleci w dol, odzyskal jednak rownowage i odwrocil sie, by powyjmowac kolce. Za dnia te Schody wygladaja o wiele bardziej niebezpiecznie i przerazajaco - pomyslala Lirael. Falszywy krok w lewo grozil upadkiem z urwiska, jezeli nie na sam dol, to na pewno na polozony dwadziescia jardow nizej uskok. Wysokosc ta z pewnoscia wystarczala, zeby polamac sobie kosci, a nawet poniesc smierc na miejscu. -Nigdy bym nie pomyslal! - krzyknal Sameth, ktory przestal wyciagac z nog ciernie i na kleczkach zaczal usuwac ze sciezki pyl i odlamki skalne. - Te Schody zrobione sa z cegly! Przeciez i tak trzeba je bylo wykuc w skale, po coz wiec jeszcze cegla? -Nie mam pojecia - odparla Lirael, zanim dotarlo do niej, ze pytanie to Sam skierowal wlasciwie do samego siebie. - Czy to moze miec jakies znaczenie? Jej towarzysz wstal i otrzepal kolana. -Nie sadze. A jednak to dziwne. Na pewno byla to bardzo ciezka i mozolna praca, zwlaszcza ze nie widac zadnych symboli swiadczacych o uzyciu magii. Moze trudzili sie przy tych Schodach poslancy Kodeksu, chociaz oni zazwyczaj zostawiaja jakies swoje znaki... -Ruszajmy dalej - powiedziala Lirael. - Musimy dostac sie na szczyt. Niewykluczone, ze tam wlasnie znajdziemy klucz do rozwiazania tej zagadki. Jednakze zanim dotarli na sama gore, Lirael stracila zainteresowanie jakimikolwiek symbolami upamietniajacymi budowniczych. Straszliwe przeczucie, ktore czailo sie gdzies na dnie jej duszy, co raz silniej dawalo o sobie znac, w miare jak posuwali sie do przodu, pokonujac ostatni, liczacy kilkaset stop odcinek trasy. Stopniowo zaczynal narastac w niej niepokoj. W trzewiach czula chlod i wiedziala, ze to, co mieli zobaczyc na gorze, wiazalo sie ze smiercia, ktorej nie zadano co prawda przed chwila lub poprzedniego dnia, bez watpienia chodzilo jednak o smierc. Zorientowala sie, ze Sam rowniez ja wyczul. Wymienili posepne spojrzenia. Pod koniec wspinaczki Schody staly sie troche szersze. Momentalnie przestali isc jedno za drugim i staneli obok siebie, ramie przy ramieniu. Pies przeobrazil sie nieco, stal sie wiekszy i nie odstepowal Lirael. Przeczucia Lirael co do smierci potwierdzily sie w chwili, gdy pokonywali kilka ostatnich stopni i nagle powial lekki wiatr, przynoszac ze soba potworny zapach. Byl to zwiastun tego, co mieli za chwile ujrzec na gorze - puste pole, na ktorym lezaly rozrzucone martwe ciala ludzi oraz mulow. Wokolo zgromadzila sie ogromna chmara krukow, ktore ostrymi dziobami rozszarpywaly trupy, toczac przy tym zaciekle boje. Na szczescie szybko okazalo sie, ze byly zwyklymi ptakami. Gdy tylko Podle Psisko skierowalo sie w ich strone, natychmiast poderwaly sie do gory, kraczac i wyrazajac swoje niezadowolenie z faktu, iz ktos smial przerwac im sniadanie. Lirael nie wyczuwala pomiedzy nimi ani nigdzie w poblizu zadnych Zmarlych, na wszelki wypadek wyciagnela jednak Saranetha i Nehime. Dzieki swoim nekromanckim zdolnosciom nawet z tak duzej odleglosci mogla poznac, ze ciala lezaly tam juz od dluzszego czasu, chociaz zeby to stwierdzic, wystarczal wlasciwie sam zmysl powonienia. Pies przybiegl z powrotem do swojej pani i utkwil w niej pytajace spojrzenie. Lirael skinela przyzwalajaco glowa i zwierze popedzilo dalej, obwachujac ziemie wokol cial i zataczajac coraz szersze kregi, az w ogole zniknelo z pola widzenia za jakas szczegolnie duza kepa ciernistych drzew. Z najwyzszego z nich zwisalo czyjes cialo, cisniete tam silnym podmuchem wiatru lub moca jakiejs nieznanej istoty, znacznie potezniejszej niz czlowiek. Sam podszedl do Lirael. W reku dzierzyl miecz, na ktorym blyszczaly slabo widoczne w promieniach slonca znaki Kodeksu. Zrobilo sie juz zupelnie widno i swiatlo bylo coraz bardziej intensywne. Lirael wydaly sie czyms niestosownym cieple promienie sloneczne tanczace na polu smierci. Wszystko powinna raczej spowijac mgla i mrok. -Ci wygladaja na kupcow - oswiadczyl Sam, gdy nieco sie przyblizyli. - Zastanawiam sie, co... Z ulozenia cial widac bylo wyraznie, ze probowali przed czyms uciec. Latwo mozna bylo ich rozpoznac po bogatszych strojach oraz po tym, ze nie nosili broni - lezeli blizej Schodow. Straznicy zas zgineli, stajac zwartym szeregiem w obronie swoich pracodawcow, jakies dwadziescia jardow dalej. Stoczyli walke na smierc i zycie, stawiajac czolo przeciwnikowi, przed ktorym i tak nie mogli sie uchronic. -To musialo sie zdarzyc jakis tydzien temu - powiedziala Lirael, kiedy zblizyli sie do zwlok. - Ich duchy dawno juz odeszly w Smierc, mam nadzieje, chociaz nie jestem pewna, czy nie probowano ich... zatrzymac i wykorzystac dla jakichs celow po stronie Zycia. -Ale dlaczego pozostawiono ciala? - spytal Sam. - I w jaki sposob mogly powstac takie rany? Wskazal na martwego Straznika, ktorego zbroja zostala przebita w dwoch miejscach. Otwory, duze jak piesci Sama, na brzegach byly opalone. Stalowe koleczka kolczugi, jak i znajdujaca sie pod nimi skorzana warstwa ochronna sczernialy, jakby ktos poddal je dzialaniu ognia. Lirael ostroznie wlozyla Saranetha z powrotem do mieszka i podeszla blizej, zeby dokladniej przyjrzec sie cialu i niezwyklym ranom. Probowala nie oddychac, jednak po przejsciu kilku krokow nagle zatrzymala sie i krzyknela ze zdumienia. Poczula potworny odor, ktorego nie mogla wytrzymac. Zaczela sie krztusic, w koncu musiala sie odwrocic i zwymiotowac. Chwile potem Sam zrobil to samo. W ten sposob oboje pozbyli sie kolacji zlozonej z kroliczego miesa oraz chleba. -Przepraszam - powiedzial Sam. - Tak reaguje na widok wymiotujacych ludzi. Dobrze sie czujesz? -Znalam go kiedys - powiedziala Lirael, spogladajac ponownie na cialo Straznika. Glos jej drzal, dopoki nie odetchnela glebiej. - Pamietam go. Przybyl na Lodowiec wiele lat temu i rozmawial ze mna w Dolnym Refektarzu. Jego kolczuga niezbyt wtedy na niego pasowala. Lirael wziela butelke, ktora podal jej Sam, nalala troche wody na rece i przeplukala usta. -Nazywal sie... nie moge sobie przypomniec - Larrow albo Harrow. Cos w tym rodzaju. Pytal mnie, jak mam na imie, a ja nie odpowiadalam. Zawahala sie i juz miala cos dodac, gdy Sam nagle odwrocil sie gwaltownie. -Slyszalas? -Co takiego? -Jakis halas, gdzies tam - odparl Sam, wskazujac martwego mula, ktory lezal na skraju plytkiego zlebu, prowadzacego w dol, w strone klifu. Glowa zwierzecia zwisala poza brzegiem rynnowatego zaglebienia i byla niewidoczna. Gdy wpatrywali sie w mula, ten nagle sie poruszyl. Cos gwaltownie nim szarpnelo i cialo zwierzecia przesunelo sie ponad krawedzia zlebu. Widzieli jeszcze jego zad, ale cala reszta zniknela im z oczu. Nastepnie tylnymi nogami mula oraz zadem zaczely wstrzasac jakies drgania. -Cos go zjada! - krzyknela z obrzydzeniem Lirael. Nagle zobaczyla na ziemi slady wyzlobien - wszystkie prowadzily w strone zlebu. Z pewnoscia znajdowalo sie tam wiecej martwych cial ludzi i zwierzat. Ktos... lub cos wciagnelo je do waskiego rowu. -Nie wyczuwam zadnych Zmarlych - powiedzial zaniepokojony Sam. - A ty? Lirael pokrecila przeczaco glowa. Zdjela z ramion plecak, podniosla luk, umiescila strzale na cieciwie i napiela go. Sam znow wyciagnal miecz. Powoli przesuwali sie w strone zlebu, w ktorym stopniowo znikalo cialo mula. Z blizszej odleglosci mogli poslyszec odglosy przelykania, ktore brzmialy troche tak, jakby ktos przesypywal piasek lopata. Co jakis czas rozlegalo sie takze dziwne bulgotanie. Nadal jednak niczego nie mogli dostrzec. Row byl gleboki, a szeroki zaledwie na trzy lub cztery stopy. Cokolwiek krylo sie na dnie, i tak bylo niewidoczne, bo cala gorna czesc zaglebienia wypelnialy zwloki mula. Lirael nadal nie wyczuwala niczego, co mogloby sie wiazac ze Zmarlymi, w powietrzu unosil sie jednak jakis slabo wyczuwalny, drazniacy zapach. Niemal jednoczesnie rozpoznali charakterystyczny odor Wolnej Magii - ostry i metaliczny. Smrodliwe wyziewy byly jednak na tyle slabe, ze nie mogli ustalic, skad wlasciwie sie wydobywaly. Moze ze zlebu, a moze przyniosl je ze soba lagodny podmuch wiatru. Gdy znajdowali sie zaledwie kilka krokow od krawedzi rowu, tylne nogi mula drgnely po raz ostatni, a kopyta uniosly sie w gore. Byla to jednak tylko nedzna parodia zycia. Zniknieciu mula znowu towarzyszylo ponure bulgotanie. Lirael zatrzymala sie na skraju zaglebienia i spojrzala w dol. Luk byl napiety, zakleta strzala Kodeksu gotowa do wypuszczenia. Nigdzie jednak nie widac bylo celu. Na dnie zlebu lezala jedynie warstwa blota, z ktorego wystawalo jeszcze kopyto martwego mula. Odor Wolnej Magii nieco sie nasilil, nie byl jednak az tak dojmujacy jak zapach, ktory towarzyszyl pojawieniu sie Stilkena lub innych, pomniejszych tworow Wolnej Magii. -Co to moze byc? - szepnal Sam. Lewa reke ulozyl w charakterystyczny sposob, przygotowujac sie do rzucenia czarow. Na koniuszkach palcow rozblysly waskie zlotawe plomienie, gotowe do dalszych zadan. -Nie mam pojecia - odpowiedziala Lirael. - Jakas istota Wolnej Magii. Zadna z tych, o ktorych mialam okazje czytac. Zastanawiam sie, jak... Gdy wypowiedziala te slowa, bloto nagle zabulgotalo i odslonilo ogromna paszcze, ktora nie zostala uformowana z ziemi, nie byla tez cialem, lecz sama ciemnoscia. Rozswietlal ja jedynie dlugi, rozwidlony na koncu jezyk srebrzyscie plonacego ognia. Z otwartej paszczy buchnal smrod Wolnej Magii i psujacego sie miesa. Obrzydliwy zapach zaatakowal ich niemal w sposob fizyczny, sprawiajac, ze oboje zatoczyli sie do tylu. Zaraz potem srebrzysty jezor ognia uniosl sie i uderzyl dokladnie w to miejsce, na ktorym jeszcze przed chwila stala Lirael. Chwile pozniej ze zlebu wystrzelila pionowo w gore olbrzymia, uformowana z blota, wezowa glowa i zawisla ponad nimi w powietrzu. Lirael odskoczyla w tyl, wypuszczajac z luku strzale. Sam gwaltownym ruchem wyciagnal przed siebie reke i glosno wypowiedzial zaklecie, ktore sprawilo, ze w kierunku istoty ulepionej z blota, krwi i przepastnych ciemnosci z trzaskiem i hukiem wystrzelila fontanna ognia. Kiedy magiczne plomienie dosiegly jezyka potwora, we wszystkich kierunkach wystrzelily nagle iskry, od ktorych zapalila sie trawa. Co prawda nie widac bylo, zeby strzala i ogien Kodeksu wyrzadzily mu jakakolwiek krzywde, mimo to stwor odruchowo sie cofnal. Wowczas Lirael i Sam, nie tracac ani chwili, rzucili sie do ucieczki. -Kto osmiela sie przeszkadzac mi w ucztowaniu? - zaryczal glos, w ktorym pobrzmiewalo jednoczesnie wiele innych: ryki mulow i krzyki konajacych ludzi. - Kto przerywa uczte, ktora od dawna mi sie nalezala!? Lirael upuscila luk i wyciagnela Nehime. Sam mruczal pod nosem zaklecia Kodeksu i jednoczesnie trzymanym w wyciagnietej rece mieczem kreslil w powietrzu rozmaite symbole. Staral sie polaczyc ze soba wiele trudnych i skomplikowanych znakow. Lirael zrobila krok do przodu, zeby oslaniac Sama, podczas gdy on pracowal nad swoim zakleciem. Gdy kreslil w powietrzu ostatni, najwazniejszy znak, jego dlon otoczyl wieniec zlocistych plomieni. Byl to znak, o ktorym Lirael wiedziala, ze latwo moze zniszczyc niewprawnego maga. Dlatego wzdrygnela sie, gdy ujrzala gorejacy wieniec. Na szczescie znak oderwal sie od dloni Sama i zaklecie zawislo w powietrzu. Rozjarzone symbole polaczyly sie ze soba, tworzac azurowy pas, ktory wygladal, jakby utkano go z blyszczacych gwiazd. Sam ostroznie ujal go za koniec i zakrecil nim nad glowa, a nastepnie rzucil w potwora, krzyczac do Lirael: -Odwroc sie! Nastapil oslepiajacy blysk, zaraz potem rozlegl sie dzwiek przypominajacy choralny okrzyk, po czym nastala cisza. Kiedy znowu popatrzyli w strone zlebu, po potworze nie zostal nawet slad. Wsrod traw pelzaly tylko malenkie jezyki ognia, a kleby dymu byly tak geste, ze spowijaly cale pole niczym calun. -Jakiego zaklecia uzyles? - spytala Lirael. -Sluzy do narzucania wiezow - odparl Sam. - Nigdy jednak nie bylem pewien, kogo wlasciwie dotyczy. Myslisz, ze tym razem zadzialalo? -Nie - odpowiedzial pies, ktory pojawil sie tak nagle i nie wiadomo skad, ze Lirael i Sam az podskoczyli. - Za to blask byl taki, ze zauwazyli nas na pewno wszyscy Zmarli w okolicy, az po Czerwone Jezioro. -Jezeli zaklecie nie poskutkowalo, to gdzie w takim razie podzial sie stwor? - zapytal Sam. Mowiac to, rozejrzal sie nerwowo dookola. Podobnie zareagowala Lirael. Nadal wyczuwala zapach Wolnej Magii, z tym ze znowu byl on bardzo slaby i nie dawal sie zlokalizowac, z powodu przenikajacego wszystko dymu. -Prawdopodobnie znajduje sie teraz dokladnie pod naszymi stopami - oznajmil pies. Nagle wcisnal nos w niewielka dziure i prychnal. W gore polecialy kleby kurzu. Lirael i Sam odskoczyli, niemalze rzucajac sie do ucieczki, po chwili jednak staneli plecami do siebie i czekali, trzymajac w pogotowiu bron. Rozdzial piaty Przybadz, wietrze, spadnij, deszczu! -Pod naszymi stopami? Gdzie!? - wykrzyknal Sam. Z niepokojem spojrzal na ziemie, wyciagajac przed siebie miecz i reke gotowa do rzucania czarow. -Co mozemy zrobic? - spytala szybko Lirael. - Wiesz, co to bylo? W jaki sposob z tym walczyc? Pies weszyl z nosem przy ziemi. -W ogole nie musimy z tym walczyc - rzucil z pogarda. - To byl Ferenk, padlinozerca. One sa grozne wylacznie na pokaz. Ten tutaj na pewno zaszyl sie pod gruba na kilka lokci warstwa ziemi i kamieni. Nie wyjdzie stamtad, dopoki nie zrobi sie ciemno, a moze nawet zaczeka do jutrzejszego wieczoru. Sam jeszcze raz rozejrzal sie uwaznie. Slowa Podlego Psiska nie bardzo go przekonywaly. Lirael nachylila sie, by porozmawiac z psem. -Nie spotkalam sie z nazwa Ferenk, gdy czytalam o duchach Wolnej Magii - powiedziala. - W zadnej z ksiazek, ktore przegladalam w poszukiwaniu wiadomosci o Stilkenie. -Wlasciwie zaden Ferenk nie powinien tu przebywac - oznajmil pies. - To prymitywne istoty, powstale z blota i kamieni - i tylko tyle z nich zostalo, kiedy utworzono Kodeks. Kilka z nich moglo umknac, ale i tak nie powinny sie ukrywac tutaj... w tak bardzo uczeszczanym miejscu... -Jesli to tylko padlinozerca, co w takim razie zabilo tych biednych ludzi? - spytala Lirael. Juz wczesniej zastanawialy ja rany, ktore widziala. Do glowy zaczely jej naplywac mysli, ktorych wolalaby do siebie nie dopuszczac. Podobnie jak w przypadku straznika, wiekszosc cial zostala przebita w dwoch miejscach, przy czym ubranie i skora wokol ran byly nadpalone. -Na pewno zrobil to ktos poslugujacy sie Wolna Magia lub nawet cala grupa takich istot - powiedzial pies. - Z pewnoscia nie byl to Ferenk. Raczej cos podobnego do Stilkena. Moze Jerreq albo Hish. Tysiacom tworow Wolnej Magii udalo sie uciec, kiedy powstawal Kodeks. Co prawda wiekszosc z nich zostala pozniej uwieziona, lub w pewnym sensie przymuszona do pelnienia sluzby. Wiele z nich nalezalo do tego samego rodzaju, ale istnialy rowniez calkiem niezalezne duchy, o zupelnie odrebnej naturze - dlatego trudno mi powiedziec cokolwiek pewnego. Sprawe jeszcze bardziej komplikuje fakt, ze dawno temu, w kregu ciernistych drzew, miescila sie tu kuznia. W kamiennym kowadle uwieziona byla jedna z istot Wolnej Magii. Niestety, nie udalo mi sie odnalezc ani kowadla, ani zadnych innych pozostalosci. Moze tych ludzi zabilo cos, co bylo uwiezione w kuzni, wydaje sie to jednak malo prawdopodobne... Pies przerwal na chwile i zaczal weszyc. Zatoczyl kolo, w zamysleniu chwycil zebami swoj wlasny ogon, a nastepnie znowu usiadl, zeby dokonczyc wywod: -Mozliwe, ze zrobil to podwojny Jerreq lub dwie istoty o imieniu Hish - ja sklaniam sie raczej ku tej drugiej mozliwosci. Cokolwiek to bylo, dzialalo na zlecenie jakiegos nekromanty. -Na jakiej podstawie tak twierdzisz? - spytal Sam. Przestal krazyc po okolicy z chwila, gdy pies ruszyl na zwiady, nadal jednak uwaznie sie rozgladal, wypatrujac kamiennego kowadla, ale takze obserwujac Ferenka, ktory w kazdej chwili mogl sie gdzies pojawic. Szczerze mowiac, nigdy nie widzial tu zadnego kowadla. -Wskazuje na to wiele sladow i znakow - odparl pies. - Wyglad ran, zapach, trojpalczaste odciski stop w miekkiej ziemi, cialo wiszace na drzewie, ciernie obrane z siedmiu galezi dla uczczenia czegos... wszystko to uklada mi sie w calosc, nie mam jednak zupelnej pewnosci, jakie istoty mogly tu przebywac. A jesli chodzi o nekromante, to od tysiaca lat zaden Jerreq ani Hish, ani tez zadna inna naprawde niebezpieczna istota Wolnej Magii dotad sie nie przebudzila, chyba ze na dzwiek Mosraela lub Saranetha albo na czyjes bezposrednie wezwanie, polaczone z wymowieniem tajemnego imienia. -Hedge byl tutaj - szeptem oznajmila Lirael. Sam wzdrygnal sie, slyszac te slowa, a blizny od poparzen widoczne na jego nadgarstkach przybraly ciemniejszy kolor. Nie spojrzal jednak na nie ani sie nie odwrocil. -Mozliwe, ze on - zgodzil sie pies. - Tak czy owak, na pewno nie Chlorr. Wielcy Zmarli pozostawiliby zupelnie inne slady. -Ci ludzie zgineli osiem dni temu - mowila dalej Lirael. Nie miala co do tego watpliwosci. Gdy lepiej przyjrzala sie cialom, po prostu wiedziala. Byla przeciez nastepczynia Abhorsenow. - Ich duchy nie odeszly jeszcze calkiem w Smierc. Wedlug "Ksiegi Zmarlych" nie przekroczyly jeszcze Czwartej Bramy. Moglabym pojsc za nimi i probowac ktoregos z nich... Urwala, bo zarowno pies, jak i Sam zaczeli krecic z dezaprobata glowami. -Mysle, ze to nie jest dobry pomysl - odezwal sie Sam. - Coz mogliby ci powiedziec? Sami wiemy, ze wszedzie grasuja bandy Zmarlych, nekromanci i ktoz tam wie, co jeszcze. -On ma racje - powiedzial pies. - Niczego pozytecznego nam juz nie powiedza. A poniewaz Sam i tak ujawnil nasze polozenie, uzywajac Magii Kodeksu, oddajmy posluge tym nieszczesnikom. Niech ich ciala strawi oczyszczajacy ogien, zeby nikt nie probowal ich uzyc dla jakichs niecnych celow. Powinnismy sie jednak spieszyc. Lirael ogarnela wzrokiem polane i zmruzyla oczy, spogladala bowiem pod slonce. Szukala ciala mlodego mezczyzny o imieniu Barra. Rozgladajac sie, przypomniala sobie, jak sie nazywal. Pomyslala, ze chcialaby odnalezc w Smierci jego ducha i powiedziec mu, iz dziewczyna, ktora zapewne juz dawno zapomnial, zawsze pragnela z nim porozmawiac, a nawet go pocalowac. Zalowala, ze jedyna rzecza, na ktora sie kiedys zdobyla, bylo zaslanianie twarzy wlosami i ukrywanie lez. Wiedziala jednak, ze nawet gdyby udalo sie jej odnalezc Barre w Smierci, ziemskie sprawy na pewno przestaly sie dla niego liczyc. Tak naprawde chciala go wiec odszukac nie dla niego, lecz dla samej siebie, a na taki kaprys nie mogla sobie przeciez pozwolic. Wszyscy troje staneli nad zwlokami, ktore znajdowaly sie najblizej. Sam wyczarowal znaki ognia, Podle Psisko zaszczekalo, przywolujac znaki dajace oczyszczenie, Lirael zas nakreslila te, ktore sprowadzaly sen i ukojenie. Gdy polaczyla je razem, splynely na piersi lezacego i zaczely iskrzyc, by wkrotce wystrzelic zlocistym plomieniem. Ogien predko sie rozprzestrzenil, ogarniajac cale cialo, po czym zniknal tak szybko, jak sie pojawil. Pozostal tylko popiol oraz grudki roztopionego metalu pochodzace ze stalowego noza i sprzaczki przy pasku. -Zegnaj - powiedzial Sam. -Idz bezpiecznie - dodala Lirael. -Nie wracaj - jako ostatni odezwal sie pies. Nastepnych ceremonii dokonywali juz kazde z osobna, przechodzac od ciala do ciala, najsprawniej jak potrafili. Lirael zauwazyla, iz Sam byl poczatkowo zaskoczony, pozniej zas wyraznie uspokojony faktem, ze Podle Psisko potrafilo rzucac zaklecia Kodeksu i odprawiac rytual pogrzebowy, czego nie moglby uczynic zaden nekromanta ani tez zadna istota Wolnej Magii. Obrzadek nie poddawal sie bowiem woli tych, ktorzy wladali przeciwnymi silami. Pomimo ze pracowali we trojke, kiedy skonczyli odprawiac rytual, slonce swiecilo juz wysoko. Nie liczac tych, ktorych Ferenk zdazyl powciagac do swojej blotnistej kryjowki, na polanie poroslej ciernistymi drzewami zginelo trzydziesci osiem osob - mezczyzn oraz kobiet. Teraz byli juz tylko garsciami popiolu lezacymi pomiedzy rozkladajacymi sie cialami mulow i chmarami krukow, ktore zdazyly wrocic na uczte. Swoim krakaniem oznajmialy, jak bardzo sa niezadowolone z faktu, iz ktos pozbawil je czesci jedzenia. Lirael pierwsza zauwazyla, ze jeden z krukow nie byl tak naprawde zywa istota. Siedzial na glowie mula i udawal, ze skubie padline, faktycznie jednak przez caly czas swidrowal ja swymi czarnymi oczami. Zdawala sobie sprawe z jego obecnosci, zanim jeszcze go zobaczyla. Nie byla jednak pewna, czy wyczuwa smierc sprzed osmiu dni, czy tez ktoregos ze Zmarlych. Gdy tylko napotkala jego wzrok - wiedziala. Duch ptaka odszedl juz dawno temu, a w jego opierzonym ciele zamieszkalo cos gnijacego i bardzo zlego. Cos, co bylo niegdys czlowiekiem, jednakze przemienilo sie na przestrzeni wielu lat spedzonych w Smierci, lat zmarnowanych na nieustannej walce o powrot do Zycia. Nie byla to jedna z Krwawych Wron. Chociaz istota ta zamieszkiwala cialo kruka, byla znacznie potezniejsza niz jakikolwiek duch, ktory mogl ozywic stado dopiero co zabitych wron. Przebywala na zewnatrz pomimo oslepiajacego blasku slonca. Z pewnoscia byl to wiec jeden ze Zmarlych znajdujacych sie co najmniej przy Czwartej lub nawet Piatej Bramie. Cialo kruka musialo byc swieze, poniewaz tak silny duch niszczyl wszystko, w czym zamieszkiwal, w ciagu jednego dnia. Lirael wyciagnela reke po Saranetha, lecz gdy wydobywala dzwonek z mieszka, Zmarly ukryty pod postacia kruka wystrzelil w gore i blyskawicznie skierowal sie ku zachodowi. Lecial nisko nad ziemia, zwinnie kluczac pomiedzy ciernistymi drzewami. W czasie lotu zaczely zen odpadac piora i kawalki ciala. Lirael pomyslala, ze zanim ta istota doleci gdzies dalej, zostanie z niej sam szkielet. No, ale tak naprawde ptaszysko nie potrzebowalo przeciez pior, by fruwac. Poruszalo sie bowiem za sprawa Wolnej Magii, a nie dzieki pracy wlasnych miesni. -Trzeba go bylo zlapac - odezwal sie z wyrzutem pies. - Na pewno uslyszalby dzwonek, nawet gdy znajdowal sie juz za drzewami. Miejmy nadzieje, ze byl to jakis niezalezny duch, bo w przeciwnym razie niedlugo bedziemy mieli na karku chmare Krwawych Wron albo cos jeszcze gorszego. Lirael schowala Saranetha z powrotem do mieszka, ostroznie przytrzymujac serce dzwonka, dopoki nie zaciagnela skorzanego rzemyka. -Bylam zaskoczona - powiedziala cicho. - Nastepnym razem postaram sie dzialac nieco szybciej. -Powinnismy ruszac w dalsza droge - oznajmil Sam. Popatrzyl w niebo i westchnal. - A juz mialem nadzieje, ze troche odpoczniemy. Jest stanowczo zbyt goraco na piesze wedrowki. -Dokad idziemy? - spytala Lirael. - Czy w poblizu jest jakis las, gdzie mozna by sie skryc przed Krwawymi Wronami? -Nie jestem pewien - odparl Sam. Wskazal kierunek polnocny, gdzie plaski teren wznosil sie lekko ku gorze, przechodzac w niewielki pagorek. Nie bylo tam ciernistych drzew, lecz pole, na ktorym dawniej roslo zboze, a teraz panoszyly sie jedynie chwasty i samosiejki. - Mozemy wspiac sie na to wzgorze i stamtad rozejrzec po okolicy. Tak czy inaczej, powinnismy sie kierowac w przyblizeniu na polnocny zachod. Nie ogladali sie za siebie, opuszczajac miejsce, ktore stalo sie cmentarzyskiem. Lirael bacznie popatrywala dokola, starajac sie wyczulic wszystkie zmysly na obecnosc Zmarlych. Pies biegl tuz obok niej, a Sam trzymal sie nieco z tylu, po jej lewej stronie. Wspinali sie na wzgorze, posuwajac sie wzdluz ruin starego, niezbyt wysokiego muru. Niegdys mogl on odgradzac od siebie dwa pola - na gornym byc moze wypasano owce, a na dolnym znajdowaly sie uprawy. Bylo to jednak bardzo dawno temu, a muru nie naprawiano juz od dziesiecioleci. W odleglosci mniej wiecej jednej ligi znalezli zniszczone gospodarstwa, zarosniete chwastami podworza i zasypane studnie. Byl to widomy znak, ze niegdys zyli tam ludzie, ktorym nie wiodlo sie najlepiej. Ze szczytu wzniesienia widzieli ciagnace sie na wschod i na zachod Dlugie Urwiska, a takze pofaldowana linie wzgorz tworzacych plaskowyz. Dojrzec mozna bylo rowniez rzeke Ratterlin, plynaca z polnocy na poludnie, oraz pioropusz wodospadu. Dom Abhorsenow chowal sie za wzgorzami, jednakze sciana mgly, ktora otaczala posiadlosc, byla doskonale widoczna. Kilkaset lat wczesniej, przed dojsciem Kerrigora do wladzy, wszedzie w okolicy znajdowaly sie gospodarstwa rolne, wioski i pola. Teraz, mimo ze dwadziescia lat uplynelo od objecia tronu przez krola Touchstone'a, ta czesc Krolestwa nadal byla mocno wyludniona. Lasy rozrosly sie, wokol pojedynczych starych drzew pojawilo sie wiele nowych, osuszone bagna na powrot zamienily sie w dzikie i niedostepne trzesawiska. Lirael wiedziala, ze gdzies tutaj musza znajdowac sie jakies wsie, zadnej jednak nie potrafili dostrzec. Bylo ich bardzo niewiele i lezaly dosc daleko od siebie, poniewaz tylko czesc Kamieni Kodeksu udalo sie naprawic albo zastapic nowymi. Ustawiac je lub usuwac powstale szkody mogli wylacznie Magowie Kodeksu wywodzacy sie z linii krolewskiej, mimo ze do zniszczenia ich wystarczala krew kazdego innego Maga. W czasie trwajacego dwiescie lat bezkrolewia zdewastowano tyle Kamieni, ze nawet dwadziescia lat ciezkiej i mozolnej pracy nie starczylo, zeby je wszystkie naprawic. -Aby dojsc do Krawedzi, potrzeba przynajmniej dwoch albo i trzech dni porzadnego marszu - powiedzial Sam, wskazujac na polnocny zachod. - Czerwone Jezioro jest za tymi gorami. Na szczescie bedziemy sie wspinac od strony poludniowej. Lirael przeslonila oczy dlonia i zmruzyla je, bo razilo ja slonce. Z trudem mogla rozroznic szczyty gor majaczace w oddali. -W takim razie powinnismy chyba ruszac - oswiadczyla. Z reka przy czole wolno obrocila sie dookola, uwaznie obserwujac niebo. Bylo piekne, idealnie blekitne. Lirael wiedziala jednak, ze bardzo szybko moga sie na nim pojawic charakterystyczne czarne punkciki - przesuwajace sie w oddali stada Krwawych Wron. -Moze lepiej byloby udac sie najpierw do Roble's Town - zaproponowal Sam, ktory rowniez z uwaga przygladal sie niebu. - Chodzi o to, ze Hedge i tak wkrotce sie dowie, gdzie jestesmy, a w miescie moze udaloby sie nam uzyskac jakas pomoc. Straz ma tam swoj posterunek. -Nie - odparla w zamysleniu Lirael. Daleko na polnocy zauwazyla klebiaste, pociete czarnymi smugami chmury. Do glowy przyszedl jej pewien pomysl. - Zupelnie niepotrzebnie narobilibysmy innym klopotu. A poza tym mysle, ze wiem, co zrobic, azeby pozbyc sie Krwawych Wron, a przynajmniej, jak sie przed nimi ukryc - chociaz na pewno nie bedzie to przyjemne. Sprobujemy zajac sie tym nieco pozniej, gdy zacznie sie sciemniac. -Co planujesz, pani? - zapytal pies. Zziajany, zwalil sie u jej nog, po czym wywiesil jezor, zeby sie nieco ochlodzic. Wspinaczka na szczyt wzgorza okazala sie trudna, bo niebo bylo zupelnie bezchmurne i w miare jak slonce przesuwalo sie coraz wyzej, upal ciagle sie wzmagal. -Sprowadzimy za pomoca gwizdania deszcz - wyjasnila Lirael, wskazujac widoczna w oddali gruba warstwe ciemnych chmur. - Porzadna ulewa i silny wiatr odstrasza Wrony, a nam pozwola sie gdzies ukryc. W dodatku zatra nasze slady. Co wy na to? -Doskonaly plan! - krzyknal wyraznie zadowolony pies. -Myslisz, ze uda nam sie sprowadzic deszcz az tutaj? - spytal z powatpiewaniem Sam. - Te chmury znajduja sie chyba bardzo daleko, gdzies w okolicach High Bridge. -Nie zaszkodzi sprobowac - odpowiedziala Lirael. - Chociaz wydaje sie, ze wiecej chmur pojawilo sie teraz na zachodzie... Nie dokonczyla zdania, poniewaz z uwaga zaczela sie przygladac znacznie ciemniejszej chmurze, ktora ukazala sie na linii wzgorz, niedaleko zachodniego pasma gor. Nawet z tej odleglosci widac bylo, ze cos z nia nie jest w porzadku. W pewnym momencie rozdarla ja nagle blyskawica. -Ta chyba sie jednak nie nadaje. -Nie - warknal pies z glebi piersi. - W tym wlasnie miejscu kopia Hedge i Nicholas. Boje sie, ze juz udalo im sie wydobyc to, czego tak wytrwale szukali. -Jestem pewien, ze Nick nie wie, iz robi cos niewlasciwego - szybko wtracil Sam. - On nie jest zly. Nie moglby nikogo skrzywdzic. -Mam taka nadzieje - odparla Lirael. Znowu zaczela sie zastanawiac, co zrobia, gdy dotra juz na miejsce. Do czego potrzebny byl Hedge'owi Nicholas? Co wlasciwie chcieli tam wykopac? Jaki byl ostateczny cel Wroga? - Tak czy inaczej, powinnismy juz isc - oznajmila, odrywajac wzrok od ciemnej chmury oraz rozswietlajacych ja bezustannie blyskawic. Spojrzala na pofaldowany obszar widoczny na zachodzie. - A moze lepiej pojsc ta dolina? Prowadzi we wlasciwym kierunku, a poza tym posuwalibysmy sie pod oslona drzew i chronilby nas strumien. -Wlasciwie to powinna tamtedy plynac niewielka rzeka - powiedzial Sam. - Czyzby wiosna wcale tutaj nie padalo? -Pogoda mozna sterowac na dwa sposoby - w zamysleniu wtracil pies. Nadal spogladal w kierunku gor. - To moze nie byc przypadek, ze chmury deszczowe gromadza sie na polnocy. Z kilku wzgledow dobrze byloby sprowadzic je na poludnie. Bylbym jeszcze bardziej zadowolony, gdyby udalo sie powstrzymac te burze z piorunami. -Mysle, ze mozemy sprobowac - odezwal sie Sam, lecz jego glos nie zabrzmial przekonywajaco. Pies pokrecil przeczaco glowa. -Ta burza nie podda sie dzialaniu zadnych czarow zwiazanych z pogoda - powiedzial. - Za duzo pojawia sie blyskawic. To wszystko potwierdza tylko moje obawy, a przez caly czas mialem nadzieje, iz okaza sie bezzasadne. Nie sadzilem, ze tak szybko uda im sie to odnalezc i wydobyc na powierzchnie. Powinienem byl sie domyslic. Przeciez Astarael nie chodzi sobie po ziemi ot tak, bez wyraznego powodu, no i ten uwolniony nagle Ferenk... -Co masz na mysli, mowiac: t o? - spytala Lirael nerwowo. -Chodzi mi o te rzecz, ktora wykopuje Hedge - wyjasnil pies. - Powiem ci wiecej, gdy to bedzie konieczne. Nie chce cie niepotrzebnie straszyc ani bez przyczyny snuc pradawnych opowiesci. Istnieja jeszcze inne wytlumaczenia tych zjawisk, ktore obserwujemy, a starozytne zabezpieczenia moga okazac sie trwalsze, niz myslimy, nawet gdyby mialo dojsc do najgorszego. Powinnismy sie jednak spieszyc! Po tych slowach pies nagle zerwal sie i popedzil w dol zbocza. Biegl z otwartym pyskiem, kluczac pomiedzy mlodymi drzewkami o bialej korze i srebrnozielonych listkach, po czym przeskoczyl przez nastepne kamienne ogrodzenie, tak samo zniszczone jak poprzednie. Lirael i Sam spojrzeli najpierw na siebie, a nastepnie zwrocili wzrok ku burzowym chmurom, raz po raz przecinanym blyskawicami. -Wolalabym, zeby chwile zaczekal - zirytowala sie Lirael, ktora wlasnie otworzyla usta, zeby zadac kolejne pytanie. Nastepnie ruszyla w slad za swoim czworonoznym towarzyszem, tyle ze znacznie wolniej. W koncu nie byla magicznym psem, zeby nie odczuwac zmeczenia. Czekalo ich dlugie i wyczerpujace popoludnie, a ponadto w kazdej chwili grozil atak Krwawych Wron. -Cos ty zrobil, Nick? - szepnal Sam. Nastepnie, zachowujac milczenie, poszedl za Lirael, rozmyslajac o tym, jakie znaki Kodeksu beda im potrzebne, azeby przyciagnac deszczowe chmury, oddalone od nich o jakies dwiescie mil. Maszerowali rownym tempem przez cale popoludnie, robiac jedynie krotkie przerwy. Szli wzdluz strumienia, ktory przecinal plytka doline wcisnieta pomiedzy dwa rownolegle pasma wzgorz. Dolina byla czesciowo zalesiona, dzieki czemu mogli przynajmniej od czasu do czasu skryc sie przed palacym sloncem, ktore szczegolnie doskwieralo Lirael. Przypieklo jej policzki oraz nos, byla jednak zbyt zmeczona, aby probowac lagodzic skutki poparzenia jakims zakleciem. Nie bylo zreszta na to czasu. Znowu zaczelo ja dreczyc poczucie innosci, ktore przesladowalo ja przez cale zycie. Wszystkie prawdziwe Clayry mialy bowiem ciemna karnacje, nigdy tez nie cierpialy z powodu poparzen slonecznych - ich skora przybierala po prostu odrobine ciemniejszy odcien. Gdy slonce wolno zaczelo kryc sie za zachodnim pasmem gor, tylko pies poruszal sie jeszcze z odrobina werwy. Lirael i Sam nie spali prawie od osiemnastu godzin. Wiekszosc czasu uplynela im na wspinaczce po Dlugich Urwiskach i pieszej wedrowce. Ciagle sie potykali i przewracali, niemalze zasypiajac w marszu, pomimo wszystkich sposobow, jakich sie imali, by odgonic sen. W koncu Lirael zdecydowala, ze koniecznie musza odpoczac i zatrzymaja sie, gdy tylko znajda jakies odpowiednie miejsce, najlepiej takie, ktore nadawaloby sie do obrony, chronione przynajmniej z jednej strony przez plynaca wode. Pol godziny pozniej, gdy nadal, slaniajac sie, przemierzali doline, ktora stopniowo zaczela sie zwezac i przechodzic w plaskowyz, Lirael byla zdecydowana zatrzymac sie gdziekolwiek, byleby tylko mozna bylo usiasc i chwile odpoczac - mniejsza o wode, ktora pomoglaby im odeprzec Zmarlych. Drzewa rosly coraz rzadziej i ustepowaly miejsca krzewom oraz poprzerastanej chwastami trawie. Bylo to nastepne pole uprawne, ktore stawalo sie nieuzytkiem. W dodatku nie dawalo zadnych mozliwosci obrony. Gdy Lirael i Sam gonili juz doslownie ostatkiem sil, nagle trafili na idealne miejsce. Najpierw uslyszeli szmer wody, a potem zobaczyli szalas pasterski. Wzniesiono go na palach wbitych w koryto wartko plynacej rzeki, u podnoza rozleglego, choc niezbyt wysokiego wodospadu. Konstrukcja byla jednoczesnie szalasem i rodzajem drewnianego mostu. Zbudowana bardzo solidnie z twardego drewna, pozostawala w niemal idealnym stanie, moze z wyjatkiem dachu, na ktorym tu i owdzie brakowalo gontow. Pies starannie obwachal teren wokol nadrzecznej chatki, oswiadczyl, ze jest co prawda zapuszczona, ale nadaje sie do zamieszkania, i wszedl do srodka, podczas gdy Lirael i Sam usilowali wspiac sie na schody. Szalas byl rzeczywiscie brudny i cuchnacy, poniewaz co jakis czas zalewala go powodz, ktora pozostawiala na podlodze sporo nieczystosci. Jednak Lirael i Sam nie zwracali juz uwagi na takie drobiazgi. Bylo im zupelnie obojetne, czy beda spali na zewnatrz, czy w srodku, skoro i tak wszedzie panowal jednakowy brud. -Czy moglbys pierwszy objac warte? - Lirael zwrocila sie do psa. Z ulga zsunela z ramion plecak, sadowiac sie w kacie szalasu. -Ja moge czuwac - zaprotestowal Sam, natychmiast zadajac klam wlasnym slowom poteznym ziewnieciem. -Chetnie stane na warcie - zgodzilo sie Podle Psisko. - Tylko ze w poblizu moga byc kroliki... -Pamietaj, zebys ich nie gonil i nie oddalal sie zbytnio - ostrzegla go Lirael. Wyciagnela Nehime i polozyla na plecaku, tak aby w kazdej chwili byl gotow do uzytku. Tuz obok umiescila pas z dzwonkami. Nie sciagnela jednak butow, wolala bowiem nie myslec o stanie swoich stop po dwudniowym forsownym marszu. -Obudz nas, prosze, za cztery godziny - dodala Lirael, osunawszy sie na podloge i oparlszy plecami o sciane. - Bedziemy musieli sprowadzic te deszczowe chmury. -Tak, pani - odparl pies. Nie wszedl do chaty, ale usadowil sie w poblizu plynacej wartko wody. Przez caly czas strzygl uszami, starajac sie wylapac wszystkie dobiegajace szmery. Zapewne znowu chodzilo o kroliki. - Czy mam rowniez podac grzanke i jajko? - spytal. Nie bylo zadnej odpowiedzi. Gdy chwile pozniej zajrzal do srodka, zarowno Lirael jak i Sam spali w najlepsze, oparci o swoje plecaki. Pies westchnal gleboko i sam wyciagnal sie na podlodze. Nadal jednak nastawial uszy i czujnie sledzil wszystko dookola jeszcze przez dlugi czas po tym, jak letni zmierzch przerodzil sie w noc. Okolo polnocy pies otrzepal sie i zaczal budzic Lirael, lizac ja po twarzy. Po chwili podszedl do Sama i polozyl ciezka lape na jego piersi. Oboje poderwali sie i chwycili za miecze, zanim jeszcze ich oczy przyzwyczaily sie do przycmionego swiatla bijacego od znakow Kodeksu na obrozy psa. Zimna woda ze strumienia pomogla im otrzasnac sie z resztek snu. Chwile pozniej przeniesli sie nieco dalej i przystapili do porannych ablucji. Kiedy wrocili, z apetytem pochloneli posilek skladajacy sie z suszonego miesa i owocow oraz sucharow. Spozywali go we trojke, chociaz psu wyraznie doskwieral brak jakiegos apetycznego kaska w postaci krolika lub chocby jaszczurki. Nie mogli dojrzec deszczowych chmur, pomimo ze na niebie swiecilo mnostwo gwiazd i zaczal wschodzic ksiezyc. Wiedzieli jednak, ze nadal znajduja sie one tam, gdzie je widzieli ostatnio, daleko na polnocy. -Bedziemy musieli wyruszyc w dalsza droge natychmiast po rzuceniu zaklecia - przestrzegl pies. Lirael i Sam stali pod rozgwiezdzonym niebem i po cichu zastanawiali sie, w jaki sposob mogliby przywolac chmury i deszcz. - Magia Kodeksu o tak wielkiej mocy natychmiast zaalarmuje wszystkich Zmarlych i kazda istote Wolnej Magii w obrebie kilku mil. -Tak czy inaczej, powinnismy mimo wszystko sprobowac - zdecydowala Lirael. Sen pomogl jej zregenerowac nieco sily, nadal jednak marzyla o tym, by znalezc sie w wygodnym lozku, we wlasnym pokoiku w Wielkiej Bibliotece Clayrow. - Jestes gotowy? - zwrocila sie do Sama. -Tak - odpowiedzial, przestajac mruczec pod nosem magiczne formuly. - Zastanawialem sie, czy nie moglibysmy nieco zmodyfikowac tego zaklecia. Wydaje mi sie, ze do sprowadzenia chmur az z takiej odleglosci bedziemy musieli uzyc mocniejszych czarow. -Z pewnoscia - zgodzila sie Lirael. - Co chcialbys zrobic? Sam wyjasnil pokrotce, w czym rzecz, a nastepnie powtorzyl wszystko jeszcze raz nieco wolniej, by Lirael mogla dokladnie przyswoic sobie jego plan. Zazwyczaj oboje jednoczesnie wygwizdywali te same magiczne dzwieki. Tym razem jednak zaklecia oddzialujace na pogode mialy sie uzupelniac. Dodatkowo na poczatku i na koncu wszystkich magicznych zabiegow mieli przywolac po dwa kardynalne znaki Kodeksu, podczas gdy zazwyczaj wystarczal jeden. -Czy aby to zadziala? - z niepokojem zastanowila sie Lirael. Nigdy jeszcze nie laczyla sil z innym Magiem Kodeksu, pracujac nad tak skomplikowanym zakleciem. -Czary na pewno zyskaja wieksza moc - oswiadczyl z przekonaniem Sam. Lirael popatrzyla na psa, szukajac w jego oczach potwierdzenia, ale on pochloniety byl czyms innym. Wpatrywal sie w jakis punkt na poludniu. Zaniepokoilo go cos, czego Lirael i Sam nie byli w stanie ani dostrzec, ani wyczuc. -Co sie dzieje? -Nie wiem - odparl pies. Przekrzywiajac na bok glowe i strzygac uszami, wsluchiwal sie w odglosy nocy. - Mysle, ze cos podaza naszym sladem, ale na razie jest jeszcze dosc daleko... Odwrocil leb i spojrzal na Lirael oraz Sama. -Odprawcie te swoje czary i jak najszybciej stad znikajmy! W dolnym biegu strumienia, mniej wiecej lige ponizej szalasu pasterskiego, w plytkiej wodzie brodzil niski mezczyzna, nieomal karzel. Jego niezwykle blada skora przywodzila na mysl zbielala w sloncu kosc. Jeszcze bardziej jasnialy jego wlosy i broda - widac je bylo z daleka, w glebokim cieniu drzew nachylajacych sie nad woda. -Juz ja jej pokaze - zlorzeczyl pod nosem albinos, chociaz w poblizu nie bylo nikogo, kto sluchalby jego gniewnych tyrad. - Dwa tysiace lat niewoli, zeby potem... Urwal w pol slowa, wykonal gwaltowny ruch i blyskawicznie zanurzyl reke w wodzie. Chwile pozniej trzymal w pokrytej guzami dloni trzepoczaca sie rybe. Natychmiast wbil w nia zeby, tuz za oczami, lamiac w ten sposob jej kregoslup. Poblyskujace w swietle gwiazd siekacze karla byly ostrzejsze od tych, jakie mogla miec jakakolwiek ludzka istota. Pozeral rybe, a po brodzie sciekala mu krew. W ciagu kilku minut pochlonal cala swoja zdobycz, wypluwajac osci, miotajac przeklenstwa i utyskujac, ze zamiast pstraga udalo mu sie zlapac tylko niewielka brzane. Po skonczonym posilku starannie wytarl twarz i brode oraz osuszyl stopy. Jedynie na prostej szacie, w ktora byl ubrany, pozostaly plamy krwi, ktore zniknely, kiedy wedrowal brzegiem strumienia, a material na powrot stal sie idealnie bialy. Mial na sobie czerwony skorzany pas, a w miejscu, gdzie zazwyczaj znajduje sie sprzaczka, przypiety byl niewielki dzwonek. Przez caly czas albinos staral sie przytrzymywac go dlonia. W rezultacie zmuszony byl chwytac rybe tylko jedna, wolna reka. W ten sam sposob wycieral sie po jedzeniu. Caly ten trud i tak na nic sie jednak nie zdal, mezczyzna poslizgnal sie bowiem na mokrej trawie i upadl na kolano. Dzwonek natychmiast wydal jasny, przenikliwy dzwiek, ktory - co zadziwiajace - sklonil mezczyzne do ziewania. Przez chwile zdawalo sie, ze niewysoki czlowieczek polozy sie na trawie, po chwili jednak otrzasnal sie i z wyraznym wysilkiem wstal. -Nie pojdzie ci ze mna tak latwo - zamruczal, sciskajac dzwonek z jeszcze wieksza determinacja. - Mam pewna prace do wykonania. Nie moge sobie pozwolic na sen. Nie teraz. Przede mna wiele mil do przebycia, i poki mam jeszcze rece i nogi, musze zrobic z nich jak najlepszy uzytek. Gdzies w poblizu odezwal sie ptak. Mezczyzna blyskawicznie odwrocil glowe i skupil na nim wzrok. Nadal przytrzymujac reka dzwonek, oblizal wargi i zaczal sie skradac w jego kierunku. Ptak byl jednak nad wyraz czujny i zanim albinos zdazyl go zlapac, odlecial, zawodzac tesknie w mrokach nocy. -Nigdy nie udaje mi sie zjesc deseru - narzekal mezczyzna. Zawrocil w kierunku strumienia i ruszyl dalej na zachod, przytrzymujac reka dzwonek i zlorzeczac. Rozdzial szosty Srebrne polkule Sto dwadziescia mil na polnocny zachod od Domu Abhorsenow wschodnie brzegi Czerwonego Jeziora spowijal mrok, pomimo ze wstal juz nowy dzien. Wszedzie wokol panowala szarowka - nie z powodu przedluzajacej sie nocy, lecz wskutek obecnosci gestych, burzowych chmur, ktore calkowicie przeslanialy niebo na obszarze kilku lig. Polmrok ten utrzymywal sie juz ponad tydzien. Slonce, ktore z wielkim trudem przedzieralo sie przez chmury, dawalo jedynie nikle, blade swiatlo. Wygladalo to tak, jakby przez caly dzien trwal zmierzch, co na pewno nie bylo korzystne dla zadnej zywej istoty. Jedynie w samym centrum tej nieprzeniknionej czapy gestych chmur pojawialo sie swiatlo - jaskrawe biale blyski nieustannych wyladowan atmosferycznych. Nicholas Sayre zdazyl sie przyzwyczaic do panujacego mroku, podobnie jak przywykl do wielu innych rzeczy, i zjawisko to przestalo budzic w nim zdumienie. Jednakze jego cialo wciaz sie buntowalo, nawet jesli nie robil tego umysl. Kaszlal i trzymal przy twarzy chustke, zaslaniajac nia usta i nos. Nocna Brygada Hedge'a pracowala znakomicie, niestety, wokol robotnikow ciagle unosil sie jakis okropny fetor. Zupelnie jakby ich ciala gnily i odchodzily od kosci. Zazwyczaj Nicholas staral sie do nich nie zblizac - na wypadek, gdyby przypadlosc byla zarazliwa - tym razem nie mial jednak wyboru, powstal bowiem pewien problem, z ktorym musial sie uporac. -Panie - wyjasnial Hedge - nie mozemy juz bardziej przyblizyc do siebie tych polkul. Jakas sila rozdziela je i oddala od siebie, a my nie umiemy sobie z tym poradzic. Zupelnie jakbysmy probowali zetknac ze soba dwa magnesy jednoimiennymi biegunami. Nick przyjal slowa Hedge'a do wiadomosci i pokiwal glowa. Zgodnie z tym, co widzial we snie, gleboko pod ziemia lezaly ukryte dwie srebrne polkule i udalo sie je odkopac. Jednakze jego poczucie triumfu z dokonanego odkrycia szybko sie ulotnilo, poniewaz wydobycie polkul na powierzchnie stwarzalo powazne problemy natury technicznej. Srednica kazdej z nich wynosila siedem stop, a dziwny metal, z ktorego zostaly wykonane, wazyl wiecej, niz mozna by sie spodziewac - ciezszy byl nawet od zlota. Polkule zostaly zakopane w ziemi w odleglosci mniej wiecej dwudziestu stop od siebie. Oddzielala je dziwna przegroda, zbudowana z siedmiu roznych materialow, miedzy innymi z kosci. Gdy probowano polkule wydobyc, stalo sie jasne, ze bariera ta miala za zadanie niwelowac sily wzajemnego odpychania, bez jej pomocy bowiem nie dalo sie ich przyblizyc do siebie na odleglosc mniejsza niz piecdziesiat stop. Przy uzyciu odpowiednich rolek, lin i sily ponad dwustu robotnikow wchodzacych w sklad Nocnej Brygady jedna z polkul udalo sie wyciagnac po wznoszacej sie spiralnie rampie i umiescic poza wykopem. Druga nadal tkwila gleboko w dole. Kiedy ostatnim razem usilowali ja wydobyc, sila odpychania byla tak potezna, ze polozona nizej polkula ponownie zapadla sie w ziemie, grzebiac pod soba wielu robotnikow. Jak zauwazyl Nick, zjawisku wzajemnego odpychania sie towarzyszyly jeszcze inne efekty. Wokol obu polkul ciagle unosil sie zapach rozgrzanego metalu, tak ostry, ze tlumil nawet odor zgnilizny, jaki wydzielaly ciala robotnikow z Nocnej Brygady. Drazniaca metaliczna won przyprawiala Nicka o mdlosci, chociaz nie bylo widac, by oddzialywala podobnie na Hedge'a i jego osobliwych pomocnikow. Innym niezwyklym zjawiskiem byly blyskawice. Nick wzdrygnal sie, gdy znowu uderzyl piorun, oslepiajac go na chwile. Zaraz potem rozlegl sie ogluszajacy grzmot. Blyskawice pojawialy sie z coraz wieksza czestotliwoscia. Gdy odslonieto obie polkule, Nickowi udalo sie nawet zaobserwowac pewna prawidlowosc. Kazda z polkul byla trafiana piorunem osiem razy z rzedu, dziewiate uderzenie natomiast zawsze chybialo, czesto dosiegajac ktoregos z robotnikow. Nie wywieralo to jednak na pomocnikach Hedge'a jakiegos szczegolnego wrazenia, jak zauwazyl Nick. Jezeli nie zajeli sie ogniem lub nie rozpadli na kawalki, pracowali wytrwale dalej. Nick nie poswiecal tej kwestii zbyt wiele czasu, bo ciagle wracal myslami do swojego zasadniczego zadania, ktore tak bardzo go pochlanialo, ze wszystko inne przestawalo sie liczyc. -Bedziemy musieli przesunac te pierwsza polkule nieco dalej - powiedzial, walczac z fala mdlosci, ktora natychmiast go ogarniala, gdy tylko zanadto przyblizal sie do srebrzystego metalu. - Potrzebna nam dodatkowa barka. Obie polkule nie zmieszcza sie na tej, ktora dysponujemy, skoro odleglosc miedzy nimi musi wynosic piecdziesiat stop. Licze, ze to pozwolenie, ktore mam, umozliwi nam dwukrotny przewoz... Tak czy inaczej, nie mamy innego wyjscia. Nie mozemy sobie pozwolic na zadne opoznienia. -Bedzie tak, jak sobie zyczysz, panie - odparl Hedge, nadal jednak wpatrywal sie w Nicka, jak gdyby spodziewal sie uslyszec cos wiecej. -Chcialem cie jeszcze zapytac, czy udalo sie skompletowac zaloge - odezwal sie w koncu Nick pod presja panujacej ciszy. - Zaloge barek. -Tak - odrzekl Hedge. - Zbieraja sie nad jeziorem. Ludzie podobni do mnie, panie. Ci, ktorzy kiedys sluzyli w Armii Ancelstierranskiej, w okopach Strefy Przygranicznej, przynajmniej do czasu, kiedy pewnej nocy opuscili swoje oddzialy oraz stanowiska nasluchowe i przekroczyli Mur. -Chcesz powiedziec, ze to dezerterzy? Czy mozna im zaufac? - ostro rzucil Nick. Ostatnia rzecz, jakiej pragnal, to utrata ktorejs z polkul lub inne niespodziewane komplikacje, do jakich mogloby dojsc w drodze powrotnej do Ancelstierre w wyniku czyjejs niefrasobliwosci badz zwyklej glupoty. Do tego absolutnie nie mogl dopuscic. -Nie ma wsrod nich dezerterow, panie, co to, to nie - odparl z usmiechem Hedge. - Oni po prostu zagineli podczas akcji, z dala od domu. Z pewnoscia mozna im zaufac. Jestem tego pewien. -A co z druga barka? - spytal Nick. Hedge nagle popatrzyl w gore i wciagnal powietrze przez rozchylone nozdrza. Nie udzielil zadnej odpowiedzi. Nick rowniez tam spojrzal, a wowczas na jego usta spadla ciezka kropla deszczu. Oblizal wargi, po czym natychmiast splunal, poniewaz w gardle i drogach oddechowych poczul dziwny, paralizujacy ucisk. -Nie powinno padac - szeptem powiedzial do siebie Hedge, gdy ulewa nasilila sie i zaczal wiac porywisty wiatr. - Ktos wezwal deszcz z polnocnego wschodu. Lepiej bedzie, gdy sprawdze, co sie za tym kryje, panie. Nick wzruszyl ramionami, nie bardzo bowiem rozumial, o czym Hedge mowi. Deszcz sprawil, ze poczul sie dziwnie nieswojo, jak gdyby nagle obudzilo sie w nim jakies drugie "ja". Wszystko to, w czym uczestniczyl, wydalo mu sie snem i po raz pierwszy zaczal sie zastanawiac, co wlasciwie tutaj robi. Nagle poczul w klatce piersiowej nieznany bol i zgial sie wpol. Hedge podtrzymal go i ostroznie polozyl na ziemi, ktora raptownie zamieniala sie w bloto. -Co ci jest, panie? - zapytal Hedge, bardziej jednak powodowany ciekawoscia niz wspolczuciem. Nick jeknal i przycisnal rece do klatki piersiowej, konwulsyjnie przebierajac nogami. Usilowal cos powiedziec, ale z jego ust wyplywala tylko slina. Galki jego oczu poruszaly sie gwaltownie, az w koncu wywrocily sie, odslaniajac bialka. Hedge ukleknal przy nim i czekal. Krople deszczu, kapiace na twarz Nicka, przy zetknieciu z jego skora natychmiast zaczynaly wrzec i unosic sie w powietrze w postaci pary. Kilka chwil pozniej z nosa i ust mlodego czlowieka zaczely wydobywac sie kleby gestego bialego dymu. Gdy laczyly sie z deszczem, slychac bylo przeciagly syk. -Co z toba, panie? - powtorzyl Hedge. Tym razem w jego glosie mozna bylo wyczuc zdenerwowanie. Nick otworzyl usta, ale ze srodka wydostalo sie jeszcze wiecej klebow dymu. Nagle blyskawicznie wyciagnal reke, szybciej, niz mogl to zauwazyc Hedge, i z ogromna sila schwycil nekromante za noge. Hedge zacisnal zeby, starajac sie zwalczyc bol, i ponownie zapytal: -Panie? -Glupcze! - odezwal sie ow ktos, kto poslugiwal sie glosem i cialem Nicka. - Nie pora teraz wypatrywac wrogow. Lada chwila odkryja ten wykop, ale do tego czasu nas juz tutaj nie bedzie. Musisz natychmiast wystarac sie o jeszcze jedna barke i zaladowac obie polkule. Zabierz tez z deszczu to cialo. Jest w bardzo kiepskim stanie, a czeka nas jeszcze sporo pracy. Zbyt wiele, zeby moi sludzy obijali sie i tracili czas na jakichs bezsensownych pogawedkach! Ostatnie wypowiedziane slowa zabrzmialy niezwykle jadowicie. Hedge krzyknal, gdyz palce zacisniete na jego nodze zwarly sie niczym stalowe zeby potrzasku. Chwile pozniej uscisk nagle zelzal, przez co Hedge stracil rownowage i upadl w bloto. -Pospiesz sie - szeptem nakazywal glos. - Postaraj sie nie zwlekac, Hedge. Pamietaj. Hedge sklonil sie w tym samym miejscu, w ktorym stal, nie majac smialosci sie odezwac. Chcial sie przesunac gdzies dalej, poza zasieg tych rak, ktore potrafily go trzymac z nieludzka wprost sila, bal sie jednak poruszyc. Deszcz lal coraz mocniej, gdy nagle bialy dym zaczal wnikac z powrotem do ust i nosa lezacego. Po kilku sekundach nie bylo juz po nim sladu, a cialo Nicka stalo sie wiotkie i bezwladne. Hedge zdazyl przytrzymac jego glowe, zanim opadla do kaluzy. Nastepnie podniosl go i ostroznie przelozyl sobie przez plecy, sposobem strazakow. Noga zwyklego czlowieka na pewno uleglaby zmiazdzeniu pod naporem sily, z jaka zacisnela sie reka Nicka. Hedge nie byl jednak taki jak inni ludzie. Dzwignal swojego mlodego towarzysza bez najmniejszego trudu i tylko lekki grymas twarzy zdradzal, ze noga go boli. Byl juz w polowie drogi do namiotu, gdy nagle bezwladne cialo drgnelo i Nick zaczal kaszlec. -Badz spokojny, panie - powiedzial Hedge, przyspieszajac kroku. - Zaraz zabiore cie z tego deszczu. -Co sie stalo? - ochryplym glosem zapytal chlopak. Mial wrazenie, jakby przed chwila wypalil z pol tuzina cygar i popil butelka brandy. -Zemdlales - odparl Hedge, rozchylajac poly namiotu i wchodzac do srodka. - Czy dasz rade sam sie powycierac i polozyc do lozka? -Oczywiscie, ze tak - odburknal Nick. Gdy jednak Hedge postawil go na ziemi, nogi zaczely mu drzec i dla zlapania rownowagi musial sie oprzec o kufer podrozny. Nad jego glowa deszcz bebnil w plotno namiotu, wybijajac miarowy rytm. Co kilka minut dolaczal sie do tego niski, stlumiony odglos grzmotu. -To swietnie - odparl Hedge, wreczajac mu recznik. - Powinienem juz isc, zeby wydac Nocnej Brygadzie stosowne instrukcje. Potem bede musial jeszcze... postarac sie o barke. Najlepiej byloby, gdybys pozostal tutaj, panie. Dopilnuje, zeby ktos - w kazdym razie zaden z tych, ktorzy dotknieci sa choroba - podal ci jedzenie, powynosil co trzeba i tak dalej. -Sam potrafie o siebie zadbac - odparl Nick, chociaz nie mogl powstrzymac drzenia, kiedy zdejmowal koszule, i niemrawo zaczal wycierac piersi i ramiona. - Moge rowniez sprawowac nadzor nad Nocna Brygada. -To nie bedzie konieczne - powiedzial Hedge. Zblizyl sie do Nicka, a jego oczy wydawaly sie teraz wieksze i pojawily sie w nich jakies dziwne czerwone blyski, jak gdyby byly to okna ukazujace ogromny piec, buchajacy ogniem we wnetrzu jego czaszki. - Najlepiej byloby, zebys odpoczywal tutaj - powtorzyl. Jego goracy, metaliczny oddech owional twarz Nicka. - Nie musisz nadzorowac prac. -Dobrze - poddal sie chlopak, nieruchomiejac i przerywajac osuszanie ciala recznikiem. - Najlepiej bedzie dla mnie, gdy pozostane... tutaj. -Czekaj na moj powrot - polecil Hedge. Jego zwykly sluzalczy ton gdzies zniknal. Nachylil sie ku Nickowi, niczym nauczyciel, ktory za chwile ma wymierzyc kare chlosty. -Bede czekal na twoj powrot. -Dobrze, ze sie rozumiemy - odparl Hedge. Usmiechnal sie, obrocil na piecie i zamaszystym krokiem wyszedl na deszcz. Gdy tylko pierwsze krople spadly na jego gola glowe, natychmiast zamienily sie w pare i utworzyly cos na ksztalt bialej aureoli. Dopiero kiedy przeszedl kilka krokow, para rozwiala sie, a z wlosow po prostu zaczal splywac deszcz, sprawiajac, ze przylgnely do glowy. Nick, ktory zostal w namiocie, nagle znowu zaczal sie wycierac. Gdy skonczyl, wlozyl stara, dosc kiepsko pocerowana pizame i rzucil sie na stos futer. Lozko polowe, ktore zabral ze soba z Ancelstierre, zepsulo sie dawno temu - sprezyny pordzewialy, a plotno zbutwialo. Zasnal niemal natychmiast, nie byl to jednak spokojny sen. Snily mu sie dwie srebrne polkule oraz Farma Blyskawic, polozona po drugiej stronie Muru. Widzial, jak polkule coraz bardziej zwiekszaja swa moc, pobierajac ja od tysiecy blyskawic, i pokonuja wreszcie sile, ktora je od siebie odsuwala. W koncu zderzaja sie ze soba, naladowane moca dziesieciu tysiecy burz... W tym momencie jednak sen znowu wracal do poczatku, wiec Nick nie mogl zobaczyc, co sie stalo, gdy doszlo do polaczenia obu polkul. Na zewnatrz lalo jak z cebra, a w poblizu wykopu bezustannie strzelaly pioruny. Potezny grzmot przetoczyl sie i wstrzasnal wszystkim, gdy Pomocnicy z Nocnej Brygady napieli liny i powoli zaczeli przesuwac pierwsza polkule w kierunku Czerwonego Jeziora, a w chwile pozniej przystapili do wydobywania drugiej. Rozdzial siodmy Ostatnia prosba Lalo nieprzerwanie, co dowodzilo niezbicie, ze zaklecia rzucone dwa dni wczesniej przez Lirael i Sama okazaly sie az nazbyt skuteczne. Pomimo ze nosili specjalne przeciwdeszczowe plaszcze, ktore wlozyli im do plecakow zapobiegliwi poslancy Kodeksu, byli calkowicie przemoczeni i prawie pewni, ze nigdy nie przestanie padac. Na szczescie zaklecie zaczelo slabnac - szczegolnie ta jego czesc, ktora przyzywala wiatr. Deszcz takze nieco zelzal i nie siekl juz prosto w twarz. Przestaly uderzac w nich patyki, liscie i inne niesione podmuchami przedmioty. Dobra strona tej sytuacji, o czym Lirael musiala sobie bezustannie przypominac, byl fakt, ze przestaly im zagrazac Krwawe Wrony. Niestety, ta mysl jakos nie bardzo dodawala im otuchy, a przynajmniej nie na tyle, na ile sie spodziewali. Poza tym nie bylo zimno. W przeciwnym razie na pewno zamarzliby na smierc lub wyczerpaliby swe sily, poslugujac sie Magia Kodeksu jedynie po to, by przetrwac. Zarowno wiatr, jak i deszcz byly cieple, totez gdyby ustaly chocby na godzine lub dwie, Lirael uznalaby swoje pogodowe czary za prawdziwy sukces. Jednakze przedluzajaca sie ulewa powodowala, ze cala duma z udanego zaklecia rozplynela sie bez sladu. Coraz bardziej przyblizali sie do Czerwonego Jeziora. Przedzierali sie przez porosniete gestym lasem wyzynne okolice gory Abed oraz sasiednie wzniesienia. Drzewa rosly tutaj blisko siebie, tak ze ich korony laczyly sie ze soba, tworzac zwarty baldachim. Pomiedzy nimi mozna bylo dojrzec takze paprocie oraz inne rosliny znane Lirael wylacznie z ksiazek. Gruba warstwa opadlych lisci niczym kobierzec zakrywala poklady blota. Z powodu obfitych opadow wszedzie saczyly sie tysiace struzek wody. Wyplywaly kaskadami spomiedzy korzeni drzew i sciekaly po kamieniach, omywajac kostki Lirael, ktorych wlasciwie nie mozna bylo juz dojrzec pod warstwa blota i mokrych lisci, gdyz co chwilke zapadala sie w nie po kolana. Marsz okazal sie forsowny i Lirael byla bardziej zmeczona, niz wczesniej mogla to sobie wyobrazic. Kiedy zatrzymywali sie, zeby troche odpoczac, szukali odpowiednio duzego drzewa z bujnym listowiem i wystajacymi korzeniami. Liscie oslanialy ich przed deszczem, a na korzeniach mozna bylo siedziec, nie grzeznac w blocie. Lirael odkryla, iz potrafi spac nawet w takich warunkach. Kiedy jednak budzila sie po niespelna dwoch godzinach snu - na wiecej nie mogli sobie pozwolic - za kazdym niemal razem stwierdzala, ze zamiast spoczywac wygodnie na korzeniach, lezy w blocie. Naturalnie, gdy tylko wychodzili na deszcz, ziemista maz od razu zaczynala splywac strumieniami. Lirael nie miala pewnosci, co bylo gorsze: bloto czy deszcz. Na pewno zas pierwsze dziesiec minut po wyjsciu z ukrycia, kiedy to strugi blota zmywane deszczem sciekaly po twarzy, rekach i nogach. Wlasnie w takim momencie, gdy po krotkim odpoczynku wspinali sie w gore nastepnego wawozu, a cala uwage Lirael zaprzatalo wycieranie blota splywajacego do oczu - znalezli umierajaca Strazniczke z Gwardii Krolewskiej. Lezala oparta o pien rozlozystego drzewa. Jesli idzie o scislosc, wyweszylo ja Podle Psisko, biegnac spory kawalek przed Samem i Lirael. Strazniczka byla nieprzytomna. Na jej czerwono-zlotym plaszczu widnialy czarne plamy krwi, a kolczuga byla rozdarta i uszkodzona w kilku miejscach. Kobieta nadal sciskala w prawej rece miecz, o mocno wyszczerbionym, stepionym ostrzu, natomiast jej lewa reka zastygla w gescie kreslenia tajemnych znakow, ktorych nie udalo sie jej dokonczyc. Zarowno Lirael jak i Sam zdali sobie sprawe, ze byl to juz wlasciwie koniec. Jej duch wlasnie przekraczal granice Smierci. Sam szybko nachylil sie, aby wypowiedziec najpotezniejsze zaklecie, jakie znal, majace moc uzdrawiania chorych. Jednak pomimo ze w jego umysle rozjarzyl sie jasnym blaskiem pierwszy znak Kodeksu, Strazniczka zmarla. Slabe iskierki zycia, ktore tlily sie jeszcze w jej oczach, zupelnie znikly, a zamiast nich pojawilo sie puste, niewidzace spojrzenie. Sam pozwolil, aby uzdrawiajacy znak rozplynal sie, i delikatnie zamknal jej powieki. -To jedna ze Strazniczek ojca - powiedzial przygnebionym glosem. - Nie znam jej jednak. Prawdopodobnie pochodzila ze Straznicy w Roble's Town lub w Uppside. Ciekawe, co robila... Lirael skinela glowa, nie mogla jednak oderwac oczu od ciala zmarlej. Czula sie zupelnie bezuzyteczna. Wszedzie przybywala za pozno, dzialala zbyt wolno: Southerling zostalo zalane przez rzeke, po bitwie z Chlorr, potem zgineli Barra i kupcy, teraz ta kobieta. To naprawde niesprawiedliwe, ze umarla zupelnie osamotniona, choc ratunek byl przeciez tak blisko. Gdyby tylko szybciej wspinali sie na to wzgorze albo zrezygnowali z ostatniego postoju... -Umierala tutaj od kilku dni - odezwalo sie Podle Psisko, weszac dookola. - Nie mogla jednak przyjsc z daleka, pani. Byla zbyt ciezko ranna. -W takim razie gdzies w poblizu musza byc Hedge i Nick - stwierdzil Sam, prostujac sie i bacznie rozgladajac wokol. - Te wszystkie drzewa zupelnie zaslaniaja widok i nie sposob sie zorientowac, gdzie jestesmy. Byc moze juz blisko grzbietu pasma, ale niewykluczone, ze czeka nas jeszcze wiele mil drogi. -Chyba lepiej bedzie, jak sprawdze - wolno oznajmila Lirael. Nadal wpatrywala sie w martwe cialo Strazniczki. - Dowiem sie, co ja zabilo i gdzie znajduja sie wrogowie. -W tej sytuacji powinnismy sie pospieszyc - powiedzial pies, wspinajac sie na tylne lapy w przyplywie naglej ekscytacji. - Rzeka na pewno zdazyla juz zaniesc ja daleko. -Chcesz przekroczyc granice Smierci? - spytal Sam. - Czy to wlasciwa decyzja? Chodzi o to, ze w poblizu moze czaic sie Hedge, o ile juz nie wszedl w Smierc w oczekiwaniu na ciebie! -Wiem o tym - odparla Lirael. Zywila bowiem podobne watpliwosci, jak Sam. - Mysle, ze mimo wszystko warto zaryzykowac. Musimy ustalic, w jakim miejscu znajduje sie wykop, i dowiedziec sie, co wlasciwie przytrafilo sie Strazniczce. Nie ma sensu posuwac sie dalej zupelnie na oslep. -Chyba masz racje - odparl Sam, nieswiadomie zagryzajac usta z niepokoju. - A co ja mam robic? -Pilnuj mojego ciala, gdy ja bede po drugiej stronie, dobrze? - poprosila Lirael. -Pamietaj jednak, zeby nie poslugiwac sie Magia Kodeksu, dopoki nie bedzie to absolutnie konieczne - dodal pies. - Ktos taki jak Hedge potrafi ja wyczuc z odleglosci wielu mil. Nawet w takim deszczu. -Wiem - odparl Sam. Widac bylo, ze jest ogromnie zdenerwowany, wyciagnal bowiem miecz, a jego oczy poruszaly sie nieustannie, obserwujac kazdy krzak i kazde drzewo. W pewnym momencie spojrzal rowniez w gore i wtedy splynela na niego struzka deszczu, ktorej udalo sie w jakis sposob przecisnac przez geste listowie. Sciekla mu po szyi i dostala sie za kolnierz nieprzemakalnego plaszcza, przez co nieprzyjemne doznania jeszcze sie spotegowaly. W galeziach nie czailo sie jednak nic podejrzanego, podobnie zreszta jak na skrawku nieba, ktory przeswiecal przez korony drzew. Wygladalo na to, ze w gorze sa tylko deszcz i chmury. Lirael rowniez wydobyla swoj miecz. Przez chwile zastanawiala sie, jakiego powinna uzyc dzwonka, i polozyla dlon na pasie. Do tej pory wchodzila w Smierc tylko raz, kiedy to o maly wlos nie zostala pokonana i uwieziona przez Hedge'a. Obiecala sobie wtedy, ze nastepnym razem postara sie byc silniejsza i znacznie lepiej przygotowana. Do tej decyzji nalezalo wybranie odpowiedniego dzwonka. Jej palce delikatnie przesuwaly sie po skorzanych mieszkach, az zatrzymaly sie na szostym. Lirael ostroznie wsunela reke do srodka i wyjela dzwonek, przytrzymujac jego serce, zeby nie rozlegl sie zaden dzwiek. Wybrala Saranetha, ktory narzucal wiezy. Byl to najpotezniejszy z dzwonkow, nie liczac Astaraela. -Bede ci towarzyszyc, dobrze? - dopytywal sie pies, okazujac wielki zapal. Ciagle skakal wokol nog Lirael i bezustannie merdal ogonem. Jego pani skinela tylko glowa na znak zgody i zaczela przygotowywac sie do wejscia w Smierc. Tym razem nie bylo to takie trudne, poniewaz zgon Strazniczki uchylil w tym miejscu drzwi prowadzace z Zycia w Smierc. Mialy pozostac otwarte jeszcze przez wiele dni i mozna bylo przez nie przechodzic w obie strony. Szybko ogarnal ja przenikliwy chlod. Przestala odczuwac wilgoc, ktora unosila sie w powietrzu za sprawa cieplego deszczu. Drzala na calym ciele, jednak nadal parla do przodu, w Smierc, az wszystko wokol niej zniknelo - deszcz, wiatr, zapach butwiejacych lisci oraz twarz wpatrujacego sie w nia Sama. Czula jedynie zimne, szare swiatlo Smierci. Rzeka spetala jej kolana i pociagnela ja za soba, zmuszajac do pojscia naprzod. Przez moment Lirael opierala sie, nie chcac porzucic Zycia, ktorego oddech czula tuz za plecami. Wystarczylo zrobic krok do tylu, przejsc przez drzwi i znowu znalazlaby sie w lesie. W ten sposob jednak niczego by sie nie dowiedziala... -Jestem nastepczynia Abhorsenow - powiedziala do siebie szeptem i poczula, jak peta narzucone jej przez rzeke slabna. Mozliwe, ze zadzialala tu jej wyobraznia. W kazdym razie poczula sie lepiej. Miala prawo byc tutaj. Zrobila jeden krok, potem nastepny i kolejny, by za chwile posuwac sie juz rownym tempem. Podle Psisko raz po raz dawalo nura do wody i rowniez podazalo naprzod, nie odstepujac swojej pani. Jezeli dopisze mi szczescie - myslala Lirael - byc moze uda sie dogonic Strazniczke jeszcze po tej stronie Pierwszej Bramy. - Jednakze w polu widzenia nie dostrzegala niczego, co by sie poruszalo lub chocby unosilo na powierzchni wraz z pradem rzeki. W oddali slychac bylo jedynie huk wod klebiacych sie przy Pierwszej Bramie. Wsluchiwala sie bardzo uwaznie w ten szum. Gdyby na chwile ustal, znaczyloby to, ze kobieta wlasnie przekracza wrota. Lirael nadal posuwala sie do przodu, zwracajac baczna uwage na rozmaite zaglebienia i nieoczekiwane spadki dna. Wedrowanie z pradem rzeki bylo znacznie latwiejsze i na chwile sie uspokoila, nie na tyle jednak, zeby opuscic miecz lub dzwonek. -Ona jest tuz przed nami, pani - szepnal pies, ktorego nos poruszal sie nie wiecej niz cal nad powierzchnia wody. - Tam, na lewo. Lirael popatrzyla w kierunku wskazanym przez psa i dostrzegla pod woda niewyrazny ksztalt, dryfujacy w kierunku Pierwszej Bramy. Instynktownie ruszyla w te strone, chcac pochwycic Strazniczke. Dopiero po chwili uswiadomila sobie swoj blad i zatrzymala sie. Nawet ci, ktorzy dolaczyli do grona Zmarlych calkiem niedawno, mogli byc niebezpieczni, i ktos, kto byl przyjacielem po stronie Zycia, niekoniecznie pozostawal nim rowniez w Smierci. Bezpieczniej bylo nikogo nie dotykac. Dlatego Lirael schowala miecz do pochwy, a lewa reka przytrzymywala dzwonek, by nie wydal dzwieku. Po chwili prawa dlonia zlapala za mahoniowy uchwyt. Wiedziala, ze jedna reka wystarczylaby do wladania dzwonkiem, gdyby bylo to konieczne. Jednak rozsadek nakazywal zachowac wieksza ostroznosc, bo wczesniej nie miala przeciez do czynienia z dzwonkami. Potrafila posluzyc sie fletnia, lecz posiadala ona znacznie mniejsza moc. -Dzwiek Saranetha poslyszy wielu, jego glos rozejdzie sie bardzo daleko - szepnal pies. - Moze lepiej bedzie, gdy podbiegne i zlapie ja za kostke? -Nie - zmarszczyla brwi Lirael. - To Strazniczka z Gwardii Krolewskiej. Niewazne, czy zywa, czy umarla - musimy traktowac ja z nalezytym szacunkiem. Sprobuje przyciagnac jej uwage. Przeciez nie mozemy tu tak stac i czekac. Poruszyla dzwonkiem, zakreslajac luk. Byl to najprostszy opisany w "Ksiedze Zmarlych" uklad dzwiekow, jaki dawalo sie wydobyc z Saranetha. Jednoczesnie zawarla w glosie dzwonka swoja wole i przeslala dzwiek w strone zanurzonego w wodzie ciala plynacego z pradem rzeki. Dzwonienie bylo tak donosne, ze zagluszylo huk wody dobiegajacy z okolic Pierwszej Bramy. Dzwiek odbijal sie echem po calej okolicy i wydawal sie narastac, a nie slabnac. Jego gleboki ton spowodowal, ze powierzchnia wody zmarszczyla sie, tworzac drobne fale rozchodzace sie wielkim kregiem wokol Lirael i psa - takze pod prad. Dzwiek Saranetha owinal sie wokol ducha Strazniczki i Lirael poczula, ze ten miota sie i skreca, opierajac sie jej woli, niczym ryba zlapana na haczyk. Z morza dzwiekow zdolala wylowic imie kobiety. Wiedziala, ze to Saraneth je odkryl i przeslal do niej. Czasami trzeba bylo rzucic zaklecie Kodeksu, azeby ustalic, jak ktos sie nazywa. Strazniczka byla jednak zupelnie bezbronna wobec kazdego dzwonka i nie chronily jej zadne magiczne zabezpieczenia. -Mareyn - odezwalo sie echo Saranetha, pobrzmiewajace wylacznie w glowie Lirael. Strazniczka nosila imie Mareyn. -Zatrzymaj sie, Mareyn - rozkazala nastepczyni Abhorsenow. - Wstan, bo chce z toba pomowic. Lirael wyczula nieznaczny opor z jej strony. Chwile pozniej zimne wody rzeki spienily sie i zabulgotaly, a wowczas duch zmarlej podniosl sie i obrocil w strone tej, ktora go spetala, dzierzac w dloniach dzwonek. Strazniczka byla w Smierci dopiero od niedawna, totez jej duch przypominal z wygladu kobiete, jaka byla za zycia, wysoka i postawna. Rozdarta zbroja i rany na ciele wygladaly zupelnie tak samo tutaj, w dziwnej poswiacie Smierci, jak wczesniej w swietle dnia. -Przemow, jesli mozesz - polecila jej Lirael. Poniewaz Mareyn zmarla niedawno, prawdopodobnie byla w stanie mowic, jesli tylko by sie na to zdecydowala. Wielu sposrod tych, ktorzy od dluzszego czasu przebywali w Smierci, tracilo zdolnosc mowy, ktora przywracal im jedynie Dyrim, mowiacy dzwonek. -Moge... mowic - chrapliwym glosem odezwala sie Mareyn. - Co chcesz wiedziec, pani? -Jestem nastepczynia Abhorsenow - oznajmila Lirael. Wyznanie to zdawalo sie rozchodzic poteznym echem w Smierci, zagluszajac drugi, coraz slabszy glos, ktory podsuwal jej zupelnie inne slowa: Jestem corka Clayrow". - Chcialabym sie dowiedziec, w jaki sposob zginelas, co wiesz na temat czlowieka o imieniu Nicholas i gdzie znajduje sie dol, ktory on wykopal. -Zwiazalas mnie moca Saranetha, wiec musze ci odpowiedziec - odparla Mareyn. W jej glosie nie bylo slychac zadnych emocji. - Osmielam sie jednak prosic o laske. -Slucham - odparla Lirael, zerkajac w strone psa. Podle Psisko krazylo wokol Mareyn, niczym wilk, ktory upatrzyl sobie owce. Pies zauwazyl spojrzenie Lirael i w odpowiedzi pomerdal ogonem, by po chwili znow zaczac zataczac kola, tym razem w przeciwna strone. Najwyrazniej traktowal to jako zabawe, chociaz Lirael nie miescilo sie w glowie, jak moze zachowywac sie tak beztrosko, przebywajac tutaj, w Smierci. -Zginelam z reki nekromanty, tego samego, ktory wykopal dol - nie smiem wspominac tu jego imienia - powiedziala Mareyn. - Zabil moich towarzyszy, a mnie jednej pozwolil sie oddalic. Bylam tak ciezko ranna, ze musialam sie czolgac przy wtorze jego smiechu. Zapowiedzial, iz jego sludzy odnajda mnie w Smierci, narzuca swe wiezy i przywioda na sluzbe do niego. Czuje ich obecnosc, a w dodatku mojego ciala nie strawil jeszcze ogien. Nie chce tam wracac, pani, ani sluzyc komus takiemu jak on. Prosze, abys poslala mnie dalej, skad zadna moc nie bedzie juz w stanie mnie zawrocic. -Pomoge ci - przyrzekla Lirael, ktora nagle przeniknelo uczucie strachu. Jezeli Hedge pozwolil Mareyn odejsc, prawdopodobnie kazal ja sledzic i wiedzial, gdzie znajduje sie jej cialo. Rowniez w tej chwili mogl je obserwowac. Byc moze wystawil takze czujki, ktore wypatrywaly w Smierci nadejscia jej ducha. Hedge lub jego sludzy mogli byc calkiem niedaleko, zarowno po stronie Zycia, jak i w Smierci. Ledwo zdazyla o tym wszystkim pomyslec, gdy pies nagle nastawil uszu i warknal. Sekunde pozniej Lirael zorientowala sie, ze szum wody w okolicach Pierwszej Bramy nieco oslabl i przycichl. -Cos zmierza w naszym kierunku - ostrzegl ja pies, wciagajac nosem powietrze tuz nad powierzchnia wody. - Wyczuwam cos zlego. -Musimy sie pospieszyc - odparla Lirael. Zastapila Saranetha Kibethem, przekladajac go do lewej reki, by latwiej bylo wyciagnac Nehime. - Chcialabym wiedziec, gdzie znajduje sie wykop. Okresl jego polozenie w stosunku do twego ciala - zwrocila sie do Mareyn. -W nastepnej dolinie, za pasmem gor - spokojnie wyjasnila Strazniczka. - Przebywa tam wielu Zmarlych, niebo zakrywaja chmury i ciagle widac blyskawice. Wybudowali w tym miejscu rowniez droge, ktora prowadzi przez dno doliny do jeziora. Mlody mezczyzna o imieniu Nicholas mieszka na wschod od wykopu, w namiocie zrobionym z pozszywanych kawalkow materialu... Zdaje sie, ze cos zmierza prosto w moja strone, pani. Blagam, odeslij mnie natychmiast dalej. Lirael wyczula, ze duchem Mareyn wstrzasa strach, pomimo ze jej glos pozostawal niezmieniony i calkowicie beznamietny, jak mowa wszystkich Zmarlych. Zareagowala natychmiast - dzwoniac Kibethem, nakreslila nad glowa Strazniczki znak osemki. -Idz, Mareyn - powiedziala stanowczo. Jej slowa splotly sie z brzmieniem dzwonka. - Wejdz gleboko w Smierc, nie ociagaj sie i nie pozwol, by ktos stanal ci na drodze. Nakazuje ci udac sie za Dziewiata Brame i jeszcze dalej, albowiem zasluzylas sobie na wieczny odpoczynek. Idz! Gdy padly ostatnie slowa, Mareyn gwaltownym ruchem odwrocila sie i ruszyla przed siebie. Glowe trzymala wysoko i rytmicznie wymachiwala rekami. Podobnie musiala niegdys maszerowac w Zyciu, na placu apelowym w koszarach Belisaere. Szla w kierunku Pierwszej Bramy wyprostowana niczym struna. Lirael zauwazyla z oddali, ze przez moment Strazniczka sie zawahala, jak gdyby cos probowalo ja zatrzymac, zaraz jednak poszla dalej, az w koncu Lirael uslyszala, jak wody wokol Pierwszej Bramy uspokoily sie na czas jej przejscia. -Odeszla - zauwazyl pies. - Ale to, co przedostalo sie przez Brame, gdzies tu jest. Czuje jego zapach. -Ja rowniez wyczuwam czyjas obecnosc - szepnela Lirael. Znowu zamienila dzwonki, wyciagajac Saranetha. Lubila poczucie bezpieczenstwa, jakie stwarzal, a takze jego gleboki, wladczy ton. -Powinnismy wracac - oznajmil pies, uwaznie rozgladajac sie na boki w poszukiwaniu nieznanej istoty, ktora wydostala sie za Brame. - Nie lubie, kiedy okazuja sie zbyt sprytni. -Wiesz, co to moze byc? - szeptem odezwala sie Lirael, gdy z wielkim trudem ruszyli z powrotem w strone Zycia. Szli zygzakami, wiec wlasciwie nigdy nie byla obrocona plecami do Bramy. Podobnie jak w czasie pierwszej wyprawy, o wiele trudniej bylo jej posuwac sie pod prad. W dodatku woda wydawala sie zimniejsza niz kiedykolwiek, co bardzo oslabialo w Lirael hart ducha. -Ten stwor przekradl sie chyba przez Piata Brame - powiedzial pies. - Zrobil sie maly i dlugi, odkad utracil swoj pierwotny ksztalt. Jest tam! Pies zaszczekal i pognal przed siebie, rozbryzgujac wode. Lirael zobaczyla cos, co przypominalo dlugiego, wychudzonego szczura, z plonacymi jak wegle oczami. Zaatakowany przez psa, uskoczyl na bok, po czym skierowal sie prosto w jej strone. Czula, jak jego zimny i potezny duch, zupelnie nie pasujacy do szczurzego wygladu, powstaje przeciwko niej. Krzyknela i natarla nan z mieczem. We wszystkie strony posypaly sie blekitnobiale iskry. Stwor byl jednak zbyt szybki. Lirael chybila i bestia chwycila zebami jej lewy nadgarstek, unieruchamiajac reke, w ktorej trzymala dzwonek. Szczeki szczura zacisnely sie na rekawie kolczugi, a miedzy ostrymi jak igly zebami rozblysly czarno-czerwone plomienie. Wowczas do akcji ruszylo Podle Psisko. Wbilo zeby w tulow stwora i oderwalo go od ramienia Lirael. Mrozace krew w zylach bulgotanie, ktore wydobywalo sie z gardla psa, zlalo sie z piskiem szczura i przerazliwym krzykiem Lirael. Chwile pozniej wszystkich dosiegnal gleboki dzwiek Saranetha, poniewaz Lirael cofnela sie, wyjela dzwonek, zlapala jego uchwyt i wykonujac jeden plynny ruch, zadzwonila. Rozdzial osmy Sameth zostaje poddany probie Sam ponownie zatoczyl kolo, probujac sprawdzic, czy nikt nie nadchodzi. W deszczu, w gestwinie lisci mial znacznie ograniczone pole widzenia, niewiele takze byl w stanie uslyszec. Dlatego gdyby rzeczywiscie cos sie do niego zblizalo, moglby juz tylko podjac walke. Ponownie przyjrzal sie cialu przebywajacej w Smierci Lirael. Bylo oszronione i nieruchome niczym rzezba. Bijacy od niego chlod scinal wokol kaluze, przykrywajac je tafla lodu. Sam chcial odlamac kawalek, zeby sie nieco ochlodzic, po namysle jednak zrezygnowal z tego zamiaru. W zamarznietej kaluzy widnialy odciski psich lap, co dowodzilo, ze Podle Psisko, w odroznieniu od swej pani, potrafilo wejsc w Smierc, nie porzucajac swojej cielesnej powloki. To zas potwierdzalo przypuszczenia Sama, iz fizyczna postac psa jest wylacznie wytworem magii. Cialo Strazniczki nadal spoczywalo oparte o drzewo. Sam zastanawial sie nawet, czy nie powinien ulozyc go plasko na ziemi, ale wowczas zwloki zanurzylyby sie w blocie, dlatego porzucil te mysl. Chcial tez oddac Mareyn ostatnia przysluge, nie smial jednak samowolnie poslugiwac sie Magia Kodeksu. Wolal z tym poczekac przynajmniej do powrotu swojej towarzyszki. Sameth westchnal na mysl o tej chwili. Najchetniej schronilby sie przed deszczem pod jakims drzewem, czul sie jednak odpowiedzialny za bezpieczenstwo Lirael. Znowu byl sam. Tym razem nie towarzyszyl mu nawet Mogget, choc jego przydatnosc mogla budzic uzasadnione watpliwosci. Sameth odczuwal co prawda zdenerwowanie, ale lek, ktory ogarnial go wczesniej, po ucieczce z Belisaere, ustapil zupelnie. Bardzo mu zalezalo, aby tym razem nie zawiesc ciotki Lirael. Podniosl wiec miecz i kolejny raz zaczal patrolowac najblizsza okolice. W trakcie obchodu do jego uszu dobiegl jakis dzwiek, ktory zdolal sie przebic przez szum deszczu. Przypominal trzask mokrych galazek lamiacych sie pod ciezarem idacego. Nie byl to w kazdym razie zwykly odglos dochodzacy z lasu. Sam natychmiast skryl sie za chropowatym pniem wielkiej drzewiastej paproci i caly zamienil sie w sluch. Najpierw wychwycil jedynie szmer deszczu i bicie wlasnego serca, lecz wkrotce znowu dobiegl go ow podejrzany dzwiek. Uslyszal czyjes miekkie kroki i szelest lisci, po ktorych ktos, a moze cos, skradalo sie, probujac sie do niego zblizyc. Odglos dochodzil z zarosli znajdujacych sie jakies dwadziescia stop od niego, w dolnej partii zbocza. Cos posuwalo sie bardzo wolno, krok za krokiem, w jego strone. Sam odwrocil sie, zeby popatrzec na oblodzone cialo Lirael. Nie widac bylo najmniejszych oznak powrotu do Zycia. Przez chwile mial nawet ochote podbiec, chwycic ja za ramie i w ten sposob zaalarmowac, ze powinna natychmiast wracac. Byla to bardzo kuszaca perspektywa, bo wowczas to ona, nastepczyni Abhorsenow, przejelaby znow inicjatywe. Porzucil jednak te mysl - kazde z nich mialo przeciez wlasne zadania do wykonania. Gdyby naprawde zaszla koniecznosc, bez watpienia zdazylby jeszcze wezwac Lirael. Byc moze trzaski, ktore slyszal, pochodzily od jakiejs wielkiej jaszczurki przemykajacej wsrod paproci albo od dzikiego psa, lub moze halas czynil jeden z tych wielkich czarnych ptakow, o ktorych wiedzial, ze zyja w okolicy. Pamietal, ze nie potrafia latac, ale nie mogl sobie przypomniec ich nazwy. Nie byl to na pewno zaden Zmarly, poniewaz kogos takiego od razu by wyczul. Gdyby chodzilo o jakas istote Wolnej Magii, deszcz w zetknieciu z jej skora natychmiast zaczalby wrzec i syczec, a poza tym wszedzie wokol unosilby sie charakterystyczny odor. Moze wiec... W zaroslach znowu cos sie poruszylo, tym razem jednak nie przemieszczalo sie w gore wzniesienia, lecz zaczelo je okrazac. Niewykluczone, ze postanowilo zajsc Sama od drugiej strony i zaatakowac z gory. Taki manewr wskazywalby na czlowieka. To moze byc jakis nekromanta - pomyslal przerazony Sam. - Nikt ze Zmarlych, bo oni wydzielaja zapach. Raczej jakas istota poslugujaca sie Wolna Magia, ale nie bedaca zarazem jej czescia, bo nie dochodzi mnie zaden odor. A jesli to o n? A jezeli to Hedge? Miecz zaczal drzec w jego dloniach, wiec mocniej uchwycil rekojesc, by zniwelowac drgania. Pod wplywem wysilku blizny na poparzonych nadgarstkach nabrzmialy i staly sie bardziej widoczne. Sameth zdal sobie sprawe, ze poddany zostal probie. Jezeli cofnie sie przed tym, co czyha w zaroslach, juz zawsze bedzie musial uwazac sie za tchorza. Lirael byla o nim odmiennego zdania, podobnie zreszta jak i pies. Co prawda zdarzylo mu sie uciec, gdy uslyszal Astarael, lecz nie bylo to spowodowane strachem. To magia zmusila go do biegu, ale wowczas nawet Lirael ratowala sie ucieczka. Nie musial sie wstydzic, bo to zachowanie nie przynioslo mu ujmy. Cos poruszylo sie znowu, chylkiem podchodzilo coraz blizej. Sam nadal nie mogl niczego dostrzec, byl jednak pewien, ze wie, gdzie tajemnicza istota sie ukrywa. Zanurzyl sie w mocy Kodeksu i poczul, ze serce przestaje mu walic jak oszalale, a cale cialo ogarnia blogi spokoj, bioracy swoj poczatek w magii laczacej wszystkie zywe istoty. Wolna od miecza reka nakreslil cztery swietliste znaki Kodeksu. Piaty z nich przywolal, wypowiadajac w strone zwinietej w miseczke dloni stosowne zaklecie. Gdy znaki sie polaczyly, w jego reku zalsnil sztylet, jasniejacy niczym promien slonca. Bil od niego taki blask, ze nie mozna bylo dluzej zatrzymac na nim wzroku. Zlocil sie i mienil. -Za Kodeks! Sciskajac sloneczny sztylet w jednej dloni, a w drugiej dzierzac miecz, Sam wydal z siebie ow bitewny okrzyk i rzucil sie do przodu. Przedzieral sie przez krzewy, potykal w grzaskim blocie. Niewiele brakowalo, by stracil rownowage i stoczyl sie po zboczu w dol. Cos poruszylo sie za drzewem, wiec zmienil kierunek i ruszyl w te strone, nadal wznoszac dzikie okrzyki, bo tak dyktowala mu zapalczywa natura, ktora odziedziczyl po ojcu. W koncu dopadl wroga - ujrzal bladego, niewielkiego wzrostem czlowieczka, o dosc osobliwym wygladzie... Karzel jednak zniknal. Sam usilowal sie zatrzymac. Zaryl pietami w ziemi, ale poslizgnal sie i wpadl na drzewo. Z impetem odbil sie od pnia i wyladowal w paprociach, gdzie runal jak dlugi na plecy. Lezac w blocie, nagle przypomnial sobie slowa nauczyciela fechtunku: "Ci, ktorzy wsrod bitwy upadna, zwykle sie juz nie podnosza. Wiec zapamietaj sobie, do diaska, ze nie wolno ci sie potykac!". Sloneczny sztylet wypadl z dloni Sama i natychmiast stracil swoj magiczny blask, rozpadajac sie na pojedyncze znaki, ktore od razu wniknely w podloze. Mlodzieniec podniosl sie i blednym wzrokiem omiotl okolice. Pomyslal, ze upadek nie mogl trwac dluzej niz kilka sekund, to jednak wystarczylo, by czlowieczek... kimkolwiek byl... rozplynal sie bez sladu... Nagle przypomnial sobie o Lirael. Ta mysl przeszyla go jak blyskawica, wiec pedem ruszyl w gore zbocza, chwytajac sie po drodze galezi i lisci paproci, wszystkiego, co moglo przyspieszyc wspinaczke. Musial natychmiast do niej wrocic! Gdyby przebywajaca w Smierci Lirael zostala znienacka zaatakowana sztyletem lub nozem, nie mialaby najmniejszych szans! Chwile pozniej byl juz na gorze. Lirael ciagle stala, tak jak ja zostawil - krople deszczu zamienialy sie w lodowe sople i zwisaly z jej rozpostartych ramion. Pokrywa lodu wokol stop powiekszyla sie jeszcze, co wygladalo dosc niesamowicie w srodku cieplego, wilgotnego lasu. Na szczescie nic sie jej nie stalo. -Dobrze, ze tu bylem - odezwal sie za plecami Sama znajomy glos. Sam odwrocil sie gwaltownie. -Mogget? To ty? Gdzie jestes? -Tutaj, i jak zwykle tego zaluje - odparl Mogget. Zza drzewiastej paproci wysunal sie maly bialy kot. Sam nadal mial sie na bacznosci. Dostrzegl, ze kocur ma na szyi obroze oraz dzwonek, ale mogl to byc przeciez jedynie wybieg. No i gdzie podzial sie ten dziwny blady czlowieczek... i w ogole kim byl? -Spotkalem pewnego czlowieka - powiedzial Sam. - Mial blada skore i bardzo jasne wlosy. Snieznobiale, jak twoje futro... -Zgadza sie - ziewnal Mogget. - To bylem ja, ale Jerizael, ktora byla... niech pomysle... czterdziestym osmym Abhorsenem, zabronila mi przybierac taka postac. Nie moge wiec stawac sie czlowiekiem albinosem w obecnosci Abhorsenow, ani nawet kandydatow do tego tytulu, chyba ze uzyskam ich zgode. Twoja matka z reguly mi na to nie pozwalala, choc jej ojciec nie byl az taki zasadniczy. Poniewaz Lirael nie moze teraz wypowiedziec sie ani za, ani przeciw, chwilowo znowu wygladam, jak wygladam. -Pies powiedzial nam, ze ona... to znaczy Astarael... juz cie nie wypusci - mowil dalej Sam, nie znizajac miecza. Mogget ponownie ziewnal, u szyi zabrzeczal mu dzwonek. To rzeczywiscie Ranna - chlopiec poznal dzwiek i swoja reakcje na niego. Nie mogl powstrzymac sie od ziewania. -Naprawde tak powiedzial? - zapytal kot, przysuwajac sie do plecaka Sama i ostrym pazurem rozcinajac szwy mocujace late z jednej strony, by moc wslizgnac sie do srodka. - Mowil, ze to byla Astarael? Wlasnie ona? Minelo juz tyle czasu, ze naprawde stracilem rozeznanie. W kazdym razie oznajmila mi to, co chciala, a potem bylem juz wolny. Zbudz mnie, Ksiaze, kiedy dotrzemy wreszcie w jakies suche i przytulne miejsce, gdzie beda przyzwoicie karmic. Sameth powoli opuscil miecz i westchnal poirytowany. Bez watpienia byl to Mogget, ale Sam nie mogl sie zdecydowac, czy powrot kota cieszy go, czy nie. Ciagle jeszcze pamietal triumfalny chichot rozlegajacy sie w tunelu pod Domem Abhorsenow, a takze oslepiajace biale swiatlo i odor Wolnej Magii... Trzasnal lod. Sam natychmiast odwrocil sie, a serce zaczelo walic mu jak mlotem. Odglos pekajacej skorupy przyniosl z oddali dzwiek dzwonka, tak slabo slyszalny, ze moglo to byc jedynie wspomnienie lub zwykla gra wyobrazni. Lod skruszyl sie jeszcze bardziej i Lirael przyklekla na kolano. Szron opadal z niej platami i przez chwile mozna bylo odniesc wrazenie, ze szaleje zamiec. Potem pojawil sie blysk i oczom Sama ukazal sie pies. Podle Psisko niespokojnie krazylo wokol Lirael, a z jego gardla wydobywal sie zlowrogi pomruk. -Co sie stalo? - zapytal Sarn. - Jestes ranna? -Nic mi nie jest - odparla Lirael. Na jej twarzy pojawil sie jednak grymas, ktory zdradzal, ze nie wszystko jest w porzadku. Lirael uniosla lewa dlon i pokazala nadgarstek. - Jakas upiorna istota z okolic Piatej Bramy zaatakowala mnie i ugryzla w reke. Na szczescie nie zdolala przebic sie przez kolczuge - mam tylko siniec. -Jak sobie poradzilas? - spytal Sam. Podle Psisko nieustannie zataczalo kolka, jakby obawiajac sie, iz Zmarla istota nie powiedziala jeszcze ostatniego slowa i ze w kazdej chwili moze sie gdzies pojawic. -Pies rozdarl ja na pol - powiedziala Lirael, probujac uspokoic oddech. - Co prawda nadal chciala mnie atakowac, ale w koncu jakos udalo mi sie narzucic jej wiezy i odeslac ja w kierunku Dziewiatej Bramy - stamtad nie ma juz drogi powrotu. -Teraz naprawde zostalas nastepczynia Abhorsenow - oznajmil Sam, nie kryjac podziwu. -Chyba tak - po namysle odparla Lirael. Gdy w Smierci okreslila siebie sama mianem Abhorsena, stala sie silniejsza, lecz jednoczesnie cos bezpowrotnie utracila. Bo zabrac dzwonki z Domu to jedno, a zrobic z nich uzytek w Smierci, to zupelnie inna sprawa. Dawne zycie odeszlo w przeszlosc. Cos nieodwolalnie minelo, a ona nadal nie wiedziala, jak ma wygladac jej przyszlosc i kim wlasciwie sie stala. Czula sie nieswojo we wlasnej skorze, i to wcale nie za sprawa topniejacego lodu, deszczu oraz blota. -Cos tu wyczuwam - odezwal sie pies. Lirael podniosla wzrok i po raz pierwszy dotarlo do niej, ze Sameth jest caly umorusany blotem. Nie byl az tak brudny, gdy zostawiala go na strazy. W dodatku na grzbiecie dloni mial krwawiaca rane, z czego zapewne nawet nie zdawal sobie sprawy. -Co ci sie przytrafilo? - spytala ostro. -Wrocil Mogget - odparl Sam. - A przynajmniej wydaje mi sie, ze to on. Zdazyl juz ulokowac sie w moim plecaku. Problem w tym, ze najpierw wygladal troche inaczej. Zobaczylem postac niewysokiego mezczyzny, zupelnego albinosa. Myslalem, ze jest wrogo nastawiony i... Przerwal, gdy pies dopadl do plecaka i zaczal intensywnie weszyc. Wtem ze srodka wysunela sie biala, uzbrojona w pazury lapa i pies gwaltownie odskoczyl, ratujac nos przez zadrapaniem. Przysiadl niedaleko i ze zdziwienia zmarszczyl czolo. -To rzeczywiscie Mogget - oznajmil. - Nie rozumiem tylko... -Po prostu, dala mi jeszcze jedna szanse, jak sie wyrazila - odezwal sie glos z glebi plecaka. - Ciebie nigdy nie byloby stac na taki gest. -Dala ci szanse? Na co? - warknal pies. - Nie czas na twoje sztuczki! Wiesz, co oni tam wykopuja cztery mile stad? Mogget wysunal glowe z plecaka, a wowczas Ranna zadzwonil, zsylajac na sluchaczy fale sennosci. -Pewnie, ze wiem - prychnal kot. - Nic mnie to jednak nie obchodzi. Nie dbalem o to wczesniej, nie dbam i teraz. Wiem, ze wykopuja Niszczyciela! Pana Zaglady! Wielkiego Destruktora! Mogget przerwal, by zaczerpnac tchu, a wtedy pies szczeknal ostro i donosnie, demonstrujac swoja sile. Mogget tylko miauknal przerazliwie, jakby ktos nadepnal mu na ogon, i skryl sie w plecaku. -Nie wypowiadaj jego imienia - nakazal pies. - A przynajmniej nie w gniewie i nie teraz, gdy podeszlismy tak blisko. Mogget milczal. Lirael, Sam i Podle Psisko spogladali w strone plecaka. -Musimy juz isc - westchnela Lirael, ocierajac z czola krople deszczu, zanim zdazyly splynac jej do oczu. - Ale najpierw wyjasnijmy sobie pewna rzecz. Podeszla do plecaka i nachylila sie, zachowujac jednak odpowiedni dystans, ktory pozwalal uniknac uderzenia kocia lapa. -Posluchaj, Mogget. Nadal pozostajesz sluga Abhorsenow. Chyba o tym pamietasz? -Owszem - padla niechetna odpowiedz. - Taki juz widac moj los. -Wiec moge na ciebie liczyc, inni chyba tez, prawda? Odpowiedzi nie bylo. -Zlowie ci pare rybek - wtracil Sam. - Oczywiscie, gdy dotrzemy do miejsca, gdzie sa ryby. -A na dodatek dostaniesz kilka myszek - dodala Lirael. - Jesli oczywiscie masz na nie ochote. Myszy niszczyly ksiazki i wszyscy bibliotekarze zywili do nich niechec. Lirael nie byla w tym wzgledzie zadnym wyjatkiem. Z przyjemnoscia zdala sobie sprawe, ze jako Abhorsen nie przestala byc w duchu Bibliotekarka. Nadal czula tez awersje do rybikow. -Nie musicie wkupywac sie w jego laski - szczeknal pies. - Ma obowiazek robic to, co mu sie kaze. -Ryby przy pierwszej nadarzajacej sie okazji, ewentualnie myszy, a na deser maly ptaszek, najlepiej ktorys z tych spiewajacych - odezwal sie nagle Mogget, wynurzajac sie z plecaka i oblizujac pyszczek rozowym jezykiem, jakby juz mial przed soba miske pelna ryb. -Zadnych ptaszkow - powiedziala stanowczo Lirael. -No, dobrze - laskawie zgodzil sie kot, rzucajac psu pogardliwe spojrzenie. - To uczciwy uklad, zwlaszcza ze odpowiada moim obecnym potrzebom. Wikt i dach nad glowa w zamian za pomoc, jakiej gotow jestem udzielic. Lepsze to niz niewolnictwo. -Jestes... - zaczal doprowadzony do ostatecznosci pies, ale Lirael chwycila go za obroze, wiec ustapil, wydajac wsciekle pomruki. -Nie czas teraz na sprzeczki - powiedziala Lirael. - Hedge zgodzil sie puscic wolno Mareyn, ale z pewnoscia bedzie jeszcze probowal zniewolic jej ducha... Powolna smierc sprawia, ze duch zyskuje wieksza moc. Nie dosc ze on wie, gdzie Strazniczka umarla, to ktorys z jego slugusow mogl widziec mnie w Smierci i doniesc o tym swemu panu. Musimy ruszac. -Najpierw powinnismy... - odezwal sie Sam, gdy Lirael zaczela zbierac sie do odejscia - musimy dac jej spoczynek. Lirael skinela glowa, ale gest ten byl na tyle niewyrazny, ze nie oznaczal ani zgody, ani jej braku. Pokazywal jedynie znuzenie. -Jestem chyba zmeczona - powiedziala, pocierajac czolo. - Rzeczywiscie obiecalam jej, ze sie tym zajme. Gdyby pozostawili cialo Mareyn, nie dbajac o jego los, to podobnie jak w przypadku kupcow, moglby w nim zamieszkac duch jakiegos innego Zmarlego, a gdyby wpadlo w rece Hedge'a, ten na pewno probowalby je wykorzystac do jeszcze gorszych celow. -Zajmiesz sie tym, Sam? - spytala Lirael, rozcierajac nadgarstek. - Ja jestem, szczerze mowiac, zupelnie wyczerpana. -Hedge moze zwietrzyc magie - ostrzegl pies. - Podobnie jak inni Zmarli znajdujacy sie w poblizu. Dobrze, ze pada deszcz. -Zdazylem juz rzucic jedno zaklecie - powiedzial Sam przepraszajacym tonem. - Myslalem, ze ktos nas atakuje... -Nie martw sie - przerwala mu Lirael. - Ale sie pospiesz. Sam podszedl do ciala Strazniczki i nakreslil w powietrzu stosowne znaki Kodeksu. Kilka sekund pozniej bialy calun ognia przeslonil zwloki i wnet nie pozostalo z nich nic, co mogloby trafic w rece nekromanty. Wsrod popiolu czernily sie tylko okopcone koleczka kolczugi. Zbieral sie juz do odejscia, gdy nagle na dloni Lirael rozblysly trzy proste znaki Kodeksu. Splynely na kore drzewa, przy ktorym spoczywaly prochy Mareyn. Lirael zaklela w nich slowa, ktore uslyszy kazdy Mag Kodeksu, przynajmniej tak dlugo, jak bedzie roslo tutaj drzewo: "W tym miejscu, z dala od domu i przyjaciol, zginela Mareyn, Strazniczka Krolewska. Byla dzielna, jednak przyszlo jej zmierzyc sie z wrogiem zbyt poteznym, by mogla zwyciezyc. Nawet w Smierci pelnila swa sluzbe z poswieceniem wiekszym, niz nakazywaloby poczucie obowiazku. Pozostanie w naszej pamieci. Zegnaj, Mareyn". -Slowa rownie piekne jak jej czyny - powiedzial pies. - A w dodatku... -Wedlug mnie, takie gesty to przejaw glupoty - przerwal mu Mogget. - Jak nie skonczycie z tymi popisami magii, to za pare minut bedziemy mieli na karku wszystkich Zmarlych. -Dzieki, Mogget - powiedziala Lirael. - Ciesze sie, ze juz zaczales nam pomagac. Ruszamy w droge, mozesz wiec zaczac ukladac sie do snu. Pies - przodem. Sam - za mna. Nie czekajac na odpowiedz, ruszyla w gore, kierujac sie ku miejscu, gdzie drzewa rosly w wiekszym zageszczeniu. Pies biegl za swoja pania, wkrotce jednak przemknal bokiem i wysunal sie na czolo, merdajac ogonem. -Ona lubi rzadzic, nie sadzisz? - zwrocil sie Mogget do Sametha, ktory wolno podazal z tylu. - Przypomina w tym troche twoja matke. -Nie gadaj tyle - uciszal go Sam, odsuwajac galaz, ktora nieomal przejechala mu po twarzy. -Chyba zdajesz sobie sprawe z tego, ze powinnismy brac nogi za pas i uciekac dokladnie w przeciwna strone? - ciagnal dalej Mogget. -Przeciez sam mowiles wczesniej, gdy jeszcze bylismy w Domu, ze nie ma sensu ukrywac sie ani ratowac ucieczka - odgryzl sie Sam. - Czyzbys zapomnial? Mogget nic nie odpowiedzial, ale Sameth byl pewien, ze kocisko nie spi. Wyczuwal w plecaku jego niespokojne ruchy. Nie powtorzyl juz pytania, bo droga byla coraz bardziej stroma i zaczelo mu brakowac tchu. Ochota na konwersacje zupelnie mu przeszla, gdy zaczeli kluczyc wsrod drzew, mijajac tez takie, ktore przewrocil wiatr. Lezaly wyrwane z korzeniami, poniewaz zbyt plytko wrosly w podloze. W koncu, przemoczeni do suchej nitki pomimo impregnowanych peleryn i zupelnie wycienczeni wspinaczka, dotarli do grzbietu wzniesienia. Przesloniete chmurami slonce prawie juz zachodzilo i stalo sie oczywiste, ze przed nastaniem nocy niewiele posuna sie do przodu. Lirael chciala dac sygnal do odpoczynku, ale pies zupelnie zignorowal jej gest, udajac, ze go nie dostrzega. Westchnawszy, ruszyla wiec dalej, cieszac sie w duchu, ze Podle Psisko podaza na zachod grzbietem wzniesienia, zamiast schodzic w dol, na druga strone. Po jakichs trzydziestu minutach, ktore wlokly sie jak godziny, dotarli wreszcie do osuwiska ukazujacego naga, pozbawiona drzew polac polnocnego zbocza. Pies zatrzymal sie, kryjac sie miedzy paprociami. Lirael siadla obok, a Sam, chwiejac sie ze zmeczenia, dolaczyl do nich dopiero po chwili i bezwladnie osunal sie na ziemie. Gdy usiadl, z jego plecaka wygramolil sie Mogget. Stanal na tylnych lapkach, przednie oparl na glowie mlodzienca i zaczal obserwowac teren. Cala czworka skierowala wzrok na przesieke i spogladala w strone Czerwonego Jeziora, ktorego odlegla, martwa tafle rozswietlaly blyskawice i ostatnie nikle promienie zachodzacego slonca. Na dnie doliny zobaczyli jame, ktora wykopal Nick. Obnazona czerwona gleba i zolta glina odcinaly sie wyraznie od zielonego tla i wygladaly niczym jatrzaca sie rana. Wokol bez przerwy uderzaly pioruny, totez do uszu czworki obserwatorow bezustannie docieral pomruk grzmotow. Setki postaci, ktore z powodu znacznego oddalenia wydawaly sie smiesznie male, uwijalo sie przy wykopie. Nawet z odleglosci wielu mil Lirael i Sam wyczuwali, ze sa to Zmarli. -Co robia Pomocnicy? - spytala Lirael. Pomimo ze znajdowali sie na szczycie gory, ukryci wsrod drzew i paproci, miala wrazenie, ze Hedge i jego sludzy w kazdej chwili moga odkryc ich obecnosc. -Trudno powiedziec - odparl Sam. - Maja cos blyszczacego... i kieruja sie z tym w strone jeziora. -Racja - potwierdzil pies, ktory zastygl w calkowitym bezruchu u boku Lirael. - Przemieszczaja dwie srebrne polkule znajdujace sie w odleglosci trzystu krokow od siebie. Mogget zasyczal tuz za uchem Sama, a ten poczul, ze przechodza go ciarki. -Kazda z polkul kryje w sobie polowe pradawnego ducha - wolno oznajmil pies. - Ducha, ktory istnial juz u Prapoczatkow, zanim jeszcze powstal Kodeks. -Czy chodzi o te istote, ktorej imienia zakazales uzywac Moggetowi? Masz na mysli Niszczyciela? -Tak - odparl pies. - Wieki temu zostal uwieziony w srebrnych polkulach, ktore zakopano gleboko w ziemi, a na strazy postawiono srebro, zloto, olow oraz jarzebinowe, jesionowe i debowe drewno. Siodma straz trzymaly kosci. -Wiec on nadal jest w tych okowach? - natarczywie dopytywal sie Sam. - To znaczy, uwieziony w polkulach, ktore wykopali? -Na razie jeszcze tak - odparl pies. - Ale skoro wydobyli go na wierzch, uwalniajac z dotychczasowego wiezienia, okowy tez na niewiele sie zdadza. Musieli odkryc, w jaki sposob mozna polaczyc ze soba polkule, choc nie umiem wyjasnic, jak tego dokonali. Nie wiem tez, dokad je zabieraja... -Przykro mi, pani, ze cie zawiodlem - dodal ze smutkiem, kladac sie na brzuchu i przyciskajac leb do ziemi. -Co takiego? - zapytala Lirael, spogladajac na przygnebionego psa. Przez chwile nie bardzo wiedziala, co odrzec, gdy nagle uslyszala wewnetrzny glos, ktory mowil: "Co w takiej sytuacji uczynilby kazdy Abhorsen?". Uswiadomila sobie, kim naprawde jest. Nie moze sie poddawac, chocby wszystko sprzysieglo sie przeciwko niej. -O czym ty mowisz? Przeciez nie ma w tym twojej winy - zaprotestowala. Glos zadrzal jej na moment, dlatego zakaszlala, starajac sie to ukryc, i mowila dalej: -A poza tym... ten Niszczyciel ciagle jeszcze ma nalozone wiezy. Nie mozemy dopuscic do tego, by Hedge polaczyl polkule. -Musimy ratowac Nicka - powiedzial Sam. - Problem w tym, ze tam az roi sie od Zmarlych - dodal, przelykajac glosno sline. -To swietny pomysl! - krzyknela Lirael. - Wlasnie od tego powinnismy zaczac. Nick na pewno bedzie wiedzial, dokad planuja wywiezc polkule. -Ona nawet decyzje podejmuje jak twoja matka - rzucil Mogget. - Ciekawe tylko, w jaki sposob mamy to wszystko zrealizowac w praktyce? Podejsc do Hedge'a i grzecznie poprosic, by oddal nam Nicka? -Posluchaj, Mogget... - zaczal go uciszac Sam. Pies skwitowal uwage kota glosnym warknieciem. Lirael przerwala im obu, bo przyszedl jej do glowy pewien plan, ktory chciala przedstawic, zanim sama zdazy zwatpic w jego powodzenie. -Nie przesadzaj, Mogget. Odpoczniemy chwile, a potem naloze powloke sowy i polece w kierunku jeziora. Podle Psisko moze mi towarzyszyc. We dwojke na pewno odnajdziemy Nicka i wykradniemy go. Ty i Sam podazycie dolem i spotkamy sie przy strumieniu. W ciagu dnia, w poblizu plynacej wody, bedziemy mogli spokojnie wypytac Nicka, co sie tam wlasciwie dzieje. No i jak? Zgadzacie sie na ten plan? -W calym swoim zyciu slyszalem od Abhorsenow tylko trzy rownie glupie plany jak ten twoj - odparl Mogget. - Podoba mi sie glownie czesc dotyczaca odpoczynku, zapomnialas jednak uwzglednic obiad. -Nie jestem pewien, czy akurat ty powinnas leciec - niespokojnie rzucil Sam. - Ja tez moglbym nalozyc powloke sowy, a latwiej byloby mi naklonic Nicka, by do nas dolaczyl. No i jak ma doleciec tam pies? -Nie bedziemy nikogo naklaniac - warknelo Podle Psisko. - Twoj przyjaciel Nick znajduje sie pod wplywem Niszczyciela, jest jego narzedziem. Bedziemy musieli zabrac go wbrew jego woli - trzeba jednak liczyc sie z tym, ze moze byc teraz bardzo niebezpieczny. Jezeli chodzi o latanie, to zaden problem, po prostu stane sie troche mniejszy i urosna mi skrzydla. -Ach tak - baknal Sam. - No jasne, urosna ci skrzydla - dodal z powatpiewaniem. -Musimy takze bardzo uwazac na samego Hedge'a - powiedziala Lirael, ktora nagle ogarnely watpliwosci, czy plan, ktory przedstawila, nadaje sie do realizacji. - Mimo wszystko to ja bede musiala przemienic sie w sowe - jej postac stworzylam przeciez na moja miare, dla ciebie ta forma bylaby za ciasna. A swoja droga, mam nadzieje, ze powloka sowy nie pogniotla sie zanadto w plecaku. -Skoro nie moge leciec, dotarcie do strumienia zajmie mi przynajmniej dwie godziny - ocenil Sam, spogladajac w kierunku doliny. - Moze byloby lepiej, gdybysmy poszli tam wszyscy razem pod oslona nocy, a dopiero rano sie rozdzielimy i polecisz stamtad dalej. Dzieki temu bede blizej ciebie i w razie problemow zdolam przyjsc ci z pomoca. Zostawisz mi swoj luk, a ja rzuce odpowiednie zaklecia, zeby przygotowac strzaly. -Dobrze, pojdziemy razem - powiedziala Lirael. - Ale luk na niewiele sie zda, jesli nadal bedzie padal deszcz. Nie mozemy juz podejmowac zadnych magicznych zabiegow wokol pogody - to zbyt ryzykowne. Z pewnoscia odkryliby nasze pozycje. -Przed switem deszcz ustanie - autorytatywnie stwierdzil pies. -A to ci prorok - prychnal Mogget. - Nawet slepy by zauwazyl, ze juz przestaje padac. Sam i Lirael spojrzeli w gore. Przez sklepienie galezi przeswitywalo niebo. Na polnocnym zachodzie nadal trwala burza, natomiast bezposrednio nad ich glowami oraz na wschodzie zaczelo sie przejasniac. Dostrzegli czerwona poswiate zachodzacego slonca oraz pierwsza gwiazde. Zwala sie Uallus i swoim czerwonawym swiatlem wytyczala kierunek polnocny. Lirael mimo woli poczula radosc. W starych pasterskich podaniach pojawienie sie Uallusa uchodzilo za dobry omen. -Dobrze, ze chmury ustepuja, bo bardzo nie lubie fruwac w deszczu - powiedziala. - Mokre piora na pewno nie ulatwiaja latania. Sameth milczal. Gestniejacy mrok i rozblyski piorunow nad wykopem uniemozliwialy prowadzenie dokladnych obserwacji. Obraz byl niewyrazny i ukazywal sie w jasnych stop-klatkach na tle ciemnosci. Sam zdolal dostrzec jakis kwadratowy ksztalt, zapewne namiot. Mozliwe, ze byl to namiot Nicka, innych bowiem nie widzial. -Trzymaj sie, Nick - szepnal Sam. - Uwolnimy cie. Interludium pierwsze Lezac pod samochodem, Touchstone zacisnal dlon na ramieniu Sabriel. Oboje byli ogluszeni wybuchem i ciagle nie mogli otrzasnac sie z szoku. Wielu czlonkow Strazy stracilo zycie. Trudno bylo zniesc makabryczny widok porozrzucanych dookola ludzkich zwlok. Mimo to bacznie obserwowali swoich niedoszlych zabojcow, ktorzy zmierzali w ich kierunku. Widzieli ich stopy, ktore wciaz sie przyblizaly. Z oddali dobiegal stlumiony smiech, zupelnie jakby dochodzil zza sciany, za ktora mieszkali halasliwi sasiedzi. Z pistoletami w dloniach Touchstone i Sabriel podczolgali sie do przodu. Za nimi podazylo dwoje straznikow, ktorym takze udalo sie przezyc pod oslona pancernego auta. Sabriel zauwazyla, ze jedna z tej dwojki byla Veran, sciskajaca kurczowo bron, mimo ze krew sciekala jej po rekach. Drugim ocalalym byl Barlest, najstarszy sposrod straznikow. Jego siwe wlosy takze poplamione byly krwia. Przygotowywal do strzalu swoj karabin maszynowy. Zamachowcy zbyt pozno zorientowali sie w sytuacji. Czworka ocalalych niemal rownoczesnie otworzyla w ich kierunku ogien. Smiechy idacych utonely natychmiast wsrod odglosow strzelaniny. Spod samochodu buchnely kleby gryzacego dymu, a na ziemie posypaly sie luski. -Do lodzi! - krzyknal Barlest do Sabriel, wskazujac za siebie. Zrazu nie doslyszala, wiec wrzasnal jeszcze trzy razy: - Lodz! Lodz! Lodz! Okrzyk ten dotarl takze do Touchstone'a. Gdy spojrzal na Sabriel, dostrzegla w jego oczach strach. Wiedziala jednak, ze bal sie o nia, nie o siebie. Gestem wskazala uliczke biegnaca wsrod domow za ich plecami. Prowadzila ona do Larnery Square i Warden Steps. Tam wlasnie zostawili lodzie i grupke straznikow przebranych za nadrzecznych handlarzy. Damed przygotowal kilka drog odwrotu, ta jednak znajdowala sie najblizej. Jak zwykle, dbal przede wszystkim o bezpieczenstwo Krola i Krolowej. -Ruszajcie! - krzyknal Barlest. Zdazyl zmienic magazynek i strzelal teraz krotkimi seriami, raz w prawo, raz w lewo, zmuszajac potencjalnych napastnikow, by przywarli do ziemi, chroniac glowy. Touchstone dotknal jeszcze na krotko ramienia Barlesta, po czym przemiescil sie pod podwoziem samochodu na druga strone. Sabriel czolgala sie tuz obok niego, ich dlonie spotkaly sie przelotnie. Znajdujaca sie nieco dalej Veran wziela gleboki oddech, po czym wysunela sie spod auta, zerwala na rowne nogi i pedem ruszyla przed siebie. Dobiegla do uliczki, przycupnela za hydrantem przeciwpozarowym i zaczela strzelac, oslaniajac Sabriel i Touchstone'a. Przez chwile slychac bylo jedynie regularne serie Barlesta, ktory wciaz ukrywal sie pod samochodem. -Barlest, pospiesz sie! - wrzeszczal Touchstone, skrecajac w uliczke. Straznik jednak wciaz zwlekal. Veran dopadla do Touchstone'a i Sabriel i skierowala ich w strone rzeki. -Szybko! Nie macie chwili do stracenia! - krzyczala. Z oddali dobiegl ich bojowy okrzyk Barlesta, ktory wyczolgal sie spod pojazdu i usilowal przebic sie na druga strone ulicy. Powietrze rozdarla dluga seria z automatu i kilka glosniejszych, pojedynczych strzalow. Nagle zapadla cisza i slyszeli juz tylko stukot wlasnych butow, przyspieszone oddechy i walace serca. Na Larnery Square nie bylo nikogo. Centralnie polozony ogrod, w ktorym zwykle az roilo sie od nian z malymi dziecmi, byl teraz zupelnie opustoszaly. Kilka minut, ktore uplynely od chwili wybuchu, wystarczylo, zeby mieszkancy rozpierzchli sie i udali do swoich domow. Od czasu gdy w Corvere nastal Corolini i jego banda zbirow spod znaku Partii Ojczyznianej, wszyscy nauczyli sie szybkiego znikania z ulic w razie jakichkolwiek niepokojow. Touchstone, Sabriel oraz Veran przebiegli plac, kierujac sie ku Warden Steps po drugiej jego stronie. Na ich twarzach malowaly sie smutek i przygnebienie. Podpity flisak, ktory dostrzegl trzy zbrojne postacie zbryzgane krwia, okazal sie na tyle trzezwy, by nie szukac zaczepki. Ze strachu skulil sie pod sciana, usilujac zniknac z ich pola widzenia. Rzeka Sethem toczyla swoje brudne wody, obmywajac krotkie nabrzeze znajdujace sie u podnoza schodow. Stal tam czlowiek ubrany w wysokie nieprzemakalne buty oraz zniszczone lachy robotnika zatrudnionego przy poglebianiu rzeki. W rekach trzymal beczke, ktora dopiero co wylowil z blotnistej plycizny. Gdy tylko uslyszal odglosy krokow na schodach, wyciagnal z zanadrza obcieta srutowke z odwiedzionym kurkiem. -Querel! Potrzebna nam pomoc! - krzyknela Veran. Mezczyzna ostroznie zabezpieczyl bron, spod polatanej koszuli wyciagnal gwizdek i dal kilkakrotny sygnal. Odpowiedzial mu podobny gwizd. Z lodzi, ktora z powodu odplywu kryla sie nieco ponizej nabrzeza, wyskoczylo kilku czlonkow Strazy Krolewskiej. Wszyscy byli uzbrojeni i gotowi do akcji, ale sadzac po wyrazie twarzy, to, co zobaczyli, raczej ich zaskoczylo. -Wpadlismy w zasadzke - wyjasnil szybko Touchstone, gdy tylko podeszli blizej. - Musimy uciekac, i to natychmiast. Zanim zdazyl cokolwiek dodac, kilka rak pochwycilo jego oraz Sabriel i niemalze rzucilo na dno lodzi. Veran wskoczyla za nimi do srodka. Lodz, a wlasciwie maly statek towarowy, znajdowala sie szesc czy siedem stop ponizej nabrzeza, jednakze takze od strony pokladu wysunely sie w ich strone czyjes pomocne dlonie. Gdy tylko znalezli sie w oblozonej workami z piaskiem kabinie, pykajacy dotad cicho silnik zaryczal i lodz ruszyla. Sabriel i Touchstone popatrzyli na siebie. Pocieszajace bylo to, ze nadal zyli i wyszli z opresji bez powazniejszych obrazen. Co prawda oboje krwawili, ale nieznacznie, trafieni tylko odlamkami pociskow. -Nasza misja sie nie powiodla - przygaszonym glosem powiedzial Touchstone, odkladajac pistolet. - To juz koniec. Nie zamierzam wracac do Ancelstierre. -Tak, to rzeczywiscie koniec. Tyle ze to oni nie chca nas widziec u siebie. Nie mozemy liczyc na zadna pomoc z tej strony Muru. Touchstone westchnal, wzial recznik i otarl nim krew z twarzy Sabriel. Ona odwzajemnila ten gest, a potem na moment przytulili sie do siebie. Oboje drzeli i nie probowali nawet tego ukryc. -Powinnismy opatrzyc rany Veran - powiedziala Sabriel, zwalniajac uscisk. - I wydac rozkaz, by statek obral kurs w kierunku domu. -Wracamy do kraju! - podchwycil Touchstone. Jednakze na sama mysl o powrocie oboje przeniknal trudny do okreslenia strach. Nie dosc ze sami otarli sie tego dnia o smierc, to nabrali przekonania, ze ich dzieci beda musialy stawic czolo jeszcze wiekszym niebezpieczenstwom. Zdawali sobie bowiem doskonale sprawe z tego, ze istnieja zagrozenia wieksze niz utrata zycia. Czesc druga Rozdzial dziewiaty Sen o sowach i latajacych psach Nick znowu snil o Farmie Blyskawic i laczacych sie polkulach. Po chwili sceneria snu ulegla zmianie - nagle znalazl sie w namiocie, na poslaniu ze skor. Deszcz w wolnym rytmie bebnil o brezent, z oddali dobiegal odglos piorunow, a caly namiot bezustannie rozswietlaly blyskawice. Nicholas usiadl i zobaczyl sowe, ktora przycupnela na brzegu kufra podroznego, wpatrujac sie w chlopca duzymi, zlotymi oczyma. Przy lozku pojawil sie jakis pies. Czarny, podpalany, niewiele wiekszy od terriera, z ogromnymi pierzastymi skrzydlami. No, wreszcie jakis inny sen - pomyslala czesc jazni Nicholasa. Musial sie juz na wpol obudzic, a to, co widzial, stanowilo najpewniej owa mieszanine snu i rzeczywistosci, jaka zwykle poprzedza moment calkowitego przebudzenia. Namiot niewatpliwie nalezal do realnego swiata, ale ta sowa i skrzydlaty pies! Ciekawe, co to znaczy - zastanawial sie Nick, z trudem otwierajac zaspane oczy. Lirael i Podle Psisko obserwowali, jak przyglada sie im rozgoraczkowanym wzrokiem. Dlon polozyl na piersi i zacisnal kurczowo palce, jakby chcial wyrwac ze srodka serce. Dwukrotnie zamrugal oczami, po czym zamknal powieki i z powrotem opadl na wyscielone futrami poslanie. -On jest naprawde chory - szepnela Lirael. - Wyglada okropnie, ale niepokoi mnie cos jeszcze... Nie potrafie dokladnie okreslic, co to takiego... Jest w nim jakies zlo. -To wplyw Niszczyciela - warknal cicho pies. - Jego moc przeniknela do wnetrza Nicholasa, prawdopodobnie wraz z odlamkiem srebrzystej polkuli. To wlasnie ona zzera jego cialo i ducha. Nick stal sie wcieleniem Niszczyciela, jego ustami. Musimy sie strzec, by nie obudzic tego zla. -Jak go w takim razie stad wydostac? - spytala Lirael. - Wydaje sie, ze nie ma dosyc sily, zeby wstac z lozka, a co dopiero gdzies wyruszyc. -Moge chodzic - zaprotestowal mlodzieniec, otwierajac oczy i siadajac na poslaniu. Poniewaz dla niego byl to tylko sen, bez najmniejszych oporow wlaczyl sie do rozmowy, ktora prowadzil skrzydlaty pies i gadajaca sowa. - Kim jest ten Niszczyciel, o ktorym mowicie, i co waszym zdaniem mnie wykancza? Mnie sie wydaje, ze mam po prostu ostra grype. Stad te halucynacje - dodal po chwili - czy dziwne sny. Skrzydlaty pies, ha! -On jest przeswiadczony, ze to wszystko mu sie sni - powiedzial pies. - To nawet dobrze. Niszczyciel nie obudzi sie w nim do czasu, az poczuje zagrozenie lub zanadto zblizy sie do niego Magia Kodeksu. Dlatego musisz uwazac, pani, by nie dotknac go sowia powloka! -No nie, to niemozliwe, zeby na glowie usiadla mi sowa albo skrzydlaty pies - chichotal sennie Nick. -Zaloze sie, ze nie zdola wstac i wlozyc ubrania - sprytnie podpuscila chlopca Lirael. -Jak to nie - dal sie podejsc Nick, opuszczajac nogi na podloge i blyskawicznie zrywajac sie z lozka. - We snie moge wszystko, absolutnie wszystko. Z trudem utrzymujac rownowage, zdjal pizame, calkiem zapominajac o wstydzie wobec istot, ktore przeciez tylko mu sie snily, i stanal przed nimi calkiem nagi. Alez chudy - pomyslala Lirael, ze zdziwieniem zauwazajac, ze bardzo ja to martwi. Az mu zebra wystaja i mozna policzyc wszystkie kosci. -Widzicie? - zwrocil sie do nich. - Wstalem i ubralem sie. -Dobrze byloby wlozyc cos jeszcze - zaproponowala Lirael. - Znowu moze zaczac padac deszcz. -Mam parasol - oswiadczyl Nick. Nagle twarz mu spochmurniala. - Nie, jest popsuty. W takim razie wloze plaszcz. Mruczac cos do siebie, podszedl do kufra i szarpnal za wieko. Zaskoczona Lirael ledwie zdazyla odfrunac i przysiadla na pustym teraz lozku. -"Sowa i kicia poszly razem w swiat..." - podspiewywal Nick. Wyciagnal z kufra bielizne, spodnie oraz dlugi plaszcz, a nastepnie zalozyl to wszystko na siebie, zapomniawszy o koszuli. - Tyle ze troszke mi sie w tym snie poprzestawialo... bo przeciez ty nie jestes kicia, tylko... skrzydlatym psem - dokonczyl po chwili, wyciagajac reke, by pogladzic po nosie Podle Psisko. Zdziwila go realnosc wrazen dotykowych i chorobliwe rumience na jego twarzy staly sie jeszcze bardziej wyraziste. -Czy ja snie? - zapytal nagle i wymierzyl sobie tegi policzek, pragnac sie obudzic. - Chyba jednak nie snie - stwierdzil. - Najwyrazniej... zaczynam... tracic rozum. -To nie tak - uspokoila go Lirael. - Jestes tylko chory, masz goraczke. -Rzeczywiscie - skwapliwie zgodzil sie Nick, dotykajac grzbietem dloni spoconego czola. - Musze wracac do lozka. Hedge kazal mi sie kurowac, zanim wyruszyl po druga barke. -Nie - powiedziala Lirael. Glos, ktory wydobywal sie z jej niewielkiego dzioba, zabrzmial zaskakujaco donosnie. Uslyszawszy, ze Hedge'a nie ma w obozie, uznala, iz takiej szansy nie moga zaprzepascic. - Potrzebne ci swieze powietrze. - Czy mozesz sprawic, by poszedl z toba? - zwrocila sie do psa. - Tak jak kiedys udalo ci sie z kusznikiem? -Sprobuje - warknelo Podle Psisko. - Ale wyczuwam w nim dzialanie roznych mocy, a nawet ta odrobina Niszczyciela, jaka w nim tkwi, stanowi potege, ktorej nie wolno lekcewazyc. Poza tym natychmiast zostana zaalarmowani Zmarli. -Na razie sa jeszcze zajeci transportowaniem polkul nad jezioro - odparla Lirael. - Zajmie im to troche czasu, ale byloby lepiej, gdybys sie pospieszyl. -Ja tam wracam do lozka - kategorycznie oswiadczyl Nick, chwytajac sie za glowe. - A im szybciej znajde sie u siebie w domu, w Ancelstierre, tym lepiej. -Nie ma mowy o kladzeniu sie do lozka - warknal pies, podchodzac do niego. - Idziemy na spacer! Po tych slowach, Podle Psisko szczeknelo tak tubalnie, ze zatrzasl sie caly namiot i zadzwieczaly rurki podtrzymujace brezent. Pod wplywem tego przerazajacego glosu Lirael nastroszyla piora. Gdy Wolna Magia pobrzmiewajaca w szczeknieciu zderzyla sie ze znakami Kodeksu na powloce sowy, wokol posypaly sie iskry. -Chodz ze mna! - nakazal pies, wychodzac z namiotu. Nick ruszyl za nim, ale po trzech krokach stanal, chwytajac sie kurczowo plachty zaslaniajacej wyjscie. -Nie, nie moge tego zrobic - wymamrotal, a miesniami jego szyi oraz dloni targnely dziwne spazmy. - Hedge zabronil mi wychodzic, wiec lepiej bedzie, jak zostane tutaj. Pies zaszczekal ponownie, ale tym razem jego glos byl donosniejszy nawet od odglosu gromow. Sowia postac Lirael znowu oswietlily iskry, a pizama, na ktorej siedziala, zajela sie ogniem, wiec czym predzej odleciala z namiotu. Nick wzdrygnal sie i skulil, porazony szczekaniem. Upadl na kolana, po czym na czworakach wydostal sie z namiotu, jeczac i wzywajac na pomoc Hedge'a. Lirael zataczala nad nim kregi, spogladajac ku zachodowi. -Wstan - nakazal mu pies. - Chodz za mna. Nick podniosl sie z ziemi, zrobil kilka krokow i zamarl w bezruchu. Jego oczy wywrocily sie bialkami na wierzch, a z otwartych ust poczely wydobywac sie kleby bialego dymu. -Pani! - krzyknal pies. - Niszczyciel zaczyna sie budzic! Musisz powrocic do ludzkiej postaci i uzyc dzwonkow! Lirael jak kamien opadla na ziemie i natychmiast przywolala stosowne znaki Kodeksu, pragnac uwolnic sie z sowiej powloki. Ale jeszcze bedac sowa, zdazyla swymi zlotymi oczami dostrzec w swietle blyskawic brygady Zmarlych uwijajace sie przy transporcie polkul. Setki Pomocnikow zaczely porzucac swa prace i kierowac sie spiesznie w strone namiotu. Po chwili biegli juz cala wataha, a wokol rozlegal sie grzechot ich wyschnietych stawow, zlowieszczo przylaczajac sie do dudnienia piorunow. Zmarli Pomocnicy na czele grupy walczyli miedzy soba o pierwszenstwo, by jak najszybciej odpowiedziec na zew magii obiecujacy im obfita uczte kosztem Zycia, majaca nasycic ich wieczysty glod. Pies szczeknal jeszcze raz, gdy z nosa Nicka wydobyl sie dym, ale nie byl w stanie nic zrobic. Rowniez Lirael mogla sie temu wszystkiemu jedynie przygladac, poniewaz na moment znalazla sie w oku swietlistego cyklonu, ktory powstal ze znakow Kodeksu uwalnianych z rozpadajacej sie powloki. Gdy tylko powrocila do wlasnej postaci, jej rece blyskawicznie siegnely po Saranetha i Nehime. Czula obecnosc czegos, co plonelo wewnatrz Nicholasa, napelniajac go zarem i powodujac, ze krople deszczu zaczynaly skwierczec w zetknieciu z jego rozpalona skora. W powietrzu unosil sie odor Wolnej Magii przypominajacy zapach topiacego sie metalu, a z ust Nicka wraz z klebami dymu dobiegl obcy glos: -Jak smiesz sie wtracac... moglem sie spodziewac, ze ty i ktos od twojej siostry... -Pospiesz sie, Lirael - krzyknal pies. - Ranna i Saraneth razem, kiedy zaczne szczekac! -Do mnie, wierni sludzy! - nawolywal glos ustami Nicka. Byl to okrzyk nieskonczenie glosniejszy i potworniejszy od wszystkich, jakie kiedykolwiek wyszly z ludzkiego gardla. Zagluszal nawet potezny ryk gromow, ktore wstrzasaly cala dolina. Uslyszeli go wszyscy Zmarli, takze ci, ktorzy wciaz jeszcze w slepym zapamietaniu ciagneli liny umocowane do polkul. Teraz i oni pospieszyli wesprzec swego pana. Wylewali sie z okopu, niczym fala trupiej zgnilizny, i kierowali w strone plonacego namiotu. Uslyszeli go nawet ci, ktorzy znajdowali sie na tyle daleko, ze nie powinien dotrzec do nich zaden dzwiek. Hedge przeklinal i miotal sie, probujac zabic konia, ktory na swoje nieszczescie znalazl sie w jego zasiegu. Zwierze wpadlo w poploch i nie pozwalalo sie dosiasc. Wiele mil dalej na wschod Chlorr odstapila od oblezenia Domu Abhorsenow. Potezna istota, bedaca samym tylko ogniem i ciemnoscia, zerwala sie do szalenczego biegu, w ktorym nie mogl sie z nia rownac zaden czlowiek. Lirael upuscila miecz i tak pospiesznie siegnela po Ranne, ze dzwonek zdazyl wydac krotki dzwiek, a wowczas na dzwoniaca splynela fala sennosci. W dodatku od powrotu ze Smierci bolal ja nadgarstek. Jednakze ani bol, ani usypiajacy glos Ranny nie mogly jej powstrzymac. Przypomniala sobie wlasciwe strony z "Ksiegi Zmarlych" i dzieki temu dokladnie wiedziala, co powinna czynic. Do delikatnego brzmienia Ranny dolaczyla glebokie tony Saranetha, na co nalozylo sie jeszcze przenikliwe i wladcze szczekanie psa. Wszystkie te dzwieki osaczaly Nicka i juz po chwili glos, ktory przemawial jego ustami, przycichl i oslabl. Lirael poczula jednak, ze czyjas rozwscieczona wola stara sie za wszelka cene przelamac krepujace ja zaklecia i zwalczyc polaczone sily dzwonkow oraz psa. Raptem opor zmalal, a Nick upadl zemdlony na ziemie. Kleby bialego dymu na powrot skryly sie w jego nozdrzach i gardle. -Szybko! Szybko! Podnies go! - przynaglal pies. - Kierujcie sie na poludnie, w strone strumienia. Ja ich tu zatrzymam! -Ale przeciez dzialanie Ranny i Saranetha uspilo go - zdenerwowala sie Lirael, odkladajac dzwonki do mieszkow i starajac sie uniesc Nicka. Okazal sie lzejszy, niz sie tego spodziewala, lzejszy nawet, niz na to wygladal. Byl niesamowicie wychudzony - sama skora i kosci. -On nie spi, dzwonki uspily w nim tylko Niszczyciela - pospiesznie wyjasnil pies, ktory zdazyl juz pozbyc sie skrzydel i zaczal rosnac, osiagajac pokazne rozmiary. Najwyrazniej szykowal sie do walki. - Daj mu w twarz i czym predzej uciekajcie! Lirael postapila tak, jak zalecil pies, choc przyszlo jej to z trudem. Kiedy wymierzala Nickowi policzek, aby go ocucic, poczula zdwojony bol w nadgarstku. Metoda okazala sie jednak skuteczna. Chlopiec wrzasnal, popatrzyl dookola przerazonym wzrokiem i usilowal wyrwac sie Lirael. -Musimy uciekac! - nakazala mu, ciagnac go za soba. Zatrzymala sie tylko na moment, zeby wydobyc Nehime. - Jezeli zaraz nie zaczniesz biec, przebije cie mieczem. Nick spojrzal na nia i na plonacy namiot, potem rzucil okiem na psa i zblizajace sie hordy Zmarlych, ktorych wczesniej uwazal za zwyklych robotnikow dotknietych nieznana choroba. Na jego twarzy pojawil sie wyraz przerazenia i zaskoczenia. W koncu rzucil sie do biegu, w kierunku, ktory nadala mu dlon Lirael zacisnieta na jego ramieniu - na poludnie. Za ich plecami pies stanal w ognistej poswiacie, niczym ogromny posepny cien mierzacy co najmniej piec stop wzrostu. Znaki Kodeksu tanczace na jego obrozy swiecily niezwykle intensywnie, mieniac sie roznymi kolorami. Magiczne swiatlo bylo znacznie bardziej jaskrawe niz to, ktore rzucaly czerwono-zolte plomienie buchajace z namiotu. Pod obroza psa pulsowala Wolna Magia, a jezyki czerwonego ognia splywaly mu z pyska zupelnie jak slina. Na widok psa pierwsza grupa nacierajacych Zmarlych Pomocnikow zwolnila nieco, nie majac pewnosci, jak niebezpieczna jest istota, ktora stanela im na drodze i jak powinni sie wobec niej zachowac. Wtem Podle Psisko zaszczekalo gromkim glosem, a wowczas Pomocnicy, przejeci strachem, zaczeli nieludzko wyc i krzyczec. Moc Wolnej Magii, z ktora byli doskonale obeznani i ktorej sie lekali, pochwycila ich i zmusila, by porzucili swe gnijace ciala i zawracali... do krainy Smierci. Tych, ktorzy padli w walce, natychmiast zastepowaly dziesiatki nowych Zmarlych. Wyciagali oni swe kosciste rece, by chwytac i rozrywac na strzepy. Pragneli zatopic swe zbielale, lamiace sie zeby w czyims ciele, obojetnie, czy bylo ono pochodzenia magicznego, czy tez nie. Rozdzial dziesiaty Ksiaze Sameth walczy z Hedge'em Byli juz w polowie drogi do miejsca umowionego spotkania z Samem, gdy nagle Nick padl bez tchu na ziemie i nie mogl sie podniesc. Na twarz wystapily mu wypieki spowodowane goraczka i wycienczeniem. Chlopiec lezal na ziemi i milczaco przygladal sie stojacej nad nim kobiecie, jakby czekal na egzekucje. Lirael zdala sobie nagle sprawe, ze uniesiony miecz, ktory trzymala w dloni, poteguje tylko wrazenie, ze wkrotce zostanie wykonany wyrok. Schowala wiec Nehime do pochwy i przybrala lagodniejszy wyraz twarzy, lecz Nicholas byl zbyt zmeczony i chory, by zrozumiec, ze grozna wojowniczka probuje go ratowac. -Chyba bede musiala cie niesc - powiedziala glosem, w ktorym zabrzmialo tylez wyczerpania, co i przerazenia. Nie byl wprawdzie ciezki, ale do strumienia zostalo jeszcze pol mili. A poza tym nie wiedziala, jak dlugo Niszczyciel skryty w ciele Nicka pozostanie w stanie uspienia. -Dlaczego... dlaczego to robisz? - zapytal chrapliwym glosem, gdy przerzucila go sobie przez ramie. - Beze mnie prace i tak beda kontynuowane. Przed laty w Wielkiej Bibliotece Clayrow uczono Lirael, jak wynosic poszkodowanych z plonacych budynkow, ale od dawna tego nie praktykowala. Przynajmniej od czasu, gdy zapalila sie nielegalna destylarnia nalezaca do Kemmeru, a Lirael uczestniczyla w akcji ratunkowej prowadzonej przez biblioteczna straz pozarna. Cieszyla sie teraz, ze nie wyszla z wprawy i ze Nick byl duzo lzejszy od Kemmeru - ktora na domiar zlego trzeba bylo niesc razem z jej ulubionymi ksiazkami. -Twoj przyjaciel Sam wszystko ci wyjasni - sapala teraz Lirael. Z tylu dobiegalo jeszcze szczekanie psa, ale mimo to trudno jej bylo rozeznac sie, w ktora strone wlasciwie idzie, bo w niklym swietle przedswitu nie tworzyly sie nawet cienie. W powloce sowy mogla duzo latwiej przemierzac doline. -Sam? - zapytal Nick. - A co on ma z tym wspolnego? -Dowiesz sie od niego - uciela rozmowe, nie chcac stracic oddechu. Podniosla wzrok, by okreslic swoja pozycje w stosunku do Uallusa. Wciaz jednak znajdowali sie zbyt blisko wykopu i gwiazdy pozostawaly niewidoczne z powodu blyskawic. Ustal za to deszcz i naturalne chmury zaczely sie rozpraszac. Lirael brnela dalej przed siebie, ale narastalo w niej poczucie, ze zbladzila i podaza w niedobrym kierunku. Zalowala teraz, ze nie przyjrzala sie lepiej okolicy, gdy w czasie lotu widziala wszystko jak na dloni. -Hedge mnie uratuje - szepnal Nicholas, a jego glos byl ochryply i tym dziwniejszy, ze dobiegal zza jej plecow. Glowa mlodzienca zwisala na wysokosci pasa Lirael. Dziewczyna nie zwracala na Nicka uwagi. Nie slyszala juz psa, a grunt pod nogami stawal sie grzaski, co tylko potwierdzalo jej obawy, ze zabladzila. Przed soba widziala jednak jakis niewyrazny, ciemny ksztalt. Moze byly to zarosla, w ktorych czekal na nia Sam? Posuwala sie z wolna, grzeznac coraz bardziej pod ciezarem, ktory dzwigala. Promienie wschodzacego slonca zaczely wydobywac okolice z mroku i Lirael mogla juz lepiej zobaczyc, ze ma przed soba trzciny, a nie zarosla. Nie dotarla wiec nad strumien. Wszedzie rosly czerwono kwitnace trzciny z duzymi kitami. To wlasnie im Czerwone Jezioro zawdzieczalo swoja nazwe, poniewaz rdzawy pylek osypujacy sie z ogromnych pioropuszy pokrywal brzegi. Zorientowala sie, ze poszla w zupelnie zlym kierunku. Zapewne skrecila na zachod. Znalazla sie na brzegu jeziora, gdzie Krwawe Wrony mogly ja latwo odnalezc - chyba ze zdolalaby sie ukryc. Poprawila ulozenie ciala Nicka, pochylajac sie do przodu, zeby nie stracic rownowagi. Chlopiec jeknal z bolu, lecz Lirael nie zwrocila na to najmniejszej uwagi i dalej posuwala sie w kierunku trzcin. Wkrotce zamiast blota poczula na lydkach wode. Trzciny rosly tu gesciej, a ich czerwone konce laczyly sie ponad jej glowa. Jednakze w jednym miejscu ich lodygi byly polamane. Biegla tamtedy waska sciezka i nia wlasnie zaczela przedzierac sie Lirael, usilujac przedostac sie w glab. Z bezkresnego nurtu Kodeksu Sam wydobyl jeszcze jeden, ostatni znak i nalozyl go na strzale, ktora trzymal na kolanach. Z zainteresowaniem przygladal sie, jak magiczne swiatlo rozplywa sie po ostrym stalowym grocie niczym olej. W ten sposob dokonczyl dziela. Na drzewce nalozyl juz wczesniej znaki celnosci i sily, na pierzasta koncowke - lotnosci i pomyslnosci, a teraz na grocie spoczely czarodziejskie emblematy wygnania i odosobnienia. Byla to ostatnia z dwudziestu strzal, jakie wzmocnil zakleciami, by stworzyc bron zdolna pokonac przynajmniej Pomniejszych Zmarlych. Zabralo mu to dwie godziny i zaczal odczuwac zmeczenie. Nie zdawal sobie sprawy z tego, ze wiekszosc Magow Kodeksu spedzilaby przy takim zajeciu niemal caly dzien, zawsze bowiem latwo przychodzilo mu rzucanie magicznych zaklec na przedmioty. Pracowal, siedzac na suchym koncu pnia wystajacego ze strumienia, ktory mial przynajmniej pietnascie jardow szerokosci i byl bardzo gleboki. Miejsce to idealnie odpowiadalo jego potrzebom. Co prawda dawalo sie przejsc na drugi brzeg, skaczac z pnia na pobliskie glazy wynurzajace sie z wody, jednakze Zmarli z pewnoscia czuliby respekt przed wartkim nurtem. Sam odlozyl gotowe strzaly do kolczanu umocowanego przy plecaku Lirael, ktory nastepnie zrecznym ruchem zarzucil sobie na plecy. Jego wlasny, wraz ze spiacym Moggetem, lezal ukryty w zaroslach. Chociaz... Katem oka Sameth spostrzegl w niklym swietle poranka, ze zaszla pewna zmiana: lata na plecaku zwisala odpruta, odslaniajac pusta kieszen - bez sladu kota. Mlodzieniec rozejrzal sie, jednak nie zauwazyl, by cokolwiek sie poruszalo, a rozproszone swiatlo nie pozwalalo dostrzec, czy cos nie przyczailo sie w zaroslach. Nie zaalarmowal go tez zaden podejrzany dzwiek. Slychac bylo jedynie szmer strumienia i odlegly huk grzmotow dobiegajacy znad wykopu. Mogget nigdy wczesniej nie wymykal sie tak niepostrzezenie, a od czasu wydarzen w tunelu pod Domem Abhorsenow Sam ufal mu jeszcze mniej. Wolnym ruchem podniosl luk nalezacy do Lirael i zatknal strzale. Co prawda mial u boku miecz, ale zrobilo sie juz na tyle widno, ze mogl strzelic na niewielka odleglosc, majac pewnosc, ze nie chybi - zwlaszcza gdyby cel pojawil sie na drugim brzegu strumienia, ktorego chlopak nie mial jakos ochoty przekraczac. Cos poruszylo sie po drugiej stronie. Maly bialy ksztalt przemykal w poblizu wody. To zapewne Mogget - pomyslal Sam. - Z a p e w n e. Gdy tajemniczy stwor przyblizyl sie, Sameth naciagnal cieciwe. -Mogget? - zapytal szeptem. Nerwy mial napiete jak postronki. -Oczywiscie, glupcze! - odpowiedziala biala postac, przeskakujac bezszelestnie z kamienia na kamien i ladujac na wystajacej ze strumienia klodzie. - Oszczedzaj strzaly, jeszcze ci sie przydadza. Zmierza ku nam okolo dwustu Zmarlych Pomocnikow! -Co takiego!? - krzyknal Sam. - A co z Lirael i Nickiem? Czy nic im nie grozi? -Nie mam pojecia - spokojnie odparl Mogget. - Rozgladalem sie wlasnie po okolicy, gdy uslyszalem szczekanie naszego czworonoznego przyjaciela. Biegnie w te strone co sil w lapach, ale po Lirael i jej klopotliwym podopiecznym ani sladu. No prosze, oto i Paskudne Psisko we wlasnej osobie. Ledwie skonczyl mowic, z zarosli wylonil sie pies. Z calym impetem wskoczyl w nurt strumienia, rozbryzgujac fontanny wody na wszystkie strony, glownie jednak na Moggeta. Wkrotce stanal przy nodze Sama, otrzepujac sie tak energicznie, ze Ksiaze musial sie odsunac, zeby ochronic luk. -Predko! - dyszal. - Musimy stad uciekac! Trzymajcie sie tego brzegu i biegiem w dol strumienia! Wymowiwszy te slowa, Podle Psisko puscilo sie pedem dalej, sadzac wielkimi susami wzdluz brzegu. Sameth zeskoczyl z pnia, blyskawicznie schylil sie po swoj plecak, podniosl go i niezgrabnie ruszyl za psem. Obciazony juz plecakiem Lirael, dzierzac luk i strzaly w jednym reku, a w drugim sciskajac wlasny, skupial sie glownie na tym, by nie stracic rownowagi i nie wpasc do strumienia. Nie przeszkadzalo mu to jednak zadawac pytan: -A Lirael i Nick? Czy... moze lepiej... moze jednak powinnismy... -Lirael skryla sie w trzcinach, ale musialem porzucic jej trop, aby nie naprowadzic na nia nekromanty, ktory pojawil sie dosc niespodziewanie - opowiadal pies, odwracajac w biegu glowe. - D l a t e g o wlasnie musimy sie spieszyc! Sam rowniez sie obejrzal i w tym momencie potknal sie o wlasny plecak, upuszczajac luk i strzaly. Gdy z trudem stanal znowu na nogach, za soba na przeciwleglym brzegu, mniej wiecej na wysokosci wystajacej nad powierzchnie klody, ujrzal istny mur Zmarlych Pomocnikow. Byly ich setki. Ciemna, klebiaca sie cizba, ktora zatrzymala sie na chwile, po czym runela w dol strumienia, posuwajac sie rownolegle do psa. Sposrod calej tej watahy wyrozniala sie jedna postac - zakapturzony jezdziec, ktorego spowijaly czerwone plomienie. Dosiadal rumaka, bedacego w zasadzie szkieletem, resztki ciala trzymaly sie bowiem tylko na karku i w klebie. Byl to Hedge. Jego pojawienie sie podzialalo na Sama jak kubel zimnej wody. Poczul w nadgarstkach ostry bol. Hedge cos krzyczal, zapewne rzucajac zaklecie, ale Ksiaze go nie slyszal, poniewaz goraczkowo probowal wydobyc luk i strzaly. Bylo nadal ciemnawo, a cel dosc odlegly, jednak przy spokojnym powietrzu - i odrobinie szczescia - moglo sie udac. Sam umiescil strzale na cieciwie i napial luk, koncentrujac sie calkowicie na mrocznej postaci jezdzca, ktorego sylwetka wylaniala sie sposrod plomieni. Zakleta strzala zaiskrzyla blekitnym swiatlem. Sameth z nadzieja obserwowal, jak zmierza do celu. Gdy dosiegnela nekromanty, ponad czerwona fala ognia bijaca od jezdzca buchnely biale plomienie. Hedge spadl z koscistego wierzchowca, ktory wspial sie na tylne nogi i ruszyl w strone wody, taranujac po drodze kilka szeregow Pomocnikow. Rzac przerazliwie, kon wskoczyl do strumienia, a wowczas nad powierzchnie wody wystrzelil snop bialych iskier. Nieomylny instynkt podpowiedzial zwierzeciu, w jaki sposob moze ostatecznie uwolnic sie od Hedge'a, ponoszac smierc, z ktorej nie ma juz powrotu. -To go tylko rozwscieczy - oznajmil Mogget, krecacy sie wokol stop Sama. Sameth zwatpil w skutecznosc swoich dzialan, gdy zobaczyl, ze Hedge wstaje, wyrywa sobie grot z gardla i ciska strzale na ziemie. -Nie marnuj na niego kolejnej - krzyknal pies. - Nie zabijesz go strzala, chocby uzbrojona w najpotezniejsze zaklecie. Sam skinal ponuro glowa, odlozyl na bok luk i siegnal po miecz. Wiedzial, ze strumien powstrzyma Zmarlych Pomocnikow, ale nie Hedge'a. Nekromanta rowniez dobyl miecza i ruszyl do przodu. Zmarli Pomocnicy rozstapili sie, robiac mu przejscie. Hedge stanal nad brzegiem strumienia i usmiechnal sie, odslaniajac zeby, spomiedzy ktorych wypelzaly czerwone jezyki ognia. Wszedl jedna noga do potoku i ponownie wykrzywil twarz w usmiechu, widzac, jak woda blyskawicznie zamienia sie w pare. -Biegnij do Lirael, trzeba jej pomoc - nakazal Sam, zwracajac sie do psa. - Ja powstrzymam tutaj Hedge'a tak dlugo, jak sie da. Mogget, moge na ciebie liczyc? Kocisko nie odpowiedzialo, przepadlo gdzies bowiem bez sladu. -Powodzenia - rzucil pies i pomknal brzegiem, kierujac sie na zachod. Sam wzial gleboki oddech, sposobiac sie do obrony. Ziscily sie jego najgorsze obawy - znowu musial samotnie stawic czolo Hedge'owi. Odwolal sie do Kodeksu, by znalezc w nim ukojenie, ale takze po to, zeby w razie potrzeby moc przywolac odpowiednie zaklecia. Jego niespokojny oddech wyrownal sie, gdy poczul, ze zewszad oplywa go dobrze mu znany nurt. Niemal odruchowo zaczal wylawiac poszczegolne znaki, wymawiajac szeptem ich nazwy, gdy splywaly do jego otwartej dloni. Hedge zrobil kolejny krok do przodu. Pioropusz pary skryl go teraz niemal zupelnie, a strumien wrzal i rozstepowal sie na wszystkie strony. Ku swemu przerazeniu Sam zauwazyl, ze miejscami widac juz suche dno, a Pomocnicy szykuja sie do ataku. Nie bedzie nawet musial ze mna walczyc - pomyslal Sam. - Po prostu zaczeka, az Zmarli przejda na drugi brzeg i mnie rozszarpia. Mial co prawda przy sobie fletnie, ale nie wiedzial, jak sie nia posluzyc, a poza tym szeregi Zmarlych Pomocnikow byly po prostu zbyt liczne. Mogl zrobic tylko jedno - wejsc do strumienia, zaatakowac swego wroga i zabic go, zanim Pomocnicy zdolaja mu przyjsc w sukurs. Jezeli w ogole zabicie Hedge'a lezalo w zasiegu jego mozliwosci - odezwal sie wewnetrzny glos, siejac niepokoj. A moze lepiej ratowac sie ucieczka? Uciekac, zanim znowu poczuje palacy uscisk nekromanty, ktory wyrwie z ciala jego ducha i powlecze za soba... Sam natychmiast porzucil te mysl, starajac sie zagluszyc targajace nim watpliwosci i zepchnac je w tak odlegly zakatek swiadomosci, zeby staly sie prawie nieslyszalne. Nastepnie wypuscil zgromadzone do tej pory znaki Kodeksu, pozwalajac im rozplynac sie w nicosci, i przywolal nowe. Gdy przybyly na jego wezwanie, pospiesznie zaczal przenosic je na nogi. Byly to znaki ochrony, odporu i kontruderzenia. Polaczyly sie wszystkie ze soba, tworzac lsniaca zbroje Kodeksu, ktora miala za zadanie chronic jego nogi przed para i wrzatkiem. Na moment spojrzal w dol, co nie trwalo dluzej niz dziesiec do pietnastu sekund, lecz kiedy podniosl wzrok, okazalo sie, ze Hedge gdzies zniknal. Para sie rozwiala, wody strumienia znowu plynely normalnym rytmem, a oddzialy Pomocnikow rozpoczely odwrot, zostawiajac za soba zryta ziemie uslana kawalkami gnijacych cial i odlamkami kosci. -Albo inna smierc jest ci sadzona, Ksiaze - odezwal sie Mogget, ktory pojawil sie u stop Sama jak spod ziemi - albo Hedge przypomnial sobie o jakims wazniejszym zadaniu. -A ty gdzies sie podziewal? - zapytal Sameth. Czul, ze opuszczaja go sily. Jeszcze przed chwila byl gotow rzucic sie do strumienia i podjac walke, teraz jednak poddal sie urokowi poranka. Niespodziewanie zaswiecilo slonce, a ptaki podjely przerwane trele. Ta sielska atmosfera panowala jednak tylko na jednym brzegu, co nie uszlo uwagi Sama. -Ukrylem sie przed poteznym nekromanta, co zrobilby kazdy przy zdrowych zmyslach - odparl Mogget. -Myslisz, ze Hedge dysponuje az tak wielka moca? - spytal Sam. - Przeciez sluzac mojej matce i Domowi Abhorsenow, musiales wczesniej spotkac niejednego nekromante. -Tamci nie mieli wsparcia Niszczyciela - odrzekl kot. - Musze przyznac, ze jestem pod wrazeniem tego, co moze uczynic pomimo okowow, w jakich ciagle sie znajduje... Powinnismy wszyscy wyciagnac wnioski z tego, ze nawet uwieziony w srebrzystych polkulach... -Jak myslisz, dokad poszedl Hedge? - przerwal mu Sam, ktory ledwo sluchal przemowy kocura. -Najpewniej pilnowac swoich metalowych polkul - ziewnal Mogget. - Albo rozprawic sie z Lirael. No, najwyzsza pora uciac sobie drzemke. Mowiac te slowa, powtornie ziewnal, lecz miauknal glosno ze zdziwienia, gdy Sam chwycil go i mocno nim potrzasnal, wprawiajac Ranne w ruch. -Musisz mnie zaprowadzic do psa! Powinnismy jak najszybciej odszukac Lirael i sprobowac jej pomoc! -Mnie do tego nie mieszaj - ziewnal znowu Mogget. Fala snu wywolana dzwiekami dzwonka splynela na nich obu. Rowniez Sam nie oparl sie jej dzialaniu. Usiadl na ziemi i poczul, ze jest mu bardzo wygodnie. Wystarczyloby porzadnie sie wyciagnac, zwinac rece pod glowa i... -O, nie! - sprzeciwil sie tej fali Ksiaze. Z trudem zerwal sie na nogi, wskoczyl do strumienia i zanurzyl w wodzie twarz. Kiedy wyszedl na brzeg, zauwazyl, ze Mogget znowu ulokowal sie w plecaku i zasnal kamiennym snem. Na pyszczku kota blakal sie przebiegly usmieszek. Sam spogladal na niego, zaczesujac palcami mokre wlosy. Przypomnial sobie slowa, ktore wypowiedzial pies, zanim pobiegl wzdluz strumienia - "Lirael skryla sie w trzcinach". Pomyslal, ze jesli uda sie teraz w strone Czerwonego Jeziora, to byc moze spotka Lirael lub przynajmniej natknie sie na jej slad albo na psa. Istniala rowniez szansa, ze obudzi sie Mogget. I - niestety - ze powroci Hedge... Sam nie chcial jednak bezczynnie tkwic nad strumieniem. Przeciez Lirael mogla potrzebowac jego pomocy, podobnie zreszta jak Nicholas. Musial ich wiec odnalezc. Jedynie dzialajac razem, mieli szanse przezyc na tyle dlugo, by moc przeciwstawic sie Niszczycielowi uwiezionemu w srebrzystych polkulach. W pojedynke kazde z nich skazane bylo na kleske. Sam podniosl z ziemi luk i porzucona strzale. Nastepnie zarzucil na kazde ramie po jednym plecaku, pozwalajac, by zwisaly na pojedynczym tylko pasku. Przed wyruszeniem w droge upewnil sie jeszcze, czy Mogget nie wypadnie, nawet jesli kocisko nie zaslugiwalo na taka troske, i pomaszerowal na zachod, z biegiem szemrzacego strumienia. Rozdzial jedenasty Pod oslona trzcin Lirael podswiadomie oczekiwala, ze w gestwinie trzcin odnajdzie wyplatana lodz. Pamietala bowiem wizje roztoczona niegdys przez Clayry, w ktorej ona i Nicholas plyneli po Czerwonym Jeziorze. Mimo to poczula ulge, gdy brodzac w wodzie siegajacej jej do polowy uda, natknela sie wreszcie na dziwnie wygladajaca lodke. Gdyby musiala pojsc chocby kawalek dalej, ryzykowalaby, ze Nicholas sie utopi: nie byla w stanie niesc go inaczej niz przerzuconego przez ramie i glowa mlodzienca zwisala tuz nad lustrem wody. Ostroznie zlozyla Nicka na dnie trzcinowej lodki, przypominajacej nieco kajak. Musiala przytrzymac burte, gdyz lodz zachybotala sie pod ciezarem chlopca. Co prawda lodka mierzyla niemal dwa razy tyle, co Lirael, ale z powodu smuklego ksztaltu jedynie w srodkowej czesci bylo troche wiecej miejsca. Akurat tyle, ile potrzebowaly dwie osoby. Podczas gdy Lirael zastanawiala sie, co robic dalej, polprzytomny Nick zaczal powoli dochodzic do siebie. Pochylone trzciny laczyly sie nad ich glowami, tworzac cos na ksztalt sklepienia, a ptaki wodne pokrzykiwaly tesknie i co jakis czas z pluskiem dawaly nura za upatrzona ryba. Lirael wsluchiwala sie w te odglosy, z mieczem na kolanach i opierajac dlon na pasie. Nagle ptaki, ktore do tej pory beztrosko szczebiotaly i lowily ryby - ucichly i skryly sie glebiej w trzcinach. Lirael domyslila sie przyczyny: Krwawe Wrony. Musialy krazyc nisko nad ich glowami, bo wyczuwala zimno bijace od ducha zamieszkujacego ptasie scierwa. Ducha, ktory - posluszny slepo rozkazom nekromanty - staral sie ja odnalezc. Co prawda kolyszaca sie na boki lodz byla taka sama, jak ta, ktora ujrzaly Clayry, jednakze Lirael poczula, ze ogarnia ja strach. Wizja ograniczala sie tylko do tego jednego obrazu. Clayry zobaczyly ja i Nicholasa, ale nic ponadto. Nie wiedzialy tez, kim naprawde byl jej towarzysz. Czy ich wizja nie siegala dalej, bo na tym wszystko mialo sie skonczyc? Czy z gestwiny trzcin wynurzy sie za chwile Hedge? A moze zaatakuje ja Niszczyciel, ktory nagle opusci wymizerowane cialo mlodego czlowieka? -Na co wlasciwie czekasz? - zapytal nagle Nick, pokazujac tym samym, ze czuje sie znacznie lepiej, niz przypuszczala. Lirael az podskoczyla na dzwiek jego slow, co wprawilo lodke w jeszcze mocniejsze kolysanie. Pytanie Nicholasa zabrzmialo dziwnie glosno w otaczajacej ich ciszy. -Csss! - syknela srogo Lirael. -Niby dlaczego? - zadziornie spytal Nick. Znizyl jednak glos i nie odrywal wzroku od jej miecza. Uplynelo kilka sekund, zanim Lirael zdecydowala sie odpowiedziec. -Czekamy, az nastanie poludnie, bo wtedy najjasniej swieci slonce, a moc Zmarlych jest najslabsza. Wowczas wyruszymy brzegiem jeziora do umowionego miejsca spotkania... z Samem, twoim przyjacielem. -Zmarli! - powiedzial Nick z usmieszkiem wyzszosci. - Zapewne jakies lokalne bostwa, ktore trzeba sobie zjednac, nie myle sie? Wspomnialas takze Sama. A coz on ma z tym wszystkim wspolnego? Czyzbys i jego porwala? -Zmarli... to Zmarli - odparla Lirael, marszczac brwi. Sameth wspominal kiedys, ze Nick nie pojmowal - i nawet nie probowal pojac - czym jest naprawde Stare Krolestwo, jednakze tak zupelny brak rozeznania z pewnoscia nie byl czyms naturalnym. Cos sie za tym krylo. - Zmarli Pomocnicy Hedge'a pracuja w twoim wykopie. A jezeli chodzi o Sama, to nie zostal przeze mnie uprowadzony. Wrecz przeciwnie, dzialamy razem, bo chcemy cie uratowac. A ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z grozacego ci niebezpieczenstwa. -Tylko mi nie mow, ze Sameth powrocil do swoich zabobonow - powiedzial Nick. - Ci twoi Zmarli to po prostu nieszczesnicy chorzy na trad czy cos w tym rodzaju. A ty mnie przed niczym nie uratowalas, tylko niepotrzebnie odciagnelas od pracy nad waznym naukowym eksperymentem. -Przeciez widziales mnie w powloce sowy - rzekla Lirael, probujac sprawdzic, na ile zaslepiony jest Nick. - Towarzyszyl mi latajacy pies. -To tylko hipnoza... albo halucynacje - ucial Nicholas. - Wiesz przeciez, ze nie czuje sie najlepiej. I to jeszcze jeden powod, zebym nie siedzial na tej gnijacej kupie dryfujacych trzcin. -Ciekawe - powiedziala Lirael w zamysleniu. - Chyba tylko ta istota, ktorej czastka w tobie tkwi, mogla cie az tak zaslepic. Pozostaje jeszcze pytanie, po co? Nick nie odpowiedzial, robiac mine, jakby chcial puscic mimo uszu wszystko, co miala do powiedzenia Lirael. -Dobrze wiesz, ze Hedge przybedzie mi na ratunek - odezwal sie po chwili. - Juz on tam ma swoje sposoby, to bardzo zmyslny gosc. A poza tym zalezy mu na dotrzymaniu harmonogramu eksperymentu, tak samo jak mnie. Niepotrzebnie wiec tracisz czas. Lepiej, zebys zapomniala o tych swoich urojeniach i wracala do domu. A gdybys jednak zdecydowala sie dobrowolnie mnie uwolnic, to jestem przekonany, ze nie ominie cie nagroda. -Nagroda? - zasmiala sie gorzko Lirael. - W postaci strasznej smierci i wiecznej niewoli? Tylko takiej nagrody moze spodziewac sie ten, kto zanadto zblizy sie do Hedge'a. Ale wyjasnij mi, na czym polega ten wasz "eksperyment naukowy". -A jak ci wytlumacze, wypuscisz mnie? - zapytal Nick. - Wlasciwie moglbym ci o nim opowiedziec, bo chyba nie zamierzasz niczego publikowac w czasopismach naukowych Ancelstierre? Wszystkie te pytania Lirael zbyla milczeniem. Caly czas wpatrywala sie w Nicholasa, czekajac, az zacznie mowic. Chlopiec odwzajemnil jej spojrzenie, lecz zaraz potem odwrocil wzrok. W jej oczach bylo cos intrygujacego. Malowala sie w nich stanowczosc, jakiej nigdy nie zauwazyl u mlodych kobiet, ktore mial okazje spotykac na przyjeciach w Corvere. Wlasnie to jej spojrzenie budzilo w nim chec kontynuowania rozmowy, a poza tym chcial w jakis sposob zaimponowac Lirael swoja inteligencja oraz wiedza. -Srebrzyste polkule wykonano z nieznanego dotad metalu. Zgodnie z moja teoria, ma on nieograniczone wprost mozliwosci magazynowania energii elektrycznej, ktora mozna pozniej uwolnic - oznajmil, splatajac dlonie. - Obie polkule otoczone sa warstwa zjonizowanego powietrza, ktora przyciaga wyladowania atmosferyczne i umozliwia absorbowanie przez metal coraz to nowych ladunkow elektrycznych. Niestety, to silnie zjonizowane pole, ktore otacza polkule, utrudnia nam prace, gdyz z jego powodu nie mozna sie do nich zblizyc z zadnymi metalowymi narzedziami. Moim zamiarem jest podlaczenie polkul do specjalnych urzadzen, ktore zostana zainstalowane na Farmie Blyskawic, w Ancelstierre. Farma ta jest wlasnie w trakcie budowy. Prowadzi ja jeden z moich zaufanych wspolpracownikow. Znajdzie sie tam tysiac polaczonych ze soba urzadzen odgromowych, ktore zdolaja jednorazowo sciagnac caly ladunek elektryczny burzy, a nie tylko pojedyncze wyladowania, i skierowac nagromadzona w ten sposob energie bezposrednio do polkul. Spowoduje to ich repolaryzacje... lub tez, inaczej mowiac, demagnetyzacje... i dzieki temu bedzie je mozna do siebie zblizyc. To wlasnie jest naszym celem. Te polkule koniecznie trzeba ze soba polaczyc. Po wypowiedzeniu tych ostatnich slow Nick opadl na dno lodzi, z trudem lapiac oddech. -Skad wiesz? - zapytala Lirael. W jej uszach cala ta przemowa brzmiala jak tyrady zlotoustych falszywych magow lub jasnowidzow-szarlatanow, usilujacych przekonac w rownym stopniu innych, co i siebie. -Po prostu wiem - szepnal Nick. - Jestem przeciez naukowcem. Kiedy polkule trafia juz do Ancelstierre, bede mogl za pomoca odpowiedniego sprzetu badawczego i z odpowiednia asysta dowiesc slusznosci swojej teorii. -Ale dlaczego koniecznie chcecie polaczyc ze soba polkule? - nie dawala za wygrana Lirael. Wydawalo jej sie bowiem, ze tu tkwi najslabszy punkt calego wywodu, a przeciez zespolenie polkul w jedna calosc nioslo ze soba niebezpieczenstwo uwolnienia tego, co w nich zostalo uwiezione. Gdy juz zadala pytanie, zorientowala sie, ze zapomniala o innej, wazniejszej kwestii. -Bo tak po prostu trzeba - odparl Nick, a na jego twarzy pojawilo sie zaklopotanie. Najwyrazniej nie byl w stanie myslec logicznie na ten temat. - To sie chyba rozumie samo przez sie. -Alez oczywiscie - zgodzila sie Lirael, probujac go uspokoic. - Interesuje mnie jeszcze, jak zamierzacie przetransportowac swoj ladunek do Ancelstierre. I gdzie dokladnie lezy Farma Blyskawic? Zbudowanie czegos takiego nie jest przeciez proste. Trzeba dysponowac odpowiednio duzym terenem. -No, nie jest to znowu takie trudne, jak ci sie wydaje - stwierdzil Nick. Z wyrazna ulga odszedl od klopotliwego tematu laczenia polkul. - Po prostu splawimy je barkami do morza, a potem poplyniemy wzdluz wybrzeza na poludnie. Poniewaz najczesciej morze jest zbyt wzburzone, a w dodatku panuje mgla, nie bedziemy odbywac calej podrozy droga morska. Wyladujemy polkule po polnocnej stronie Muru, a nastepnie przetransportujemy je ladem na druga strone. Stamtad zostanie tylko dwanascie mil do Mlyna Forwin, gdzie wlasnie wznoszona jest Farma Blyskawic. Jak dobrze pojdzie, budowa bedzie juz na ukonczeniu, gdy tam dotrzemy. -Ale... - ciagnela dalej Lirael - jak zamierzacie przewiezc wasz ladunek na druga strone Muru? Zmarlym tej granicy nie wolno przekroczyc, wiec nie mozecie liczyc na ich pomoc. Nie uda sie wam ta sztuka. -Bzdury! - wykrzyknal Nick. - Uprawiasz czarnowidztwo zupelnie jak Hedge, ale on przynajmniej bedzie probowal, pod warunkiem, ze wyraze zgode na te jego czary-mary. -No tak! - wyrwalo sie Lirael. Bylo dla niej jasne, ze Hedge albo - co bardziej prawdopodobne - pan, ktoremu sluzyl, znalezli jakis sposob na przetransportowanie polkul poza Mur. Nie bylo sensu sie ludzic: w koncu Hedge niejeden raz przekroczyl granice Starego Krolestwa, a i Kerrigor wraz ze swoja armia uczynil to przed laty. Mimo to tlila sie w niej iskierka nadziei, ze z polkulami ten manewr sie nie powiedzie. -A czy przypadkiem... no... wladze Ancelstierre nie beda wam robily trudnosci? - zapytala z pewnym oczekiwaniem. Sam opowiadal jej przeciez o Strefie Granicznej, jaka ustanowili Ancelstierranczycy, aby nie dopuscic do tego, by cokolwiek z polnocy przedostawalo sie na terytorium ich panstwa. Nie miala pojecia, co powinna robic dalej, gdyby polkule zostaly jednak wywiezione ze Starego Krolestwa. -Nie bedzie z tym klopotu - odparl Nick. - Hedge twierdzi, ze ze wszystkim sobie poradzi. Wydaje mi sie, ze trudnil sie kiedys kontrabanda i ma swoje sposoby zalatwiania podobnych spraw, tyle ze nie do konca legalne. Ja tam jednak wole dzialac w granicach prawa i w tym celu zdobylem wszystkie konieczne zezwolenia celne i zaswiadczenia o imporcie, z tym ze nie dotycza one towarow ze Starego Krolestwa, bo taki kraj oficjalnie przeciez nie istnieje i nie ma nawet odpowiednich formularzy. Mam rowniez specjalne pismo wystawione przez mego wuja, w ktorym stwierdza sie, ze moge przewiezc przez granice wszelkie materialy potrzebne do przeprowadzenia eksperymentu naukowego, nad ktorym pracuje. -Masz list od wuja? -Tak, on jest Glownym Ministrem - odparl z duma Nick. - I to od siedemnastu lat, z trzyletnia przerwa przypadajaca na okres, kiedy do wladzy doszlo Stronnictwo Umiarkowanych Reform. W zasadzie jest najlepszym Glownym Ministrem w historii naszego kraju, chociaz oczywiscie miewa klopoty, bo na poludniu tocza sie wojny i wciaz naplywaja uchodzcy z Southerling. Ale i tak jestem pewien, ze Corolini i zbieranina jego poplecznikow nie zdolaja zdobyc wystarczajacego poparcia, by usunac go z urzedu. Jest najstarszym bratem mojej mamy i bardzo z niego rowny gosc. Zawsze gotow pomoc siostrzencowi. -Twoje zezwolenia splonely zapewne w namiocie - zasugerowala Lirael, chwytajac sie ostatniej deski ratunku. -Alez skad - odparl Nick. - To znowu zasluga Hedge'a. Poradzil mi, abym je zdeponowal u pewnego czlowieka, z ktorym jestesmy umowieni po drugiej stronie Muru. Uwazal, ze tutaj moga ulec zniszczeniu, i z perspektywy czasu przyznaje mu racje. No i co - puscisz mnie teraz wolno? -Nie - odparla Lirael. - Musze cie uratowac, chocby wbrew twojej woli. -W takim razie nic ci juz nie powiem - odrzekl Nicholas, wyraznie rozdrazniony. Polozyl sie z powrotem na dnie lodzi, potracajac przy tym trzciny, ktore zaszelescily cicho. Lirael przygladala sie Nickowi i zastanawiala sie goraczkowo, co robic. Miala nadzieje, ze Ellimere otrzymala depesze, ktora wyslal do niej Sam, i ze byc moze liczne oddzialy Straznikow spiesza juz im na ratunek. Niewykluczone, ze Sabriel i Touchstone rowniez zdazyli opuscic Corvere i zblizaja sie do granicy. Jednakze wszyscy, ktorzy byli w stanie pomoc i zdawali sobie sprawe z ogromu niebezpieczenstwa, kierowali sie najprawdopodobniej do Krawedzi. W tym czasie polkule, w ktorych zostalo uwiezione zlo, potajemnie przewozono do Ancelstierre, gdzie pradawny duch zniszczenia, nie zagrozony przez nikogo, mogl zrzucic krepujace go peta. Nick rowniez przygladal sie zamyslonej Lirael, z czego dziewczyna zdawala sobie sprawe. Jednakze w jego wzroku nie bylo juz ani zdziwienia, ani wrogosci. Po prostu patrzyl na nia, przechylajac glowe na bok i przymykajac lekko jedno oko. -Wybacz, ze cie o to pytam - odezwal sie - ale zastanawialem sie, w jaki sposob poznalas Sama. Czy jestes moze... no... ksiezniczka? A jezeli rowniez narzeczona Sama, to lepiej, zebym z gory o tym wiedzial. Bo... no, bo... chcialbym zlozyc gratulacje. A poza tym, nie wiem nawet, jak masz na imie. -Lirael - odpowiedziala krotko. - Jestem ciotka Sama, a takze Ab... jak by to ujac... po prostu wspolpracuje z jego matka, a wczesniej bylam... Druga Asystentka Bibliotekarki i corka Clayrow. Ale ty pewnie nie masz pojecia, co te tytuly oznaczaja. Zreszta ja sama nie bardzo juz teraz pamietam. -A wiec jestes jego ciotka! - wykrzyknal Nick, a jego twarz zabarwil raczej rumieniec zaklopotania niz goraczki. - Jak to mozliwe, zebys... to znaczy, jestem zaskoczony i bardzo pania przepraszam. -I dodam jeszcze na wszelki wypadek, ze jestem znacznie starsza, niz sie wydaje na pierwszy rzut oka - oswiadczyla Lirael. Poczula, ze sama rowniez jest zazenowana, ale nie wiedziala, dlaczego. Nie miala pojecia, jak ma mu powiedziec o swojej matce. Od czasu, gdy poznala prawde dotyczaca wlasnego ojca i tego, jak przyszla na swiat, kazda mysl o matce byla dla niej bolesna. Miala nadzieje, ze kiedys uda jej sie rozwiklac tajemnice Arielle i jej odejscia. -Nie osmielilbym sie pytac o wiek - odparl Nick. - Moze to glupie, co teraz powiem, ale od wielu tygodni nie czulem sie lepiej. Nigdy bym nie przypuszczal, ze bagno moze miec taki pozytywny wplyw na czlowieka. Ani razu dzisiaj nie zemdlalem. -Owszem, straciles przytomnosc, kiedy wynosilismy cie z namiotu - przypomniala Lirael. -Naprawde? - zapytal. - Tak mi glupio. Jakos czesto mi sie to zdarza. Na szczescie Hedge jest zawsze w poblizu, aby mnie podtrzymac. -Powiesz mi, kiedy poczujesz, ze znowu ci slabo? - poprosila Lirael. Pamietala ostrzezenia psa, ze duch w ciele Nicholasa tylko chwilowo znajduje sie w stanie uspienia, i bala sie, ze moze sobie nie poradzic, gdy znowu sie przebudzi. -Zazwyczaj dostaje najpierw mdlosci i cos dzieje mi sie ze wzrokiem - widze wszystko na czerwono. Czuje tez wtedy swad spalenizny, zupelnie jakby sie przepalal silnik elektryczny. Ale mam sie juz znacznie lepiej. Moze udalo mi sie wreszcie zwalczyc te goraczke. -To wcale nie jest goraczka - odparla ze znuzeniem Lirael. - Ale mam nadzieje, ze twoj stan sie poprawia. To wazne dla nas obojga. Postaraj sie siedziec teraz przez chwile nieruchomo. Chcialabym poplynac nieco dalej, zeby zobaczyc, co dzieje sie na jeziorze. Oczywiscie pozostaniemy pod oslona trzcin. Tylko bardzo cie prosze, zachowuj sie cicho... -Zgoda - odparl Nick. - Zreszta, chyba nie mam wyboru? Lirael poczula, ze ma ochote go przeprosic, ale powstrzymala sie. Bylo jej go zal. Nie ponosil przeciez winy za to, ze jakies pradawne zlo obralo go sobie na medium. Budzil w niej niemal matczyne uczucia. Chetnie polozylaby go do lozka i podala napar z wierzbowej kory. Ta mysl sprawila, ze zaczela sie zastanawiac, jak wygladalby Nicholas, gdyby odzyskal pelnie sil. Pewnie bylby calkiem przystojny - pomyslala. Szybko jednak porzucila tego rodzaju rojenia. Teraz nalezalo uwazac go za wroga. Nie byl nim wprawdzie w sposob zamierzony, a jednak byl wrogiem. Trzcinowa lodka nie wazyla duzo, ale i tak wioslowanie w pojedynke przychodzilo jej z trudnoscia, zwlaszcza ze musiala tez zwracac baczna uwage na Nicholasa, na wypadek, gdyby zaczely sie z nim jakies klopoty. Chociaz wygladalo na to, ze z zadowoleniem przyjal role, ktora przypadla mu w udziale. Ulozyl sie wygodnie na plecach, blizej wysokiego dziobu lodzi, i ukradkiem przygladal sie Lirael, co nie uszlo jej uwagi. Nie probowal jednak uciekac ani nie wzywal pomocy. Po okolo dwudziestu minutach zmudnego wioslowania trzciny zaczely sie przerzedzac, czerwone wody jeziora przybraly rozowawa barwe i staly sie na tyle przezroczyste, ze mozna bylo dostrzec muliste dno. Slonce swiecilo wysoko, wiec Lirael odwazyla sie podplynac na sam skraj trzcin, aby moc troche sie rozejrzec, a jednoczesnie pozostac w ukryciu. Nachylone ku sobie lodygi roslin wciaz oslanialy ich z gory, dzieki czemu nie byli widoczni. Mimo to Lirael poczula ulge, gdy nie dostrzegla na niebie zadnych Krwawych Wron. Byc moze przeploszyl je silny prad wody, ktora plynela wartko tuz za linia trzcin, albo jasne promienie porannego slonca. Cos jednak poruszalo sie w zasiegu wzroku. Na krotki moment serce Lirael zabilo zywiej, w nadziei, ze to Sam lub Straznicy. W nastepnej chwili, slowa Nicka pozbawily ja wszelkich zludzen. -Spojrz tylko, moje barki! - wykrzyknal Nicholas, prostujac sie i machajac ku nim reka. - Widocznie Hedge zdazyl uwinac sie z robota. Udalo mu sie przyprowadzic druga barke i obie zostaly juz zaladowane! -Ciszej! - syknela Lirael, ciagnac go w dol i kladac sila na dnie lodzi. Nie stawial oporu, ale nagle spochmurnial i przycisnal dlonie do klatki piersiowej. -Chyba znowu mnie bierze... Za wczesnie zaczalem sie cieszyc, ze wracam do zdrowia... -Musisz to opanowac! - przerwala mu gwaltownie. - Nick, postaraj sie! -Sprobuje... - powiedzial, ale nie zdolal nawet dokonczyc zdania, gdy glowa opadla mu do tylu i uderzyl nia o trzcinowy kadlub. Wywrocil oczy, ukazujac bialka, a z jego nozdrzy i ust poczely sie wydostawac cieniutkie smuzki dymu. Uderzyla go mocno w twarz. -Nie poddawaj sie! Jestes Nicholas Sayre! Powiedz mi, jak sie nazywasz! Nick opanowal odruch galek ocznych, ale z jego nosa nadal snul sie dym. -Nazywam sie... nazywam sie Nicholas John Andrew Sayre - szepnal. - Jestem Nicholas... Nicholas... -Dalej! - ponaglila Lirael. Odlozyla miecz na dno lodzi i ujela dlonie mlodzienca. Gdy poczula, jak pod jego chlodna skora krazy Wolna Magia, przebiegl ja dreszcz. - Powiedz mi jeszcze cos o sobie, Nicholasie Johnie Andrew Sayre! Gdzie sie urodziles? -Urodzilem sie w Amberne, w moim rodzinnym domu - szepnal. Jego glos zyskal na sile i wyrazistosci, a wydobywajacy sie z nosa dym zaczal sie cofac. - Przyszedlem na swiat w sali bilardowej. Nie, to tylko taki zart. Mama bylaby wsciekla, gdyby to uslyszala. Jak przystalo w rodzinie Sayre, przy moich narodzinach asystowal lekarz i akuszerki. Tak, byly przy tym dwie polozne, nie inaczej, a doktor cieszyl sie uznaniem i szacunkiem elit... Nick zamknal oczy, a Lirael mocniej scisnela jego dlonie. -Mow dalej... o czymkolwiek! - zazadala. -Ciezar wlasciwy ciala zanurzonego w rteci wynosi... Nie pamietam... Snieg na terenie Korrovii wystepuje jedynie w rejonie poludniowych Alp, a najwazniejszymi przeleczami sa Kriskadt, Jorstschi i Korbuk... Przecietna samica siewki blekitnej znosi dwadziescia szesc jajek w ciagu piecdziesieciu czterech lat swojego zycia... Ponad sto tysiecy nielegalnych uchodzcow z Southerling przybylo do naszego kraju w ubieglym roku... Drzewo czekoladowe zostalo wymyslone przez... Nagle przerwal, wzial gleboki oddech i otworzyl oczy. Lirael jeszcze przez chwile trzymala jego dlonie, ale gdy zauwazyla, ze po smuzkach dymu nie pozostal zaden slad, a oczy Nicka odzyskaly normalny wyglad, puscila go, znowu wziela do reki miecz i polozyla go sobie na kolanach. -Znowu ze mna niedobrze, prawda? - powiedzial Nick drzacym glosem. Spuscil glowe, patrzac na dno lodzi, i oddychal miarowo. -Niestety - powiedziala Lirael. - Ale Sameth i ja, a takze... nasi przyjaciele, zrobimy wszystko co w naszej mocy, by cie uratowac. -Ale nie masz pewnosci, ze sie uda - stwierdzil spokojnie Nicholas. - Co to wlasciwie jest... co mnie tak meczy? -Nie wiem - odparla Lirael. - Tkwi w tobie czastka wielkiego przedwiecznego zla, ktoremu ty pomagasz sie uwolnic i siac zniszczenie. Nick pokiwal z wolna glowa. Potem spojrzal w gore i napotkal wzrok Lirael. -Wszystko jest jak sen - powiedzial prosto. - Najczesciej w ogole nie jestem w stanie ocenic, czy cos mi sie sni, czy dzieje sie naprawde. Bez przerwy sie zapominam. Ciagle tylko rozmyslam o tych polku... Przerwal nagle, a w jego oczach pokazal sie strach. Wyciagnal reke do Lirael. Ujela jego lewa dlon, ale nadal trzymala w pogotowiu bron. Wiedziala, ze jezeli duch posluzy sie Nickiem, by ja powstrzymac, bedzie musiala uzyc miecza. -Juz dobrze, wszystko w porzadku - mamrotal pod nosem Nicholas, kolyszac sie rytmicznie w przod i w tyl. - Panuje nad tym. Powiedz, co mam teraz zrobic. -Nie poddawaj sie - przykazala Lirael, lecz sama nie bardzo wiedziala, co oprocz tego poradzic. - Jezeli nie zdolamy zatrzymac cie przy sobie, wowczas sam bedziesz musial sie z tym... uporac, gdy atak sie powtorzy. Obiecaj mi, ze sie postarasz! -Obiecuje! - jeknal Nick przez zacisniete zeby. - Slowo Sayre'a. Zwalcze to! Mozesz byc pewna! Mow do mnie, Lirael, prosze cie. Musze skupic mysli na czyms innym. Opowiadaj... powiedz mi... gdzie sie urodzilas? -W Lodowcu Clayrow - odparla nerwowo. Uscisk Nicka robil sie coraz mocniejszy i to budzilo jej niepokoj. - Na sali porodowej naszego szpitala. Co prawda niektore Clayry decyduja sie na porod we wlasnych pokojach, ale wiekszosc z nas... wiekszosc z nich... woli rodzic na sali porodowej, bo tam nie grozi poczucie osamotnienia i w ogole jest przyjemniej. -A twoi rodzice? - dyszal Nick. Zaczal drzec i mowic bardzo szybko. - Opowiedz mi o nich. Bo o moich to raczej nie warto. Ojciec jest miernym politykiem, chociaz lubi to, co robi. Sukces odniosl jego starszy brat. Matka ciagle chodzi na jakies przyjecia i za duzo pije. Jak to mozliwe, ze jestes ciotka Sametha? W glowie mi sie nie miesci, ze mozesz byc siostra Sabriel albo Touchstone'a. Znam ich. Sa od ciebie znacznie starsi. I jacys tacy niedzisiejsi. Musza miec kolo czterdziestki... Prosze cie, mow cos do mnie... nie przestawaj mowic... -Rzeczywiscie, jestem siostra Sabriel - wyznala Lirael, chociaz slowa te przychodzily jej z trudnoscia. - Jestesmy siostrami, ale mamy rozne matki. Jej... to znaczy, moj ojciec... byl z moja mama bardzo krotko... i niedlugo potem zmarl. Dopiero niedawno sie o nim dowiedzialam. Moja matka... odeszla, kiedy mialam piec lat. Nie wiedzialam, ze ojciec byl Abhorsenem... Nie mialam pojecia! -Abhorsenem! - krzyknal Nicholas, a jego cialem wstrzasnely konwulsje. Lirael poczula, ze skora Nicka zrobila sie jeszcze bardziej lodowata. Pospiesznie wyswobodzila dlon i odsunela sie do tylu, tak bardzo, jak sie dalo, przeklinajac w duchu, ze nieopatrznie wypowiedziala slowo "Abhorsen", i to w chwili, gdy Nick i tak juz ledwo panowal nad soba. Mogla sie teraz spodziewac, ze oddzialywanie Wolnej Magii jeszcze sie nasili. Bialy dym znow zaczal sie wydobywac z jego nozdrzy i ust. Gdy chlopak sprobowal przemowic, zamiast slow posypaly sie tylko biale iskry. Uparcie poruszal wargami, ale ze srodka wychodzil jedynie dym i Lirael nie mogla zrozumiec, co wlasciwie Nicholas pragnal powiedziec. "Nie!", a moze raczej: "Odejdz!". Rozdzial dwunasty Niszczyciel w ciele Nicholasa Przez chwile Lirael nie wiedziala, co robic - czy wyskoczyc za burte i uciekac, czy tez siegnac po dzwonki. Wkrotce jednak wziela sie w garsc. Wyciagnela Ranne i Saranetha, co zreszta nie bylo latwe, bo na kolanach trzymala przeciez miecz. Nick nadal ani drgnal, a dym unosil sie nad nim cienkimi smuzkami, wedrujac to w te, to w inna strone i wijac sie, jakby byl zywa istota. Razem z nim rozprzestrzenial sie przyprawiajacy o mdlosci odor Wolnej Magii, ktory atakowal nozdrza Lirael, powodujac, ze zolc zaczela podchodzic jej do gardla. Nie czekala, co bedzie dalej, lecz energicznie potrzasnela dzwonkami, koncentrujac cala swoja wole na spoczywajacej obok postaci i klebiacym sie dymie. "Zasnij", nakazala duchowi w myslach, wytezajac wszystkie sily, by wspomoc dzialanie dzwonkow. Czula, jak kolysanka Ranny i stanowczy zew Saranetha niosa sie dalekim echem po wodzie. Polaczone sily dzwonkow oplotly Nicka magiczna siecia dzwiekow, zmuszajac ducha Wolnej Magii, by na powrot skryl sie gleboko w ciele chlopca i zapadl w swoj pasozytniczy sen. Czy na pewno? Lirael spostrzegla, ze smuzki dymu cofnely sie tylko czesciowo, a dzwonki, rozgrzewajac sie do czerwonosci, zaczely tracic czystosc i wysokosc tonu. Nick nagle usiadl, z oczami wciaz wywroconymi i niewidzacymi. A potem przemowil przez niego Niszczyciel. Jego slowa uderzyly w Lirael z fizyczna sila. Bol przeszyl jej uszy i przeniknal az do szpiku kosci. -O, bezrozumna! Twoje moce sa przy mnie bezsilne! Az przykro pomyslec, ze Saraneth i Ranna zyja tylko dzieki tobie i tej odrobinie blachy. Nakazuje wam, byscie znieruchomieli! Ostatnie slowa wypowiedzial z taka moca, ze Lirael az wrzasnela z bolu. Krzyk szybko przerodzil sie w odglos dlawienia sie. Zly duch, a wlasciwie ta jego czastka, ktora zawladnela Nickiem, spetala ja tak mocno, ze nawet pluca nie byly w stanie podjac pracy. Usilowala zlapac oddech, ale na prozno. Czula sie zewnetrznie i wewnetrznie sparalizowana, owladnieta przez sile, z ktora nawet nie zaczela walczyc. -Zegnajcie - przemowil Niszczyciel, a cialo Nicka podnioslo sie. Mlodzieniec pomachal w kierunku barek, z trudem utrzymujac rownowage w kolebiacej sie na boki trzcinowej lodzi, i krzyknal cos, co roznioslo sie echem po calej dolinie: -Hedge! Lirael w panice usilowala zaczerpnac powietrza, ale klatke piersiowa miala jak z kamienia, a dzwonki zastygly w bezruchu w jej martwiejacych dloniach. Gwaltownie przebiegala w myslach kolejne znaki Kodeksu, probujac odszukac taki, ktory zdolalby ja wybawic od smierci przez uduszenie. Nie znalazla niczego podobnego, ale nagle zorientowala sie, ze przeciez czucie nie opuscilo jej zupelnie. Uda, na ktorych spoczywal Nehima, nie byly odretwiale. Nie mogla poruszac oczami, ale udalo jej sie dostrzec, ze znaki Kodeksu zaplonely na ostrzu miecza i zaczely przeplywac na nia, usilujac zwalczyc smiercionosny uscisk ducha Wolnej Magii. Jednakze dzialaly bardzo wolno. Musiala jak najszybciej sama cos uczynic, by zwalczyc zaklecie i uwolnic pluca, zanim bedzie za pozno na ratunek. Z najwyzszym wysilkiem zaczela poruszac nogami, starajac sie rozkolysac chybotliwa lodz. Gdyby udalo sie ja wywrocic, moze rozproszyloby to ducha Wolnej Magii na tyle, ze jego zaklecie daloby sie przelamac? Lodz bujala sie coraz mocniej, a woda wlewala sie do srodka i wsiakala w trzcinowe dno. Jednak Nick wciaz nie tracil rownowagi, odpowiednio balansujac cialem i dostosowujac sie do kolysania. Wladajacy nim duch bez reszty skupial sie na barkach z polkulami, w ktorych zawarta byla jego zasadnicza czesc. Pozbawiona powietrza Lirael zaczela tracic przytomnosc. Strach jednak wyzwolil kolejna dawke adrenaliny - i jeszcze jeden przyplyw energii. Rozkolysana lodz ciagle jednak sie nie przewracala. Lirael krzyknela w duchu z rozpaczy, zmuszajac sie do ostatniego wysilku i mobilizujac do pracy te miesnie, ktore uwolnila magia Kodeksu splywajaca z miecza. Woda gwaltownie wdarla sie do srodka i przez chwile wydawalo sie, ze lodz sie wywroci, okazalo sie jednak, ze zreczne rece rybaka uformowaly ja tak zgrabnie, iz ciagle odzyskiwala statecznosc. Nick jednak nie zdolal juz utrzymac rownowagi. Zachwial sie i przykucnal, chcac przytrzymac sie dzioba, potem odchylil sie w przeciwna strone i runal do wody. Lirael natychmiast odzyskala oddech. Z dreszczem, ktory przeszedl cale jej cialo, poczula, ze pluca podjely prace. Upadek Nicka przelamal zaklecie. Dyszac spazmatycznie, wepchnela dzwonki do mieszkow i chwycila za miecz. Znaki Kodeksu na jego rekojesci pulsowaly cieplem i otucha. Caly czas wypatrywala Nicka. Z poczatku nic sie nie poruszylo. Jednak po chwili, w odleglosci kilku jardow dostrzegla, ze woda gwaltownie paruje i bulgoce, jakby jezioro zaczelo wrzec. Z toni wodnej nagle wystrzelila czyjas dlon. Byla to reka Nicka, ktory uchwycil sie lodzi z nadludzka sila, wyrywajac caly kawal trzcinowej burty. Gdy tylko z jego ust wylal sie nadmiar wody, krzyknal tak przerazliwie, ze wszystkie ptaki w promieniu mili zerwaly sie do lotu. Lirael takze rzucila sie do ucieczki. Instynktownie odbila sie od lodzi i skoczyla najdalej jak potrafila, wpadajac miedzy trzciny, by natychmiast puscic sie w szalenczy bieg. Za jej plecami ponownie rozlegl sie straszny krzyk, a zaraz po nim potezny plusk, jakby cos gwaltownie uderzylo w wode. Przez chwile Lirael pomyslala, ze Nick probuje ja dogonic. Tak jednak nie bylo. Nicholas porwal lodz i cisnal nia w jej strone. Gdyby poruszala sie odrobine wolniej, lodz uderzylaby ja w plecy, a tak dosiegla ja tylko fala wody i kawalki polamanych trzcin. Nie czekajac na nastepny atak, Lirael podwoila wysilki, by umknac jak najdalej. Woda nie byla az tak gleboka, jak sie poczatkowo wydawalo, siegala bowiem zaledwie do piersi. Jednakze spowalniala ruchy na tyle, ze Lirael ciagle towarzyszyl strach, iz potezna istota, ktora zawladnela Nickiem, pochwyci ja lub speta zakleciem. Z wielkim trudem brnela ku plyciznie, siekac trzciny mieczem, by utorowac sobie droge. Nie ogladala sie za siebie, bojac sie tego, co moglaby ujrzec, i parla naprzod, mimo ze w gestych szuwarach stracila juz orientacje, dokad zmierza, palilo ja w plucach, a kazdy ruch powodowal skurcz miesni. W koncu poczula okropny bol w boku i nogi ostatecznie odmowily jej posluszenstwa. Na szczescie wody bylo juz tylko po kolana, wiec usiadla tam, gdzie stala, moszczac sobie siedzisko posrod trzcin i blota. Nerwowo nasluchiwala odglosow pogoni, ale nie dotarl do niej zaden obcy dzwiek. Slyszala tylko lomot swego serca, ktorego bicie nioslo sie echem po wszystkich zakatkach jej ciala. Dluzszy czas odpoczywala, siedzac w bagnistej przybrzeznej wodzie. W koncu, kiedy poczula, ze moze podjac marsz, nie ryzykujac, ze wybuchnie placzem lub zacznie wymiotowac - wstala, rozbryzgujac wode, i znowu ruszyla przed siebie. Gdy tak brnela wsrod szuwarow, ogarnely ja watpliwosci, czy na pewno zrobila wszystko, co do niej nalezalo. Wciaz od nowa analizowala cale wydarzenie, scena po scenie. Czynila sobie wyrzuty, ze nie siegnela szybciej po dzwonki, za dlugo sie zastanawiala i wykonala mnostwo niezgrabnych, zbytecznych ruchow. A moze powinna byla przeszyc Nicka mieczem? Po namysle uznala ten pomysl za niedobry, poniewaz nie bylo do konca wiadomo, jaka istota zawladnela przyjacielem Sama, czekajac tylko na okazje, zeby moc sie nareszcie objawic. Zabicie Nicholasa niewiele by chyba zmienilo, bo czastka zlego ducha rownie latwo objelaby w posiadanie jego martwe cialo, a moze nawet zdolalaby przerzucic sie na nia? W umysle Lirael odzyla wizja zaglady swiata, roztoczona niegdys przez Clayry. Czyzby nie miala juz szans powstrzymac Niszczyciela? Czy chwile spedzone w trzcinowej lodzi u boku Nicka byly dopelnieniem jej przeznaczenia? Ostatnia szansa, ktora mogla wykorzystac - i ktora utracila? Pograzona w myslach, wyszla z wody na mulisty brzeg. Kepy trzciny zaczely sie przerzedzac. Dotarla wprawdzie niemal na skraj trzesawiska, ale porosniete oczeretem blota ciagnely sie wzdluz wschodnich brzegow jeziora na odcinku okolo dwudziestu mil, wciaz wiec nie mogla sie zorientowac, gdzie wlasciwie sie znajduje. Kierujac sie polozeniem slonca i dlugoscia cienia rzucanego przez rosliny rosnace na brzegu jeziora, zdolala wytyczyc kierunek poludniowy i zaczela isc w te strone, ciagle pod oslona trzcin. Co prawda trudniej jej bylo przedzierac sie przez szuwary, niz isc po suchym ladzie, ale tez znacznie zmniejszalo to zagrozenie ze strony Zmarlych, ktorych Hedge mogl zmusic do poscigu pomimo tego, ze swiecilo slonce. Dwie godziny pozniej Lirael niespodziewanie wpadla do glebokiego dolu i skapala sie w obrzydliwej, lepkiej mieszaninie czarnego mulu z czerwonym pylkiem trzcin. Cuchnaca maz pokryla ja niemal od stop do glow. Lirael czula, ze na wskros przesiakla tym odorem, a wokol rozciagalo sie tylko bezkresne bagno i nigdzie nie bylo sladu przyjaciol. Coraz bardziej poddawala sie zwatpieniu i zaczela lekac sie o towarzyszy, a zwlaszcza o psa. Obawiala sie, iz Podle Psisko nie zdolalo odeprzec ataku niezliczonych zastepow Zmarlych - lub zawladnal nim Hedge. W koncu nawet niewielka czastka zlego ducha, ktora zamieszkiwala cialo Nicka, wystarczyla, zeby pokonac moc plynaca ze znakow Kodeksu. Moze sa ranni lub ciagle jeszcze walcza - rozmyslala, mobilizujac sie do szybszego marszu. Bez niej, pozbawieni wsparcia dzwonkow, stawali sie latwym lupem dla Zmarlych. Sameth nawet nie zdazyl przestudiowac do konca "Ksiegi Zmarlych", no i nie byl Abhorsenem. A jesli na ich trop wpadl Mordicant albo inna istota na tyle silna, by oprzec sie wplywowi slonca nawet w samo poludnie? Obawy te sklonily Lirael do wyjscia z szuwarow na twardy grunt i przyspieszenia kroku. Wypatrujac Krwawych Wron i Zmarlych oraz zywych slugusow Hedge'a, to biegla, to maszerowala, zmieniajac tempo mniej wiecej co sto krokow. W pewnej chwili zobaczyla wprawdzie Zmarlych i odczula ich obecnosc, ale na szczescie byli to tylko Pomocnicy szukajacy schronienia przed ostrymi promieniami slonecznymi wzerajacymi sie w ich ciala i palacymi ducha. Bali sie slonca, ktore moglo odeslac ich z powrotem w Smierc, gdyby nie zdolali na czas ukryc sie w jakiejs grocie lub opuszczonym grobie. Wkrotce poczula sie jak lis czy wilk - dzikie zwierze, ktore jednoczesnie samo jest mysliwym i na ktore poluja inni. Zalezalo jej teraz tylko na tym, by jak najszybciej dotrzec do strumienia i podazajac jego brzegiem, natrafic na przyjaciol albo - jak sie tego obawiala - chocby na jakies slady wskazujace na to, co sie z nimi stalo. Nie opuszczalo jej nieprzyjemne wrazenie, ze lada moment rzuci sie na nia wrog przyczajony za jakims wzniesieniem, skarlowacialym drzewem lub szybujacy w przestworzach. Jednakze przebywanie na otwartej przestrzeni mialo takze swoje plusy. Lirael mogla o wiele latwiej orientowac sie w terenie. W oddali dostrzegla wlasnie linie drzew i zarosli, wyznaczajaca najpewniej brzeg strumienia. Byl oddalony o jakies pol mili, wiec podwoila szybkosc, biegnac teraz na dystansie okolo dwustu krokow, nastepnie zwalniajac tempo do marszu i znowu zrywajac sie do biegu. Stawiala wlasnie sto siedemdziesiaty trzeci krok, pokonujac biegiem kolejny odcinek, gdy z kepy drzew cos wyskoczylo w jej kierunku. Odruchowo siegnela po luk, ale przeciez nie miala go przy sobie, wiec skierowala dlon ku pochwie miecza, nie przestajac biec. Juz nabrala w pluca powietrza, sposobiac sie do natarcia, gdy rozpoznala, ze zbliza sie ku niej Podle Psisko. Zamiast zawolania bojowego, rozlegl sie wiec okrzyk szczescia, ktoremu zawtorowalo radosne ujadanie psa. Po kilku minutach dopadli do siebie i nastapil istny szal powitan - pies skakal wesolo, lasil sie i lizal jej dlonie, ona zas poklepywala go i calowala, uwazajac, by nie zrobic mu krzywdy mieczem. -Ach, to ty, naprawde ty! - szczekalo Psisko, przysiadajac na tylnych lapach i skamlac. Lirael nie powiedziala ani slowa. Uklekla przy zwierzaku i wtulila twarz w jego kark, wzdychajac gleboko i w ten sposob dajac wyraz wszystkim uczuciom. -Cuchniesz gorzej niz ja - zauwazyl pies, gdy opadla pierwsza fala emocji i do jego nozdrzy dotarl zapach blotnej skorupy pokrywajacej cialo Lirael. - Wstawaj i biegnijmy nad strumien. Wokol wciaz roi sie od Zmarlych, bo Hedge zostawil ich chyba swojemu losowi. Na to przynajmniej wyglada, gdyz burza przesunela sie teraz nad jezioro, zapewne za barkami. -Racja - odparla Lirael, gdy biegli w strone drzew. - Hedge'a nie ma juz w wykopie. Nick, a wlasciwie zamieszkujacy jego cialo zly duch, przyzywal go, gdy bylismy w trzcinach. Maja teraz dwie barki i zabieraja polkule do Ancelstierre. -A wiec znowu przejal kontrole nad Nickiem - stwierdzil pies w zamysleniu. - Latwo mu to przyszlo, widac nawet ta jego mala czastka jest o wiele potezniejsza, niz mi sie poczatkowo zdawalo. -Rzeczywiscie, mial znacznie wieksza moc niz sie spodziewalam - odrzekla Lirael, nie mogac opanowac drzenia. Dotarli juz prawie nad strumien i dostrzegla sylwetke Sama oczekujacego w cieniu drzew z lukiem gotowym do strzalu. Jakze miala mu teraz wytlumaczyc, ze uratowala Nicka, a potem znowu go utracila? Nagle Sameth poruszyl sie, a Lirael stanela zdumiona. Wydawalo sie, ze lada moment strzeli - do niej lub do psa. Ledwie zdazyla sie uchylic, gdy zadzwieczala cieciwa, a strzala przeszyla powietrze, zmierzajac prosto ku jej glowie. Rozdzial trzynasty Podle Psisko ujawnia dalsze szczegoly Gdy Lirael zrobila unik, nieoczekiwanie wyczula tuz nad glowa obecnosc Krwawej Wrony. Sekunde pozniej pikujace ptaszysko jakby zawislo w powietrzu i runelo na ziemie, trafione zakleta strzala Kodeksu, ktora poslal Sam. Gdy grot przebil cialo ptaka, we wszystkie strony posypaly sie iskry. Duch Zmarlego, ktorego czastka ukrywala sie pod postacia Krwawej Wrony, czym predzej wypelzl z ptasiego scierwa i probowal sie oddalic. Mloda wojowniczka bezwiednie wyciagnela z mieszka dzwonek, wypatrujac, czy nie nadlatuje wiecej Krwawych Wron. Na niebie ukazal sie nastepny ptak, ktory rowniez zaczal znizac lot w ich kierunku, w gore poszybowala jednak kolejna strzala i tak jak poprzednia, dosiegla celu. Przebila sie przez zlepek brudnych pior okrywajacy wyschniete ptasie kosci i poleciala dalej. Ptaszysko spadlo na ziemie i juz po chwili kolejna czesc Ducha jakiegos Zmarlego wila sie konwulsyjnie w promieniach slonca niedaleko pierwszej. Lirael popatrzyla na dzwonek, a nastepnie przyjrzala sie dwom nieregularnym mrocznym plamom, bedacym sama ciemnoscia, w ktore przelal sie teraz Duch Zmarlego. Rozmazane czarne ksztalty zaczely sie przemieszczac, dazac do tego, by polaczyc sie ze soba i odzyskac w ten sposob choc czesc swojej mocy. Kibeth, ktorego Lirael trzymala w dloni, idealnie nadawal sie do wypelnienia kolejnego zadania. Nakreslila nim znak litery S. Rozlegl sie czysty, wesoly dzwiek, ktory sprawil, ze jej lewa stopa mimo woli zaczela rytmicznie podrygiwac. W podobny, chociaz znacznie mniej przyjemny sposob oddzialywal dzwonek na Ducha Zmarlego. Dwie rozedrgane ciemne plamy skrecaly sie spazmatycznie, wyginaly i unosily w gore, zupelnie jak pijawki, ktore ktos posypal sola, chcac uwolnic sie od wplywu Kibetha. Nie bylo jednak ucieczki przed narzucajacym wiezy dzwiekiem - poza miejscem, ktorego Duch na pewno nie chcial wiecej ogladac. Teraz jednak nie mial wyboru. Kurczac sie w sobie, ulegl dzwonkowi i dwie mroczne plamy rozplynely sie bez sladu, odchodzac w Smierc. Lirael jeszcze raz popatrzyla na niebo, na ktorym wysoko w gorze dostrzegla trzy czarne punkciki - kolejne Krwawe Wrony. Z zadowoleniem zauwazyla, ze rowniez one zatrzymaly sie w locie i zaczely spadac. Zostaly unicestwione w chwili, gdy rozlegl sie dzwiek dzwonka. Odchodzacy Duch Zmarlego wchlonal brakujace fragmenty swojego jestestwa i pociagnal za soba w Smierc. Lirael schowala dzwonek i poszla przywitac sie z Samem. Podle Psisko szybko przemknelo bokiem i zaczelo obwachiwac scierwa Krwawych Wron, sprawdzajac, czy Duch na pewno opuscil ciala ptakow i czy to, co pozostalo, nie nadawaloby sie czasem do zjedzenia. Sam, podobnie jak pies, wydawal sie bardzo szczesliwy, widzac Lirael. Chcial ja nawet serdecznie przytulic, dopoki nie poczul zapachu szlamu z jeziora. Zamiast wiec wziac ja w ramiona, zatrzymal sie w pol drogi, z rekami otwartymi w powitalnym gescie. Lirael zorientowala sie, ze Sam spodziewal sie ujrzec jeszcze kogos za jej plecami. -Dziekuje, ze zestrzeliles wrony - powiedziala. - Stracilam Nicka, Sam - dodala po chwili. -Jak to stracilas!? -Czesc Niszczyciela wniknela w jego cialo i przejela nad nim kontrole. Nie moglam nic na to poradzic. Ledwo sama uniknelam smierci, probujac go powstrzymac. -Czesc Niszczyciela w ciele Nicka? Jak to mozliwe? -Skad mam to wiedziec! - odburknela Lirael. Wziela gleboki oddech, zeby sie troche uspokoic, i mowila dalej. - Przepraszam cie. Pies twierdzi, ze w ciele Nicholasa tkwi niewielki kawalek metalu ze srebrnej polkuli. Nic wiecej nie wiem, to wyjasnialoby jednak, dlaczego zdecydowal sie na wspolprace z Hedge'em. -No dobrze, ale gdzie on teraz jest? - zapytal Sam. - No i co mozemy w tej sytuacji zrobic? -Z pewnoscia przebywa obecnie na jednej z barek, ktore Hedge wynajal, zeby przewiezc obie polkule - odpowiedziala Lirael. - Zabiera je do Ancelstierre - dodala. -Do Ancelstierre!? - krzyknal zdumiony Sam. Zawtorowal mu Mogget, ktory wynurzyl sie nagle z plecaka. Kot zrobil kilka krokow w strone Lirael, zmarszczyl nos, po czym zawrocil. -Tak - odrzekla powaznie Lirael, ignorujac zupelnie zachowanie kota. - Najwyrazniej Hedge - lub sam Niszczyciel - musial odkryc, w jaki sposob mozna przedostac sie na druga strone Muru. Przewioza polkule na barkach i wyladuja tak blisko granicy, jak sie da, a nastepnie przekrocza Mur. Potem udadza sie do miejsca zwanego Mlyn Forwin. Nick przygotowal tam tysiac polaczonych ze soba instalacji odgromowych, ktore sa w stanie odprowadzic do polkul caly ladunek elektryczny burzy. Nagromadzona w ten sposob energia pozwoli kulom polaczyc sie. To, co powstanie, bedzie na powrot jednoscia, wolna od wiezow. Kodeks jeden wie, co wtedy nastapi. -Nastapi calkowita destrukcja - ponurym glosem obwiescilo Podle Psisko. - Zaglada wszelkiego Zycia. Po tych slowach zapadla cisza. Sam i Lirael wpatrywali sie w psa. Tylko Mogget pozostal zupelnie niewzruszony i spokojnie lizal sobie lapy. -Mysle, ze nadszedl czas na wyjasnienia. Powinniscie wiedziec, co nas czeka i komu trzeba stawic czolo - powiedzial pies. - Najpierw jednak musimy znalezc jakies bezpieczne miejsce, w ktorym bedziemy mogli sie zatrzymac. Wszyscy Zmarli, przyprowadzeni przez Hedge'a do pracy przy wykopie wciaz kreca sie po okolicy. Ci, ktorzy sa na tyle silni, ze pozostaja na zewnatrz nawet za dnia, na pewno beda probowali nas dopasc. -Przy ujsciu strumienia jest wysepka - po namysle odezwal sie Sam. - Niezbyt nadajaca sie do obrony, ale lepsze to niz nic. -Zaprowadz nas tam - powiedziala znuzona Lirael. Najchetniej padlaby na ziemie i zatkala uszy. Zupelnie nie miala ochoty sluchac tego, co mial im do powiedzenia pies. Wiedziala jednak, ze nic nie da chowanie glowy w piasek. Musieli dowiedziec sie prawdy. Wysepka okazala sie dosyc kamienista, tu i owdzie porosnieta skarlowacialymi drzewkami. Niegdys byl to niewielki pagorek wznoszacy sie tuz nad brzegiem glebokiego jeziora. Z drugiej jego strony przeplywal strumien. Wieki temu poziom wody w zbiorniku musial sie podniesc, albo tez strumien rozdzielil sie i utworzyl odnoge. W ten sposob powstalo szerokie ujscie z wyspa posrodku, ktora od polnocy, poludnia i wschodu oplywal strumien, od zachodu zas omywaly ja fale jeziora. Weszli do wody i zaczeli sie przeprawiac. Mogget przywarl do ramienia Sama, natomiast pies poplynal srodkiem. W przeciwienstwie do wiekszosci czworonogow, przyjaciel Lirael nie trzymal glowy nad powierzchnia, lecz ja zanurzal, i to lacznie z uszami. Wartko plynaca woda miala, co prawda, wladze nad Zmarlymi i niektorymi istotami Wolnej Magii, ale najwyrazniej nie dotyczylo to Podlego Psiska. -Jak to mozliwe, ze tak lubisz plywac, a nie znosisz kapieli? - spytala zaciekawiona Lirael, gdy tylko wydostali sie na suchy lad i w otoczeniu skal znalezli lache suchego piasku, na ktorej mogli sie rozlozyc i rozbic prowizoryczny oboz. -Gdy sie plynie, nie traci sie wlasnego zapachu - wyjasnil pies. - A przy kapieli trzeba sie nacierac mydlem. -Mydlo! Ilez bym dala za kawalek mydla! - krzyknela Lirael. Bloto i pylek pochodzacy z trzcin czesciowo sie splukaly podczas przeprawy przez strumien, jednakze nie calkowicie. Czula sie tak strasznie brudna, ze nie mogla zebrac mysli, ale nauczona doswiadczeniem wiedziala, ze powinni niezwlocznie wysluchac psa. W przeciwnym razie mogl sie zniechecic i powrocic do zwyczaju udzielania wylacznie odpowiedzi wymijajacych. Usiadla na plecaku i wyczekujaco spojrzala na psa. Sam takze usiadl, Mogget natomiast zeskoczyl na ziemie, przeciagnal sie i dopiero wtedy zaczal sobie moscic wygodne legowisko w cieplym piasku. -Powiedz nam - nakazala psu Lirael - kim jest istota uwieziona w polkulach? -Mysle, ze slonce jest jeszcze wystarczajaco wysoko - odezwal sie pies. - Mamy wiec kilka godzin spokoju. Chociaz... -Powiesz nam wreszcie czy nie?! -Przeciez mowie - z godnoscia zaprotestowal pies. - Po prostu staram sie znalezc najodpowiedniejsze slowa. Niszczyciel byl znany pod roznymi imionami, ale najczesciej okreslano go tym, ktore za chwile napisze. Nie wymawiajcie go, jezeli nie bedzie to absolutnie konieczne, albowiem nawet ono ma magiczna moc, zwlaszcza teraz, gdy srebrne polkule zostaly wydobyte. Pies ulozyl odpowiednio lape i wystawil jeden pazur. Zaczal nim skrobac po piasku. Poslugiwal sie wspolczesna wersja alfabetu, ktora Magowie Kodeksu wykorzystywali wowczas, gdy informacje na tematy magiczne musieli przekazywac w zwykly sposob. Litery, ktore napisal, ulozyly sie w jedno slowo: ORANNIS. -Kim... lub czym... jest? - zapytala Lirael, kiedy odcyfrowala imie. Intuicyjnie wyczuwala, ze nawet najgorsze wyobrazenia moga nie oddawac prawdziwej natury tej istoty. Mogget przycupnal i znieruchomial. Zielonymi oczami wpatrywal sie wnikliwie w uklad liter, a cale jego cialo wyrazalo napiecie. Pies natomiast, jak zwykle, odwrocil wzrok, unikajac jej spojrzenia. Zamiast odpowiedziec na pytanie, pokaszliwal i przebieral lapami.-Powiedz, prosze - lagodnie naklaniala go Lirael. - Musimy wiedziec. -To Dziewiaty Mocarz Swietlistych Blyskawic, najpotezniejsza istota, jaka kiedykolwiek wydala Wolna Magia. U zarania dziejow walczyl z Siedmioma, wtedy gdy powstawal Kodeks - oznajmil pies. - To Niszczyciel swiatow, ktorego natura przeciwna jest tworzeniu i niesie wylacznie zaglade. Dawno, dawno temu, poza czasem, ktory mozna by wyrazic w liczbach, zostal pokonany, rozlupany na dwoje i zamkniety w srebrnych polkulach. Oprocz tego zalozono siedem dodatkowych zabezpieczen, a same polkule zakopano gleboko w ziemi. Mial sie nigdy nie uwolnic z tych okowow. Tak przynajmniej wtedy sadzono. Lirael zaczela nerwowo skubac wlosy. Najchetniej skrylaby sie za nimi na zawsze. Odczuwala histeryczne pragnienie, by rozplakac sie, pasc na ziemie, krzyczec i smiac sie jednoczesnie. Popatrzyla na Sama, ktory bezwiednie zagryzal usta, nie zdajac sobie sprawy z tego, ze z przegryzionej wargi cieknie mu na brode struzka krwi. Pies milczal, a Mogget jak urzeczony wpatrywal sie w litery. ORANNIS. -W jaki sposob mamy pokonac kogos takiego? - wybuchnela Lirael, dajac upust nagromadzonym emocjom. - Przeciez ja nawet nie stalam sie jeszcze w pelni Abhorsenem!Sam pokrecil glowa, sluchajac jej slow. Zrobil to jednak w taki sposob, ze Lirael nie byla pewna, czy podziela jej uczucia, czy tez nie. Ciagle tylko krecil glowa, az w koncu Lirael zrozumiala, ze siostrzeniec nadal probuje ogarnac to, co przed chwila obwiescil im pies. -Niszczyciel wciaz nie wyzwolil sie z wiezow, ktore na niego nalozono - uspokajajaco odezwal sie pies, lizac reke Lirael. - Dopoki polkule pozostaja rozdzielone, dysponuje tylko znikoma czastka swojej mocy i nie moze wykorzystac zadnego ze swoich najbardziej niszczycielskich atrybutow. -Dlaczego dopiero teraz nam o tym mowisz?! -Poniewaz wczesniej nie bylas jeszcze na to przygotowana - wyjasnil pies. - Nie wiedzialas, kim naprawde jestes. Dopiero teraz, gdy nabralas pewnosci, mozesz juz uslyszec cala prawde. Poza tym ja sam do konca mialem watpliwosci, ludzilem sie. Przekonala mnie dopiero ta burza z piorunami, ktora zobaczylem. -Ja wiedzialem o wszystkim - oznajmil Mogget. Wstal i przeciagnal sie. Wydawal sie niewiarygodnie dlugi. Potem usiadl i przystapil do toalety, oblizujac prawa lape. - I to od dawien dawna. Pies zmarszczyl nos, nie dajac wiary kocim przechwalkom, i spokojnie mowil dalej. -Na domiar zlego, Hedge chce przewiezc polkule do Ancelstierre. Nie recze, co sie stanie, gdy uda im sie przekroczyc Mur. Mozliwe, ze instalacje, ktore zaprojektowal Nick, spowoduja, ze polkule sie polacza i Niszczyciel na powrot stanie sie jednoscia. Jezeli to nastapi, wowczas kazdego... caly swiat czeka zaglada... po obu stronach Muru. -On zawsze byl tym najpotezniejszym i najbardziej przebieglym sposrod Dziewieciu - odezwal sie zadumanym glosem Mogget. - Zapewne doszedl do wniosku, ze moze stac sie ponownie caloscia jedynie w takim miejscu, w ktorym wczesniej nigdy nie istnial. W jakis sposob musial sie dowiedziec, ze jest jeszcze inny swiat, w ktory ingerujemy, a ktory nie jest naszym swiatem. Niszczyciela spetano bowiem w bardzo zamierzchlych czasach, zanim jeszcze postawiono Mur. Naprawde genialnie to wymyslil! -Mowisz tak, jakbys go podziwial - stwierdzil z pewna gorycza Sam. - A nie sadze, by byla to postawa wlasciwa dla slugi Abhorsenow, prawda, Mogget? -Ale ja rzeczywiscie go podziwiam - powiedzial kocur, przejezdzajac rozowym jezyczkiem po pyszczku i bialych zebach - choc raczej z daleka. Na pewno nie mialby zadnych skrupulow, zeby mnie zabic - jak wiesz, odmowilem mu, gdy zbieral zastepy sojusznikow do walki przeciwko Siedmiu. Ale to bardzo dawne dzieje. -I jedyna sensowna rzecz, jaka w zyciu zrobiles - warknal pies. - Chociaz mogles zachowac sie jeszcze rozsadniej. -Nie opowiedzialem sie po zadnej ze stron, bo cokolwiek bym wybral, obrociloby sie to przeciwko mnie. Zreszta i tak stracilem wiekszosc swojej mocy, mimo ze zachowalem neutralnosc. Ale nie czas teraz na bujanie w oblokach. Zycie plynie dalej, w rzekach pluskaja ryby, Niszczyciel zmierza w strone Ancelstierre, a zarazem ku wolnosci. Jestem bardzo ciekaw, jaki jest twoj kolejny plan, droga nastepczyni Abhorsenow. -Nie jestem pewna, czy go mam - odpowiedziala Lirael. Jej umysl ogarnelo poczucie zagrozenia. Nie zdawala sobie jeszcze sprawy z niebezpieczenstwa, ktore niosl ze soba Niszczyciel. Czula sie przede wszystkim zmeczona i glodna, a pokryte blotem cialo, cuchnace i brudne, odsuwalo na bok wszelkie inne mysli i zadalo, by natychmiast sie nim zajac. - Przede wszystkim musze sie umyc i cos zjesc. Najpierw jednak zadam wam jedno pytanie. Moze dwa... Po pierwsze, jezeli obie polkule zjednocza sie w Ancelstierre i Niszczyciel wlasnie tam odzyska swa pierwotna postac, czy w ogole bedzie w stanie cos uczynic? Przeciez zarowno Kodeks, jak i Wolna Magia nie dzialaja po drugiej stronie Muru. -Rzeczywiscie, magia w znacznym stopniu traci tam moc - zgodzil sie Sam. - W szkole, trzydziesci mil na poludnie od Muru, zdarzalo mi sie korzystac z pomocy magii Kodeksu. Ale juz w Corvere nie bylo na to zadnych szans. Wszystko zalezy jednak od tego, czy wiatr wieje z polnocy. -Niszczyciel sam stanowi dla siebie zrodlo Wolnej Magii - powiedzial w zamysleniu pies. - Jesli na powrot stanie sie jednoscia i wreszcie sie uwolni, bedzie podlegal wylacznie wlasnej woli. Nie wiem tylko, w jaki sposob moze sie to przejawiac poza obszarem Krolestwa. Mur na pewno go nie powstrzyma, poniewaz w kamieniach zakleta jest moc tylko dwoch sposrod Siedmiu, a przeciez do spetania Niszczyciela potrzebna byla wspolpraca ich wszystkich. -Dlatego musze wam zadac drugie pytanie - powiedziala bardzo juz znuzona Lirael. - Czy ktokolwiek z was wie, jak to bylo mozliwe, ze zostal rozdzielony przez Siedmiu na dwie czesci i uwieziony w polkulach? -W tym czasie sam mialem juz narzucone wiezy, podobnie jak wielu innych - skrzywil sie Mogget. - A poza tym, nie jestem obecnie tym, kim bylem jeszcze w ubieglym millenium, nie wspominajac o Prapoczatku Dziejow. -W pewnym sensie bylem przy tym obecny - odezwal sie z kolei pies, po dluzszej chwili ciszy. - Ja rowniez jestem jednak tylko cieniem tego, kim niegdys bylem. To, co pamietam wyraznie, pochodzi z czasow znacznie pozniejszych. Nie potrafie odpowiedziec na twoje pytanie. Lirael przypomniala sobie nagle pewien ustep z "Ksiegi pamieci i zapomnienia", po czym westchnela. Slyszala juz kiedys ten termin: "Prapoczatek Dziejow", lecz dopiero teraz skojarzyla go z ta ksiazka. -Mysle, ze wiem, w jaki sposob to sprawdzic, chociaz nie mam pewnosci, czy mi sie uda. Najpierw jednak musze zmyc z siebie to bloto, zanim do reszty przezre mi ubranie! -Opracujesz potem jakis plan? - z nadzieja w glosie zapytal Sam. - Wydaje mi sie, ze przede wszystkim powinnismy nie dopuscic do tego, zeby polkule znalazly sie po drugiej stronie Muru. -Masz racje - powiedziala Lirael. - Staniesz teraz na strazy, dobrze? Poszla w kierunku strumienia, dziekujac w myslach losowi, ze zeslal jeszcze jeden upalny dzien, dosc niezwykly o tej porze roku. Najpierw przyszlo jej do glowy, ze dobrze byloby sie zupelnie rozebrac i porzadnie umyc. Po zastanowieniu porzucila jednak te mysl. Po pierwsze zbroja, ktora miala na sobie, nie zostala zrobiona z metalu, a wiec nie mogla zardzewiec. Po drugie, nie byloby dobrze, gdyby nagle jakis Zmarly zaskoczyl ja na wpol naga w strumieniu. Poza tym zrobilo sie bardzo goraco, a deszcz juz dawno przestal padac, doszla wiec do wniosku, ze na pewno szybko uda jej sie wyschnac i wysuszyc ubrania. Miecz zostawila na brzegu, pilnujac, by znajdowal sie pod reka. Tuz obok polozyla pas. Oba nalezalo gruntownie wyczyscic, a pas nawoskowac. Oponcza wymagala nieomal skrobania, tak bardzo przesiaknela blotem, ktore zaschlo na tkaninie. Zdjela ja i zaniosla na plycizne, gdzie w niewielkim zaglebieniu, z dala od rwacego nurtu strumienia, mogla ja spokojnie wyprac. Nagle dobiegl ja jakis dzwiek. Rozejrzala sie dokola i zobaczyla psa, ktory ostroznie schodzil po pochylym brzegu w kierunku wody. W pysku trzymal cos jasnego. Gdy tylko znalazl sie przy Lirael, upuscil to na ziemie, po czym zaczal pluc i puszczac banki. -Brrrrrr - powiedzial z obrzydzeniem. - Przynioslem ci mydlo. Widzisz, jak bardzo sie dla ciebie staram? Lirael usmiechnela sie, zlapala prezent i woda ze strumienia splukala z niego sline psa, a nastepnie zaczela sie namydlac i szorowac ubrania. Wkrotce cala okryla sie piana, ale nie byla ani troche czystsza, poniewaz bloto i czerwony pylek w zaden sposob nie dawaly sie usunac. Wygladalo na to, ze oporne plamy juz nie zejda - a przynajmniej do momentu, gdy bedzie miala troche czasu i energii, by potraktowac je jakims zakleciem. Poniewaz na razie nie mogla pomoc sobie magia, skupila sie na praniu, zyskujac przez to czas do namyslu. Im dluzej sie zastanawiala, tym bardziej byla przekonana, ze na terenie Starego Krolestwa nie zdolaja powstrzymac Hedge'a i przeszkodzic mu w transportowaniu polkul. Mogli to zrobic jedynie podczas proby przekraczania Muru. Najpierw jednak musieliby udac sie do Ancelstierre i sprobowac uzyskac stamtad jakas pomoc. Jezeli pomimo tych wszystkich zabiegow Hedge'owi udaloby sie przewiezc polkule na druga strone, pozostawalo jeszcze jedno wyjscie. Nalezalo dolozyc wszelkich staran, aby Farma Blyskawic, ktora zaprojektowal Nick, nie zostala wykorzystana do polaczenia obu polkul. Gdyby ten plan rowniez zawiodl... Lirael wolala nie myslec o innych mozliwosciach. Kiedy uznala, ze jest wystarczajaco czysta, a ubran nie da sie juz bardziej doprac, wyszla z wody i przystapila do czyszczenia pasa. Na koniec starannie go natarla przyjemnie pachnacym pszczelim woskiem i zajela sie Nehima. Uzyla gesiego tluszczu, ktory rozprowadzila po ostrzu za pomoca szmatki. Potem narzucila na kolczuge oponcze, przelozyla przez piers pas, umocowala miecz i ruszyla z powrotem. Sam oraz Podle Psisko wspieli sie na skaly i stamtad obserwowali brzegi jeziora oraz niebo. Mogget gdzies zniknal, ale calkiem mozliwe, ze siedzial po prostu w plecaku. Lirael takze weszla na skaly i dolaczyla do swoich towarzyszy. Usiadla pomiedzy nimi, w najbardziej naslonecznionym miejscu, i wyjela cynamonowe ciasteczko, ktore natychmiast zjadla, zeby choc troche zaspokoic narastajacy glod. Sam przygladal sie, jak palaszowala ciastko, i widac bylo, ze nie moze sie wprost doczekac, kiedy Lirael przestanie wreszcie jesc i zacznie mowic. Poczatkowo udawala, ze tego nie zauwaza, do momentu kiedy Sam wyjal z rekawa zlota monete i podrzucil ja do gory. Wirowala, wznoszac sie coraz to wyzej i wyzej, a gdy Lirael pomyslala, ze lada chwila sie zatrzyma i zacznie spadac, zloty krazek zawisl powietrzu, nie przestajac obracac sie wokol wlasnej osi. Sam przygladal sie temu przez chwile, po czym westchnal i pstryknal palcami. Wowczas moneta natychmiast przestala wirowac i wpadla mu do reki. Powtorzyl te sama sztuczke jeszcze kilka razy, az Lirael nie wytrzymala. -Jak ty to robisz? - spytala zaciekawiona. -O, widze, ze przestalas jesc - zauwazyl Sam z niewinna mina. - Pytasz o ten krazek? To moneta piorkowa. Sam ja zrobilem. -Do czego ona sluzy? -Do niczego. To zwykla zabawka. -Zrobil ja tylko po to, zeby dzialac innym na nerwy - odezwal sie Mogget, wynurzajac sie nagle z plecaka. - Jezeli natychmiast jej nie schowasz, to ja zjem. Moneta zniknela, nakryta reka Sama, i na powrot znalazla sie w jego rekawie. -Ta zabawka rzeczywiscie dziala wielu osobom na nerwy - oznajmil Sam. - To juz czwarta, jaka zrobilem. Dwie polamala moja matka, a ostatnia dopadla Ellimere i rozbila ja mlotkiem, tak ze stala sie zupelnie plaska. Nie mogla juz potem wirowac wysoko w gorze, tylko nisko nad ziemia. No, ale skoro przestalas jesc, to... -To co? - fuknela Lirael. -Och, nic takiego - pogodnie odparl Sam. - Mialem tylko nadzieje, ze porozmawiamy o... naszych dalszych planach. -A co, twoim zdaniem, powinnismy zrobic? - spytala Lirael, starajac sie pohamowac irytacje, ktora wywolala u niej moneta piorkowa. Sam wydawal sie mniej zdenerwowany i spiety, niz nalezalo sie spodziewac. Byc moze przyjal fatalistyczny punkt widzenia. Lirael zaczela sie zastanawiac, czy ona sama rowniez nie ulegla takiemu mysleniu. Przeciez Wrog, ktoremu mieli stawic czolo, byl od nich niewyobrazalnie potezniejszy, wiec wszelkie ich wysilki i tak skazane byly na niepowodzenie. Predzej czy pozniej czekala ich smierc lub niewola. A jednak Lirael nie odnosila wrazenia, ze zawislo nad nia fatum. Odswiezona kapiela, poczula nagle, ze wstepuje w nia nowa nadzieja - calkiem jakby mogli jeszcze czegos dokonac. -Mnie sie wydaje - powiedzial Sam, zagryzajac usta i namyslajac sie nad kazdym slowem - ze nalezaloby sie udac sie do tego Mlyna Torwin... -Forwin - poprawila go Lirael. -Niech bedzie Forwin - zgodzil sie Sam. - Powinnismy starac sie dotrzec tam jako pierwsi. Oczywiscie bedziemy musieli poprosic o pomoc Ancelstierranczykow. Chodzi mi o to, ze oni z zasady nie chca, by cokolwiek ze Starego Krolestwa przedostawalo sie na ich ziemie, zwlaszcza jezeli ma to zwiazek z magia, ktorej nie rozumieja. Gdyby z ich pomoca udalo nam sie dotrzec na miejsce, zanim Nick i Hedge przewioza tam obie polkule, to moze zdazylibysmy zdemontowac lub nawet zniszczyc wszystkie urzadzenia na Farmie Blyskawic. Wowczas Nick nie bedzie mogl zasilic polkul odpowiednia dawka energii i Niszczyciel nie uwolni sie z wiezow. -To dobry plan - powiedziala Lirael. - Chociaz ja jestem zdania, ze powinnismy starac sie nie dopuscic do tego, by polkule w ogole znalazly sie po drugiej stronie Muru. -Oba nasze projekty nie uwzgledniaja pewnej sprawy - z wahaniem odezwal sie Sam. - Otoz wydaje mi sie, ze barki beda plynac z Krawedzi do Redmouth nie dluzej niz dwa dni, a jezeli skorzystaja z pomocy magicznego wiatru - jeszcze krocej. Stamtad do Muru jest juz bardzo blisko, mniej wiecej pol dnia drogi, w zaleznosci od tego, ile czasu zajmie im transportowanie polkul. My natomiast bedziemy musieli tam isc przynajmniej cztery lub piec dni. Nawet gdyby udalo nam sie zdobyc konie, to i tak zabraknie nam jednego dnia. -A moze nawet wiecej - powiedziala Lirael. - Nie umiem jezdzic konno. -No tak, ciagle zapominam, ze jestes Clayra. Nigdy nie widzialem zadnej z was w siodle... W tej sytuacji mozemy jedynie liczyc na to, ze Ancelstierranczycy nie pozwola im przekroczyc Muru. Watpie jednak, czy zdolaliby zatrzymac chociazby samego Hedge'a, chyba ze znalazloby sie wsrod nich bardzo wielu Zwiadowcow Pogranicza... Lirael pokrecila glowa. -Twoj przyjaciel Nick dysponuje pewnym listem, ktory otrzymal od wuja, Glownego Ministra. Nie wiem, co ten tytul wlasciwie oznacza, ale Nick byl przeswiadczony, ze pismo wystarczy, aby zolnierze Strefy Granicznej pozwolili przewiezc polkule na druga strone Muru. -Ciekawe, ze nazywasz Nicka moim przyjacielem wylacznie wtedy, gdy mamy przez niego jakies klopoty - obruszyl sie Sam. - On rzeczywiscie j e s t moim przyjacielem, ale to Niszczyciel do spolki z Hedge'em kaza mu to wszystko robic. Nie ma w tym jego winy. -Przepraszam - westchnela Lirael. - Wiem, ze Nick w niczym tu nie zawinil, i obiecuje, ze nie bede wiecej mowic o nim w ten sposob. Tylko ze on faktycznie posiada taki list, a wlasciwie dostarczy mu go ktos spoza Muru, z kim maja sie spotkac. Sam poskrobal sie po glowie i w zdenerwowaniu zmarszczyl brwi. -Wszystko zalezy od tego, w ktorym miejscu przekrocza Mur i kto bedzie dowodzil - powiedzial przygnebiony. - Mysle, ze zatrzyma ich zwykly patrol Strefy Granicznej. Prawdopodobnie w jego sklad beda wchodzic zolnierze regularnych jednostek wojskowych, a nie Zwiadowcy Pogranicza. A przeciez tylko Zwiadowcy sa Magami Kodeksu. Przypuszczam, ze inni zolnierze moga nie robic trudnosci i przepuszcza przez granice Nicka, Hedge'a oraz wszystkich pozostalych. Zreszta, nie wydaje mi sie, by zwykly patrol mogl zatrzymac Hedge'a, nawet gdyby probowal. Zeby tylko udalo nam sie ich wyprzedzic! Znam dobrze generala Tindalla, ktory dowodzi Strefa Graniczna. Moglibysmy rowniez wyslac telegram do Ambasady Starego Krolestwa w Corvere, gdzie przebywaja moi rodzicie - jesli jeszcze tam sa. -A moze by tak poplynac lodzia? - zaproponowala Lirael. - Gdzie moglibysmy zdobyc taka, ktora bylaby szybsza od barek? -Najblizej mamy do Krawedzi - odparl Sam. - Tylko ze to przynajmniej jeden dzien drogi stad, w kierunku polnocnym. Stracilibysmy wiec tyle samo czasu, ile zyskalibysmy dzieki przeprawie droga wodna. Nie wiemy takze, czy Krawedz w ogole jeszcze istnieje. Wole nie myslec, w jaki sposob Hedge wszedl w posiadanie tych barek. -No dobrze, a w dolnym biegu strumienia? - zapytala Lirael. - Moze jest tam jakas osada rybacka lub cos w tym rodzaju? Sam pokrecil glowa w zamysleniu. Byl pewien, ze istnialo jakies rozwiazanie. Czul, ze jest juz na wlasciwym tropie. W jaki sposob mogliby dotrzec do Muru szybciej niz Hedge i Nick? Mieli do wyboru droge ladowa, morska i... powietrzna. -Przeciez mozemy poleciec! - krzyknal podekscytowany, wyrzucajac ramiona w gore i skaczac z radosci. - Mozemy tam pofrunac, wykorzystujac twoja magiczna powloke sowy Kodeksu! Tym razem to Lirael z powatpiewaniem pokrecila glowa. -Przygotowanie nastepnej powloki zajeloby mi co najmniej dwanascie godzin, a niewykluczone, ze jeszcze dluzej, bo najpierw musialabym troche odpoczac. Poza tym, zeby nauczyc sie latac, trzeba cwiczyc co najmniej kilka tygodni. -Tylko ze ja wcale nie musze umiec latac - mowil dalej Sam, nie tracac zapalu. - Posluchaj, przygladalem ci sie troche, gdy przygotowywalas magiczna powloke sowy, i zauwazylem, ze aby uzyskac odpowiedni rozmiar, trzeba wykorzystac jedynie kilka znakow glownych Kodeksu. Mam racje? -No, nie wiem, moze - powiedziala bez przekonania Lirael. -Moj pomysl jest taki. Zamienisz sie w ogromna sowe, na tyle duza, ze bedziesz w stanie przeniesc w szponach mnie oraz Moggeta - mowil dalej Sam, zamaszyscie gestykulujac. - Nie bedzie to trwalo dluzej niz zwykle. Potem polecimy w strone Muru... no i... przekroczymy go... i stamtad ruszymy dalej. -Doskonale pomyslane - powiedzial pies. Widac bylo, ze jest mile zaskoczony i ze aprobuje pomysl Sametha. -Sama nie wiem - powiedziala Lirael. - Nie jestem pewna, czy taka gigantyczna powloka bedzie dzialac jak nalezy. -Bedzie - powiedzial z przekonaniem Sam. -Chyba nie pozostaje nam nic innego - cicho przyznala Lirael. - Mysle wiec, ze powinnam od razu zabrac sie do pracy. Gdzie jest Mogget? Ciekawa jestem jego zdania na temat twojego planu. -Jest do kitu - stlumionym glosem odezwal sie kot, ktory siedzial ukryty w cieniu wielkiego glazu. - Nie musimy jednak od razu zakladac, ze sie nie uda. -Mysle, ze jest jeszcze cos, na co byc moze zdecyduje sie pozniej - z wahaniem oznajmila Lirael. - Czy po drugiej stronie Muru mozna wejsc w Smierc? -Jasne, zalezy to jednak od tego, czy bedziesz daleko w glebi kraju, czy w poblizu Pogranicza. Podobnie jak w przypadku magii - odparl Sam, nagle przybierajac powazny ton. - A co takiego... co planujesz zrobic? -Wykorzystac Lustro Ciemnosci i zajrzec w przeszlosc - oznajmila Lirael. Zupelnie nieswiadomie zaczela przemawiac zupelnie jak Clayry w czasie Widzenia, w jej glosie pobrzmiewaly te same nuty. - Sprobuje wrocic do Prapoczatku Dziejow, zeby dowiedziec sie, w jaki sposob Siedmiu pokonalo Niszczyciela. Rozdzial czternasty Lot w kierunku Muru -Byla naprawde ogromna - lkal przerazony mezczyzna. Jego oczy i glos zdradzaly panike. - Wieksza niz kon i miala skrzydla... skrzydla, ktore przeslanialy cale niebo. W szponach trzymala czlowieka, ktory zwisal zupelnie bezwladnie... straszny widok... potworny! W dodatku przerazliwie skrzeczala... musieliscie chyba slyszec jej okropny pisk? Kilku pozostalych turystow pokiwalo glowami. Niektorzy z nich wpatrywali sie w wieczorne niebo, po ktorym pelzaly ostatnie promienie slonca. -Obok lecialo cos jeszcze - szeptem dodal mezczyzna. - Wygladalo zupelnie jak pies. Pies ze skrzydlami! Sluchacze spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. W olbrzymia sowe sklonni byli uwierzyc, zwlaszcza ze slyszeli jej przerazajacy glos. W koncu znajdowali sie na terenie Pogranicza, a czasy byly niepewne, wiec wszystko moglo sie zdarzyc. W ostatnim okresie dzialo sie wiele dziwnych i niesamowitych rzeczy, ktore do tej pory uwazali jedynie za wytwor fantazji. Ale skrzydlaty pies? -Lepiej ruszajmy dalej - odezwala sie przewodniczka, postawna kobieta o surowym wygladzie, ktora nosila na czole znak Kodeksu. - Rzeczywiscie wyczuwam tutaj cos dziwnego - powiedziala, wciagajac nosem powietrze. - Pojdziemy do Hogrest, chyba ze macie jakis lepszy pomysl. I niech ktos zajmie sie Ellufem. Dajcie mu lyk wina. Grupa wycieczkowiczow bardzo szybko zwinela oboz i przysposobila konie do drogi. Po chwili ruszyli, kierujac sie na polnoc. Nieszczesny Elluf co chwile pociagal z buklaka wino, zupelnie jakby pil wode. Na poludnie od miejsca, w ktorym obozowali, Lirael kontynuowala lot, coraz wolniej jednak poruszala skrzydlami. Byla przeciez dwadziescia razy wieksza niz normalnie, a w dodatku dzwigala Sama, Moggeta oraz dwa plecaki. Sam staral sie jej pomagac. Wezwal na pomoc znaki Kodeksu dajace sile i wytrzymalosc, lecz znaczna czesc magicznej mocy wchlaniala w siebie gigantyczna powloka. -Musze odpoczac - zawolala w strone Podlego Psiska, ktore lecialo tuz obok. Kazdy ruch skrzydel sprawial jej bol. Posrod gestwiny drzew wypatrzyla niewielka polane i zaczela szybowac w tym kierunku, przymierzajac sie do ladowania. Nagle dostrzegla cel, do ktorego tak wytrwale zmierzali. W oddali, za lasem, wilo sie cos szarego, co bieglo wzdluz grzbietu niewysokiego wzniesienia, ciagnac sie na wschod i na zachod az po horyzont. Byl to Mur, ktory oddzielal Stare Krolestwo od Ancelstierre. Daleko, po drugiej stronie, juz dawno zapadl zmrok, czas bowiem plynal w Ancelstierre inaczej niz w Starym Krolestwie. Panowala tam wczesna wiosna, a teraz bylo juz kolo polnocy. Na granicy Muru ciemnosci i wiosenna aura spotykaly sie znienacka ze swiatlem cieplego letniego wieczoru. Lirael natychmiast poczula, ze boli ja glowa. Jej sowie oczy nie mogly sie przystosowac do zmiennych warunkow - po jednej stronie zaczynal sie zachod slonca, a po drugiej byla gleboka noc. Najbardziej liczylo sie jednak to, ze dotarli juz prawie na miejsce. Lirael doznala naglego przyplywu energii, zapomniala o bolu i o tym, ze jeszcze przed chwila chciala ladowac. Wzbila sie wyzej, kierujac sie prosto w strone Muru. Noc rozdarl jej przerazliwy triumfalny pisk. -Tylko nie probuj przefrunac na druga strone! - ostrzegawczo krzyknal Sam. Lecial zawieszony na pasach od mieczow, ktore w polaczeniu z ramiaczkami plecakow tworzyly cos w rodzaju uprzezy. Lirael trzymala ja mocno sowimi szponami. - Pamietaj, ze musimy wyladowac po tej stronie Muru! - wolal. Lirael uslyszala ostrzezenie Sama i przypomniala sobie, co mowil na temat Strefy Granicznej w Ancelstierre. Opuscila jedno skrzydlo i zaczela spadac lotem nurkowym w dol. Zaraz jednak zorientowala sie, ze niewlasciwie obliczyla predkosc, i natychmiast szalenczo zatrzepotala skrzydlami, probujac wyhamowac, wygladalo bowiem na to, iz lada chwila uderza z calym rozpedem o ziemie - Sameth, Mogget i ona. Na szczescie gwaltowne machanie skrzydlami pomoglo i Lirael udalo sie jako tako wyladowac. Sam podniosl sie z ziemi, sprawdzil, czy jego posiniaczone kolana nadal sie zginaja, i podszedl do ogromnej sowy, ktora lezala niedaleko, najwyrazniej ogluszona upadkiem. -Dobrze sie czujesz? - zapytal z niepokojem, nie majac pewnosci, w jaki sposob moglby przekonac sie, czy nic jej nie jest. Jak tu zbadac puls sowie, i to w dodatku takiej, ktora mierzy sobie dwadziescia stop wzrostu? Lirael nie odpowiedziala, jednakze pomiedzy piorami zaczelo sie przeslizgiwac delikatne zlote swiatlo. Pojedyncze smugi swietlne polaczyly sie ze soba i Sam zaczal rozpoznawac poszczegolne znaki Kodeksu. Nastepnie cala powloka zalsnila. Bil od niej tak oslepiajacy blask, ze Sam musial sie cofnac i przeslonic oczy reka. Po chwili zlota poswiata znikla i wszystko otulil zmierzch. W Starym Krolestwie powoli zaczynalo zachodzic slonce. Na miejscu sowy Kodeksu na ziemi spoczywala Lirael. Rece i nogi miala rozrzucone na boki, lezala na brzuchu i pojekiwala z cicha. -Au! Boli mnie doslownie kazdy miesien - wymamrotala, wolno podnoszac sie na rekach. - Czuje sie okropnie! Ta sowia powloka jest chyba jeszcze gorsza niz bloto. Gdzie sie podzial pies? -Jestem tutaj, pani - odezwalo sie Podle Psisko i dopadlo Lirael, lizac ja po twarzy i otwartych ustach mokrym jezorem. - Bylo naprawde swietnie. Szczegolnie wtedy, kiedy przelatywalismy nad tym jegomosciem. -Nie zrobilam tego celowo - odpowiedziala Lirael, opierajac sie na psie i probujac wstac. - Bylam tak samo zaskoczona, jak i on. Mam nadzieje, ze zyskalismy troche na czasie i ze nasz trud sie oplaci. -Jezeli jeszcze dzisiejszej nocy zdolamy przedostac sie na druga strone Muru, a potem przejsc Strefe Graniczna, wyprzedzimy Hedge'a - oswiadczyl Sam. - A wlasciwie jak szybko moga przemieszczac sie barki? Chociaz bylo to w zasadzie pytanie retoryczne, ktos na nie odpowiedzial. -Z pomoca magicznego wiatru moga poruszac sie z predkoscia ponad szescdziesieciu mil morskich na dobe - autorytatywnie stwierdzil Mogget z przepastnych glebin plecaka. - Przypuszczam, ze dotarli do Redmouth dzisiaj okolo poludnia. A stamtad - ktoz to moze wiedziec? Wszystko zalezy od tego, jak szybko beda w stanie transportowac polkule. Mozliwe, ze juz znalezli sie po drugiej stronie. Pomiedzy Starym Krolestwem i Ancelstierre wystepuje roznica czasu. Hedge, wspomagany przez Niszczyciela, moze wykorzystac ten fakt i tak pokombinowac, zeby zyskac jeszcze jeden dzien... albo i wiecej. -Jestes jak zawsze optymistycznie nastrojony, prawda, Mogget? - rzucila Lirael. Ku wlasnemu zaskoczeniu, sama odczuwala wielka radosc, a zmeczenie nie dawalo jej sie we znaki az tak bardzo, jak sie obawiala. Byla dumna, ze poradzila sobie z lotem pod postacia wielkiej sowy, i nabrala przekonania, iz udalo im sie wyprzedzic Hedge'a oraz barki. -Wydaje mi sie, ze nie powinnismy tracic ani chwili - powiedziala. Za wczesnie bylo myslec o spoczeciu na laurach. - Do tej pory nie zastanawialam sie jeszcze, w jaki sposob przedostaniemy sie do Ancelstierre. Co musimy zrobic, zeby znalezc sie po drugiej stronie Muru? - zwrocila sie do Sama. -To akurat nie stanowi wiekszego problemu - odparl siostrzeniec. - W murze jest mnostwo starych bram. Na pewno sa odpowiednio zabezpieczone i pozamykane, z wyjatkiem tej, ktora stanowi Przejscie Graniczne. Mysle jednak, ze bede umial je otworzyc. -Jestem o tym przekonana - optymistycznie oswiadczyla Lirael. -Trudniej przyjdzie nam przebic sie przez Strefe Graniczna, bo straznicy strzelaja tam bez ostrzezenia. Na szczescie jestesmy daleko na zachodzie, a wiekszosc oddzialow zostala zgrupowana wokol Przejscia Granicznego, dlatego jest dosyc malo prawdopodobne, abysmy trafili na jakis patrol. Pomyslalem sobie jednak, ze na wszelki wypadek moglibysmy podawac sie za oficera i sierzanta z jednostki Zwiadowcow Pogranicza. Ty moglabys udawac sierzanta... rannego w glowe - nie musialabys wowczas nic mowic i w ten sposob nie sciagnelabys na nas klopotow. Moze dadza sie nabrac i... nie zaczna od razu strzelac. -A co zrobimy z Moggetem i psem? - spytala Lirael. -Kot moze siedziec plecaku - powiedzial Sam. Obejrzal sie i spojrzal na Moggeta. - Musisz mi jednak obiecac, ze bedziesz cicho. - Co jak co, ale gadajacy plecak na pewno zwroci ich uwage i bedzie po nas. Poniewaz od strony plecaka nie dobiegaly zadne protesty, Sam i Lirael uznali, ze kot przyjmuje ich warunki. -Psu takze mozemy zmienic nieco powierzchownosc - ciagnal dalej Sam. - Powinien wygladac bardziej reprezentacyjnie, tak jak psy sluzace w Armii - miec na piersi specjalny identyfikator, a na szyi obroze. -A czym konkretnie zajmuja sie takie psy? - zainteresowalo sie Podle Psisko. -Sprawdzaja, czy nie ma gdzies ukrytych bomb i innych... no, jakby to rzec... ladunkow wybuchowych, ktore dzialaja podobnie, jak znaki Kodeksu, uzywane przez nas do razenia wroga, tyle ze na zasadzie reakcji chemicznej, a nie dzieki magii - wyjasnil Sam. - Tak jest na poludniu. Natomiast w Polnocnej Strefie Granicznej psy tropiace umieja rowniez wykrywac Zmarlych i Wolna Magie. Potrafia wyczuwac Zmarlych znacznie lepiej niz zwykli Ancelstierranczycy. -To zrozumiale - odparlo Podle Psisko. - Rozumiem, ze rowniez nie powinienem sie odzywac, tak? -Zgadza sie - powiedzial Sam. - Musimy wymyslic ci jakies imie oraz numer, zebys upodobnil sie do tamtych psow. Moze chcialbys nazywac sie Woppet? Znalem kiedys psa, ktory tak wlasnie sie wabil. Jezeli chodzi o numer, to mozesz przejac moj, ten ktory przydzielono mi w szkole, na zajeciach z przysposobienia wojskowego. Dwa Osiem Dwa Dziewiec Siedem Trzy. W skrocie - Dziewiec Siedem Trzy, Woppet. -Dziewiec Siedem Trzy, Woppet - powtorzylo pod nosem Podle Psisko, mielac slowa, jakby to bylo cos nadajacego sie do zjedzenia. - Dosc oryginalne imie. -Najlepiej bedzie, jak zaraz rzucimy odpowiednie zaklecia - powiedzial Sam. - Musimy sie z tym uporac, nim przekroczymy Mur. Sameth ogarnal wzrokiem ciemnosci, ktore spowijaly ziemie po drugiej stronie Muru, w Ancelstierre. -Powinnismy przedostac sie na druga strone jeszcze przed switem. Wkrotce zacznie sie rozjasniac. Noca latwiej przemknac sie niepostrzezenie i nie trafic na patrol. -Nigdy wczesniej nie rzucalam podobnych zaklec - nabrala watpliwosci Lirael. -Bede musial uporac sie z nimi sam - odparl siostrzeniec. - Chocby dlatego, ze ty przeciez nie wiesz, jak mamy wygladac. Te zaklecia nie sa az takie trudne. O wiele latwiejsze niz przygotowanie wielkiej powloki sowy z Kodeksu. Z trzema z nich na pewno sobie poradze. -Dziekuje ci - powiedziala Lirael. Usiadla kolo psa, dajac odpoczac zmeczonym miesniom, i podrapala czworonoga pod obroza. Sam oddalil sie nieco i zaczal zanurzac sie w Kodeksie, przywolujac do siebie znaki, ktore mialy pomoc im przybrac inna postac. -Zabawne, ze on jest moim siostrzencem - szepnela psu do ucha Lirael. - To doprawdy niezwykle uczucie. Stanowimy bliska rodzine, a nie ogromny klan kuzynek, jakim sa Clayry. To niesamowite, ze jest sie czyjas ciotka, ze samemu ma sie ciotke albo i siostre... -Czy poza niezwykloscia jest w tym takze cos przyjemnego? - zapytal pies. -Nie mialam okazji sie nad tym zastanowic - odparla po chwili namyslu Lirael. - Na pewno jest to mile, ale jednoczesnie troche smutne. Ciesze sie, ze naleze teraz do Abhorsenow, cialem i dusza. Nareszcie wiem, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. Smutkiem jednak napawa mnie to, ze przez cale zycie towarzyszylo mi poczucie odrzucenia, bo nigdy nie czulam sie w pelni Clayra. Poswiecilam wiele lat, pragnac byc kims, kim stac sie nie moglam. Teraz nurtuje mnie pytanie, czy gdybym mogla zostac Clayra - bylabym z tym szczesliwa? A moze w ogole nie przyszlaby mi do glowy inna ewentualnosc? Ciekawe, czy matka zdawala sobie sprawe z tego, jak bedzie wygladalo moje dziecinstwo - dodala cicho Lirael, po chwili wahania. - Arielle byla przeciez Clayra i prawdopodobnie nie potrafila sobie wyobrazic, co oznacza dorastanie w Lodowcu Clayrow bez Daru Widzenia. -Cos mi sie przypomnialo - odezwal sie nagle Mogget. Lewe ucho mial zawiniete, zbyt gwaltownie bowiem wynurzyl sie z plecaka. - Gdy Arielle, twoja matka, przebywala w Domu Abhorsenow, poprosila mnie, bym przekazal ci pewna wiadomosc. -Co takiego?! - krzyknela Lirael, zrywajac sie na rowne nogi. Dopadla Moggeta i chwycila go za kark, nie zwracajac uwagi ani na dzwiek Ranny kolyszacy ja do snu, ani na nieprzyjemne doznania wywolane przenikaniem sie Wolnej Magii pulsujacej pod skora kota oraz znakow Kodeksu wedrujacych po obrozy. - O jakiej wiadomosci mowisz? I dlaczego dopiero teraz? -Hmmm - mruknelo kocisko. Szarpnelo glowa, probujac wyslizgnac sie z obrozy, ktora trzymala Lirael. Puscila ja jednak, zanim kot zdazyl sie wyswobodzic. W dodatku ostrzegawczy glos Ranny spowodowal, ze kocur przestal sie miotac. - Jezeli dasz mi dojsc do slowa, wszystko ci wyjasnie... -Mogget! - warknal groznie pies, stajac na wprost kota i ziejac mu prosto w nos. -Arielle miala Widzenie, w ktorym zobaczyla ciebie i mnie w poblizu Muru - czym predzej odezwal sie Mogget, zwracajac sie do Lirael. - Twoja matka siedziala akurat w Papierowym Skrzydle, a ja podawalem jej jakas paczke. W tamtych czasach wystepowalem pod inna postacia, chyba rozumiesz. Szczerze mowiac, pewnie bym sobie tego zdarzenia nie przypomnial, gdybym podczas owej pamietnej rozmowy, ktora bylem zmuszony odbyc w podziemiach pod Domem Abhorsenow, nie powrocil do swoich dawnych ksztaltow. To zabawne, ze wystarczy przybrac ludzka postac i od razu odzyskuje sie pamiec. Przypuszczam, ze tak to bylo zaplanowane i o wszystkim mialem sobie przypomniec dopiero tutaj, w miejscu, ktorego dotyczylo Widzenie... -Mogget! Do rzeczy! - blagala Lirael. Kot skinal glowa i oblizal pyszczek. Najwyrazniej sam musial zadecydowac, co i kiedy mial powiedziec. -No wiec wreczylem jej te paczke - ciagnal dalej. - Arielle wpatrywala sie we mgle unoszaca sie nad wodospadem. Tego dnia byla akurat tecza, ale ona jej nie dostrzegala. Wyraz jej oczu zmienil sie i poznalem, ze ma Widzenie. Powiedziala mi wtedy: "Razem z moja corka dotrzecie w okolice Muru. W przeciwienstwie do mnie, ty poznasz dorosla Lirael. Powiedz jej, ze... moje zycie... to, co sie w nim wydarzy... nie bedzie zalezalo wylacznie ode mnie. Zlaczylam swoj i jej los z Abhorsenami. Droga, ktora obie bedziemy podazac, narzuca nam pewne wybory. Powiedz jej takze, ze ja kocham i zawsze bede kochac. Rozstanie z nia nigdy nie przestanie ranic mego serca". Lirael siedziala skupiona. Nie slyszala jednak Moggeta, lecz glos wlasnej matki. Gdy kot przestal mowic, spojrzala na czerwona poswiate rozposcierajaca sie na niebie ponad ich glowami i na gwiazdy jasniejace po drugiej stronie Muru. Po jej policzku stoczyla sie pojedyncza lza, ktora zalsnila srebrzyscie, oswietlona ostatnimi przeblyskami zachodzacego slonca. -Przygotowalem dla ciebie zaklecie - powiedzial Sam, tak pochloniety czynieniem czarow, ze zupelnie nie dotarly do niego slowa Moggeta. - Musisz po prostu w nie wejsc. Nie zapomnij tylko zamknac oczu. Lirael odwrocila sie i zobaczyla w powietrzu zlocista aure o nieokreslonym ksztalcie. Niepewnym krokiem ruszyla w te strone. Wchodzac w krag oddzialywania zaklecia, zamknela oczy. Po jej twarzy przemknely zlote iskry, zupelnie jakby czyjes cieple, przyjazne dlonie dotknely jej i osuszyly lzy. Rozdzial pietnasty Strefa Graniczna -Sierzancie, tam zdecydowanie cos sie rusza - szepnal starszy szeregowy Horrocks, spogladajac przez celownik swojego karabinu maszynowego marki Lewin. Mam to poczestowac seria? -Ani sie waz, do cholery! - szeptem odparl sierzant Evans. - Czy ty niczego nie rozumiesz? Jezeli to jest jakas zjawa, Ghlim, czy cos w tym rodzaju, przylezie tu i wypruje z ciebie flaki! Scazlo, lec do porucznika i powiedz mu, ze cos sie pojawilo. Pozostali, przekazcie jeden drugiemu, ze wszyscy maja przygotowac bagnety, tylko cicho. I zeby zaden mi sie nie wyrwal, dopoki nie wydam stosownych rozkazow. Evans jeszcze raz spojrzal przez celownik, gdy Scazlo wyruszyl z meldunkiem, idac okopem komunikacyjnym. Na calej linii umocnien slychac bylo stlumiony trzask bagnetow. Sierzant napial luk i przygotowal pistolet do wystrzelenia czerwonej racy. Flara tego koloru zawiadomi pozostale jednostki, ze ktos przedostal sie przez Mur. Jesli uda sie ja puscic - pomyslal Evans. Ze Starego Krolestwa wial bowiem cieply polnocny wiatr. Poniewaz wiosna wciaz jeszcze nie zdolala przegnac resztek zimy, mial on ten dobry skutek, ze w chlodnych, miejscami nadal oblodzonych okopach, robilo sie nieco cieplej. Z drugiej jednak strony, podmuchy mogly sprawiac, iz wszelka bron, samoloty, race, miny i wszystko, co wiazalo sie z technika - nie bedzie dzialac jak nalezy. -Jest ich dwoch... i cos jakby pies - szepnal Horrocks. Jego palec wskazujacy zmienil przyjeta wczesniej pozycje i powedrowal w strone spustu. Evans przebijal wzrokiem ciemnosci, usilujac cos dostrzec. Horrocks nie byl moze zbyt inteligentny, ale doskonale widzial po ciemku, o wiele lepiej niz Evans. Sierzant nie mogl niczego wypatrzyc, ale uslyszal brzek puszek rozwieszonych na drutach w poblizu okopow. Ktos... lub cos... wolno przesuwalo sie do przodu. Horrocks zaczal zaciskac palec na cynglu i odbezpieczyl bron. Magazynek byl pelen, a pod reka mial jeszcze kilka na zmiane. Czekal tylko na rozkaz i ewentualnie na zmiane kierunku wiatru. Chwile pozniej odetchnal, zdjal palec ze spustu i odchylil sie do tylu. -To chyba ktos od nas - powiedzial juz normalnym glosem. - Wygladaja na Zwiadowcow. Oficer i jakis pokiereszowany gosc z obandazowana glowa. No i jeden z tych... no... psow weszacych. -Tropiacych - mimowolnie poprawil go Evans. Sierzant zastanawial sie, co robic. Na granicy spotykal juz najrozniejsze istoty. Czasami byly to tylko jakies niewyrazne cienie, kiedy indziej zwyczajnie wygladajacy mieszkancy Starego Krolestwa, to znowu jakies latajace stwory. Nigdy jednak nie slyszal, aby ktos ze Starego Krolestwa wystepowal pod postacia ancelstierranskiego oficera albo specjalnie szkolonego psa. Tyle ze zawsze moze sie zdarzyc ten pierwszy raz... -Co sie dzieje, Evans? - zza plecow dobiegl go czyjs glos. Natychmiast poczul ulge, chociaz za nic by jej nie okazal. Porucznik Tindall byl co prawda generalskim synem, ale mundur nosil nie tylko od parady. Doskonale rozumial, czym jest Pogranicze. W dodatku na czole mial znak Kodeksu, ktory to potwierdzal. -Przed nami, w odleglosci okolo piecdziesieciu jardow, cos sie przemieszcza - meldowal Evans. - Horrocks przypuszcza, ze sa to Zwiadowcy, jeden z nich jest ranny. -No i towarzyszy im pies we... to znaczy tropiacy - dodal szeregowy. Tindall zignorowal go, podszedl nieco blizej i wychylil sie ponad fortyfikacjami, zeby moc cos dojrzec. W strone okopu rzeczywiscie zmierzaly jakies slabo widoczne w oddali postaci. Nie mial pojecia, co to moglo byc, nie wyczuwal jednak zadnych zlowrogich sil, ani tez szczegolnie niebezpiecznej magii. Cos przyciagalo jego uwage... jednakze jezeli rzeczywiscie zdazali ku nim Zwiadowcy Przejscia Granicznego, to niewatpliwie obaj musieli byc takze Magami Kodeksu. -Probowales puscic race? - zapytal. - Biala? -Nie, panie poruczniku - odparl Evans. - Z polnocy wieje wiatr. Sadzilem, ze i tak nie da sie jej wystrzelic. -To calkiem mozliwe - odparl porucznik. - Uprzedz ludzi, ze oswietle teren wzdluz linii okopow. Wszyscy maja byc w pogotowiu i czekac na dalsze rozkazy. -Tak jest, panie poruczniku! - powiedzial Evans. Nastepnie zwrocil sie do zolnierza stojacego obok i przyciszonym glosem wydal odpowiednie dyspozycje: - Wszyscy na stanowiska ogniowe! Przedpole zostanie oswietlone! Przekazac dalej. Gdy rozkaz rozszedl sie po calym okopie, zolnierze zajeli pozycje strzeleckie. W ich ruchach widac bylo napiecie. Evans nie mogl ogarnac wzrokiem calego plutonu, panowaly bowiem glebokie ciemnosci, byl jednak pewien, ze kaprale znajdujacy sie na obu koncach okopu zadbaja, by wszystko przebiegalo jak nalezy. -Zaczynam rzucac zaklecie - oglosil porucznik Tindall. W zaglebieniu jego dloni ukazal sie znak Kodeksu sprowadzajacy swiatlo. Poczatkowo slabo widoczny, stopniowo zyskiwal na wyrazistosci. Gdy nabral blasku i zaczal iskrzyc, porucznik uniosl reke do gory i zamachnal sie znad glowy, zupelnie jakby rzucal pileczka do krykieta. Swietlista kula poszybowala do przodu. W trakcie lotu rozblysla jeszcze bardziej, az w koncu zamienila sie w miniaturowe slonce, ktore w magiczny sposob zawislo w powietrzu, ponad pasem Ziemi Niczyjej. Jego jaskrawe swiatlo rozproszylo ciemnosci i wydobylo z mroku sylwetki dwoch osob, ktore podazaly waska sciezka biegnaca zakosami pomiedzy zasiekami z drutu. Tak jak to relacjonowal Horrocks, towarzyszyl im specjalnie wyszkolony pies tropiacy. Obie postaci mialy na sobie mundury koloru khaki, takie same, jakie nosili wszyscy ancelstierranscy zolnierze, oraz kolczugi, ktorymi wyroznialy sie Wojska Pogranicza. Pewna niekonwencjonalnosc szczegolow odzienia i broni swiadczyla o tym, ze byli to czlonkowie Jednostki Zwiadowczej Polnocnej Strefy Granicznej, lub tez po prostu Zwiadowcy, jak ich powszechnie nazywano. Gdy znalezli sie w kregu jaskrawego swiatla, jeden z przybyszow podniosl rece do gory. Drugi, ktory mial obandazowana glowe, uczynil to samo, tyle ze jego ruchy byly nieco wolniejsze. -Swoi! Nie strzelac! - krzyknal Sameth, gdy swiatlo Kodeksu padajace z gory zaczelo z wolna przygasac. - Nazywam sie Stone i jestem porucznikiem, a to sierzant Clare. Mamy psa! -Trzymajcie rece w gorze i podchodzcie pojedynczo! - zawolal Tindall. - Znasz jakiegos porucznika Stone'a albo sierzanta Clare'a? - zwrocil sie polglosem do Evansa. Sierzant pokrecil glowa. - Nigdy o nich nie slyszalem, poruczniku. Ale sam pan przeciez wie, jak to jest ze Zwiadowcami. Trzymaja sie razem i nie dopuszczaja nikogo z zewnatrz. Ten porucznik wydaje mi sie znajomy. -Rzeczywiscie - mruknal Tindall, marszczac brwi. Zblizajacy sie ku niemu oficer faktycznie kogos przypominal. Towarzyszacy mu sierzant, ranny w glowe, powloczyl nogami i poruszal sie z wyraznym trudem, jakby przy kazdym ruchu odczuwal bol. Pies mial na piersi przepisowa tabliczke koloru khaki z wytloczonym bialym numerem identyfikacyjnym, a na szyi szeroka skorzana obroze, nabijana cwiekami. Wszystko wskazywalo na to, ze byli to autentyczni Zwiadowcy, cala trojka. -Stojcie! - krzyknal Tindall, gdy Sameth nadepnal na kawalek obluzowanego drutu uzywanego do formowania zasiekow. Od okopu dzielilo ich juz tylko dziesiec jardow. - Podejde do was i sprawdze, czy nosicie znaki Kodeksu. -Bedziesz mnie oslanial - szepnal do Evansa. - Wiesz, co masz robic, gdyby okazalo sie, ze to jakis podstep. Evans skinal glowa. W blotnista ziemie pomiedzy drewnianymi kladkami wetknal cztery strzaly o srebrnych ostrzach, tak aby w razie potrzeby byly pod reka. Piata nalozyl na cieciwe i napial luk. Armia ani nie wydawala zolnierzom takiej broni, ani nawet nie przewidywala mozliwosci jej uzycia. Jednakze na terenie Pogranicza luk byl nieodzowny i poslugiwali sie nim wszyscy. Wielu zolnierzy bylo doswiadczonymi lucznikami, a Evans zaliczal sie do najlepszych. Porucznik Tindall jeszcze raz przyjrzal sie obu przybyszom, ktorych sylwetki ponownie zaczely wtapiac sie w otaczajacy mrok, jako ze magiczne swiatlo znacznie przygaslo. Nieco wczesniej, kiedy nastapil rozblysk, porucznik przepisowo zamknal jedno oko, aby zachowac zdolnosc widzenia w ciemnosciach. Teraz ponownie je otworzyl, ale niewiele mu to pomoglo. Wydobyl miecz. Srebrne ostrze zalsnilo i bylo doskonale widoczne nawet w przycmionym swietle gwiazd. Tindall wyszedl z okopu. Serce walilo mu tak glosno, iz mial wrazenie, ze lomot rozchodzi sie echem po calych trzewiach. Porucznik Stone czekal z uniesionymi rekami. Tindall ostroznie zblizyl sie do niego, ze zmyslami wyczulonymi na najslabszy bodaj sygnal obecnosci Wolnej Magii czy Zmarlych. Nie mogl jednak wychwycic niczego poza Magia Kodeksu, ktora w dziwny i trudny do okreslenia sposob spowijala zarowno zolnierzy, jak i psa, broniac do nich dostepu. - To pewnie jakies zaklecie ochronne - uznal syn generala. Wyciagnal przed siebie miecz na odleglosc ramienia i delikatnie przylozyl koniec ostrza do gardla porucznika Stone'a, mniej wiecej o cal wyzej, niz siegala kolczuga. Nastepnie wskazujacym palcem lewej reki dotknal znaku Kodeksu na czole mezczyzny. Ledwo zdazyl to uczynic, znak rozjarzyl sie i buchnal fala zlocistych plomieni. Porucznik Tindall poczul, ze wpada w dobrze sobie znany, nie konczacy sie wir Kodeksu. Znak na czole zolnierza nie bylo w zaden sposob zdeformowany ani uszkodzony, totez Tindall natychmiast doznal ulgi, rownie intensywnej jak dzialanie Kodeksu, ktore odczul. -Francis Tindall, nie myle sie, prawda? - zapytal Sam. Na szczescie, gdy zastanawial sie, w jaki sposob przeistoczyc sie w oficera Zwiadowce, pomyslal nie tylko o mundurze i stosownym ekwipunku, ale takze o odpowiednio bujnych wasach. Porucznika Tindalla spotykal juz niejednokrotnie w czasie oficjalnych uroczystosci, w ktorych uczestniczyl w trakcie semestru. Mlody mezczyzna byl tylko kilka lat starszy od Sama. Ojciec porucznika, general Tindall, sprawowal dowodztwo nad calym Garnizonem Strefy Granicznej. -Zgadza sie - odparl Francis, nie kryjac zaskoczenia. - Moglby sie pan przypomniec? -Sam Stone - odparl Ksiaze. Nadal jednak trzymal rece w gorze i wskazal glowa za siebie. - Lepiej bedzie, jak zajmiecie sie sierzantem Clare'em. Uwazajcie jednak na jego glowe. Zostal trafiony strzala i jest w dosyc kiepskim stanie. Tindall skinal glowa, wyminal Sama i powtorzyl procedure kontrolna w stosunku do rannego sierzanta. Zolnierz mial prawie cala glowe w bandazach, ale znak Kodeksu pozostal na wierzchu, wiec mogl go dotknac. Takze i ten znak nie nosil zadnych sladow zniszczenia. Porucznik Tindall uswiadomil sobie, ze zarowno sierzant, jak i porucznik Stone dysponowali ogromna moca. Obaj musieli byc niezwykle poteznymi Magami Kodeksu, najsilniejszymi, jakich kiedykolwiek spotkal. -Sa w porzadku! - krzyknal do sierzanta Evansa. - Zdejmijcie ludzi ze stanowisk strzeleckich i ponownie wystawcie czujki! -Zastanawiam sie - napomknal Sam - w jaki sposob zdolaliscie nas zauwazyc. Nie spodziewalem sie, ze zastane tutaj zolnierzy. -Nieco dalej na zachod ogloszono alarm - wyjasnil Tindall, prowadzac obu przybyszow w strone okopu. - Niespelna godzine temu otrzymalismy rozkaz do wymarszu. Reszta batalionu jest juz w polowie drogi do Bain. Wezwano nas do pomocy wladzom cywilnym. Pewnie znowu jakies klopoty w obozach dla uchodzcow z Southerling albo demonstracje Partii Ojczyznianej. Nasza kompania miala wyruszyc ostatnia. -Cos sie wydarzylo na zachodzie? - z niepokojem dopytywal sie Sam. - Zna pan moze jakies szczegoly? -Nie otrzymalem zadnych blizszych informacji na ten temat - odparl Tindall. - A pan, poruczniku Stone? -Mam nadzieje, ze to nie jest to, o czym mysle - odpowiedzial Sam. - Musze sie jednak skontaktowac z Kwatera Glowna, i to jak najszybciej. Czy macie tutaj jakis telefon polowy? -Owszem - odparl Tindall. - Niestety, stracilismy lacznosc. Zdaje sie, ze to z powodu wiatru, ktory wieje zza Muru. Byc moze dziala aparat na stanowisku dowodzenia kompania. W przeciwnym razie trzeba bedzie zawrocic spory kawalek i sprobowac dostac sie do drogi. -A niech to! - wykrzyknal Sam, kiedy wchodzili do okopu. Na zachodzie ogloszono jakis alarm. To musialo miec zwiazek z Hedge'em i Nicholasem. Sam zupelnie bezwiednie odpowiedzial na honory, ktore oddal mu sierzant Evans, i nagle dostrzegl pobladle twarze zolnierzy wylaniajace sie z mroku. Widac bylo, ze czuja ogromna ulge, iz nie jest istota przybyla ze Starego Krolestwa. Gdy do okopu wskoczyl pies, ci, ktorzy znajdowali sie najblizej, wzdrygneli sie. Tuz za czworonoznym towarzyszem ostroznie i powoli zeszla Lirael. Ciagle jeszcze bolaly ja miesnie po wyczerpujacym locie. Strefa Graniczna byla obszarem, w ktorym dzialo sie sporo dziwnych i przerazajacych rzeczy. Lirael czula sie przygnieciona ciezarem smierci, ktora napierala na nia ze wszystkich stron. Bardzo wielu Zmarlych usilowalo przekroczyc granice oddzielajaca ich od Zycia. Powstrzymywaly ich jedynie flety wiatrowe, ktore wygrywaly swa bezglosna piesn. Ustawila je tutaj, na pasie Ziemi Niczyjej, Sabriel Abhorsen. Musialo tak byc, flety wiatrowe spelnialy bowiem swoja role tylko tak dlugo, jak zyl Abhorsen, ktory je sporzadzil. Po smierci Sabriel rozpadlyby sie z chwila najblizszej pelni ksiezyca. Zmarli powstaliby z martwych i trwaliby tak, dopoki nie spetalby ich kolejny Abhorsen. Lirael uswiadomila sobie nagle, ze to wlasnie ona jest nastepczynia Abhorsenow. Porucznik Tindall zauwazyl, ze drzy, i spojrzal na nia z niepokojem. -Moze powinnismy zabrac go do pulkowego punktu sanitarnego? - zaproponowal. W sierzancie bylo cos niezwyklego, co kazalo odwracac od niego wzrok. Gdy Tindall przygladal mu sie katem oka, dostrzegal jakas niewyrazna aure, ktora niezupelnie odpowiadala ksztaltom, ktore widzial. Dziwny byl takze jego pas. Od kiedy to Zwiadowcy nosili je wypelnione nabojami do karabinow? Zwlaszcza gdy nie mieli przy sobie takiej broni? -Nie ma potrzeby - szybko odparl Sam. - On na pewno dojdzie do siebie. Musimy jak najszybciej znalezc jakis telefon i skontaktowac sie z pulkownikiem Dwyerem. Tindall skinal glowa bez slowa. Ukryl w ten sposob wyraz zatroskania, ktory na moment pojawil sie na jego twarzy, oraz nurtujace go niespokojne mysli. Podpulkownik Dwyer, ktory dowodzil Zwiadowcami Przejscia Granicznego, od dwoch miesiecy przebywal na urlopie. Porucznik Tindall sam go nawet odprowadzal po pamietnym obiedzie, ktory wydano u ojca, w kwaterze glownej. -Najlepiej bedzie, jak udamy sie do dowodcy kompanii - powiedzial w koncu. - Major Greene na pewno zechce zamienic z wami pare slow. -Musze natychmiast zatelefonowac - upieral sie Sam. - Nie ma czasu na rozmowy! -Niewykluczone, ze aparat telefoniczny majora jest czynny - odparl Tindall, starajac sie mowic opanowanym glosem. - Sierzancie Evans - prosze objac dowodztwo nad plutonem. Byatt i Emerson - za mna. Bagnety na bron. Aha, Evans - wyslij kogos do porucznika Gotleya i popros, by stawil sie na stanowisku dowodzenia. Byc moze bedziemy musieli zasiegnac jego rady w sprawie sygnalow. Porucznik Tindall szedl okopem komunikacyjnym jako pierwszy. Za nim podazali Sam, Lirael oraz pies. Evans zauwazyl spojrzenie porucznika i zrozumial, ze nieprzypadkowo wzywa on do sztabu jedynego Maga Kodeksu, jaki sluzyl w kompani poza majorem Greenem. Na chwile przywolal do siebie Byatta i Emersona i szeptem przekazal im kilka wskazowek. -Cos sie swieci, chlopaki. Jezeli dowodca wyda taki rozkaz lub pojawia sie jakiekolwiek klopoty, macie natychmiast pchnac tych dwoch bagnetem w plecy! Rozdzial szesnasty Decyzja majora Sameth podupadl na duchu, gdy porucznik Tindall wprowadzil ich do glebokiej ziemianki, ktora znajdowala sie jakies sto jardow za linia okopow. Nawet w przycmionym swietle lampy naftowej widac bylo od razu, ze lokum to nalezy do oficera, ktory nade wszystko ceni sobie wygode oraz swiety spokoj, totez najprawdopodobniej nie zechce nawet wysluchac, a co dopiero zrozumiec, na czym polega ich zadanie. W rogu pomieszczenia ustawiono opalany drewnem piec, w ktorym buzowal ogien. Na stole sztabowym stala otwarta butelka whisky, a w kacie umieszczono wygodny fotel, w ktorym usadowil sie major Greene, czerwony na twarzy i wygladajacy na czlowieka skorego do klotni. Mial jednak na nogach buty, a na podoredziu miecz oparty o fotel i wiszaca na kolku kabure z rewolwerem. Nie uszlo to uwagi Sama. -Co jest? - huknal major na widok wchodzacych, ktorzy musieli pochylic glowy z powodu niskiego nadproza. Gdy przybyli staneli wokol stolu, major podniosl sie ze swego miejsca, czemu towarzyszylo skrzypienie fotela. Jak na majora jest dosyc leciwy - pomyslal Sameth. -Dobiega piecdziesiatki albo juz ja przekroczyl i pewnie nieduzo mu zostalo do emerytury. Zanim Sam zdazyl cokolwiek powiedziec, porucznik Tindall, ktory ustawil sie za nimi z tylu, oznajmil: -To jacys oszusci, panie majorze. Nie wiem tylko, jakiego rodzaju. Na czole nosza znak Kodeksu, w idealnym stanie. Sam az zesztywnial, uslyszawszy okreslenie "oszusci". Zauwazyl rowniez, ze Lirael chwycila psa za obroze, zaczal bowiem wsciekle warczec, wydobywajac z siebie niskie, gardlowe tony. -Oszusci, he? - zwrocil sie do obu podejrzanych major Greene. Popatrzyl na Sama, ktory dopiero teraz zauwazyl, ze stary oficer nosi na czole znak Kodeksu. - Co macie do powiedzenia na swoja obrone? -Nazywam sie porucznik Stone i sluze w Jednostce Zwiadowczej Polnocnej Strefy Granicznej - z trudem wyrecytowal Sam. - Jest ze mna sierzant Clare oraz pies tropiacy, ktory wabi sie Woppet. Musze natychmiast skontaktowac sie z Kwatera Glowna Strefy. To pilne... -Bzdury wyssane z palca! - ryknal major, nie okazujac jednak gniewu. - Znam wszystkich oficerow sluzacych w tej jednostce, nie wylaczajac dowodcy. W koncu sam nim kiedys bylem, i to przez dlugi czas! Znam sie takze na psach sluzacych w armii. Ten bez watpienia do nich nie nalezy. Bylbym zdziwiony, gdyby udalo mu sie wytropic krowi placek w kuchni. -Wole ciekawsze zadania - z oburzeniem odezwal sie pies. Zalegla cisza. Po chwili major zreflektowal sie, siegnal po miecz i skierowal go w ich strone. Porucznik Tindall i jego ludzie blyskawicznie obstapili Sama oraz Lirael. Do ich odslonietych gardel przystawili ostrza mieczow oraz dwa bagnety. -Oj! - powiedzial pies, pojmujac swoj blad. Zrezygnowany wyciagnal sie na brzuchu i polozyl glowe na lapach. - Bardzo mi przykro, pani. -Pani? - krzyknal Greene. Jego twarz poczerwieniala jeszcze bardziej. - Kim naprawde jestescie? I czym jest ten stwor? -Ksiaze Sameth ze Starego Krolestwa - z westchnieniem przedstawil sie Sam. - Towarzyszy mi Lirael, nastepczyni Abhorsenow. Pies jest naszym przyjacielem. Wszyscy wystepujemy pod postaciami zmienionymi zakleciem. Czy pozwolicie mi je zdjac? Troche bedzie iskrzyc, ale to nie jest niebezpieczne. Major poczerwienial na twarzy bardziej niz kiedykolwiek, lecz skinal glowa. Kilka minut pozniej staneli przed nim juz jako Sam i Lirael we wlasnych osobach, ubrani w swoje zwykle stroje. Widac bylo, ze sa okropnie zmeczeni i sporo przeszli w ostatnim czasie. Major uwaznie im sie przyjrzal, po czym rzucil okiem na psa. Tabliczka identyfikacyjna zniknela, a obroza zmienila wyglad. Ponadto zwierze wydawalo sie wieksze niz poprzednio. Odpowiedzialo majorowi spojrzeniem pelnym smutku i powagi, psujac jednak efekt zawadiackim mrugnieciem. -To rzeczywiscie ksiaze Sameth - oswiadczyl porucznik Tindall, ktory podszedl blizej, zeby dokladniej im sie przyjrzec. Jego twarz przybrala dziwny wyraz, jakby poczul dla nich wspolczucie. Popatrzyl na Sametha i dwukrotnie sklonil przed nim glowe. Ksiaze wygladal na zaskoczonego takim obrotem sprawy. - A ona przypomina... prosze wybaczyc mi ten nietakt, pani. Chcialem powiedziec, ze wyglada pani zupelnie jak Sabriel, a wlasciwie jak Abhorsen. -Tak, jestem ksiaze Sameth - wolno powtorzyl Sam, nie liczac prawie na to, ze ten grubawy major, myslacy tylko o czekajacej go wkrotce emeryturze, zechce mu pomoc. - Potrzebuje jak najszybciej skontaktowac sie z pulkownikiem Dwyerem. -Telefon nie dziala - odrzekl major. - A poza tym pulkownik Dwyer jest na urlopie. Co takiego pilnego chcecie mu przekazac? Zamiast Sama przemowila Lirael. Z powodu roznicy temperatur pomiedzy Starym Krolestwem, gdzie panowalo lato, oraz Ancelstierre, w ktorym dopiero co nastala wiosna, prawdopodobnie przeziebila sie i mowila ochryplym, zalamujacym sie glosem. Migotliwy plomien lampy sprawial, ze jej cien drgal leciutko i tanczyl po stole. -Ktos probuje przewiezc do Ancelstierre potworne, pradawne zlo. Potrzebna nam pomoc, abysmy mogli je odnalezc i powstrzymac. Inaczej zniszczy najpierw wasz kraj, a potem nasz. Major przyjrzal sie jej z uwaga, a jego zaczerwieniona twarz wykrzywil grymas. Nie znaczylo to jednak, ze nie daje wiary jej slowom, jak obawial sie tego Sam. -Gdybym nie byl swiadomy, co oznacza tytul, ktory nosisz, ani nie poznal sie na twoich dzwonkach - wolno odezwal sie major - podejrzewalbym, ze przesadzasz. Nigdy nie slyszalem, by jakies zlo bylo na tyle potezne, zeby moglo zniszczyc caly moj kraj. To, co mowisz, budzi moje najgorsze obawy. -Zwie sie Niszczyciel - cicho oznajmila Lirael. W jej glosie mozna bylo wyczuc strach, ktory wciaz w niej narastal, odkad wyruszyli znad Czerwonego Jeziora. - To jeden z Dziewieciu Mocarzy Swietlistych Blyskawic, Wolnych Duchow istniejacych od Prapoczatku Dziejow. Zostal spetany i podzielony na dwie czesci przez Siedmiu, a nastepnie zagrzebany gleboko w ziemi. Teraz jednak dwie metalowe polkule, ktore trzymaly go w okowach, zostaly wydobyte na powierzchnie przez nekromante o imieniu Hedge. Niewykluczone, ze wlasnie w tej chwili przewozone sa na druga strone Muru. -A wiec tak sie sprawy maja - odezwal sie major, w jego glosie nie slychac bylo jednak satysfakcji. - Golab pocztowy przyniosl mi wiadomosc od dowodcy Brygady, ze na zachodzie sa jakies problemy i ze wojska obrony kraju zostaly postawione w stan gotowosci. Do tej pory jednak nie dotarly do mnie zadne inne wiesci. Ten nekromanta zwie sie Hedge, powiadasz? Znalem kiedys sierzanta, ktory tak wlasnie sie nazywal. Byl jednym ze Zwiadowcow, gdy do nich przystalem. Jednakze to raczej nie on. Znalem go przeciez trzydziesci piec lat temu i juz wowczas mial przeszlo piecdziesiat lat... -Majorze, koniecznie musze dostac sie do jakiegos telefonu! - przerwal mu Sameth. -Oczywiscie, natychmiast! - zgodzil sie Greene. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze nieoczekiwanie wstapil w niego nowy duch, jakby major nagle odmlodnial, odzyskujac dawna energie i zapal. -Pan, poruczniku Tindall, zbierze swoj pluton i powie Edwardowi oraz starszemu sierzantowi Porritowi, zeby szykowali sie do wymarszu. Chce zabrac tych dwoje... -Troje - odezwal sie pies. -Czworo - wtracil Mogget, wysuwajac leb z plecaka Sama. - Mam juz dosc tego ciaglego milczenia. -On takze jest z nami - czym predzej uspokoila zolnierzy Lirael, zobaczywszy, ze znowu siegaja po miecze i bagnety. -Mogget jest kotem, a Podle Psisko... psem. Oni sa... hm... slugami Clayrow i Abhorsenow. -Otoz i cale Pogranicze! Co by nie mowic, nieszczescia chodza jednak parami! - oswiadczyl major. - Zabiore teraz wasza czworke na tyly, gdzie biegnie droga, i stamtad sprobujecie zatelefonowac. Francis, jak najszybciej udaj sie do bazy transportowej. Przerwal, a potem dodal: -Zapewne nie wiecie, dokad skieruje sie Hedge, jezeli zdola przejsc Strefe Graniczna? -Jego celem jest Mlyn Forwin. Tam miesci sie Farma Blyskawic, gdzie beda probowali uwolnic Niszczyciela - odparla Lirael. - Pokonanie Strefy Granicznej moze nie stanowic dla nich wiekszego problemu, jako ze Hedge ma przy sobie Nicholasa Sayre'a, ktorego wuj jest Glownym Ministrem. Ktos, z kim maja sie spotkac po tej stronie Muru, ma im przekazac specjalne pismo od premiera, zezwalajace na przewoz obu polkul. -Sam list nie wystarczy - oswiadczyl major. - Podejrzewam, ze na Przejsciu Granicznym osiagneliby w koncu swoj cel, ale wymagaloby to wielu godzin jezdzenia tam i z powrotem do garnizonu w Bain, a nawet do Corvere. Natomiast w samej Strefie Granicznej nikt przy zdrowych zmyslach nie dalby sie na cos takiego nabrac. Dlatego beda musieli przebijac sie sila, chociaz jezeli stan gotowosci ogloszono godzine temu, to najprawdopodobniej juz probowali... Dyzurny! W drzwiach prowadzacych do ziemianki ukazala sie glowa kaprala, ktory probowal ukryc w dloni tlacy sie papieros. -Przynies mi mape, na ktorej bedzie widac Mlyn Forwin. To gdzies dalej na zachod! Pierwszy raz w zyciu slysze o tym cholernym miejscu. -Mlyn Forwin lezy okolo trzydziestu mil stad, na wybrzezu, panie majorze - wyjasnil Tindall, ktory zmierzal wlasnie ku wyjsciu i zatrzymal sie w pol drogi. - Jezdze tam na ryby. W pobliskim jeziorze mozna zlapac niezle lososie. To kilka mil poza obszarem Strefy Granicznej. -Naprawde? Hm! - zastanowil sie Greene. Znowu poczerwienial na twarzy. - Co jeszcze znajduje sie w poblizu? -Opuszczony tartak, rozpadajacy sie dok i pozostalosci linii kolejowej, ktora kiedys wykorzystywano do zwozenia drewna ze wzgorz - odparl porucznik. - Nie wiem, co to takiego ta Farma Blyskawic, ale jest tam... -To Nicholas kazal ja zbudowac - przerwala mu Lirael. - Z tego, co wiem, calkiem niedawno. -Mieszkaja tam jacys ludzie? - spytal major. -Teraz juz tak - odparl Tindall. - Pod koniec ubieglego roku zalozono w tym miejscu dwa obozy: Norris i Erimton. Mieszkaja w nich Southerlinczycy. Oba polozone sa na wzgorzach, bezposrednio nad dolina, na ktorej dnie znajduje sie jezioro. Uchodzcow jest przypuszczalnie okolo piecdziesieciu tysiecy. Nadzoruje ich policja. -Jezeli Niszczyciel zrzuci krepujace go peta i stanie sie jednoscia, ci ludzie beda pierwszymi, ktorzy zgina - oznajmil pies. - A Hedge zbierze swoje zniwo wsrod ich duchow. Gdy wejda w Smierc, narzuci im swoje wiezy i odtad beda musieli mu sluzyc. -W takim razie trzeba ich stamtad wydostac - oswiadczyl major. - Tylko ze obozy leza poza Strefa i to moze stanowic problem. General Tindall na pewno nie bedzie mial nic przeciwko temu. Mam tylko nadzieje, ze general Kingswold przebywa teraz na urlopie. Jest bezgranicznie oddany Partii Ojczyznianej... -Musimy sie spieszyc! - przerwala nagle Lirael. Nie bylo czasu na dalsze rozmowy. Ogarnely ja zle przeczucia. Miala wrazenie, ze kazda uplywajaca sekunda jest jednym z ostatnich ziarenek piasku przesypujacych sie w klepsydrze. - Koniecznie powinnismy dostac sie do Mlyna Forwin, zanim pojawi sie tam Hedge z polkulami! -Slusznie! - krzyknal major Greene, ponownie odzyskujac wigor. Wygladalo na to, ze od czasu do czasu potrzebowal jakiegos bodzca, ktory mobilizowal go do dalszych dzialan. Schwycil swoj helm, wcisnal go na glowe i dopadl kabury z rewolwerem, ktora dyndala na kolku. - Dalej, poruczniku Tindall. Nie mamy czasu do stracenia! Wszystko, co dzialo sie pozniej, rzeczywiscie nastepowalo w przyspieszonym tempie. Porucznik rozplynal sie w ciemnosciach, a major powiodl ich za soba nastepnym okopem, zmuszajac niemalze do biegu. Wreszcie dotarli na sam jego koniec i wyszli na powierzchnie. Dalej prowadzila juz zwykla sciezka, oznakowana co kilka jardow pomalowanymi na bialo kamieniami, ktore poblyskiwaly delikatnie w swietle gwiazd. Tej nocy ksiezyc nie pojawil sie na niebie w Ancelstierre, chociaz ukazal sie w Starym Krolestwie. Bylo tu rowniez znacznie zimniej. Dwadziescia minut pozniej major, troche zasapany, ale w zadziwiajaco dobrej formie, zwolnil nieco i przeszedl do marszu. Sciezka zaprowadzila ich do szerokiej asfaltowej szosy, ktora ciagnela sie na wschod i na zachod az po linie horyzontu widoczna w swietle gwiazd. Po obu stronach drogi staly slupy telegraficzne. Stanowily czesc sieci, ktora obejmowala zasiegiem cala Strefe Graniczna. Po drugiej stronie drogi z ciemnosci wylonil sie przysadzisty betonowy bunkier polaczony ze slupami telegraficznymi platanina dlugich drutow. Major Greene wpadl do srodka niczym pocisk duzego kalibru i natychmiast zaczal krzyczec, starajac sie obudzic pechowego zolnierza, ktory drzemal nad centralka, z glowa na klebowisku kabli i wtyczek. -Natychmiast lacz mnie z Kwatera Glowna Strefy Granicznej! - polecil major. Polprzytomny dyzurny automatycznym ruchem, zdradzajacym dluga praktyke, polaczyl odpowiednie kable. - Musze porozmawiac z generalem Tindallem! Osobiscie! Jezeli spi, prosze go obudzic! -Tak jest, ma sie rozumiec, tak jest - mamrotal sluzbiscie zolnierz, klnac w duchu, ze akurat tej nocy postanowil siegnac do swoich sekretnych zapasow i napic sie rumu. Jedna reka zaslanial usta, probujac ukryc przed rozwscieczonym majorem i jego dziwnymi towarzyszami odor alkoholu. Gdy udalo sie zrealizowac polaczenie, Greene chwycil za sluchawke i szybko zaczal cos tlumaczyc. Nie ulegalo watpliwosci, ze bezskutecznie usiluje przedrzec sie przez biurokratyczny lancuszek nieistotnych osob broniacych dostepu do generala, bowiem twarz majora coraz bardziej sie zaogniala, az Lirael zaczela sie zastanawiac, czy aby nie zaplona mu od tego wasy. W koncu jednak zdolal sie skontaktowac z wlasciwa osoba, bo przez cala minute uwaznie sluchal i nie przerywal. Po chwili wolno odlozyl sluchawke na widelki. -Na zachodnim krancu Strefy ktos wtargnal na terytorium Ancelstierre - oznajmil. - Widziano czerwone rakiety sygnalizacyjne, co oznacza, ze oddzialy stacjonujace w tym rejonie wzywaly pomocy. Niestety, na odcinku pomiedzy pierwsza a dziewiata mila przerwana zostala lacznosc, a wiec atak przypuszczono na dosyc rozleglym obszarze. Nikt nie wie, co sie tam wlasciwie dzieje. General Tindall juz wydal rozkaz, aby wyslac w ten rejon jednostke do zadan specjalnych, sam jednak musial pojechac na Przejscie Graniczne, gdzie nieoczekiwanie wynikly jakies inne problemy. Pulkownik, z ktorym przed chwila rozmawialem, taki sztabowy gryzipiorek, nakazal, abym nigdzie sie stad nie ruszal. -Mamy zostac tutaj!? Czy naprawde nie mozemy udac sie na zachod, aby uniemozliwic Hedge'owi przeprawienie sie na druga strone Muru? - spytala Lirael. -Lacznosc stracilismy godzine temu - powiedzial major Greene. - Do tej pory nie udalo sie jej przywrocic. Nie zaobserwowano tez nastepnych rakiet. To moze oznaczac, ze albo nikt tam nie ocalal, albo zolnierze zdezerterowali. Tak czy inaczej, Hedge i jego polkule z pewnoscia sa juz po drugiej stronie Muru, poza Strefa Graniczna. -Zupelnie nie rozumiem, w jaki sposob zdolali nas przescignac - powiedziala Lirael. -Pomiedzy Ancelstierre i Starym Krolestwem czas potrafi platac rozne figle - grobowym glosem odezwal sie Mogget i przy okazji smiertelnie przestraszyl telefoniste. Kot wyskoczyl z plecaka, nie zwracajac najmniejszej uwagi na zolnierza i spokojnie mowil dalej: -Mysle jednak, ze teraz ciagnac polkule, do Mlyna Forwin beda przemieszczac sie wolniej. Moze wiec t a m uda nam sie dotrzec przed nimi. -Lepiej skontaktuje sie przedtem z rodzicami - powiedzial Sam. - Czy mozliwe jest skorzystanie z lacz cywilnych? -Hmm - mruknal major. Potarl nos i widac bylo, ze nie jest pewien, co powiedziec. - Myslalem, ze wiesz. To sie stalo w ubieglym tygodniu... -Co takiego? -Bardzo mi przykro, synu - powiedzial major. - Twoi rodzice nie zyja. Zostali zamordowani w Corvere przez radykalnych zwolennikow Coroliniego. Wybuchl granat. Ich samochod zostal calkowicie zniszczony. Sam sluchal majora zupelnie oniemialy. Nastepnie osunal sie po scianie i ukryl twarz w dloniach. Lirael dotknela delikatnie jego lewego ramienia, a pies przytulil nos z drugiej strony. Tylko Mogget wydawal sie w najmniejszym stopniu nieporuszony ta wiadomoscia. Siedzial spokojnie obok telefonisty, a jego zielone oczy intensywnie blyszczaly. Przez kilka nastepnych sekund Lirael usilowala zwalczyc w sobie to, co uslyszala, ukryc to tak gleboko, zeby nie mialo do niej dostepu. Zawsze tak postepowala w chwilach smutku i cierpienia, by moc w miare normalnie funkcjonowac. W zwyklych okolicznosciach oplakiwalaby siostre, ktorej nigdy nie znala, podobnie jak Touchstone'a czy swoja matke. Ronilaby lzy takze z powodu rozmaitych innych nieszczesc, ktore dotykaly swiat. W tej sytuacji nie mogla sobie jednak na to pozwolic, poniewaz los wielu ludzi - siostr, braci, matek oraz ojcow - lezal teraz w ich rekach. -Przestan o tym myslec - zwrocila sie do Sama, sciskajac go za ramie. - W tej chwili wszystko zalezy od nas. Musimy dostac sie do Mlyna Forwin, zanim przybedzie tam Hedge! -Nie poradzimy sobie sami - odparl Sam. - Rownie dobrze mozemy od razu zrezygnowac... Urwal w pol slowa, przestal zakrywac dlonmi twarz i dzwignal sie z miejsca. Nie mogl sie jednak w pelni wyprostowac, jak gdyby trzewia przenikal mu jakis okropny bol. Stal tak w milczeniu przez dobra minute. Nastepnie wyjal z rekawa monete piorkowa i podrzucil ja do gory. Poleciala az pod sam sufit bunkra i wirujac bezustannie, zawisla w powietrzu. Sam oparl sie o sciane i przez chwile przygladal sie zabawce. Nadal byl przygarbiony, ale glowe odchylil do tylu. W koncu odwrocil wzrok od wirujacego w gorze krazka i wyprostowal sie. Stanal na bacznosc na wprost Lirael. Nie pstryknal palcami, zeby przywolac do siebie monete. -Przepraszam - szepnal. W jego oczach pojawily sie lzy, zdolal je jednak powstrzymac. - Ja... czuje sie juz dobrze. Pochylil glowe przed Lirael. -Zostalas Abhorsenem - dodal. Lirael na chwile przymknela oczy. Oto przestala byc nastepczynia. Stala sie prawdziwym Abhorsenem. -Tak - odpowiedziala, przyjmujac nowe miano, a wraz z nim wszystkie obowiazki. - Jestem Abhorsenem i potrzebuje teraz pomocy kazdego, kto moze jej udzielic. -Ide z wami - oswiadczyl major Greene - ale nie moge oficjalnie wydac kompani rozkazu do wymarszu. Chociaz wiekszosc i tak poszlaby pewnie z wlasnej woli. -Nie rozumiem! - powiedziala z rozdraznieniem Lirael. - Kogo moze teraz obchodzic, czy cos jest zgodne z prawem, czy nie? Przeciez calemu waszemu krajowi grozi zaglada! Wszyscy zgina, nikt nie ocaleje! Czy tego nie rozumiecie? -Doskonale rozumiem, tylko ze to wszystko nie jest takie proste... - zaczal tlumaczyc major. Przerwal na chwile, a na jego zaczerwienionej twarzy pojawily sie plamy. Pobladl tez na skroniach. Lirael zauwazyla, ze zmarszczyl czolo, jak gdyby mocno sie nad czyms zastanawial. W koncu podjal jakas decyzje. Ostroznie wlozyl reke do kieszeni, a nastepnie wyciagnal ja i z calej sily uderzyl uzbrojona w kastet piescia w bakelitowa centrale telefoniczna, ktora eksplodowala, a delikatne podzespoly znajdujace sie w srodku zaczely iskrzyc i dymic. -A jednak to jest proste! Wydam kompanii rozkaz do wymarszu. Najwyzej ci politycy od siedmiu bolesci kaza mnie pozniej rozstrzelac, gdy uda sie wygrac te batalie. A ty pamietaj - zwrocil sie do szeregowca siedzacego przy rozwalonej centralce - zebys nie pisnal nikomu ani slowa, bo inaczej rzuce cie na pozarcie temu kociemu stworowi. Jasne? -Mniam - mlasnal Mogget. -Tak jest, panie majorze! - sluzbiscie wymamrotal telefonista, probujac za pomoca specjalnego koca strazackiego zdusic ogien tlacy sie jeszcze w zdezelowanej lacznicy. Widac bylo, ze drza mu rece. Major wcale jednak nie czekal na odpowiedz dyzurnego. Byl juz za drzwiami i strofowal kolejnego podwladnego, ktory akurat sie napatoczyl. - Za minute ciezarowki maja byc gotowe do drogi! -Ciezarowki? - spytala Lirael, gdy wypadli na dwor w slad za majorem. -Hmm... to takie pojazdy, ktore jada same, bez pomocy koni - machinalnie odparl Sam. Mowienie przychodzilo mu z trudem, jakby nie mogl sobie przypomniec, co znacza poszczegolne slowa. - Dzieki nim... dotrzemy do Mlyna Forwin duzo szybciej. Jesli sie nie popsuja. -Co moze sie zdarzyc - powiedzial pies, unoszac w gore nos i weszac. - Wiatr zmienia kierunek na poludniowo-zachodni i zaczyna sie ochladzac. Popatrzcie tylko, co sie tam dzieje! Spojrzeli na zachod, tak jak polecil im pies. Na horyzoncie widac bylo blyskawice, a z oddali dobiegal gluchy odglos grzmotow. Mogget takze uwaznie sie przygladal, z wysokosci swojego stanowiska obserwacyjnego, ktorym jak zwykle byl plecak Sama. Zielone oczy kota sledzily kolejne rozblyski i Lirael zauwazyla, ze Mogget po cichu cos oblicza. Nastepnie kocur prychnal, wyraznie niezadowolony. -Pamietacie, co mowil ten mlody porucznik? Jak daleko jest stad do Mlyna Forwin? - zapytal, zauwazajac spojrzenie Lirael. -Okolo trzydziestu mil - odrzekl Sam. -Okolo pieciu lig - powiedziala jednoczesnie Lirael. -Blyska sie dokladnie na zachodzie, jakies szesc lub siedem lig stad - oswiadczyl Mogget. - A wiec Hedge wciaz jeszcze nie zdolal przewiezc swego ladunku na druga strone Muru! Interludium drugie Niebieska furgonetka pocztowa zwolnila i ze zgrzytem redukowala biegi, sposobiac sie do skretu w brukowana alejke. Wkrotce musiala zwolnic jeszcze bardziej, a nawet sie zatrzymac, gdyz brama byla tego dnia wyjatkowo zamknieta. W dodatku po drugiej stronie stali ludzie wyposazeni w bron palna i miecze. Kierowca zorientowal sie, ze byly to uzbrojone uczennice, ubrane w biale spodniczki tenisowe lub stroje do hokeja, ktorym bardziej do twarzy byloby z rakietami do tenisa lub kijami hokejowymi niz z karabinami. Dwie dziewczyny mierzyly do niego zza ogrodzenia, a dwie inne wyszly przez boczne drzwi w murze, demonstrujac ostrza mieczow polyskujace w swietle zachodzacego slonca. Kierowca spojrzal na umieszczone nad brama pseudogotyckie litery ukladajace sie w slowa "Wyverley College" i na znajdujacy sie ponizej mniejszy napis "Zalozono w 1652 roku dla mlodych dam z wyzszych sfer". -O cholera, to ci dopiero wyzsze sfery - mruknal do siebie. Nie lubil bac sie uczennic. Zajrzal do wnetrza wozu i glosno dodal: - Jestesmy na miejscu. Oto Wyverley College. W aucie rozlegl sie szelest, a nastepnie glosne stukanie i stlumione rozmowy dochodzace z poruszajacych sie workow pocztowych. Wkrotce worki wstaly z podlogi, a ze srodka wylonily sie czyjes rece, ktore zaczely rozplatywac wiazadla. Kierowca spojrzal przed siebie i zauwazyl, ze dwie uczennice zblizyly sie do wozu, opuscil wiec szybe. -Transport specjalny - rzucil, mrugajac porozumiewawczo do dziewczat. - Kazano mi powiedziec: "przywoze tate i mame Ellie". To ma mnie podobno uchronic przed waszymi mieczami oraz kulami. Stojaca blizej dziewczyna, ktora miala nie wiecej niz siedemnascie lat, zwrocila sie do drugiej, jeszcze mlodszej: -Popros Magistrix Coelle. -A pan niech sie nie rusza i trzyma rece na kierownicy - rzucila pod adresem kierowcy. - I prosze nakazac swoim pasazerom, zeby zachowywali sie spokojnie. -Slyszymy cie - zawtorowal jej donosny i dzwieczny kobiecy glos dochodzacy z furgonetki. - Czy to ty, Felicity? Dziewczyna cofnela sie odruchowo. Nastepnie, z mieczem gotowym do ciosu, zajrzala kierowcy przez ramie. -Tak, to ja, prosze pani - odparla niesmialo. Zrobila krok w tyl i skinela w kierunku swoich uzbrojonych w karabiny kolezanek, ktore widzac ten gest, rozluznily sie nieco, ale wcale nie opuscily broni, co sprawilo, ze kierowca poczul sie odrobine nieswojo. -Bardzo prosze zaczekac, az zjawi sie Magistrix Coelle. Ostroznosci nigdy za wiele, a dzisiaj wieje polnocny wiatr i dochodza nas niepokojace wiesci. Ilu was jest? -Dobrze, poczekamy - zgodzil sie glos. - Jest nas dwoje, ja i... ojciec Ellimere. -Hmm, dzien dobry panstwu - powiedziala Felicity. - Doniesiono nam, ze... ze wy juz... ale Magistrix Coelle nie dala wiary tym pogloskom... -Pozniej o tym porozmawiamy - oswiadczyla Sabriel. Zdolala juz wyswobodzic sie z worka i przysiadla za plecami kierowcy. Felicity zajrzala jeszcze raz do srodka, by upewnic sie, ze rozmawia z matka Ellimere. Rozpoznala Sabriel, pomimo niebieskiego stroju pocztowca i czapki z daszkiem zaslaniajacej jej kruczoczarne wlosy. Nadal jednak nie wyzbyla sie obaw. Mogla je rozwiac dopiero sama Magistrix Coelle, sprawdzajac znaki Kodeksu przybylych. -Oto panska zaplata, zgodnie z umowa - oznajmila Sabriel, wreczajac kierowcy gruba koperte. Wzial ja i natychmiast zajrzal do srodka, a to, co zobaczyl, wywolalo na jego twarzy usmiech zadowolenia. -Jestem wielce zobowiazany - powiedzial. - I oczywiscie, nie pisne slowka, tak jak obiecalem. -No, mam nadzieje - mruknal Touchstone. Kierowca najwyrazniej poczul sie dotkniety ta uwaga. -Pochodze z Bain i wiem, co nalezy, a co nie - zachnal sie. - Nie pomoglem wam dla pieniedzy. To tylko mily dodatek. -Jestesmy wdzieczni za pomoc - powiedziala Sabriel, spogladajac wymownie na meza i starajac sie powsciagnac go wzrokiem. Godziny spedzone w worku pocztowym ani swiadomosc tego, ze dom juz blisko, wcale nie poskromily jego wybuchowego temperamentu. Wyverley College znajdowal sie zaledwie czterdziesci mil na poludnie od granicy. -Do cholery, nie potrzebuje waszych pieniedzy! - krzyknal kierowca, rzucajac koperta w kierunku Touchstone'a. -Niechze pan to uzna za wyraz wdziecznosci - powiedziala spokojnie Sabriel, wreczajac mu pakiet z powrotem. Kierowca przez chwile protestowal, lecz w koncu wsunal pieniadze do kurtki i nadasany rozsiadl sie w swoim fotelu. -A oto i Magistrix - oznajmila z ulga Felicity, spogladajac za siebie na starsza pania zblizajaca sie w towarzystwie kilku uczennic. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze pojawily sie znikad, gdyz polozony za zakretem budynek szkoly kryl sie za rzedem gesto rosnacych topoli. Magistrix Coelle z duza wprawa sprawdzila autentycznosc znakow Kodeksu na czolach przybyszow i juz po kilku minutach wszyscy zmierzali w kierunku szkoly, a furgonetka udala sie w droge powrotna do Bain. -Nie wierzylam tamtym tragicznym doniesieniom - oswiadczyla Magistrix, gdy szybkim krokiem, nieomal biegnac, zdazali ku bramie wejsciowej prowadzacej do glownego gmachu. - Co prawda "Corvere Times" zamiescil zdjecie dwoch spalonych samochodow i jakichs zwlok, ale bez zadnego przekonywajacego opisu. Od razu wygladalo mi to podejrzanie. -Zdjecie bylo prawdziwe - ponuro odparla Sabriel. - Damed i jedenastu innych Straznikow zginelo w zamachu, a potem jeszcze dwoch poleglo w okolicach Hennen. Moze nawet bylo wiecej ofiar. Gdy minelismy Hennen, rozdzielilismy sie na dwie grupy, by zmylic poscig. Czy ktos z naszych dotarl tu juz przed nami? Coelle zaprzeczyla ruchem glowy. -Damed na zawsze pozostanie w naszej pamieci - powiedzial Touchstone. - Tak samo Barlest i wszyscy inni. Ale wrogom tez nie zapomnimy tego, co zrobili. -Coz za straszne czasy - westchnela Coelle. Jeszcze kilka razy z dezaprobata pokrecila glowa, gdy wchodzac do srodka, mijali po drodze grupki uzbrojonych dziewczat. Wszystkie z respektem i podziwem spogladaly na legendarna Sabriel, a takze na jej malzonka, choc jako wladca Starego Krolestwa nie fascynowal ich tak jak ona. Przeciez Sabriel byla kiedys jedna z nich. Jeszcze dlugo nie mogly oderwac wzroku od drzwi, za ktorymi zniknela, zmierzajac do Komnaty Gosci. Pokoj ten, przeznaczony dla odwiedzajacych szkole rodzicow, urzadzono z wiekszym przepychem niz inne pomieszczenia szkoly. -Ufam, ze od czasu naszego wyjazdu nie nastapily jakies dalsze komplikacje. Jak wyglada sytuacja? Co nowego? - zapytala Sabriel. -Nie zaszly zadne zmiany - odparla Coelle. - Jak na razie, nie bylo powazniejszych problemow. Felicity! Zatroszcz sie, by kufer naszego drogiego goscia zostal przyniesiony z sieni. Niech ci pomoze Pippa albo Zettie... czy kto tam dzisiaj pelni dyzur. A co do wiesci, to... -Wiesci? Moze od Ellimere lub Sametha? - zapytal podekscytowany Touchstone. Coelle wyjela z rekawa dwa zlozone arkusze i podala je krolowi. Touchstone niecierpliwym ruchem chwycil listy i podszedl do Sabriel, by je przeczytac, gdy tymczasem Felicity z towarzyszkami zniknela za ciezkimi drzwiami wypolerowanymi na wysoki polysk. Pierwsza wiadomosc napisano kopiowym olowkiem na urwanym nierowno kawalku papieru firmowego ozdobionego trabka i zwojem pergaminu - tym samym symbolem, ktory widnial na furgonetce pocztowej. Touchstone i Sabriel uwaznie przeczytali wiadomosc, a na ich twarzach pojawil sie wyraz wielkiego zatroskania. -To od jednej z bylych uczennic - poinformowala zdenerwowana Coelle, przerywajac milczenie. - Lornella Acren-Janes jest asystentka Glownego Poczmistrza. Ona oczywiscie tylko skopiowala telegram. Nie mam pojecia, czy oryginal w ogole zostal przeslany do waszej ambasady. -Czy ten papier mozna traktowac powaznie? - zapytal Touchstone. - Jakas ciotka Lirael, nastepczyni Abhorsenow? Czy to nie jest znowu jakis wybieg, ktory ma uspic nasza czujnosc? Sabriel pokrecila glowa. -To najwyrazniej wiadomosc od Sama, choc przyznam szczerze, ze jej nie rozumiem - powiedziala. - Sporo zmian musialo zajsc w Starym Krolestwie. Chyba niepredko to wszystko rozwiklamy. Rozlozyla drugi arkusz. W odroznieniu od kopii telegramu, byl to gruby papier czerpany, na ktorym widnialy tylko trzy symbole. Trzy ciemne, znieruchomiale znaki Kodeksu, wyraznie odbijajace sie od bialego tla. Sabriel przeciagnela po nich reka i natychmiast ozyly - gorejac jasnym swiatlem, niemal wyrywaly sie z papieru ku jej dloniom. Rownoczesnie rozlegl sie glos Ellimere, tak wyrazny i czysty, jakby stala tuz obok. -Matko! Ojcze! Mam nadzieje, ze szybko otrzymacie ten list. Clayry wieszcza, zbyt duzo, by przekazac to w jednej wiadomosci. Powstalo wielkie zagrozenie, ktorego ogrom przekracza granice naszej wyobrazni. Jestem w Barhedrin w towarzystwie Straznikow, Obywatelskich Oddzialow Zbrojnych oraz siedmiuset osiemdziesieciu czterech Clayr, ktore probuja ujrzec, co nalezy uczynic. Mowia, ze Sam zyje i nie ustaje w walce. Bez wzgledu na to, co sie stanie, wy musicie znalezc sie w Barhedrin do Dnia Anstyra, bo inaczej bedzie za pozno. Musimy dokads poleciec Papierowym Skrzydlem. Ach, i jeszcze cos... Mam ciotke, ktora musi byc twoja przyrodnia siostra... Co takiego? Nie przerywajcie... Ellimere urwala w pol zdania. Znaki Kodeksu przygasly i wtopily sie z powrotem w papier. -Zaklecie zostalo przerwane... - zasepil sie Touchstone. - To zupelnie niepodobne do Ellimere, zeby nie mogla sobie z czyms takim poradzic. O czyjej siostrze przyrodniej ona mowi? Chyba nie chodzi tu o mnie... -Najwazniejsze, ze Clayry wreszcie cos ujrzaly - oswiadczyla Sabriel. - Dzien Anstyra... Trzeba by to sprawdzic w almanachu. Pewnie to juz wkrotce... Bedziemy musieli wyruszyc jak najszybciej. -Nie wiem, czy to mozliwe - powiedziala zdenerwowana Coelle. - Ta wiadomosc dotarla do nas zaledwie dzisiejszego ranka. Przyniosl ja Zwiadowca z Przejscia Granicznego. Strasznie sie spieszyl i natychmiast chcial wracac. Jesli dobrze zrozumialam, nastapil jakis atak, ktos przedarl sie przez Mur i... -Atak z tamtej strony! - przerwali jej rownoczesnie Sabriel i Touchstone. - Jakiego rodzaju? -Zwiadowca nie znal szczegolow - zajaknela sie Coelle, zdumiona ich gwaltowna reakcja. Sabriel i Touchstone przysuneli sie tak blisko, ze nieomal na nia wpadli. -Do tego incydentu doszlo gdzies daleko na zachodzie, ale na samym Przejsciu Granicznym tez jest niespokojnie. Podobno general Kingswold, pelniacy funkcje Inspektora Generalnego, opowiedzial sie za rzadem utworzonym przez Partie Ojczyzniana. Natomiast general Tindall nie uznaje ani tego rzadu, ani Kingswolda. W rezultacie poszczegolne oddzialy zwrocily sie przeciw sobie, stajac po stronie jednego lub drugiego generala... -Wiec Corolini podjal otwarta probe przejecia wladzy? - zapytala Sabriel. - Kiedy to sie stalo? -Doniosla o tym dzisiejsza prasa poranna - odpowiedziala Coelle. - Popoludniowki jeszcze sie nie ukazaly. W Corvere trwaja walki... Nie wiedzieliscie o tym? -Udalo nam sie dotrzec tak daleko, bo przemykalismy bocznymi drogami, unikajac spotkan z Ancelstierranczykami - rzekl Touchstone. - Nie mielismy zbyt wiele czasu na czytanie gazet. -"Times" utrzymuje, ze Glowny Minister wciaz sprawuje kontrole nad Arsenalem, Palacem Rzadowym i Lokalnym Zgromadzeniem Corvere - poinformowala Coelle. -Jezeli nie oddal Palacu, to znaczy, ze ciagle ma wplyw na Wielkiego Sedziego Dziedzicznego - powiedzial Touchstone. Spojrzal na Sabriel, oczekujac, ze potwierdzi jego slowa. - Corolini nie zdola utworzyc rzadu bez blogoslawienstwa ze strony Wielkiego Sedziego. -Chyba ze caly obecny system wladzy zdazyl sie juz rozpasc - stwierdzila Sabriel. - Ale i tak nie to jest najwazniejsze. Corolinini i proba zamachu stanu to tylko przykrywka. Tak naprawde za wszystkimi wydarzeniami kryja sie jakies sily ze Starego Krolestwa - z naszego krolestwa. Wojny na kontynencie, fala uchodzcow z Southerling, dojscie Coroliniego do wladzy - wszystko to nie wydarzylo sie samo przez sie, zostalo zorganizowane dla osiagniecia nieznanego nam celu. Ale czego moze szukac w Ancelstierre jakas sila z naszego krolestwa? Rozumiem, ze zasianie zametu w Ancelstierre ulatwilo atak z naszej strony Muru. Tylko kto mialby atakowac i w jakim celu? -W telegramie Sam wspomina o Chlorr - zauwazyl Touchstone. -Co tam Chlorr... Nie mozna jej wprawdzie odmowic sily, ale jest przeciez tylko nekromantka - odparla Sabriel. - Tu musi chodzic o kogos potezniejszego: "zlo odkopane niedaleko Krawedzi"... Przerwala w pol zdania, gdy Felicity i jej trzy towarzyszki wniosly podluzny kufer z mosieznymi okuciami i postawily go na srodku komnaty. Znaki Kodeksu niespiesznie oplywaly wieko i przechodzily przez dziurke od klucza. Rozblysly pelnia zycia, gdy tylko Sabriel dotknela zamka, szepczac jakies slowa. Najpierw powstala waska szparka, potem wieko unioslo sie, tworzac szczeline na grubosc palca, az wreszcie Sabriel otworzyla kufer i oczom zgromadzonych ukazaly sie ubiory, zbroje, miecze oraz pas z dzwonkami. Ale nie to interesowalo teraz Sabriel. Zaglebila dlonie w skrzyni i po chwili wydobyla ze srodka duza ksiege oprawiona w skore. Tloczony zloty napis mowil: "Almanach obu krajow oraz ziem przygranicznych". Przerzucila pospiesznie grube kartki i odnalazla zestaw tabel. -Ktorego dzisiaj mamy? - zapytala. -Dwudziestego - odparla Coelle. Sabriel przejechala szybko palcem w dol tabeli, a nastepnie wzdluz poziomej linii, szukajac odpowiedniej rubryki. Odczytala zawarte w niej dane i dla porzadku jeszcze raz wszystko sprawdzila. -Kiedy przypada Dzien Anstyra? - spytal Touchstone. -Wlasnie dzisiaj - odparla Sabriel. Jej slowom odpowiedziala cisza. -W Krolestwie dopiero zaczal sie ranek. Jeszcze zdazymy - po chwili zastanowienia rzucil Touchstone. -Nie mozemy jednak jechac droga, bo nie wiadomo, jak wyglada sytuacja w okolicach Przejscia Granicznego - oswiadczyla Sabriel. - Przelot Papierowym Skrzydlem tez nie wchodzi w gre, gdyz jestesmy zbyt daleko na poludniu, by je przywolac... Nagle oczy jej rozblysly, wpadla bowiem na pewien pomysl. -Czy Hugh Jorbert wciaz jeszcze dzierzawi od szkoly zachodnia czesc pastwiska i prowadzi tam szkole pilotazu? - zwrocila sie do Magistrix Coelle. -Tak, ale Jorbertowie wyjechali na wakacje i wroca dopiero za miesiac. -Nie chcesz chyba latac ta ancelstierranska machina - zaprotestowal Touchstone. - Wieje polnocny wiatr i silnik odmowi posluszenstwa po dziesieciu milach. -Jezeli wzbijemy sie wystarczajaco wysoko, to poszybujemy az za Mur. Tyle ze nie damy sobie rady bez pilota. Ile dziewczat uczeszcza na kurs pilotazu? -Okolo dwunastu - odparla Coelle bez entuzjazmu. - Ale nie wiem, czy ktoras z nich nauczyla sie juz latac samodzielnie... -Ja mam licencje na latanie bez instruktora - przerwala jej podekscytowana Felicity. - Moj tata sluzyl kiedys w Korpusie Lotniczym razem z pulkownikiem Jorbertem. Zaliczylam juz u nas w domu dwiescie godzin na treningowym Humbercie i dodatkowo piecdziesiat tutaj, na Beskwicie. Cwiczylam ladowanie awaryjne, nocne loty i wiele innych rzeczy. Jestem dobrze przygotowana i moge z wami leciec na druga strone Muru. -To wykluczone - oswiadczyla Magistrix. - Ja ci zabraniam! -To wyjatkowy moment - wlaczyla sie do rozmowy Sabriel, spogladajac znaczaco na Coelle. - Wszyscy musimy dac z siebie jak najwiecej. Dziekuje ci, Felicity. Przyjmuje twoja pomoc. Idz i przygotuj wszystko do drogi, a my tymczasem przebierzemy sie w bardziej odpowiednie stroje. Felicity wydala okrzyk radosci i wybiegla z komnaty, a za nia jej kolezanki. Wydawalo sie, ze Coelle sprobuje je powstrzymac, ale ostatecznie zrezygnowala. Zamiast tego usiadla w najblizej stojacym fotelu, wyjela z rekawa chusteczke i otarla nia spocone czolo. Znak Kodeksu zalsnil lekko w zetknieciu z materialem. -Ona jest moja podopieczna - poskarzyla sie Coelle. - I co ja powiem jej rodzicom, jezeli ona... jezeli nie zdola... -Nie mam pojecia - odparla Sabriel. - Nigdy nie wiem, co w takiej sytuacji nalezy mowic, jestem za to przekonana, ze lepiej probowac cos robic, niz bezczynnie czekac na rozwoj wypadkow, nawet jezeli cena okaze sie wysoka. Mowiac te slowa, Sabriel spogladala za okno i starala sie nie patrzyc na Coelle. Wpatrywala sie w bialy marmurowy obelisk mierzacy dwadziescia stop, ustawiony na srodku trawnika. Uwieczniono na nim nazwiska wielu osob. Napisy byly zbyt male, aby Sabriel mogla cokolwiek z tej odleglosci przeczytac, ale i tak wiekszosc z tych nazwisk znala na pamiec, nawet jezeli nigdy nie spotkala ludzi je noszacych. Obelisk upamietnial tych, ktorzy polegli owej straszliwej nocy przed dwudziestoma laty, gdy Kerrigor przekroczyl Mur na czele watahy Zmarlych. Ramie w ramie z pulkownikiem Horysem walczyli i zgineli wowczas szeregowi zolnierze, ale takze uczennice, nauczycielki, policjanci, dwoch kucharzy, ogrodnik... Nagle uwage Sabriel przykula barwna plama przesuwajaca sie kolo obelisku. Bialy kroliczek przemierzal w podskokach trawnik, a tuz za nim biegla uczesana w dwa warkocze dziewczynka, usilujac zlapac swego ulubienca. Przez moment Sabriel wrocila wspomnieniami do innej szkolnej uczennicy, ktora takze nosila warkoczyki i uganiala sie za swoim kroliczkiem. Na imie miala Jacinth, a jej pupilek zwal sie Bunny. Nazwisko dziewczynki widnialo teraz na obelisku, a jezeli chodzi o kroliczka - kto wie, moze ten, ktory kical wlasnie obok pomnika, byl jego potomkiem? W kazdym razie zycie toczylo sie dalej niezmiennym rytmem, pomimo wszelkich klopotow. Sabriel odwrocila sie od okna i od swojej przeszlosci. Teraz jej uwage zaprzatala jedynie przyszlosc, gdyz nalezalo dotrzec do Barhedrin w ciagu najblizszych dwunastu godzin. Zdejmujac pospiesznie niebieski kombinezon pocztowy, kompletnie zaskoczyla Coelle, gdyz wyszlo na jaw, ze zalozony byl na gole cialo. Kiedy swoj kombinezon zaczal rozpinac Touchstone, Coelle z piskiem uciekla z komnaty. Sabriel i Touchstone spojrzeli na siebie i wybuchneli smiechem, ale juz po krotkiej chwili zaczeli szybko wdziewac ubrania, ktore wydobyli z kufra. Niebawem poczuli sie na powrot soba, gdyz znowu zalozyli solidna lniana bielizne, welniane koszule i nogawice, na wierzch kolczugi oraz oponcze. Touchstone przypasal dwa blizniacze miecze, a Sabriel miecz Abhorsenow i przede wszystkim - pas z dzwonkami. -Gotowy? - spytala Sabriel, przekladajac go przez piers i przymocowujac rzemieniem. -Tak jest - potwierdzil Touchstone. - Na tyle, na ile mnie stac w tych okolicznosciach, bo w ogole nie cierpie latac, a zwlaszcza na tych tutejszych maszynach. -Chyba ten lot bedzie trudniejszy od innych, ale nie mamy wyboru - oznajmila Sabriel. -Rzeczywiscie - westchnal Touchstone. - Ale, jesli moge spytac, dlaczego ten lot bedzie trudniejszy od innych? -Jezeli sie nie myle, Jorbert polecial z zona dwuosobowym Beskwithem, a to znaczy, ze my jestesmy zmuszeni skorzystac z jednoosobowego Humberta Dwanascie. Trzeba wiec bedzie lezec na skrzydlach. -Twoja przenikliwosc zawsze mnie zaskakuje - oswiadczyl Touchstone. - Ja sie zupelnie nie moge wyznac na tych latajacych urzadzeniach i wszystkie wydaja mi sie identyczne. -Niestety, roznia sie, i to bardzo - odparla Sabriel - a nie przychodzi mi do glowy zaden inny sposob dostania sie do domu. Tylko tak mozemy dotrzec do Barhedrin przed koncem Dnia Anstyra. No, ruszamy! Wyszla i nawet sie nie obejrzala, zeby sprawdzic, czy Touchstone rowniez idzie, ale maz oczywiscie podazal za nia. Szkola pilotazu Jorberta byla niewielka. Emerytowany pulkownik Korpusu Lotnictwa prowadzil ja na zasadzie hobby. W odleglosci stu jardow od wygodnego, przestronnego domu, w ktorym mieszkal, znajdowal sie hangar. Zajmowal on zachodnia czesc pastwiska bedacego wlasnoscia Wyverley College. Na rozleglym, porosnietym trawa obszarze urzadzono pas startowy, oznaczony pomalowanymi na zolto beczkami po ropie. Sabriel nie mylila sie w sprawie samolotow. W hangarze pozostal tylko jeden kanciasty jednoosobowy dwuplatowiec koloru zielonego, ktory, zdaniem Touchstone'a, sprawial wrazenie, jakby wszystkie jego elementy konstrukcyjne trzymaly sie razem na slowo honoru. Felicity, ktora za sprawa pilotki, gogli i skorzanego uniformu lotniczego trudno bylo rozpoznac, zasiadla juz w kokpicie. Jedna z jej kolezanek stala obok smigla, a dwie kolejne przykucnely przy kolach, ponizej kadluba. -Bedziecie musieli lezec na skrzydlach - krzyknela wesolo Felicity. - Zapomnialam, ze pulkownik zabral Beskwitha. Ale nie martwcie sie, to wcale nie jest takie trudne. Sa tam odpowiednie uchwyty. Ja tez juz tak latalam wiele razy... no, moze dwa... i nawet chodzilam po skrzydlach w czasie lotu. -Uchwyty i chodzenie po skrzydlach - wymamrotal Touchstone. - Juz lece... -Cisza, nie denerwowac pilota - rozkazala Sabriel. Zrecznie wspiela sie na lewe skrzydlo i polozyla na nim, trzymajac sie mocno dwoch uchwytow. Przeszkadzaly jej dzwonki, ale zdazyla sie juz do tego przyzwyczaic. Touchstone zdolal wejsc na prawe skrzydlo, jednak nie okazal sie az tak zwinny jak zona i niewiele brakowalo, a przebilby je noga na wylot. Z przerazeniem zdal sobie sprawe, ze pokrycie samolotu wykonano ze specjalnego brezentu, a rame nosna z drewna. Bogatszy o te wiedze, polozyl sie delikatnie na skrzydle i z niedowierzaniem pociagnal mocno za uchwyty. Na szczescie, wbrew jego obawom, byly solidnie przytwierdzone. -Gotowi? - zapytala Felicity. -Gotowi! - krzyknela Sabriel -Chyba tak - mruknal pod nosem Touchstone, po czym dziarsko zawolal: - Tak! -Silnik! - nakazala Felicity. Jej kolezanka stojaca przed samolotem wprawnym ruchem zakrecila smiglem i odskoczyla w tyl. Silnik kaszlnal, potem jakby sie zakrztusil, lecz po chwili zaskoczyl i smiglo nabralo szybkosci, a jego kontury rozmazaly sie w ruchu. -Kola! Na ten sygnal pozostale dziewczeta pociagnely za linki przywiazane do klinow blokujacych i kola zostaly uwolnione. Maszyna, kolyszac sie, ruszyla do przodu i powoli zatoczyla luk, ustawiajac sie pod wiatr na linii startu. Silnik pracowal coraz glosniej, a samolot zaczal sie rozpedzac, podskakujac niczym jakis niezdarny ptak, ktory musi dac co najmniej kilka susow i na dodatek mocno trzepotac skrzydlami, zanim zdola poderwac sie do lotu. Touchstone spogladal w przod, a wraz ze wzrostem predkosci jego oczy coraz bardziej zachodzily lzami. Spodziewal sie, ze maszyna wystartuje tak, jak Papierowe Skrzydlo: szybko, zwinnie i lekko. Jednakze gdy samolot pedzil w strone kamiennego murku ograniczajacego pastwisko od polnocy, uswiadomil sobie, jak malo wie o ancelstierranskich platowcach. Najwyrazniej o n e odrywaly sie od ziemi dopiero na samym koncu pasa startowego. Po kilku sekundach ogarnely go jednak watpliwosci. Murek byl juz nie dalej niz trzydziesci krokow, a oni wciaz nie zdolali uniesc sie w powietrze. Touchstone zaczal juz nawet myslec, czy nie lepiej byloby zeskoczyc i w ten sposob uniknac nieuchronnej katastrofy. Ale nie mogl dostrzec Sabriel uczepionej drugiego skrzydla, a bez niej nie zamierzal wyskakiwac. Samolot zakolysal sie na boki i naglym szarpnieciem poderwal sie do gory. Touchstone odetchnal z ulga, gdy przelecieli dobrych pare cali nad przeszkoda. Zaraz jednak krzyknal, bo maszyna znow opadla, ciezko odbila sie od murawy lotniska, by ostatecznie wzbic sie jednak do lotu. -Przepraszam! - krzyknela Felicity, a jej glos byl ledwie slyszalny z powodu glosnego warkotu silnika i swistu powietrza. - Zapomnialam, ze dzisiaj jest ciezszy. Krol slyszal, jak Sabriel krzyczy cos ze swego skrzydla, ale nie mogl zrozumiec slow. W kazdym razie Felicity potakujaco skinela glowa i prawie natychmiast samolot obrocil sie w kierunku poludniowym, a nastepnie zaczal wznosic sie po spirali, ciagle nabierajac wysokosci. Touchstone rozumial ten manewr. Musieli wzbic sie jak najwyzej, by uzyskac mozliwie najwieksza sile nosna. Polnocny wiatr mogl przeciez sprawic, ze silnik odmowi posluszenstwa, gdy do Muru zostanie im na przyklad jeszcze dziesiec mil. I wtedy ten odcinek beda musieli pokonac lotem slizgowym, a w zasadzie trzeba by poleciec jeszcze troche dalej, bo ladowania w Strefie Granicznej na pewno nalezalo sie wystrzegac. Rownie trudno bedzie osadzic maszyne w Starym Krolestwie. Touchstone spojrzal na brezent trzepoczacy nad jego glowa i pomyslal, ze byloby lepiej, gdyby wiekszosc elementow samolotu zostala wykonana recznie. W przeciwnym razie zaraz po przekroczeniu Muru maszyna najpewniej rozpadnie sie, podzielajac w ten sposob los wiekszosci pojazdow i rozmaitych innych urzadzen wyprodukowanych w Ancelstierre. -Wiecej nie dam sie namowic na latanie - mruknal Touchstone. W tym momencie przypomnial sobie slowa Ellimere. Zgodnie z tym, co przekazala w liscie, zaraz po wyladowaniu za Murem i przedostaniu sie do Barhedrin czekal ich kolejny lot, tym razem Papierowym Skrzydlem. Mieli sie wlaczyc do walki z nie znanym im wrogiem, ktorego potegi nie mogli jeszcze ocenic. Ta mysl sprowadzila na twarz Touchstone'a cien zatroskania. Jednakze nie odczuwal leku przed czekajacym go starciem. Oboje z Sabriel zbyt dlugo zmagali sie z przeciwnikami, ktorymi dowodzil ktos z zewnatrz. Teraz jednak wrog, kimkolwiek byl, mial sie wreszcie ujawnic i zmierzyc sie z polaczonymi silami Krola, Abhorsena i Clayrow. Oczywiscie pod warunkiem, ze Krol i Abhorsen wyjda z tego lotu bez szwanku. Czesc trzecia Rozdzial siedemnasty Powrot do Ancelstierre Melduje, ze wiatr zmienia kierunek z polnocno-wschodniego na polnocny - donosil podoficer Prindel, odpowiedzialny za sygnalizacje. Obserwowal strzalke urzadzenia polaczonego z wiatrowskazem umieszczonym kilka pieter wyzej. Gdy wychylila sie, wskazujac kierunek polnocny, swiatla elektryczne zamigotaly i zgasly. W pomieszczeniu zapanowal polmrok, rozswietlany jedynie dwiema kopcacymi lampami sztormowymi. Prindel rzucil okiem na zegarek, ktory wlasnie stanal, i przeniosl wzrok na karbowana swiece umieszczona miedzy lampami sztormowymi, pozwalajaca orientacyjnie ocenic uplyw czasu w podobnych przypadkach. - Melduje, ze mamy awarie pradu, godzina 16.49. -Kaz uruchomic zasilanie olejowe i daj sygnal do zajmowania stanowisk bojowych - powiedzial kapitan Drewe. - Ja ide na gore, do komory swiatla latarni. -Tak jest! - odparl Prindel. Przysunal usta do tuby i ryknal na caly glos: -Wlaczyc zasilanie olejowe! Zajmowac stanowiska bojowe! Powtarzam, wszyscy na stanowiska bojowe! -Tak jest! - rozlegla sie odpowiedz gdzies z glebi tuby, po czym do jego uszu dobiegl sygnal recznie nakrecanej syreny alarmowej oraz przenikliwy brzek dzwonka. Drewe narzucil na siebie granatowy marynarski plaszcz i zapial szeroki skorzany pas, do ktorego przyczepiony byl kord oraz kabura z rewolwerem. Na glowe wlozyl blekitny stalowy helm ozdobiony emblematem Straznika Latarni Zachodniej: skrzyzowanymi zlotymi kluczami. Nakrycie glowy odziedziczyl po swoim poprzedniku. Bylo nieco za duze i w mlodym kapitanie budzila sie obawa, ze wyglada troche niepowaznie - ale regulamin byl regulaminem i nalezalo go przestrzegac. Pomieszczenie kontrolne znajdowalo sie piec pieter ponizej komory swiatla latarni. Wspinajac sie z mozolem po schodach, Drewe natknal sie na zbiegajacego w dol mata Kerricka. -Panie kapitanie, szybko do nas! -Spiesze sie jak moge, Kerrick - odparl Drewe, starajac sie, aby mimo przyspieszonego bicia serca jego glos brzmial jak najspokojniej. - Cos sie stalo? -Mgla... -Tu zawsze jest mgla. Po to tu jestesmy, by wskazywac statkom droge. -Nie w tym rzecz, panie kapitanie! Nie chodzi o mgle unoszaca sie nad morzem! Ta, o ktorej mowie, nadciaga od strony ladu, z polnocy! W tle widac blyskawice. Pelznie w kierunku Muru. Natomiast od poludnia zblizaja sie jacys ludzie! Drewe nie probowal juz udawac spokoju, chociaz w Akademii Morskiej, ktora ukonczyl zaledwie poltora roku wczesniej, wpajano mu, ze grunt to miec nerwy ze stali. Przecisnal sie obok Kerricka i popedzil na gore, przeskakujac po trzy stopnie. Dyszac ciezko, pchnal pancerne drzwi i wpadl do komory swiatla latarni. Dopiero wtedy wzial gleboki oddech, starajac sie choc na chwile odzyskac zimna krew i rownowage, ktore powinny przeciez cechowac oficera marynarki wojennej. Swiatlo bylo wygaszone i mialo rozblysnac ponownie nie wczesniej niz za godzine. Latarnia posiadala dwa rozne systemy zasilania: olejowy i elektryczny. Bylo to konieczne, by mogla sprawnie dzialac takze i wtedy, gdy od strony Starego Krolestwa wial polnocny wiatr, ktory powodowal awarie nowoczesnych urzadzen. Drewe z ulga stwierdzil, ze Berl, najbardziej doswiadczony mat z calej zalogi latarni, byl juz na stanowisku. Sternik Berl krazyl po zewnetrznym pomoscie obserwacyjnym, przyciskajac lornetke do oczu. Drewe wyszedl do niego, spodziewajac sie uderzenia zimnego wiatru. Zaraz jednak przekonal sie, ze podmuchy byly cieple, co tylko potwierdzalo przypuszczenia, ze docieraly tu z polnocy. Berl objasnial mu kiedys zawilosci roznic klimatycznych po obu stronach Muru, lecz mlody kapitan dopiero teraz w pelni pojal to, co wczesniej traktowal z niedowierzaniem. -Co sie dzieje? - zapytal. Nad morzem jak zwykle wisiala zaslona mgly. Ale z polnocy nadciagala w kierunku Muru inna, ciemna i zlowroga. Niesamowity widok potegowaly blyskawice, a dziwne zjawisko rozciagalo sie na wschod, daleko jak okiem siegnac. - A gdzie ci ludzie, o ktorych wspominal Kerrick? Berl podal mu lornetke i wskazal reka. -Sa ich setki, panie kapitanie, moze nawet tysiace. Zdaje sie, ze to uchodzcy z Southerling. Ida od strony tego nowego obozu, Lington Hill. Kieruja sie na polnoc i chca przedostac sie za Mur. Ale to nie ich sie trzeba obawiac. Probujac ustawic ostrosc, Drewe zahaczyl lornetka o brzeg helmu, czemu towarzyszyl metaliczny dzwiek. Wstyd mu bylo tej nieporadnosci przed Berlem. Kiedy wreszcie uzyskal ostry obraz, zamiast rozmazanych niewyraznych plam ujrzal sylwetki biegnacych ludzi. Byly ich tysiace. Mezczyzni mieli na glowach niebieskie czapki, kobiety chustki, a dzieci ubrane od stop do glow na niebiesko. Kladli deski na zasiekach z drutu kolczastego i po takich zaimprowizowanych kladkach przechodzili na druga strone albo przecinali ogrodzenie. Niektorzy zdolali juz pokonac pas Ziemi Niczyjej i docierali wlasnie do Muru. Drewe pokrecil glowa ze zdumienia. Dlaczego chcieli sie dostac do Starego Krolestwa? Ale jeszcze dziwniejsze bylo to, ze niektorzy z uchodzcow, gdy tylko dobiegli do Muru, zawracali na poludnie... -Czy poinformowano o tym Kwatere Glowna Dowodztwa Strefy Granicznej? - zapytal. W poblizu Latarni znajdowal sie posterunek wojskowy, a w okopach, na tylach, kryla sie niemal cala kompania zolnierzy. Wszedzie rozstawione byly straze oraz czujki. Coz, u licha, te obiboki tam robily? -Telefony pewnie juz nie dzialaja - zauwazyl ponuro Berl. - A poza tym, nie chodzi tak naprawde o uchodzcow. Niech pan, kapitanie, dobrze przyjrzy sie tej mgle. Drewe skierowal lornetke w druga strone. Mgla poruszala sie szybciej, niz poczatkowo sadzil, i byla zadziwiajaco gesta. Prawie jak sciana - wygladala jak drugi mur zmierzajacy na spotkanie temu zbudowanemu z kamienia. W dodatku od srodka rozswietlaly go blyskawice... Kapitan przelknal sline i z niedowierzaniem zamrugal oczami, bez przerwy regulujac ostrosc lornetki. Nie mogl uwierzyc w to, co zobaczyl. Przed sciana mgly cos sie poruszalo. Istoty, ktore kiedys byly moze ludzmi, ale obecnie na pewno juz nie. Slyszal o nich juz dawniej, kiedy po raz pierwszy skierowano go do sluzby na polnocnym odcinku wybrzeza, ale dotad nie wierzyl w ich istnienie. Chodzace trupy, niewyobrazalne monstra, nieszkodliwe, lecz czesciej okrutne wytwory magii... -Southerlinczycy nie maja zadnych szans - szepnal Berl. - Pochodze z polnocy i widzialem, co zdarzylo sie dwadziescia lat temu w Bain... -Przestan, Berl - polecil mu Drewe. - Kerrick! Marynarz wsunal glowe przez drzwi. -Wezcie tuzin czerwonych rac i odpalcie je jedna po drugiej w odstepach trzech minut. -Czer... czerwone race, panie kapitanie? - zajaknal sie Kerrick. Wiedzial, ze byl to sygnal najwyzszego zagrozenia Latarni. -Tak, czerwone. Wykonac! - ryknal Drewe. - Berl! Niech wszyscy ludzie z wyjatkiem Kerricka zbiora sie w piec minut u stop Latarni. Ekwipunek numer trzy i karabiny do reki! -Karabiny i tak nie wystrzela, panie kapitanie - odparl przygnebiony Berl. - A poza tym tam na dole stacjonowala przeciez cala kompania wojska. Gdyby ci zolnierze zyli, uchodzcy nie wdarliby sie na teren Strefy Granicznej... -To rozkaz! Wykonac! -Panie kapitanie, to nie ma sensu - tlumaczyl Berl. - Nie ma pan pojecia, do czego zdolne sa te istoty! Nasza misja jest obrona Latarni, a nie... -Sterniku Berl - odezwal sie wyniosle Drewe. - Nawet jesli Armia zawiodla, Krolewska Marynarka Ancelstierre nie ma w zwyczaju bezczynnie przygladac sie, jak gina niewinni ludzie. I tak pozostanie, dopoki ja tu dowodze! -Tak jest! - powiedzial Berl bez przekonania. Najpierw zasalutowal muskularna reka, a potem blyskawicznie grzmotnal nia kapitana w kark, dokladnie w to miejsce, ktorego nie chronil juz stalowy helm. Drewe osunal sie w ramiona Berla, a sternik ulozyl go delikatnie na podlodze, po czym zabral mu rewolwer oraz kord. -Co sie tak gapisz, Kerrick! Bierz sie za te przeklete race! -No, ale... a co z... -Jak dojdzie do siebie, daj mu kubek wody i powiedz, ze ja przejalem dowodztwo - rozkazal Berl. - Schodze na dol, zeby zorganizowac obrone. -Obrone? -Ci uchodzcy przyszli prosto z poludnia przez srodek terenu, gdzie rozlokowana byla Armia. To znaczy, ze po tej stronie Muru pojawilo sie cos, co zalatwilo wszystkich zolnierzy na amen. Jacys Zmarli, jesli sie nie myle. Teraz wezma sie za nas, a moze nawet juz tu sa. No wiec mowie, chwytaj sie za te race do jasnej cholery! Zwalisty sternik krzyknal ostatnie slowa, znikajac we wlazie i zamykajac z hukiem klape. Odglos ten jeszcze nie przebrzmial, gdy od strony dziedzinca Kerrick uslyszal jakies nawolywania. Krzyki nasilily sie, by po chwili przerodzic sie w okropny, histeryczny wrzask i wycie, zmieszane ze szczekiem stali. Drzac na calym ciele, otworzyl pojemnik z racami i wyciagnal jedna z nich. Wyrzutnia przymocowana byla do balustrady pomostu obserwacyjnego. Mimo ze Kerrick cwiczyl setki razy, jak sie wystrzeliwuje rakiete sygnalizacyjna, w zdenerwowaniu nie mogl sobie poradzic z jej osadzeniem. Kiedy wreszcie prawidlowo umiescil ja w wyrzutni, zbyt wczesnie pociagnal za sznurek i odpalona raca poparzyla mu dlonie. Placzac z bolu i strachu, Kerrick wrocil po nastepna. W tym czasie niebo zajasnialo wybuchem, ktorego czerwien odcinala sie jaskrawo od ciemnych chmur. Przerazony marynarz nie zwazal na to, ze kolejne race odpalal w odstepach krotszych niz trzy minuty. Nie zdazyl jeszcze zakonczyc swojego zadania, gdy przez wlaz wtargneli do srodka Zmarli Pomocnicy. W tym czasie zlowieszcza mgla spowijala juz prawie cala Latarnie, a z jej odmetow wystawala tylko komora swiatla oraz pomost, z ktorego Kerrick wystrzeliwal race. Scielacy sie w dole opar byl tak gesty i nieprzenikniony, ze wygladal jak lita skala, po ktorej mozna bylo bezpiecznie stapac. Nic wiec dziwnego, ze Kerrick nie zastanawial sie zbyt dlugo, gdy jeden ze Zmarlych wtargnal na pomost obserwacyjny, taranujac szklane drzwi. Wyciagnal w strone mezczyzny ohydne dlonie o zbyt wielu palcach, z ktorych splywala krew i sterczaly kosci, a wtedy Kerrick skoczyl. Przez kilka pierwszych sekund wydawalo sie, ze mgla daje mu oparcie. Marynarz wybuchnal histerycznym smiechem i nadal przebieral nogami, probujac biec do przodu. W rzeczywistosci jednak spadal w przepasc. Przez caly czas obserwowali go Zmarli Pomocnicy - iskierke Zycia, ktora po chwili zgasla. Jednakze Kerrick nie zginal na prozno. Czerwone race zauwazono daleko na poludniu i wschodzie, a w komorze swiatla Latarni ocknal sie kapitan Drewe. Z trudem dzwignal sie na nogi. Gdy zauwazyl Zmarlych, w przeblysku natchnienia pociagnal za dzwignie urzadzenia podajacego paliwo. Na szczycie Latarni rozblyslo swiatlo tysiackrotnie wzmocnione przez najlepsze soczewki, jakie kiedykolwiek wytworzyli mistrzowie rzemiosla szklarskiego z Corvere. Jego strumienie wystrzelily w dwoch kierunkach, odcinajac Zmarlym droge ucieczki z balkonu obserwacyjnego. Zaczeli wsciekle krzyczec i zaslaniac zaropiale oczy. Z desperackim pospiechem, mlody oficer marynarki odlaczyl od napedu mechanizm obrotowy lampy i z calej sily zaczal napierac na kabestan, by skierowac snop swiatla w strone Zmarlych. W taki sposob obracano lampe w wypadku awarii napedu, ale zazwyczaj potrzeba bylo do tego kilka osob. Przerazenie dodalo kapitanowi sil. Zdolal obrocic lampe tak, ze strumien palacego bialego swiatla padl prosto na Zmarlych. Nie moglo, co prawda, zrobic im krzywdy, ale bylo czyms tak nienawistnym, ze jeden po drugim wycofywali sie - podobnie jak wczesniej Kerrick - prosto w odmety mgly. Jednakze w odroznieniu od marynarza, Pomocnicy przezyli upadek, tyle ze ich ciala ulegly jeszcze wiekszej deformacji. Z wolna podnosili sie z ziemi, powloczac znieksztalconymi, polamanymi konczynami, i z powrotem zaczynali piac sie na szczyt Latarni. Na gorze tlilo sie przeciez Zycie, a oni chcieli go zasmakowac, niepomni na wstret, jaki budzilo w nich swiatlo. Gromy i blyskawice sprawily, ze Nick sie ocknal. Jak zwykle mial zawroty glowy i nie mogl sie zorientowac, gdzie jest. Czul, jakby grunt przesuwal sie pod nim i dokads umykal. Dopiero po dluzszej chwili dotarlo do niego, ze jest niesiony na noszach, ktore dzwiga czworka mezczyzn, po dwoch z kazdej strony. Spostrzegl, ze byli to normalni ludzie, a przynajmniej na takich wygladali. W niczym nie przypominali tredowatych robotnikow z wykopu, pracujacych w Nocnej Brygadzie Hedge'a. -Gdzie jestesmy? - spytal Nicholas. Glos mial ochryply, a w ustach poczul smak krwi. Niepewnie dotknal warg i zorientowal sie, ze pokrywaja je strupy. - Chcialbym napic sie wody. -Panie! - zawolal jeden z niosacych. - Obudzil sie! Nick probowal usiasc, ale sily go zawiodly. Nad glowa widzial tylko chmury i blyskawice, ktore uderzaly w jakies miejsce na przedzie kolumny. Srebrne polkule! Wszystko mu sie przypomnialo. Musi natychmiast upewnic sie, ze nic im nie grozi! -Polkule! - krzyknal. Dotkliwy bol przeszyl mu gardlo. -Sa bezpieczne - odpowiedzial znajomy glos. Nad Nickiem nachylil sie Hedge. Alez wyrosl - pomyslal zupelnie irracjonalnie Nick. - A do tego jeszcze schudl. Jakby sie nagle rozciagnal. Calkiem jak cukierek toffi, ktorego dwoje dzieci wyrywalo sobie z rak. W dodatku wczesniej byl lysawy, a teraz ma wlosy. A moze to tylko cien okrywa mu czaszke? Nick zamknal oczy. Nie mogl sobie przypomniec, gdzie sie znajduje ani jak sie tutaj dostal. Najwyrazniej nadal byl chory i to nawet powazniej niz kiedys, bo inaczej czemuz niesliby go na noszach? -Gdzie jestesmy? - zapytal cicho. Znowu otworzyl oczy, ale tym razem nie mogl dojrzec Hedge'a, choc jego glos dochodzil z bliska. -Niebawem przekroczymy Mur - odparl nekromanta i rozesmial sie. W jego glosie bylo cos nieprzyjemnego. Mimo to Nick rowniez nie mogl powstrzymac sie od smiechu. Nie wiedzial, co go tak smieszy, ani nie potrafil nad tym zapanowac. Rechotal bez ustanku, az w koncu zakrztusil sie i musial zamilknac. Oprocz jadowitego smiechu Hedge'a i odglosu gromow do jego uszu docieral jeszcze jeden dzwiek, choc w pierwszej chwili Nick nie mogl go zidentyfikowac. Wciaz nasluchiwal, podczas gdy tragarze, nie ogladajac sie na nic, uparcie maszerowali do przodu. Wreszcie wydalo mu sie, ze skojarzyl. Byly to okrzyki, podobne do tych, jakie wznosza kibice na stadionie pilkarskim lub w czasie meczu krykieta, wydzierajac sie na cale gardlo podczas dopingu lub z powodu zwyciestwa. Ale gdzie w okolicy Muru mogl odbywac sie mecz? Moze stacjonujacy w Strefie Granicznej zolnierze urzadzili jakies rozgrywki? Piec minut pozniej Nick znowu uslyszal wrzaski tlumu i zdal sobie sprawe, ze nie jest to mecz pilkarski. Znow sprobowal usiasc, ale przytrzymala go czyjas reka. Rozpoznal dlon Hedge'a, choc byla czarna, jakby na wpol zweglona, a zamiast paznokci wystrzelaly z niej plomienie. -To tylko halucynacje - pocieszal sie zdesperowany Nick. - Halucynacje, nic innego. -Musimy szybko przedostac sie za Mur - powiedzial Hedge, zwracajac sie do noszowych. - Zmarli beda mogli torowac nam droge jedynie przez kilka nastepnych minut. Gdy tylko polkule znajda sie po drugiej stronie, puscimy sie biegiem. -Tak, panie - odpowiedzieli chorem mezczyzni. Nick probowal zrozumiec, o czym wlasciwie mowil Hedge. Szli teraz srodkiem szpaleru, jaki utworzyli jego cierpiacy na dziwna przypadlosc pomocnicy. Nick staral sie nie patrzec na dotkniete rozkladem ciala okryte niebieskimi lachmanami. Na szczescie nie mogl dojrzec ich wyniszczonych choroba twarzy, gdyz wszyscy odwrocili glowy w te sama strone, spogladajac gdzies w dal. Stali ramie przy ramieniu, jakby stanowili powitalna gwardie honorowa. -Polkule sa juz za Murem! Nicholas nie mogl poznac, kto to powiedzial. Glos byl jakis dziwny, niosl sie echem po okolicy i sprawil, ze mlodzieniec poczul sie osobliwie zbrukany. Jednakze slowa te odniosly natychmiastowy skutek. Tragarze rzucili sie do biegu i pedzili tak szybko, ze Nick zaczal podskakiwac na noszach. Przytrzymal sie brzegu swojego poslania i, wykorzystujac sile podrzutu, usiadl, aby sie troche rozejrzec. Wbiegali wlasnie do tunelu w Murze oddzielajacym Stare Krolestwo od Ancelstierre. Wykuty w skale korytarz byl niski i lukowato sklepiony. Pod scianami ustawili sie w dwoch dlugich szeregach robotnicy z Nocnej Brygady. Spletli rece i przysuneli jeden do drugiego, pozostawiajac jedynie waskie przejscie. Mezczyzni i kobiety jasnieli zlocistym blaskiem, ale gdy Nicholas przyblizyl sie do nich, dostrzegl, ze swiatlo to pochodzi od tysiecy drobnych plomieni, pelzajacych po ich cialach. Ci, ktorzy stali glebiej w tunelu, ploneli jak pochodnie. Nick krzyknal z przerazenia, gdy weszli do srodka. Wszystko wokol trawil dziwny bezdymny ogien, rzucajacy zloty blask. Chociaz czlonkowie Nocnej Brygady gineli w plomieniach, zaden z nich nawet nie krzyknal ani nie probowal uciekac. Co wiecej, Nick spostrzegl, ze ci, ktorych spopielil ogien, natychmiast byli zastepowani przez innych. Niezliczone setki odzianych na niebiesko ludzi wlewaly sie do tunelu od drugiej strony i dolaczaly do pozostalych. Nick zauwazyl Hedge'a, ktory parl przed siebie w rozjarzonym korytarzu. Mroczna istota tylko ksztaltem przypominala dawnego nekromante. Spowijajace ja czerwone plomienie dawaly odpor zlotemu ogniowi. Hedge posuwal sie do przodu z trudem, jakby kazdy krok stanowil dla niego potworny wysilek. Zlociste plomienie zaciekle bronily przejscia i za wszelka cene staraly sie nie dopuscic do tego, by Hedge przedostal sie przez tunel na druga strone Muru. Nagle cala grupa robotnikow z Nocnej Brygady stojaca na przedzie zajela sie zywym ogniem i splonela do szczetu, niczym swieca, z ktorej wytopil sie caly wosk. Zanim pozostali zdazyli ich zastapic, zamykajac powstala w szpalerze wyrwe, zlociste plomienie buchnely z tak wielka sila, ze rozlaly sie niemal po calym tunelu. Zauwazywszy, co sie stalo, mezczyzni niosacy nosze zaczeli klac i krzyczec, nie zwolnili jednak kroku. Rzucili sie w ogien, jakby wskakiwali w fale, po to, by po chwili wynurzyc sie z drugiej strony. Tragarzom udalo sie przejsc, ale rozszalale plomienie porwaly za soba Nicka. Spadl z noszy na kamienna posadzke. Zlocisty ogien przyprawil go o dziwne klucie w sercu, zupelnie jakby piersi przebil mu sopel lodu. Rownoczesnie rozjasnilo mu sie w glowie, a zmysly sie wyostrzyly. Wsrod plomieni i na scianach tunelu zaczal dostrzegac wyodrebniajace sie znaki, rozne symbole, ktore w bezustannym ruchu ukladaly sie w coraz to nowe wzory. Rozpoznal znaki Kodeksu, o ktorych tyle kiedys slyszal. Magia majaca zwiazek z Samethem... i Lirael. W jego pamieci odzyly nagle wydarzenia minionych dni. Przypomnial sobie Lirael i skrzydlatego psa. Ucieczke z obozu. Ukrywanie sie w trzcinach. Rozmowe z Lirael, w czasie ktorej obiecal jej, ze uczyni wszystko, co w jego mocy, by powstrzymac Hedge'a. Plomienie, ktore lizaly piers Nicka, wcale nie parzyly mu skory. Zupelnie jakby chcialy wniknac glebiej i wydobyc tkwiaca w mlodziencu czastke Zla. Ale mroczne moce byly potezniejsze niz magia zakleta w Murze i ciagle stawialy opor, mimo ze Nicholas probowal sobie pomoc, zanurzajac sie w ogniu Kodeksu, dotykajac zlocistych plomieni, a nawet probujac je polykac. Z ust, nosa i uszu Nicka buchnely snopy bialych iskier, a jego cialo nagle wyprostowalo sie i naprezylo. Chlopak wstal, z rekami nienaturalnie przycisnietymi do tulowia. Zataczajac sie, ruszyl do przodu, sztywny jak manekin. Zlote plomienie wsciekle buzowaly, gdy krok za krokiem, nie zginajac kolan, posuwal sie wzdluz tunelu. Gdzies w glebi swiadomosci Nicholas zdawal sobie sprawe, ze dzieje sie z nim cos dziwnego, nic jednak nie mogl zrobic. Miesnie przestaly byc posluszne jego woli. Wladala nimi tkwiaca w jego ciele czastka Zla, choc nie potrafila sprawic, by poruszal sie w naturalny sposob. Sztywnosc stawow powodowala, ze Nick ciezko i z mozolem przemieszczal sie w strone wyjscia, wzdluz plonacych ogniem szeregow zlozonych z robotnikow Hedge'a. Z drugiego konca tunelu wciaz naplywal do srodka niekonczacy sie strumien nowych czlonkow Nocnej Brygady. Wielu z nich wygladalo zupelnie normalnie i w niczym nie przypominalo dotknietych tradem ludzi pracujacych w wykopie. Ich skora i wlosy zdawaly sie nalezec do zywych ludzi i tylko oczy zdradzaly, ze dzieje sie tu cos niedobrego. Jakas czesc umyslu Nicka zrozumiala, ze tak naprawde nie sa wcale chorzy, lecz martwi. Podobnie jak ich pobratymcy, ktorych ciala znajdowaly sie w stanie zaawansowanego rozkladu. Nowo przybyli mieli takze na sobie niebieskie czapki oraz chustki. Idacy przodem Hedge wypadl z tunelu i gestem przyzywal Nicka. Wydalo mu sie, ze nekromanta zarzucil nan niewidzialna petle, by w ten sposob szybciej przyciagnac go do siebie. Zlociste plomienie probowaly dosiegnac Nicholasa, lecz plonace ciala Zmarlych z Nocnej Brygady skutecznie bronily do niego dostepu. Ogien Kodeksu nie zdolal go jednak zatrzymac. Wkrotce, slaniajac sie i zataczajac, wydostal sie z tunelu. Przekroczyl Mur i znalazl sie na terenie Ancelstierre, a w zasadzie w strefie Ziemi Niczyjej, poprzedzajacej wlasciwe Pogranicze. Zazwyczaj byla to pusta, cicha przestrzen - polac golej ziemi poprzecinana zasiekami z drutu kolczastego. Wrazenie spokoju potegowal cichy szept fletow wiatrowych, ktore w oczach Nicka byly czyms w rodzaju ekstrawaganckiej dekoracji lub pomnika. Teraz cala okolice spowijala biala mgla, upiornie podswietlona blaskiem zachodzacego slonca i blyskawic. Miejscami przerzedzala sie i ustepowala na poludnie, odslaniajac, jak unoszaca sie kurtyna, slady niedawnej masakry. Wszedzie wokol lezaly sterty cial. Niektore z nich zawisly na zasiekach z drutu kolczastego, inne spoczywaly na ziemi. Wszyscy zmarli mieli na glowach niebieskie czapki albo chustki. Nicholas rozpoznal w nich pomordowanych uchodzcow z Southerling, ktorzy zrzadzeniem jakichs mrocznych sil wchodzili rowniez w sklad Nocnej Brygady Hedge'a. Blyskawica przeszyla niebo i rozlegl sie potezny grzmot. Tumany mgly rozstapily sie i nieopodal Nick dostrzegl polkule umocowane linami do ogromnych san, na ktore przeladowano je z barek, gdy tylko dotarly do Redmouth. Nie pamietal jednak ani tej chwili, ani niczego innego. Jego wspomnienia konczyly sie na rozmowie, ktora odbyl z Lirael w trzcinowej lodzi. Potem zapadl w sen i przebudzil sie dopiero wtedy, gdy dotarli w okolice Muru. Polkule musieli przyholowac ci sami ludzie, ktorzy trudzili sie przy nich teraz, ciagnac sanie. Wygladali zupelnie normalnie, a przynajmniej nie wchodzili w sklad Nocnej Brygady. Mieli na sobie mocno znoszone mundury Armii Ancelstierre, ale takze rozne elementy strojow typowych dla Starego Krolestwa. Byl to dosyc osobliwy zestaw garderoby. Wojskowe bluzy w kolorze khaki i barwne bryczesy kontrastowaly ze skorzanymi kaftanami i pordzewialymi kolczugami. Sila, ktora popychala Nicholasa do przodu, gdy maszerowal przez tunel, nagle przestala dzialac i mlodzieniec padl na ziemie u stop Hedge'a, zupelnie wyczerpany. Nekromanta mial teraz co najmniej siedem stop wzrostu, a krwistoczerwone plomienie, ktore przebiegaly po calym jego ciele i buchaly z oczodolow, wydawaly sie bardziej wyraziste i jaskrawe niz kiedykolwiek przedtem. Po raz pierwszy Nick przestraszyl sie Hedge'a i zupelnie nie mogl pojac, dlaczego poczul lek dopiero w tym momencie. Byl jednak tak oslabiony, ze skulil sie u stop nekromanty i przycisnal dlonie do klatki piersiowej, ciagle bowiem odczuwal w tym miejscu dojmujacy bol. -Juz niedlugo - przemowil Hedge glosem dudniacym jak grom. - Juz wkrotce nasz pan odzyska wolnosc. Nick zlapal sie na tym, iz entuzjastycznie mu przytakuje, co przerazilo go nie mniej niz sam Hedge. Znowu zapadal w stan dziwnego sennego odretwienia, w ktorym mogl rozmyslac wylacznie o polkulach, Farmie Blyskawic i o wszystkim, co trzeba jeszcze zrobic... -Nie - szepnal nagle. - Tego nie wolno zrobic. - Nie wiedzial, co wlasciwie sie dzieje, i uznal, ze dopoki sie nie dowie, nie bedzie sie w nic angazowal. - Nie! Hedge zrozumial, ze Nick przemowil wlasnym glosem. Wyszczerzyl zeby w usmiechu, a wowczas z jego gardla wypelzly plomienie. Podniosl mlodzienca i przytulil go niczym niemowle do piersi, przez ktora mial przewieszony pas. -Twoja rola juz sie prawie skonczyla, Nicholasie Sayre. - Jego oddech parzyl, a z ust wydobywal sie fetor zgnilizny. - W tej grze byles zaledwie nedznym pionkiem, ale twoj wujek i ojciec okazali sie przez przypadek znacznie bardziej uzyteczni, niz przypuszczalem. Nick wpatrywal sie otepialym wzrokiem w gorejace oczodoly. Zdazyl juz zapomniec wszystkie wydarzenia, ktorych pamiec wrocila do niego nagle w trakcie wedrowki przez tunel. W oczach Hedge'a odbijaly sie blyskawice i srebrne polkule. Zespolenie ich w jedna calosc na powrot stalo sie jedynym szczytnym celem, jaki przyswiecal Nicholasowi w jego krotkim zyciu. -Polkule - wyszeptal nieomal naboznie. - One musza zostac polaczone. -Juz niedlugo, panie - uspokajajaco odezwal sie Hedge. Podszedl do tragarzy i polozyl Nicka na noszach, po czym pogladzil go po piersi w okolicy serca swoja na wpol zweglona reka, po ktorej wciaz jeszcze slizgaly sie plomienie. Dotyk nekromanty sprawil, ze koszula chlopca, ktora zabral kiedys ze soba z Ancelstierre, rozpadla sie do reszty, odslaniajac sine i obolale cialo. - Juz niedlugo! Nicholas zobojetnialym wzrokiem spogladal za odchodzacym. Nie mogl sie juz zdobyc na zadna niezalezna mysl. Skupiony byl wylacznie na polkulach. Wyobrazal sobie, jak lacza sie ze soba. Probowal usiasc, by moc sie im przyjrzec, lecz nie mial na to dosc sily, a mgla znowu zaczynala gestniec. Wyczerpany, osunal sie na poslanie i rozrzucil rece, ktore zwisaly teraz bezwladnie po obu stronach noszy. Natrafil palcem na odlupany kawalek jakiejs rzeczy. Przez reke przeplynal mu dziwny prad. Poczul ostry bol i jednoczesnie zalala go fala delikatnego, kojacego ciepla. Probowal zacisnac palce na znalezionym przedmiocie, ale odmowily mu posluszenstwa. Z najwyzszym trudem przechylil sie wiec na bok, by zobaczyc, co to takiego. Popatrzyl w dol i zauwazyl nieduzy kawalek drewna. Odlamek ten pochodzil z jednego ze zniszczonych fletow wiatrowych, podobnego do tych, ktorych pozostalosci widzial nieopodal. Fragment fletu wciaz jeszcze oplywala magia Kodeksu. Gdy Nick wpatrywal sie w resztki instrumentu, w zakamarkach jego odretwialego umyslu znowu przebudzila sie swiadomosc. Przypomnial sobie, kim jest i jaka obietnice zlozyl Lirael. Poniewaz prawa reke mial zupelnie bezwladna, wychylil sie mocno, usilujac chwycic przedmiot druga. Prawie mu sie udalo, gdy nagle lewa dlon rowniez odmowila posluszenstwa. Palce rozwarly sie i kawalek fletu wiatrowego upadl na nosze pomiedzy tulowiem Nicka a jego lewym ramieniem, nie dotykajac jednak skory. Hedge tylko nieznacznie oddalil sie od Nicholasa. Kroczac wsrod mgly, ktora rozstepowala sie przed nim, podszedl do sterty zwlok. Byli to pomordowani uchodzcy z Southerling. Zostali zabici przez hordy Zmarlych, ktorych nieco wczesniej wskrzesil i wyprowadzil z prowizorycznych cmentarzy zalozonych w sasiedztwie obozow. Ubawil go pomysl, by do mordowania uchodzcow uzyc Zmarlych wywodzacych sie sposrod ich wlasnych rodakow. Te same hordy wybily pozniej zolnierzy z tak zwanej Twierdzy Zachodniej oraz marynarzy broniacych Latarni. Tego dnia Hedge przekraczal Mur az trzy razy. Najpierw po to, by wzniecic ferment i przypuscic wstepne ataki na terenie Ancelstierre, co przyszlo mu z latwoscia, potem musial przygotowac przerzut polkul i to bylo juz znacznie trudniejsze zadanie; wreszcie za trzecim razem przeszedl na druga strone, wiozac srebrzysty ladunek i Nicholasa. Byl pewien, ze juz wiecej nie bedzie musial sie przeprawiac, bo jego pan z pewnoscia natychmiast zniszczy Mur, podobnie jak wszelkie inne wytwory Kodeksu, ktorymi gardzil. Musial zrobic jeszcze jedyna rzecz: zstapic w Smierc i przyprowadzic stamtad tyle duchow, ile sie da, a nastepnie ozywic nimi ciala pomordowanych. Chociaz znajdowali sie niespelna dwadziescia mil od Mlyna Forwin i dotarcie na miejsce przed switem bylo zupelnie realne, Hedge spodziewal sie, ze Armia Ancelstierre podejmie wszelkie mozliwe kroki, by nie wypuscic ich poza Strefe Graniczna. Do walki z wojskiem potrzebowal licznych zastepow Pomocnikow, a ci, ktorych przyprowadzil ze soba z polnocy, oraz inni, powolani tego ranka z cmentarzy wokol obozow dla uchodzcow, zostali juz spozytkowani w czasie akcji przerzucania polkul przez Mur. Hedge wyciagnal z pasa dwa dzwonki. Saraneth byl mu potrzebny, aby wymusic posluch, Mosrael natomiast mial obudzic duchy przebywajace w uspieniu na terenie Ziemi Niczyjej. Nie krepowaly ich juz wiezy narzucone przez znienawidzone flety wiatrowe Abhorsenow. Hedge chcial obudzic za pomoca Mosraela jak najwieksza liczbe duchow, choc dzwiek dzwonka musial zepchnac jego samego gleboko w Smierc. Wiedzial jednak, ze wroci stamtad do Zycia przez kolejne rejony i bramy, prowadzac za soba rzesze duchow zmuszone do posluszenstwa dzwiekami Saranetha. A nie brakowalo cial, w ktorych mogly zamieszkac. Zanim jednak Hedge przystapil do realizacji swoich planow, wyczul, ze cos zbliza sie ku niemu pod oslona ciemnosci. Zachowujac jak zawsze najwieksza ostroznosc, schowal Mosraela, by ten nie zadzwonil przedwczesnie z wlasnej woli. Nastepnie dobyl miecza i wyszeptal zaklecie, ktore sprawilo, ze ostrze okryly ciemne plomienie. Wiedzial, kto nadchodzi, ale nie ufal nawet tym wiezom, ktore sam narzucil. Chlorr byla teraz przeciez jedna z Wiekszych Zmarlych. W Zyciu znajdowala sie wprawdzie pod wplywem Niszczyciela, ale w Smierci nie byla od niego az tak zalezna. Hedge zdolal jej narzucic wlasna wole sobie tylko znanymi sposobami, ale gdy nekromanta przejmuje kontrole nad tak poteznym duchem, efekty nie sa do konca przewidywalne. Ciemna sylwetka Chlorr tylko mgliscie przypominala ludzka postac. Bezksztaltne wypustki zwalistego cielska zastepowaly rece, nogi oraz glowe. W miejscu oczu zionely ogniem dwie otchlanie, zbyt szeroko rozstawione. Chlorr przekroczyla granice wraz z Hedge'em, gdy po raz pierwszy przechodzil na druga strone Muru, i od razu przypuscila atak na Twierdze Zachodnia oraz broniacy jej garnizon. Zolnierze nie spodziewali sie szturmu z poludnia. Chlorr zebrala wowczas obfite zniwo, niszczac wiele ludzkich istnien, i zyskala przez to znacznie wieksza moc. Hedge przygladal sie jej teraz z wiekszym respektem i stale trzymal reke na Saranecie. Dzwonki, ktore zazwyczaj latwo poddawaly sie woli Abhorsenow, niechetnie sluzyly nekromantom, dlatego Hedge ciagle musial dawac im do zrozumienia, kto tu naprawde jest panem. Chlorr sklonila sie przed Hedge'em, choc, jego zdaniem, gest ten mial nieco ironiczny podtekst. W chmurze ciemnosci ukazaly sie bezksztaltne usta i Chlorr przemowila. Jej slowa byly niewyrazne i belkotliwe. Hedge zmarszczyl groznie brwi i uniosl miecz. Usta Chlorr przybraly bardziej regularny ksztalt, a ze srodka odrazajacej paszczy wysunal sie i zaczal przesuwac z boku na bok ruchliwy jezor krwistoczerwonego ognia. -Za pozwoleniem, panie - odezwala sie Chlorr. - Od poludnia zmierzaja ku nam droga oddzialy konnego wojska. Sa wsrod nich Magowie Kodeksu... chociaz niezbyt doswiadczeni. Jadacych na przedzie zabilam, ale nadciagaja nowi, dlatego wrocilam, by ostrzec swego pana. -W porzadku - odparl Hedge. - Wkrotce powolam nowe zastepy Zmarlych. Przysle ci ich, gdy tylko beda gotowi. Poki co, skrzyknij wszystkich Pomocnikow, jakich znajdziesz w okolicy, i sprobuj rozprawic sie z tymi kawalerzystami. Przede wszystkim trzeba zabic Magow Kodeksu. Nikt nie moze stanac na drodze naszemu Najwyzszemu Panu! Chlorr pochylila przed Hedge'em swoja wielka nieforemna glowe. Nastepnie siegnela reka do tylu i wyciagnela zza plecow jakiegos czlowieka, ktory do tej pory ukrywal sie za jej zwalistym cielskiem, w oparach mgly. Byl szczuply i niezbyt wysoki. Spod plaszcza wystawal mu typowo urzedniczy stroj: biala koszula z zarekawkami. Chlorr wysunela dwa ogromne palce i podniosla nimi mezczyzne, trzymajac go za kark. Z przerazenia byl ledwie zywy i z trudem chwytal powietrze. Upadl przed Hedge'em na kolana i zaczal plakac, nadal nie mogac zlapac tchu. -Nalezy do ciebie, tak przynajmniej twierdzi - powiedziala Chlorr. Nastepnie oddalila sie, zbierajac po drodze wszystkich Pomocnikow, jakich udalo jej sie znalezc. Jej dotyk sprawial, ze zaczynali drzec na calym ciele i slepo posluszni jej woli, podazali za nia. Nie bylo ich jednak wielu, a sposrod tych, ktorzy trafili do tunelu, nie uratowal sie zaden. Chlorr zachowywala wielka ostroznosc i starala sie nie zblizac zbytnio do kamiennego Muru, po ktorym ciagle jeszcze pelzaly grozne zlociste plomyki. Przekroczenie Muru nie bylo prosta sprawa nawet dla tak poteznego ducha, jak Chlorr. Zapewne w ogole nie bylaby w stanie przedostac sie na druga strone, gdyby nie pomoc Hedge'a i ofiara, jaka zlozyly nieprzebrane tlumy pomniejszych Zmarlych. -Cos ty za jeden? - spytal Hedge. -Jestem... wiceprzewodniczacym, nazywam sie Geanner - rwacym sie glosem wyjasnil mezczyzna. Z zanadrza wyciagnal koperte. - Jestem asystentem pana Coroliniego. Przychodze z traktatem o wspolpracy... z pozwoleniem... na przekroczenie Muru... Hedge wyciagnal poczerniala reke i schwycil koperte, ktora natychmiast zajela sie ogniem i splonela, zamieniajac sie w szary popiol. -Mnie nie potrzeba pozwolenia - szepnal nekromanta. - Od nikogo. -I chcialem jeszcze... upomniec sie o czwarta rate zaplaty... zgodnie z umowa - ciagnal dalej Geanner, wlepiajac wzrok w Hedge'a. - Wypelnilismy wszystkie panskie postulaty. -Czyzby? - zapytal Hedge. - A Krol i Abhorsen? -Nnie... nnie... nie zyja - wyjakal z trudem mezczyzna. - Zgineli od bomby i pozaru w Corvere. Nic po nich nie pozostalo. -A obozy w poblizu Mlyna Forwin? -Nasi ludzie otworza o swicie bramy, zgodnie z umowa. Ulotki w jezykach azhdik i chellanskim juz zostaly wydrukowane. Jestem pewien, ze uchodzcy uwierza w obietnice. -A co z zamachem stanu? -W Corvere i innych rejonach ciagle jeszcze trwaja walki, ale jestem przekonany, ze... ze Partia Ojczyzniana ostatecznie zwyciezy. -Wiec wszystko poszlo jak nalezy - odparl Hedge. - Pozostala tylko jedna rzecz. -Co takiego? - zapytal Greanner. Podniosl wzrok, ale nie zdazyl nawet krzyknac, gdy gorejace ostrze spadlo w dol i pozbawilo go glowy. -Coz za marnotrawstwo - chrapliwie odezwala sie Chlorr, ktora wracala wlasnie z grupa Pomocnikow, wlokacych sie za nia krok w krok. - Samo cialo, bez glowy, na nic sie juz nie przyda. -Idz precz! - ryknal Hedge w naglym porywie gniewu. Schowal do pochwy zakrwawiony miecz i znowu siegnal po Mosraela. - Bo odesle cie w Smierc i sprowadze sobie do pomocy kogos lepszego! Rozlegl sie zlowieszczy chichot Chlorr, przypominajacy grzechot kamieni w pustym metalowym wiadrze. Duch rozplynal sie w mrokach nocy, prowadzac ze soba okolo setki Zmarlych Pomocnikow. Kiedy ostatni z nich przekroczyl linie okopow, Hedge zadzwonil Mosraelem. Dzwiek, zrazu cichy i niski, nasilal sie, az osiagnal niezwykle wysoki ton. Gdy zew dzwonka rozszedl sie po okolicy, martwe ciala uchodzcow z Southerling zaczely sie wic i skrecac. Stosy zwlok nagle ozyly. W tym czasie cialo Hedge'a okrylo sie warstwa lodu. Mosrael wciaz jeszcze gral swoja melodie, gdy jego pan wstepowal w zimne wody rzeki Smierci. Rozdzial osiemnasty Chlorr w Masce Lirael zerwala sie ze snu. Serce jej walilo, a rece odruchowo szukaly dzwonkow i miecza. Wokol panowaly ciemnosci, a ja uwieziono w jakims pomieszczeniu... Nagle odzyskala swiadomosc. Spala w skrzyni ladunkowej jednego z tych glosnych pojazdow, ktore Sam nazywal ciezarowkami. Teraz jednak nie bylo slychac halasu. -Stoimy - powiedzial pies, wysuwajac glowe zza plandeki, aby sie rozejrzec, i dodal stlumionym glosem: - Nie bardzo rozumiem, dlaczego. Lirael usiadla, probujac otrzasnac sie z okropnego uczucia, jakby ktos najpierw zdzielil ja palka, a nastepnie kazal napic sie octu. Nadal byla przeziebiona. Dobrze, ze jej stan sie nie pogarszal. Wiosna nie zagoscila jeszcze w Ancelstierre na dobre, a noce sprawialy wrazenie, ze zima wcale nie zamierza ustapic. Postoj nie byl chyba zaplanowany, bo z kabiny kierowcy dobiegaly wiazanki przeklenstw. Sam podniosl plandeke skrzyni i ledwo zdolal uchylic sie od wylewnych powitan Podlego Psiska, ktore koniecznie chcialo polizac przyjaciela po twarzy. Chlopak wygladal na przemeczonego. Lirael przypuszczala, ze nie zmruzyl oka od czasu otrzymania tragicznych wiesci o losie rodzicow. Za to ona zasnela natychmiast, gdy tylko usadowila sie w ciezarowce. Nie miala jednak pojecia, ile czasu przespala. Chyba nie trwalo to dlugo, bo na dworze nadal bylo ciemno, a mrok rozpraszaly jedynie znaki Kodeksu jasniejace na obrozy psa. -Silniki zgasly, chociaz wiatr wieje glownie z zachodu - powiedzial Sam. - Byc moze znalezlismy sie po prostu zbyt blisko polkul. Dalej musimy juz isc piechota. -Gdzie jestesmy? - spytala Lirael. Podniosla sie zbyt gwaltownie i uderzyla glowa o brezentowy sufit, szczesliwie omijajac podtrzymujacy go metalowy palak. Z zewnatrz dobiegalo teraz mnostwo dzwiekow - jakies krzyki, nawolywania, stukot podkutych butow o nawierzchnie drogi. W tle ciagle slychac bylo dudnienie. Lirael nie obudzila sie jeszcze do konca i dopiero po chwili dotarlo do niej, ze nie jest to odglos gromow, ktorych sie spodziewala, lecz zupelnie inny dzwiek. Pies przeskoczyl ponad metalowa klapa zamykajaca tyl ciezarowki, a Lirael podazyla za nim, nieco bardziej statecznie. Spostrzegla, ze ciagle znajduja sie na drodze biegnacej przez Strefe Graniczna. Niedlugo mialo chyba zaczac switac. Ksiezyc byl wysoko i wygladal jak chudy rogalik, w odroznieniu od niemal pelnej tarczy, ktora mozna bylo teraz obserwowac w Starym Krolestwie. Roznil sie nie tylko ksztaltem, ale i kolorem. Nie byl srebrzysty, lecz bardziej zolty, jak jaskry. Dudniacy odglos dobiegal z poludnia i towarzyszyl mu lekki swist. Kiedy Lirael spojrzala w tamta strone, zauwazyla na horyzoncie jasne rozblyski, ale nie byly to oznaki burzy. Grzmialo za to na zachodzie i tam z cala pewnoscia pokazywaly sie blyskawice. Gdy im sie przygladala, wydalo sie jej, ze dochodzi do niej leciutenki powiew Wolnej Magii, mimo ze wiatr bez watpienia wial od strony poludniowej. A na dodatek gdzies w gorze wyczuwala Zmarlych, nie dalej niz mile od miejsca, w ktorym sie znajdowali. -Co to za halas i rozblyski? - zapytala Sama, wskazujac na poludnie. Siostrzeniec odwrocil sie, zeby im sie przyjrzec, lecz zanim odpowiedzial, musial odejsc od ciezarowki, bo obok kolumny aut zaczeli przebiegac zolnierze. -To artyleria - odparl po chwili. - Takie wielkie strzelby. Musza byc daleko stad, skoro nie przeszkadza im ani wplyw Starego Krolestwa, ani polkule i nadal moga atakowac. To rodzaj katapult, ktore potrafia wyrzucac pociski na odleglosc kilku mil. Ladunki te wybuchaja w powietrzu lub po zderzeniu z ziemia i zabijaja ludzi. -Zupelna strata czasu - przerwal mu poirytowany major Greene. - W ogole nie slychac eksplozji, prawda? Rownie dobrze mogliby strzelac kamieniami. Nawet jesli trafiaja w Zmarlych, nie zrobia im najmniejszej krzywdy. Tylko narobi sie balaganu i bedzie potem co sprzatac. Tysiace niewybuchow z bialym fosforem. Paskudna sprawa! No, jazda! Niezadowolony major ruszyl dalej, a Lirael, Podle Psisko i Sam pospieszyli za nim. Poniewaz bagaze zostaly w ciezarowce, Lirael pomyslala przez moment, ze Mogget nadal spi w najlepsze w plecaku Sama. Wtem zauwazyla malego bialego kota, ktory biegl daleko na przedzie, tuz za maszerujacym szybko pierwszym plutonem, zupelnie jakby gonil mysz. Raptem dal susa i wtedy Lirael zorientowala sie, ze rzeczywiscie polowal, probujac zlapac cos do zjedzenia. -Gdzie jestesmy? - zapytala Lirael, zrownujac sie bez trudu z majorem Greenem. Ten spojrzal na nia, zakaszlal i ruchem glowy wskazal na porucznika Tindalla. Lirael podbiegla do mlodego oficera i ponowila pytanie. -W Strefie Granicznej, jakies trzy mile od Twierdzy Zachodniej - odpowiedzial Tindall. - Mlyn Forwin lezy szesnascie mil na poludnie stad, ale mam nadzieje, ze uda nam sie zatrzymac tego Hedge'a na wysokosci Muru... Pierwszy pluton, stoj! Ten niespodziewany rozkaz zaskoczyl Lirael, wiec zrobila jeszcze kilka krokow, zanim sie zorientowala, ze czolo kolumny juz sie zatrzymalo. Porucznik Tindall zaczal wywrzaskiwac nastepne rozkazy, ktore stojacy najblizej sierzant przekazywal dalej. Wowczas zolnierze rozbiegli sie, zajmujac pozycje po obu stronach drogi i przygotowujac karabiny do strzalu. -To kawaleria! - rzucil krotko Tindall, chwytajac ja za reke i odciagajac na bok. - Nie wiemy tylko, czyja. Lirael wrocila do Sama i wyciagnela miecz. Wpatrzyli sie w droge. Coraz wyrazniej dobiegal do nich odglos konskich kopyt uderzajacych o utwardzona nawierzchnie. Pies takze wytezal wzrok, natomiast Mogget bawil sie mysza, ktora udalo mu sie zlapac. Byla jeszcze zywa, lecz smiertelnie przerazona, a on wciaz wypuszczal ja i ponownie chwytal w pysk, ledwie zdolala umknac kilka krokow. -To nie sa Zmarli - oswiadczyla Lirael. -Ani zadna istota Wolnej Magii - dodal pies, glosno weszac. - Ten ktos jest bardzo przestraszony. Chwile pozniej dostrzegli wreszcie jezdzca na koniu. Byl to ancelstierranski kawalerzysta, ktory zgubil swoj karabin oraz szable. Na widok zolnierzy zaczal ostrzegawczo krzyczec: -Z drogi! Usuncie sie! Probowal jechac dalej, lecz jego wierzchowiec sploszyl sie, gdy na szose wybiegla grupa zolnierzy. Ktos zlapal konia za uzde i osadzil go w miejscu. Inni sciagneli kawalerzyste z siodla, gdy nadal przynaglal zwierze do biegu. -Co sie stalo, czlowieku? - zapytal szorstko major Greene. - Nazwisko i numer jednostki? -Melduje sie rotmistrz Maculler, numer 73276 - odpowiedzial tamten automatycznie, dzwoniac zebami ze strachu i zalewajac sie potem. - Z Czternastego Szwadronu Kawalerii Lotnych Oddzialow Strefy Granicznej. -W porzadku. A teraz gadaj, co zaszlo - zazadal major. -Wszyscy zgineli, nikt nie ocalal - wyszeptal zolnierz. - Jechalismy z poludnia, przedzierajac sie przez mgle. Byla dziwnie gesta i sklebiona... Natknelismy sie na jakichs ludzi, ktorzy wiezli ze soba wielkie i srebrne... jakby polowki pomaranczy, tyle ze ogromne... Ladowali je na wozy, ale konie, ktore szly w zaprzegu, byly niezywe, chociaz sie ruszaly. Te konskie trupy ciagnely wozy. Wszyscy nasi zgineli... Major Greene potrzasnal mocno kawalerzysta. Lirael wyciagnela reke, jakby chciala mu w tym przeszkodzic, ale Sam ja powstrzymal. -Mowcie do rzeczy, rotmistrzu Maculler! Co sie tam naprawde stalo? -Nikt nie przezyl, poza mna, panie majorze - powiedzial prosto Maculler. - Ja i Dusty potknelismy sie w czasie szarzy, a jak sie pozbieralismy, bylo juz po wszystkim. Zrobilo nam sie niedobrze. Moze w tej mgle bylo cos trujacego? Jakis gaz? Wszyscy z naszego oddzialu zwiadowczego lezeli na ziemi, konie rowniez... niektore biegaly luzem... Jak okiem siegnac, wszedzie zwloki. Myslelismy, ze to ciala pomordowanych uchodzcow z Southerling, ale oni nagle zaczeli sie podnosic. Widzialem, jak cala chmara rzucili sie na moich towarzyszy... Potwory, prawdziwe monstra. Ida teraz w tym kierunku, panie majorze. -Srebrzyste polkule - przerwala mu zniecierpliwiona Lirael. - Ktoredy pojechaly wozy z polkulami? -Trudno powiedziec - wymamrotal zolnierz. - Kiedy sie na nich natknelismy, zmierzali na poludnie, prosto w nasza strone. Ale po tym wszystkim to juz nie wiem, dokad sie udali. -Hedge na pewno przedostal sie przez Mur, a polkule jada na Farme Blyskawic - zwrocila sie do wszystkich Lirael. - Musimy tam dotrzec przed nimi! To nasza ostatnia szansa! -Ale jakim sposobem? - zapytal blady jak plotno Sam. - Skoro juz sa po tej stronie Muru... Porucznik Tindall wyjal mape i probowal wlaczyc mala latarke, ktora oczywiscie nie zadzialala. Zmell w ustach przeklenstwo, spojrzal przepraszajaco na Lirael i zaczal studiowac mape przy swietle ksiezyca. Nagle poczula ostry impuls. Jej zmysly zareagowaly gwaltownie na obecnosc Smierci. Podniosla glowe. Nie dostrzegla niczego na drodze, lecz wiedziala juz, ze zblizaja sie Zmarli Pomocnicy. Nieprzebrane rzesze. Razem z nimi szedl jeszcze ktos. Przeniknal ja znajomy chlod. To musial byc ktorys z Wielkich Zmarlych, nie nekromanta. Najpewniej Chlorr. -Nadchodza - rzucila predko. - Dwie grupy Pomocnikow. Na czele mniej wiecej setka, a za nimi duzo wiecej. Major, krzyczac, wydawal rozkazy. Zolnierze rozpierzchli sie we wszystkie strony, wiekszosc jednak pobiegla do przodu. Ustawiali trojnogi pod karabiny maszynowe, dzwigali bron i pozostaly sprzet. Sanitariusz odprowadzil Macullera. Kon kawalerzysty podazyl poslusznie za swoim panem. Porucznik Tindall wygladzal mape i usilowal dopatrzec sie szczegolow, mruzac oczy. -To, co istotne, zawsze jest na tych cholernych zgieciach albo na zlaczach! - psioczyl. - Wydaje mi sie, ze powinnismy cofnac sie do tego skrzyzowania i ruszyc na poludniowy wschod, a potem odbic na zachod, zrobic petle i zblizyc sie do Mlyna Forwin od poludnia. W ten sposob ciezarowki beda bezpieczne i nic nie powinno sie psuc. Trzeba je bedzie kawalek przepchnac, zeby silniki podjely prace. -No to do roboty! - ryknal major Greene. - Zwolaj caly pluton i zabierajcie sie do pchania. Bedziemy was oslaniac tak dlugo, jak sie da. -Dowodzi nimi Chlorr - powiedziala Lirael do Sama i psa. - Co robic? -Na piechote na pewno nie dotrzemy na Farme Blyskawic przed Hedge'em - wtracil szybko Sam. - Mozna by dosiasc konia tego kawalerzysty, ale wowczas tylko dwoje z nas mogloby jechac, a do pokonania jest szesnascie mil, dookola ciemno... -On ma juz za soba szmat drogi - przerwal mu Mogget, ktory wlasnie cos palaszowal, wiec mowil niewyraznie. - Nie jest w stanie uniesc na grzbiecie dwoch jezdzcow, nawet gdyby chcial. A jestem pewien, ze nie zechce. -Wiec pojedziemy razem z zolnierzami - zdecydowala Lirael. - Tylko najpierw trzeba powstrzymac Chlorr i jej Pomocnikow na tyle dlugo, by mozna bylo bez klopotu przepchnac ciezarowki do miejsca, gdzie uda sie je uruchomic. Spojrzala na szose oraz zolnierzy kleczacych przy karabinie maszynowym wspartym na trojnogu. Ksiezyc i gwiazdy dawaly wystarczajaco duzo swiatla, by mozna bylo dostrzec zarysy drogi i rosnace po obu stronach skarlowaciale krzaki, nagie i pozbawione koloru. Nagle, na tle jasniejszych partii krajobrazu dostrzegla jakies ciemne sylwetki. Byli to Zmarli, ktorzy powloczac nogami, szli w ich strone, wielka, bezladna gromada. Na czele tej chmary zblizali sie ktos wiekszy i ciemniejszy. Nawet z odleglosci kilkuset jardow widac bylo ogien, ktory plonal wewnatrz widmowej postaci. Byla to Chlorr. Major Greene rowniez zauwazyl Zmarlych i calkiem niespodziewanie wrzasnal na caly glos, tuz nad uchem Lirael: -Kompania! Tlum Zmarlych na dwunastej, dwiescie jardow! Ognia! Odpowiedzial mu glosny trzask wielu karabinow. Zolnierze wykonali rozkaz, nic jednak sie nie stalo. Nie zaterkotaly tasmy z nabojami, nie posypal sie grad kul. Nic, tylko trzask odbezpieczanej broni i stlumione okrzyki. -Nic nie rozumiem - zdenerwowal sie Greene. - Wiatr wieje przeciez z zachodu, a poza tym bron palna nie psuje sie tak latwo, jak silniki samochodow. -To przez polkule - powiedzial Sameth, spogladajac na psa, ktory przytaknal mu skinieniem glowy. - Sa poteznym zrodlem Wolnej Magii, a przeciez znajdujemy sie bardzo blisko nich. Poza tym na pewno maczal w tym palce Hedge. Widocznie potrafi wplywac i na wiatr. W kazdym razie wszystkie urzadzenia zachowuja sie zupelnie, jakby znalazly sie w Starym Krolestwie. -Cholera! Pierwszy i drugi pluton, w dwuszeregu na drodze zbiorka! - wydal komende Greene. - Lucznicy, rozstawic sie na tylach! Strzelcy, rozladowac bron i przygotowac miecze! Gdy zolnierze zaczeli wypelniac rozkazy, powstal spory halas. Lirael takze siegnela po miecz, a po chwili zastanowienia wyjela rowniez Saranetha. Poczatkowo chciala wykorzystac Kibetha, ktorym potrafila sie lepiej poslugiwac, ale do walki z Chlorr potrzebowala potezniejszego oreza. -Myslalam, ze juz dawno po dwunastej - zwrocila sie do Sama, gdy szli obok siebie, by stanac w pierwszym szeregu z zolnierzami. Wszystkich razem bylo ich okolo szescdziesieciu. Czesc stala w dwuszeregu w poprzek szosy, a reszta rozlokowala sie na polach po obu stronach drogi. Ci z pierwszego szeregu mieli na sobie kolczugi, a na lufach ich karabinow polyskiwaly srebrzyscie dlugie bagnety. W drugim rzedzie stali lucznicy, ale widzac, w jaki sposob trzymaja swa bron, Lirael nabrala przekonania, ze zaledwie polowa z nich wie, jak sie nia posluzyc. Wyposazeni byli w strzaly o srebrnych grotach, co odnotowala z uznaniem, jako element przydatny w walce ze Zmarlymi. -No coz, dla majora Greene'a dwunasta to nie godzina, tylko kierunek "na wprost", a jesli chodzi o czas, to zbliza sie druga nad ranem - odparl Sam, patrzac na niebo. Najwyrazniej gwiazdy swiecace nad Ancelstierre znal rownie dobrze jak te, ktore mozna bylo obserwowac w Starym Krolestwie. Lirael natomiast nie potrafila z nich nic wyczytac. -Pierwszy szereg, kleknij! - wydal rozkaz major Greene. Stojac z przodu, obok Lirael i Sama, ukradkiem przygladal sie psu, ktory wlasnie zaczal sie szybko powiekszac do nadnaturalnych rozmiarow, szykujac sie do walki. Zolnierze, ktorym wypadlo zajac pozycje obok Podlego Psiska, krecili sie niespokojnie. Wszyscy przyklekli i nachylili bagnety pod katem czterdziestu pieciu stopni, tak ze wyrosl w tym miejscu gesty las ostrzy. -Lucznicy, przygotowac sie! Zolnierze zalozyli strzaly na cieciwy, lecz nie napieli lukow. Zmarli stopniowo przyblizali sie, lecz Lirael i Sam nadal nie mogli rozroznic w ciemnosci pojedynczych sylwetek. Wyjatek stanowila Chlorr. Dobiegal ich stukot kosci oraz szuranie zdeformowanych stop o nawierzchnie drogi. Lirael wyczuwala lek i napiecie stojacych obok zolnierzy. Raz po raz wstrzymywali oddech, przestepowali z nogi na noge i sprawdzali, czy bron gotowa jest do strzalu. W ciszy, ktora zalegla po glosnych rozkazach majora, niewiele brakowalo, by rzucili sie do panicznej ucieczki. -Zatrzymali sie - powiedzial pies, przebijajac wzrokiem ciemnosci. Lirael takze usilowala cos dojrzec. Rzeczywiscie, wygladalo na to, ze czarna bryla stanela w miejscu, a czerwone blyski zdradzajace pozycje Chlorr przesuwaly sie raczej w bok niz do przodu. -Chca nas oskrzydlic? - zapytal major. - Tylko po co? -Nie - odpowiedzial Sam, ktory wyczuwal, ze z tylu nadciaga o wiele wiecej Zmarlych. - Ona po prostu czeka na druga grupe, znacznie liczniejsza. Mysle, ze jest ich okolo tysiaca. Mowil spokojnym tonem, ale i tak jego slowa wywolaly poruszenie wsrod najblizej stojacych zolnierzy, ktorzy przekazali je dalej. Wkrotce niepokoj udzielil sie rowniez pozostalym. -Cisza! - rozkazal Greene. - Sierzancie! Zanotujcie nazwisko tego gaduly! -Tak jest! - zareagowalo kilku sierzantow rownoczesnie. Oni takze szeptali cos miedzy soba i zaden jakos nie siegnal po notes. -Nie mozemy tu czekac - powiedziala niespokojnie Lirael. - Musimy dostac sie na Farme Blyskawic! -Przeciez nie zostawimy zolnierzy swojemu losowi - odparl major Greene. Nachylil sie blizej, co spowodowalo, ze znak Kodeksu na jego czole rozblysnal, reagujac na Magie Kodeksu zakleta w obrozy psa. - Moi ludzie sa bliscy zalamania - dodal szeptem. - Nie nawykli do takich widokow, to nie Zwiadowcy. Lirael skinela glowa. Zacisnela zeby, co bylo oznaka niezdecydowania, a nastepnie wystapila przed pierwszy szereg. -Ja podejme walke z Chlorr - oznajmila. - Jezeli ja pokonam, Pomocnicy prawdopodobnie sie wycofaja albo wroca do Hedge'a. Nawiasem mowiac, marni z nich wojownicy. -Beze mnie nigdzie nie pojdziesz - oznajmilo Podle Psisko i rowniez wysunelo sie przed szereg. Zaszczekalo przy tym, a odglos poniosl sie szerokim echem poprzez ciemnosci. Bylo w nim cos szczegolnego. Sluchajacym az wlos sie zjezyl na glowie, a w dloni Lirael odezwal sie cicho dzwonek. Oba te dzwieki tylko spotegowaly napiecie wsrod zolnierzy. -Ja tez cie nie zostawie - powiedzial stanowczo Sam. Takze i on wysunal sie do przodu, a na jego mieczu zalsnily znaki Kodeksu. W dloni zwinietej na ksztalt miseczki mial juz przygotowane zaklecie. -Pojde z wami, zeby sobie popatrzec - stwierdzil Mogget. - Moze przy okazji wyploszycie z norek kilka myszy. -Jezeli nie pogardzicie towarzystwem starego czlowieka, to... - zaczal Greene, ale Lirael pokrecila glowa. -Pan musi zostac tutaj, majorze - powiedziala. Nie byl to glos mlodej dziewczyny, lecz Abhorsena gotujacego sie do rozprawy ze Zmarlymi. - Musi pan zabezpieczac tyly. -Tak jest - odparl major Greene. Zasalutowal i wstapil do szeregu. Lirael ruszyla do przodu. Pod jej stopami chrzescil zwir. Po prawej stronie miala Podle Psisko, po lewej zas szedl Sam. Mogget - zwinna biala sylwetka - raz po raz przebiegal droge w te i z powrotem, zapewne w poszukiwaniu kolejnych myszy, ktore moglby potem z upodobaniem torturowac. Zmarli nie wyszli Lirael naprzeciw, lecz zaczeli sie rozsuwac, by moc zaatakowac szerszym frontem. W tym celu zeszli z szosy takze na pobliskie pola. Chlorr czekala na drodze, wysoki i ciemny ksztalt, czarniejszy od nocy, jesli nie liczyc plonacych ogniem oczu. Lirael czula obecnosc Wielkiej Zmarlej jak uscisk czyjejs lodowatej dloni. Kiedy dzielila je odleglosc nie wieksza niz piecdziesiat jardow, Lirael zatrzymala sie, a Sam i Podle Psisko ustawili sie pol kroku za nia. Podniosla Saranetha wysoko w gore. Dzwonek zalsnil srebrzyscie w swietle ksiezyca, a po jego metalicznej powierzchni zaczely plynac blyszczace znaki Kodeksu. -Chlorr! Chlorr w Masce! - krzyknela Lirael. - Wracaj do Smierci! Potrzasnela z calej sily Saranethem. Dzwonek zabrzmial donosnie posrod nocy. Pomocnicy wzdrygneli sie, slyszac jego zew, ale dzwiek Saranetha przeznaczony byl dla Chlorr. To na niej skupiala sie cala moc Lirael. Chlorr uniosla nad glowa widmo miecza i odpowiadajac na glos dzwonka, wydala ostry, przeciagly krzyk, ktory mial pokazac, ze lekcewazy sobie jego wezwanie. Jednakze jej potworny wrzask nie zdolal zagluszyc dzwieku Saranetha i musiala cofnac sie o krok, choc nadal groznie wywijala mieczem. -Wracaj do Smierci - rozkazala jej ponownie Lirael, podchodzac blizej i zakreslajac dzwonkiem petle, jakby zywcem wyjete z kart "Ksiegi Zmarlych", ktorych obraz miala teraz wyraznie przed oczami. - Twoj czas sie skonczyl! Chlorr zasyczala i cofnela sie jeszcze o krok. Nagle do glosu dzwonka dolaczyl jeszcze jeden: nie znoszace sprzeciwu szczekniecie psa. Ostry ton, znacznie bardziej przenikliwy niz gleboki dzwiek Saranetha, trwal i trwal, jakims sposobem utrzymujac sie w powietrzu. Chlorr uniosla miecz, jakby chciala sie nim zaslonic, i zrobila kolejne dwa kroki wstecz. Zmarli, wyraznie zaskoczeni, schodzili jej z drogi, a z ich gnijacych gardel wydobywal sie wsciekly bulgot. Sam zamachnal sie, jakby zamierzal rzucic kula do gry w kregle, i nagle wokol Chlorr wybuchly zlociste plomienie, ktore rozlaly sie szeroko, dosiegajac takze Pomocnikow. Gdy ogien wzeral sie w ich martwe ciala, Zmarli zaczeli wic sie i przerazliwie krzyczec. Wtem nieomal u stop Chlorr pojawila mala biala postac. Byl to Mogget, ktory zwinnie odbil sie od ziemi i machnal lapa, jakby chcial uderzyc Chlorr. -Zabieraj sie stad, Chlorr, co skrywasz twarz pod maska! - smial sie kot. - Abhorsen przybywa, by odeslac cie za Dziewiata Brame! Chlorr ruszyla na Moggeta z mieczem, ale ten zwinnie uskoczyl i ostrze chybilo celu. Wowczas zwinela sie do skoku i przefrunela trzydziesci stop ponad glowami Zmarlych, chowajac sie za ich plecami. W czasie skoku jej postac ulegla transformacji. Chlorr zamienila sie w ogromna ciemna chmure przypominajaca ksztaltem kruka, ktora pomknela nad polami, kierujac sie na polnoc, w strone Muru, za ktorym mogla byc bezpieczna. Scigal ja dzwiek Saranetha oraz poglos szczekania psa. Rozdzial dziewietnasty Puszka sardynek Widzac ucieczke Chlorr, zastepy Pomocnikow zakotlowaly sie jak mrowki w polanym wrzatkiem mrowisku. Zmarli pierzchali we wszystkie strony, najbardziej ograniczeni - prosto na Lirael, Sama i psa. Miedzy Zmarlymi przemykal Mogget, chichoczac za kazdym razem, gdy ogien Kodeksu przepalal im sciegna i padali na ziemie. Saraneth nakazywal im, aby opuscili cielesne powloki, a rozlegajacy sie wciaz glos psa odsylal ich duchy z powrotem w Smierc. Po kilku minutach koszmar sie skonczyl. Ucichlo echo szczekania i umilkl dzwonek. Lirael oraz jej towarzysze stali na pustej drodze pod rozgwiezdzonym niebem. Ksiezyc oswietlal setki porzuconych cial, ktore nie byly teraz niczym wiecej niz pustymi skorupami. Cisze przerwaly okrzyki tryumfu i radosci, ktore wznosili stojacy z tylu zolnierze. Lirael nie zwrocila na nie najmniejszej uwagi i zawolala do Moggeta: -Dlaczego kazales jej uciekac? Mielismy wyrazna przewage! I po co byly te slowne utarczki? -Dzieki mnie wszystko poszlo szybciej. Myslalem, ze zalezy wam na czasie - odparl Mogget. Zblizyl sie do Sama, usiadl u jego stop i zaczal ziewac. - Chlorr zawsze cechowala przesadna ostroznosc, nawet wtedy, gdy byla jeszcze... A... co to ja chcialem powiedziec? Aha, no, kiedy jeszcze zyla. Jestem okropnie zmeczony. Moglbys mnie poniesc? Sam westchnal. Wsunal miecz do pochwy, a nastepnie wzial zwierzaka na rece i pozwolil mu sie wygodnie usadowic. -Wszystko naprawde poszlo szybciej - zwrocil sie kot do Lirael obronnym tonem. - Nie chce was martwic, ale nadciaga jeszcze wieksza rzesza Pomocnikow... oraz Cieni Pomocnikow, jezeli sie nie myle... -Owszem, nie mylisz sie - warknal pies, przygladajac sie nieufnie kocurowi. - Mimo ze, podobnie jak moja pani, uwazam, iz wyjasnienia Moggeta sa pokretne, a motywy jego postepowania niejasne, to powinnismy jak najszybciej wyruszyc w dalsza droge. Nie zostalo nam zbyt wiele czasu. Jakby w odpowiedzi na jego wezwanie gdzies w oddali zawarczaly silniki ciezarowek. Najwidoczniej zolnierze porucznika Tindalla zdolali wypchnac je poza strefe, w ktorej urzadzenia odmawialy posluszenstwa. -Mam nadzieje, ze zataczajac petle, znajdziemy sie poza zasiegiem oddzialywania polnocy - powiedzial zaniepokojony Sam, gdy biegli juz do wozow. - Jezeli znow zmieni sie kierunek wiatru, bedziemy musieli mocno zboczyc z trasy. -Moglibysmy uzyc Magii... - zaczela Lirael, ale zaraz pokrecila glowa. - Nie, to by pewnie jeszcze bardziej zaszkodzilo ancelstierranskiej... jak to sie mowi? Technologice? -Prawie dobrze - powiedzial zasapany Sam. - Pospieszmy sie! Przylaczyli sie do rozlokowanego na tylach plutonu majora Greene'a, ktory teraz w przyspieszonym tempie zmierzal ku ciezarowkom. Gdy zrownali sie z oddzialem, dostrzegli promienna twarz majora, a kilku zolnierzy zasalutowalo w ich kierunku. Ta wyrazna zmiana nastroju nastapila w ciagu kilku zaledwie minut. Porucznik Tindall czekal juz przy znajdujacej sie na przedzie ciezarowce i ponownie studiowal mape, tym razem poslugujac sie latarka, ktora znow zaczela dzialac. Podniosl wzrok i zasalutowal na widok zblizajacych sie Lirael, Sama i majora Greene'a. -Znalazlem droge - rzucil pospiesznie. - Mysle, ze moze nawet uda sie wyprzedzic Hedge'a! -Jak to? - niecierpliwie spytala Lirael. -Z Twierdzy Zachodniej prowadzi na poludnie tylko jedna droga, przez te wzgorza - pokazal na mapie. - Nie dosc, ze jest waska i kreta, to jeszcze nie utwardzona, a zgodnie ze slowami Macullera ich wozy sa bardzo obciazone, wiec w takich warunkach nie dotra do Mlyna Forwin wczesniej niz poznym popoludniem! A my bedziemy tam o swicie! -Brawo, Tindall - krzyknal major, poklepujac go po plecach. -A moze istnieje jeszcze inna mozliwosc przerzucenia polkul do Mlyna Forwin? - zapytal Sam. - Przeciez Hedge opracowal bardzo dokladny plan. Przewidzial wszystko, zarowno w Krolestwie... jak i tutaj. Pomyslal o tym, by uzyc cial uchodzcow z Southerling do powolania nowych Zmarlych, przygotowal wozy... Tindall znowu spojrzal na mape. Przesuwal swiatlo latarki we wszystkich kierunkach, probujac znalezc inna droge. -Ewentualnie mogliby przewiezc polkule wozami na brzeg morza, stamtad lodziami skierowac sie na poludnie, a nastepnie wplynac na jezioro i dotrzec do starego portu w poblizu Mlyna Forwin. Ale w okolicach Twierdzy Zachodniej nie ma odpowiedniego miejsca, gdzie mozna by je przeladowac na lodzie... -Owszem, jest - przerwal mu major, tracac nagle pogodny wyraz twarzy. Wskazal na mapie pewien symbol: pionowa kreske, od ktorej promieniscie rozchodzily sie cztery mniejsze. - Obok Latarni Zachodniej znajduje sie przeciez przystan Marynarki Wojennej. -Hedge na pewno wybierze te droge - stwierdzila z pelnym przekonaniem Lirael, czujac, ze przechodzi ja dreszcz. - Jak szybko dotra na miejsce lodzia? -Sam przeladunek zabierze im troche czasu - wtracil Sameth, pochylajac sie wraz z innymi nad mapa. - I potrzebny im bedzie sprzyjajacy wiatr... Chociaz Hedge na pewno sobie poradzi. W sumie zajmie im to najwyzej osiem godzin. Jego slowa spowodowaly chwilowa konsternacje, ale juz po chwili wszyscy na gwalt zaczeli szykowac sie do drogi. Greene schwycil mape, podbiegl do pierwszej ciezarowki i wcisnal sie do kabiny, natomiast Lirael i jej towarzysze wskoczyli na pake. Porucznik Tindall pobiegl droga i gestykulujac ponaglal zolnierzy: "Predzej! Predzej!". Silniki ciezarowek zwiekszyly obroty, zablysly reflektory i auta z wolna ruszyly z miejsca. Pod oslona plandeki Sameth posadzil Moggeta na wielokrotnie latanym plecaku, a sam usadowil sie obok. Z doczepionej do paska sakwy wyjal nieduza puszke i postawil ja kotu pod samym nosem. Z poczatku Mogget udawal, ze spi, ale po chwili podniosl jedna powieke, lypiac zielonym okiem. -Co to takiego? - zapytal. -Sardynki - odparl Sam. - Dowiedzialem sie, ze wojsko ma je na stanie, wiec postaralem sie o kilka puszek specjalnie dla ciebie. -A co to takiego sardynki? - zapytal podejrzliwie Mogget. - I po co ten kluczyk? Czy to jakis abhorsenski zart? W odpowiedzi Sam oderwal kluczyk od wieczka i zaczal wolno otwierac puszke. Dookola momentalnie rozszedl sie intensywny zapach sardynek. Mogget uwaznie przypatrywal sie operacji, ani na chwile nie spuszczajac oczu z puszki. W koncu Sam postawil konserwe na podlodze, omal nie rozciawszy sobie uprzednio palca, gdy ciezarowka wjechala na wyboisty odcinek drogi. Kocisko ostroznie powachalo sardynki. -Dlaczego mi to dajesz? -Przeciez lubisz ryby. A poza tym ci obiecalem. Mogget oderwal wzrok od sardynek i spojrzal na Sama. Zmruzyl oczy, ale nie dostrzegl oznak podstepu, pokrecil wiec glowa i rzucil sie na ryby. Po chwili puszka byla wylizana do czysta. Lirael i pies obejrzeli ten popis nieposkromionej zarlocznosci, ale bardziej interesowalo ich to, co dzialo sie na zewnatrz. Lirael odsunela klape plandeki i spojrzeli do tylu. Za nimi jechaly jeszcze trzy samochody, ale gdzies dalej Lirael wyczuwala obecnosc Zmarlych. Za kolumna ciezarowek nadciagala droga nastepna, duzo bardziej liczna grupa Pomocnikow i Cieni. Oddzialy Cieni dysponowaly wieksza moca niz Pomocnicy, a poza tym poruszaly sie o wiele sprawniej, gdyz ich ruchow nie ograniczaly zdeformowane ciala. Niektore Cienie wyprzedzaly znacznie swoich wolno sunacych wspolbraci i mknely daleko na przedzie, niczym ogromne nietoperze. Lirael byla pewna, ze ich niszczycielska sila juz wkrotce sie objawi, na razie jednak nie mogla poswiecic im wiecej uwagi. O wiele powazniejsze zagrozenie stanowilo to, co przemieszczalo sie teraz z zachodu na poludnie. Szlak tej wedrowki wyznaczaly blyskawice widoczne na horyzoncie. Lirael uswiadomila sobie nagle, ze nie slyszy wystrzalow artyleryjskich, ktore poczatkowo brala za odglosy burzy. Dziala musialy umilknac juz jakis czas temu, byla jednak zbyt zajeta, by od razu to zauwazyc. -Piesku - szepnela, przyciagajac do siebie Podle Psisko i gladzac jego szyje. - Co bedzie, jak sie spoznimy na Farme Blyskawic i oni zdaza polaczyc polkule? Pies nie odezwal sie ani slowem. Dyszal tylko ciezko prosto do ucha Lirael i bebnil ogonem o deski podlogi. -Musze zstapic w Smierc, prawda? - szepnela Lirael. - Posluze sie Lustrem Ciemnosci i dowiem sie, w jaki sposob spetano Niszczyciela u Prapoczatku Dziejow. Psisko w dalszym ciagu milczalo. -Pojdziesz tam ze mna? - szepnela Lirael tak cicho, ze ludzkie ucho nie mogloby jej uslyszec. -Tak - odparl pies. - Dokadkolwiek sie udasz, bede przy tobie. -Wiec kiedy powinnismy wyruszyc? - zapytala. -Jeszcze nie teraz - mruknal pies. - Dopiero wtedy, gdy nie bedzie juz zadnego innego wyjscia. Moze jednak zdolamy dotrzec na Farme przed Hedge'em? -Mam nadzieje - powiedziala Lirael. Raz jeszcze przytulila psa, a potem puscila jego szyje i usiadla na plecaku. Sam zasnal w drugim koncu ciezarowki. Tuz przy nim drzemal zwiniety w klebek Mogget. Puszka po sardynkach podskakiwala z brzekiem na podlodze. Lirael siegnela po nia, skrzywila sie z niesmakiem, po czym wcisnela ja w kat, zeby nie grzechotala. -Bede trzymal straz - oswiadczyl pies. - A ty, pani, powinnas sie troche przespac. Do switu zostalo jeszcze kilka godzin, a przed toba najtrudniejsze zadanie. Musisz byc w pelni sil. -I tak nie usne - powiedziala cicho Lirael. Mimo to oparla sie o plecak i zamknela oczy. Byla podenerwowana i chetnie pocwiczylaby fechtunek albo zajela sie czyms pozytecznym, by rozladowac napiecie. Coz jednak mogla robic wewnatrz pedzacej droga ciezarowki? Chyba tylko polozyc sie i rozmyslac o trudach i problemach, ktore ja jeszcze czekaly. Tak tez zrobila, po czym niepostrzezenie zapadla w niespokojny sen. Pies ulozyl leb na przednich lapach i obserwowal, jak Lirael, spiac, przewraca sie z boku na bok, cos mamroczac. Silnik pracowal nierowno, a ciezarowka podskakiwala na wybojach, skrzypiala i chwiala sie na wszystkie strony, pokonujac zakrety i wzniesienia. Mniej wiecej po godzinie Mogget otworzyl jedno oko, ale gdy zorientowal sie, ze Podle Psisko czuwa, szybko je zamknal. Pies podniosl sie cicho, podszedl do kota i przysunal pysk blisko jego rozowego noska. -Najlepiej byloby dla wszystkich, gdybym chwycil cie teraz za kark i wyrzucil z ciezarowki - szepnal. Mogget, nieporuszony, otworzyl jedno oko i odszepnal: -I tak bym pobiegl za wami. A poza tym Ona dala mi jeszcze jedna szanse, wiec czyzbys ty chcial mi tego odmowic? -Ja nie jestem az tak litosciwy - powiedzial pies, szczerzac kly. - Jesli znowu cos wywiniesz, mozesz byc pewien, ze bedzie to ostatni numer w twoim zyciu. -Czyzby? - prychnal kot, otwierajac drugie oko. - A jak mnie nie upilnujesz? Pies warknal cicho, lecz bardzo groznie. Wystarczylo to, by Sam sie zbudzil i natychmiast siegnal po miecz. -Co sie dzieje? - spytal zaspanym glosem. -Nic - odpowiedzial pies. - A przynajmniej nic na tyle waznego, bys musial sie tym martwic. Spij dalej - wrocil do Lirael i klapnal ciezko na podloge, gleboko przy tym wzdychajac. Mogget usmiechnal sie i potrzasnal glowa, wprawiajac Ranne w ruch. Slyszac dzwiek dzwonka, Sam ziewnal przeciagle, opadl z powrotem na plecak i niemal natychmiast ponownie zapadl w sen. * * * Nicholas Sayre wynurzal sie z odmetow snu niczym ryba podplywajaca do przynety. Budzil sie wolno, zdezorientowany, z trudem lapiac oddech i rzucajac sie jak ryba, ktora juz wyciagnieto z wody i wyrzucono na brzeg. Co dziwniejsze, rzeczywiscie znajdowal sie na brzegu jeziora. Usiadl i rozejrzal sie. Czesc jego umyslu poczula ulge, gdy okazalo sie, ze wszystko dookola tonie w polmroku, nad glowa wisza burzowe chmury, a w odleglosci nie wiekszej niz piecdziesiat jardow pojawiaja sie blyskawice. Nie zwrocil uwagi na blade slonce wschodzace wlasnie ponad pasmem wzgorz.Lezal na stercie slomy, przed chata stojaca kolo zaniedbanej przystani. Dwadziescia jardow dalej grupa robotnikow Hedge'a, klnac na czym swiat stoi, mozolila sie przy wyladunku srebrzystych polkul. Za pomoca dzwigni i lin usilowali wydostac je na keje z malego statku zeglugi przybrzeznej. Drugi statek czekal na rozladunek w odleglosci okolo stu jardow od brzegu jeziora, aby do minimum ograniczyc wzajemne odpychanie sie polkul. Nicholas usmiechnal sie. Wiec jednak dotarli do Mlyna Forwin. Co prawda nie pamietal, jak to sie stalo, ale wazne, ze polkule zostaly przetransportowane na druga strone Muru. Farma Blyskawic byla przygotowana na ich przyjecie i pozostalo tylko je polaczyc. Znowu uderzyl piorun, a zaraz potem rozlegl sie krzyk. Jakis czlowiek runal ze statku na nabrzeze, ze sczerniala skora i plonacymi wlosami. Wil sie i jeczal, az ktos podszedl do niego i szybkim ruchem poderznal mu gardlo. Nick obserwowal te scene zupelnie beznamietnie. Takie rzeczy nalezaly do ceny, ktora trzeba bylo zaplacic, aby wypelnic misje zwiazana z polkulami - a tylko ona sie liczyla. Nick zaczal sie podnosic: najpierw stanal na czworakach, a dopiero potem zdolal sie wyprostowac. Byl to tak ogromny wysilek, ze na chwile musial chwycic sie urwanej rynny, by przeczekac zawroty glowy. Jednak szybko odzyskal rownowage. Nie zauwazyl, ze jeszcze jeden robotnik stracil wlasnie zycie. Wzrok Nicholasa przyciagaly wylacznie lsniace polkule i tylko sprawa ich wyladunku zaprzatala mu mysli. Wiedzial, ze juz wkrotce pierwsza z nich spocznie w specjalnej kolysce zamontowanej na kolejowym wagonie, jednym z dwoch stojacych na krotkim odcinku torow prowadzacych do zrujnowanego drewnianego mlyna. Tak przynajmniej sam to kiedys zaplanowal. Raptem przyszlo mu do glowy, ze wlasciwie nie dokonal nigdy osobistej inspekcji Farmy Blyskawic. Cala budowa, ktora oplacil jeszcze przed wyjazdem do Starego Krolestwa - wydalo mu sie teraz, ze bardzo dawno temu - przebiegala na podstawie jego rysunkow, ale nie widzial dotad swego dziela. Znal Farme tylko z planow oraz sennych wizji. Wciaz jeszcze byl oslabiony choroba, na ktora zapadl po tamtej stronie Muru, i nie mogl poruszac sie o wlasnych silach. Potrzebowal laski albo nawet kuli. W poblizu zauwazyl proste nosze zrobione z dwoch drewnianych tyczek oraz kawalka plotna i pomyslal, ze gdyby udalo mu sie wyjac jedna z nich, moglby sie na niej wesprzec. Bardzo ostroznie i powoli zblizyl sie do noszy, klnac swoja slabosc, gdy stracil rownowage. Przykleknal i wyciagnal drazek z plociennych zaszewek. Kij mial przynajmniej osiem stop dlugosci i byl dosyc ciezki, ale Nicholas uznal, ze lepsze to niz nic. Juz mial wstac, gdy nagle dostrzegl na noszach cos blyszczacego. Byl to maly kawalek drewna pomalowany w dziwne, swietliste wzory. Zaskoczony odkryciem, wyciagnal reke w strone znaleziska. Gdy tylko dotknal drewienka, jego cialem wstrzasnal nagly atak nudnosci. Ale nawet wymiotujac, nie cofnal reki i nadal przytrzymywal palcem znaleziony przedmiot, ktory, jak zdolal sobie teraz przypomniec, byl pozostaloscia fletu wiatrowego. Co prawda nie mogl go podniesc, bo dlon odmowila mu posluszenstwa i nie byl w stanie zacisnac palcow, ale przynajmniej go dotykal. Juz samo to wystarczylo, by nagle odzyskal pamiec. Znowu stal sie Nicholasem Sayre, a nie bezwolna kukla, kontrolowana przez srebrzyste polkule. -Jakem Sayre - szepnal, przypominajac sobie rozmowe z Lirael - przysiegam, ze do tego nie dopuszcze. Kulil sie, zgiety w pol, tuz przy drazku od noszy i kaluzy wlasnych wymiocin. Caly czas dotykal znalezionego przedmiotu, a jego umysl intensywnie pracowal, poszukujac sposobow wyjscia z trudnej sytuacji. Wiedzial, ze poza zasiegiem magicznego wplywu fletu z powrotem zamieni sie w pozbawionego swiadomosci sluge. Nie potrafil utrzymac drewienka w dloniach, ale przeciez musial istniec jakis sposob na to, by znajdowalo sie wciaz blisko niego i przypominalo mu, kim jest naprawde. Chlopak przyjrzal sie wlasnemu cialu i ze zgroza odkryl, ze jest przerazliwie chudy, a lewa strone klatki piersiowej pokrywaja rozlegle siniaki. Jego koszula byla obszarpana i postrzepiona, a spodnie znajdowaly sie w niewiele lepszym stanie. Na dodatek trzymaly sie na wychudzonych biodrach nie dzieki paskowi, lecz kawalkowi brudnego sznurka. Kieszenie dawno sie poobrywaly, a bielizny nie mial w ogole. Nick zauwazyl jednak, ze mankiety spodni ciagle jeszcze byly wywiniete. Dotknal ich prawa reka i stwierdzil, ze wysokiej jakosci welna, choc miejscami poprzecierana, trzyma sie jeszcze zupelnie dobrze. Sapiac z wysilku, przysunal stope jak najblizej kawalka fletu i jedna dlonia odchylil mankiet nogawki, a druga staral sie wsunac cenne drewienko w zagiecie tkaniny. Udalo mu sie to dopiero za ktoras z kolei proba. Wkrotce o wszystkim zapomnial, pamiec wrocila mu, gdy mankiet otarl sie o skore, wywolujac ostry, chociaz mozliwy do zniesienia bol kostki. Nicholas nie chcial spogladac na polkule, ale i tak co chwile patrzyl w ich kierunku. Pierwsza znajdowala sie juz na kei. Uwijalo sie przy niej sporo osob, odwiazujac liny, na ktorych ladunek opuszczono na brzeg, a takze przywiazujac nowe, sluzace do przesuwania polkul na ladzie. Nick zauwazyl, ze wsrod robotnikow trzymajacych liny przewazaja czlonkowie Nocnej Brygady, noszacy na glowach niebieskie czapki oraz chustki. I choc wygladali nieco lepiej niz ci, ktorych pamietal z wykopu, to ich ciala rowniez toczyl trad. Chociaz... gdy kawalek fletu wiatrowego znowu dotknal jego kostki, Nicholas zmienil zdanie. Zrozumial, ze to nie ludzie cierpiacy na jakas przypadlosc, lecz Zmarli, zwloki przywolane przez Hedge'a do pozoru zycia. W odroznieniu od zywych, nie szkodzila im ani bliskosc polkul, ani ciagle wyladowania. W swietle kolejnej blyskawicy obok polkuli nieoczekiwanie pojawil sie Hedge, zupelnie jakby Nick przywolal go myslami. Jego potworny wyglad znow wprawil mlodzienca w oslupienie. Po czaszce nekromanty pelzaly zlowrogie cienie, ktore w okolicach przepastnych oczodolow przeistaczaly sie w ogien. Z jego palcow splywaly czerwone kleiste plomienie. Nekromanta podszedl do dziobu statku i cos krzyczal. Ludzie pospiesznie wypelniali jego rozkazy, choc widac bylo, ze wszyscy sa albo ranni, albo chorzy. Odcumowali, podniesli zagiel i wkrotce statek zaczal wolno oddalac sie od nabrzeza. Rownoczesnie do kei zblizal sie drugi, z nastepnym ladunkiem. Hedge przygladal sie chwile, jak statek wchodzi do portu, po czym uniosl rece nad glowe i przemowil ostrym glosem. Powietrze wokol niego zafalowalo i ziemia zatrzesla sie. Wyciagnal jedna reke w kierunku wod jeziora i ponownie zawolal, kreslac w powietrzu czerwone smugi ognia. Nad wodna tonia zaczely podnosic sie mgliste opary. Zwiewne i lekkie smuzki bialej mgly wedrowaly spiralnym ruchem ku gorze, ciagnac za soba grubsze i gestsze pasma. Hedge rozlozyl szeroko ramiona, wyznaczajac prawa i lewa strone, a wowczas kosmyki mgly zaczely rozprzestrzeniac sie na boki, porywajac za soba nastepne, ktore kolejno podnosily sie warstwa po warstwie znad lustra wody. Stopniowo uformowala sie potezna sciana mgly, przegradzajaca cale jezioro. Po chwili ruszyla do przodu, w strone nabrzeza, drewnianego mlyna, doliny oraz pobliskich wzgorz. Hedge klasnal w dlonie i odwrocil sie. Jego wzrok padl na Nicholasa, ktory natychmiast spuscil oczy i przylozyl dlonie do klatki piersiowej. Slyszal dudniacy krok zblizajacego sie nekromanty. -Polkule - wymamrotal pospiesznie Nick, gdy Hedge stanal przed nim. - Polkule musza... musimy... -Wszystko idzie dobrze - zapewnil go nekromanta. - Przywolalem nadmorska mgle, ktorej nie da sie rozproszyc, nawet gdyby ktorys z naszych wrogow mial dosc umiejetnosci i odwagi, by probowac. Jakies dalsze polecenia, panie? Nick poczul, ze cos gwaltownie poruszylo sie w jego piersi. Zupelnie jakby chcialo wyskoczyc z niej przerazone serce - tylko ze lomotanie bylo mocniejsze, budzilo przerazenie, a nawet odraze. Krzyknal z bolu i runal na pomost. Zaczal drapac deski, lamiac przy tym paznokcie. Hedge czekal, az atak minie. Nick lezal przed nim, dyszac i nie mogac wykrztusic slowa. Spodziewal sie, ze lada chwila pograzy sie w nieswiadomosci i zawladnie nim to, co tluklo sie w jego piersi. Nic takiego jednak nie nastapilo i po kilku minutach Hedge odszedl. Nick odwrocil sie na plecy i patrzyl na przetaczajace sie po niebie ciezkie opary mgly, ktore przeslanialy chmury burzowe, ale nie blyskawice. Jakas czesc jego swiadomosci odnotowala niezwyklosc tego widoku. Jednakze jego umysl skupial sie w przewazajacej mierze na czyms o wiele bardziej istotnym. Nalezalo za wszelka cene przeszkodzic Hedge'owi w uruchomieniu Farmy Blyskawic. Rozdzial dwudziesty Poczatek konca Wstawal swit, kiedy silniki ciezarowek znowu zaczely sie dlawic i rzezic, az w koncu auta stanely. Porucznik Tindall zaklal, gdy czerwony olowek zadrzal mu w reku i zamiast kropki na mapie poziomicowej pojawila sie kreska, ktora nastepnie przerobil na krzyzyk. Znak ten zostal naniesiony na gesta siatke linii wyznaczajacych znaczny spadek terenu. Prowadzila tamtedy droga do Forvale, szerokiej doliny, ktora od Jeziora Forwin oraz od mlyna oddzielalo dlugie pasmo niskich wzgorz. Wczesniej, gdy ciezarowki mknely wsrod nocy, Lirael twardo zasnela i dlatego nie byla swiadoma roznych malych dramatow, ktore rozegraly sie w tym czasie. Ciezarowki pedzily, nie zatrzymujac sie, a kierowcy naciskali pedaly gazu czesciej i dluzej, niz nakazywalby zdrowy rozsadek. Szczescie im jednak sprzyjalo lub sami potrafili o nie zadbac. Zdarzylo sie wprawdzie mnostwo drobnych stluczek, ten i ow najadl sie strachu i zarobil guza, nie bylo jednak powazniejszych wypadkow. Lirael nie wiedziala rowniez o tym, ze doszlo do dezercji. Za kazdym razem, gdy ciezarowki zwalnialy, zeby wziac ostrzejszy zakret, albo byly zmuszone sie zatrzymac, poniewaz na pewnych odcinkach nawierzchnia zostala wymyta przez wode i przejazd byl bardzo utrudniony, niektorzy zolnierze, majacy juz dosc potyczek ze Zmarlymi, wyskakiwali z samochodow i znikali w ciemnosciach. Gdy kompania opuszczala Strefe Graniczna, w jej sklad wchodzilo ponad stu zolnierzy. Zanim dotarli do Forvale, pozostalo tylko siedemdziesieciu trzech. -Wysiadac! Migiem! Krzyki sierzanta sztabowego obudzily Lirael. Zerwala sie i natychmiast jedna reka siegnela po dzwonek, a druga chwycila Nehime. Rownie nerwowo zareagowal Sam. Byl przestraszony i zdezorientowany. Chwiejnym krokiem ruszyl w strone wyjscia, tuz za psem, ktory chwile pozniej zeskoczyl z samochodu na ziemie. -Zarzadzam postoj! Piec minut przerwy! Zrobic co trzeba i wracac! Nie ociagac sie! Lirael wyskoczyla z ciezarowki, ziewnela i przetarla oczy. Bylo jeszcze na wpol ciemno. Na wschodzie, za linia wzgorz zaczelo sie wprawdzie robic jasno, ale nie pojawilo sie jeszcze slonce. Prawie cale niebo zmienilo juz barwe na blekitnawa, z wyjatkiem waskiego skrawka widocznego na pierwszym planie - ciemnego i przerazajacego. Lirael dostrzegla go katem oka, blyskawicznie obrocila sie w te strone i zrozumiala, ze ziscily sie jej najgorsze obawy. Na tle ciemnych chmur zobaczyla bowiem bialy blysk. Niebo rozdzieraly blyskawice. Bylo ich wiecej niz kiedykolwiek przedtem i obejmowaly swym zasiegiem znacznie wiekszy obszar. Wszystkie jednak pojawialy sie za pasmem wzgorz. -Tam dalej, za tymi wzniesieniami znajduje sie Jezioro Forwin oraz mlyn - powiedzial major Greene. - Co u li... Wszyscy spojrzeli w strone wzgorz. Greene wskazywal doline, ktora lezala pomiedzy wzniesieniami. Byly to zyzne tereny rolnicze, podzielone na regularne piecioakrowe pola ogrodzone drutem kolczastym. W kilku miejscach pasly sie owce, ale poludniowym skrajem przemieszczalo sie cos blekitnego. Tysiace ludzi w niebieskich czapkach i chustkach na glowach, olbrzymi tlum uchodzcow z Southerling, rozciagajacy sie na cala szerokosc doliny. Greene i Tindall w okamgnieniu chwycili za lornetki. Jednakze Lirael i bez tego potrafila dostrzec, w ktora strone zmierzali Southerlinczycy: na zachod, w strone wzgorz i dalej do Mlyna Forwin. Zdazali w kierunku Farmy Blyskawic, gdzie zapewne znajdowaly sie juz obie polkule, sadzac po rozmiarach burzy. -Musimy ich powstrzymac! - krzyknal Sam, wskazujac na maszerujacych ludzi. -Przede wszystkim powinnismy pomyslec o polkulach. Nie mozna dopuscic, by sie polaczyly - stwierdzila Lirael. Przez chwile sie zastanawiala, nie majac pewnosci, co dalej robic lub powiedziec. Jedno wydawalo sie bezsporne - musieli wspiac sie na wzgorza i zobaczyc, co dzieje sie po drugiej stronie. A to oznaczalo, ze najpierw powinni jak najszybciej przejsc przez doline. - Musimy dostac sie na szczyt! Nie mamy chwili do stracenia! Ruszyla droga w kierunku doliny. Poczatkowo biegla lekkim truchtem, lecz po chwili zaczela przyspieszac. Obok niej pedzilo z wywieszonym jezykiem Podle Psisko. Sam podazyl za nimi pol minuty pozniej, z Moggetem na ramieniu. Major Greene i porucznik Tindall byli nieco wolniejsi, ale gdy gromkim glosem zaczeli wydawac rozkazy, z przydroznego rowu natychmiast wysypali sie zolnierze, ktorzy blyskawicznie uformowali kolumny marszowe. W zasadzie droga bardziej przypominala sciezke. Biegla wsrod pol w dol wzniesienia, a w samym srodku doliny przecinal ja strumien, ktory mozna bylo pokonac, biegnac przez cos, co wygladalo jak utwardzony brod lub pozostalosci jakiegos mostu. Dalej szlak prowadzil juz rownolegle do pasma wzgorz. Lirael pedzila tak szybko, jak nigdy dotad. Przebiegla przez brod, rozpryskujac wode, i stanela na drodze idacym tlumom. Z bliska mogla sie im dokladniej przyjrzec. Zobaczyla, ze sa wsrod nich cale setki wielopokoleniowych rodzin. Dziadkowie, rodzice, dzieci, nawet niemowleta. Na wszystkich twarzach malowal sie strach i prawie kazdy szedl objuczony jakims bagazem. Ludzie dzwigali walizki, torby i male tobolki. Niektorzy ciagneli ze soba dziwne rzeczy: rozmaite urzadzenia i metalowe przedmioty zupelnie nieznane Lirael. Sam zidentyfikowal je jako maszyny do szycia, gramofony i maszyny do pisania. Zastanawiajace bylo rowniez i to, ze prawie wszyscy dorosli trzymali w rekach male kartki papieru. -Nie mozemy pozwolic, zeby ci ludzie przeszli przez wzgorza na druga strone - odezwal sie pies, gdy Lirael nieco zwolnila, by sprawdzic, czy za nia nadazaja. - Nie wolno nam sie jednak zatrzymywac. Obawiam sie, ze blyskawic jest coraz wiecej. Mimo ostrzezenia Lirael na chwile przystanela i obejrzala sie. Sam znajdowal sie w odleglosci jakichs piecdziesieciu jardow i wytrwale podazal za nia. Byl zasepiony, ale na jego twarzy znac bylo determinacje. -Sam! - krzyknela. Reka wskazala uchodzcow, ktorych cale rzesze zblizaly sie do pasma wzgorz. Czesc mlodych mezczyzn juz zaczela wspinac sie na zbocze. -Zatrzymaj ich! Ja musze biec na szczyt! Lirael pomknela dalej, nie zwracajac uwagi na silne klucie w boku. Z kazdym krokiem odnosila wrazenie, ze blyskawice widoczne za wzgorzami pojawiaja sie coraz czesciej, a gromy uderzaja z wiekszym loskotem. Zeszla ze sciezki i zaczela biec zygzakiem w gore, wzdluz bocznej grani, chwytajac sie kamieni oraz galezi drzew o bialej korze, ktorych nie brakowalo w okolicy. Wyczuwala Zmarlych, ktorzy musieli znajdowac sie po drugiej stronie wzniesienia - najpierw niespelna dwudziestu, lecz po chwili stwierdzila, ze jest ich wielokrotnie wiecej. Bez watpienia przywiodl ich z Krainy Smierci Hedge. Pewnie odkryl jakis sposob na zdobycie odpowiedniej liczby zwlok. Lirael byla przekonana, ze Hedge nie powolal do istnienia Cieni Pomocnikow, bo duchy pozbawione cial trudniej przygotowac do przebywania w Zyciu - a przynajmniej powinno bylo trwac to dluzej. Lirael pomyslala z lekiem, ze nie potrafi sobie nawet wyobrazic, do czego zdolny jest Hedge. W tym momencie, zupelnie niespodziewanie znalazla sie na szczycie wzgorza, gdzie nie bylo juz drzew o bialej korze ani wielkich kamieni. W dole polyskiwaly blekitne wody jeziora. Zachodni stok zas byl zupelnie nagi. Cale zbocze wygladalo tak, jakby roslinnosc strawil ogien lub jakby wszystko wymiotla jakas niewyobrazalna sila, pozostawiajac jedynie brunatna, poorana bruzdami ziemie. Z gruntu wyrastalo jednak cos dziwnego: cienkie metalowe prety dwukrotnie wyzsze od Lirael. Setki takich masztow rozstawiono w odleglosci szesciu stop od siebie i polaczono na dole grubymi czarnymi kablami, ktore wily sie po zboczu, prowadzac w dol, do zrujnowanego kamiennego budynku, pozbawionego dachu. Przez jego wnetrze przebiegalo cos w rodzaju trakcji kolejowej i ulozone na drewnianych podkladach metalowe szyny, ktore wychodzily w obie strony poza obreb budynku, urywajac sie nagle w odleglosci mniej wiecej dwudziestu jardow. Na przeciwleglych krancach torow staly dwie platformy osadzone na metalowych kolach. Lirael intuicyjnie przeczuwala, ze przygotowano je specjalnie, by umiescic na nich polkule. Energia zgromadzona w czasie burzy miala w jakis sposob umozliwic polaczenie ich w jedna calosc. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczen na niebie pojawila sie blyskawica. Potezny srebrny zygzak rozszczepiony na koncach oswietlil cale nabrzeze, oslepiajac Lirael, tak ze musiala przeslonic oczy reka. Wiedziala, co za chwile zobaczy. Do jej nozdrzy dotarla znajoma ostra won rozgrzanego metalu: odor Wolnej Magii. Zrobilo jej sie niedobrze i z ulga uswiadomila sobie, ze na szczescie od wielu godzin nie miala nic w ustach. Jedna ze srebrnych polkul lezala juz na nabrzezu. Uderzyl w nia piorun i rozblysla niebieskim swiatlem. Druga znajdowala sie jeszcze na statku plynacym po jeziorze. Mimo ze wiekszosc gromow trafiala w polkule, Lirael zauwazyla, ze liczne blyskawice pojawiaja sie rowniez nad samym wzgorzem i ze to owe wysokie metalowe prety sciagaja pioruny. Byly to odgromniki, tysiace odgromnikow, z ktorych Nicholas zbudowal swoja Farme Blyskawic. Nie dosyc, ze niebo zakrywaly chmury, to jeszcze znad jeziora zaczela podnosic sie mgla. Lirael poznala, ze nie powstala ona za pomoca magii, lecz z prawdziwej wody, trudniej zatem bylo ja rozproszyc lub zmusic do odwrotu. Lirael wyczuwala pulsowanie Wolnej Magii - i jej zrodlo. Gdzies na dole musial byc Hedge. Krzatali sie tam Zmarli zajeci transportowaniem pierwszej polkuli, jeszcze wiecej Pomocnikow krazylo wokol niewielkich budynkow rozmieszczonych wzdluz nabrzeza. Lirael czula ich obecnosc i wiedziala, ze wszystkim zawiaduje Hedge. Miala wrazenie, ze sama jest mucha, ktora nieopatrznie przysiadla na obrzezu pajeczej sieci i czuje kazde poruszenie usadowionego w srodku olbrzymiego pajaka, a takze jego rozbieganego licznego potomstwa. Wyciagnela Nehime i po chwili wahania siegnela reka do jednego z mieszkow. Tkwil w nim Astarael - Dzwonek Smutku, ktory mogl zepchnac w Smierc, wszystkich, ktorzy go sluchali, nie wylaczajac samej Lirael. Gdyby jednak zdolala podejsc wystarczajaco blisko, moglaby wyslac Hedge'a oraz wszystkich Zmarlych w bardzo daleka droge. Co prawda Hedge najprawdopodobniej znalazlby sposob, zeby powrocic do Zycia, ale istniala szansa, ze rowniez jej udalaby sie ta sztuka. Zyskalaby dzieki temu cenny czas. Gdy siegnela reka do pasa, przypadl do niej pies i nosem odsunal jej dlon od dzwonka. -Nie, pani - powiedzial. - Astarael niewiele tu zdziala. Przybylismy za pozno, zeby zapobiec polaczeniu sie polkul. -Jest jeszcze Sam, zolnierze... - zaoponowala Lirael. - Jezeli zaatakujemy od razu... -Nie sadze, zeby udalo nam sie przejsc bez szwanku przez Farme Blyskawic - stwierdzil pies, krecac z powatpiewaniem lbem. - Niszczyciel ma tutaj wieksza swobode dzialania i to on kieruje blyskawicami. A poza tym na czele Zmarlych stoi teraz sam Hedge, a nie Chlorr. -Ale kiedy polkule sie polacza... - szepnela do siebie Lirael. Nastepnie przelknela sline i powiedziala: - Juz czas, prawda? -Tak - odparlo Podle Psisko. - Nie mozemy jednak zrobic tego tutaj. Hedge zaraz by nas dostrzegl, tak samo jak my zauwazylismy jego. Teraz koncentruje sie co prawda na polkulach, lecz juz niedlugo moze zaatakowac. Lirael cofnela sie i zaczela schodzic w dol po wschodnim zboczu. Po chwili zatrzymala sie i obejrzala za siebie. -A Nicholas? Co z nim? -Nie mozemy mu juz pomoc - odparl ze smutkiem pies. - Kiedy polkule sie polacza, ten kawalek Niszczyciela, ktory tkwi w jego ciele, bedzie chcial sie wydostac na zewnatrz i dolaczyc do reszty. Rozerwie mu wowczas serce. Nick nawet tego nie poczuje, bo smierc nastapi bardzo szybko. Boje sie jednak, ze Hedge bedzie probowal zniewolic jego ducha. -Biedny Nick - powiedziala Lirael. - Nie powinnam byla pozwolic mu odejsc. -Nie mialas wyboru - stwierdzil pies. Tracil swa pania w kolano, przynaglajac do marszu. - Musimy sie spieszyc! Lirael skinela glowa i znow odwrocila sie, azeby odnalezc sciezke prowadzaca w dol zbocza. Gdy zbiegala ze wzgorza, zeslizgujac sie i nieomal przewracajac na co bardziej stromych odcinkach, rozmyslala o Nicholasie, a potem takze o innych, rowniez o sobie. Moze w koncu okaze sie, ze los Nicka wcale nie bedzie najgorszy. Najprawdopodobniej umrze jako pierwszy, jednakze stanie sie to niejako poza jego swiadomoscia. Pozostali beda doskonale zdawac sobie sprawe z tego, co ich czeka, a skoncza pewnie wszyscy jako niewolnicy Hedge'a. Lirael miala juz za soba polowe drogi, gdy po calej dolinie rozlal sie poteznym echem donosny glos. Na chwile zamarla, ale szybko poznala, ze to Sam. Za sprawa Magii Kodeksu jego slowa zyskaly niezwykla moc. Sameth wszedl na jeden z wielkich glazow znajdujacy sie zaledwie sto jardow ponizej miejsca, w ktorym stala Lirael. Rece przylozyl do ust, a jego palce przenikalo magiczne swiatlo rzuconego przed chwila zaklecia. -Mieszkancy Southerling! Przyjaciele! Nie przechodzcie na druga strone tych wzgorz! Czeka was tam smierc! Nie wierzcie ulotkom, ktore trzymacie w rekach. Sa w nich same klamstwa! Jestem ksiaze Sameth ze Starego Krolestwa i chce wam pomoc! Jezeli zostaniecie w dolinie, otrzymacie ode mnie na wlasnosc farmy i ziemie za Murem! Sam zaczal powtarzac swoje oswiadczenie, gdy obok kamienia, z ktorego przemawial, stanela zziajana Lirael. W dole, u podnoza zachodniego pasma wzgorz, rozstawili sie zolnierze majora Greena. Uchodzcy z Southerling, ktorzy nadciagali od strony doliny, zaczeli sie gromadzic ponizej kordonu utworzonego przez wojsko. Jedynie na poludniowym krancu przedostali sie kilkaset jardow dalej. Wiekszosc z nich zatrzymala sie, zeby posluchac tego, co mowil Sam, ale niektorzy nadal wspinali sie w gore zbocza. Sam przestal przemawiac i zeskoczyl z kamienia. -Zrobilem, co moglem - powiedzial, pelen niepokoju. - Moze choc niektorych uda powstrzymac. Jesli zrozumieli, co do nich mowilem. -Nic innego nie jestesmy w stanie zrobic - stwierdzil major Greene. - Przeciez nie bedziemy do tych biedakow strzelac, a jesli chcielibysmy powstrzymac ich za pomoca bagnetow, z pewnoscia nie damy sobie rady z takim tlumem. Chetnie porozmawialbym z policjantami, ktorzy mieli sprawowac... -Jedna z polkul juz jest na brzegu, a druga lada chwila do niej dolaczy - przerwala mu Lirael. Wiadomosc, ktora przyniosla, natychmiast przykula uwage wszystkich. - Hedge rowniez tam jest. Roztacza tumany mgly i ciagle powoluje nowych Zmarlych. Farme Blyskawic takze juz uruchomiono. Niszczyciel sprawuje nad wszystkim piecze i sciaga pioruny. -Powinnismy natychmiast ruszyc do ataku - oswiadczyl major Greene i juz nabral powietrza w pluca, zeby wydac stosowne rozkazy, gdy Lirael znow mu przerwala: -Nie uda nam sie przedostac przez Farme Blyskawic, a poza tym wszedzie kreci sie zbyt wielu Zmarlych. Nie zdolamy juz zapobiec polaczeniu polkul. -Ale to oznacza... to znaczy, ze przegralismy - powiedzial Sam. - Ponieslismy calkowita kleske. Niszczyciel... -Niekoniecznie - mruknela Lirael. - Wejde w Smierc i posluze sie Lustrem Ciemnosci. Niszczyciel zostal spetany i podzielony na dwie czesci u zarania dziejow. Gdy dowiem sie, jak tego dokonano, mozemy sprobowac ten wyczyn powtorzyc. Bedziecie jednak musieli oslaniac moje cialo, dopoki nie wroce, a Hedge z pewnoscia zdecyduje sie na atak. Przedstawiajac swoj plan, Lirael patrzyla na Sama. W jej oczach malowala sie stanowczosc i zdecydowanie. Nastepnie przeniosla wzrok na majora Greena i kolejno na dwoch porucznikow: Tindalla i Gotleya. Miala nadzieje, ze utwierdza ja w przekonaniu o slusznosci podjetej decyzji. Musiala wierzyc, ze zstepujac w Smierc, odkryje jakas tajemnice, ktorej ujawnienie pozwoli im pokonac Orannisa. -Towarzyszyc bedzie mi pies - powiedziala. - Gdzie jest Mogget? -Tutaj! - odpowiedzial glos gdzies spod jej nog. Lirael spojrzala w dol i zobaczyla kota. Usadowiony w cieniu wielkiego glazu, wylizywal wlasnie druga puszke po sardynkach. -Pomyslalem, ze moge mu je dac - baknal Sam, wzruszajac ramionami. -Mogget! Masz nam pomagac w miare swoich mozliwosci - rozkazala Lirael. -W miare moich mozliwosci - skwapliwie zgodzil sie kocur, chytrze sie przy tym usmiechajac. Zabrzmialo to niemal jak pytanie. Lirael rozejrzala sie, a nastepnie zamaszystym krokiem podeszla do kregu pokrytych porostami kamieni. W tym miejscu boczna gran, ktora biegla sciezka, wznosila sie lekko ku gorze. Lirael sprawdzila, czy Lustro Ciemnosci nadal tkwi w przytwierdzonej do paska sakwie. Nastepnie wyciagnela Nehime i Saranetha. Tym razem obrocila dzwonek sercem do dolu i trzymala go za mahoniowy uchwyt. Co prawda moglo sie zdarzyc, ze Saraneth wyda niepozadany dzwiek, ale z drugiej strony latwiej i szybciej mozna bylo sie nim posluzyc. -Wejde w Smierc tutaj - powiedziala. - Licze, ze bedziecie mnie nalezycie ochraniac. Postaram sie wrocic jak najszybciej. -Chcesz, zebym ci towarzyszyl? - spytal Sam. Wyjal fletnie i polozyl dlon na rekojesci miecza. Lirael wiedziala, ze nie rzuca slow na wiatr. -Nie - odrzekla. - Mysle, ze tutaj bedziesz bardziej potrzebny. Hedge wie, ze depczemy mu po pietach, i na pewno nie da nam spokoju. Nie czujesz poruszenia wsrod Zmarlych? Wkrotce nas zaatakuja. Ktos musi ochraniac moje cialo, gdy bede przebywac w Smierci. Tobie powierzam to zadanie, Ksiaze. Jezeli starczy ci czasu, sprobuj wyczarowac romb ochronny. -Dobrze, ciociu - odparl Sam, przybierajac powazny wyraz twarzy i sklaniajac glowe. -Ciociu? - zapytal zdziwiony porucznik Tindall, lecz Lirael slyszala go juz jak przez mgle. Ostroznie przysiadla i objela Podle Psisko, walczac z okropnym przeczuciem, ze moze po raz ostatni przytula policzek do jego miekkiej siersci. -Nawet jesli dowiem sie, w jaki sposob Siedmiu spetalo Niszczyciela, to czy nam uda sie podobna sztuka? - szepnela do ucha psa tak cichutko, ze nikt inny nie mogl jej uslyszec. - No powiedz, czy to mozliwe? Podle Psisko popatrzylo na nia swoimi smutnymi brazowymi oczami i nic nie odpowiedzialo. Lirael odwzajemnila to spojrzenie i usmiechnela sie, ale byl to melancholijny usmiech, zaprawiony gorycza. -Przebylismy dluga droge z Lodowca Clayrow, prawda, piesku? - powiedziala. - A teraz czeka nas jeszcze dalsza podroz. Wstala i zaczela zanurzac sie w Smierc. Gdy jej cialo przeniknal straszliwy ziab, dobiegly ja slabo slyszalne slowa Sama oraz czyjs odlegly krzyk. Juz po chwili wszystkie dzwieki umilkly, a naturalne swiatlo dnia zaczelo powoli niknac. Lirael uniosla miecz i weszla w Smierc wraz ze swoim wiernym psem u boku. Sam poczul impuls smierci. Obloczek pary, ktory oderwal sie od ust Lirael, osiadl na jej ustach i nosie zamieniajac sie w szron. Podle Psisko podazylo za swoja pania i zniknelo. Przez chwile widac bylo jeszcze zlota poswiate spowijajaca jego sylwetke, jednak wkrotce i ona rozplynela sie w powietrzu. -Nick! Co z Nickiem?! - zawolal nagle Sam. Uderzyl sie w czolo i zaklal. - Powinienem byl zapytac! -Jakies ruchy na wzgorzu! - padl okrzyk. Na to haslo wszyscy sie poderwali. Tindall i Gotley pobiegli do swoich plutonow, a major Greene zaczal wykrzykiwac rozkazy. Southerlinczycy, ktorzy wczesniej na chwile usiedli, zeby posluchac tego, co mial im do powiedzenia Sam, podniesli sie z miejsc. Niektorzy zaczeli wspinac sie po zboczu, po chwili zas caly tlum ruszyl na wzgorze. W tym samym czasie za linia wzniesien nasilily sie grzmoty i blyskawice. Odglos piorunow byl coraz donosniejszy i niemalze nieprzerwany. -Musimy zaciesnic pierscien i odciac im droge - krzyczal Greene. - Trzeba przygotowac sie do obrony. Sam skinal glowa. Wyczuwal obecnosc Zmarlych po drugiej stronie wzgorza i wiedzial, ze zaczeli sie przemieszczac. Piecdziesieciu lub szescdziesieciu Zmarlych Pomocnikow przygotowywalo sie do ataku. -Nadchodza Zmarli - powiedzial. Popatrzyl najpierw w gore, a nastepnie odwrocil sie i rzucil okiem na znieruchomiale cialo Lirael. W tle dostrzegl nadciagajacych od strony doliny Southerlinczykow. Wszyscy z mozolem maszerowali w kierunku wzgorza i nie chcieli zawrocic. Zolnierze zaczeli zbiegac w strone bocznej grani, starajac sie zaciesnic kordon, wygladalo jednak na to, ze nie zdolaja przeszkodzic uchodzcom zmierzajacym uparcie na spotkanie swego losu. -Niech to szlag! - zaklal Greene. - Myslalem, ze udalo ci sie ich przekonac! -Zwroce sie do nich jeszcze raz! - oswiadczyl Sam, podejmujac nagla decyzje. Zmarlym potrzeba bylo jeszcze okolo pieciu minut, aby wejsc na szczyt, a Lirael polecila mu przeciez, zeby za wszelka cene powstrzymal uchodzcow. Jezeli szybko sie z tym uwinie, nie powinno jej grozic zadne niebezpieczenstwo. - Wroce za kilka minut. Majorze Greene, prosze nie odstepowac Lirael! Mogget, masz ja chronic! Z tymi slowy podbiegl do grupy Southerlinczykow, ktora widzial juz wczesniej, jednakze nie zwrocil na nia szczegolnej uwagi az do momentu, gdy przyszla mu do glowy pewna mysl. Na czele grupy szla starsza niewiasta o matriarchalnym wygladzie. Miala zupelnie biale wlosy i byla o wiele lepiej ubrana niz inni. Podtrzymywalo ja kilku mlodszych mezczyzn oraz kobiet. Byla to jedyna grupa najwyrazniej nie stanowiaca rodziny, bez dzieci i podroznego bagazu. Ona musi byc ich przywodczynia - pomyslal Sam. Wiedzial cos niecos na temat Southerlinczykow. Bedac glowa rodu, kobieta mogla powstrzymac rozpedzony tlum pod warunkiem, ze uda sie ja przekonac w ciagu kilku minut, jakie im jeszcze pozostaly. Z chwila, gdy zaatakuja Zmarli, wszystko moze sie zdarzyc. Southerlinczycy wpadna w panike, wielu z nich rzuci sie do bezladnej ucieczki, tratujac innych. Moga takze nie dac wiary swiadectwu wlasnych zmyslow i dalej na oslep i wbrew wszystkiemu brnac w gore zbocza na druga strone wzgorza, prowadzeni nadzieja, ze w koncu uda im sie dotrzec do miejsca, ktore beda mogli nazwac swoim domem. Rozdzial dwudziesty pierwszy Glebiej w Smierc Lirael nie przystanela ani na chwile, zeby rozejrzec sie wokol, kiedy zstapila w Smierc. Sparalizowana przejmujacym zimnem, dala sie pochwycic rwacemu pradowi, ktory omal nie wciagnal jej pod wode. Gdy tylko Podle Psisko pognalo do przodu, weszac dookola i sprawdzajac, czy w poblizu nie zaczaili sie przypadkiem jacys Zmarli, Lirael natychmiast ruszyla za nim. Brnac przez wode, niespokojnie przebiegala w myslach najwazniejsze stronice z "Ksiegi Zmarlych" oraz "Ksiegi pamieci i zapomnienia". Przed oczami stanely jej opisy wszystkich Dziewieciu Rejonow oraz roznych tajemnic, ktore krylo w sobie Dziewiec Bram. Jednakze sama teoretyczna wiedza, nawet ta wyczytana z magicznych ksiag, niewiele znaczyla wobec braku doswiadczenia. A Lirael nigdy jeszcze nie przekroczyla Pierwszego Rejonu, ani nawet nie minela Pierwszej Bramy. Niemniej jednak kroczyla dziarsko do przodu, starajac sie zagluszyc wszystkie dreczace ja watpliwosci. W Smierci nie bylo juz czasu na zastanawianie sie. Rzeka w kazdej chwili mogla wykorzystac jej slabosc i zaatakowac. Jedynie silna i niewzruszona wola byla w stanie powstrzymac wartki nurt i nie pozwolic mu wyssac ducha tego, kto wedrowal rzeka. Lirael wiedziala, ze jesli tylko sie zawaha, wiry natychmiast porwa ja w glab i wszystko zostanie zaprzepaszczone. Zadziwiajaco szybko dotarla do Pierwszej Bramy. Jeszcze minute wczesniej huk bulgocacej wody byl slabo slyszalny. Na horyzoncie widziala sciane mgly, ktora rozciagala sie na prawo i lewo, daleko jak okiem siegnac. Krotka chwile pozniej Lirael byla juz na miejscu. Podeszla na tyle blisko, ze mogla nieomal dotknac mgly, a ryk wod klebiacych sie po drugiej stronie Bramy, bardzo sie nasilil. Przypomniala sobie wowczas pewne slowa o niezwyklej mocy, ktore wryly sie jej w pamiec, a pochodzily z obu ksiag. Wypowiedziala je i w tej samej chwili poczula, jak zakleta w nich Wolna Magia wije sie i skreca, parzac jej usta i jezyk. Gdy wymowila zaklecia, welon mgly rozstapil sie wolno, odslaniajac szereg wodospadow, ktore zdawaly sie toczyc swe wody prosto w ciemnosc i niekonczace sie otchlanie. Lirael wypowiedziala kolejne slowa i wskazala mieczem najpierw w prawa strone, pozniej w lewa. Ukazala sie waska sciezka, ktora wrzynala sie gleboko w wodospad, rozdzielajac go na dwie oddzielne kaskady. Dziewczyna wstapila na te droge, a tuz obok podazal pies, tak blisko swojej pani, ze platal sie jej pod nogami. Gdy posuwali sie do przodu, zaslona mgly zamykala sie za ich plecami. Tymczasem w okolicach Pierwszej Bramy podniosl sie z wody jakis bardzo maly duch Zmarlego, ktory nie postrzezenie zaczal sie skradac ku granicy z Zyciem. Prowadzila go tam czarna, prawie niewidoczna nic, ktora mial przytwierdzona do pepka. Z podekscytowania caly drzal i belkotal cos pod nosem o nagrodzie, jaka niechybnie go czeka, gdy przyniesie swemu panu wiadomosc o przybyszach. Moze nawet bedzie mu wolno pozostac w krainie Zycia, a jego pan przyoblecze go w jakies cialo - najwiekszy i najcenniejszy skarb, na jaki Zmarly mogl liczyc. Przejscie przez Pierwsza Brame wymagalo pokonania kilku zdradliwych miejsc. Lirael nie potrafila okreslic, ile czasu zajelo jej przedostanie sie na druga strone. Jednak juz wkrotce znowu ujrzala przed soba rzeke, ktora rozlewala sie bardzo szeroko, wypelniajac soba cala widoczna przestrzen. Widzac ten bezmiar wod, Lirael poznala, ze znajduje sie w Drugim Rejonie. Gdy tylko zeszla ze sciezki, zaczela badac mieczem grunt. Drugi Rejon byl podobny do Pierwszego, lecz na dnie kryly sie glebokie i niebezpieczne jamy, a prad byl niezwykle wartki. Trudno bylo przesuwac sie do przodu, bo wszystko spowijal szary polmrok, ktory zamazywal kontury przedmiotow i czynil obraz nieostrym. Lirael musiala isc w zasadzie po omacku, trzymajac miecz w wyciagnietej rece. Sama droga nie byla wlasciwie trudna, poniewaz zostala zbadana przez poprzednich Abhorsenow, naniesiona na mapy i opisana w "Ksiedze Zmarlych". Lirael nie ufala wiedzy ksiazkowej na tyle, by przestac sprawdzac dno za pomoca miecza. Uwaznie liczyla jednak kroki, tak jak nakazywala ksiega, i pokonywala kolejne zakrety, wedlug zapamietanych wskazowek. Tak bardzo byla pochlonieta odmierzaniem krokow, ze nieomal wpadla w czelusc Drugiej Bramy. Podle Psisko w ostatniej chwili chwycilo ja za pasek, nim postawila o jeden krok za duzo, odliczajac jedenasty, choc miala zatrzymac sie na dziesiatym. Gdy tylko uswiadomila sobie blad, chciala sie cofnac, ale wody Drugiej Bramy wciagaly tego, kto sie w nie zapuscil, znacznie mocniej niz najsilniejszy rzeczny prad. Lirael musiala wytezyc wszystkie sily, by wydostac sie z groznej otchlani, a i to na nic by sie zdalo bez wydatnej pomocy dzielnego psa. Druga Brama przypominala w zasadzie ogromna dziure, do ktorej rzeka wpadala zupelnie tak, jakby splywala do zlewu. Powstawal przy tym potezny wir, ktory porywal wszystko, co znalazlo sie w jego zasiegu. -Wielkie dzieki - powiedziala Lirael, zwracajac sie do psa i wzdrygajac sie na sama mysl o tym, co moglo ja przed chwila spotkac. Psisko zrazu nie odpowiedzialo, gdyz usilowalo wyswobodzic sie ze smetnych resztek skorzanego paska Lirael, ktore krepowaly mu pysk. Po chwili zas odezwalo sie cicho: -Musisz isc nieco wolniej, pani. Pospiech nie jest tu wskazany. Nadrobimy to pozniej. -Postaram sie o tym pamietac - obiecala Lirael. Zaczela gleboko i miarowo oddychac, probujac ochlonac. Nastepnie wyprostowala sie i wymowila kolejne zaklecia Wolnej Magii. Tak jak poprzednio, wypowiadane slowa parzyly jej usta. Pod wplywem naglego uderzenia goraca zimne dotychczas policzki Lirael zaczely palac dziwnym blaskiem. Jej slowa rozeszly sie szerokim echem, a wtedy wirujace w szalenczym tempie wody Drugiej Bramy najpierw zwolnily, a nastepnie zastygly w zupelnym bezruchu. Ogromny lej wodny zamienil sie w spiralna sciezke prowadzaca na sam dol, prosto w czelusc Drugiej Bramy. Gdy Lirael po niej schodzila, gorne kregi ponownie zaczynaly wirowac nad jej glowa. Wydawalo sie jej, ze bedzie musiala zatoczyc kolo przynajmniej ze sto razy, nim wreszcie dotrze na dno wiru. Wiedziala jednak, ze wrazenie to jest bardzo zludne. Juz po kilku minutach przekroczyla Druga Brame, przypominajac sobie, w jaka to pulapke moga wpasc w Trzecim Rejonie ci, ktorzy nic o nim nie wiedza. Na tym odcinku plytka woda siegala nie wyzej niz do kostek i wydawala sie nieco cieplejsza. Zrobilo sie tez jakby widniej i mniej mgliscie, chociaz wszystko wokol nadal bylo bladoszare. Nawet nurt dawal o sobie znac jedynie lagodnym chlupotaniem wody wokol kostek. Ogolnie rzecz biorac, Trzeci Rejon stwarzal o wiele przyjemniejsze wrazenie niz Pierwszy i Drugi. Jakis mniej doswiadczony lub po prostu glupi nekromanta mogl latwo dac sie zwiesc urokowi tego miejsca i celowo opozniac marsz lub nawet zdecydowac sie na odpoczynek. Gdyby to uczynil, z pewnoscia nie zabawilby tam dlugo, poniewaz w Trzecim Rejonie pojawialy sie fale. Lirael wiedziala o tym i dlatego gdy tylko minela Druga Brame, rzucila sie do szalenczego biegu. Przemknelo jej przez mysl, ze jest to jedno z takich miejsc w Krainie Smierci, gdzie nalezy sie spieszyc. Za plecami slyszala loskot nadciagajacej fali, powstrzymywanej tym samym zakleciem, ktore unieruchomilo wir. Nie ogladala sie jednak za siebie, skupiajac sie wylacznie na osiaganiu maksymalnej predkosci. Wiedziala, ze jesli fala porwie ja i cisnie o Trzecia Brame, poplynie dalej z pradem rzeki, oszolomiona i bezradna, bez najmniejszych szans na ocalenie. -Predzej, predzej - popedzal pies. Lirael przyspieszyla, a huk zblizajacej sie fali bylo juz slychac tak wyraznie, ze zdawalo sie, iz lada chwila ich zagarnie. Lirael dotarla do spowitej mgla Trzeciej Bramy, wyprzedzajac pedzaca rzeke najwyzej o krok lub o dwa. Przez caly czas goraczkowo przywolywala stosowne zaklecie Wolnej Magii, aby powstrzymalo fale, ktora juz miala ich dopasc. Tym razem pies biegl z przodu. Moc magii sprawila, ze sciana mgly zaczela sie przed nim rozsuwac, tworzac swego rodzaju wrota. Kiedy staneli w nich, zziajani, potezna fala ominela ich, ciskajac w dol wodospadu wszystkich Zmarlych, jakich zdazyla zagarnac po drodze. Lirael odczekala chwile, usilujac zlapac oddech. Kilka sekund pozniej jej oczom ukazala sie sciezka. Weszla na nia i udala sie w strone Czwartego Rejonu. Posuwali sie naprzod w dosc szybkim tempie. Za Trzecia Brama bylo stosunkowo spokojnie i w miare bezpiecznie. Plaskie i wyrownane dno nie krylo zadnych niespodzianek, ktore moglyby zaskoczyc niewprawnych podroznikow. Jedynie prad rzeki byl tutaj wyjatkowo silny - bardziej nawet wartki niz w Pierwszym Rejonie. Lirael zdazyla jednak przywyknac juz do lodowatej wody i potrafila radzic sobie ze zdradliwym nurtem. Miala sie wszakze na bacznosci. Pomimo ze wiekszosc trudnych do przebycia miejsc zostala zaznaczona na mapach i byla dobrze znana, zawsze istniala mozliwosc, ze pojawi sie jakies nowe niebezpieczenstwo lub, przeciwnie, tak stare i od dawien dawna zapomniane, ze nie napomknieto o nim w "Ksiedze Zmarlych". Oprocz tych wszystkich zjawisk Ksiega wspominala rowniez o rozmaitych dziwnych mocach, ktore mogly podrozowac w Smierci niezaleznie od Zmarlych czy nekromantow. Niektore z tych bytow potrafily wplywac na swoje najblizsze otoczenie lub wrecz zmieniac charakter calego Rejonu, nie wylaczajac rzeki oraz Bram. Lirael przypuszczala, ze sama nalezy do takich wlasnie istot. Czwarta Brama byla rowniez rodzajem wodospadu, nie zakrywala go jednak mgla. Na pierwszy rzut oka wydawalo sie, ze spadek nie przekracza dwoch do trzech stop, a rzeka plynie spokojnie dalej. Lirael wiedziala jednak, ze w "Ksiedze Zmarlych" zapisano cos innego. Zatrzymala sie w odleglosci przynajmniej dziesieciu stop od wodospadu, po czym wypowiedziala zaklecie, ktore mialo umozliwic jej przejscie na druga strone. W poprzek kaskady, na samym jej szczycie, wolno zaczela sie rozwijac czarna wstega, unoszac sie w powietrzu, ponad powierzchnia wody. Miala nie wiecej niz trzy stopy szerokosci i zdawala sie utkana z nocy - czarnej i bezgwiezdnej. Ciagnela sie ponad krawedzia wodospadu daleko jak okiem siegnac. Lirael weszla na te niezwykla sciezke i przez chwile balansowala, zeby zlapac rownowage, po czym ruszyla do przodu. Waska drozka prowadzila nie tylko przez Czwarta Brame, ale rowniez przez caly Piaty Rejon. Jedynie ona pozwalala przedostac sie dalej. Rzeka byla zbyt gleboka, by po niej brodzic, woda zas miala szczegolne wlasciwosci. Nekromanta, ktory sie w niej zanurzyl, mogl odkryc, ze jego duch i cialo ulegly metamorfozie - i ze wcale nie jest to zmiana na lepsze. Takze Zmarly, ktory przebyl te droge, nie mogl wrocic, zachowujac postac, jaka mial za zycia. Przejscie po czarnej wstedze rowniez moglo okazac sie bardzo niebezpieczne. Nie dosc, ze sciezka byla waska, to nierzadko probowali skorzystac z niej albo Wielcy Zmarli, albo rozne twory Wolnej Magii, usilujacy wydostac sie poza Piaty Rejon i wrocic do Zycia. Czekali, az nekromanta wyczaruje sciezke, a nastepnie blyskawicznie na nia wstepowali, atakujac zaciekle i znienacka. Lirael byla tego wszystkiego swiadoma, a mimo to dopiero krotkie szczekniecie psa ostrzeglo ja, ze zmierza w jej strone jakas drapiezna i wyglodniala istota, wynurzywszy sie wlasciwie znikad. Kiedys byla czlowiekiem, lecz dlugi okres przebywania w Smierci sprawil, ze zmienila sie w cos ohydnego i przerazajacego. Stwor poruszal sie na wszystkich konczynach, jak pajak. Korpus mial tlusty i bulwiasty, a szyje podzielona na segmenty, tak ze mogl patrzec prosto przed siebie, nawet przemieszczajac sie na czworakach. Gdy nastapil atak, Lirael miala tylko chwile na to, by wykonac pchniecie. Miecz przebil gruby, obwisly policzek potwora i wyszedl przez potylice, lamiac mu kark. Odrazajaca istota nadal jednak parla do przodu, choc Magia Kodeksu zakleta w mieczu wzerala sie w jej widmowe cialo, strzelajac wokol snopem bialych iskier. Stwor nadzial sie na ostrze prawie po sama rekojesc. Na Lirael spojrzaly plonace czerwonym ogniem oczy. Ogromna, nieproporcjonalnie szeroka paszcza ociekala slina i wydobywal sie z niej przeciagly syk. Lirael pchnela potwora noga, usilujac wydobyc z jego cielska miecz, i jednoczesnie potrzasnela Saranethem. Zachwiala sie jednak i stracila rownowage. Dzwonek zagral falszywie. Znieksztalcony dzwiek rozszedl sie daleko w Smierci. Z tego powodu Lirael nie potrafila skoncentrowac sie na Zmarlym ani narzucic mu swojej woli. Przez glowe przebiegaly jej rozne mysli i na moment w ogole zapomniala, gdzie jest i co robi. Sekunde, a moze minute pozniej zdala sobie sprawe z sytuacji i przezyla szok. Strach pobudzil kazdy nerw jej ciala. Rozejrzala sie i zobaczyla, ze Zmarly nieomal zsunal sie z miecza i znow szykowal sie do ataku. -Ucisz dzwonek! - szczeknal pies. Stanal za Lirael i zaczal sie zmniejszac, by moc zaatakowac potwora znienacka, wynurzajac sie nagle spomiedzy jej stop. -Musisz unieruchomic dzwonek! - powtorzyl. -Co takiego?! - krzyknela Lirael. Znowu sparalizowal ja strach, poczula bowiem, ze calkiem bezwiednie nadal potrzasa Saranethem. W panice czym predzej wepchnela go do mieszka, aby zamilkl. Dzwonek wydal ostatni dlugi dzwiek, po czym ucichl. Jednakze Lirael znow przez chwile nie mogla skupic mysli. Zmarly wykorzystal ten moment i zaatakowal. Skoczyl w jej kierunku, zamierzajac przygniesc ja swym upiornym cielskiem. Podle Psisko przewidzialo ten manewr i zmienilo plan dzialania. Zamiast wsuwac sie pomiedzy stopy Lirael i stamtad atakowac, pies rzucil sie do przodu i oparl sie calym ciezarem na plecach swojej pani. Lirael zapamietala z tego tylko tyle, ze nagle znalazla sie na kleczkach. Atakujaca bestia przeleciala nad jej glowa, zahaczajac zakrzywionym pazurem o wlosy i wyszarpujac kilka razem z cebulkami. Lirael prawie tego nie zauwazyla. Rozpaczliwie probowala obrocic sie i stanac na waskiej sciezce. Zupelnie stracila pewnosc siebie. Bala sie, ze nie potrafi utrzymac rownowagi, wiec jej ruchy byly dosyc wolne. Gdy wreszcie zdolala sie odwrocic, monstrum gdzies przepadlo. Na sciezce stal tylko pies. Byl ogromny. Siersc najezyla mu sie niczym szczotka z wlosia dzika. Z jego zebow splywaly czerwone plomienie, wielkoscia odpowiadajace palcom Lirael. Podle Psisko spogladalo na swa pania oblakanczym wzrokiem. -Czy to ty? - szepnela Lirael. Nigdy dotad nie bala sie swego czworonoznego przyjaciela, po raz pierwszy jednak zabrnela az tak daleko w Smierc. Czula, ze teraz wszystko moze sie wydarzyc. Nikt ani... nic nie bylo tu takie samo. Pies otrzasnal sie, po czym zmalal do zwyklych rozmiarow. Blysk szalenstwa widoczny przed chwila w jego oczach zniknal bez sladu. Podle Psisko po staremu merdalo ogonem i na chwile, dla zabawy, chwycilo go zebami. Dopiero potem podeszlo do Lirael, zeby polizac jej reke. -Przepraszam - powiedzial pies. - Troche mnie ponioslo. -Gdzie podzial sie ten stwor? - spytala Lirael, rozgladajac sie dokola. Nie zauwazyla nikogo na sciezce ani w plynacej ponizej rzece. Nie mogla sobie przypomniec, czy slyszala jakikolwiek plusk. Szumialo jej w glowie i nie potrafila zebrac mysli, a wszystko to z powodu falszywych tonow Saranetha. -Spadl - odparl krotko pies, wskazujac glowa na dol. - Powinnismy sie pospieszyc. Potrzebny nam bedzie dzwonek, najlepiej wyjmij go zawczasu. Mysle, ze Ranna najbardziej sie tu nada. Lirael uklekla i przylozyla nos do psiego nosa. -Co bym bez ciebie zrobila, przyjacielu - powiedziala, skladajac na jego pysku delikatny pocalunek. -Tak, tak... - odparl pies nieuwaznie, najwyrazniej zajety juz czyms innym. Nerwowo strzygl uszami. - Slyszysz cos? -Nie - odpowiedziala Lirael. Wstala, zeby moc lepiej wsluchac sie w cisze, i machinalnie siegnela reka do pasa, wydobywajac Ranne. - A ty? -Zdawalo mi sie, ze ktos... cos szlo naszym sladem juz wczesniej - powiedzial pies. - Teraz jestem tego pewny. Cos idzie za nami. Ma ogromna moc i przemieszcza sie szybko. -Hedge! - krzyknela Lirael. Odwrocila sie blyskawicznie, zapominajac o problemach z rownowaga i predko ruszyla sciezka przed siebie. - A moze to znowu Mogget? -Nie sadze - powiedzial pies, nieznacznie sie krzywiac. Na chwile przystanal, zeby popatrzec do tylu, i nastawil uszy. Nastepnie pokrecil glowa. - Ktokolwiek lub cokolwiek... to jest... nie mamy chwili do stracenia. Lirael skinela glowa i pomaszerowala dalej, mocniej zaciskajac dlonie na dzwonku oraz mieczu. Postanowila, ze cokolwiek spotkaja jeszcze na drodze, nie da sie juz zaskoczyc, bez wzgledu na to, z ktorej strony nastapi atak. Rozdzial dwudziesty drugi Farma Blyskawic i Southerlinczycy Mgla, ktora wczesniej skrywala nabrzeze, teraz nieublaganie pelzla w gore zbocza. Nick obserwowal, jak przeszywaja ja blyskawice. Widok ten budzil w nim niemile skojarzenia i przywodzil na mysl swietliste zyly rozchodzace sie w nieomal przezroczystym ciele, chociaz zadna zywa istota nie wygladala przeciez w ten sposob... Pamietal, ze mial cos zrobic, lecz nie mogl sobie przypomniec, co to bylo. Wiedzial, ze niedaleko, w oparach mgly kryja sie polkule. Jakas czesc jego jestestwa pragnela polaczenia ich obu i rwala sie, by tego dopilnowac. Druga natomiast buntowala sie i wszelkimi sposobami starala sie do tego nie dopuscic. Nicholasowi wydawalo sie, ze slyszy dwa zupelnie rozne glosy, z ktorych kazdy staral sie zagluszyc drugi. W rezultacie zaden nie byl dobrze slyszalny i oba zamienily sie w niezrozumialy belkot. -Nick! Co oni z toba zrobili? Przez chwile myslal, ze do dwoch poprzednich dolaczyl jeszcze trzeci glos, ale gdy ponownie uslyszal te same slowa, zorientowal sie, ze dobiegaja z zewnatrz i nie sa wytworem jego wlasnego umyslu. Z wielkim trudem, slaniajac sie na nogach, posuwal sie we mgle. Zrazu nie mogl nikogo dostrzec, wkrotce jednak zauwazyl czyjas twarz wychylajaca sie zza najblizej polozonej chaty. Dopiero po dluzszej chwili uswiadomil sobie, kto go wolal. Byl to jego starszy kolega, Timothy Waliach, tak jak on studiujacy na Uniwersytecie w Corvere. Nick zatrudnil go, by nadzorowal budowe Farmy Blyskawic. Tim byl kiedys czlowiekiem wytwornym, nienagannie ubranym, moze tylko nieco flegmatycznym. Teraz jednak wygladal zupelnie inaczej. Twarz mial pobladla i brudna, przy koszuli brakowalo kolnierzyka, a buty i spodnie zawalane byly blotem. Przyczajony za naroznikiem chaty, drzal na calym ciele, jakby trawila go goraczka. Byl smiertelnie przerazony. Nicholas odpowiedzial mu gestem reki i skierowal sie w jego strone, ale kroki stawial niepewnie i malo brakowalo, by upadl. W ostatniej chwili przytrzymal sie sciany. -Musisz go powstrzymac, Nick! - wykrzyknal Tim. Nie patrzyl jednak na kolege, lecz rozgladal sie bacznie dookola. Oczy mial rozbiegane i pelne leku. - Nie wiem, co on robi... co wy robicie... ale na pewno jest to zle! -Co takiego? - zapytal znuzonym glosem Nick. Spacer zmeczyl go i jeden z wewnetrznych glosow zaczynal brac w nim gore. - Co robimy? Po prostu przeprowadzamy naukowy eksperyment i to wszystko. Ale o kim ty wlasciwie mowisz, kogo mialbym powstrzymywac? Przeciez ja tu jestem szefem. -Chodzi mi o Hedge'a! - wyrzucil z siebie Tim, wskazujac miejsce, gdzie w gestej mgle kryly sie obie polkule. - On zabil moich robotnikow, Nick! Tak, zabil ich! Po prostu wskazal na nich reka, a oni padli trupem. Na miejscu! Nasladujac ruch reki rzucajacej zaklecie, zaniosl sie szlochem, choc z oczu nie poplynely mu lzy. Jego slowa padaly wsrod spazmow i lkan. -Sam to widzialem. Byla zaledwie... byla... Spojrzal na zegarek, ktorego wskazowki zatrzymaly sie szesc minut przed godzina siodma. -Byla dopiero za szesc siodma - szepnal Tim. - Robert zauwazyl nadplywajace statki, wiec wszystkich obudzil, zebysmy mogli swietowac zakonczenie pracy. Wrocilem do chaty po butelke, ktora schowalem specjalnie na te okazje... I wtedy zobaczylem przez okno... -Co zobaczyles? - zapytal Nicholas. Probowal zrozumiec, co tak bardzo wytracilo Tima z rownowagi, lecz ostry bol w piersiach nie pozwalal mu sie skupic. Nie potrafil dostrzec zadnego zwiazku pomiedzy Hedge'em i zamordowanymi robotnikami. -Cos jest z toba nie tak, Nick - szepnal Tim, oddalajac sie na czworakach na bezpieczna odleglosc. - Nie rozumiesz? Te polkule to czysta trucizna, a Hedge zabil moich pracownikow! Wszystkich, nawet tych dwoch praktykantow. Widzialem to na wlasne oczy! Nagle Tim dostal torsji - kaszlal i dlawil sie, chociaz nie zwracal niczego. Widac juz wczesniej oproznil zoladek. Nick przygladal mu sie w zupelnym milczeniu. Tak jak poprzednio, miotaly nim sprzeczne uczucia. Wiesc o cudzej smierci i nieszczesciu wprawila go niemal w ekstaze, lecz jednoczesnie wzbudzila lek i uczucie odrazy. Narastaly w nim watpliwosci. Bol w piersiach spotegowal sie, az w koncu Nicholas upadl na ziemie, trzymajac sie za serce i zaciskajac kurczowo reke na kostce u nogi. -Musimy uciekac - powiedzial Tim, wycierajac usta wierzchem drzacej dloni. - Powinnismy wszystkich ostrzec. -Tak - szepnal Nick. Zdolal sie, co prawda, podniesc, ale siedzial mocno pochylony. Jedna reke trzymal na piersiach, a druga zaciskal na kawalku fletu ukrytym w mankiecie nogawki, na wysokosci kostki. W obu tych miejscach odczuwal dojmujacy bol, a na dodatek szumialo mu w glowie. Usilnie staral sie nad tym wszystkim zapanowac. -Lepiej, jak ty pojdziesz, Tim. Powiedz jej... powiedz im, ze sprobuje mu przeszkodzic. Powiedz... -Ale co? Komu? - zapytal Tim. - Musisz pojsc ze mna! -Nie moge - szepnal Nick. Znowu odzyskiwal pamiec. Przypomnial sobie trzcinowa lodz, rozmowe z Lirael i to, jak probowali uspic czujnosc Niszczyciela, ktorego odlamek nadal tkwil w jego ciele. Przypomnial sobie ciagle nudnosci oraz nieprzyjemny metaliczny smak, ktory wlasnie powrocil i zaczal nasilac sie, parzac mu usta i jezyk. -Idz juz! - powiedzial z naciskiem, popychajac Tima. - Uciekaj, zanim ja... aaa! Wydal stlumiony okrzyk, padl na ziemie i zwinal sie w klebek. Tim podpelzl do niego i zauwazyl, ze oczy Nicka wywracaja sie bialkami do gory. Przez chwile chcial go podniesc, ale ujrzal smuzke dymu wydobywajaca sie z jego zacisnietych ust. Zdjety przerazeniem, Tim zaczal biec. Omijajac instalacje odgromowe zmierzal w gore zbocza. Chcial dostac sie za pasmo wzgorz, zniknac z pola widzenia, zostawic daleko za soba Farme Blyskawic i unoszaca sie z wolna mgle... Nick zostal sam. Jeszcze mocniej zacisnal dlon na mankiecie spodni i goraczkowo zaczal wyrzucac z siebie urywane chaotyczne slowa, ktore nie ukladaly sie w zadna logiczna calosc: "Corvere naklady kapitalowe dwa miliony podstawowe produkty wytwarzane bankowosc sila wzajemnego przyciagania sie dwoch cial wprost proporcjonalna do produkt dnia peka nie to moje serce cztery tysiace osiemset wiatr zmienia kierunek biala szalejaca ojcze pomoz mi matko Sam pomozcie mi Lirael..." Nick urwal, zaniosl sie kaszlem, a potem wzial gleboki oddech. Biala smuzka dymu zmieszala sie z otaczajaca mgla i wiecej sie nie pojawila. Jeszcze dwa razy zaczerpnal powietrza, a potem na probe wypuscil z dloni mankiet spodni, w ktorym spoczywal kawalek fletu wiatrowego. Poczul, jak przenika go chlod, nadal jednak pamietal, kim naprawde jest i jakie stoi przed nim zadanie. Z najwyzszym trudem podniosl sie z miejsca, przytrzymujac sie sciany, po czym chwiejnie ruszyl we mgle. Jak zawsze dreczyla go wizja srebrzystych polkul, lecz staral sie odepchnac ja od siebie. Koncentrowal sie na planach budowlanych Farmy Blyskawic. Jezeli Tim trzymal sie dokladnie zalozen konstrukcyjnych, gdzies w poblizu budynku mlyna musiala sie miescic jedna z dziewieciu skrzynek przylaczowych. Mgla byla tak gesta, ze Nick nieomal zderzyl sie z zachodnia sciana mlyna. Pospiesznym krokiem obchodzil budynek, pragnac sie znalezc po jego polnocnej stronie, z dala od zastepow Zmarlych, ktorzy trudzili sie przy zaladunku pierwszej polkuli. Podniesli ja w gore i starali sie osadzic na platformie. Polkule. Znowu stanely mu przed oczyma. Widzial je wyrazniej niz blyskawice na niebie. Nagle uznal, ze koniecznie musi sprawdzic, czy zostaly prawidlowo umieszczone w wagonach kolejowych, czy dobrze podlaczono kable, a szyny posypano piaskiem dla poprawy przyczepnosci, ktora zmniejszala wilgotna mgla. Czul, ze musi to wszystko skontrolowac. Przeciez polaczenie polkul bylo najwazniejsza sprawa! Nick ukleknal, a nastepnie zwinal sie w klebek na zimnych szynach i zuzytych podkladach kolejowych. Dlon zacisnal na mankiecie spodni, starajac sie zwalczyc wewnetrzny glos, nakazujacy mu, by skrecil w prawo i podszedl do wagonu, na ktorym umieszczono srebrzysty ladunek. Rozpaczliwie probowal przypomniec sobie o obietnicy zlozonej Lirael, po tym jak wciagnela go na poklad trzcinowej lodki. Wrocily do niego tez inne wspomnienia: Sam udzielajacy mu pomocy, gdy przed laty mocny cios pilka zwalil go z nog podczas meczu krykieta, Tim Waliach - elegancki, w muszce, nalewajacy mu do szklanki dzin z tonikiem. -Przysiegam, jakem Sayre. Daje slowo, slowo honoru - powtarzal bez ustanku. Nie przestajac belkotac, pelzl po torach. Nie zwazal przy tym na drzazgi sterczace ze starych podkladow. Przyczolgal sie do najbardziej oddalonej od nabrzeza sciany mlyna i opierajac sie o nia, doszedl jakos do skrzynki przylaczowej, ktora miescila sie w niewielkiej betonowej budce. To wlasnie tu setki przewodow biegnacych od instalacji odgromowych laczyly sie w jeden z dziewieciu glownych kabli, grubych jak tulow Nicka. -Zaraz to zalatwie - szepnal, podchodzac do puszki polaczeniowej. Ogluszony hukiem piorunow i oslepiony blyskawicami, obolaly i cierpiacy z powodu nudnosci, siegnal do metalowych drzwiczek z jaskrawozoltym symbolem blyskawicy i napisem BACZNOSC! NIEBEZPIECZENSTWO! Drzwiczki byly zamkniete. Pociagnal za klamke, ale ten desperacki gest nadszarpnal tylko jego watle sily. Zupelnie wyczerpany, padl na ziemie przy wejsciu do budki. Niepotrzebnie zadal sobie tyle trudu. Wzgorza nadal tonely we mgle i swietle blyskawic. Zewszad dobiegal nieustajacy loskot grzmotow. Zmarli uwijali sie przy polkulach. Jedna z nich juz spoczywala na platformie, ktora Pomocnicy pchali w strone mlyna, nie zwazajac na razace ich pioruny. Druga wyladowywano wlasnie ze statku, gdy nagle jeden z nich przepalil line, na ktorej zwisala. Polkula z hukiem runela na ziemie, miazdzac przy tym kilku robotnikow. Wprawdzie gdy podciagnieto ja znow w gore, Zmarli podniesli sie, ale ich ciala zostaly tak pokiereszowane, ze nie mogli juz pracowac. Skierowali sie wiec na wschod i zaczeli podazac w gore zbocza, zeby dolaczyc do tych Zmarlych, ktorych Hedge wyslal tam juz wczesniej. Mieli za zadanie dopilnowac, by nic nie przeszkodzilo w ostatecznym tryumfie Niszczyciela. -Musicie mi zaufac! - krzyczal zdesperowany Sam. - Powtorzcie jej, ze daje slowo Ksiecia Starego Krolestwa, iz na pewno kazdy z was otrzyma na wlasnosc farme! Pewien mlody czlowiek tlumaczyl jego slowa, choc Sameth byl przekonany, ze starsza kobieta bedaca glowa rodu doskonale rozumie mowe mieszkancow Ancelstierre, podobnie zreszta jak wiekszosc Southerlinczykow. Nagle przerwala tlumaczowi w pol zdania i cisnela Samowi kawalek papieru, ktory trzymala w reku. Chwycil go i szybko przebiegl wzrokiem, zdajac sobie sprawe z tego, ze lada chwila musi wrocic do Lirael. Dokument byl z obu stron zadrukowany tekstem w kilku jezykach. Naglowek glosil: "Ziemia dla Southerlinczykow", a ponizej widnialy obietnice, ze okaziciel takiego listu gwarancyjnego za kazdy egzemplarz otrzyma od Urzedu Ziemskiego w Forwin dziesiec akrow urodzajnej ziemi. Budzaca zaufanie pieczec nadawala listowi range oficjalnego dokumentu wystawionego przez "Biuro do Spraw Przesiedlen przy Rzadzie Ancelstierre". -To falsyfikat - przekonywal Sam. - W Ancelstierre nie ma zadnego rzadowego Biura do Spraw Przesiedlen. A nawet gdyby istnialo, to jaki sens bylby w tym, abyscie udawali sie do Mlyna Forwin? -Tam wlasnie sa farmy, ktore mamy otrzymac - odparl z przekonaniem mlody czlowiek. - Zapewne jest tam rowniez Biuro. Gdyby bylo inaczej, czy policja pozwolilaby nam wyjsc z obozow? -Popatrzcie tylko, co sie tam dzieje! - krzyknal zniecierpliwiony Sam, wskazujac na chmury burzowe i potezne blyskawice, ktore mozna bylo dostrzec nawet z samego dna doliny. - Czeka was tam niechybna smierc! Dlatego was wypuscili! Jezeli zginiecie, problem sam sie rozwiaze, a w dodatku odpowiedzialnosc nie spadnie na nich! Przywodczyni Southerlinczykow podniosla glowe i spojrzala na blyskawice pojawiajace sie nad linia wzgorz. Nastepnie przeniosla wzrok na bezchmurne niebo po stronie polnocnej, poludniowej oraz wschodniej i dotykajac ramienia tlumacza, wypowiedziala trzy slowa. -Przysiegasz na swoja krew? - zapytal mlody czlowiek. Wyciagnal noz wykonany z oszlifowanego trzonka lyzki. - Naprawde ofiarujesz nam ziemie w swoim kraju? -Tak, przysiegam na krew - odparl pospiesznie Sam. - Dam wam ziemie i udziele wszelkiej pomocy w osiedlaniu sie. Kobieta wyciagnela dlon, ktora pokrywaly setki niewielkich blizn ukladajacych sie w skrecony spiralnie wzor. Tlumacz naklul jej skore nozem i obrocil ostrze kilka razy. Powstala nowa ranka, nie wieksza od kropki. Sameth rowniez wyciagnal reke. Nawet nie poczul uklucia. W skupieniu wsluchiwal sie w odglosy, ktore mogly zwiastowac nadciagajacy atak. Przywodczyni Southerlinczykow wypowiedziala szybko kilka slow i ponownie wyciagnela dlon. Jej palce byly chude i kosciste. Tlumacz nakazal gestem, by Sameth uczynil to samo. Stara kobieta uscisnela reke Ksiecia z zadziwiajaca sila. -Dobrze, doskonale - mruknal Sam. - Kaz teraz swoim ludziom zawrocic. Przejdzcie na drugi brzeg strumienia i tam czekajcie. Gdy tylko bedzie mozna, postaramy sie... doloze wszelkich staran, aby przydzielono wam farmy. -A dlaczego nie mozemy zaczekac tutaj? - spytal tlumacz. -Bo tu rozegra sie bitwa - odparl bardzo juz zdenerwowany Sam. - Kodeksie, pomoz mi! Blagam was, przeniescie sie na drugi brzeg strumienia! On bedzie dla was jedyna oslona! Odwrocil sie i oddalil w pospiechu, zanim padly kolejne pytania. Tlumacz krzyczal cos z tylu, ale Sam nie reagowal. Wyczuwal juz obecnosc Zmarlych po tej stronie wzgorz i niepokoil sie, ze na tak dlugo opuscil Lirael. Zostala tam bezbronna, a on obiecal ja przeciez chronic. Sami Ancelstierranczycy, nawet ci, ktorzy znali sie troche na Magii Kodeksu, niewiele mogli jej pomoc. Biegnac co sil w nogach do miejsca, gdzie zostawil Lirael, Sameth nie widzial juz, ze za jego plecami tlumacz i kobieta bedaca glowa rodu prowadza ozywiona rozmowe. Gdy skonczyli, mezczyzna wskazal tlumom kierunek - ku srodkowi doliny i dalej, w strone strumienia. Przywodczyni Southerlinczykow jeszcze raz przyjrzala sie blyskawicom, po czym podarla list gwarancyjny, cisnela strzepy papieru na ziemie i splunela. Stojacy obok niej ludzie powtorzyli ten gest, a potem to samo uczynili inni. Po chwili caly tlum zafalowal, a zewszad dochodzily odglosy dartego na strzepy papieru i plucia. Nastepnie matka rodu obrocila sie ku wschodowi i ruszyla w strone strumienia, a Southerlinczycy podazyli za nia, jak stado za swym przewodnikiem. Nie zwazajac na zadyszke, Sam biegl zboczem gory w kierunku Lirael i pokonal juz trzy czwarte odleglosci, gdy nagle uslyszal dobiegajace z przodu okrzyki. -Stac! Stac! Sameth nie wyczuwal co prawda obecnosci Zmarlych w bezposrednim sasiedztwie, ale dobyl resztek sil, by jeszcze bardziej przyspieszyc, i natychmiast siegnal po miecz. Zaskoczeni zolnierze rozstepowali sie bez slowa, gdy pedzil w strone Lirael. A ona ciagle stala nieruchomo posrodku kamiennego kregu, pokryta szronem. Blisko niej znajdowal sie Greene wraz z dwoma zolnierzami, a jakies dziesiec stop dalej kolejnych dwoch zolnierzy przystawialo bagnety do gardla powalonego na ziemie mlodego mezczyzny, ten zas, przerazony, nie smial sie poruszyc. Mial osmalone ubranie i skore, stracil wiekszosc wlosow, ale nie byl to jeden ze Zmarlych Pomocnikow. Sameth zorientowal sie szybko, ze intruz ma niewiele wiecej lat niz on. -Nie jestem, nie jestem jednym z nich. Oni sa z tylu, ida za mna! - wrzeszczal mezczyzna. - Musicie mi pomoc! -Jak sie nazywasz? - zapytal major Greene. - I co sie tam wlasciwie dzieje? -Timothy Waliach - odparl mlodzieniec, ledwo lapiac oddech. - Nie mam pojecia, o co w tym wszystkim chodzi! To jakis koszmar! A ten... nie wiem nawet, kim lub czym on jest... ten Hedge zabil moich robotnikow! Wszystkich, co do jednego. I to jednym gestem reki. -A kto za toba idzie? - zapytal Sam. -Nie wiem! - zawodzil Tim. - Oni byli moimi pracownikami, ale nie wiem, co sie z nimi stalo. Widzialem, jak piorun uderzyl w Krontasa. Jego glowa zajela sie ogniem, ale on sie nie zatrzymal. Oni wszyscy... -To Zmarli - powiedzial Sam. - A co robiles w okolicy mlyna? -Studiuje na Uniwersytecie w Corvere - szepnal Tim. Widac bylo, ze doklada wszelkich staran, by sie uspokoic. - Budowalem Farme Blyskawic dla Nicholasa Sayre'a. Nie wiedzialem... nie wiem, jakie jest jej przeznaczenie, ale na pewno nie sluzy dobremu celowi. Nie mozemy dopuscic do tego, by ja uruchomiono! Nick obiecal, ze sie tym zajmie, ale... -To Nicholas tam jest? - przerwal mu Sam. Tim skinal glowa: -Ale kiepsko z nim. Ledwo zdolal mnie rozpoznac. Watpie, zeby byl w stanie cokolwiek zrobic. Z jego nosa wychodzil bialy dym... Sam sluchal, a jego serce ogarniala trwoga. Pamietal z opowiesci Lirael, iz smuzka bialego dymu jest niechybnym znakiem, ze Niszczyciel przejmuje kontrole. To przekreslalo szanse Nicka na ucieczke i niweczylo resztki nadziei, jakie jeszcze zywil Sameth. Dla jego przyjaciela nie bylo juz ratunku. -Co mozemy zrobic? - zapytal. - Czy da sie jakos unieruchomic Farme Blyskawic? -W kazdej z dziewieciu skrzynek przylaczowych znajduje sie specjalny wylacznik, ktorym mozna przerwac obwod - szepnal Tim. - Gdyby skrzynki byly otwarte... Ale nie wiem, ile obwodow nalezaloby rozlaczyc, zeby wszystko przestalo funkcjonowac. Albo... mozna by tez poprzecinac kable prowadzace od instalacji odgromowych. Jest ich tysiac jeden, a poniewaz ciagle bija w nie pioruny, potrzeba by specjalnego sprzetu. Ostatnich slow Tima Sam juz nie slyszal. Problemy Nicka i Farma Blyskawic nagle zeszly na dalszy plan. Poczul narastajace zimno i wlos zjezyl mu sie na glowie. Popychajac Tima, rzucil sie do przodu. Pierwsza fala Zmarlych byla tuz, tuz. W takiej sytuacji wszelkie dyskusje o puszkach polaczeniowych byly zupelnie bezprzedmiotowe. -Nadchodza! - krzyknal i wskoczyl na ogromny kamien. Siegnal do Kodeksu, zeby przygotowac zaklecia - i zdziwil sie, jak latwo mu to poszlo. Wiatr wial przeciez od zachodu, a odleglosc od Muru byla na tyle duza, ze Sameth spodziewal sie sporych trudnosci. A jednak bez wiekszych problemow nawiazal kontakt z Kodeksem, w dodatku tak mocny, jakby znajdowal sie w Starym Krolestwie. Moc Kodeksu otaczala go, ale i wypelniala zarazem. -Przygotowac sie! - krzyknal Greene, a sierzanci i kaprale przekazali te komende wszystkim zolnierzom, ktorzy stali wokol skutego lodem ciala Lirael, starajac sie je chronic. - Pamietajcie, ze to Abhorsen! Nikt obcy nie moze sie do niej zblizyc! -Abhorsen - Sam na chwile przymknal oczy, starajac sie przezwyciezyc uczucie smutku. Nie bylo czasu, by oplakiwac rodzicow i zastanawiac sie, jak bedzie wygladal swiat bez nich. Zmarli Pomocnicy suneli juz w dol zbocza, a czujac w poblizu Zycie, znacznie przyspieszyli kroku. Sam przygotowal zaklecie i bacznie rozejrzal sie wkolo. Wszyscy lucznicy zalozyli juz strzaly na cieciwy i dobrali sie parami z zolnierzami uzbrojonymi w bagnety. Greene i Tindall staneli kolo Sama, obaj wyposazeni w zaklecia Kodeksu. Lirael znajdowala sie kilka krokow za nimi, bezpieczna w srodku ciasnego kregu zolnierzy. Ale gdzie podzial sie Mogget? Bialego kota nie bylo nigdzie w zasiegu wzroku. Rozdzial dwudziesty trzeci Lathal, Pan wszelkiej ohydy Piata Brame tworzyl wodowstep, czyli odwrocony wodospad. Nurt natrafial tu na niewidzialna sciane, zderzal sie z nia i pial w gore. Sciezka ciemnej wstegi, ktora przecinala Piaty Rejon, urywala sie nagle tuz przed wodowstepem i w tym miejscu ziala dziura. Lirael i pies stali nad nia, przypatrywali sie plynacej w gore wodzie, a strach chwytal ich za gardla. Obserwowanie wod, ktore wznosily sie, zamiast opadac, powodowalo znaczna dezorientacje, choc na szczescie gorne partie wodowstepu ginely w szarej mgle. Mimo to Lirael miala wrazenie, ze zawieszone zostalo dzialanie naturalnej grawitacji i lada moment ona sama, podobnie jak woda, wzniesie sie do gory. Uczucie to potegowala swiadomosc, ze w zakleciu Wolnej Magii, ktore wypowiadala, by przekroczyc Piata Brame, byla mowa o drodze w gore. Poniewaz nie bylo tu ani schodow, ani zadnej sciezki, zaklecie mialo najwyrazniej chronic przed tym, by wodowstep nie porwal jej zbyt wysoko. -Chwyc mnie za obroze, pani - powiedzial pies, spogladajac na wznoszaca sie wode. - W przeciwnym razie moc zaklecia mnie nie obejmie. Lirael wsunela miecz do pochwy i mocno zlapala Podle Psisko za obroze utworzona ze znakow Kodeksu. Poczula znajome, kojace cieplo, lecz jednoczesnie odniosla dziwne wrazenie, ze widziala te znaki wczesniej - i to stosunkowo niedawno - w jakims zupelnie innym miejscu, nie na obrozy psa, ktorej dotykala juz przeciez setki razy. Nie miala jednak czasu, by poswiecic temu problemowi wiecej uwagi. Trzymajac mocno swojego przyjaciela, Lirael wymowila magiczne slowa majace wyniesc ich w gore wodowstepu. Gdy je wypowiadala, poczula goraco bijace od zaklecia Wolnej Magii, ktora wypelniala jej nozdrza i wyplywala z ust. Pomyslala, ze do reszty straci od tego glos, ale ku jej zaskoczeniu, zaklecie zdawalo sie raczej lagodzic skutki przeziebienia, ktorego nabawila sie jeszcze w Ancelstierre. Nie znaczylo to jednak, ze magia uleczyla rowniez jej realne cialo, ktore zostawila w Zyciu. Lirael nie wiedziala, do jakiego stopnia to, co dzialo sie Smierci, moglo przenosic sie na Zycie. Z jednym wyjatkiem - gdyby zabito ja w Smierci, jej fizyczne cialo bez watpienia umarloby takze. Zaklecie nie od razu zaczelo jednak dzialac i przez moment Lirael zastanawiala sie, czy nie powinna go powtorzyc. Wtem zauwazyla, ze ze sciany wodowstepu oddzielila sie cieniutka warstwa wody, wygladajaca jak dziwna, szeroka macka. Przesuwala sie skokowo nad czeluscia, az polaczyla sie z ciemna wstega, na ktorej stala Lirael i Podle Psisko. Nastepnie owinela sie wokol nich, nie dotykajac jednak ich cial. Mieli wrazenie, ze okrywa ich wielki koc. Po chwili macka zaczela wedrowac w gore wodowstepu, w tym samym tempie, co nurt plynacej pionowo rzeki, unoszac Lirael i stojacego przy niej psa. Wznosili sie jednostajnym ruchem przez kilka minut, az Piaty Rejon zniknal im z oczu, tonac w szarej mgle. Wodowstep pial sie w gore, prawdopodobnie bez konca, ale przezroczysta winda, ktora jechali, nagle stanela. Macka oplatajaca ich ciala cofnela sie w glab sciany tworzacej wodowstep i wyrzucila oboje pasazerow po jego przeciwnej stronie. Lirael zamrugala oczami, ladujac tam, gdzie zgodnie ze zdrowym rozsadkiem powinien byl znajdowac sie szczyt urwiska. Przeciwna strona wodowstepu miala jednak tylez wspolnego ze zdrowym rozsadkiem, co jego wedrujace wbrew silom grawitacji wody. W jakis niezrozumialy sposob znalezli sie w Szostym Rejonie. Rzeka przeksztalcila sie tutaj w plytkie rozlewisko, pozbawione nurtu. Za to wokolo az roilo sie od Zmarlych. Lirael czula ich obecnosc tak wyraznie, ze wielu musialo stac gdzies bardzo blisko niej, zapewne kryjac sie pod woda. Natychmiast puscila obroze psa i siegnela po Nehime. Gdy wyciagala go z pochwy, ostrze wydalo cichy brzek. Miecz i dzwonek, ktore dzierzyla w reku, stanowily wystarczajaca przestroge dla wiekszosci Zmarlych, ktorzy tkwili tutaj bezczynnie, dopoki nie zdarzylo sie cos, co kazalo im maszerowac w glab Smierci. Nie byli na tyle potezni ani nie posiedli odpowiedniej wiedzy, by wedrowac w przeciwnym kierunku. Tylko naprawde nieliczni decydowali sie podjac walke o powrot do Zycia. Oni to wlasnie natychmiast wyczuli, ze w poblizu znajduje sie zywa istota, i poczuli nieodparta chec, by nia zawladnac. Inni nekromanci, ktorych spotkali w Smierci wczesniej, zaspokoili na jakis czas ich glod Zycia, czy tego chcieli, czy nie. Dzieki temu Zmarli mogli dotrzec az tutaj od progow Dziewiatej Bramy. Ta nekromantka, ktora spotkali teraz, byla bardzo mloda i wydawala sie stanowic latwy lup dla kazdego z Wielkich Zmarlych, ktory akurat znalazlby sie niedaleko. Tak sie zlozylo, ze w poblizu pojawilo sie ich trzech. Lirael rozejrzala sie i zauwazyla, ze wsrod zobojetnialych na wszystko pomniejszych duchow czaja sie jakies ogromne cienie, ktorych oczy plona zywym ogniem. Trzy z nich znajdowaly sie na tyle blisko sciezki, ktora zamierzala isc, ze w kazdej chwili mogly jej zagrozic. Trzech Wielkich Zmarlych - i o trzech za duzo. Jak zwykle z opresji ratowala ja "Ksiega", podpowiadajac, jak sie nalezy zachowac na wypadek takich spotkan w Szostym Rejonie. Niezmiennie mogla tez liczyc na swego wiernego psa. Gdy tylko monstrualni Wielcy Zmarli ruszyli w jej kierunku, Lirael schowala Ranne i siegnela po Saranetha. Tym razem starala sie dzialac bardzo rozwaznie, by nie popelnic najmniejszego bledu. Zadzwonila dzwonkiem, laczac swoja nieugieta wole z jego glebokim tonem. Potezni Zmarli przez chwile sie zawahali, slyszac mocny dzwiek Saranetha rozlegajacy sie w calym Rejonie, lecz zaraz potem zaczeli szykowac sie do walki z zuchwala nekromantka, ktora miala czelnosc probowac narzucic im swoja wole. Nim zaatakowali, wydali z siebie potworny dzwiek. Brzmialo to tak, jakby ogromny tlum ludzi wybuchnal histerycznym smiechem na widok czegos absurdalnego i zalosnego zarazem. Byli przekonani, iz mloda nekromantka nie ma za grosz doswiadczenia i jest na tyle nieporadna, ze zamiast skupic cala swoja wole na nich, narzucila ja Pomniejszym Zmarlym, ktorych pelno bylo dookola. Ciagle nie mogac opanowac smiechu, Wielcy Zmarli rzucili sie do przodu. Mierzyli sie przy tym nawzajem nieufnym wzrokiem, probujac znalezc sposob na to, by samemu zawladnac ofiara, a innych pozbawic zdobyczy. Ten z nich, ktory dopadlby nekromantki jako pierwszy, wchlonalby w siebie wieksza czesc jej zycia i zwiekszyl w ten sposob swoja moc. Zycie i moc - tylko to sie liczylo w czasie dlugiej powrotnej wedrowki z krainy Smierci. Byli tak zaslepieni, ze nawet nie poczuli, iz kilka pomniejszych duchow przylgnelo do ich widmowych nog i wbilo zeby w ich kostki. Nie zwrocili na nie najmniejszej uwagi, zupelnie jakby to byly komary. Jednak z wody wylanialo sie coraz wiecej duchow i wszystkie rzucaly sie na Wielkich Zmarlych, ktorym bylo juz teraz zupelnie nie do smiechu. Niedoszli napastnicy Lirael musieli sie zatrzymac, by odpedzic atakujacych ich Pomniejszych Zmarlych, rozdzierajac ich na strzepy i miazdzac szczekami, z ktorych buchal plomien. Wsciekli, zadawali dookola razy, przerazliwie tupali i ryczeli. W ferworze walki jeden z Wielkich Zmarlych, znajdujacy sie najblizej, nie zauwazyl, ze Lirael podeszla do niego, rzucajac Zaklecie Kodeksu, dzieki ktoremu poznala jego imie. Wokol Zmarlego kotlowal sie tlum jego mniejszych wspolbraci, od ktorych wszelkimi sposobami usilowal sie uwolnic. Po chwili jednak znowu rozlegl sie dzwiek dzwonka i tym razem potezny duch nie mogl nie zauwazyc Lirael. W miejsce ostrego tonu Saranetha rozlegl sie bowiem inny dzwiek - podrywajacy nogi do marszu. Byl to Kibeth. Lirael zadzwonila nim tuz przy glowie Zmarlego, dla ktorego dzwiek ten byl szczegolnie przykry. Nie mogl go bowiem zignorowac i musial byc posluszny wezwaniu dzwonka, nawet gdy ten dawno juz umilkl. -Lathalu, tys Panem wszelkiej ohydy! - powiedziala Lirael. - Nadszedl twoj kres. Przyzywa cie Dziewiata Brama i musisz ja przekroczyc! Gdy to wyrzekla, Lathal zawyl. W jego krzyku zawieral sie bol, ktory towarzyszyl mu juz od tysiaca lat. Wielki Zmarly znal dobrze zimny i bezwzgledny glos Kibetha. To wlasnie on zawracal go w strone Smierci, gdy dwukrotnie w ciagu ostatniego milenium duch podejmowal dluga wedrowke ku granicy z Zyciem. Do tej pory zawsze udawalo mu sie gdzies zatrzymac i nigdy nie dotarl do ostatniej, Dziewiatej Bramy. Teraz jednak znajdowal sie zbyt blisko niej, a od glosu dzwonka nie bylo odwolania. Wielki Zmarly wiedzial, ze nigdy wiecej nie wyrwie sie do krainy slonca, zeby zasadzac sie na niewinne istoty i wysysac z nich zycie. Gdy Drubas i Sonnir uslyszeli dzwiek Kibetha, przerazliwy krzyk Lathala oraz glos, ktory wysylal go za ostatnia Brame, zorientowali sie natychmiast, ze kobieta, ktora brali za poczatkujaca nekromantke, jest Abhorsenem. Musiala byc nim od niedawna, bo poprzednia Abhorsen dobrze przeciez znali i na pewno omijaliby ja z daleka. Zmylil ich rowniez miecz, ale odtad takze i jego mieli pamietac. Krzyczac nieprzerwanie, Lathal odwrocil sie i ruszyl tam, gdzie mu nakazywal dzwonek. Pomniejsi Zmarli nie dawali za wygrana i wciaz szarpali jego nogi. Zataczajac sie i przewracajac, z trudem brnal przez wode. Wielokrotnie probowal zawrocic, ale na prozno. Lirael nie szla za nim, poniewaz obawiala sie, ze gdy podejdzie zbyt blisko Szostej Bramy, nagly prad zagarnie ja rowniez. Dwaj pozostali Wielcy Zmarli oddalali sie w pospiechu, co odnotowala z gorzka satysfakcja. Torowali sobie droge wsrod pomniejszych duchow, ktore nadal ich tlumnie oblegaly, szarpiac i dreczac. -Moze by ich tak troche pogonic? Co ty na to, pani? - zapytalo z niezwykla gorliwoscia Podle Psisko, w napieciu i oczekiwaniu wpatrujac sie w dwie czarne widmowe sylwetki znikajace w oddali. - Moge? -Nie - stanowczo zabronila Lirael. - Lathala pokonalam przez zaskoczenie. Tych dwoch ma sie juz teraz na bacznosci, a w dodatku razem sa bardzo niebezpieczni. Poza tym, nie mamy czasu do stracenia. Gdy to mowila, krzyk Lathala nagle ucichl, a nurt rzeki wzmogl sie niespodziewanie. Rozstawila szeroko nogi, zeby mu sie oprzec, i uchwycila sie psa, ktory stal nieruchomo jak skala. Po kilku minutach rzeka zaczela plynac wolniej, az wreszcie na powrot zamienila sie w stojace rozlewisko Szostego Rejonu. Lirael natychmiast ruszyla, brodzac, w kierunku miejsca, z ktorego mogla przywolac Szosta Brame. W odroznieniu od innych, ta akurat Brama nie znajdowala sie w jakims jednym, scisle okreslonym punkcie. Otwierala sie niespodziewanie, co stanowilo kolejne zagrozenie, a na dodatek moglo to nastapic w kazdym miejscu, w pewnej odleglosci od Piatej Bramy. Na wypadek gdyby Szosta Brama miala okazac sie podobna do poprzedniej, Lirael zlapala mocno obroze psa, mimo ze musiala z tego powodu schowac Nehime. Nastepnie zaczela wypowiadac zaklecie. Po kazdym zdaniu oblizywala usta, zeby zlagodzic parzace dzialanie Wolnej Magii. W miare jak zaklecie nabieralo mocy, woda dookola nich zaczela ustepowac w promieniu dziesieciu stop. Po jakims czasie stali juz na kolistym skrawku suchego dna. Nagle zaczelo sie ono zapadac, woda zas wyraznie wzbierala. Dno obnizalo sie coraz szybciej, az wreszcie znalezli sie na samym dole pionowego waskiego tunelu, trzysta stop ponizej lustra wody. I wtedy spietrzone masy wody otaczajace cylindryczny tunel runely z wielkim hukiem, rozlewajac sie na wszystkie strony. Trwalo pare minut, zanim spienione fale uspokoily sie i opadla mgielka rozproszonych wodnych kropel. Rzeka wolno powrocila do swego normalnego biegu i zaczela oplywac nogi Lirael. Powietrze oczyscilo sie, a wartki nurt znowu przybral na sile, probujac ich wciagnac i porwac ze soba. Dotarli do Siodmego Rejonu i oczom Lirael ukazala sie pierwsza z Trzech Bram, ktore strzegly dostepu do najglebszej strefy Smierci. Byla to Brama Siodma - niekonczace sie morze ognia plonacego nieprzerwanie na powierzchni wody. Jego blask draznil oczy przywykle do polmroku poprzednich Rejonow. -Jestesmy coraz blizej celu - powiedziala Lirael, a w jej glosie pobrzmiewala zarowno ulga, ze dotarli juz tak daleko, jak i strach przed tym, co wciaz jeszcze bylo przed nimi. Jednakze pies nie zwrocil zbytniej uwagi na to, co mowila Lirael - rozgladal sie i pilnie nastawial uszu. Dopiero po chwili spojrzal na swoja pania i powiedzial krotko: -Ten, ktory przez caly czas podazal naszym sladem, jest juz bardzo blisko. Mysle, ze to Hedge! Musimy przyspieszyc kroku! Rozdzial dwudziesty czwarty Zagadkowa inicjatywa Moggeta Nick podniosl sie z najwyzszym trudem i oparl o drzwi. Poslugujac sie znalezionym wczesniej zagietym gwozdziem oraz wywolujac z pamieci strzepy informacji o tym, jak dzialaja zamki, podjal jeszcze jedna probe dostania sie do pomieszczenia, ktore krylo jedna z dziewieciu skrzynek przylaczowych, pozwalajacych na prawidlowe dzialanie instalacji elektrycznej na Farmie Blyskawic. Slyszal tylko grzmoty i nie mogl nawet spojrzec w gore, bo blyskawice dawaly tak oslepiajace swiatlo, ze musial chronic przed nim wzrok. Wewnetrzny glos nakazywal mu, by sprawdzil, czy polkule zostaly prawidlowo umieszczone w specjalnych kolyskach wykonanych z brazu. Jednakze nawet gdyby chcial ulec tym podszeptom, byl zbyt slaby, zeby to wykonac. Osunal sie na ziemie i upuscil gwozdz. Zaczal go szukac, choc wiedzial, ze i tak nie bedzie umial zrobic z niego uzytku. Musial sie jednak czyms zajac. Nawet gdyby mialo sie okazac, ze caly jego trud byl daremny. Wtem wzdrygnal sie, gdy cos musnelo jego policzek. Po chwili znow poczul na twarzy cos mokrego - bardziej wilgotnego niz mgla i odrobine szorstkiego. Ostroznie rozchylil powieki, obawiajac sie nastepnego bialego blysku. W jasnym swietle blyskawicy dostrzegl cos jeszcze bielszego, a przy tym mieciutkiego. Bylo to futro kota, ktory delikatnie lizal go po twarzy. -A kysz, kocie! - wymamrotal. Na tle grzmotu jego glos zabrzmial zalosnie i cicho. Machnal reka i dodal: - Bo cie porazi piorun. -Nie sadze - odpowiedzial mu prosto do ucha kot. - A poza tym, zdecydowalem, ze zabieram cie ze soba, niestety. Mozesz isc o wlasnych silach? Nick zaprzeczyl ruchem glowy i w oczach stanely mu lzy. Zdumial sie, ze potrafi jeszcze plakac. Gadajacy kot natomiast w ogole go nie dziwil. Wokol niego swiat sie walil, wiec wszystko bylo mozliwe. -Nie - szepnal. - Cos we mnie tkwi, kocie. I to cos nie pozwoli mi sie stad ruszyc. -Niszczyciel nie zebral jeszcze sil - stwierdzil Mogget, obserwujac, jak poparzeni i pokiereszowani Pomocnicy osadzaja druga polkule w kolysce wagonu kolejowego, slepo posluszni swemu panu. W zielonych slepiach kota odbijala sie platanina blyskawic, a mimo to zwierzak wcale ich nie mruzyl. -Hedge tez jest bardzo zajety - dodal. Zdazyl juz odbyc maly rekonesans i odwiedzil miejscowy cmentarz, ktory sluzyl niegdys mieszkancom miasteczka, poki prosperowalo ono dzieki tartakowi. Na srodku cmentarza zobaczyl nekromante. Hedge pokryty byl lodem. Najwyrazniej udal sie po posilki do krainy Smierci, by moc je potem odeslac tutaj. Radzil sobie calkiem niezle. Tak przynajmniej ocenil to Mogget, widzac liczne rozkladajace sie, przegnile ciala i szkielety wygrzebujace sie z grobow. Nick przeczuwal, ze stanal przed swoja ostatnia szansa, a ten gadajacy zwierzak, podobnie jak pies, ktory mu sie kiedys przysnil, musi miec jakis zwiazek z Lirael oraz jego przyjacielem Samem. Zbierajac resztki sil, podzwignal sie do pozycji siedzacej - i na tym skonczyly sie jego mozliwosci. Czul sie bardzo slaby i znajdowal sie zbyt blisko polkul. Mogget przygladal mu sie badawczo i niecierpliwie uderzal ogonem o ziemie. -Jezeli to wszystko, na co cie stac, wydaje mi sie, ze bede musial cie poniesc - powiedzial. -Ale... jak? - wymamrotal Nick. Nie potrafil wyobrazic sobie, w jaki sposob nieduzy kot mialby udzwignac doroslego czlowieka, chocby chudego jak szczapa. Mogget nie odpowiedzial, tylko wspial sie na tylnych lapach - i zaczal sie zmieniac. Nick ze zdziwieniem wpatrywal sie w miejsce, gdzie jeszcze przed chwila widzial bialego kota. Oczy zaszly mu lzami z powodu oslepiajacej jasnosci blyskawic i choc byl swiadkiem transformacji Moggeta, nie mogl pojac, jak to wszystko moglo sie stac. Bo oto nagle zamiast malego kota stal przed nim bardzo niski, szczuply w pasie, ale barczysty mezczyzna. Byl wzrostu mniej wiecej dziesiecioletniego chlopca, mial blada, niemal przezroczysta skore albinosa i jasne wlosy, ale jego oczy nie byly czerwone, lecz jaskrawo zielone. Ksztaltem przywodzily na mysl migdaly, zupelnie jak kocie slepia. W talii mial jasnoczerwony skorzany pasek, przy ktorym dyndal srebrny dzwoneczek. Potem Nick zauwazyl jeszcze, ze zjawa mezczyzny ubrana byla w biala szate ozdobiona przy mankietach szerokimi pasami materialu, na ktorych widnialo mnostwo malych srebrnych kluczy - takich samych, jakie widzial na plaszczu Lirael. -Jestem gotow - odezwal sie dosc powsciagliwie Mogget. Wyczuwal tkwiacy w Nicku fragment Niszczyciela i choc wiedzial, ze zly duch pochloniety jest jedna sprawa - polaczeniem sie w calosc - to i tak nalezy bardzo uwazac, by go nie sprowokowac. W tym wypadku spryt mogl sie okazac bardziej skuteczny od sily. -Zaraz cie podniose i poszukamy sobie wygodnego miejsca, z ktorego bedziemy mogli obserwowac, jak lacza sie polkule - powiedzial. Na samo ich wspomnienie piers Nicka scisnal bol - palacy jak rozgrzany do bialosci metal. Polkule byly rzeczywiscie blisko, wyczuwal ich obecnosc... -Musze nadzorowac te prace - zacharczal. Znow zamknal oczy, a wizja srebrzystych polkul zajasniala mu w glowie intensywniej niz blyskawice. -Prace juz zakonczono - uspokajal go Mogget. Uniosl Nicka i trzymal go w swoich nadnaturalnie mocnych ramionach, starajac sie nie dotykac klatki piersiowej mlodzienca. Albinos przypominal teraz mrowke dzwigajaca ladunek wiekszy niz ona sama. - Musimy tylko dostac sie gdzies, gdzie bedzie lepszy widok... na laczace sie polkule. -Lepszy widok - mamrotal Nick. Slowa te, w jakis trudny do wytlumaczenia sposob, usmierzaly bol w jego piersi, ale takze pozwalaly mu myslec niezaleznie. Gdy rozchylil powieki, spojrzal w zielone oczy swego towarzysza, ale nie potrafil odgadnac, co wyrazaly - strach czy moze pelne napiecia oczekiwanie? -Musimy temu zapobiec! - wyrzekl swiszczacym glosem, a bol powrocil z taka sila, ze chlopiec az krzyknal. Na szczescie huk gromu zagluszyl ten dzwiek. Mogget pochylil sie, zeby go lepiej slyszec, bo Nick przeszedl teraz do szeptu. - Pokaze ci... otworzymy drzwi rozdzielni... rozlaczymy kable zasilajace... -Za pozno - powiedzial Mogget. Zaczal kluczyc pomiedzy pretami instalacji odgromowej i widac bylo, ze wyczuwa, ktorych miejsc nalezy sie wystrzegac. Najwyrazniej potrafil przewidziec, gdzie uderzy piorun. Z tylu, za ich plecami, ostatni zywi wspolpracownicy Hedge'a podlaczali kable zasilajace do specjalnych kolysek, ktore zamontowano na platformach, stojacych w odleglosci piecdziesieciu jardow od siebie na krotkim odcinku trakcji kolejowej, prowadzacej do mlyna. Polkule osadzono w ten sposob, ze ich plaskie podstawy ustawione byly dokladnie naprzeciwko siebie i wystawaly z kolysek. Do obydwu doprowadzono kable zasilajace, nie bylo jednak widac niczego, co mogloby pociagnac wagony po torach i w ten sposob umozliwic polaczenie sie polkul - ale i to musialo byc zgodne z projektem. Liczne odgromniki przyciagaly wyladowania atmosferyczne i odprowadzaly cala energie do polkul. Zamkniety w srodku Niszczyciel pospiesznie i lapczywie wchlanial ja w siebie. Wokol wagonow strzelaly snopy blekitnych iskier. Mogget wyraznie wyczuwal ruchy pradawnej mocy uwiezionej w srebrzystych okowach. Szedl coraz szybciej, lecz na tyle ostroznie, by nie zaalarmowac czastki Zla tkwiacej w sercu Nicka. Mlody czlowiek lezal jednak spokojnie w jego ramionach. Jak zwykle zmagaly sie w nim dwa rozne dazenia. Z jednej strony cieszyl sie, ze nic juz nie przeszkodzi polaczeniu polkul, a z drugiej - rozpaczal, ze nie potrafil temu zapobiec. Wkrotce mozna juz bylo zauwazyc, ze Orannis zdolal poluznic krepujace go peta. Pioruny rzadziej uderzaly w polkule, a nawet zaczely je omijac, jakby odpychane jakas niewidzialna reka. Wyladowania przestaly koncentrowac sie na wagonach oraz ich bezposrednim otoczeniu i coraz czesciej uderzaly w odgromniki, ktorymi usiane bylo wzgorze. Piorunow bylo teraz znacznie wiecej. Wczesniej w poblizu polkul uderzalo dziewiec gromow na minute, pozniej, gdy wyladowania przesunely sie na wzgorze, bylo ich juz dziewiecdziesiat, a potem nawet kilkaset, kiedy nawalnica zaczela sie nasilac i rozszerzac, obejmujac w koncu cala Farme Blyskawic. Po kilku minutach w samym srodku terenu objetego burza wyladowania zupelnie ustaly. Za to polkule jasnialy jak nigdy dotad. Za kazdym razem, gdy Mogget spogladal w ich kierunku, pod srebrna oslona dostrzegal wyraznie ciemne cienie, ktore wily sie niespokojnie. Coraz bardziej przyblizaly sie do plaskiej podstawy, wsciekle zwalczajac sily wzajemnego odpychania sie polkul. Uderzalo wciaz coraz wiecej piorunow, tak ze ziemia az sie trzesla od ich huku. Polkule jasnialy niesamowitym blaskiem, a cienie w ich wnetrzach wydawaly sie coraz ciemniejsze. Od dawna nieuzywane kola, opornie i z piskiem zaczely toczyc sie po szynach - wagony ruszyly z miejsca. -Polkule zaraz sie polacza! - krzyknal Mogget i przyspieszyl kroku, zygzakiem omijajac prety odgromnikow i pochylajac sie nad Nickiem, by oslonic go przed szalejacymi wokol piorunami. W sercu mlodzienca drgnal srebrzysty okruch, przyciagany przez obie polkule. Przez moment zdawalo sie, ze przebije sciane serca i - odnoszac krwawy tryumf - wyrwie sie na wolnosc. Jednak sila przyciagania nie byla jeszcze wystarczajaco duza, a polkule wciaz znajdowaly sie za daleko. Odlamek nie rozsadzil wiec ciala nieszczesnika, lecz przedostal sie do tetnicy i rozpoczal wedrowke do miejsca, przez ktore wniknal prawie rok wczesniej. Sameth opuscil reke, gdy jeden z Pomocnikow z krzykiem runal na ziemie, a zlocisty ogien Kodeksu zaczal trawic jego sciegna. Ciskajac sie konwulsyjnie, Zmarly wpelzl pomiedzy dwa plonace drzewa i skryl sie za nimi. Wszedzie szalal ogien, a dym unosil sie spiralnie w gore, jakby spieszyl na spotkanie tumanom mgly, ktore nadciagaly zza linii wzgorz. -Szkoda, ze to nie moje strzaly go zalatwily - powiedzial sierzant Evans. Wczesniej przeszyl Pomocnika kilkoma srebrnymi grotami, ale zdolal jedynie spowolnic jego ruchy. -Duch Zmarlego nadal zyje - ponuro stwierdzil Sam. - Zdolalem zniszczyc tylko jego cialo. Sameth wyczuwal, ze po drugiej stronie na wzgorze wspina sie pod oslona mgly ogromna cizba nowych Pomocnikow. Sam i zolnierze zdolali wprawdzie odeprzec pierwszy atak, ale przeciwnikow bylo przeciez zaledwie szesciu. -Wydaje mi sie, ze oni tylko trzymaja nas na dystans, a w tym czasie spokojnie przygotowuja sie do zasadniczego natarcia - powiedzial major Greene, zsuwajac helm na tyl glowy, by obetrzec blyszczace od potu czolo. -To prawda - zgodzil sie Sam, a po chwili wahania dodal: - Zmierza ku nam setka Zmarlych, a w dodatku ciagle pojawiaja sie nowi. Obejrzal sie, tam gdzie posrod skal widac bylo skute lodem cialo Lirael, a nastepnie zlustrowal stojacych wokol zolnierzy. Ich szeregi wyraznie sie przerzedzily. Zaden nie zginal w walce, ale przynajmniej dwunastu zwyczajnie zrejterowalo. Byli zbyt przerazeni, by moc stawic czolo nacierajacym Zmarlym. Major, aczkolwiek niechetnie, pozwolil im odejsc. Zrzedzil tylko pod nosem, ze nie bedzie przeciez do nich strzelal, skoro cala kompania w zasadzie w ogole nie powinna sie tutaj zjawic. -Chcialbym wiedziec, co sie dzieje z Lirael i tymi przekletymi przez Kodeks polkulami! - wybuchnal Sam. -Tak, czekanie jest zawsze najgorsze - zgodzil sie major Greene. - Ale to nie potrwa juz dlugo. Mgla wciaz sie przybliza i za pare minut nas dosiegnie. Sam popatrzyl na wzgorze. Mgla niewatpliwie naplywala coraz szybciej. Jej wydluzone macki pelzly w dol zbocza, a z tylu toczylo sie wielkie cielsko. Sameth wyczuwal, ze wzdluz calej linii wzniesien podniosla sie i ruszyla do ataku ogromna rzesza Zmarlych. -Nadchodza! - krzyknal major. - Trzymajcie sie, chlopaki! Sam zdal sobie sprawe, ze przeciwnikow nadciaga zbyt wielu, by mozna bylo skutecznie z nimi walczyc, ciskajac w nich magicznymi pociskami Kodeksu. Przez moment zawahal sie, a potem siegnal po fletnie, ktora dala mu Lirael, i przylozyl instrument do ust. Nawet jezeli nie byl juz nastepca Abhorsenow, to musial teraz w obliczu nacierajacego wroga podjac sie tej roli. Tak bardzo skoncentrowal sie na podchodzacych coraz blizej Zmarlych oraz na fletni, ze stracil z oczu majora. Wzial gleboki oddech i dmuchnal z calej sily w piszczalke Saranetha, wydobywajac z niej czysty i mocny ton, ktory przebil sie przez odglosy burzy i wilgotna mgle, rozszedl sie po polu walki - i narzucil wole Sama ponad piecdziesieciu Zmarlym. Sam czul, jak zwalniaja i walcza z zakleciem, rozwscieczeni, ze cos nie pozwala ich martwym cialom posuwac sie do przodu. Przez chwile zyskal nad nimi calkowite panowanie. Pomocnicy staneli w miejscu, podobni do ponurych rzezb spowitych w calun mgly. Posypal sie na nich grad strzal, a niektorzy sposrod najblizej stojacych zolnierzy ruszyli na nich, niemilosiernie siekac ich po nogach i klujac bagnetami w kolana. Jednakze duchy Zmarlych zamkniete w martwych cialach wciaz stawialy opor i Sam wiedzial, ze nie utrzyma ich dlugo pod kontrola. Gdy slychac bylo jeszcze echo Saranetha odbijajace sie od wzgorz, przylozyl usta do piszczalki Ranny. Wczesniej musial jednak zaczerpnac powietrza i ten krotki moment wystarczyl, by dzwiek Saranetha umilkl, a okowy, ktore narzucil Zmarlym - pekly. Sam stracil wladze nad rzeszami Pomocnikow, a wowczas ich szeregi drgnely i Zmarli runeli w dol zbocza - wyglodniali i ponad wszystko spragnieni Zycia. Rozdzial dwudziesty piaty Dziewiata Brama Siodmy Rejon Lirael i pies przebyli biegiem, nie zatrzymujac sie nawet, gdy Lirael musiala wymowic zaklecie, otwierajace Siodma Brame. Na dzwiek wypowiedzianych przez nia slow plonace wszedzie ognie zamigotaly i tuz przed nimi poderwaly sie do gory, tworzac przejscie w formie luku, szerokie akurat na tyle, by oboje mogli sie przedostac. Przechodzac z pochylona glowa przez ognista Brame, Lirael spojrzala za siebie i zobaczyla, ze goni ich jakas istota o ludzkich ksztaltach, lecz zbudowana z ognia i ciemnosci. Postac ta trzymala w dloni miecz, po ktorym pelgaly czerwone plomienie - dokladnie takie, jakie tworzyly Siodma Brame. Kiedy znalezli sie w Osmym Rejonie, Lirael czym predzej rzucila kolejne zaklecie, majace chronic przed jezykami ognia, ktore wystrzelaly w gore znad powierzchni wody, pragnac ich dosiegnac. One to wlasnie stanowily glowne niebezpieczenstwo, jakie czailo sie w tym rejonie. Rzeke oswietlal blask plomieni, ktore unosily sie na wodzie, tworzac nieregularne wyspy dryfujace po powierzchni. Czasem tez buchaly znienacka w nowych, niespodziewanych miejscach. Lirael w ostatniej chwili ominela jedna z takich ognistych wysp i pospieszyla dalej. Poczula, ze ze zdenerwowania drga jej powieka. Wszedzie wokol szalaly ryczace plomienie, lizac wode i przemieszczajac sie jedne szybciej, inne wolniej. Juz samo to moglo wywolac nerwowy tik a Lirael dodatkowo caly czas obawiala sie, ze za ich plecami w kazdej chwili moze skads wylonic sie Hedge. Pies szczeknal nieoczekiwanie tuz obok swej pani, a wowczas ogromna fala ognia, ktora poderwala sie nie wiedziec skad, gwaltowne skrecila, omijajac Lirael. Ona zas nawet nie zauwazyla, kiedy rozblysly plomienie, tak bardzo pochlanialo ja wszystko, co widziala dookola - i co moglo zajsc ich od tylu. -Spokojnie, pani. Niebawem bedziemy to mieli za soba - przemowilo lagodnie Podle Psisko. -Hedge! - wykrztusila nagle Lirael i natychmiast wypowiedziala dwa slowa, ktore zrodzily ognistego weza, ten zas ruszyl na spotkanie drugiemu i oba zwarly sie w plomiennym tancu. Splecione ze soba, wirujace szalenczo ogniste weze wydawaly sie Lirael prawie zywymi istotami. Dopiero gdy znieruchomialy, zaczely wygladac jak unoszace sie na wodzie oleiste plamy, ktore zajely sie ogniem. Roznil sie on od zwyklego tym, ze nie dawal dymu. -Widzialam Hedge'a - powtorzyla, gdy przestalo im grozic calopalenie. - Szedl z tylu, za nami. -Wiem - odparl pies. - Gdy dotrzemy do Osmej Bramy, ja zostane po tej stronie, by go zatrzymac, a ty pojdziesz dalej. -Nie! - krzyknela Lirael. - Musimy byc razem! Nie boje sie go... ale... po prostu tak bedzie lepiej! -Uwaga! - szczeknal pies i uskoczyli w bok, unikajac zderzenia z olbrzymia kula ognia, ktora przeszla tak blisko, ze Lirael zaczela sie dlawic, gdy ogarnela ja fala goraca. Pochylila sie i zaniosla kaszlem, a rzeka tylko czekala na taka okazje, aby zbic ja z nog. Wartki nurt, ktory nagle zaatakowal Lirael, sprawil, ze stracila rownowage, zanurzajac sie w wodzie po pas, ale niemal natychmiast podparla sie mieczem i z powrotem stanela pewnie na gruncie. Pies zdazyl dac nura do wody, by ratowac swoja pania, dlatego wygladal na zaklopotanego, gdy wyplynal na powierzchnie i ujrzal, ze Lirael nie tylko utrzymala sie na nogach, ale i jest przy tym prawie zupelnie sucha. -Juz myslalem, ze poszlas na dno - mruknal, a nastepnie zaszczekal, nie wiadomo, czy dla podtrzymania rozmowy, czy po to, by odeprzec atak kolejnego ognistego jezyka. -Chodzmy dalej! - ponaglila Lirael. -Zostane tutaj i przygotuje zasadzke... - zaczal mowic pies, lecz Lirael mocno chwycila go za obroze. Uparte Psisko natychmiast przysiadlo, zapierajac sie wszystkimi lapami, ale ona nie dawala za wygrana i probowala ciagnac je za soba. -Pojdziesz ze mna! - rozkazala lamiacym sie glosem. - Razem stawimy czolo Hedge'owi, gdy bedzie to konieczne, ale teraz nie ma chwili do stracenia! -No, dobrze - zgodzil sie niechetnie pies. Wstal i otrzepal sie, strzasajac niewyobrazalna ilosc wody - glownie na Lirael. -Bez wzgledu na to, co sie stanie, nie chce, abysmy sie rozdzielili - szepnela. Podle Psisko popatrzylo na nia smutnym wzrokiem, ale nic nie rzeklo. Lirael chciala cos jeszcze dopowiedziec, ale slowa uwiezly jej w gardle, a zaraz potem musiala juz skierowac uwage na co innego: nastepny atak, ktory przypuscily dryfujace po wodzie plomienie. Gdy niebezpieczenstwo minelo, ruszyli razem dalej. Szli tak kilka minut, jedno obok drugiego, az dotarli do sciany ciemnosci, ktora stanowila Osma Brame. Swiatlo najpierw przybladlo, nastepnie zas calkiem zniklo, a Lirael nie tylko przestala cokolwiek widziec, ale takze slyszec i odczuwac - nie wylaczajac wlasnego ciala. Miala wrazenie, ze nagle przeobrazila sie w czysta inteligencje, calkowicie zagubiona w ciemnosciach i odcieta od wszelkich pochodzacych z zewnatrz bodzcow. Spodziewala sie jednak tego, wiec chociaz nie czula, zeby poruszaly sie jej usta, i nie slyszala wlasnych slow, wypowiedziala zaklecie, ktore mialo ich przeniesc przez te najczarniejsza z ciemnosci do ostatniej, Dziewiatej Bramy, prowadzacej do Rejonu Smierci. Ostatni rejon wyraznie roznil sie od pozostalych. Lirael musiala zmruzyc oczy, gdy wylonila sie z ciemnosci Osmej Bramy, porazilo ja bowiem jaskrawe swiatlo. Rownoczesnie ustal wczesniejszy napor wody na jej nogi, poniewaz wartki do tej pory nurt zupelnie sie uspokoil. Ciepla woda delikatnie omywala jej kostki i w niczym nie przypominala lodowatej rzeki, ktora Lirael pamietala z poprzednich rejonow. Wczesniej towarzyszylo jej poczucie przebywania w zamknietej przestrzeni, do czego przyczynialo sie zapewne dziwne szare swiatlo, ktore zamazywalo kontury i ograniczalo widocznosc. Teraz jednak doznania byly zupelnie inne. Miala wrazenie, ze otacza ja bezkres pozwalajacy objac wzrokiem wiele mil. Dookola, jak okiem siegnac, widac bylo spokojna, polyskujaca srebrzyscie wode. Po raz pierwszy tez, spogladajac w gore, mogla dostrzec cos wiecej niz tylko przytlaczajaca, mglista szarosc. Znacznie wiecej. Nad glowa miala teraz niebo usiane gwiazdami. Bylo ich tyle, ze nie dawalo sie rozroznic poszczegolnych konstelacji. Zlewaly sie w jedna, niewyobrazalnie wielka kopule swiatla, nieomal tak mocnego jak blask slonca ze swiata zywych, lecz bardziej miekkiego i lagodnego. Lirael miala wrazenie, ze gwiazdy do niej przemawiaja. W jej sercu zbudzilo sie pragnienie, by im odpowiedziec. Schowala miecz i dzwonek, po czym wyrzucila ramiona w gore, w strone rozgwiezdzonego nieba. Poczula, ze zaczyna lewitowac. Jej stopy wynurzyly sie z rzeki, a powierzchnia wody lekko zafalowala, wydajac przy tym cichy szmer. Zauwazyla, ze w gore unosza sie rowniez Zmarli, kierujac sie ku morzu gwiazd. Byly to istoty najrozmaitszych ksztaltow, rozniace sie takze wielkoscia. Niektore z nich wzlatywaly niezwykle wolno, a inne tak predko, ze z daleka wygladaly jak rozmazane na niebie smugi. Jakis cichy glos ostrzegal Lirael, ze odpowiada wlasnie na zew Dziewiatej Bramy. Gwiezdny welon widoczny nad jej glowa byl ostatnia granica, zza ktorej nie bylo juz powrotu. Ten sam glos przypomnial jej o odpowiedzialnosci, Orannisie, Podlym Psisku, Samie i Nicku, i calym swiecie zywych. Sumienie Lirael, wsciekle gryzac i krzyczac, usilowalo nie dopuscic do tego, by zatopila sie w ciszy i spokoju, ktory obiecywaly jej gwiazdy. -Jeszcze nie czas, nie czas - przyzywal ja glos. Lirael odpowiedziala na to wezwanie, choc z jej ust nie padly zadne slowa. Gwiazdy nagle ustapily, podniosly sie wysoko i odeszly w niezmierzona dal. Lirael zamrugala oczami, potrzasnela glowa i spadla z wysokosci kilku stop prosto do wody, ladujac tuz przy boku psa, ktory wciaz jeszcze wpatrywal sie w jasniejace niebo. -Dlaczego mnie nie powstrzymales? - zapytala, zloszczac sie na psa, ze jej nie pomogl, mimo iz grozilo jej smiertelne niebezpieczenstwo. Wiedziala, ze gdyby lewitowala choc pare sekund dluzej, nie moglaby juz wrocic. Na wieki przekroczylaby Dziewiata Brame. -Wszyscy, ktorzy tu wejda, sami musza sie z tym zmierzyc - szepnal pies. Wciaz spogladal w gwiazdy i nie patrzyl na swoja pania. - Kazdy ma wyznaczony swoj czas umierania. Niektorzy o tym nie wiedza lub staraja sie ten moment opoznic, ale tego nie da sie zmienic. A juz na pewno nie wtedy, gdy spoglada sie w gwiazdy Dziewiatej Bramy. Wiec tym bardziej ciesze sie, pani, ze wrocilas. -Ja rowniez - odparla zdenerwowana Lirael. Przygladala sie Zmarlym wylaniajacym sie z czelusci Osmej Bramy. Za kazdym razem, gdy pojawial sie ktos nowy, zastygala w bezruchu, myslac, ze to Hedge. Wyczuwala obecnosc wielu Zmarlych, choc nie wszystkich potrafila zobaczyc. Z chwila gdy przekroczyli wrota ostatniego rejonu, natychmiast wzbijali sie ku niebu i znikali wsrod gwiazd, natomiast Hedge, ktory musial byc zaledwie kilka minut za Lirael i psem, najwyrazniej ciagle jeszcze nie minal Osmej Bramy. Podle Psisko nadal wpatrywalo sie w gwiazdy. Lirael smiertelnie sie przerazila. Chyba nie zamierzalo odpowiedziec na zew Dziewiatej Bramy? W koncu pies opuscil wzrok i cicho szczeknal. -Na mnie tez jeszcze nie przyszedl czas - powiedzial, a Lirael odetchnela z ulga. - Nie sadzisz, pani, ze nadeszla pora, by wypelnic nasza misje? -Masz racje - zgodzila sie Lirael. Czula sie winna, ze stracili az tyle cennego czasu. Dotknela Lustra Ciemnosci, ktore spoczywalo na dnie sakwy. - Ale co sie stanie, jezeli Hedge nadejdzie akurat wtedy, gdy bede patrzyla w zwierciadlo? -Jesli do tej pory nie przyszedl, to chyba juz sie nie pojawi - odparl pies, weszac dookola. - Niewielu nekromantow ma odwage spojrzec na Dziewiata Brame i zmierzyc sie z jej wezwaniem, bo przeciwko temu sklania sie cala ich natura. -Ach tak - powiedziala Lirael i odetchnela z ulga. -Jednak z pewnoscia zaczai sie na nas gdzies w drodze powrotnej - dodal pies, burzac na powrot spokoj swojej pani. - Bede cie strzegl. Lirael usmiechnela sie. Na jej twarzy malowalo sie zatroskanie, ale takze milosc i wdziecznosc dla przyjaciela. Zdala sobie sprawe z tego, ze wystawila sie na podwojne niebezpieczenstwo - w Zyciu zagrozone bylo jej cialo, ktorego strzegl Sam, a w Smierci wierny pies musial chronic jej ducha. Bez wzgledu jednak na ryzyko miala zrobic to, co do niej nalezalo. Zanim schowala Nehime, naklula sobie koniuszek palca, a potem wyjela z sakwy szkatule z Lustrem Ciemnosci i zdecydowanym ruchem ja otworzyla. Po palcu sciekla jej kropla krwi, lecz zamiast splynac do rzeki, poszybowala w przestworza. Lirael nie zauwazyla tego, zamyslona nad slowami "Ksiegi pamieci i zapomnienia". W skupieniu przylozyla palec do matowej powierzchni zwierciadla. Gdy tylko krew znalazla sie na tafli Lustra Ciemnosci, pokryla je cale, cienka, polyskujaca warstwa. Lirael uniosla je i przyblizyla do prawego oka, podczas gdy lewym wciaz spogladala na kraine Smierci. Krew nadala powierzchni zwierciadla czerwonawe zabarwienie, ale Lirael przestala to dostrzegac. Ciemnosci przeslaniajace tafle lustra zaczely sie rozpraszac i mogla zajrzec w glab innego swiata, ale przez caly czas widziala rowniez roziskrzone wody Dziewiatego Rejonu. Nagle oba te obrazy zlaly sie w jedna calosc. Lirael spostrzegla wirujace swiatla oraz slonce uciekajace wstecz poprzez wody Smierci. Poczula, ze z niesamowita szybkoscia spada w jakas niewiarygodnie odlegla przeszlosc. Probowala sobie przypomniec, co chciala zobaczyc, a lewa dlonia nieswiadomie dotykala po kolei wszystkich dzwonkow tkwiacych w mieszkach. -Powolujac sie na Prawo Krwi - mowila coraz bardziej pewnym i donosnym glosem - na Prawo Dziedzictwa, na Prawo Kodeksu i na Prawo Siedmiu, ktorzy je ustanowili, chce spojrzec za zaslone czasu, na Prapoczatek. Chce zobaczyc, jak doszlo do Spetania i Przepolowienia Orannisa, oraz dowiedziec sie, co zostalo wowczas zrobione i co musi byc powtorzone teraz. Niechaj wiec sie stanie! Chociaz dawno juz skonczyla mowic, slonca wciaz biegly wstecz, ona zas coraz bardziej sie w nie zapadala. Az wreszcie wszystkie slonca zlaly sie w jedno, oslepiajac ja swym blaskiem. Gdy lsnienie to oslablo, jej oczom ukazala sie ciemna czelusc, w ktorej jasnial tylko jeden punkt. I czula ze spada ku niemu, i wkrotce okazalo sie, ze jest to ksiezyc. Stal sie on wielka planeta, ktora wypelnila caly widnokrag. A ona spadala po niebie i szybowala nad pustynia, ktora ciagnela sie az po horyzont i jeszcze dalej. I Lirael czula, ze pustynia ta objela caly swiat, a nic nie poruszalo sie na wypalonej, spekanej ziemi. Nic na niej nie zylo i nic nie wzrastalo. Swiat rozposcierajacy sie w dole zaczal wirowac, coraz predzej i predzej, a Lirael zobaczyla, jak wygladal dawniej, i ujrzala, jak wyginelo na nim wszelkie zycie. Potem znow zaczela spadac przez kolejne slonca, az jej oczom ukazala sie nastepna czelusc i jeszcze jeden swiat, ktory takze mial obrocic sie w pustynie. Szesc razy widziala, jak swiat ulegal zniszczeniu, a za siodmym razem zobaczyla juz swoj wlasny. Czula, ze to wlasnie ten, choc nie dostrzegala niczego charakterystycznego, co mogloby ja w tym przekonaniu utwierdzic. Wybral go Niszczyciel, ale inni wybrali go takze. Tu wlasnie rozegra sie bitwa, w ktorej mieli stawic mu czolo. Tu nalezalo opowiedziec sie po ktorejs ze stron i nie zdradzic na wieki. Lirael wydawalo sie, ze Widzenie trwalo dlugi czas i obejmowalo wiele przerazajacych zdarzen, ale rownoczesnie drugim okiem dostrzegla, ze pies wciaz biega tam i z powrotem, zrozumiala wiec, ze w Smierci uplynelo niewiele czasu. W koncu zobaczyla wystarczajaco duzo i nie mogla juz dluzej zniesc obrazow, ktore ukazywalo jej Lustro. Zamknela oczy, schowala zwierciadlo i opadla na kolana. Siedziala tak, sciskajac w dloniach niewielka srebrna szkatule. Dookola chlupotala ciepla woda, ale nie niosla jej ukojenia. Gdy chwile pozniej Lirael otwarla oczy, pies lizal ja po twarzy i przypatrywal sie jej, wielce zatroskany. -Musimy sie spieszyc - powiedziala Lirael, podnoszac sie z kleczek. - Dotad nie zdawalam sobie sprawy... jak bardzo! Zawrocila ku Osmej Bramie i zdecydowanym ruchem znow siegnela po miecz oraz dzwonek. Wizja ukazala jej, do czego zdolny jest Orannis - i bylo to po stokroc gorsze od najsmielszych nawet wyobrazen. Slusznie nazywano go Niszczycielem. Orannis istnial wylacznie po to, by niesc zaglade, Kodeks zas byl jedynym przeciwnikiem, ktory zdolal go powstrzymac. Pradawny Duch Zla zywil gleboka nienawisc do wszystkiego, co zylo. Pragnal zniszczyc wszelkie przejawy zycia, a co gorsza, mogl to uczynic. Tylko Lirael znala teraz tajemnice spetania Niszczyciela. Wiedziala, ze bedzie to czyn nielatwy do powtorzenia, jesli w ogole mozliwy, lecz rownoczesnie zdawala sobie sprawe, ze to ich jedyna szansa. Poczula wielka wewnetrzna potrzebe powrotu do Zycia. Teraz wszystko bylo w jej rekach. Od niej zalezal nie tylko jej wlasny los, ale takze los psa, Sama, Nicka, majora Greene'a i jego zolnierzy, a takze wszystkich mieszkancow Ancelstierre, ktorym grozila niechybna smierc, choc byli tego zupelnie nieswiadomi, los Starego Krolestwa, jej kuzynek Clayrow, a nawet ciotki Kirrith... Mysli o tych wszystkich osobach i o ciazacej na niej odpowiedzialnosci wypelnialy ja bez reszty, gdy zblizala sie do Osmej Bramy. Na ustach miala juz slowa zaklecia otwierajacego, ledwo jednak zdazyla rozchylic wargi, by je wypowiedziec, gdy z ciemnych czelusci bramy buchnal w jej kierunku plomien. Spomiedzy jezykow ognia wylonil sie Hedge. Cial ja w lewe ramie tak mocno, ze upuscila Saranetha, ktorego trzymala w reku. Dzwonek odezwal sie krotko, po czym wpadl do rzeki, ta zas wytlumila jego dzwiek. Gdy magiczny miecz spadl na kolczuge z plytek gethre, stalowe ostrze zazgrzytalo, a dzwiek ten rozszedl sie echem po wodzie. Wprawdzie wytrzymala uderzenie, ale i tak ramie Lirael powaznie ucierpialo - juz drugi raz w ciagu zaledwie kilku dni. Ledwo udalo sie jej sparowac kolejny cios, tym razem wymierzony w glowe. Uskoczyla w tyl i niechcacy przeszkodzila psu, ktory wlasnie sposobil sie do skoku. Poczula, ze bol przeszywa jej lewe ramie, przechodzi dalej, ku barkowi i szyi. Mimo to siegnela po nastepny dzwonek. Hedge byl jednak szybszy. Wczesniej niz ona pochwycil jeden ze swoich dzwonkow - i uzyl go. Lirael poznala, ze to Saraneth, i zastygla w bezruchu, by odeprzec jego moc. Ale dzwiek dzwonka nie spowodowal zadnych skutkow - nie zawladnal nia i nie oslabil jej woli. -Siad! - rozkazal Hedge i Lirael zorientowala sie nagle, ze nekromanta skierowal swoj atak na psa. Ten zas, warczac, ponownie spinal sie do skoku, ale gdy dosiegla go moc Saranetha, Psisko zastyglo w pol gestu. Lirael zaczela je okrazac, chcac zranic Hedge'a w reke, w ktorej trzymal dzwonek. Jednak nekromanta ruszyl tymczasem w przeciwnym kierunku, takze obchodzac znieruchomialego psa. Bylo cos dziwnego w jego sylwetce, ale zrazu nie mogla sie zorientowac, co. I nagle uswiadomila sobie, ze caly czas trzymal glowe pochylona i nie podnosil wzroku. Najwyrazniej obawial sie spojrzec w gwiazdy Dziewiatej Bramy. Zblizyl sie do niej, ale wtedy ona zaczela isc w przeciwna strone i zastygly w bezruchu pies ciagle ich rozdzielal. W pewnym momencie Lirael zauwazyla, ze wierny przyjaciel mruga do niej. -Daleko musialem cie gonic - odezwal sie Hedge. Glos, przepojony Wolna Magia, brzmial, jakby blizej mu bylo do Zmarlych niz do zywych. Jego wyglad zas tylko potwierdzal to wrazenie. Stal tak nad Lirael, ogromny, caly skapany w ogniu, ktory plonal w jego oczach i ustach, kapal mu z palcow i przeswiecal przez skore. Lirael nie byla pewna, czy ma przed soba zywego czlowieka; wydalo jej sie teraz, ze Hedge jest raczej duchem Wolnej Magii, obleczonym jedynie w ludzka postac. -Ale teraz wszystko sie juz dokonalo - ciagnal dalej Hedge. - I tutaj, i w Zyciu. Moj pan znow stanowi jednosc, a dzielo zniszczenia juz sie rozpoczelo. W swiecie zywych zostali tylko Zmarli i slawia Orannisa za jego czyny. Tylko Zmarli i ja, jego wierny i oddany wezyr. Bylo cos hipnotycznego w jego glosie. Lirael zorientowala sie, ze nekromanta usiluje ja omamic i zniewolic, a potem wykorzystac moment nieuwagi, by zadac smiertelny cios. Nie uzyl przeciwko niej dzwonka, co bylo zastanawiajace, ale przeciez juz raz wymknela sie Hedge'owi i Saranethowi. -Unies wzrok, Hedge - powiedziala, gdy zataczali nastepny okrag. - Dziewiata Brama cie wzywa. Czyzbys nie czul, ze wolaja cie gwiazdy? Na slowo "gwiazdy" rzucila sie do ataku, ale bardziej doswiadczony w sztuce fechtunku Hedge nie dal sie zaskoczyc. Sparowal cios i blyskawicznie sam uderzyl, przecinajac jej oponcze tuz nad sercem. Uskoczyla szybko, tym razem oddalajac sie troche od psa. Hedge postapil za nia, ciagle trzymajac nisko glowe i spogladajac na Lirael spod polprzymknietych powiek. Psisko, ktore znalazlo sie teraz za plecami nekromanty, poruszylo sie. Powoli wyciagnelo z plytkiej wody jedna lape, starajac sie zachowywac jak najciszej. Potem wolno ruszylo w slad za Hedge'em, ktory szykowal sie do ataku na jego pania. -Nie wierze, ze Niszczyciel zwyciezyl - rzucila Lirael, ciagle sie cofajac. Miala nadzieje, ze jej slowa zaglusza kroki skradajacego sie psa. - Moje cialo pozostalo w Zyciu i gdyby cos mu sie stalo, na pewno bym poczula. Poza tym, gdybys mowil prawde i Orannis bylby juz wolny, nie zaprzatalbys sobie mna glowy. -Ty rzeczywiscie nie liczysz sie w tej grze - odparl z usmiechem Hedge, a jego miecz rozpalal sie coraz bardziej, jak gdyby przeczuwajac, ze juz niedlugo bedzie mogl zadac smierc. - Po prostu mam ochote cie zabic. Sprawi mi to przyjemnosc. Moj pan prowadzi swoje dzielo zniszczenia, a ja chce dotrzymac mu kroku! Zadal potezny cios, tak ze Lirael ledwie zdolala go sparowac. Potem zwarli sie w boju, cialo przy ciele. Hedge pochylil nad nia glowe, a gdy odwrocila twarz, poczula na policzku jego ciezki metaliczny oddech i goraco plomieni buchajacych z jego ust. -Ale najpierw troche sie toba pobawie - zasmial sie Hedge i cofnal sie o krok. Lirael zebrala wszystkie swoje sily i gniewnie natarla na przeciwnika. Hedge znowu sie rozesmial, odparl atak bez najmniejszego trudu, zrobil jeszcze jeden krok wstecz - i potknal sie o Podle Psisko, ktore zdazylo znalezc sie u samych jego nog. Padajac, wypuscil z rak miecz i dzwonek, zeby jak najszybciej zaslonic dlonmi oczy, i runal w wode, wzniecajac kleby syczacej pary. Zanim jednak zakryl twarz, zdazyl ujrzec gwiazdy i to wystarczylo, by poczul ich zew, ktory zniweczyl zaklecia trzymajace go od stu lat posrod zywych. Tak dlugo odwlekal ostateczna smierc i szukal sposobow, aby pozostac w swiecie slonca! Mial nadzieje, ze najpewniejszym z nich okaze sie sluzba Orannisowi - ktorej oddal sie bez reszty. Przeciez Niszczyciel obiecal mu w zamian nieustajace zycie i jeszcze wieksza wladze nad Zmarlymi. Hedge robil wszystko, co bylo w jego mocy, by na te nagrode zasluzyc. Teraz jedno spojrzenie na przyzywajace go gwiazdy wystarczylo, by wszystko przepadlo. Hedge opuscil rece, odslaniajac twarz, a gwiezdny blask napelnil jego oczy blyszczacymi lzami. One zas powoli gasily szalejacy w jego wnetrzu ogien. Kleby pary stopniowo zaczely sie rozpraszac, a nad rzeka zalegla cisza. Hedge wzniosl ramiona i zaczal spadac w kierunku nieba, gwiazd i Dziewiatej Bramy. Podle Psisko wylowilo z dna rzeki dzwonek upuszczony przez Lirael i podalo go jej, starajac sie, by nie wydal najmniejszego dzwieku. Lirael wziela Saranetha i bez slowa schowala do mieszka. Nie mieli czasu swietowac zwyciestwa nad nekromanta - Lirael wiedziala doskonale, ze czeka ich jeszcze starcie ze znacznie potezniejszym wrogiem. Przekroczyli Osma Brame, przejeci obezwladniajacym strachem. Przerazala ich mysl, ze chociaz Hedge klamal, jego slowa moga sie ziscic przed ich powrotem do Zycia. Lirael czula sie przygnieciona ciezarem wiedzy, ktora posiadla. Wiedziala juz, jak na powrot ujarzmic Niszczyciela, ale zdawala sobie sprawe, ze nie dokona tego w pojedynke. Zrozumiala, ze Sameth powinien stac sie rzeczywistym nastepca Budowniczych Muru, a nie tylko tytularnym, jak do tej pory. Nie darmo nosil przeciez na oponczy symbol srebrnej kielni. Potrzebne jej bylo takze wsparcie innych osob, z ktorymi laczyly ja Wiezy Krwi - a tych po prostu nie bylo, a przynajmniej nie wiedziala, gdzie sa. Co gorsza, ponowne spetanie Orannisa stanowilo zaledwie polowe zadania. Nawet gdyby Lirael i Samethowi ta sztuka sie udala, pozostawala jeszcze kwestia rozplatania Niszczyciela na dwie czesci, a to wymagalo odwagi, o jaka Lirael jakos sie nie posadzala. Rozdzial dwudziesty szosty Sam i Cienie Pomocnikow Gdy prysly wiezy, jakie nalozyl na Zmarlych dzwiek Saranetha, Sam zadal w piszczalke Ranny. Spokojne dzwieki kolysanki rozlegly sie jednak zbyt pozno, a grajacy zaczerpnal za malo powietrza. Dlatego usypiajace zaklecie Ranny podzialalo moze na pol tuzina Zmarlych, a co gorsza, w sen zapadlo rowniez kilku zolnierzy. Natomiast pozostali Pomocnicy - co najmniej dziewiecdziesieciu - bynajmniej nie przerwali marszu. Gdy wynurzyli sie spod oslony mgly, powitaly ich miecze, bagnety, srebrne groty i biale blyskawice ciskane przez Magow Kodeksu. Przez kilka minut walka byla tak zazarta i gwaltowna, ze Sam nie bardzo mogl sie zorientowac w przebiegu zdarzen. Kiedy jeden z nacierajacych Pomocnikow nagle sie przewrocil, Sameth dopiero po chwili uzmyslowil sobie, ze to on zadal Zmarlemu cios i powalil go na ziemie, odrabujac mu nogi. Znaki Kodeksu widoczne na ostrzu miecza groznie blyszczaly i buchaly jaskrawym niebiesko-bialym plomieniem. -Sprobuj jeszcze raz uzyc fletni! - krzyknal major, po czym wysunal sie przed Sametha, starajac sie odeprzec atak kolejnego Zmarlego. Pomocnik mial zlamana szczeke. - Bedziemy cie oslaniac! Sam skinal glowa i w przyplywie determinacji znow przylozyl instrument do ust. Zastepy Zmarlych zmusily juz broniacych sie zolnierzy do ustapienia z dotychczasowych pozycji. Skute lodem cialo Lirael znajdowalo sie teraz zaledwie kilka stop od Sama, zupelnie bezbronne w razie ataku Zmarlych. Przewazali wsrod nich dopiero co usmierceni robotnicy. Ci nadal mieli na sobie robocze kombinezony. Jednakze niektore zwloki zostaly opanowane przez inne duchy, ktore od dawna przebywaly w swiecie Zmarlych. Zjawy te, wniknawszy w cudze ciala, deformowaly je tak, ze czestokroc przestawaly one przypominac ludzi i upodabnialy sie do straszliwych postaci, jakimi byli w Smierci ich mieszkancy. Jeden z takich wlasnie Pomocnikow probowal zaatakowac Sama. Wijac sie niczym waz, staral sie ominac stojacych mu na drodze majora Greene'a i porucznika Tindalla. Rozwarl szeroko szczeki, by moc wyszarpywac jak najwieksze kawalki ciala. Sam bez wahania zadal mu cios prosto w gardlo, przebijajac kark na wylot. Gdy znaki Kodeksu wzeraly sie w cialo ofiary, wokol sypaly sie iskry. Duch Zmarlego rzucal sie i miotal, przyszpilony ostrzem miecza, az wreszcie wypelzl z bezuzytecznej juz skorupy jak czarny robak ze zgnilego jablka. Sam przyjrzal mu sie i jego strach przerodzil sie w straszliwy gniew. Jakim prawem ci wszyscy Zmarli wtargneli do swiata zywych, by zaklocac im spokoj? Jego nozdrza rozchylily sie, a policzki poczerwienialy, gdy wzial gleboki oddech, by zadac we fletnie. Sciezka, ktora podazali Zmarli, nie nalezala do nich. Zamierzal pokazac im wlasciwa droge i odeslac tam, gdzie bylo ich miejsce. Wybral piszczalke Kibetha i dmuchnal w nia z calej sily. Najpierw dal sie slyszec tylko pojedynczy dzwiek, czysty i wysoki, ktory wkrotce rozwinal sie w melodie - skoczna i zachecajaca do marszu. Poprawila ona nastroj zolnierzy na tyle, ze zaczeli sie usmiechac. Nawet ich bron poruszala sie rytmicznie w takt piesni Kibetha. W uszach Pomocnikow ta sama muzyka brzmiala zupelnie inaczej. Ci, ktorzy posiadali jeszcze sprawne pluca, gardla i usta, przerazliwie wyli ze strachu i z bolu. Jednak ich wrzaski nie byly w stanie zagluszyc wezwania Kibetha. Duchy Zmarlych zaczely opuszczac psujace sie ciala, ktore dotychczas zajmowaly, i wbrew swojej woli zawracac w strone Smierci. -Dostali za swoje! - krzyknal porucznik Tindall, widzac lezace pokotem porzucone zwloki Pomocnikow. Kierujace nimi duchy wypelzaly z martwych powlok i odchodzily, przywolywane glosem Kibetha. -Nie ciesz sie za bardzo - burknal major Greene. Rozejrzal sie predko dookola, azeby ocenic sytuacje. Kilku jego zolnierzy lezalo na ziemi. Niektorzy sposrod nich byli w agonii, a inni juz nie zyli. Ranni kierowali sie do punktu pomocy medycznej, ktory miescil sie u stop wzniesienia. Towarzyszyla im spora liczba zupelnie zdrowych zolnierzy, ktorzy pod pozorem udzielania pomocy poszkodowanym po prostu dawali noge z pola walki. Jeszcze inni, a bylo ich bardzo wielu, zbiegali ze wzgorza i uciekali prosto w strone Southerlinczykow oraz strumienia, majac nadzieje, ze jego wartki nurt choc troche ochroni ich przed Zmarlymi. Wieksza czesc kompanii majora Greene'a zwyczajnie zdezerterowala, nic dziwnego wiec, ze czul sie zawiedziony. Nie bardzo sobie wyobrazal, jak ma dalej dowodzic w tej bitwie, co do ktorej mial pewnosc, iz bedzie jego ostatnia. Rozumial jednak, ze wiekszosc jego ludzi pochodzila z poboru, a nawet ci, ktorzy sluzyli przez jakis czas na Pograniczu, nigdy przedtem nie widzieli az tylu Zmarlych. -A zeby ich! Durnie, akurat teraz, kiedy wygrywamy! - Porucznik Tindall zauwazyl w koncu dezerterow i dal sie poniesc mlodzienczym emocjom. Chcial nawet rzucic sie w pogon za zbieglymi zolnierzami, ale powstrzymal go major Greene. -Daj spokoj, Francis. Oni nie sa przeciez Zwiadowcami. Trudno sie dziwic, ze ta sytuacja ich przerosla. A poza tym bardziej jestes nam potrzebny tutaj... To byla pewnie tylko pierwsza fala - a tylko patrzec, kiedy zaczna wiac nastepni. -Zapewne calkiem niedlugo - potwierdzil Sameth. - Majorze, powinnismy zaciesnic krag wokol Lirael. Jezeli choc jeden Zmarly sie przedostanie, to... -Racja! - zgodzil sie z zapalem major. - Francis, Edward, podejdzcie blizej, wszyscy pozostali, pospieszcie sie. Trzeba opatrzyc rannych, ale badzcie w gotowosci. Liczy sie kazdy zolnierz. No, do roboty! -Tak jest! - odpowiedzialo rownoczesnie dwoch porucznikow. Chwile potem wykrzykiwali juz rozkazy, a podlegli im sierzanci przekazywali je dalej, tylko dwa razy glosniej. Okazalo sie niebawem, ze pozostalo zaledwie trzydziestu zolnierzy. Wszyscy szczelnym kordonem otoczyli pokryte lodem cialo Lirael. -Ilu ich jeszcze nadciaga? - spytal major, zwracajac sie do Sama, ktory wpatrywal sie w tumany mgly. Bylo jej coraz wiecej. Ciagle gestniala, przesuwala sie w dol zbocza, a jej kosmyki owijaly sie wokol zolnierzy. Blyskawic rowniez przybywalo. Ciezkie chmury burzowe rozplynely sie po niebie jak ogromny kleks, tworzac ciemna plame nad jasnymi pasmami mgly. -Trudno powiedziec - odrzekl Sam, marszczac brwi. -Wciaz pojawiaja sie nowi. Przypuszczam, ze Hedge przebywa w Smierci i stamtad ich tutaj przysyla. Moze trafil na jakis stary cmentarz albo inne zrodlo zwlok, bo sa to sami Pomocnicy. Timothy wspominal, ze mial tylko szescdziesieciu robotnikow, a wszyscy oni brali przeciez udzial w pierwszym natarciu. Obaj spojrzeli na Tima Waliacha, ktory wzial od jednego z poleglych zolnierzy karabin, bagnet oraz helm i stanal razem z innymi w kordonie chroniacym Lirael. Zdziwilo to wszystkich, nie wylaczajac pewnie i jego samego. -Zawsze lepiej cos robic, niz stac bezczynnie - powiedzial Sam, cytujac Podle Psisko. Uswiadomil sobie, iz wlasciwie zaczal w to wierzyc. Nadal czul co prawda, ze z przerazenia zoladek podchodzi mu do gardla, ale wiedzial, ze nie zejdzie z raz obranej drogi i wypelni swa misje do konca. Tego oczekiwaliby rodzice - pomyslal. Szybko jednak odpedzil te mysl. Wiedzial, ze gdy zacznie wspominac Sabriel i Touchstone'a, zupelnie sie rozklei - a na to absolutnie nie mogl sobie teraz pozwolic. -Jestem dokladnie tego samego zdania... - zaczal mowic major i wtedy zauwazyl, ze Sam zadrzal i siegnal po fletnie. -Nadchodza! - krzyknal mlodzieniec, wskazujac mieczem widoczne w oddali Cienie Pomocnikow i przykladajac do ust fletnie. -Przygotowac sie! - ryknal major. Siegnal do Kodeksu, zeby przywolac znaki siejace ogien i zniszczenie, chociaz wiedzial, ze w walce z Cieniami Pomocnikow nie beda one zbyt przydatne, poniewaz widmowi przeciwnicy nie mieli przeciez cial, ktore mozna by spalic lub przebic. Magia Kodeksu, ktora potrafili posluzyc sie zolnierze, mogla jedynie spowolnic ich marsz, nic ponadto. Na szczycie wzgorza pojawily sie cztery mroczne postaci bedace sama ciemnoscia. Ich sylwetki tylko nieznacznie zblizone byly ksztaltem do ludzkich. Cienie Pomocnikow, nie wydajac dzwieku, zbiegaly ze zbocza w oparach mgly, przez skaly i klujace zarosla, ktore ich widmowe ciala zdawaly sie przenikac. Ignorujac przeszywajace ich na wylot strzaly, nieublaganie zblizali sie do Lirael i szczeliny pomiedzy skalami, ktora Sam, major Greene i porucznik Tindall probowali zablokowac. Gdy zostalo im do przebycia okolo dwudziestu jardow, jeden z Cieni przystanal, a potem rzucil sie na rannego zolnierza, ktorego nie zabrano do lazaretu, lezal bowiem ukryty pod nawisem skalnym. Ranny desperacko probowal wstac i ratowac sie ucieczka, ale Cien omotal go jak calun, po czym bezlitosnie wyssal z niego resztki zycia. Kiedy ucichl krzyk konajacego zolnierza, Sam wzial gleboki oddech i dmuchnal mocno w piszczalke Saranetha. Tylko w ten sposob mogl ujarzmic duchy Zmarlych i narzucic im swoja wole. Ani on, ani jego towarzysze nie mieli zadnej innej broni, ktora bylaby skuteczna w walce z Cieniami Pomocnikow. Jego miecz oraz widniejace na nim znaki Kodeksu mogly zadac im bol, ale nie byly w stanie ich pokonac. Dlatego Sameth dal w piszczalke co sil w plucach i modlil sie do Kodeksu o moc, ktora pozwolilaby mu zwyciezyc Cienie Pomocnikow. Ostry dzwiek Saranetha przedarl sie nawet przez odglosy burzy, jednak Sam czul, ze Cienie opieraja sie jego woli. Nie daly jej sobie narzucic, chociaz on az spocil sie z wysilku, dmuchajac we fletnie. Byla to jedyna rzecz, ktora mogl zrobic, by probowac je zatrzymac. Duchy byly bowiem starsze i znacznie potezniejsze od tamtych, ktore niedawno odeslal w Smierc za pomoca Kibetha. Wszystkimi silami staral sie nakazac im, by stanely, ale one wciaz parly do przodu, pomimo oddzialywania Saranetha, ktore, niestety, okazalo sie zbyt slabe. Powoli swiat Sama skurczyl sie do pola walki, a cala jego uwaga skupila sie na kilku mrocznych postaciach, ktore nie chcialy ulec jego woli. Wszystko inne przestalo istniec - wilgotna mgla, otaczajacy go zolnierze, grzmoty i blyskawice. Liczyl sie tylko on i jego czterech przeciwnikow. -Ugnijcie sie przede mna! - zawolal, lecz byl to okrzyk umyslu i woli, nie taki, ktory uslyszec mogly ludzkie uszy. W ten sam bezglosny sposob odpowiedzialy mu duchy, wyjac i syczac w myslach, by wyrazic swoj bunt i zaznaczyc, ze nie maja zamiaru sie podporzadkowac. Cienie Pomocnikow, z ktorymi walczyl Sam, okazaly sie bardzo przebiegle. Jeden z nich zaczal nagle udawac, ze slabnie, i gdy Sam skupil na nim cala uwage, chcac nim zawladnac, pozostale duchy przypuscily kontratak, i to na tyle silny, ze niemal udalo im sie zerwac wiezy. Po jakims czasie Sam przekonal sie, ze duchy nie tylko stawiaja opor, ale i stopniowo niszcza peta: zawsze, gdy choc na chwile przenosil uwage na cos innego, udawalo im sie posunac kilka krokow do przodu. Odleglosc powoli topniala. Obawial sie, ze wkrotce go przeskocza i rzuca sie na zolnierzy, by wyssac z nich zycie, po czym zaatakuja bezbronne cialo Lirael. Chociaz dal w piszczalke Saranetha zaledwie od kilku sekund, czul, ze musi zrobic kolejny wdech, bo dzwiek fletni zaczal wyraznie slabnac. Gdyby na nowo zaczerpnal powietrza i raz jeszcze dmuchnal w Saranetha, wiezy z pewnoscia by sie wzmocnily - wiedzial, ze niewiele mu brakowalo do zwyciestwa. Jednak kazda chwila dekoncentracji spowodowana nabieraniem powietrza w pluca mogla zakonczyc sie tym, ze wrogowie rzuciliby sie na niego. Mogl wiec tylko przeciagac te probe sil tak dlugo, jak sie dalo, ograniczajac ruchy przeciwnikow. Liczyl, ze Lirael powroci lada chwila i odegna ich dzwiekami dzwonkow. Musial po prostu grac na zwloke. Spychal w najodleglejszy zakatek umyslu wolanie swego organizmu o lyk powietrza. Nic nie bylo przeciez wazniejsze od powstrzymania napastnikow. Skupial na nich kazda czastke swojej woli i dmuchal w piszczalke ostatkiem sil. Nie wolno mu bylo dopuscic, by dopadli Lirael. Przeciez to ona stanowila ostatnia nadzieje calego swiata w walce z Niszczycielem. A poza tym byla jego bliska krewna, ktorej zlozyl obietnice. Cieniom Pomocnikow znowu udalo sie zrobic krok do przodu i cale cialo Sama az zadrzalo z wysilku, gdy probowal zmusic duchy do odwrotu. Wiedzial, ze slabnie - a jego wrogom przybywa sil. Potrzeba wziecia oddechu byla jednak tak wielka, ze niemal juz kapitulowal wobec glosu, ktory krzyczal w nim: "Odsun sie! Zaczerpnij powietrza! Pozwol im przejsc!". Walczac ze Zmarlymi, staral sie okielznac swoj wlasny strach, spychajac go w te sama najodleglejsza czesc umyslu, ktora tak stanowczo nakazywala mu, by zaczerpnal powietrza. Wiedzial juz, ze nie ustapi i bedzie walczyl nawet dluzej niz do ostatniego tchu. Rownoczesnie desperacko szukal w myslach jakiejs sprytnej zagrywki taktycznej, dzieki ktorej moglby zapanowac nad duchami. Nic jednak nie przychodzilo mu do glowy, a co gorsza, Cienie Pomocnikow znowu posunely sie do przodu, choc nie zauwazyl, by wykonaly jakikolwiek ruch. Byly juz na wyciagniecie miecza. Wygladaly jak czarne strzeliste kolumny ziejace chlodem bardziej przejmujacym niz najmrozniejszy z zimowych dni. Zauwazyl, ze dwa z nich, stojace z boku, zaczely go obchodzic. Wyglodniale i spragnione Zycia, chcialy omotac go swoja widmowa substancja, jak kokonem, a nastepnie ruszyc na Lirael. Nagle tuz obok glowy najblizej stojacego napastnika wybuchla kula blekitnego ognia, nie wieksza niz piesc. Zmarly wzdrygnal sie tylko, a ognisty pocisk rozpadl sie na pojedyncze znaki, ktore wkrotce rozplynely sie we mgle. Juz po chwili w strone Cieni poszybowal nastepny pocisk, takze sterowany Magia Kodeksu, ale i ten nie wyrzadzil duchom krzywdy. Odbil sie od ich widmowych cial i spadl na jedno z pobliskich skarlowacialych drzew, ktore od razu zajelo sie ogniem. Sam zorientowal sie, ze to major Greene i porucznik Tindall rzucaja zaklecia, starajac sie mu pomoc. Nie mogl jednak pozwolic sobie na utrate chocby jednej mysli lub oddechu, by im powiedziec, ze ich wysilki sa zupelnie bezcelowe, bo ogien nie moze wyrzadzic Cieniom zadnej krzywdy. Cala uwaga Sama skupiala sie na Zmarlych, a oni odwzajemniali mu sie tym samym - koncentrowali sie na nim oraz na tym, jak rozegrac walke, by wyjsc z niej zwyciesko. Z tego powodu nie zauwazyli, ze mgla nagle zawirowala, jakby przeganiana silnym podmuchem wiatru. Nie uslyszeli tez krzykow i nawolywan zolnierzy, ktore dobiegaly z tylu. Opamietali sie dopiero wtedy, gdy uslyszeli potezny i grozny dzwiek dzwonka, ktory docieral do nich z gory. Ktos nalozyl duchom wiezy i pochwycil zupelnie jak lalkarz zbierajacy marionetki, by odlozyc je do skrzyni po skonczonym przedstawieniu. Niezdolne oprzec sie zakleciu, zgiete w pol duchy unosily w gore glowy, bezglosnie blagajac o litosc. Ich niema prosba zostala jednak odrzucona. Zadzwonil nastepny dzwonek i obok glebokich tonow pojawily sie nowe dzwieki, przypominajace jakis szalenczy gniewny taniec. Slyszac te nowa melodie, Cienie Pomocnikow wyprostowaly sie gwaltownie, a ich widmowe postaci zaczely sie wydluzac, jakby jakas potezna sila wysysala je przez slomke. Po chwili nie pozostal po nich zaden slad. Odeszli w niebyt, tym razem na zawsze. Gdy tylko Cienie Pomocnikow zniknely, Sam upadl na kolana. Jego pluca lapczywie chlonely powietrze, dlugo nie mogac sie nim nasycic. Nad glowa zobaczyl blekitno-srebrzyste Papierowe Skrzydlo, ktore przez moment krazylo nad nim niczym gigantyczny jastrzab wypatrujacy zdobyczy. Nastepnie poszybowalo w dol, w kierunku plaskiego - w sam raz na ladowisko - dna doliny, gdzie jeszcze przez chwile zataczalo kola. Siedzac lot Papierowego Skrzydla, Sam dostrzegl po chwili takze dwa inne, rowniez przymierzajace sie do ladowania niedaleko grupy koczujacych tam Southerlinczykow. Bylo ich trzy. To, ktore pierwsze pojawilo sie nad jego glowa, nosilo barwy Abhorsenow - blekitno-srebrzyste. Drugie, zielono-srebrzyste - nalezalo do Clayrow, trzecie natomiast, czerwono-zlote Sam rozpoznal jako krolewskie. W dwoch z nich obok pilotow siedzieli takze pasazerowie. -Nie rozumiem - szepnal Sam. - Kto moze wladac dzwonkami? Zrecznie lawirujac pomiedzy pretami odgromnikow i omijajac Zmarlych, Mogget zdolal juz prawie dotrzec na szczyt wzgorza, gdy nagle uslyszal dzwonki. Usmiechnal sie i zatrzymal, by rzucic ostrzegawczo w strone jednego z Pomocnikow, ktory akurat stanal mu na drodze: -Czyzbys nie slyszal dzwiekow Saranetha? Uciekaj stad jak najdalej, poki jeszcze mozesz! Wybieg nie powiodl sie. Zmarly musial dopiero od niedawna przebywac w Zyciu albo po prostu byl zbyt glupi, by przejac sie ostrzezeniem. Nie mial przy tym az tak doskonalego sluchu jak Mogget. Grzmoty skutecznie zagluszaly odglos dzwonkow, a Zmarly nie wyczuwal, ze calkiem niedaleko, po drugiej stronie wzgorza, zaczela oddzialywac jakas potezna, wroga mu moc. Rozumial tylko tyle, ze ma przed soba zywa istote, lakomy kasek, ktory w dodatku znajdowal sie tak blisko, ze bez trudu mogl po niego siegnac. Gnijace palce wyciagnely sie i chwycily malego albinosa za noge. Mogget wrzasnal i kopnal na oslep. Wyschniete kosci Pomocnika zagrzechotaly, ale Zmarly nie wypuszczal zdobyczy z rak. W dodatku inni Pomocnicy takze ruszyli w strone Moggeta, wyczuwali bowiem Zycie i mieli nadzieje, ze urzadza sobie uczte. Mogget zawyl wsciekle, polozyl Nicka na ziemi i zaatakowal Zmarlego dlugimi pazurami, starajac sie wbic ostre zeby w jego nadgarstek. Gdyby Pomocnik zachowal choc odrobine inteligencji, jaka posiadal za zycia, na pewno zdziwilby go ten atak, bo jakaz ludzka istota walczylaby w ten sposob - prezac grzbiet, prychajac, gryzac i drapiac? Mogget przebil w koncu zebami nadgarstek Zmarlego, odgryzajac mu dlon. Natychmiast uskoczyl do tylu, podniosl Nicka, wyminal wroga i pognal ku szczytowi wzgorza, wydajac okrzyk tryumfu. Pomocnik nie przejal sie zbytnio utrata dloni i probowal dogonic umykajaca zdobycz. Dopiero wtedy zorientowal sie, ze dziwny przeciwnik rozoral mu rowniez sciegna nog. Zdolal postawic dwa niepewne kroki i przewrocil sie, a zamieszkujacy go duch czym predzej zaczal rozgladac sie za jakims innym cialem. Mogget zdazyl w tym czasie przedostac sie na druga strone wzgorza. Biegnac, caly czas uwazal, by nie dotknac jednego z ramion Nicka. Ramie to bowiem stale drzalo, miesnie kurczyly sie w niekontrolowany sposob, a na skorze w okolicy lokcia pojawily sie liczne krwawe since, ktore stopniowo zaczely wystepowac rowniez na przedramieniu. Za plecami Moggeta burza zaczynala cichnac, a grzmoty dudnily coraz rzadziej. Mgle ciagle przeswietlaly niebieskie rozblyski, ale juz tylko na obrzezach, w samym centrum natomiast zarowno mgliste opary, jak i chmury burzowe przybraly niezwykle jaskrawa czerwona barwe. Rozdzial dwudziesty siodmy Gdy ustaly blyskawice Sam wstal. Wciaz jeszcze czul sie bardzo slaby, okropnie zmeczony, a przy tym zdezorientowany. Wolno obrocil sie, zeby popatrzec na trzy Papierowe Skrzydla, ktore bezpiecznie osiadly na dnie doliny, w odleglosci kilkuset jardow. Na tle ogromnego tlumu Southerlinczykow wydawaly sie bardzo male. Te latajace machiny, wykonane z laminowanego papieru i ozywiane Magia Kodeksu, bardziej przypominaly jakies egzotyczne, barwnie upierzone ptaki. Piloci i pasazerowie wysiadali wlasnie ze swoich pojazdow. Sameth wpatrzyl sie w nich, nie wierzac wlasnym oczom. -Alez Ksiaze, czy to aby nie Krol i Sabriel Abhorsen? - zapytal porucznik Tindall. - Bylem przeswiadczony, ze nie zyja! Oszolomiony Sam przytaknal, usmiechnal sie i pokrecil glowa. Doznal ogromnej ulgi, ktora przeniknela cale jego cialo. Nie wiedzial, czy ma sie smiac, plakac, czy moze raczej spiewac, totez nie zdziwilo go zbytnio, ze z oczu pociekly mu lzy, a jednoczesnie nie mogl opanowac radosnego smiechu, ktory wyrywal mu sie z piersi. Poniewaz z blekitno-srebrzystego Skrzydla bez cienia watpliwosci wysiedli jego rodzice, Touchstone i Sabriel. Byli cali i zdrowi, a widok ten w jednej chwili zadal klam wszystkim ponurym doniesieniom o ich smierci. Nie byla to jednak ostatnia niespodzianka. Ledwie Sam zdolal otrzec lzy, uspokoic nieco oddech i opanowac smiech, ktory zakrawal juz na histerie, gdy z kokpitu czerwono-zlotego Papierowego Skrzydla wyskoczyla mloda kobieta o kruczoczarnych wlosach i natychmiast pobiegla za jego rodzicami. W jej reku polyskiwal obnazony miecz. Tuz za nia podazyly dwie inne kobiety. Byly smukle, mialy sniada cere i bardzo jasne wlosy. Wysiadly z zielono-srebrzystego Papierowego Skrzydla. Rowniez one szly szybkim krokiem, ale nieco bardziej dostojnie niz ich czarnowlosa poprzedniczka. -Co to za dziewczyna? - zapytal porucznik Tindall, okazujac wiecej niz rutynowe zainteresowanie osoba jednej z wybawczyn. - To jest, chcialem zapytac, kim sa te damy? -To moja siostra, Ellimere! - krzyknal Sam. - A te dwie, sadzac po wygladzie, to Clayry! Puscil sie pedem w ich kierunku, lecz po dwoch krokach stanal. Doszedl do wniosku, ze przybysze i tak wkrotce do nich dotra, a on nie powinien odstepowac przeciez Lirael. Jej cialo wciaz pokrywal szron, duch natomiast bladzil gdzies w Smierci, narazajac sie na nie wiadomo jak wielkie niebezpieczenstwa. Ta mysl sprowadzila Sama z powrotem na ziemie. Co prawda Zmarli uciekli, przegnani dzwiekami Saranetha, ktorym wladala Abhorsen, nie o nich jednak tu chodzilo. Byli tylko nedznymi slugami znacznie potezniejszego Wroga, z ktorym nalezalo sie zmierzyc. -Burza przycichla - powiedzial Tim Waliach. - Nie slychac juz grzmotow. Wszyscy zwrocili sie w strone wzgorza. Sam znowu zaczal odczuwac napiecie. Wprawdzie pioruny i blyskawice ustaly, ale mgla nadal byla gesta. Tyle ze nie przenikaly jej teraz niebieskie rozblyski, lecz wolno pulsujace, czerwone swiatlo, ktore z kazda chwila stawalo sie coraz bardziej intensywne - zupelnie jakby na dnie doliny bilo ogromne plonace serce. Zboczem schodzila w ich kierunku jakas istota o wielu ramionach, ktorej przerazajaca postac podswietlalo od tylu krwawe swiatlo jarzace sie za wzgorzem. Sam uniosl miecz i siegnal po fletnie. Nie wiedzial, kto sie do nich zbliza, ale byl pewien, ze nie jest to zaden z Pomocnikow, nie wyczuwal bowiem obecnosci Zmarlych. Za to niewatpliwie dochodzil do niego drazniacy nozdrza goracy odor Wolnej Magii. Wowczas istota krzyknela, a Sam rozpoznal jej glos. -To ja, Mogget! Niose Nicholasa! Mgla zawirowala i wylonil sie z niej dziwny maly czlowieczek o jasnych wlosach i bladej cerze, ktorego Sam spotkal poprzednio na szczycie wzgorza w okolicach Czerwonego Jeziora. W ramionach trzymal wyniszczona ludzka postac, ktora mogla byc Nickiem. Dziwne bylo to, ze Mogget odsuwal ramie tego czlowieka jak najdalej od siebie, a ono drgalo i wilo sie niczym upiorna macka. -Kim jest to stworzenie? - zapytal cicho major Greene, gestem nakazujac swoim ludziom, by znowu ciasnym kregiem otoczyli Lirael. -To Mogget - odparl Sam, marszczac czolo. - Taka postac przybieral w czasach mego dziadka. Niesie... mojego przyjaciela, Nicka. -Tak, to ja, we wlasnej osobie! - krzyknal Mogget, ktory nie zatrzymujac sie, schodzil dalej ze wzgorza. - Gdzie Abhorsen? I Lirael? Musimy sie pospieszyc - polkule niemal sie juz polaczyly. Jezeli wyniesiemy Nicka poza zasieg ich oddzialywania, okruch, ktory tkwi w jego ciele, nie wyrwie sie i Niszczyciel nie stanie sie jednoscia... Przerwal mu upiorny krzyk. Nick otworzyl nagle oczy, cale jego cialo zadrzalo i zesztywnialo, jedno z ramion zas skierowalo sie ku dolinie, jakby bylo lufa karabinu. Przez ulamek sekundy na koncu palca mlodzienca rozblyslo cos jasniejszego od slonca, a potem wyrwalo sie z ciala Nicka i poszybowalo nad wzgorzem tak szybko, ze nie mozna bylo nadazyc wzrokiem. -Nie! - krzyknal przerazliwie Nick. Na jego ustach ukazala sie spieniona krew, a rece zaciskaly sie kurczowo, szarpiac powietrze. Jego krzyk zagluszyl inny, donosniejszy dzwiek, ktory poderwal sie z samego dna doliny, gdzie posrod mgly bilo czerwone serce. Glos ten wyrazal nieopisany tryumf, wscieklosc i zadze. Razem z nim w niebo wzbila sie kolumna ognia. Wznosila sie coraz wyzej, az wynurzyla sie zza wzgorza. Slup ognia otaczala peleryna mgly, ktora przez chwile wirowala dookola, a po chwili zaczela parowac. -Jestem wolny! - grzmial Niszczyciel. Jego slowa uderzyly w patrzacych jak podmuch goracego wiatru, wysuszajac ich oczy i usta. Glos niosl sie coraz dalej i odbijal echem od dalekich wzgorz, przelatujac jak huragan przez odlegle miasta i napelniajac wszystkie serca strachem, ktory pozostal, choc slowa przebrzmialy. -Za pozno - powiedzial Mogget. Delikatnie polozyl Nicka na kamienistym gruncie i skulil sie. Jego jasne wlosy blyskawicznie porosly cale cialo, pokrywajac rowniez twarz. Kosci skrocily sie i zwarly ze soba, tworzac nowa calosc. Albinos w ciagu minuty z powrotem przeistoczyl sie w malego bialego kota, z Ranna pobrzekujacym przy obrozy. Sam prawie nie zwrocil uwagi na te transformacje. Podbiegl do Nicka i pochylil sie nad nim, przywolujac najsilniejsze uzdrawiajace znaki Kodeksu, jakie znal. Ukladal je w myslach i laczyl ze soba, starajac sie nadac im jak najwieksza moc. Nie mial watpliwosci, ze jego przyjaciel umiera. Czul, ze duch Nicka wymyka sie powoli ku Smierci. Widzial trupia bladosc jego twarzy, krwawa piane na ustach, wielkie since na klatce piersiowej oraz na ramieniu... Zlocisty ogien zaplonal w dloniach Sama, gdy ten w nieslychanym pospiechu siegal do Kodeksu, by wydobyc potrzebne mu znaki. Nastepnie delikatnie nalozyl rece na piers Nicka, starajac sie przelac w jego konajace cialo uzdrawiajaca moc. Jednakze zaklecie nie znalazlo punktu zaczepienia. Znaki zeslizgnely sie i przepadly, a niebieskie iskierki zaskwierczaly pod palcami Sama. Zaklal i sprobowal raz jeszcze, ale wszystko na prozno. Wolna Magia, nadal obecna w ciele Nicka, byla zbyt silna, niweczyla wszystkie wysilki Sama. Jedynym skutkiem oddzialywania znakow Kodeksu bylo to, ze Nick odzyskal przytomnosc. Usmiechnal sie na widok Sama i wydawalo mu sie, ze wrocil do czasow szkolnych, do tamtego zdarzenia, kiedy podczas meczu przewrocil sie, uderzony pilka. Zdziwilo go tylko, ze Sam zamiast bialego stroju do krykieta mial na sobie jakas dziwaczna zbroje. Na dodatek okrywala ich gesta mgla, slonce przeslanialy chmury, a zamiast swiezo skoszonej trawy dookola widac bylo tylko skarlowaciale drzewa i kamienie. Kiedy Nick uswiadomil sobie, gdzie sie znajduje, usmiech natychmiast spelzl z jego twarzy. Od razu tez powrocil bol, ktory przeniknal cale cialo, ale pojawilo sie takze wrazenie blogoslawionej lekkosci. Nicholas poczul sie oczyszczony i wolny, zupelnie jak wiezien, ktoremu darowano wyrok dozywocia i pozwolono wyjsc z ciasnej celi. -Tak mi przykro - westchnal, dlawiac sie krwia. - Nie wiedzialem, Sam. Nie mialem pojecia... -Juz wszystko dobrze - odparl przyjaciel. Otarl rekawem krwawa piane z ust Nicka. - To nie twoja wina, powinienem byl sie domyslic, ze cos ci sie przytrafilo... -Pamietam tamta podtopiona droge - szeptal Nick. Znow zamknal oczy i oddychal z trudnoscia. - Kiedy udales sie do Smierci, tam na wzgorzu... wszystko dokladnie mi sie przypomina. Bieglem zobaczyc, jak ci pomoc, i wywrocilem sie. Hedge juz tam czekal. Myslal, ze to ty nadchodzisz, Sam... Glos mu sie zalamal. Sameth pochylil sie nad przyjacielem, probujac sila woli narzucic mu uzdrawiajace znaki Kodeksu. Po raz trzeci - na prozno. Wargi Nicka poruszyly sie, lecz powiedzial cos zbyt cicho, by mozna go bylo zrozumiec. Sam nachylil sie wiec jeszcze bardziej, niemal przylozyl ucho do ust mowiacego, wzial go za reke i trzymal tak mocno, jakby chcial go sila zatrzymac i nie pozwolic odejsc w Smierc. -Lirael - szeptal Nick. - Powiedz jej, ze nie zapomnialem, ze sie staralem... -Sam jej to powiesz - przerwal mu Sameth. - Ona tu zaraz wroci! Lada chwila. Nick, nie poddawaj sie! -Ona tez tak mowila - Nick zaniosl sie kaszlem. Na policzkach Sama osiadly kropelki krwi, nie zwrocil na to jednak uwagi. Nie slyszal tez cichego szczekania psa, ktore towarzyszylo powrotowi Lirael do Zycia, trzasku pekajacego lodu, ktory okrywal jej cialo, ani okrzyku zdziwienia, jaki wydala. Dla Sama nie liczylo sie w tej chwili nic poza Nickiem. Wszystko inne przestalo istniec. Nagle poczul na ramieniu dotyk zimnej dloni i podniosl wzrok. Obok niego stala Lirael. Ciagle jeszcze pokrywal ja szron, ktory platkami opadal z jej skory przy kazdym ruchu. Spojrzala na Nicka i przez jej twarz przemknal wyraz trudnego do okreslenia uczucia. Szybko jednak zniknal, wyparty przez maske opanowania i twardosci, przypominajaca Samowi jego matke. -Nick umiera - powiedzial Sam, a w jego oczach zalsnily lzy. - Uzdrawiajace zaklecia nie byly w stanie... Okruch wyrwal sie z jego ciala... Nic juz nie potrafie zrobic! -Wiem, jak mozna spetac i pokonac Niszczyciela - odezwala sie Lirael. Odwrocila wzrok od Nicka i spojrzala prosto na Sama. - Musisz przygotowac dla mnie bron. I to natychmiast! -Ale co z Nickiem?! - zaprotestowal Sameth. Wciaz nie puszczal dloni przyjaciela. Lirael przyjrzala sie slupowi ognia. Czula bijace od niego goraco, a widzac barwe i wysokosc plomieni, zdala sobie sprawe z rosnacej sily Niszczyciela. Mieli jeszcze tylko kilka minut w zapasie. A Nicka i tak nie mogli juz uratowac, nawet gdyby poswiecili mu dwa razy wiecej czasu. -Jemu... jemu nie mozna juz pomoc - powiedziala z trudem, dlawiac szloch. - Mamy malo czasu, a ja potrzebuje... musze ci powiedziec, co nalezy robic. Moze nam sie uda, Sam! Pewnie stracilabym juz nadzieje, ale przeciez Clayry widzialy, kto bedzie potrzebny - i wszystkie te osoby sa tu obecne. Musimy jednak dzialac! Sam spojrzal na swojego najlepszego przyjaciela. Nick otworzyl znow oczy, ale jego wzrok spoczal na Lirael. Nie na nim. -Rob to, co ona powie, Sam - szepnal, probujac sie usmiechnac. - I postaraj sie to zrobic jak najlepiej. Wtedy jego wzrok gdzies odplynal, a charczacy oddech ucichl zupelnie. Sam i Lirael poczuli, ze jego duch odszedl, i zrozumieli, ze Nicholas Sayre nie zyje. Sameth puscil jego dlon i wstal. Walczac z zesztywnialymi miesniami, poczul sie teraz stary i zmeczony. Nie mogl sie pogodzic z tym, ze lezace u jego stop martwe cialo to zwloki Nicka. Chcial uratowac przyjaciela i nie udalo sie. Mial wrazenie, ze wszystko inne tez sie nie powiedzie. Lirael podtrzymala go, gdy zachwial sie przed nia, patrzac dookola blednym wzrokiem. W koncu jednak Sam otrzasnal sie z szoku i - jakkolwiek z oporami - powrocil do rzeczywistosci. Odwzajemnil spojrzenie Lirael, ktora wskazala reka na Sabriel, Touchstone'a, Ellimere i Clayry, zdazajacych szybko stroma sciezka w gore zbocza. -Musisz teraz wziac po kropli krwi ode mnie, od swoich rodzicow, Ellimere, Sanar i Ryelle, a potem zmieszac ja ze swoja, nalozyc na ostrze Nehimy i polaczyc z metalem, z ktorego wykonano fletnie. Rozumiesz? Bierz sie do dziela! -Ale przeciez tu nie ma kuzni - odparl oslupialy Sam. Mimo to przyjal Nehime z rak Lirael. Ciagle jeszcze spogladal na Nicka. -Posluz sie magia! - krzyknela Lirael, mocno potrzasajac oszolomionym siostrzencem. - Jestes przeciez Budowniczym Muru, Sam! Spiesz sie! Potrzasanie najwyrazniej poskutkowalo, bo mlodzieniec calkowicie oprzytomnial. Nagle poczul, ze od wysokiej kolumny ognia bije ogromny zar, i wypelnil go paniczny lek przed Niszczycielem. Oderwal wzrok od Nicka i mieczem nacial sobie dlon, a nastepnie naznaczyl ostrze krwia. To samo zrobila Lirael. -Zawsze bede pamietac - szepnela, dotykajac oreza. Zaraz potem, wiedzac, jak niewiele czasu im zostalo, krzyknela do zolnierzy: -Majorze Greene! Niech pan natychmiast posle swoich ludzi do Southerlinczykow z ostrzezeniem! Musicie wszyscy schronic sie na drugim brzegu strumienia i polozyc plasko na ziemi. Nie spogladajcie w strone ognia, a gdy zajasnieje jeszcze bardziej, koniecznie zamknijcie oczy! No, niech pan biegnie! Tylko szybko! Zanim ktokolwiek zdolal sie odezwac, Lirael znowu krzyknela, tym razem do przyblizajacej sie w szybkim tempie grupy osob, na czele ktorej szla Sabriel. -Chodzcie tu! Predko! Musimy koniecznie utworzyc przynajmniej trzy romby ochronne. Mamy na to najwyzej dziesiec minut! Pospieszcie sie! Sam wybiegl powitac rodzicow, siostre i Clayry. W reku dzierzyl okrwawiony miecz, plazem do gory, przygotowany na przyjecie nastepnej daniny krwi. Szedl i laczyl w myslach poszczegolne znaki Kodeksu, budujac skomplikowana siatke zaklec. Planowal, ze gdy tylko miecz splynie krwia wszystkich potrzebnych osob, umiesci na nim fletnie i wtedy rzuci wiazace zaklecie. Jezeli mu sie powiedzie, krew i metal polacza sie ze soba i powstanie zupelnie nowy, niepowtarzalny orez. Jezeli mu sie powiedzie... Za jego plecami Podle Psisko podbieglo chylkiem do rozciagnietego na ziemi nieruchomego ciala Nicholasa. Pies rozejrzal sie uwaznie, zeby sprawdzic, czy nikt nie patrzy, a nastepnie szczeknal, niezbyt glosno, wprost do jego ucha. Bezskutecznie. Pies wygladal na zaskoczonego - najwyrazniej spodziewal sie natychmiastowej reakcji. Po chwili polizal czolo mlodzienca, pozostawiajac na nim jarzacy sie znak. Znowu nic sie nie wydarzylo. Wtedy oddalil sie i pobiegl do Lirael, ktora wyczarowywala wlasnie Znak Wschodni - najbardziej wysuniety punkt wielkiego rombu ochronnego, jednego z trzech, jakie planowala utworzyc. Wiedziala, ze jesli zabraknie jej czasu, wszyscy zgina. Za wzgorzem potezny slup ognia plonal coraz wiekszym zarem, ale jego niepokojaca czerwona barwa nie zmieniala sie. Przypominala jasna, dopiero co utoczona krew. Rozdzial dwudziesty osmy Siedmiu -Sameth, cos ty znowu zrobil! - byly to pierwsze slowa, jakie padly z ust Ellimere. Natychmiast zlagodzila ich wydzwiek, usilujac przytulic brata, jednak Sam uchylil sie. -Nie ma czasu na wyjasnienia! - krzyknal, wyciagajac przed siebie okrwawiony miecz. - Potrzebuje, byscie i wy naznaczyli ostrze swoja krwia, a potem biegnijcie pomoc ciotce Lirael. Ellimere zrobila natychmiast to, co jej kazal. Kiedy indziej tak zgodne postepowanie siostry niepomiernie zdziwiloby Sama. Ellimere jednak najwyrazniej zdawala sobie sprawe z powagi sytuacji. Wiedziala, ze pietrzaca sie za wzgorzem kolumna ognia jest oznaka powstawania czegos dziwnego i zarazem przerazajacego. -Matko! Ojcze! Ja... Tak sie ciesze, ze zyjecie! - krzyknal Sam, gdy Ellimere odeszla juz z krwawiaca dlonia, a przy jego boku staneli Sabriel i Touchstone. -My tez sie cieszymy - odparl ojciec, ale i on nie tracil czasu. Wyciagnal szybko dlon, by Sameth mogl zrobic naciecie. Sabriel podala mu reke niemal rownoczesnie z mezem, a druga zwichrzyla synowi wlosy. -A wiec mam siostre, ktora jest nowa nastepczynia Abhorsenow. Tak przynajmniej twierdza Clayry - powiedziala Sabriel, gdy naznaczyla ostrze krwia. Magiczne znaki wyryte na mieczu rozblysly, gdy wyczuly, ze zraszajaca je krew rowniez nalezy do Kodeksu. - Ty takze odnalazles swoje powolanie, i to wcale nie mniej wazne. Mam nadzieje, ze dobrze przysluzyles sie ciotce? -Mysle, ze tak - odpowiedzial Sam. Staral sie uporzadkowac w glowie znaki majace posluzyc do wykucia miecza i nie mogl tracic wiecej czasu na rozmowy. - Lirael potrzebuje pomocy. Wyczarowuje wlasnie trzy romby ochronne! Zanim Sam skonczyl mowic, Sabriel i Touchstone'a juz nie bylo. Wtedy stanely przed nim dwie Clayry i rowniez podaly mu dlonie. Bez slowa zrobil naciecia, a one polaly miecz swoja krwia. Sameth widzial to wszystko jak przez mgle, bo w jego glowie zaczelo wirowac mnostwo znakow Kodeksu. Nie poczul takze, gdy Clayry ujely go pod rece i poprowadzily na szczyt wzgorza. Zupelnie przestal myslec o tak przyziemnych sprawach, jak chodzenie. Caly zatracil sie w Kodeksie, czerpiac z niego znaki, ktorych do tej pory wlasciwie nie znal. Tysiace najrozniejszych symboli napelnialo mu glowe niezwyklym swiatlem, plynac jednoczesnie do srodka i na zewnatrz. Wszystkie te znaki ukladaly sie w jedno zaklecie, ktore mialo zespolic ze soba Nehime i siedem piszczalek fletni po to, by powstala nowa bron - smiercionosna nie tylko dla wroga, ale takze dla tego, ktory nia wladal. Rowniez wtedy, gdy spotkali sie na szczycie wzgorza, nie tracili czasu na powitania. Lirael rzucila krotkie polecenia Ellimere, Sabriel i Touchstone'owi. Nakazala im utworzyc pierwsze trzy znaki kardynalne skladajace sie na kazdy z rombow ochronnych. Czwarty, znak zamykajacy mial byc dolaczony dopiero wowczas, gdy wszyscy znajda sie juz w srodku. Wydajac dyspozycje, Lirael zawahala sie na moment. Kimze w koncu byla, by rozkazywac samej Abhorsen i Krolowi? Pomyslala ze strachem, ze nie zechca spelnic jej polecen. Ale posluchali jej bez szemrania i szybko wzieli sie do pracy. Dla zaoszczedzenia czasu zaczeli wspolnie budowac romby ochronne, przy czym kazdy z nich tworzyl inny znak kardynalny. Lirael zauwazyla z ulga, ze takze major Greene podporzadkowal sie jej rozkazom. Pedzil na czele niedobitkow swojej kompanii, ktore w rozsypce przemierzaly doline, i glosnymi okrzykami naklanial wszystkich do szybszego biegu. Zdrowi zolnierze dzwigali rannych i wolali do Southerlinczykow, zeby polozyli sie plasko na ziemi i odwrocili wzrok. Lirael miala nadzieje, ze uchodzcy zastosuja sie do polecen, choc wiedziala, iz wirujaca kolumna ognia moze nie tylko przerazac, ale rowniez zniewalac patrzacych na nia ludzi. Sameth, chwiejac sie, wchodzil na szczyt wzgorza, podtrzymywany przez Sanar i Ryelle. Clayry usmiechnely sie na widok Lirael i wprowadzily Sama do srodka nie dokonczonego rombu ochronnego. Lirael odwzajemnila usmiech i przypomniala sobie slowa blizniaczek, ktore uslyszala, gdy opuszczala Lodowiec: "I pamietaj, z darem widzenia czy bez, jestes corka Clayrow". Lirael domknela zewnetrzny romb ochronny, dolaczajac ostatni znak kardynalny, i przeszla do nastepnego. Kiedy mijala Touchstone'a, po ostrzu jego miecza splywal wlasnie Znak Polnocny, zamykajacy kolejny romb. Touchstone usmiechnal sie do Lirael, gdy razem weszli do trzeciego, ostatniego rombu, a ona zdala sobie sprawe z tego, jak bardzo ojciec i syn byli do siebie podobni. Sabriel osobiscie domknela romb wewnetrzny. I tak w ciagu zaledwie kilku minut zbudowali potrojna magiczna oslone. Lirael miala nadzieje, ze dzieki nim przezyja i zdolaja uczynic to, co nalezalo. Na moment ogarnela ja jednak panika i szybko zaczela przeliczac na palcach, czy na pewno udalo jej sie zgromadzic wystarczajaca liczbe osob. Powinno ich byc siedem. Ona sama, Sameth, Ellimere, Sabriel, Touchstone, Sanar i Ryelle. Nasuwalo sie jednak pytanie, czy byla to wlasciwa grupa Siedmiu? Obrzeza rombow poblyskiwaly zlociscie, ale dawaly dosc nikle swiatlo w porownaniu z oslepiajacym blaskiem huczacego slupa ognia. Choc ognista kolumna byla ogromna, Lirael wiedziala, ze to zaledwie pierwsze i najmniej grozne z dziewieciu wcielen Niszczyciela. Najgorsze mialo dopiero nadejsc, i to wkrotce. Sam uklakl nad mieczem i fletnia, by nalozyc na nie swoje zaklecie. Lirael upewnila sie jeszcze, ze Podle Psisko oraz Mogget takze znajduja sie wewnatrz ochronnego rombu. Przy okazji zauwazyla, ze do srodka wniesiono rowniez cialo Nicka, i pomyslala, iz tak wlasnie nalezalo postapic. Zirytowal ja natomiast fakt, ze z powodu pospiechu, w jakim budowano romby ochronne, w ich wnetrzu znalazl sie tez wielki krzaczasty oset. Wszyscy z wyjatkiem Sama siedzieli spieci i poczuli sie przez moment bardzo nieswojo, gdy zapadla niezreczna cisza. Kazdemu wydalo sie, ze poprzedza ona nieuchronnie nadciagajaca katastrofe. Wtedy Sabriel delikatnie objela Lirael i leciutko pocalowala ja w policzek. -A wiec jestes moja siostra, o ktorej istnieniu nic nie wiedzialam! - powiedziala Sabriel. - Szkoda, ze nie poznalysmy sie wczesniej, w bardziej sprzyjajacych okolicznosciach. Ostatnio tyle sie dzialo, ze zaczynam miec watpliwosci, czy moja biedna glowa to wytrzyma. Podrozowalismy statkiem i furgonetka, a potem takze samolotem i Papierowym Skrzydlem. Prawie nie bylo czasu na odpoczynek, a na dodatek Clayry widzialy ostatnio bardzo wiele. Twierdza, ze potezna istota, z ktora bedziemy musieli sie zmierzyc, jest wielkim duchem Prapoczatku. Mowily tez, ze ty jestes nie tylko nastepczynia Abhorsenow, a wiec i moja, ale takze Strazniczka Pamieci. Widzialas przeszlosc, tak jak Clayry widza przyszlosc, wiec powiedz nam, prosze - co powinnismy uczynic? -Tak sie ciesze, ze jestescie tu teraz wszyscy - odparla Lirael. Miala nieodparta ochote odprezyc sie troche, korzystajac z chwili ciszy i spokoju, ale nie mogla sobie na to pozwolic. Przeciez wszystko zalezalo teraz od niej. Absolutnie wszystko. Wziela gleboki oddech i mowila dalej: - Niszczyciel przeobraza sie wlasnie w nowa forme. Mam nadzieje, ze... ze romby ochronne nas przed nim oslonia. Potem jego moc oslabnie na krotko i wlasnie wtedy powinnismy uderzyc, chroniac sie caly czas przed ogniem, ktory wybuchnie wszedzie dookola. Zaklecie, ktore rzucimy, aby nalozyc mu peta, jest proste i zaraz was go naucze. Ale najpierw kazdy z nas musi dostac dzwonek - ode mnie... albo od obecnej tu Abhorsen. -Nazywaj mnie Sabriel - zaproponowala krolowa stanowczym tonem. - A czy istotne jest, kto wezmie ktory? -Wszyscy powinnismy wybrac dzwonki wspolgrajace z nasza krwia. Kazdy z nas wystapi bowiem w zastepstwie jednego z przedwiecznych Siedmiu. Zyja oni w naszej krwi i w dzwonkach - mowila niepewnie Lirael, zmieszana tym, ze poucza bardziej doswiadczonych od siebie. Sabriel bardzo ja oniesmielala i mlodej dziewczynie trudno bylo przyzwyczaic sie do mysli, ze to przeciez rodzona siostra, a nie tylko legendarna juz niemal pogromczyni Zmarlych. Lirael dobrze jednak wiedziala, co nalezy robic, bo przeciez zobaczyla w Lustrze Ciemnosci, jak doszlo do spetania zlego ducha u samego Prapoczatku. Wyczuwala tez wiezi laczace poszczegolne dzwonki i osoby z ich grona. Powstal jednak pewien problem w zwiazku z Sanar i Rylle. Lirael spojrzala na nie i serce niemal w niej zamarlo, gdy uswiadomila sobie, ze jako blizniaczki stanowia niepodzielna calosc. Ich duchy byly nierozerwalnie ze soba splecione. Siostry powinny wiec dostac jeden, wspolny dzwonek, a wtedy do wymaganej liczby siedmiu zabraknie jednej osoby. Stala, niemal sparalizowana strachem, i obserwowala, jak pozostali odbieraja swoje dzwonki od Sabriel. -Mysle, ze wezme Saranetha - powiedziala Sabriel, ale zostawila dzwonek w mieszku. - A ty, Touchstone? -Dla mnie Ranna - odparl maz. - Siewca Snu wydaje sie odpowiedni, zwazywszy na moja przeszlosc. -A ja, jesli mozna, wezme dzwonek od mojej ciotki. Najlepiej Dyrim - powiedziala Ellimere. Lirael mechanicznie wreczyla siostrzenicy wybrany przez nia dzwonek. Z powodu swojej stanowczej natury Ellimere byla bardzo podobna do Sabriel. Miala jednak usmiech swojego ojca - zdazyla zauwazyc Lirael pomimo zdenerwowania. -A my bedziemy wspolnie wladac Mosraelem - oswiadczyly zgodnie Sanar i Ryelle. Lirael zamknela oczy. Moze i pomylila sie w rachunkach, nie miala jednak watpliwosci co do tego, kto powinien wziac jaki dzwonek. Otworzyla wiec oczy i trzesacymi sie palcami zaczela otwierac nastepny mieszek. -Sam wezmie Belgaera, a... a ja bede wladac zarowno Astaraelem, jak i Kibethem, abysmy mieli pelna siodemke. Starala sie mowic pewnie, lecz glos jej drzal, bo wiedziala, ze nie zdola opanowac dwoch dzwonkow, a juz na pewno nie w czasie proby narzucenia wiezow tak poteznemu wrogowi. Potrzebowali nie tylko siedmiu dzwonkow, ale i siedmiu osob, by ich uzyc. -Hmm... - szczeknelo z cicha Psisko, wstajac i przebierajac nerwowo tylnymi lapami, co bylo oznaka zmieszania. - Kibethem nie... Bede mowic za siebie. Rzemyk sciagajacy mieszek, w ktorym ukryty byl Astarael, wysunal sie z dloni Lirael i ledwo zdolala unieruchomic dzwonek, ktorego zalosny ton z latwoscia mogl odeslac ich wszystkich w Smierc. -Przeciez wczesniej zapewniales mnie, ze nie jestes jednym z Siedmiu! - przypomniala z wyrzutem, choc od dawna podejrzewala, ze pies nie mowi calej prawdy. Nie chciala sie jednak do tego przyznac, nawet sama przed soba, bo Podle Psisko bylo przeciez jej najlepszym, a przez dlugi czas jedynym przyjacielem. Nie moglo jakos pomiescic jej sie w glowie, ze jej przyjaciel to w rzeczywistosci Kibeth. -Klamalem - przyznal beztrosko pies. - To miedzy innymi dlatego mowia o mnie Podle Psisko. Poza tym jestem wlasciwie tylko pozostaloscia Kibetha, czyms w rodzaju dziedzictwa, i to otrzymanego okrezna droga. Jednak stane przeciwko Niszczycielowi. Wystapie przeciw Orannisowi, jako jeden z Siedmiu. Gdy tylko pies wypowiedzial imie Niszczyciela, slup ognia uniosl sie z rykiem i przebil resztki chmur burzowych. Mial teraz ponad mile wysokosci i zajmowal wieksza czesc zachodniego nieba, a jego czerwony blask przycmiewal nawet swiatlo slonca. Lirael chciala cos powiedziec, ale jej slowa utonely we lzach. Nie byla pewna, czy placze, bo doznala ulgi, czy dlatego, ze zrobilo jej sie smutno. Wiedziala, ze cokolwiek sie teraz wydarzy, nic nie pozostanie takie samo ani w niej, ani w Podlym Psisku. Nic wiec nie rzekla, tylko podrapala psa za uchem. Dwa razy przeczesala palcami jego miekka siersc, po czym zaczela wypowiadac slowa zaklecia, narzucajacego wiezy, aby nauczyc pozostalych, jakich znakow i slow powinni uzyc. -Sam wykuwa teraz miecz, ktorym rozplatam Niszczyciela, gdy tylko nalozymy mu peta - powiedziala. Miala przynajmniej nadzieje, ze jest to prawda. Chcac sie w niej utwierdzic, dodala: - On odziedziczyl moc po Budowniczych Muru. Jest ich prawowitym spadkobierca. Wskazala reka swojego siostrzenca, ktory pochylal sie nad Nehima i skomplikowanymi ruchami dloni przadl z wypowiadanych przez siebie znakow Kodeksu blyszczaca nic. Wysnuwal ja z powietrza i nawijal na ostrze nagiego miecza. -Jak dlugo to potrwa? - spytala Ellimere. -Nie wiem - szepnela Lirael. Potem glosno powtorzyla: - Nie wiem. Wciaz stali i czekali, a sekundy wlokly sie jak minuty. Sam przywolywal coraz to nowe znaki Kodeksu, zza linii wzgorz dobiegal zlowrogi pomruk Orannisa. Kazdy z nich czynil swoje wlasne, calkiem odmienne czary. Lirael co kilka sekund spogladala w strone doliny, gdzie rozkazy majora Greena stopniowo zyskiwaly posluch i Southerlinczycy zaczeli klasc sie na ziemi. Po chwili z powrotem przenosila wzrok na Sama, potem obserwowala stojacego w ogniu Niszczyciela i tak na przemian, a wszystko, co widziala, napawalo ja lekiem. Wiedziala, ze Southerlinczycy wciaz jeszcze znajduja sie zbyt blisko, mimo ze przesuneli sie dosc znacznie w glab doliny. W dodatku miala wrazenie, iz Samowi sporo pozostalo do konca przygotowan, podczas gdy Niszczyciel stawal sie coraz wyzszy i silniejszy. Z kazda sekunda zblizal sie do przyjecia swej drugiej postaci, dzieki ktorej zyskal miano Niszczyciela. Kiedy nagle Sam podniosl sie z miejsca, wszyscy drgneli. Przeszedl ich dreszcz, gdy wypowiedzial siedem znakow glownych, jeden po drugim. Z jego wyciagnietych dloni splynela rzeka roztopionego zlota przetykanego srebrnymi plomieniami i zalala zroszone krwia ostrze miecza Lirael, wzdluz ktorego Sameth ulozyl rozdzielone uprzednio piszczalki fletni. Chwile pozniej Niszczyciel rozblysl jeszcze jasniej, a pod ich stopami zadrzala ziemia. -Odwroccie wzrok i zamknijcie oczy! - krzyknela Lirael. Obrocila sie w kierunku doliny, zakryla reka twarz i przysiadla. Za jej plecami strzelil w niebo slup ognia, unoszac na swoim wierzcholku swietlista srebrna sfere - polaczone polkule. Wznoszaca sie kula palala coraz jasniejszym swiatlem, az w koncu przycmila slonce. Przez moment wisiala na niebie, jakby lustrujac teren, po czym zniknela. Lirael czekala cale dziewiec sekund, dlugich jak wiecznosc. Oczy miala mocno zacisniete, a twarz wtulala w brudny rekaw. Wiedziala, co sie stanie, ale nie czula sie przez to lepiej. Eksplozja nastapila, gdy doliczyla do dziewieciu. Przez doline przetoczyla sie fala niszczycielskiego zaru. Najpierw unicestwila mlyn i bocznice kolejowa, a zaraz potem wyparowalo cale jezioro, strzelajac w niebo huczacymi klebami goracej pary. Skaly topily sie, drzewa obracaly w popiol, a ptaki i ryby po prostu znikaly. Rozpalone do bialosci prety odgromnikow wylecialy w powietrze, by po chwili opasc na ziemie smiercionosnym deszczem plynnego metalu. Wybuch zmiotl wierzcholek wzgorza - ziemie, skaly, drzewa, odgromniki i wszystko, co napotkal na swej drodze. To zas, co pozostalo, stanelo w ogniu, ktory po paru sekundach ugasila unoszaca sie w powietrzu para. Choc wzgorze oslabilo nieco impet uderzenia, zewnetrzny romb ochronny stanal w ogniu, a chwile potem zniknal. Drugi romb oslonil ich przed ognistym wiatrem i klebami pary, ktore mogly spalic cialo az do kosci. Po kilku sekundach rowniez i on rozplynal sie bez sladu. Trzeci, ostatni romb, wytrwal ponad minute, chroniac ich przed gradem kamieni, deszczem plynnego metalu i szczatkami tego, co porwal wicher. Rozpadl sie dopiero wtedy, gdy najgorsze mieli juz za soba. Goracy, lecz nie zabojczy podmuch owional Siedmiu, ktorzy wstrzasnieci i skuleni siedzieli na ziemi, wciaz jeszcze zaciskajac powieki. Nad ich glowami unosila sie chmura kurzu, popiolu i pary. Na wysokosci tysiaca stop zawisla jak potezny grzyb, pograzajac wszystko w mroku. Pierwsza ocknela sie Lirael. Gdy otwarla oczy, dostrzegla popiol sypiacy sie z nieba jak czarny snieg. Niewielki skrawek ziemi, na ktorym przycupneli, przypominal wysepke cudownie ocalala posrod morza zniszczen, w swiecie pozbawionym barw, pod niebem czarnym jak najglebsza noc, bez sladu slonca. Ale widok ten nie wstrzasnal nia tak mocno, jak mozna sie bylo spodziewac, bo przeciez pamietala go z podrozy do przeszlosci. Wybiegala mysla naprzod, starajac sie skupic na tym, co nalezalo jeszcze zrobic. Na zadaniu, ktore ja czekalo. -Chroncie sie przed zarem! - krzyknela, gdy inni zaczeli z wolna wstawac i zszokowani spogladali wokol przerazonym wzrokiem. Szybko wyczarowala w myslach ochronne znaki Kodeksu, ktore splynely na jej skore i ubranie. Potem rozejrzala sie, chcac sprawdzic, czy Sameth przygotowal bron. Siostrzeniec trzymal miecz za ostrze i wydawal sie mocno zadziwiony tym, co stworzyl. Wreczyl nowy orez Lirael, a ona ujela go ostroznie, czujac, ze przeszywa ja lek. Nie byl to przeciez jej dawny miecz, Nehima, lecz zupelnie inna bron. Mial teraz szersze ostrze, a z jego glowicy zniknal zielony kamien. Przebiegaly po nim znaki Kodeksu, a metal, z ktorego zostal wykonany, rzucal srebrzysto-czerwone refleksy, zupelnie jakby klinge skapano w jakims dziwnym oleju. Lirael pomyslala, ze bron przypomina narzedzie katowskie. Wydawalo sie jej, ze inskrypcja na ostrzu nie zmienila sie, ale nie mogla sobie dokladnie przypomniec jej dawnego brzmienia. Teraz napis glosil po prostu: "Pamietaj Nehime". -Czy o taki miecz chodzilo? - zapytal Sam. Byl trupio blady z przerazenia. Spojrzal ponad ramieniem Lirael w strone doliny, ale nie dostrzegl najmniejszego sladu po Southerlinczykach, majorze Greenie i jego zolnierzach. Moze dlatego, ze w powietrzu unosil sie pyl i bylo ciemno. Jednak ich obecnosci nie zdradzal tez zaden dzwiek. Nie bylo krzykow, wolania o pomoc, wiec ogarnely go najgorsze przeczucia. - Zrobilem wszystko wedlug twoich wskazowek. -Tak - odparla ochryplym glosem Lirael, ktorej zupelnie zaschlo w gardle. Miecz ciazyl jej w dloni, a jeszcze bardziej na sercu. Wiedziala, ze z chwila gdy... jezeli w ogole... uda im sie spetac Niszczyciela, bedzie musiala posluzyc sie tym mieczem, aby przeciac go na pol. Zadne wiezy nie mogly wytrzymac dlugo, dopoki Orannis pozostawal jednoscia - a ten miecz byl w stanie go przepolowic, ale tylko kosztem zycia tego, ktory nim wladal. Kosztem jej zycia. -Czy kazde z was ma dzwonek? - zapytala szybko, by wyrwac sie z zamyslenia. - Sabriel, podaj Samowi Belgaera i powiedz mu, jak brzmi zaklecie nakladajace wiezy. Nie czekajac na odpowiedz, ruszyla przez roztrzaskane wzgorze i poprowadzila ich po zboczu, pomiedzy plomieniami, lawicami popiolu i kaluzami stygnacego metalu. Zeszli na brzeg wyschnietego jeziora, gdzie Niszczyciel spoczal na chwile, szykujac sie do przeistoczenia w trzecia postac, ktora miala rozpetac jeszcze wieksze moce zniszczenia. Kazda z osob podazajacych za Lirael dzierzyla dzwonek i wszyscy powtarzali w myslach zaklecie, ktorego ich nauczyla. Na ich twarzach malowal sie wyraz przygnebienia. W miare jak sie przyblizali, coraz wyrazniej czuli odor Wolnej Magii, pomimo gestego dymu. Kwasny smrod uderzal w ich nozdrza i wdzieral sie do pluc, wywolujac ataki nudnosci. Zdawal sie przenikac ich na wskros, lecz Lirael nie zwalniala kroku, mimo bolu i odruchow wymiotnych, a inni podazali za nia, dzielnie walczac ze skurczami jelit i podchodzaca do gardla zolcia. Para opadla juz i utworzyla mgle, a chmura w ksztalcie ogromnego grzyba sprawila, ze zrobilo sie ciemno jak w nocy, i dlatego Lirael podazala wlasciwie na oslep, kierujac sie niemal wylacznie instynktem. Szla tam, gdzie odor byl najbardziej intensywny, sadzac, ze to najkrotsza droga do kuli, ktora stanowila serce Niszczyciela. Wiedziala, ze idac zwykla sciezka, straciliby duzo wiecej czasu i mogliby sie spoznic. Gdyby pojawil sie nowy slup ognia, niechybnie oznaczaloby to, ze poniesli kleske. Wtem, calkiem niespodziewanie, Lirael zobaczyla ognista kule - obecne wcielenie Niszczyciela. Wisiala ona nad ziemia, a po jej gladkiej swietlistej powierzchni przebiegaly czarne cienie na przemian z jezykami ognia. -Otoczmy go kregiem - rozkazala Lirael, a jej glos byl ledwie slyszalny w tej otchlani zniszczenia, posrod ciemnosci i mgiel. Lewa reka uchwycila Astaraela i skrzywila sie z bolu, gdyz dala znac o sobie rana, ktora zadal jej Hedge. Do tej pory nie znalazla ani chwili czasu, by sie nia zajac. Przez jej umysl przebiegla ponura mysl, ze wkrotce i tak nie bedzie to mialo zadnego znaczenia. Oparla o prawe ramie miecz, szykujac sie do ciosu. W calkowitym milczeniu jej towarzysze, a wlasciwie dawna i nowa rodzina - co uswiadomila sobie ze scisnietym sercem - utworzyli krag wokol kuli ognia i ciemnosci. Dopiero wtedy Lirael zorientowala sie, ze nie ma wsrod nich Moggeta, choc wczesniej byl przeciez razem z nimi w rombie ochronnym. Obudzilo to w jej duszy pewien niepokoj. Krag zamknal sie i wszyscy spojrzeli na Lirael. Wziela gleboki oddech, ale zaraz zaniosla sie kaszlem, bo zrace opary Wolnej Magii chwycily ja za gardlo. Nim odzyskala glos i przystapila do wypowiedzenia zaklecia, kula zaczela szybko rosnac i w kierunku Siedmiu skoczyly czerwone plomienie, jak tysiace jezorow wysuwajacych sie, zeby posmakowac ich cial. Plomienie wily sie wsciekle, i nagle uslyszeli glos Orannisa. Rozdzial dwudziesty dziewiaty Wybor Yrael -A wiec Hedge sprawil mi zawod... Tacy wlasnie sa sludzy - odezwal sie Orannis. Jego glos brzmial ostro i przenikliwie, choc znizyl go niemal do szeptu. - Wszystkie zywe istoty zawsze beda sprawiac zawod, dopoki nie otoczy mnie cisza i nie pograze sie w wiecznym spokoju, posrod morza pylu. Lecz oto nadchodzi kolejnych Siedmiu. Beda znow uderzac w dzwonki, by mnie spetac i zamknac na powrot w okowach z metalu, gleboko pod ziemia. Ale czyz moga zwyciezyc Niszczyciela, ostatniego i najpotezniejszego z Dziewieciu, skoro krew ich jest tak rozwodniona, a moc tak watla? Orannis umilkl na chwile i zapadla straszliwa, niczym nie zmacona cisza. Nastepnie wypowiedzial trzy slowa, ktore porazily wszystkich, ktorzy go sluchali, jak brutalne uderzenie w twarz: -Mysle, ze nie. Slowa te mialy w sobie taka moc, ze nikt nie smial sie poruszyc ani cokolwiek powiedziec. Byl juz najwyzszy czas, zeby Lirael zaczela rzucac zaklecie nakladajace wiezy, ale gardlo miala tak spieczone, ze nie mogla wykrztusic slowa, a ociezale nogi nie pozwalaly zrobic kroku. Rozpaczliwie starala sie zwalczyc sile, ktora nia zawladnela, wykorzystujac przyplyw slabosci wywolany bolem ramienia, wspomnieniem twarzy umierajacego Nicka i obrazami potwornych zniszczen. W koncu zesztywnialy jezyk drgnal i Lirael poczula w ustach odrobine wilgoci, mimo ze Orannis znacznie sie powiekszyl i przyblizyl do kregu utworzonego przez Siedmiu, a pelzajace po nim plomienie prawie juz dosiegaly glupcow, ktorzy osmielili sie z nim zmierzyc. -Zwracam sie przeciw tobie jako Astarael - przemowila ochryplym glosem Lirael i nakreslila ostrym koncem miecza znak Kodeksu, ktory rozblysnal i zawisl w powietrzu. Jezyki ognia cofnely sie wprawdzie nieznacznie, lecz wystarczylo to, by pozostali wyswobodzili sie spod wplywu Orannisa i zaczeli nakladac mu wiezy. Sabriel narysowala mieczem kolejny znak i powiedziala: -Zwracam sie przeciw tobie jako Saraneth. - Jej mocny i pewny glos natchnal wszystkich nadzieja. -Zwracam sie przeciwko tobie jako Belgaer - powiedzial Sam, a jego glos wzmogl sie i zabrzmial gniewem, gdy Ksiaze przypomnial sobie pobladla twarz Nicka i jego slowa: "postaraj sie to zrobic jak najlepiej". Szybko nakreslil swoj znak i prawie ze cisnal go w kierunku Orannisa. -Zwracam sie przeciw tobie jako Dyrim - dumnie i wyzywajaco oswiadczyla Ellimere. Nakreslila swoj znak wolno i starannie, jakby rysowala go na piasku. -Co uczynilem wtedy, czynie i teraz - odezwalo sie Podle Psisko. - Jestem Kibeth i rowniez zwracam sie przeciwko tobie. W odroznieniu od pozostalych, pies nie nakreslil znaku Kodeksu, lecz naprezyl miesnie i otrzepal sie, a wowczas na ciemnej siersci rozblyslo mnostwo znakow Kodeksu, ktore zaczely wedrowac po calym jego ciele, ukladajac sie w najrozmaitsze wzory, mieniac sie roznymi kolorami i przybierajac najdziwniejsze ksztalty. Jeden ze znakow zawisl w powietrzu tuz przed pyskiem psa, ten zas nabral powietrza, dmuchnal i poslal go w strone Niszczyciela. -Choc jestesmy dwie, stanowimy jedno i razem zwracamy sie przeciwko tobie jako Mosrael - powiedzialy jednoczesnie Sanar i Ryelle. Blizniaczki splotly dlonie i wspolnie, kilkoma zamaszystymi ruchami narysowaly w powietrzu swoj znak. -Jestem Torrigan, zwany Touchstone'em i zwracam sie przeciw tobie jako Ranna - oznajmil krolewskim tonem Touchstone. Gdy znak, ktory nakreslil, rozjarzyl sie, maz Sabriel jako pierwszy potrzasnal dzwonkiem. Dolaczyly do niego Clayry i odezwal sie Mosrael. Nastepnie zaczelo szczekac Podle Psisko, dostrajajac swoj glos do rytmu pozostalych dzwiekow. Ellimere wprawila w ruch Dyrima, Sam zadzwonil Belgaerem, a Sabriel Saranethem, ktorego niskie i glebokie brzmienie zdominowalo wszystkie inne odglosy. Jako ostatnia wlaczyla sie Lirael. Potrzasnela Astaraelem, a wowczas jego zalobny ton dolaczyl do pozostalych dzwiekow, ktore szczelnie otoczyly Orannisa magicznym kregiem. W innych okolicznosciach Dzwonek Smutku stracilby wszystkich, ktorzy go sluchali, w Smierc. Tym razem jednak spiewal w chorze razem z szescioma innymi glosami i jego piesn napelniala serca bezbrzeznym smutkiem. Ich muzyka byla czyms wiecej niz dzwiekami i moca. Byl to hymn ziemi, ksiezyca, gwiazd, morza i nieba, Zycia i Smierci, tego, co bylo, i tego, co bedzie - piesn Kodeksu, ktora niegdys, u zarania dziejow, spetala Orannisa, a teraz miala go ujarzmic po raz wtory. Dzwonki graly tak dlugo, ze Lirael zdawalo sie, iz dzwieki wypelnily ja po brzegi. Nasycila sie ich moca, jak gabka niezdolna wchlonac wiecej wody. Wyczuwala ja takze u innych osob tworzacych krag. Niewiele juz brakowalo, by ta moc sie przelala. Gdy to nastapilo, splynela i wypelnila znak nakreslony reka Lirael. Magiczny symbol rozblysl i zaczal rozprzestrzeniac sie na boki. W koncu stal sie smuga swiatla, ktora polaczyla sie najpierw z sasiednim znakiem, potem z kolejnym i jeszcze nastepnym, az powstal ognisty pierscien opasujacy ciemna i przerazajaca kule, jaka byl teraz Orannis. Lirael dokonczyla zaklecie. Slowa wyplywaly z niej na podobienstwo fali, ktora pedzila, gnana przyplywem mocy. Pierscien zalsnil jeszcze bardziej i zaczal sie zaciesniac, zmuszajac jezyki ognia do odwrotu. Wijac sie wsciekle, plomienie wpelzly z powrotem do srodka mrocznej kuli. Nastepczyni Abhorsenow zrobila krok do przodu, a pozostali uczynili to samo, tworzac jeszcze jeden krag wokol Niszczyciela. Po chwili wszyscy znowu posuneli sie o krok, i o nastepny, az w koncu kordon zaciesnil sie na tyle, ze kula ciemnosci zaczela malec. Zewszad dobiegal triumfalny dzwiek dzwonkow, ktory wspolgral ze szczekaniem psa. W Lirael wezbralo uczucie tryumfu i ulgi, szybko jednak na powrot ogarnal ja lek. W reku dzierzyla przeciez miecz. Wiedziala, ze z chwila, kiedy go uzyje, bedzie musiala nieodwolalnie udac sie w kierunku Dziewiatej Bramy, by tym razem juz nie powrocic. W pewnym momencie pierscien przestal sie zaciesniac. Rowniez glos dzwonkow zaczal sie zalamywac, a dzwoniacy zatrzymali sie w pol kroku. Dreszcz przeszedl cialo Lirael i poczula odplyw mocy, jakby nieoczekiwanie natrafila na przeszkode. -Nie - odezwal sie Orannis. Jego glos byl zupelnie spokojny i pozbawiony emocji. Kiedy Niszczyciel przemowil, swietlisty pierscien zadrzal i ponownie zaczal sie rozszerzac, rozciagany przez powiekszajaca sie gwaltownie kule. Jezory ognia znow wychynely ze srodka, jeszcze liczniejsze niz poprzednio. Mimo ze dzwonki wciaz graly, dzwoniacy zostali zmuszeni do odwrotu. Na ich twarzach malowaly sie rozne uczucia, od ponurej rozpaczy po krancowa determinacje. Ognisty krag rozsunal sie i przygasl pod wplywem narastajacej mocy Niszczyciela. -Zbyt dlugo spoczywalem w grobowcu z metalu - powiedzial Orannis. - Zbyt dlugo nedzne pelzajace zycie uwlaczalo mej godnosci. Jestem Niszczycielem, ktory sprawi, ze wszystko ulegnie zagladzie! Gdy skonczyl mowic, ze srodka kuli znow wyskoczyly czarne plomienie i pochwycily magiczny pierscien tysiacami palcow. Wyginaly go na wszystkie strony i szarpaly, starajac sie go rozerwac. Lirael miala wrazenie, ze przyglada sie temu z oddali. Wszystko przepadlo. Nie mogli juz zapobiec katastrofie. Widziala, jak doszlo do zwiazania Orannisa u Prapoczatku dziejow. Wowczas Siedmiu zatryumfowalo, tym razem jednak proba nie powiodla sie i poniesli kleske. Lirael zdazyla sie pogodzic z mysla, ze warunkiem spetania Niszczyciela jest jej wlasna smierc. Uwazala, ze nie jest to wygorowana cena za zycie wszystkich, ktorych znala i kochala. Teraz jednak okazalo sie, ze mieli byc pierwszymi sposrod niezliczonych rzesz, ktore czekala smierc, Orannisowi bowiem marzyl sie swiat prochow i popiolow, zamieszkany wylacznie przez Zmarlych. Nagle Lirael, ktora stracila juz wszelka nadzieje, uslyszala glos Sama. Chwile pozniej zobaczyla, ze tuz obok niego rozblysl wysoki slup bialego ognia, przypominajacy nieco ludzka postac. -Badz wolny, Moggecie! - krzyknal Sam, unoszac rozpieta czerwona obroze. - Dokonaj wlasciwego wyboru! Ognista postac wciaz rosla. Odwrocila sie od Sama i przyblizyla do Sabriel, znizajac glowe, jakby zamierzala ugryzc. Sabriel spojrzala na nia ze stoickim spokojem. Stwor zawahal sie i przesunal w strone Lirael, ktora natychmiast poczula bijace od niego goraco i odor Wolnej Magii zmieszany z ostrymi, drazniacymi pluca wyziewami Orannisa. -Prosze cie, Moggecie - szepnela Lirael, zbyt cicho, by ktokolwiek mogl ja uslyszec. Mimo to biala postac uslyszala. Zatrzymala sie i zwrocila w strone Niszczyciela, zmieniajac swoj wyglad. Slup iskrzacego sie bialego swiatla przybral bardziej ludzkie ksztalty, lecz skora tej istoty nadal rzucala taki blask jak najjasniejsza gwiazda. -Jestem Yrael - powiedziala mocnym, chrapliwym glosem i wyciagnela reke, by dorzucic wiazke srebrzystego ognia do gasnacego pierscienia. - Ja takze zwracam sie przeciwko tobie. Swietlisty krag znowu zaczal sie zaciesniac i wszyscy odruchowo przesuneli sie do przodu. Tym razem pierscien nie natrafil na zadna przeszkode i zaciskal sie coraz bardziej wokol ciemniejacej kuli. Jezyki ognia wygasly, a sferyczna powierzchnia przybrala srebrzysta barwe, taka sama, jaka mialy polkule, w ktorych przez dlugi czas wieziony byl Orannis. Lirael znowu zrobila krok naprzod, ciagle wpatrujac sie w gwaltownie malejaca kule. Mgliscie zdala sobie sprawe, ze Astarael nadal dzwieczy w jej dloni. Do czesci jej swiadomosci dotarlo takze, iz rowniez Yrael wlaczyl sie do spiewu, a jego glos jest donosniejszy nawet od choralnego brzmienia dzwonkow i szczekania psa. Kula nadal sie pomniejszala, a metaliczna powloka wolno rozlewala sie po jej powierzchni, niczym kropla rteci wrzucona do wody. Gdy niemal cala lsnila juz srebrzystym blaskiem, Lirael zrozumiala, ze przyszedl czas na nia. Do zupelnego ujarzmienia Orannisa brakowalo jeszcze tylko kilku minut. Tym razem jednak Niszczyciel mial zostac zwiazany nie przez Siedmiu, lecz przez Osmiu, poniewaz Mogget-Yrael nie mogl byc nikim innym jak Osmym Mocarzem Swietlistych Blyskawic, ktory rowniez zostal spetany przez Siedmiu u zarania dziejow. Dzwonki graly swa melodie, wtorowal im Yrael, Kibeth szczekal, nad wszystkim zas unosil sie zalobny spiew Astaraela. Lirael podeszla do srebrzystej kuli i uniosla miecz, ktory wykul dla niej Sam z krwi, ostrza Nehimy i duchow Siedmiu zakletych w magicznych piszczalkach fletni. Wtedy Orannis przemowil, a w jego ostrym glosie zabrzmialo rozgoryczenie. -Dlaczego, Yraelu? - zapytal, gdy ostatnie ciemne miejsca na jego powierzchni pokryl srebrny metal i kula wolno zaczela zapadac sie w ziemie. - Dlaczego? - powtorzyl. Odpowiedz Yraela zdawala sie plynac z daleka, jakby po drodze musiala pokonac ogromne przestrzenie. Jego slowa powoli przenikaly do swiadomosci Lirael, gdy jeszcze wyzej uniosla miecz i odchylila cialo do tylu, przygotowujac sie do zadania poteznego ciosu, ktory mial przeciac cala kule. -Zycie - odparl Yrael, ktory mial w sobie wiecej z Moggeta, niz przypuszczal. - Ryby i ptaki, cieplo slonca i cien drzew, polne myszy w lanie zboz, chlodny blask ksiezyca. Wszystkie... Lirael nie uslyszala juz nic wiecej. Zebrala w sobie cala odwage i uderzyla. Miecz spadl na srebrzysty metal ze zgrzytem, ktory zagluszyl wszystkie inne odglosy. Ostrze wbilo sie, sypiac wokol snopem blekitno-bialych iskier, te zas lecialy az pod samo niebo, zasnute chmurami popiolu. Rekojesc rozgrzala sie do czerwonosci, miecz zaczal sie topic i parzyc dlon Lirael. Krzyknela z bolu, ale nie chciala sie poddac i z furia napierala na kule calym swym ciezarem, dobywajac wszystkich sil, by przeciac Orannisa. W ogniu trawiacym miecz wyczuwala obecnosc Niszczyciela: mscil sie na niej, przelewajac w nia swa smiercionosna moc - by spalila ja na popiol. Lirael znowu krzyknela, gdyz plomienie objely rekojesc, a jej dlon zamienila sie w jeden wielki pecherz bolu. Jednak nie cofnela sie, chcac do konca wypelnic swe zadanie. Gdy miecz wreszcie przecial kule na dwie czesci, Lirael sprobowala wyswobodzic reke, chociaz wiedziala, ze jej wysilki skazane sa na niepowodzenie. Niszczyciel zdolal nia zawladnac. Ostrze miecza, nim calkiem sie rozpadlo, na moment stalo sie pomostem pomiedzy polkulami, przez co Orannis wciaz stanowil jednosc. To wlasnie mialo ja zgubic. -Piesku! - krzyknela instynktownie, nie zdajac sobie nawet sprawy z tego, co mowi, bo bol i strach ogarnely ja bez reszty. Nie mogla tak po prostu umrzec, mimo ze byla na to przygotowana. Jeszcze raz sprobowala otworzyc dlon, ale jej palce wtopily sie w metal, a do krwi przeniknal Orannis, ktory natychmiast zaczal sie rozprzestrzeniac, pragnac, by strawil ja ogien. Nagle na nadgarstku Lirael zacisnely sie szczeki psa. Poczula nowy bol - ostry i przenikliwy. Poczula tez, ze nie ma juz w jej ciele Orannisa ani jezykow ognia, ktore niosly jej zaglade. Wowczas uswiadomila sobie, co sie stalo - pies odgryzl jej dlon. Cala msciwa moc, jaka pozostala jeszcze Orannisowi, zwrocila sie przeciwko Podlemu Psisku. Czerwone plomienie zatanczyly wokol wiernego towarzysza Lirael, gdy tylko wyplul z pyska odgryziona dlon, wrzucajac ja miedzy polkule, gdzie wila sie i drgala jak odrazajacy pajak, powoli zweglajac sie na popiol. Sekunde pozniej buchnal wielki ogien i ogarnal psa. Lirael cudem zdolala uskoczyc do tylu, z opalonymi brwiami, ledwo zachowujac rownowage. Zaraz potem rozlegl sie dlugi, przerazliwy krzyk zawiedzionej nadziei - polkule ostatecznie rozpadly sie w dwie rozne strony. Jedna z nich przeleciala tuz obok Lirael i spadla na dno wyschnietego zbiornika, ktory ponownie zaczal sie wypelniac woda. Druga przemknela niedaleko Sabriel i zatrzymala sie za jej plecami, wzniecajac tumany kurzu i popiolu. -Ujarzmiony i pokonany - szepnela Lirael, patrzac z niedowierzaniem na okaleczona reke. Ciagle jeszcze czula dlon, choc zamiast niej miala tylko przypalony kikut i osmalone strzepy rekawa. Zaczela sie spazmatycznie trzasc, a do oczu naplynely jej lzy. Po chwili rozplakala sie tak strasznie, iz przestala cokolwiek widziec. Myslala tylko o jednym - ze musi odnalezc Psisko. Zaczela isc na oslep, przywolujac go do siebie. -Tu jestem - odezwal sie cicho pies. Lezal na boku, na kupie popiolu, w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwila spoczywala kula. Slyszac glos swojej pani, pomerdal ogonem, a wlasciwie samym tylko koniuszkiem, lecz nie ruszyl sie z miejsca. Lirael uklekla przy nim. Nie wygladal na rannego, ale spostrzegla, ze siersc na pysku mial przyproszona siwizna, a skore na szyi zwiotczala, jakby nagle sie postarzal. Gdy pochylila sie nad nim, wolno uniosl leb i polizal delikatnie jej policzek. -Nasza praca skonczona, pani - powiedzial cicho, znow kladac glowe na ziemi. - Teraz bede musial cie opuscic. -Nie - zalkala Lirael. Gladzila przyjaciela swa okaleczona reka i przytulala policzek do jego pyska. - To ja mialam zginac! Nie pozwole ci odejsc! Kocham cie, piesku! -Beda inne psy, inni przyjaciele i inna milosc - szepnal. - Odnalazlas rodzine, poznalas swoje dziedzictwo i zaszlas bardzo wysoko. Ja tez cie kocham, ale moj czas juz minal. Zegnaj, Lirael! Po chwili odszedl, a jej pozostala w rece tylko mala kamienna figurka psa. Z tylu dobiegal ja glos Yraela i Sabriel. Na krotko odezwal sie takze Belgaer, ktory uwalnial Moggeta po wielu tysiacleciach sluzby. Pojedynczy glos dzwonka brzmial dziwnie po tym, jak gral caly ich chor. Lirael zdawalo sie, ze dzwiek ten dobiega do niej z bardzo daleka, jakby z innego czasu i miejsca. Chwile pozniej Sam odnalazl ja zwinieta w klebek posrod popiolow. Okaleczonym ramieniem przytulala do siebie niewielka figurke psa. W drugiej rece trzymala Astaraela, zacisnawszy palce na sercu dzwonka, by nie wydobyl sie zen zaden dzwiek. Epilog Nick stal w rzece i przypatrywal sie z zainteresowaniem, jak nurt oplywa mu kolana. Chcial polozyc sie w wodzie i pozwolic, by uniosla go w nieznane, razem z jego wina i smutkiem. Nie mogl sie jednak poruszyc, bo w miejscu przytrzymywala go jakas sila promieniujaca z niewielkiego znaku, ktory mial na czole. Pulsowal on cieplem, co bylo dosyc dziwne wobec bijacego zewszad chlodu.Po jakims czasie - kilku minutach, godzinach, a moze nawet dniach, poniewaz trudno bylo stwierdzic jednoznacznie, czy czas w ogole plynal w tym niezwyklym miejscu wypelnionym przycmionym szarym swiatlem - Nick zauwazyl, ze siedzi obok niego pies. Czworonog mial powazna mine, byl duzy, czarno-brazowy i wydawal sie znajomy. -Jestes psem z mojego snu - powiedzial Nicholas i schylil sie, by podrapac go za uchem. - Ale to wcale nie byl sen, prawda? Miales wtedy skrzydla. -Tak - potwierdzil pies. - To ja. Nazywam sie Podle Psisko. -Milo mi cie poznac - odparl oficjalnie Nick. Pies podal mu lape, a Nicholas ja uscisnal. - Czy wiesz moze, gdzie jestesmy? Myslalem juz, ze... -Nie zyjesz - dokonczyl pies beztroskim tonem. - I nie pomyliles sie. Jestesmy w Smierci. -Ach tak - powiedzial krotko Nick. Kiedys moze wszczalby na ten temat dyskusje, ale teraz zmienil sie jego punkt widzenia, a poza tym nurtowalo go wiele innych spraw. - Czy wiesz moze... czy oni... te polkule? -Orannis zostal na nowo ujarzmiony - oznajmil pies. - Znow stal sie wiezniem polkul, ktore w stosownym czasie zostana przewiezione z powrotem do Starego Krolestwa, zakopane gleboko w ziemi pod warstwa kamieni i oblozone zakleciami. Na twarzy Nicka odmalowala sie ulga, zniknal z niej wyraz zatroskania, a wszystkie zmarszczki widoczne wokol oczu i ust wygladzily sie. Ukleknal kolo psa, chcac go przytulic. Poczul cieplo jego skory kontrastujace mocno z chlodem rzeki. Rowniez blyszczaca obroza, ktora zwierzak mial na szyi, emanowala cieplem i przyjemnie grzala w piers. -A Sam i... Lirael? - zapytal Nick z nadzieja w glosie. Nadal pochylal sie nad psem i mowil wprost do jego ucha. -Zyja - odparlo Podle Psisko. - Choc nie wyszli calkiem bez szwanku. Moja pani stracila dlon. Ksiaze Sameth zrobi jej oczywiscie nowa, z najczystszego zlota i czarow najwyzszej proby. Odtad po wszystkie czasy beda ja nazywac Zlotoreka. Oprocz tego przysluguje jej jeszcze miano Strazniczki Pamieci, tytul Abhorsen i kilka innych. Ale Lirael odniosla jeszcze wiele innych ran, ktorymi trzeba bedzie sie zajac. Jest taka mloda. Wstan, Nicholasie. Mlodzieniec zrobil to, co polecil mu pies. Wyprostowal sie i stracil na moment rownowage, gdyz nurt chcial go przewrocic i porwac w glab. -Udzielilem ci posmiertnego chrztu i dzieki temu ocalilem twego ducha - powiedzialo Podle Psisko. - Masz teraz na czole znak Kodeksu. Zneutralizuje on dzialanie Wolnej Magii, ktora pozostala w twojej krwi i w kosciach. Zarowno ten znak, jak i Wolna Magia beda ci odtad i dobrodziejstwem, i ciezarem, bo zabiora cie daleko od Ancelstierre i poprowadza sciezka, do ktorej nigdy nie teskniles. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytal oszolomiony Nick. Dotknal znaku na czole i zmruzyl oczy, bo oslepil go nagly rozblysk swiatla. Na obrozy psa takze rozjarzyly sie znaki Kodeksu, roztaczajac wokol jego glowy zlocisty blask. - Dlaczego powiedziales, ze bede daleko od Ancelstierre? Dokad mialbym pojsc? Przeciez umarlem... -Posylam cie z powrotem - powiedzial lagodnym glosem pies, delikatnie tracajac pyskiem noge Nicka po to, by odwrocil sie w strone Zycia. Nastepnie szczeknal krotko, co zabrzmialo jak powitanie i pozegnanie zarazem. -Wolno tak? - zdziwil sie Nick, czujac, ze wartki nurt, choc niechetnie, wypuszcza go z objec i zezwala na pierwszy krok z powrotem. -Nie - odparl pies. - Ale przeciez nie na darmo zwa mnie Podlym Psiskiem. Nick zrobil kolejny krok i usmiechnal sie, czujac na twarzy cieply powiew Zycia. Usmiech ten szybko przerodzil sie w radosny smiech - smiech, ktory akceptowal i wital wszystko, nawet bol, ktory czail sie w glebi jego ciala. Powrocil do Zycia. Spojrzal w gore i zobaczyl, jak slonce przedziera sie przez wiszace nisko, ciemne chmury. Cieple promienie oswietlily niewielki skrawek ziemi o ksztalcie rombu. Tu wlasnie spoczywalo jego cialo, bezpieczne posrod bezmiaru zniszczen. Nick usiadl i dostrzegl zblizajacych sie ku niemu zolnierzy, ktorzy brneli przez lachy popiolu. Za nimi szli Southerlinczycy w starannie wyczyszczonych, blekitnych czapkach i chustach, stanowiacych jedyny kolorowy akcent na tle ponurego krajobrazu. Calkiem niespodziewanie u stop Nicholasa pojawil sie bialy kot. Prychnal z odraza i powiedzial: -Moglem sie tego spodziewac - a potem spojrzal przez ramie Nicka na cos, czego wcale tam nie bylo, mrugnal porozumiewawczo i oddalil sie szybko, zmierzajac na polnoc. Chwile pozniej Nick dojrzal nastepna grupe ludzi. Bylo ich szescioro, szli bardzo wolno ociezalym krokiem i prowadzili ze soba jeszcze kogos. Nicholas z trudem dzwignal sie z miejsca i pomachal im reka na powitanie. Widac bylo, ze sa zaskoczeni. W ciagu krotkiej chwili, ktora uplynela miedzy jego gestem a ich odpowiedzia, pomyslal o swojej przyszlosci i doszedl do wniosku, ze na pewno bedzie duzo lepsza od przeszlosci, ktora zostawil za soba. Podle Psisko siedzialo kilka minut z przekrzywiona na bok glowa. Jego madre stare oczy widzialy znacznie wiecej niz sama rzeke, uszy zas wylapywaly cala game dzwiekow - nie tylko chlupotanie wody. Po chwili z jego gardla dobieglo pelne zadowolenia warczenie. Pies wstal - wydluzajac sobie lapy, by tulow wystawal nad wode - i otrzepal sie. Nastepnie odszedl sciezka, ktora biegla zakosami wzdluz granicy pomiedzy Zyciem a Smiercia. Przez caly czas tak zwawo merdal ogonem, ze jego koniuszek uderzal w wode, tworzac piane na powierzchni rzeki. Spis tresci Prolog Czesc pierwsza Rozdzial 1: Oblezenie Rozdzial 2: Droga w dol Rozdzial 3: Szarlat, rozmaryn i lzy Rozdzial 4: Sniadanie krukow Rozdzial 5: Przybadz, wietrze, spadnij, deszczu!... Rozdzial 6: Srebrne polkule Rozdzial 7: Ostatnia prosba Rozdzial 8: Sameth zostaje poddany probie Interludium pierwsze Czesc druga Rozdzial 9: Sen o sowach i latajacych psach Rozdzial 10: Ksiaze Sameth walczy z Hedge'em Rozdzial 11: Pod oslona trzcin Rozdzial 12: Niszczyciel w ciele Nicholasa Rozdzial 13: Podle Psisko ujawnia dalsze szczegoly... Rozdzial 14: Lot w kierunku Muru Rozdzial 15: Strefa Graniczna Rozdzial 16: Decyzja majora Interludium drugie Czesc trzecia Rozdzial 17: Powrot do Ancelstierre Rozdzial 18: Chlorr w Masce Rozdzial 19: Puszka sardynek Rozdzial 20: Poczatek konca Rozdzial 21: Glebiej w Smierc Rozdzial 22: Farma Blyskawic i Southerlinczycy Rozdzial 23: Lathal, Pan wszelkiej ohydy Rozdzial 24: Zagadkowa inicjatywa Moggeta Rozdzial 25: Dziewiata Brama Rozdzial 26: Sam i Cienie Pomocnikow Rozdzial 27: Gdy ustaly blyskawice Rozdzial 28: Siedmiu Rozdzial 29: Wybor Yrael Epilog This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-16 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/