Solski Paweł - Księżyc na plaży
Szczegóły |
Tytuł |
Solski Paweł - Księżyc na plaży |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Solski Paweł - Księżyc na plaży PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Solski Paweł - Księżyc na plaży PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Solski Paweł - Księżyc na plaży - podejrzyj 20 pierwszych stron:
PAWEŁ SOLSKI
księżyc na plaży
- Niech noc nigdy nie ustaje...
- Dlaczego?
- Brzask dnia zniszczy w nas wszystko...
Tomek usłyszał rozmowę za ścianą. Przewrócił się na łóżku i pościel
zaszeleściła. Matka zniżyła głos do szeptu. Już nie rozumiał, co mówi, wyczuwał
tylko radość w jej głosie.
Słyszał szelesty, domyślał się warg dotykających ciała i obejmujących się rąk.
Odrzucił kołdrę, czekał, aż ogarnie go chłód. Szum nadmorskich sosen trwał za
oknem. Wstał. Drzewa szarpały się w ciemności i zastygały. Wyciągnął rękę po
koszulę. Oni po nagłej ekstazie odpoczywali w milczeniu. Tomek naciągnął spodnie
na gołe ciało i szeroko otworzył okno, a zapach morza i lasu wśliznął się do
pokoju. Wsparł dłonie na parapecie i przesadził go jednym susem. Kamyki leżące
na ścieżce okalającej dom wbiły mu się w stopy, dalej była trawa wilgotna od
rosy, która uśmierzyła ból. Mijając sąsiednie okno zobaczył matkę i chłopaka
leżących na łóżku. Kochanek był starszy od Tomka tylko o dwa lata. Ciała
rysowały się wyraziście w ciemności. Matka spała z twarzą na ramieniu chłopaka,
on miał podkurczoną prawą nogę. Zapamiętał to doskonale. Stojąc na skarpie i
patrząc w morze Tomek widział wciąż tę podkurczoną nogę i było dla niego w tym
całe wyuzdanie zakazanego związku. Skoczył w ciemność. Wiatr zagwizdał w uszach,
gdy opadał na wydmy. Nogi ugrzęzły w piasku prawie po kolana i ledwo złapał
równowagę. Z trudem brnął na brzeg.
W ciemności fala była spokojna i leniwa. Szybko się rozebrał i w żółtym kutrze
wyciągniętym na brzeg schował ubranie. Zanurzył się ostrożnie, w falach było
jeszcze ciepło dnia. Ostre kamyki na dnie łaskotały stopy. Szedł w ciemności, aż
morze uderzyło go w wargi. Lekko odbił się i popłynął. Fale niosły go; sterując
tylko nogami, zbliżył się do wystającego z wody głazu. Na plaży, w dali błysnęła
latarka. Podpłynął bliżej kamienia. Głaz pachniał solą i wodorostami. Trochę
poniżej linii wody Tomek wymacał palcami nóg obślizgły mech. Gdy patrol WOP był
już całkiem blisko, skrył się za kamieniem. Przeszli ze skrzypieniem piasku pod
żołnierskimi buciorami. Odwrócił się na plecy. Nagle chmury rozbiegły się i
księżyc spadł na plażę, na morze. Chrzęszcząc brnęła brzegiem następna dwójka
patrolowa, a blask księżyca odkrywał wszystko. Tomek zanurkował. Wbił dłonie w
dno. Poczekał, nim smuga piasku opadnie, i spojrzał w górę. Księżyc kołysał się
na fali połyskującej aż po brzeg chłodnym blaskiem. Popłynął tuż nad dnem do
brzegu coraz mocniej wypychany w górę i dotarł na płytką wodę. Kolejne fale
otarły się o niego, gdy wstawał. Wybiegł na brzeg i kilka razy okrążył kuter.
Włosy miał mokre, ale ciało już tylko wilgotne. Wskoczył do kutra. Dżinsy były
szorstkie od piasku. Zawiązał koszulę na brzuchu. Poświata księżyca unosiła się
nad wszystkim. Wyżej było niebo pełne gwiazd. Wspiął się po klifie do lasu.
Drzewa stały ciche w blasku nocy. Cień budynku znaczył się na trawie wprost do
jego stóp. Skręcił do swojego okna, uchwycił się parapetu i podciągnął w górę.
Łóżko bielało w ciemności. Rozebrał się i wsunął pod kołdrę, drżąc od chłodu.
Pan Wecki pojawił się natychmiast, w kraciastych pumpach z obfitym kawałkiem
wiśniowego ciasta w pulchnej dłoni.
- Chcesz trochę? - zapytał z pełnymi ustami i odgryzł jeszcze większy kęs.
Tomek przecząco pokręcił głową. Samotny jak palec pan Wecki siedział na
sklepowej ladzie.
- Ciągle pana spotykam - mruknął Tomek sennym głosem.
Jegomość uśmiechnął się i przymrużył jedno oko. Zjadł kawałek placka i oblizał
pulchne wargi.
- Widocznie jestem twoim alter ego. Wiesz, drugi nieuświadomiony mieszkaniec
osobowości - zamachał nóżkami w pomarańczowych lakierkach.
- To tylko sny - wzruszył ramionami Tomek. W sklepie poza pustymi półkami i ladą
niczego nie było.
- Nie ma takiej rzeczywistości jak sen - kategorycznie stwierdził jegomość,
otrzepując z okruszyn pulchne dłonie. - Tylko my sami określamy, co jest snem, a
co jawą. W gruncie rzeczy cały czas jesteśmy zanurzeni w nierzeczywistości i tu,
i tam - wydął wargi. - Może właśnie teraz jest prawdą, a to, co jest tam, to
majak!
- Nie!
- Czemu tak stanowczo? - skrzywił się pan Wecki. Wskoczył na ladę i wykonał parę
przysiadów i pompek. - Trzeba spalić nadmiar kalorii - wyjaśnił.
- Tam mam ciało - odpowiedział Tomek - tu tylko się unoszę.
Pan Wecki podskoczył i wolno opadł na ladę.
- Ja też coś niewiele ważę - stwierdził z ukłonem.
Rozległy się nagłe dźwięki jazzu i na górnej półce pod sufitem pojawiła się w
pełnym blasku sławetna orkiestra Glena Millera. Dyrygent ukłonił się, a pan
Wecki strzelił z palców. Jazz wypełnił przestrzeń sklepu. Z miejsca zrobiło się
jasno i wesoło. Pan Wecki stepował i rozciągnąwszy twarz w uśmiechu zaśpiewał
refren z "Kabaretu".
- Mam dowód, że to sen - rzekł Tomek. - Ten pan - wskazał Glena Millera - dawno
nie żyje!
Orkiestra urwała, a Glen spojrzał z pogardą.
- Nie żyje!?! - syknął i pokręcił z dezaprobatą głową.
Muzycy ostentacyjnie chowali instrumenty. Pan Wecki przypatrywał się temu spod
zmrużonych powiek. Glen Miller stąpając ostrożnie w czarnych lakierkach,
podszedł nad sam brzeg półki.
- Skąd możesz cokolwiek o mnie wiedzieć? - zapytał i wychylił się niebezpiecznie
w kierunku Tomka. - Leciałem, ale nie doleciałem, a może się rozmyśliłem, może
wcale nie chciałem dolecieć. Może ktoś inny podjął decyzję, że dolecę albo nie
dolecę. Mogłem wybrać inną rzeczywistość. Nie ma faktów, są tylko interpretacje!
Popsułeś nam zabawę... - machnął ręką i odwrócił się wściekły. Znów zrobiło się
szaro i nieciekawie. Pan Wecki usiadł na ladzie, machał nogami i patrzył na
Tomka rozbawiony.
- To czyste szaleństwo - mruknął Tomek.
- To ty jesteś szalony - roześmiał się grubasek. - Cytujesz tytuły filmów!
Zeskoczył z kontuaru. Tupnął nogą.
- Śpieszę się - dodał tonem wyjaśnienia, jakby to coś wyjaśniało.
- Gdzie się śpieszysz? - spytał zaskoczony Tomek.
- Mam koncert z orkiestrą Glena... U kogoś innego, oczywiście - dodał i wybiegł
drobnymi kroczkami.
Drzwi huknęły niczym w filmie grozy.
- Uhhh, uhh, ale lubię się przeciągać - zamruczał niezidentyfikowany głos.
Rozejrzał się po sklepie, ale był sam.
- Z drugiej strony, gdy tak się przeciągam, to całkiem się rozsycham. Oooo!
Właśnie, bardzo trzeszczę, coś podobnego! Mogę się rozlecieć, no, co tak
patrzysz!
Nie było wątpliwości, absolutnie! Choć to takie dziwaczne...
- Co dziwaczne - rozległ się wrzask - co dziwaczne? Nie widziałeś lady
sklepowej, która mówi! Palant!
Tomek nie odpowiedział, tylko podszedł do lady i przyjrzał się jej.
Rzeczywiście, jakby się przeciągała. Ze zdumieniem nasłuchiwał, czy jeszcze
czegoś nie powie.
- Nie uważasz - mruknęła - że to nieładnie wpatrywać się w kogoś? Gdzie się
chowałeś, ćwoku?
Wzruszył ramionami, bardziej rozbawiony niż obrażony.
- Tu nie ma na co patrzeć - bronił się. - Poza tym gdzie ty się chowałaś, że
jesteś taka grubiańska?
- Jak to gdzie - westchnęła - w stolarni. Muszę więc być grubiańska, poza tym
kiedyś było tu pełno książek, a dziś... - zawiesiła smętnie głos. - Setki
książek - kontynuowała żałośnie. - Ze wszystkimi miałam do czynienia!
Intymnie... Leżały na mnie... cóż, stare dzieje. Dziś pokrywa mnie tylko kurz
albo ten grubas - powiedziała dwuznacznie. - Ale on tylko po mnie chodzi. Co za
parszywe przyzwyczajenie chodzić po kimś!?
- Właściwie...
- Jesteś - przerwała - strasznie niezdecydowany.
- Spokojnie - odpowiedział. - Jesteś tylko ladą.
- Mogę nie mówić - obruszyła się.
- Nie bądź taka wrażliwa.
Lada skrzypnęła i zapadła martwota. Półki kurzyły się, lada milczała.
- Chyba już pójdę - powiedział Tomek.
Nikt go nie zatrzymywał.
- Co sądzisz o narracji w prozie? - usłyszał za plecami, gdy był już w drzwiach.
Wolno odwrócił się.
- Pytasz mnie? - pokazał na siebie palcem.
- Czy jest tu jeszcze ktoś prócz nas?
- Mogłabyś sprecyzować pytanie?
- Wolisz tradycyjny, czyli wynikowo-skutkowy, tryb narracji... Wiesz, taki pop,
czy może bardziej leży ci postmodern?
- Raczej postmodern - rzekł i oparł się o ladę. - O, przepraszam - cofnął się
nieznacznie. - Postmodern jest ciekawsza.
- Racja - mruknęła. - Ta linearna jest nudna. Nic się właściwie nie dzieje. Cały
świat jest taki statyczny. Imituje ruch, jak kino.
- Oczywiście - zgodził się. - Poza tym literatura linearna nie jest sztuką. W
rzeczywistości to rozrywka ludzi zasobnych.
- Lub starych - dodała. - Prymitywna zabawka zabijak-czasu.
- Dla wielu to jednak literatura - zawahał się.
- Eeee, wielu - w jej głosie zabrzmiała pogarda. - Cóż to znaczy wielu? Wielu to
nikt! Ekspresja jedynego artystycznego "ja" jest miliard razy ważniejsza niż
"wielu". Jedno "ja" artysty, a nie żadne "wielu", oto co mnie interesuje. Z "ja"
wszystko wynika - miłość, wolność, istnienie! Z "wielu" jest nic, pustka, ciżba,
plebs, turba, zło! Zresztą dziś to komunały...
- Zapewne - zgodził się przytłoczony jej wymową, gdy niespodziewany podmuch
wiatru zdmuchnął z lady obłoczek kurzu.
W drzwiach stał pan Twist i kiwał palcem. Miał na sobie wyszmelcowane spodnie,
kiedyś w czarnym kolorze. skórzaną i oczywiście czarną kurtkę, jaką kiedyś
nosili motocykliści, oraz maciejówkę, również czarną. Pod lewą pachą trzymał coś
obłego owiniętego w zużytą gazetę.
- Tak nagle pan przerywa, panie Twist - oburzyła się lada. - Brutal!
Pan Twist pogroził jej pięścią.
- Co bałamucisz chłopaka - warknął.
Wszedł do sklepu.
- Pójdziemy - powiedział i położył niespodziewanie wysmukłą dłoń na ramieniu
Tomka.
Lekko go popchnął w kierunku drzwi. Lada zatrzeszczała, może z żalu, a może
przeciągała się dalej. Pan Twist kopniakiem zamknął drzwi od księgarni.
Spojrzenie miał mocno wyblakłe i jakby utykał na lewą nogę. Szli przez wojskowy
dziedziniec. Dokoła biegali żołnierze, jedni ćwiczyli pady, drudzy skoki przez
kozła. Kilku pędziło przez majdan z ciężkim karabinem maszynowym. Pan Twist
przystanął i wciągnął w płuca powietrze, a nozdrza rozdęły mu się jak
narowistemu źrebakowi.
- Czujesz ten ład jedności?! - spytał unosząc do góry jedną brew.
- Raczej odór potu - odpowiedział Tomek usuwając się z drogi biegnącej grupie.
- Ha, ha, ha - roześmiał się pan Twist i zaraz spoważniał. - Pamiętaj, jednostka
istnieje tylko przez innych! Oni cię potwierdzają, śmierć polega na tym, że dla
innych przestajesz być! Ty to inni. Dlatego artysta potwierdza się tylko wtedy,
gdy wielu go akceptuje. Widzisz tych młodych ludzi, jak dobrze im razem!
Sooołdaciii - wykrzyknął - dobrze wam razem?!
- Wedle rozkazu!!! - odwrzasnęli.
Dżentelmen spojrzał tryumfująco. Z gazety pod pachą wysunął mu się łeb węgorza.
Oczodoły ryby były puste. Łeb lekko zapleśniały. Przeszli jeszcze parę kroków w
kierunku budynku z dużymi uchylonymi wrotami. Ciągnął od nich przyjemny chłodek.
- Mam inne zdanie na temat sztuki i zbiorowości oraz jednostki - odpowiedział
Tomek zdecydowanie.
Weszli między uchylone wrota. Żółciła się na nich tablica z czarnymi literami,
które głosiły " MAGAZYN MATERIAŁÓW WYB." Poniżej była trupia główka.
- To, co mówię - odpowiedział pan Twist - to nie są sądy, lecz nagie fakty.
Pamiętaj, gdy w grę wchodzi prawda, nie ma czegoś takiego jak interpretacja czy
wieloznaczność!
Zatrzymali się przy stosie skrzyń. Dwie na samej górze były częściowo otwarte.
Pan Twist zanurzył dłoń w jednej z nich. Namacał jajowaty pokarbowany kształt.
Podniósł go do góry.
- To jest granat - stwierdził.
Tomek szarpnął za metalowe kółko na górze granatu.
- Zawleczka, idioto! - wrzasnął pan Twist i rzucił się do ucieczki w głąb
pomieszczenia.
Tomek wolno, majestatycznie wyszedł z magazynu. Widząc go sołdaci pierzchali na
wszystkie strony.
- Nie razem! - krzyknął do nich. - Nie jednością silni, lecz osobno? Macie
maleńki sprawdzian - rzucił granat na dziedziniec i nie czekając na efekty
wrócił do magazynu po następny. Na zewnątrz rozległ się huk... i jęki. Sięgnął
znowu do skrzyni i poczuł silne szarpnięcie za ramię. Blask słońca obramowywał
aureolą pochyloną głowę ojca. Uśmiechał się do Tomka i jeszcze raz delikatnie
nim potrząsnął.
- Wstawaj - powiedział - śniadanie czeka.
Wyciągnął rękę i objął ojca za szyję. Przywarł do jego twarzy. Zarost ojca lekko
kłuł go w policzek.
- Kiedy przyjechałeś? - spytał.
- Dwie godziny temu.
Siedzieli już przy śniadaniu, gdy wyszedł z domu. Stół stał pod drzewem, słońce
rozgościło się na nim poprzez letnie liście. Ostatnie krople rosy spadły na
nagie stopy Tomka, gdy podszedł do jedzących. Chłopak siedział po prawej ręce
matki, a u szczytu stołu był ojciec. Brał od chłopaka maselniczkę. Matka miała
rozpuszczone włosy. Na sobie skąpy kostium kąpielowy, ten przywieziony przez
ojca z Japonii. Jadła jajko na miękko małą, rzucającą ostre błyski łyżeczką.
Krzesło dla Tomka stało po prawej stronie stołu, na wprost chłopaka. Było białe,
z rodzaju mebli nazywanych giętymi. Usiadł i zaraz z dzbanka w czerwone róże
nalał sobie mleka do kubka, na którym wymalowano misia Yogi z dalekiej Ameryki.
Mleko było ciepłe, a po wierzchu pływały kożuchy, które tak zawsze mu smakowały.
Wyciągał je palcem i wkładał do ust. Słodki, delikatny smak rozpływał się na
języku.
- Jak on może to jeść - powiedziała matka i spojrzała porozumiewawczo na
chłopaka.
- Skoro lubi - odpowiedział kochanek. - Prawda, Tomku?
Nie odpowiadając zaczął smarować miodem chleb.
- Ja też lubiłem kożuchy - powiedział ojciec i uśmiechnął się. - Dziękuję -
dodał. Wstawał już od stołu.
Tomek jadł patrząc na mewy za drzewami. Wznosiły się i nagle opadały.
- Posprzątaj po śniadaniu - powiedział ojciec. - Idziemy - odwrócił się do żony
i chłopaka.
- Już, już - zawołała matka dopijając mleko.
W trójkę weszli do domu. Słońce nie paliło jeszcze jak w południe, ale sięgało
już wierzchołków drzew. Tomek ugryzł bułkę, a potem długo przyglądał się śladom
swoich zębów.
- Hej, hej - pomachali mu wychodząc na plażę.
Matka niosła duży kraciasty koc, czerwono-błękitny. Czerwień i błękit zamigotały
między drzewami, gdy skręcili ku ścieżce nad morze. Po chwili znikli w
gęstwinie. Wokół drgało rozgrzewające się powietrze. Tomek stłukł skorupkę i
obrał jajko. Następnie pociął je na najdrobniejsze cząstki i cisnął w ślad za
nimi.
Po śniadaniu ruszył tą samą drogą, co oni. Miał na sobie tylko dwukolorowe
slipy, biało-czarne. W połowie ścieżki kończyło się leśne poszycie, a zaczynał
piasek wydm. Czysty, świeży, nie taki, jak w kurortach. Skręcił w lewo, w
stronę, gdzie las piął się pod górę. Było już bardzo gorąco. Na leśnej ściółce
ogarnęło go suche żywiczne powietrze nadmorskiego lasu. Dzień zapowiadał się bez
deszczu. Obok rudziejącego krzaka malin z zeschłymi liśćmi na brzegach wyszedł
na urwisko. Usiadł za pniem powyginanym przez morski wiatr. Wyciągnął przed
siebie nogi, przeciągnął się. Plaża w dole była pusta, cicha, pełna słońca.
Przesłonił ręką czoło. Obóz rozbili przy dużym wymytym przez fale balu. Z góry
widział ich doskonale. Nagą matkę, chłopaka i ojca. Wszyscy byli nadzy. Ciała
błyszczały w słońcu. Wsparł się na łokciach i przyłożył lornetkę do oczu; nadal
nie słyszał szumu fal. Tylko chwilę patrzył na nich, szybko odłożył lornetkę na
mech. Po mchu przebiegały mrówki. Nagle poczuł ukłucie i podniósł łokieć. To
tylko szyszka. Jeszcze raz popatrzył w dół. Ojciec mówił coś kładąc palec na
wargach chłopca. Chłopak uśmiechnął się i objął ojca. Ich głowy pochyliły się ku
sobie. Usta złączyły. Matka uśmiechnęła się i ogarnęła obu ramionami. Całowali
się wszyscy. Tomek zerwał się gwałtownie. Wzbierało w nim podniecenie. Schował
lornetkę do brązowego futerału ze skóry i rzucił się biegiem do domu.
Księżyc znów leżał na plaży, a morze było płaskie jak deska. Ani jeden zefirek
nie mącił fal pod gwiazdami. Tomek stał wpatrzony w dal, w ciemność.
- Chcę być jeden - wypowiedział zaklęcie. - Sam sobie! Dla siebie!
Księżyc przesunął się nieznacznie po lustrze wody. Znieruchomiał na mgnienie u
jego stóp. Popatrzyli na siebie jedyni w bezkresie. Księżyc zakołysał się i
musnął zimnym blaskiem jego twarz. Tomek odwrócił się w stronę domu. Klifowy
brzeg piętrzył się z czernią lasu na szczycie. Podszedł do ściany i wbił stopy w
wilgotny piasek. Wchodził po ścianie do góry, a wydma za nim osypywała się.
Wspinał się wyprostowany, na szczycie musiał uchwycić się traw. Były wilgotne i
ostre. Szybkim ruchem podrzucił ciało do góry. Wylądował przy krzaku dzikiego
bzu wzbijając opary ostrego zapachu z poruszonych ukwieconych gałęzi. Wstał i
odsunął krzaki. Mijane drzewa gładziły go po włosach. Wszedł na ścieżkę
prowadzącą do domu. W pełni księżyca budynek rozrastał się, lekko unosił w
nocnym szumie morza.
Samochód ojca w krwistym kolorze trwał obok. Tomek puścił się biegiem dokoła
domu. Zrobił trzy okrążenia, nim zatrzymał się przed oknem rodziców. Było
otwarte na oścież. Zimny blask satelity błądził po pokoju. Wspiął się na
parapet. Pod palcami wyczuł ciepło rozgrzanego drewna. Zeskoczył na podłogę
cicho jak kot. Promień księżyca wpełzł na łóżko. Matka spała wtulona w ramiona
ojca, który przytulał ją przez sen, dotykając lewą dłonią ramienia chłopca
śpiącego po lewej stronie matki. Chłopak miał prawą nogę zarzuconą na biodro
matki i ojca. Spali ufnie. Księżyc ochładzał ich senne ciała. Wyminął łóżko na
czworakach i zatrzymał się przy drzwiach do holu. Klucz był przekręcony w zamku.
Uniósł się na kolana. Zębami wyciągnął klucz z zamka i położył przy listwie
podłogowej w kącie pokoju. Wrócił do okna. Promienie księżyca nadal spoczywały
na śpiących. Matka uśmiechała się delikatnie. Wyskoczył przez okno w ciepłą noc.
Podszedł do auta. Z kieszeni spodni wyciągnął kluczyki. Wieko bagażnika
odskoczyło sprężyście. Musiał dobrze napiąć dziecięce muskuły, by wyciągnąć
pełny, ciężki kanister. Polewał benzyną ściany domu, zwłaszcza parapet w pokoju
rodziców. Potem dokładnie wytarł kanister chusteczką i włożył na swoje miejsce.
Zatrzasnął bagażnik, z kieszeni wyjął zapałki. Noc trwała wyczekująco. Podpalił
całe pudełko i rzucił je na parującą benzynę. Płomień popędził po wysuszonym
drewnie i rzucił się błyskawicznie na ściany. Rozerwał ciemności, ogrzał nawet
zimny blask księżyca, ale z płonącego budynku nie wybiegł ani jeden krzyk.
Huczał tylko ogień. Dom się palił. Tomek skrył się w mroku lasu i przeszedł
między drzewami do urwiska. Ze szczytu widać było księżyc połyskujący na mokrym
piachu plaży. Wciągnął rozgrzane powietrze nocy w płuca, aż się zachłysnął, i
skoczył celując w błyszczącą tarczę satelity rozpostartą na piasku mokrym od
fal.
- Dobre - powiedział pan Wecki oddając maszynopis. - Powiem więcej, bardzo
dobre!
Autor strzepnął okruszki wiśniowego ciasta z maszynopisu na trawę, a pan Wecki
przeciągnął się i ziewnął.
- Ukołysałeś mnie - powiedział i klepnął autora otwartą dłonią w plecy.
- Mnie wręcz odwrotnie - wychylił się z lewej strony pan Twist. Wyrwał spory kęs
z ryby owiniętej w gazetę i wepchnął do ust.
- Jak to? - zdziwił się pan Wecki, spoglądając spod długich rzęs na pana Twista.
- Tak to - odburknął dżentelmen. - Nic nie rozumiem! Czemu to ma służyć? -
wzruszył ramionami i obrzucił ich obu pogardliwym spojrzeniem. - O tam - pokazał
za siebie kciukiem - jest garnizon, sołdaci ćwiczą i tak dalej. Służy to
obronności, krzewi ducha, a to... - wskazał rękopis - bulwersuje i szerzy
rozpustę!
- Ależ - rozsierdził się pulchny Wecki. - Literatura nigdy niczemu nie służy.
Zwyczajnie jest. Albo ją akceptujesz, albo nie! Bywa jak promień przeszywający
czerń bytu, tyle dostrzeżesz, ile zrozumiesz.
- Dlaczego on rzuca jajkami? - pieklił się pan Twist.
- Jajko jest symbolem żałoby i duszy - odpowiedział autor. - Ciska w ich
kierunku, bo rozstaje się z nimi. Żal rozdziera jego duszę, jednocześnie ich
nienawidzi. Tym jajkiem żegna ich. - Urwał, bo za plecami pana Twista żołnierze
pokonywali zasieki i wychodzili na rubieże wroga.
- Czemu więc służy - indagował dalej pan Twist - ten dziwaczny wątek
seksualny?... Co to jest, o co wam chodzi... - obejrzał się zaaferowany.
Rzeczywiście ćwiczące wojsko zbliżało się. Pomachał im ręką, ale któryś z
żołnierzy rzucił w jego kierunku granat. Dzięki Bogu stali daleko i podmuch
wybuchu cisnął w nich tylko chmurę kwiatów dmuchawca. Otoczeni tą chmurą
rozmawiali dalej.
- Chodziło o zaakcentowanie - wtrącił uczenie Wecki - sił biologii. Zwyczajny
erotyzm byłby zbyt dosłowny. Należy uciekać od dosłowności - kiwnął głową, jakby
sam sobie potakując - gdyż nasz bohater Tomek cały jest zanurzony w siłach
natury i one wyznaczają mu sposób reagowania. To natura każe mu czynić to, co
czyni. Dopiero po dotarciu do ostateczności, czyli do zabójstwa, oddaje się we
władzę metafizyki. Właśnie latarnia-balon, czyli księżyc, przenosi go w inne
rejony poznania wyznaczone mu przez jego twórcę, czyli autora. Dlatego...
Kolejny wybuch przerwał wywody pana Weckiego, wszyscy trzej spojrzeli w kierunku
poligonu. Atak wyraźnie załamał się na polu minowym wroga. Niedaleko, na
maleńkim świerczku dyndały wnętrzności jednego z żołnierzy. W trawach poligonu
walały się resztki innych wojaków. Skrzyły się, ociekające krwią w słońcu.
Obłoczkami pary uciekało z nich życie. Zakrwawione wnętrzności drgały jeszcze,
jakby zapraszając, by je rozgarnąć zaostrzonym patykiem i poszukać w ich
skrętach przepowiedni losu.
- Wszystko ocieka wojskiem - powiedział ktoś za nimi.
Jak na rozkaz wszyscy trzej spojrzeli za siebie. W chmurze dmuchawców, która
unosiła się nad polem walki, szedł Glen Miller z orkiestrą. Skinął im dłonią w
białej, irchowej rękawiczce.
- Od serca do mózgu wędrują garnizony - krzyczał muzyk. - Kohorta podchodzi pod
sam próg ego i żądło laserowca przenika wprost do najtajniejszych wolności. Po
fali zbrojnej zostaje w nas susza, popiół, uniwersum nicości. Wojska, wojska
maszerują, maszerują, nadchodzą - zatrzymał się przed nimi.
- Przypomina to jedną dobrą kwestię - pochwalił się erudycją pan Wecki i
zacytował. - Pierwsze pianie koguta o świcie nowego, pełnego krwi dnia, który
ludzkości przyniesie głęboką żałobę. Kultura i moralność znikną ustępując
miejsca przemocy i chciwości!
Pan Twist zmiął gazetę, bo nic już w niej nie miał. Cisnął gazetową kulę na
trawę i zatarł dłonie ze śmiechem, troszkę jakby nerwowym.
- To już zupełnie inna historia - powiedział autor patrząc po kolei na Glena
Millera, pana Weckiego, pana Twista.
- Właśnie - potwierdzili chórem, następnie spojrzeli wymownie na maszynopis,
który trzymał w dłoni.
Glen Miller uśmiechnął się, machnął batutą i orkiestra zagrała "Moonlight
serenade". Muzyka niosła się nad łąkami, poligonem docierając aż do wschodnich
rubieży wroga.