SPJT

Szczegóły
Tytuł SPJT
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

SPJT PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie SPJT PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

SPJT - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Jo​h an The​orin Świę​ty Psy​chol Prze​ło​ż y​ła Bar​ba​ra Ma​t u​siak Strona 3 Wszel​kie po​wie​la​n ie lub wy​ko​rzy​sta​n ie ni​n iej​sze​go pli​ku elek​t ro​n icz​n e​go inne niż jed​n o​ra​z o​- we po​bra​n ie w za​kre​sie wła​sne​go użyt​ku sta​n o​wi na​ru​sze​n ie praw au​t or​skich i pod​le​ga od​- po​wie​d zial​n o​ści cy​wil​n ej oraz kar​n ej. Ty​t uł ory​gi​n a​łu szwedz​kie​go SANK​TA PSY​KO Pro​jekt okład​ki PIOTR BU​KOW​SKI Fo​t o​gra​f ia na okład​c e © by JA​MES EL​LER​KER / GA​LE​RIES / COR​BIS / FO​TO​CHAN​NELS Fo​t o​gra​f ia Au​t o​ra © by CATO LEIN Co​py​ri​ght © by JO​HAN THE​ORIN, 2011 Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​t ion by WY​D AW​NIC​TWO CZAR​NE, 2013 Co​py​ri​ght © for the Po​lish trans​la​t ion by BAR​BA​RA MA​TU​SIAK, 2013 Re​d ak​c ja MAG​D A​LE​NA KĘ​D ZIER​SKA-ZA​P O​ROW​SKA / D2D.PL Ko​rek​t a ALI​CJA LI​STWAN / D2D.PL, ZU​Z AN​NA SZA​TA​NIK / D2D.PL Pro​jekt ty​po​gra​f icz​n y, re​d ak​c ja tech​n icz​n a i skład RO​BERT OLEŚ / D2D.PL ISBN 978-83-7536-644-0 Skład wer​sji elek​t ro​n icz​n ej: MAG​D A​LE​NA WOJ​TAS / VIR​TU​ALO SP. Z O.O. Strona 4 Spis treści Dedykacja Podziękowania CZĘŚĆ 1 Procedury 1 2 3 Ryś 4 5 6 Ryś 7 8 9 Ryś 10 11 12 Ryś 13 14 15 Ryś Strona 5 16 17 18 Ryś 19 20 21 Ryś 22 23 24 Ryś 25 26 Kapedim Ryś 27 28 29 Kapedim 30 Ryś 31 32 CZĘŚĆ 2 Rytuały Ryś 33 Kapedim Strona 6 34 35 Kapedim Ryś 36 37 Kapedim 38 Ryś 39 40 Ryś 41 Kapedim Ryś 42 43 Kapedim Ryś 44 Kapedim 45 46 47 48 Kapedim 49 50 Strona 7 Kapedim 51 52 53 54 55 56 Przypisy Strona 8 Dla Kla​ry Strona 9 Po​d zię​ko​wa​n ia dla Kaj​sy Asklöf, Ro​ge​ra Bar​ret​t a, Ka​t a​ri​n y Ehn​mark Lun​d qu​ist, Ann He​- ber​le​in, Ri​kar​d a He​d lun​d a, Kari Ja​c ob​sen, Cher​stin Juh​lin, An​d er​sa Par​smo, Ann Rule, Åsy Sel​ling i Beng​t a Wit​t e, któ​rzy bez​po​śred​n io lub po​śred​n io po​mo​gli przy two​rze​n iu ni​n iej​szej po​wie​ści. Strona 10 Ko​cha​ny Iva​nie! Czy moż​na na​pi​sać list mi​ło​sny do oso​by, któ​rej nig​dy się nie spo​tka​ło? Po​sta​no​w i​łam spró​bo​- wać. Wi​dzia​łam Cię tyl​ko na zdję​ciach w ga​z e​tach, pod okrop​ny​mi, krzy​czą​cy​mi ty​tu​ła​mi. Na czar​- no-bia​łych fo​to​g ra​f iach, któ​re pra​sa pu​bli​ku​je, by po​ka​z ać wszyst​kim Iva​na Rös​se​la, czy też sza​lo​- ne​g o dzie​cio​bój​cę, jak rów​nież Cię na​z y​w a​ją. Zdję​cia są wy​mow​ne, ale i krzyw​dzą​ce, a mimo to czę​sto się im przy​g lą​dam. W Two​im spoj​rze​niu jest coś nie​z wy​kłe​g o, jest spo​koj​ne i mą​dre, a jed​no​cze​śnie tak prze​ni​kli​w e. Wy​da​jesz się wi​dzieć świat taki, jaki jest. Mam wra​ż e​nie, że pa​trzysz wprost na mnie i wszyst​ko o mnie wiesz. Chcia​ła​- bym, abyś mógł mnie zo​ba​czyć rów​nież w rze​czy​w i​sto​ści. Tak bar​dzo pra​g nę Cię spo​tkać. Sa​mot​ność to strasz​na rzecz, a ja nie​ste​ty od lat otrzy​mu​ję wła​sną jej daw​kę. Przy​pusz​czam, że Ty tak​ż e cza​sa​mi czu​jesz się sa​mot​ny, za​mknię​ty w po​ko​ju za mu​ra​mi szpi​ta​la. W ci​szy, póź​ną nocą, kie​dy cały świat śpi… Sa​mot​ność tak ła​two może czło​w ie​ka we​ssać, by na ko​niec go udu​sić. Prze​sy​łam Ci moją fo​to​g ra​f ię, zro​bio​ną w pe​w ien cie​pły, sło​necz​ny dzień ubie​g łe​g o lata. Jak wi​- dzisz, mam ja​sne wło​sy, ale lu​bię ciem​ne ubra​nia. Mam na​dzie​ję, że ze​chcesz spoj​rzeć na mnie tak, jak ja pa​trzy​łam na Two​je zdję​cia. To tyle na dziś, ale chęt​nie na​pi​szę do Cie​bie po​now​nie. Mam na​dzie​ję, że list do​trze do Cie​bie, na dru​g ą stro​nę muru. Bar​dzo chcia​ła​bym otrzy​mać od Cie​bie od​po​w iedź. Czy jest coś, co mo​g ła​bym dla Cie​bie zro​bić? Zro​bię wszyst​ko, Iva​nie. Wszyst​ko. Strona 11 CZĘŚĆ 1 Procedury Yet eve​ry​one be​gins in the same pla​c e; how is it that most go along wi​t ho​u t dif​f i​c ul​t y but a few lose the​ir way? John Barth, Lost in the Fun​ho​use Ale prze​c ież wszy​scy za​c zy​n a​ją od tego sa​me​go miej​sca; jak to się dzie​je, że więk​szość bez tru​d u po​su​wa się na​przód, pod​c zas gdy nie​- któ​rzy gu​bią dro​gę? John Barth, Za​g u​bio​ny w la​bi​ryn​cie śmie​chu, przeł. Mo​n i​ka Adam​c zyk-Gar​bow​ska Strona 12 1 UWA​G A! DZIE​CI! – nie​bie​ską ta​bli​c ę ostrze​gaw​c zą Jan wi​d zi przez bocz​n ą szy​bę tak​sów​ki. Po​n i​ż ej do​d a​n o apel: ZWOL​NIJ! – Cho​ler​n e ba​c ho​ry! – krzy​c zy kie​row​c a. Jana aż rzu​c a do przo​d u. Tak​sów​ka skrę​c i​ła i za​h a​mo​wa​ła przed trój​ko​ło​wym ro​wer​kiem. Ja​kieś dziec​ko zo​sta​wi​ło go nie​mal na środ​ku uli​c y. Znaj​d u​ją się w dziel​n i​c y do​mów jed​n o​ro​d zin​n ych w mie​ście Val​la. Jan wi​d zi drew​n ia​n e pło​t y przed bia​ły​mi do​ma​mi z ce​gły. Wo​kół jest jed​n ak pu​sto, mimo po​z o​sta​wio​n e​go ro​wer​ka. Tu nie ma dzie​c i, na któ​re trze​ba uwa​ż ać. Być może wszyst​kie są w do​mach, my​śli Jan. Za​mknię​t e. Ob​ser​wu​je twarz kie​row​c y we wstecz​n ym lu​ster​ku. Wy​glą​d a, jak​by zbli​ż ał się do eme​ry​t u​- ry, ma po​marsz​c zo​n e czo​ło, bia​łą bro​d ę jak Świę​t y Mi​ko​łaj i zmę​c zo​n e spoj​rze​n ie. Jan jest przy​z wy​c za​jo​n y do zmę​c zo​n ych spoj​rzeń, wszę​d zie je wi​d zi. Tak​sów​karz, za​n im za​klął i za​h a​mo​wał, wła​ści​wie nie po​wie​d ział ani sło​wa, ale gdy zno​wu ru​sza, za​d a​je na​gle py​t a​n ie: – Szpi​t al Świę​t ej Pa​t ry​c ji… Pra​c u​je pan tam? Jan krę​c i gło​wą. – Nie. Jesz​c ze nie. – Ach tak? A więc szu​ka pan pra​c y? – Tak. – Aha – od​po​wia​d a kie​row​c a. Jan mil​c zy, opusz​c za wzrok. Nie chce zbyt wie​le o so​bie opo​wia​d ać, a nie wie, co może mó​wić o szpi​t a​lu. Tak​sów​karz cią​gnie da​lej: – Pew​n ie pan wie, że jest też inna na​z wa tego miej​sca? Jan pod​n o​si wzrok. – Nie. Jaka? Tak​sów​karz uśmie​c ha się pod no​sem, pa​t rząc przed sie​bie po​n ad kie​row​n i​c ą. – Na pew​n o tam panu po​wie​d zą. Jan spo​glą​d a przez bocz​n ą szy​bę na rzę​d y do​mów i my​śli o męż​c zyź​n ie, któ​re​go wkrót​c e spo​t ka. Dok​t or Pa​t rik Hög​smed, or​d y​n a​t or. Jego na​z wi​sko wid​n ia​ło pod ogło​sze​n iem o pra​c ę, któ​- re Jan zna​lazł w po​ło​wie czerw​c a: PO​SZU​KU​J E​MY WY​CHO​WAW​CY PRZED​SZKOL​N E​G O na za​stęp​stwo w pla​ców​ce Po​la​na Tekst umiesz​c zo​n y po​n i​ż ej na​głów​ka przy​po​mi​n ał wie​le in​n ych, któ​re czy​t ał: Po​szu​ku​je​my wy​cho​w aw​cy przed​szkol​ne​g o, naj​le​piej męż​czy​z ny w mło​dym wie​ku, po​nie​w aż Strona 13 dba​my o róż​no​rod​ność wśród na​sze​g o per​so​ne​lu. Szu​ka​my oso​by pew​nej sie​bie, otwar​tej i szcze​rej, któ​ra po​tra​f i pro​w a​dzić po​my​sło​w e za​ba​w y i jest uzdol​nio​na mu​z ycz​nie. Przed​szko​le oto​czo​ne jest zie​le​nią, więc czę​sto or​g a​ni​z u​je​my wy​ciecz​- ki na łono na​tu​ry. Nasi pra​cow​ni​cy dba​ją o miłą at​mos​f e​rę, pil​nu​jąc, by nie wy​stą​pi​ły żad​ne przy​pad​ki po​ni​ż a​nia lub dys​kry​mi​na​cji. Opis w du​ż ej mie​rze pa​so​wał do Jana. Był mło​d ym męż​c zy​z ną, z wy​kształ​c e​n ia wy​c ho​- waw​c ą przed​szkol​n ym, lu​bił gry i za​ba​wy, a gdy był na​sto​lat​kiem, grał tro​c hę na per​ku​sji – naj​c zę​ściej w sa​mot​n o​ści. Z po​wo​d ów oso​bi​stych nie lu​bił też po​n i​ż a​n ia. Ale czy był otwar​t y i szcze​ry? To za​le​ż y. W każ​d ym ra​z ie spra​wiał ta​kie wra​ż e​n ie. Ad​res oso​by, z któ​rą na​le​ż a​ło się skon​t ak​t o​wać, spra​wił, że Jan za​in​t e​re​so​wał się ogło​sze​- niem. Oso​bą tą był Pa​t rik Hög​smed, a ad​res brzmiał: Re​c ep​c ja, Re​gio​n al​n a Kli​n i​ka Są​d o​wo- Psy​c hia​t rycz​n a Świę​t ej Pa​t ry​c ji w mie​ście Val​la. Jan za​wsze miał trud​n o​ści z za​re​kla​mo​wa​n iem sa​me​go sie​bie, ale ogło​sze​n ie drę​c zy​ło go tak dłu​go, le​ż ąc na ku​c hen​n ym sto​le, że w koń​c u za​d zwo​n ił pod nu​mer po​d a​n y pod na​z wi​- skiem or​d y​n a​t o​ra. – Hög​smed – ode​z wał się ni​ski mę​ski głos. – Dok​t or Hög​smed? – Tak? – Na​z y​wam się Jan Hau​ger i dzwo​n ię w związ​ku z ogło​sze​n iem. – Ja​kim ogło​sze​n iem? – Cho​d zi o po​sa​d ę wy​c ho​waw​c y przed​szkol​n e​go. Od po​c ząt​ku wrze​śnia? Na chwi​lę w słu​c haw​c e za​pa​d ła ci​sza, po czym Hög​smed od​po​wie​d ział: – Ach, to… Le​karz spra​wiał wra​ż e​n ie roz​t ar​gnio​n e​go, jed​n ak po chwi​li ci​c ho za​d ał py​t a​n ie: – Dla​c ze​go in​t e​re​su​je pana ta po​sa​d a? – Bo… – Jan nie mógł wy​z nać praw​d y. Od razu za​c zął kła​mać, a ra​c zej nie ujaw​n ił wszyst​kie​go. – Je​stem cie​kaw – po​wie​d ział tyl​ko. – Cie​kaw? – po​wtó​rzył Hög​smed. – Tak, cie​kaw za​rów​n o miej​sca pra​c y, jak i mia​sta. Do tej pory pra​c o​wa​łem w przed​szko​- lach w du​ż ych mia​stach. Chciał​bym prze​n ieść się do mniej​szej miej​sco​wo​ści i po​z nać przed​- szko​le tam funk​c jo​n u​ją​c e. – Ro​z u​miem – od​parł Hög​smed. – Na​sza pla​c ów​ka jest oczy​wi​ście dość szcze​gól​n a, gdyż ro​d zi​c e dzie​c i są pa​c jen​t a​mi… Kon​t y​n u​ował swój wy​kład o tym, dla​c ze​go szpi​t al Świę​t ej Pa​t ry​c ji w ogó​le pro​wa​d zi przed​szko​le: – Otwo​rzy​li​śmy je przed kil​ko​ma laty wła​ści​wie eks​pe​ry​men​t al​n ie… Na​szym głów​n ym ce​- lem jest zba​d a​n ie, jak bar​d zo re​la​c je z ro​d zi​c a​mi wpły​wa​ją na roz​wój dzie​c i. Czy sta​n ą się jed​n ost​ka​mi doj​rza​ły​mi spo​łecz​n ie. Za​rów​n o sta​łe, jak i tym​c za​so​we domy dziec​ka mają swo​je wady. Tu, w Świę​t ej Pa​t ry​c ji, wie​rzy​my w moc re​gu​lar​n ych spo​t kań dziec​ka z bio​lo​- Strona 14 gicz​n y​mi mat​ką lub oj​c em, mimo szcze​gól​n ych oko​licz​n o​ści. Dla ro​d zi​c ów kon​t akt z dzieć​- mi jest, rzecz ja​sna, czę​ścią te​ra​pii. – Dok​t or zro​bił pau​z ę, po czym do​d ał: – Bo to wła​śnie jest za​d a​n iem kli​n i​ki: te​ra​pia. My nie wy​mie​rza​my kary, nie ma dla nas zna​c ze​n ia, co zro​bi​li nasi pa​c jen​c i. Jan słu​c hał uważ​n ie. Ude​rzy​ło go to, że dok​t or nie użył sło​wa „wy​le​c zyć”. Hög​smed za​- koń​c zył szyb​kim py​t a​n iem: – Jak się to panu po​d o​ba? Jan uznał, że ofer​t a jest in​t e​re​su​ją​c a, więc wy​słał zgło​sze​n ie, do​łą​c za​jąc ży​c io​rys. Na po​c ząt​- ku sierp​n ia Hög​smed od​d zwo​n ił – Jan prze​szedł do ko​lej​n e​go eta​pu re​kru​t a​c ji, więc le​karz chciał się z nim spo​t kać. Usta​li​li ter​min wi​z y​t y Jana w szpi​t a​lu, po czym Hög​smed po​wie​- dział: – Pa​n ie Ja​n ie, mam jesz​c ze dwie proś​by. – Tak? – Pro​szę wziąć ze sobą ja​kiś do​ku​ment toż​sa​mo​ści, pra​wo jaz​d y lub pasz​port, aby​śmy mie​li pew​n ość, kim pan jest. – Ależ oczy​wi​ście. – I ostat​n ia spra​wa. Pro​szę nie za​bie​rać żad​n ych ostrych przed​mio​t ów. W prze​c iw​n ym ra​- zie nie zo​sta​n ie pan wpusz​c zo​n y. – Ostrych przed​mio​t ów? – Tak, z me​t a​lu, to zna​c zy… żad​n ych noży. Jan – bez ostrych przed​mio​t ów – przy​je​c hał po​c ią​giem do Val​li o pierw​szej po po​łu​d niu, na pół go​d zi​n y przed roz​mo​wą. Kon​t ro​lo​wał czas, ale w dal​szym cią​gu był dość spo​koj​n y. Nie miał przed sobą góry, na któ​rą miał​by się wspi​n ać, a je​d y​n ie spo​t ka​n ie w spra​wie pra​c y. Był sło​n ecz​n y wto​rek na po​c ząt​ku wrze​śnia. Uli​c e wo​kół sta​c ji wy​glą​d a​ły na opu​sto​sza​łe. Nig​d y wcze​śniej nie był w Val​li, a kie​d y wkro​c zył na ry​n ek, uzmy​sło​wił so​bie, że nikt nie wie, gdzie się te​raz znaj​d u​je. Nikt. Cze​kał na nie​go co praw​d a or​d y​n a​t or w Świę​t ej Pa​t ry​c ji, ale dla dok​t o​ra Hög​sme​d a Jan był tyl​ko na​z wi​skiem i ży​c io​ry​sem. Czy był go​t ów? Oczy​wi​ście. Po​pra​wił rę​ka​wy ma​ry​n ar​ki i prze​c ze​sał dło​n ią ja​sną grzyw​kę, po czym ru​szył w kie​run​ku po​sto​ju tak​só​wek. Stał tam tyl​ko je​d en sa​mo​c hód. – Szpi​t al Świę​t ej Pa​t ry​c ji. Wie pan, gdzie to jest? – Ja​sne. Kie​row​c a z wy​glą​d u przy​po​mi​n ał Świę​t e​go Mi​ko​ła​ja, choć nie spra​wiał wra​ż e​n ia do​bro​- dusz​n e​go. Zwi​n ął ga​z e​t ę i uru​c ho​mił sil​n ik. Kie​d y Jan usa​d o​wił się na tyl​n ym sie​d ze​n iu, ich oczy na uła​mek se​kun​d y spo​t ka​ły się w lu​ster​ku, jak​by Świę​t y Mi​ko​łaj spraw​d zał, czy jego pa​- sa​ż er jest zdro​wy. Jan chciał z po​c ząt​ku za​py​t ać kie​row​c ę, czy wie, ja​kie​go ro​d za​ju pla​c ów​ką jest Świę​t a Pa​- try​c ja, ale w koń​c u uznał, że tak​sów​karz musi znać to miej​sce. Wy​je​c ha​li z ryn​ku uli​c ą bie​gną​c ą wzdłuż to​rów ko​le​jo​wych, po czym skrę​c i​li i prze​je​c ha​li przez krót​ki tu​n el pod to​ro​wi​skiem. Po jego dru​giej stro​n ie sta​ło kil​ka du​ż ych brą​z o​wych bu​- dyn​ków z ce​gły, z fa​sa​d a​mi ze sta​li i szkła, przy​po​mi​n a​ją​c ych ja​kiś ośro​d ek zdro​wia. Jan za​- Strona 15 uwa​ż ył dwie duże ka​ret​ki za​par​ko​wa​n e przed sze​ro​kim wej​ściem. – Czy to Świę​t a Pa​t ry​c ja? Świę​t y Mi​ko​łaj za​prze​c zył, krę​c ąc gło​wą. – Nie, tu​t aj tra​f ia​ją lu​d zie cho​rzy na cie​le, a nie na gło​wę… To szpi​t al re​jo​n o​wy. Słoń​c e wciąż świe​c i​ło, na nie​bie nie było ani jed​n ej chmu​ry. Za szpi​t a​lem skrę​c i​li w lewo i po​d ą​ż a​li da​lej w górę stro​me​go wznie​sie​n ia, po czym wje​c ha​li w osie​d le do​mów jed​n o​ro​- dzin​n ych, gdzie sta​ła ta​bli​c a ostrze​gaw​c za. UWA​G A! DZIE​CI! * Jan roz​my​śla o wszyst​kich dzie​c iach, któ​ry​mi zaj​mo​wał się przez lata. Żad​n e nie było jego wła​sne – za​t rud​n ia​n o go, aby się nimi opie​ko​wał. Na swój spo​sób jed​n ak sta​wa​ły się jego dzieć​mi i za​wsze cięż​ko było mu się z nimi roz​stać, kie​d y koń​c zył się okres za​stęp​stwa. Przy po​ż e​gna​n iu czę​sto pła​ka​ły. On tak​ż e pła​kał, cza​sa​mi. Na​gle spo​strze​ga ja​kieś dzie​c i mię​d zy wil​la​mi – przy jed​n ym z ga​ra​ż y czte​rech chłop​c ów w wie​ku oko​ło dwu​n a​stu lat gra w ho​ke​ja. Cho​c iaż, czy dwu​n a​sto​lat​ki na​praw​d ę są jesz​c ze dzieć​mi? Kie​d y prze​sta​je się być dziec​- kiem? Jan opie​ra się wy​god​n ie, od​su​wa​jąc od sie​bie wszel​kie skom​pli​ko​wa​n e py​t a​n ia. Te​raz musi się skon​c en​t ro​wać nad pro​sty​mi od​po​wie​d zia​mi. Roz​mo​wy w spra​wie pra​c y są trud​n e, je​śli ma się coś do ukry​c ia – a kto nie ma? Wszy​scy cho​wa​ją swo​je małe ta​jem​n i​c e, o któ​rych nie chcą mó​wić. Jan rów​n ież. Dzi​siaj jed​n ak nie mogą wyjść na jaw. Hög​smed jest psy​c hia​t rą, pa​mię​t aj. Tak​sów​ka opusz​c za osie​d le wil​lo​we i je​d zie da​lej przez te​re​n y, na któ​rych sto​ją ni​skie domy sze​re​go​we. Gdy się koń​c zą, kra​jo​braz otwie​ra się na wiel​ką łąkę. Za nią wi​d ać ol​brzy​mi be​t o​n o​wy mur, wy​so​ki na co naj​mniej pięć me​t rów, po​ma​lo​wa​n y na zie​lo​n o. Nad nim bie​gną cien​kie li​n ie moc​n o na​pię​t e​go dru​t u kol​c za​ste​go. Bra​ku​je tyl​ko wy​so​kich wież z uzbro​jo​n y​mi war​t ow​n i​ka​mi. Za mu​rem wzno​si się wiel​ki sza​ry bu​d y​n ek, przy​wo​d zą​c y na myśl za​mek obron​n y. Jan wi​- dzi tyl​ko naj​wyż​szą jego część z rzę​d a​mi wą​skich okien po​n i​ż ej po​kry​t e​go da​c hów​ką da​c hu. W wie​lu oknach wi​d ać kra​t y. A więc tam sie​d zą, za kra​t a​mi – my​śli Jan – naj​n ie​bez​piecz​n iej​si z nie​bez​piecz​n ych. Ci, któ​rzy nie mogą wol​n i cho​d zić po uli​c ach… I ty też się tam wy​bie​rasz. W klat​c e pier​sio​wej czu​je przy​śpie​szo​n e bi​c ie ser​c a. My​śli o Ali​c e Rami, któ​ra być może pa​- trzy na nie​go zza któ​rejś kra​t y. Spo​koj​n ie, tyl​ko spo​koj​n ie. Jan jest god​n ym za​u fa​n ia, uśmiech​n ię​t ym mi​łym czło​wie​kiem i na​praw​d ę ko​c ha dzie​c i. Dok​t or Hög​smed to za​u wa​ż y. W be​t o​n o​wym mu​rze wid​n ie​je sze​ro​ka sta​lo​wa bra​ma, przed któ​rą stoi znak za​ka​z u za​- trzy​my​wa​n ia się, więc tak​sów​ka sta​je wcze​śniej, na pla​c u do za​wra​c a​n ia. Jan jest na miej​- scu. Tak​so​metr po​ka​z u​je kwo​t ę dzie​więć​d zie​się​c iu sze​ściu ko​ron. Wrę​c za kie​row​c y bank​n ot Strona 16 stu​ko​ro​n o​wy. – Resz​t y nie trze​ba. – Mhm… Świę​t y Mi​ko​łaj wy​d a​je się roz​c za​ro​wa​n y na​piw​kiem. Czte​ry ko​ro​n y nie wy​star​c zą na ża​- den pre​z ent dla dzie​c i. Nie wy​sia​d a z sa​mo​c ho​d u, aby otwo​rzyć drzwi. Jan musi wy​siąść sam. – Po​wo​d ze​n ia na roz​mo​wie – mówi kie​row​c a, wrę​c za​jąc ra​c hu​n ek przez uchy​lo​n e okno. Jan kiwa gło​wą i po​pra​wia ma​ry​n ar​kę. – Zna pan ko​goś, kto tu pra​c u​je? – Nie – od​po​wia​d a Mi​ko​łaj. – Ale więk​szość tu za​t rud​n io​n ych nie chwa​li się tym… Dzię​ki temu uni​ka​ją py​t ań na te​mat prze​t rzy​my​wa​n ych tu osób. Jan za​u wa​ż a, że otwo​rzy​ły się mniej​sze drzwi, znaj​d u​ją​c e się obok sze​ro​kiej bra​my. Stoi tam ktoś i na nie​go cze​ka. Męż​c zy​z na koło czter​d ziest​ki z gę​sty​mi brą​z o​wy​mi wło​sa​mi i w okrą​głych oku​la​rach. Z da​le​ka przy​po​mi​n a nie​c o Joh​n a Len​n o​n a. Len​n o​n a za​strze​lił Mark Chap​man, my​śli Jan. Dla​c ze​go o nim pa​mię​t a? Po​n ie​waż dzię​ki po​peł​n io​n e​mu pew​n ej nocy mor​d er​stwu Chap​man stał się sław​n y. Ja​kie inne sła​wy poza Rami za​mknię​t e są w Świę​t ej Pa​t ry​c ji? Za​po​mnij o tym, pod​po​wia​d a we​wnętrz​n y głos. I nie myśl o Ry​siu. Skon​c en​t ruj się na roz​- mo​wie. Męż​c zy​z na przy mu​rze nie ma na so​bie bia​łe​go ki​t la, lecz czar​n e spodnie i brą​z o​wą ma​ry​- nar​kę. Mimo to nie ule​ga wąt​pli​wo​ści, kim jest. Dok​t or Hög​smed po​pra​wia oku​la​ry, ob​ser​wu​jąc Jana. Oglę​d zi​n y już się za​c zę​ły. Jan po raz ostat​n i spo​glą​d a na tak​sów​ka​rza. – Może pan te​raz zdra​d zić na​z wę? – Jaką na​z wę? Jan ru​c hem gło​wy wska​z u​je be​t o​n o​wy mur. – Na​z wę szpi​t a​la… Jak na​z y​wa​ją go lu​d zie? Z po​c ząt​ku kie​row​c a nic nie mówi, uśmie​c ha się je​d y​n ie, za​d o​wo​lo​n y z cie​ka​wo​ści Jana. – Świę​t y Psy​c hol – od​po​wia​d a. – Jak? Tak​sów​karz kiwa w stro​n ę muru. – Niech pan po​z dro​wi Iva​n a Rös​se​la… Po​d ob​n o tu sie​d zi. Pod​n o​si szy​bę i od​jeż​d ża. Strona 17 2 Nie, to nie zwy​kły drut kol​c za​sty wień​c zy mur wo​kół szpi​t a​la Świę​t ej Pa​t ry​c ji. Jan za​u wa​ż ył to, gdy już zbli​ż ył się do nie​go, by po​d ać rękę dok​t o​ro​wi Hög​sme​d o​wi. To prze​wo​d y elek​- trycz​n e. Two​rzą ogro​d ze​n ie pod na​pię​c iem, wy​so​kie nie​mal na metr, upstrzo​n e dio​d a​mi, któ​re mi​ga​ją na czer​wo​n o przy każ​d ym słu​pie. – Wi​t am. – Hög​smed pa​t rzy na nie​go zza gru​bych oku​la​rów. – Trud​n o było tu tra​f ić? – Ależ skąd… Be​t o​n o​wy mur i prze​wo​d y elek​t rycz​n e przy​po​mi​n a​ją Ja​n o​wi pa​li​sa​d ę – jak na wy​bie​gu dla ty​gry​sów – jed​n ak na pra​wo od bra​my za​u wa​ż a mały ślad co​d zien​n o​ści: sto​jak na ro​we​ry. W rzę​d zie sto​ją ro​we​ry mę​skie i dam​skie, wy​po​sa​ż o​n e w ko​szy​ki i świa​t eł​ka od​bla​sko​we. Je​- den z nich na ba​gaż​n i​ku ma za​mon​t o​wa​n e sio​d eł​ko dla dziec​ka. Sta​lo​we drzwi wy​d a​ją ci​c hy trzask w chwi​li, gdy nie​wi​d zial​n e ręce prze​su​wa​ją je w bok. – Pan przo​d em, Ja​n ie. – Dzię​ku​ję. Wej​ście przez szpi​t al​n ą bra​mę jest ni​c zym sta​wia​n ie pierw​szych kro​ków w głąb czar​n ej jak wę​giel ja​ski​n i. Obcy, nie​z na​n y świat. Bra​ma za​my​ka się za nimi. Pierw​szą rze​c zą, jaką Jan za​u wa​ż a po dru​giej stro​n ie muru, jest dłu​ga bia​ła ka​me​ra, któ​rej obiek​t yw skie​ro​wa​n y jest wprost na nie​go. Urzą​d ze​n ie, ci​c he i nie​ru​c ho​me, przy​krę​c o​n o na słu​pie obok bra​my. Na​stęp​n ie Jan wi​d zi jesz​c ze jed​n ą ka​me​rę na in​n ym słu​pie, nie​c o bli​ż ej szpi​t a​la, i jesz​c ze wię​c ej na sa​mym bu​d yn​ku. UWA​G A! OBIEKT MO​NI​TO​RO​WA​NY! – ostrze​ga żół​t a ta​bli​c a obok dro​gi. Mi​ja​ją par​king, gdzie sto​ją ko​lej​n e ta​bli​c e: ZA​RE​Z ER​WO​WA​NE DLA KA​RE​TEK i da​lej: ZA​- RE​Z ER​WO​WA​NE DLA PO​LI​CJI. Tu​t aj, po dru​giej stro​n ie muru, Jan może zo​ba​c zyć całą ja​sno​sza​rą fa​sa​d ę szpi​t a​la. Bu​d y​- nek ma pięć pię​t er, a na każ​d ym z nich dłu​gie rzę​d y wą​skich okien. Wo​kół okien na naj​n iż​- szych pię​t rach pnie się bluszcz, przy​po​mi​n a​ją​c y wiel​kie wi​ją​c e się ro​ba​ki. Jan czu​je się ści​śnię​t y, uwię​z io​n y mię​d zy mu​rem a szpi​t a​lem. Idzie nie​pew​n ie za dok​t o​- rem, któ​ry pro​wa​d zi da​lej, sta​wia​jąc szyb​kie kro​ki. Chod​n ik koń​c zy się przy sta​lo​wych drzwiach. Są za​mknię​t e, ale or​d y​n a​t or przy​kła​d a swą kar​t ę ma​gne​t ycz​n ą i ma​c ha do naj​bliż​szej ka​me​ry. Po chwi​li w zam​ku sły​c hać klik​n ię​c ie. Wcho​d zą do nie​wiel​kie​go po​miesz​c ze​n ia, w któ​rym mie​ści się oszklo​n a re​c ep​c ja i wisi ko​lej​n a ka​me​ra. We​wnątrz uno​si się za​pach my​d ła i wil​got​n e​go ka​mie​n ia – ktoś nie​d aw​n o umył pod​ło​gę. W re​c ep​c ji za ciem​n ą szy​bą sie​d zi bar​c zy​sty cień. Szpi​t al​n y straż​n ik. Jan za​sta​n a​- wia się, czy jest uzbro​jo​n y. Myśl o prze​mo​c y i bro​n i spra​wia, że za​c zy​n a na​słu​c hi​wać gło​sów pa​c jen​t ów, ale praw​d o​- po​d ob​n ie są za da​le​ko. Za​mknię​c i za sta​lo​wy​mi drzwia​mi i gru​by​mi ścia​n a​mi. Zresz​t ą, dla​- cze​go miał​by ich sły​szeć? Ra​c zej nie wrzesz​c zą, nie śmie​ją się ani nie walą w kra​t y bla​sza​n y​- mi kub​ka​mi. Praw​d a? Ich świat to ra​c zej ci​c he po​ko​je i pu​ste ko​ry​t a​rze. Dok​t or za​d ał py​t a​n ie. Jan od​wró​c ił gło​wę. Strona 18 – Słu​c ham? – Do​ku​men​t y – po​wta​rza Hög​smed. – Ma je pan ze sobą? – Oczy​wi​ście… Już. Jan wkła​d a dłoń do kie​sze​n i, po czym po​d a​je swój pasz​port. – Pro​szę go za​t rzy​mać – mówi dok​t or Hög​smed. – Niech pan tyl​ko otwo​rzy go na stro​n ie z da​n y​mi oso​bo​wy​mi i przy​t rzy​ma przed tą ka​me​rą. Jan uno​si pasz​port. Sły​c hać klik​n ię​c ie ka​me​ry. Zo​stał za​re​je​stro​wa​n y. – Do​brze. Te​raz jesz​c ze tyl​ko spoj​rze​n ie do pań​skiej tor​by. Jan musi otwo​rzyć tor​bę i w obec​n o​ści straż​n i​ka oraz dok​t o​ra wy​jąć jej za​war​t ość: pacz​kę chu​s​t e​c zek, kurt​kę prze​c iw​d esz​c zo​wą i zwi​n ię​t ą ga​z e​t ę „Göte​borgs-Po​sten”… – No to go​t o​we. Dok​t or ma​c ha ręką do straż​n i​ka za szy​bą, po czym pro​wa​d zi Jana pod du​ż ym sta​lo​wym łu​kiem – wy​glą​d a​ją​c ym jak wy​kry​wacz me​t a​lu – i da​lej, ku na​stęp​n ym drzwiom, któ​re musi otwo​rzyć. Jan ma wra​ż e​n ie, że im bar​d ziej po​su​wa​ją się w głąb szpi​t a​la, tym robi się chłod​n iej. Po​ko​- naw​szy ko​lej​n e trzy sta​lo​we wej​ścia, znaj​d u​ją się w ko​ry​t a​rzu koń​c zą​c ym się pro​sty​mi drew​- nia​n y​mi drzwia​mi. Hög​smed je otwie​ra. – To tu​t aj urzę​d u​ję. Jest to zwy​c zaj​n y ga​bi​n et. Prze​wa​ż a w nim biel. Bia​łe jest wła​ści​wie wszyst​ko, od ta​pet po opra​wio​n e dy​plo​my, wi​szą​c e obok pół​ek z książ​ka​mi. Pół​ki zresz​t ą tak​ż e są bia​łe, po​d ob​n ie jak ster​t y pa​pie​rów le​ż ą​c e na biur​ku. W po​ko​ju znaj​d u​je się za​le​d ​wie jed​n a pry​wat​n a rzecz – jest to sto​ją​c e na sto​le zdję​c ie, na któ​rym mło​d a ko​bie​t a – uśmiech​n ię​t a, choć wy​glą​d a​ją​c a na zmę​c zo​n ą – trzy​ma w ra​mio​n ach nie​mow​lę. Do​pie​ro po chwi​li Jan za​u wa​ż a coś jesz​c ze po pra​wej stro​n ie biur​ka – zbiór na​kryć gło​wy. Pięć dość wy​słu​ż o​n ych sztuk. Nie​bie​ska czap​ka straż​n i​ka, bia​ły cze​pek pie​lę​gniar​ski, czar​n y bi​ret rek​t o​ra, zie​lo​n a czap​ka my​śliw​ska i czer​wo​n a pe​ru​ka clow​n a. Hög​smed ski​n ie​n iem gło​wy wska​z u​je na zbiór. – Pro​szę wy​brać jed​n o, je​śli pan chce. – Słu​c ham? – Za​z wy​c zaj po​z wa​lam swo​im no​wym pa​c jen​t om wy​brać jed​n o z na​kryć gło​wy i za​ło​ż yć – wy​ja​śnia Hög​smed. – Póź​n iej roz​ma​wia​my, dla​c ze​go ich wy​bór padł wła​śnie na tę czap​kę i co to może ozna​c zać… Niech pan zro​bi to samo, pro​szę. Jan wy​c ią​ga rękę w kie​run​ku sto​łu. Ma ocho​t ę wziąć pe​ru​kę clow​n a. Ale co ona sym​bo​li​- zu​je? Może le​piej być uczyn​n ą pie​lę​gniar​ką? Do​brym czło​wie​kiem. Albo rek​t o​rem re​pre​z en​- tu​ją​c ym mą​d rość i wie​d zę? Jego dłoń za​c zy​n a lek​ko drżeć. W koń​c u ją opusz​c za. – Chy​ba jed​n ak zre​z y​gnu​ję. – Na pew​n o? – Tak… w koń​c u nie je​stem pa​c jen​t em. Hög​smed spo​glą​d a na Jana z za​in​t e​re​so​wa​n iem. – Wi​d zia​łem jed​n ak, że za​mie​rzał pan wy​brać clow​n a… A to in​t e​re​su​ją​c e, gdyż clow​n i czę​sto mają ta​jem​n i​c e. Ukry​wa​ją róż​n e spra​wy za uśmiech​n ię​t ą ma​ską. Strona 19 – Na​praw​d ę? Hög​smed po​t wier​d za kiw​n ię​c iem gło​wy. – Se​ryj​n y mor​d er​c a John Way​n e Gacy do​ra​biał so​bie jako clown w Chi​c a​go, za​n im go zła​- pa​n o. Lu​bił wy​stę​po​wać dla dzie​c i, a se​ryj​n i mor​d er​c y i gwał​c i​c ie​le sami są w pew​n ym sen​sie dzieć​mi, po​strze​ga​ją sie​bie jako pę​pek świa​t a, nig​d y nie do​ra​sta​ją. Jan nic nie od​po​wia​d a, pró​bu​je się uśmiech​n ąć. Hög​smed przy​glą​d a mu się przez chwi​lę, po czym od​wra​c a się, wska​z u​jąc so​sno​we krze​sło przy biur​ku. – Niech pan usią​d zie, Ja​n ie. – Dzię​ku​ję, dok​t o​rze. – Oczy​wi​ście wiem, że je​stem dok​t o​rem, ale pro​szę mó​wić mi Pa​t rik. – Do​brze, Pa​t ri​ku. Jan czu​je, że roz​mo​wa nie idzie w do​brym kie​run​ku. Nie chce być na ty z dok​t o​rem. Sia​- da na krze​śle dla go​ści, roz​luź​n ia ra​mio​n a, pró​bu​jąc się od​prę​ż yć, po czym rzu​c a szyb​kie spoj​rze​n ie na or​d y​n a​t o​ra. Dok​t or Hög​smed jest bar​d zo mło​d y jak na sze​f a ca​łe​go szpi​t a​la. Nie wy​glą​d a na wy​po​c zę​- te​go, oczy ma prze​krwio​n e. Kie​d y już usiadł przy sto​le, szyb​ko od​c hy​lił się do tyłu na biu​ro​- wym fo​t e​lu, zdjął oku​la​ry i za​t rzy​mał wzrok na su​f i​c ie. Jan za​sta​n a​wia się, co wła​ści​wie robi Hög​smed, aż w koń​c u za​u wa​ż a, że le​karz wy​c ią​ga bu​t e​lecz​kę z kro​pla​mi do oczu. Pod​n o​si ją ku źre​n i​c om i wpusz​c za po trzy kro​ple do każ​d e​go oka. Póź​n iej mru​ga szyb​ko, po​z by​wa​jąc się łez. – Za​pa​le​n ie ro​gów​ki – wy​ja​śnia. – Le​ka​rze też cho​ru​ją, choć cza​sa​mi się o tym za​po​mi​n a. Jan po​t wier​d za ski​n ie​n iem. – Czy to po​waż​n e? – Nie bar​d zo, ale od ty​go​d nia oczy mam su​c he jak pa​pier. – Po​c hy​la się do przo​d u, pró​bu​- jąc się po​z być drob​n ych łez, za​n im w koń​c u z po​wro​t em za​kła​d a oku​la​ry. – A więc, Ja​n ie, wi​t am… Pew​n ie już wiesz, jak na​szą są​d o​wo-psy​c hia​t rycz​n ą kli​n i​kę ochrzci​li lu​d zie? – Ochrzci​li? Or​d y​n a​t or po​c ie​ra pra​we oko. – Jak na​z y​wa​ją szpi​t al w mia​stecz​ku… Mó​wię o przy​d om​ku, jaki nada​li Świę​t ej Pa​t ry​c ji… Jan zna tę na​z wę od kwa​d ran​sa – ko​ła​t a​ła mu się w gło​wie, kie​d y tu wcho​d ził, ra​z em z na​z wi​skiem mor​d er​c y, Iva​n a Rös​se​la – roz​glą​d a się jed​n ak do​ko​ła, jak​by od​po​wiedź mia​ła być wy​pi​sa​n a na ścia​n ach. – Nie – kła​mie. – Jak ją na​z y​wa​ją? Hög​smed wy​glą​d a na za​sko​c zo​n e​go. – Na pew​n o wiesz. – Może… Tak​sów​karz wspo​mniał coś po dro​d ze. – Tak? – Tak… Cho​d zi o „Świę​t e​go Psy​c ho​la”? Or​d y​n a​t or po​t wier​d za szyb​kim ski​n ie​n iem, jed​n ak zda​je się roz​c za​ro​wa​n y od​po​wie​d zią. – Tak, część lu​d zi z ze​wnątrz tak wła​śnie mówi. Świę​t y Psy​c hol. Na​wet ja sły​sza​łem tę na​- zwę kil​ka razy, a nie za​wsze… – Hög​smed po​wstrzy​mu​je się, po​c hy​la się do przo​d u kil​ka cen​t y​me​t rów. – Ale my, pra​c u​ją​c y tu​t aj, tak nie mó​wi​my. Uży​wa​my wła​ści​wej na​z wy: Są​d o​- Strona 20 wo-Psy​c hia​t rycz​n a Kli​n i​ka Świę​t ej Pa​t ry​c ji lub po pro​stu „szpi​t al”, gdy się nam śpie​szy… Je​- śli otrzy​masz tę po​sa​d ę, chciał​bym, abyś tak​ż e uży​wał jed​n ej z tych nazw. – Oczy​wi​ście – od​po​wia​d a Jan, na​po​t y​ka​jąc wzrok Hög​sme​d a. – Mnie też nie po​d o​ba się tam​t o okre​śle​n ie. – Do​brze. – Or​d y​n a​t or zno​wu opie​ra się wy​god​n ie. – Zresz​t ą je​śli do​sta​n iesz pra​c ę, to i tak nie bę​d ziesz pra​c o​wał tu​t aj, w kli​n i​c e… Przed​szko​le pro​wa​d zi od​ręb​n ą dzia​łal​n ość. – Ach tak? – To coś no​we​go dla Jana. – A więc przed​szko​le nie znaj​d u​je się na te​re​n ie kli​- ni​ki? – Nie, Po​la​n a to od​d ziel​n y bu​d y​n ek. – Ale co ro​bi​c ie z dzieć​mi? – Co ro​bi​my? – No tak, gdy mają się do​stać tu​t aj? Cho​d zi mi o to, w jaki spo​sób spę​d za​ją czas z… z mamą czy tatą. – Mamy spe​c jal​n y po​kój wi​z yt. Dzie​c i prze​c ho​d zą tam przez łącz​n ik. – Łącz​n ik? – Pod​z iem​n y ko​ry​t arz – wy​ja​śnia Hög​smed. – I win​d a. Po tych sło​wach pod​n o​si z biur​ka kil​ka pa​pie​rów. Jan je roz​po​z na​je – to jego po​d a​n ie o pra​c ę i za​łącz​n ik do nie​go – wy​c iąg z re​je​stru kry​mi​n al​n e​go, za​świad​c za​ją​c y, że Jan Hau​- ger nig​d y nie był ka​ra​n y za prze​stęp​stwa sek​su​al​n e. Jan już się przy​z wy​c za​ił do wnio​sko​wa​- nia o ta​kie do​ku​men​t y – są wy​ma​ga​n e za​wsze, gdy ktoś sta​ra się o pra​c ę z dzieć​mi. – Co my tu mamy? – Hög​smed, mru​ż ąc swe za​c zer​wie​n io​n e oczy, za​c zy​n a prze​glą​d ać do​ku​men​t y. – Two​je CV wy​glą​d a na​praw​d ę bar​d zo do​brze. Przez dwa lata po szko​le śred​n iej pra​c o​wa​łeś jako opie​kun w Nord​bro… Póź​n iej stu​d ia w Up​psa​li, żeby zo​stać wy​c ho​waw​c ą przed​szkol​n ym, i kil​ka za​stępstw w róż​n ych świe​t li​c ach i przed​szko​lach w Göte​bor​gu, aż w koń​c u ja​kiś czas na bez​ro​bo​c iu wio​sną i la​t em. – Tyl​ko przez mie​siąc – od​po​wia​d a szyb​ko Jan. – Ale w cią​gu sze​ściu lat by​łeś na dzie​wię​c iu róż​n ych za​stęp​stwach – kon​t y​n u​u je Hög​- smed. – Zga​d za się? Jan przy​t a​ku​je bez sło​wa. – I do tej pory żad​n ej sta​łej pra​c y? – Nie – mówi Jan. Po krót​kiej pau​z ie do​d a​je: – Z róż​n ych po​wo​d ów… Naj​c zę​ściej by​łem na za​stęp​stwie za ko​goś, komu uro​d zi​ło się dziec​ko, a ta​kie oso​by, rzecz ja​sna, za​wsze wra​c a​- ły na swo​je sta​n o​wi​ska. – Ro​z u​miem. Tym ra​z em tak​ż e cho​d zi o za​stęp​stwo – mówi dok​t or. – Do koń​c a roku, to na pew​n o. Jan nie może zi​gno​ro​wać za​wo​alo​wa​n ej alu​z ji, że jest nie​z a​rad​n y. Ru​c hem gło​wy wska​- zu​je swój ży​c io​rys. – Dzie​c i i ro​d zi​c e mnie lu​bi​li… I za​wsze otrzy​my​wa​łem do​bre opi​n ie. Dok​t or kiwa gło​wą, czy​t a​jąc da​lej do​ku​men​t y. – Wi​d zę, na​wet bar​d zo do​bre… Z trzech ostat​n ich miejsc pra​c y. Wszyst​kie cię po​le​c a​ją. – Od​kła​d a pa​pie​ry i spo​glą​d a na Jana. – A inni? – Inni?