SPJT
Szczegóły |
Tytuł |
SPJT |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
SPJT PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie SPJT PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
SPJT - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Joh an Theorin
Święty Psychol
Przełoż yła Barbara Mat usiak
Strona 3
Wszelkie powielan ie lub wykorzystan ie nin iejszego pliku elekt ron iczn ego inne niż jedn oraz o-
we pobran ie w zakresie własnego użytku stan owi naruszen ie praw aut orskich i podlega od-
powied zialn ości cywiln ej oraz karn ej.
Tyt uł orygin ału szwedzkiego SANKTA PSYKO
Projekt okładki PIOTR BUKOWSKI
Fot ograf ia na okładc e © by JAMES ELLERKER / GALERIES / CORBIS / FOTOCHANNELS
Fot ograf ia Aut ora © by CATO LEIN
Copyright © by JOHAN THEORIN, 2011
Copyright © for the Polish edit ion by WYD AWNICTWO CZARNE, 2013
Copyright © for the Polish translat ion by BARBARA MATUSIAK, 2013
Red akc ja MAGD ALENA KĘD ZIERSKA-ZAP OROWSKA / D2D.PL
Korekt a ALICJA LISTWAN / D2D.PL, ZUZ ANNA SZATANIK / D2D.PL
Projekt typograf iczn y, red akc ja techn iczn a i skład ROBERT OLEŚ / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-644-0
Skład wersji elekt ron iczn ej: MAGD ALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O.
Strona 4
Spis treści
Dedykacja
Podziękowania
CZĘŚĆ 1 Procedury
1
2
3
Ryś
4
5
6
Ryś
7
8
9
Ryś
10
11
12
Ryś
13
14
15
Ryś
Strona 5
16
17
18
Ryś
19
20
21
Ryś
22
23
24
Ryś
25
26
Kapedim
Ryś
27
28
29
Kapedim
30
Ryś
31
32
CZĘŚĆ 2 Rytuały
Ryś
33
Kapedim
Strona 6
34
35
Kapedim
Ryś
36
37
Kapedim
38
Ryś
39
40
Ryś
41
Kapedim
Ryś
42
43
Kapedim
Ryś
44
Kapedim
45
46
47
48
Kapedim
49
50
Strona 7
Kapedim
51
52
53
54
55
56
Przypisy
Strona 8
Dla Klary
Strona 9
Pod ziękowan ia dla Kajsy Asklöf, Rogera Barrett a, Kat arin y Ehnmark Lund quist, Ann He-
berlein, Rikard a Hed lund a, Kari Jac obsen, Cherstin Juhlin, And ersa Parsmo, Ann Rule, Åsy
Selling i Bengt a Witt e, którzy bezpośredn io lub pośredn io pomogli przy tworzen iu nin iejszej
powieści.
Strona 10
Kochany Ivanie!
Czy można napisać list miłosny do osoby, której nigdy się nie spotkało? Postanow iłam spróbo-
wać. Widziałam Cię tylko na zdjęciach w gaz etach, pod okropnymi, krzyczącymi tytułami. Na czar-
no-białych fotog raf iach, które prasa publikuje, by pokaz ać wszystkim Ivana Rössela, czy też szalo-
neg o dzieciobójcę, jak również Cię naz yw ają.
Zdjęcia są wymowne, ale i krzywdzące, a mimo to często się im przyg lądam. W Twoim spojrzeniu
jest coś niez wykłeg o, jest spokojne i mądre, a jednocześnie tak przenikliw e. Wydajesz się widzieć
świat taki, jaki jest. Mam wraż enie, że patrzysz wprost na mnie i wszystko o mnie wiesz. Chciała-
bym, abyś mógł mnie zobaczyć również w rzeczyw istości. Tak bardzo prag nę Cię spotkać.
Samotność to straszna rzecz, a ja niestety od lat otrzymuję własną jej dawkę. Przypuszczam, że
Ty takż e czasami czujesz się samotny, zamknięty w pokoju za murami szpitala. W ciszy, późną
nocą, kiedy cały świat śpi… Samotność tak łatwo może człow ieka wessać, by na koniec go udusić.
Przesyłam Ci moją fotog raf ię, zrobioną w pew ien ciepły, słoneczny dzień ubieg łeg o lata. Jak wi-
dzisz, mam jasne włosy, ale lubię ciemne ubrania. Mam nadzieję, że zechcesz spojrzeć na mnie tak,
jak ja patrzyłam na Twoje zdjęcia.
To tyle na dziś, ale chętnie napiszę do Ciebie ponownie. Mam nadzieję, że list dotrze do Ciebie, na
drug ą stronę muru. Bardzo chciałabym otrzymać od Ciebie odpow iedź.
Czy jest coś, co mog łabym dla Ciebie zrobić?
Zrobię wszystko, Ivanie.
Wszystko.
Strona 11
CZĘŚĆ 1
Procedury
Yet everyone begins in the same plac e; how is it that most go along
wit hou t diff ic ult y but a few lose their way?
John Barth, Lost in the Funhouse
Ale przec ież wszyscy zac zyn ają od tego samego miejsca; jak to się
dzieje, że większość bez trud u posuwa się naprzód, podc zas gdy nie-
którzy gubią drogę?
John Barth, Zag ubiony w labiryncie śmiechu, przeł. Mon ika
Adamc zyk-Garbowska
Strona 12
1
UWAG A! DZIECI! – niebieską tablic ę ostrzegawc zą Jan wid zi przez boczn ą szybę taksówki.
Pon iż ej dod an o apel: ZWOLNIJ!
– Cholern e bac hory! – krzyc zy kierowc a.
Jana aż rzuc a do przod u. Taksówka skręc iła i zah amowała przed trójkołowym rowerkiem.
Jakieś dziecko zostawiło go niemal na środku ulic y.
Znajd ują się w dzieln ic y domów jedn orod zinn ych w mieście Valla. Jan wid zi drewn ian e
płot y przed białymi domami z cegły. Wokół jest jedn ak pusto, mimo poz ostawion ego rowerka.
Tu nie ma dziec i, na które trzeba uważ ać.
Być może wszystkie są w domach, myśli Jan. Zamknięt e.
Obserwuje twarz kierowc y we wsteczn ym lusterku. Wygląd a, jakby zbliż ał się do emeryt u-
ry, ma pomarszc zon e czoło, białą brod ę jak Święt y Mikołaj i zmęc zon e spojrzen ie.
Jan jest przyz wyc zajon y do zmęc zon ych spojrzeń, wszęd zie je wid zi.
Taksówkarz, zan im zaklął i zah amował, właściwie nie powied ział ani słowa, ale gdy znowu
rusza, zad aje nagle pyt an ie:
– Szpit al Święt ej Pat ryc ji… Prac uje pan tam?
Jan kręc i głową.
– Nie. Jeszc ze nie.
– Ach tak? A więc szuka pan prac y?
– Tak.
– Aha – odpowiad a kierowc a.
Jan milc zy, opuszc za wzrok. Nie chce zbyt wiele o sobie opowiad ać, a nie wie, co może
mówić o szpit alu.
Taksówkarz ciągnie dalej:
– Pewn ie pan wie, że jest też inna naz wa tego miejsca?
Jan podn osi wzrok.
– Nie. Jaka?
Taksówkarz uśmiec ha się pod nosem, pat rząc przed siebie pon ad kierown ic ą.
– Na pewn o tam panu powied zą.
Jan spogląd a przez boczn ą szybę na rzęd y domów i myśli o mężc zyźn ie, którego wkrótc e
spot ka.
Dokt or Pat rik Högsmed, ord yn at or. Jego naz wisko widn iało pod ogłoszen iem o prac ę, któ-
re Jan znalazł w połowie czerwc a:
POSZUKUJ EMY WYCHOWAWCY PRZEDSZKOLN EG O
na zastępstwo w placówce Polana
Tekst umieszc zon y pon iż ej nagłówka przypomin ał wiele inn ych, które czyt ał:
Poszukujemy wychow awcy przedszkolneg o, najlepiej mężczyz ny w młodym wieku, poniew aż
Strona 13
dbamy o różnorodność wśród naszeg o personelu.
Szukamy osoby pewnej siebie, otwartej i szczerej, która potraf i prow adzić pomysłow e zabaw y
i jest uzdolniona muz ycznie. Przedszkole otoczone jest zielenią, więc często org aniz ujemy wyciecz-
ki na łono natury.
Nasi pracownicy dbają o miłą atmosf erę, pilnując, by nie wystąpiły żadne przypadki poniż ania
lub dyskryminacji.
Opis w duż ej mierze pasował do Jana. Był młod ym mężc zyz ną, z wykształc en ia wyc ho-
wawc ą przedszkoln ym, lubił gry i zabawy, a gdy był nastolatkiem, grał troc hę na perkusji –
najc zęściej w samotn ości.
Z powod ów osobistych nie lubił też pon iż an ia.
Ale czy był otwart y i szczery? To zależ y. W każd ym raz ie sprawiał takie wraż en ie.
Adres osoby, z którą należ ało się skont akt ować, sprawił, że Jan zaint eresował się ogłosze-
niem. Osobą tą był Pat rik Högsmed, a adres brzmiał: Rec epc ja, Region aln a Klin ika Sąd owo-
Psyc hiat ryczn a Święt ej Pat ryc ji w mieście Valla.
Jan zawsze miał trudn ości z zareklamowan iem samego siebie, ale ogłoszen ie dręc zyło go
tak długo, leż ąc na kuc henn ym stole, że w końc u zad zwon ił pod numer pod an y pod naz wi-
skiem ord yn at ora.
– Högsmed – odez wał się niski męski głos.
– Dokt or Högsmed?
– Tak?
– Naz ywam się Jan Hauger i dzwon ię w związku z ogłoszen iem.
– Jakim ogłoszen iem?
– Chod zi o posad ę wyc howawc y przedszkoln ego. Od poc zątku września?
Na chwilę w słuc hawc e zapad ła cisza, po czym Högsmed odpowied ział:
– Ach, to…
Lekarz sprawiał wraż en ie rozt argnion ego, jedn ak po chwili cic ho zad ał pyt an ie:
– Dlac zego int eresuje pana ta posad a?
– Bo… – Jan nie mógł wyz nać prawd y. Od razu zac zął kłamać, a rac zej nie ujawn ił
wszystkiego. – Jestem ciekaw – powied ział tylko.
– Ciekaw? – powtórzył Högsmed.
– Tak, ciekaw zarówn o miejsca prac y, jak i miasta. Do tej pory prac owałem w przedszko-
lach w duż ych miastach. Chciałbym przen ieść się do mniejszej miejscowości i poz nać przed-
szkole tam funkc jon ując e.
– Roz umiem – odparł Högsmed. – Nasza plac ówka jest oczywiście dość szczególn a, gdyż
rod zic e dziec i są pac jent ami…
Kont yn uował swój wykład o tym, dlac zego szpit al Święt ej Pat ryc ji w ogóle prowad zi
przedszkole:
– Otworzyliśmy je przed kilkoma laty właściwie eksperyment aln ie… Naszym główn ym ce-
lem jest zbad an ie, jak bard zo relac je z rod zic ami wpływają na rozwój dziec i. Czy stan ą się
jedn ostkami dojrzałymi społeczn ie. Zarówn o stałe, jak i tymc zasowe domy dziecka mają
swoje wady. Tu, w Święt ej Pat ryc ji, wierzymy w moc regularn ych spot kań dziecka z biolo-
Strona 14
giczn ymi matką lub ojc em, mimo szczególn ych okoliczn ości. Dla rod zic ów kont akt z dzieć-
mi jest, rzecz jasna, częścią terapii. – Dokt or zrobił pauz ę, po czym dod ał: – Bo to właśnie jest
zad an iem klin iki: terapia. My nie wymierzamy kary, nie ma dla nas znac zen ia, co zrobili nasi
pac jenc i.
Jan słuc hał uważn ie. Uderzyło go to, że dokt or nie użył słowa „wylec zyć”. Högsmed za-
końc zył szybkim pyt an iem:
– Jak się to panu pod oba?
Jan uznał, że ofert a jest int eresując a, więc wysłał zgłoszen ie, dołąc zając życ iorys. Na poc ząt-
ku sierpn ia Högsmed odd zwon ił – Jan przeszedł do kolejn ego etapu rekrut ac ji, więc lekarz
chciał się z nim spot kać. Ustalili termin wiz yt y Jana w szpit alu, po czym Högsmed powie-
dział:
– Pan ie Jan ie, mam jeszc ze dwie prośby.
– Tak?
– Proszę wziąć ze sobą jakiś dokument tożsamości, prawo jazd y lub paszport, abyśmy mieli
pewn ość, kim pan jest.
– Ależ oczywiście.
– I ostatn ia sprawa. Proszę nie zabierać żadn ych ostrych przedmiot ów. W przec iwn ym ra-
zie nie zostan ie pan wpuszc zon y.
– Ostrych przedmiot ów?
– Tak, z met alu, to znac zy… żadn ych noży.
Jan – bez ostrych przedmiot ów – przyjec hał poc iągiem do Valli o pierwszej po połud niu, na
pół god zin y przed rozmową. Kont rolował czas, ale w dalszym ciągu był dość spokojn y. Nie
miał przed sobą góry, na którą miałby się wspin ać, a jed yn ie spot kan ie w sprawie prac y.
Był słon eczn y wtorek na poc zątku września. Ulic e wokół stac ji wygląd ały na opustoszałe.
Nigd y wcześniej nie był w Valli, a kied y wkroc zył na ryn ek, uzmysłowił sobie, że nikt nie wie,
gdzie się teraz znajd uje. Nikt. Czekał na niego co prawd a ord yn at or w Święt ej Pat ryc ji, ale
dla dokt ora Högsmed a Jan był tylko naz wiskiem i życ iorysem.
Czy był got ów? Oczywiście. Poprawił rękawy maryn arki i przec zesał dłon ią jasną grzywkę,
po czym ruszył w kierunku postoju taksówek. Stał tam tylko jed en samoc hód.
– Szpit al Święt ej Pat ryc ji. Wie pan, gdzie to jest?
– Jasne.
Kierowc a z wygląd u przypomin ał Święt ego Mikołaja, choć nie sprawiał wraż en ia dobro-
duszn ego. Zwin ął gaz et ę i uruc homił siln ik. Kied y Jan usad owił się na tyln ym sied zen iu, ich
oczy na ułamek sekund y spot kały się w lusterku, jakby Święt y Mikołaj sprawd zał, czy jego pa-
saż er jest zdrowy.
Jan chciał z poc zątku zapyt ać kierowc ę, czy wie, jakiego rod zaju plac ówką jest Święt a Pa-
tryc ja, ale w końc u uznał, że taksówkarz musi znać to miejsce.
Wyjec hali z rynku ulic ą biegnąc ą wzdłuż torów kolejowych, po czym skręc ili i przejec hali
przez krótki tun el pod torowiskiem. Po jego drugiej stron ie stało kilka duż ych brąz owych bu-
dynków z cegły, z fasad ami ze stali i szkła, przypomin ając ych jakiś ośrod ek zdrowia. Jan za-
Strona 15
uważ ył dwie duże karetki zaparkowan e przed szerokim wejściem.
– Czy to Święt a Pat ryc ja?
Święt y Mikołaj zaprzec zył, kręc ąc głową.
– Nie, tut aj traf iają lud zie chorzy na ciele, a nie na głowę… To szpit al rejon owy.
Słońc e wciąż świec iło, na niebie nie było ani jedn ej chmury. Za szpit alem skręc ili w lewo
i pod ąż ali dalej w górę stromego wzniesien ia, po czym wjec hali w osied le domów jedn oro-
dzinn ych, gdzie stała tablic a ostrzegawc za.
UWAG A! DZIECI!
*
Jan rozmyśla o wszystkich dziec iach, którymi zajmował się przez lata. Żadn e nie było jego
własne – zat rudn ian o go, aby się nimi opiekował. Na swój sposób jedn ak stawały się jego
dziećmi i zawsze ciężko było mu się z nimi rozstać, kied y końc zył się okres zastępstwa. Przy
poż egnan iu często płakały. On takż e płakał, czasami.
Nagle spostrzega jakieś dziec i międ zy willami – przy jedn ym z garaż y czterech chłopc ów
w wieku około dwun astu lat gra w hokeja.
Choc iaż, czy dwun astolatki naprawd ę są jeszc ze dziećmi? Kied y przestaje się być dziec-
kiem?
Jan opiera się wygodn ie, odsuwając od siebie wszelkie skomplikowan e pyt an ia. Teraz musi
się skonc ent rować nad prostymi odpowied ziami. Rozmowy w sprawie prac y są trudn e, jeśli
ma się coś do ukryc ia – a kto nie ma? Wszyscy chowają swoje małe tajemn ic e, o których nie
chcą mówić. Jan równ ież. Dzisiaj jedn ak nie mogą wyjść na jaw.
Högsmed jest psyc hiat rą, pamięt aj.
Taksówka opuszc za osied le willowe i jed zie dalej przez teren y, na których stoją niskie
domy szeregowe. Gdy się końc zą, krajobraz otwiera się na wielką łąkę. Za nią wid ać olbrzymi
bet on owy mur, wysoki na co najmniej pięć met rów, pomalowan y na zielon o. Nad nim biegną
cienkie lin ie mocn o napięt ego drut u kolc zastego.
Brakuje tylko wysokich wież z uzbrojon ymi wart own ikami.
Za murem wznosi się wielki szary bud yn ek, przywod ząc y na myśl zamek obronn y. Jan wi-
dzi tylko najwyższą jego część z rzęd ami wąskich okien pon iż ej pokryt ego dac hówką dac hu.
W wielu oknach wid ać krat y.
A więc tam sied zą, za krat ami – myśli Jan – najn iebezpieczn iejsi z niebezpieczn ych. Ci,
którzy nie mogą woln i chod zić po ulic ach… I ty też się tam wybierasz.
W klatc e piersiowej czuje przyśpieszon e bic ie serc a. Myśli o Alic e Rami, która być może pa-
trzy na niego zza którejś krat y.
Spokojn ie, tylko spokojn ie.
Jan jest godn ym zau fan ia, uśmiechn ięt ym miłym człowiekiem i naprawd ę koc ha dziec i.
Dokt or Högsmed to zau waż y.
W bet on owym murze widn ieje szeroka stalowa brama, przed którą stoi znak zakaz u za-
trzymywan ia się, więc taksówka staje wcześniej, na plac u do zawrac an ia. Jan jest na miej-
scu. Taksometr pokaz uje kwot ę dziewięćd ziesięc iu sześciu koron. Wręc za kierowc y bankn ot
Strona 16
stukoron owy.
– Reszt y nie trzeba.
– Mhm…
Święt y Mikołaj wyd aje się rozc zarowan y napiwkiem. Cztery koron y nie wystarc zą na ża-
den prez ent dla dziec i. Nie wysiad a z samoc hod u, aby otworzyć drzwi. Jan musi wysiąść
sam.
– Powod zen ia na rozmowie – mówi kierowc a, wręc zając rac hun ek przez uchylon e okno.
Jan kiwa głową i poprawia maryn arkę.
– Zna pan kogoś, kto tu prac uje?
– Nie – odpowiad a Mikołaj. – Ale większość tu zat rudn ion ych nie chwali się tym… Dzięki
temu unikają pyt ań na temat przet rzymywan ych tu osób.
Jan zau waż a, że otworzyły się mniejsze drzwi, znajd ując e się obok szerokiej bramy. Stoi
tam ktoś i na niego czeka. Mężc zyz na koło czterd ziestki z gęstymi brąz owymi włosami
i w okrągłych okularach. Z daleka przypomin a niec o John a Lenn on a.
Lenn on a zastrzelił Mark Chapman, myśli Jan. Dlac zego o nim pamięt a? Pon ieważ dzięki
popełn ion emu pewn ej nocy mord erstwu Chapman stał się sławn y.
Jakie inne sławy poza Rami zamknięt e są w Święt ej Pat ryc ji?
Zapomnij o tym, podpowiad a wewnętrzn y głos. I nie myśl o Rysiu. Skonc ent ruj się na roz-
mowie.
Mężc zyz na przy murze nie ma na sobie białego kit la, lecz czarn e spodnie i brąz ową mary-
narkę. Mimo to nie ulega wątpliwości, kim jest.
Dokt or Högsmed poprawia okulary, obserwując Jana. Oględ zin y już się zac zęły. Jan po raz
ostatn i spogląd a na taksówkarza.
– Może pan teraz zdrad zić naz wę?
– Jaką naz wę?
Jan ruc hem głowy wskaz uje bet on owy mur.
– Naz wę szpit ala… Jak naz ywają go lud zie?
Z poc zątku kierowc a nic nie mówi, uśmiec ha się jed yn ie, zad owolon y z ciekawości Jana.
– Święt y Psyc hol – odpowiad a.
– Jak?
Taksówkarz kiwa w stron ę muru.
– Niech pan poz drowi Ivan a Rössela… Pod obn o tu sied zi.
Podn osi szybę i odjeżd ża.
Strona 17
2
Nie, to nie zwykły drut kolc zasty wieńc zy mur wokół szpit ala Święt ej Pat ryc ji. Jan zau waż ył
to, gdy już zbliż ył się do niego, by pod ać rękę dokt orowi Högsmed owi. To przewod y elek-
tryczn e. Tworzą ogrod zen ie pod napięc iem, wysokie niemal na metr, upstrzon e diod ami,
które migają na czerwon o przy każd ym słupie.
– Wit am. – Högsmed pat rzy na niego zza grubych okularów. – Trudn o było tu traf ić?
– Ależ skąd…
Bet on owy mur i przewod y elekt ryczn e przypomin ają Jan owi palisad ę – jak na wybiegu dla
tygrysów – jedn ak na prawo od bramy zau waż a mały ślad cod zienn ości: stojak na rowery.
W rzęd zie stoją rowery męskie i damskie, wyposaż on e w koszyki i świat ełka odblaskowe. Je-
den z nich na bagażn iku ma zamont owan e siod ełko dla dziecka.
Stalowe drzwi wyd ają cic hy trzask w chwili, gdy niewid zialn e ręce przesuwają je w bok.
– Pan przod em, Jan ie.
– Dziękuję.
Wejście przez szpit aln ą bramę jest nic zym stawian ie pierwszych kroków w głąb czarn ej jak
węgiel jaskin i. Obcy, niez nan y świat.
Brama zamyka się za nimi. Pierwszą rzec zą, jaką Jan zau waż a po drugiej stron ie muru,
jest długa biała kamera, której obiekt yw skierowan y jest wprost na niego. Urząd zen ie, cic he
i nieruc home, przykręc on o na słupie obok bramy.
Następn ie Jan wid zi jeszc ze jedn ą kamerę na inn ym słupie, niec o bliż ej szpit ala, i jeszc ze
więc ej na samym bud ynku. UWAG A! OBIEKT MONITOROWANY! – ostrzega żółt a tablic a
obok drogi.
Mijają parking, gdzie stoją kolejn e tablic e: ZAREZ ERWOWANE DLA KARETEK i dalej: ZA-
REZ ERWOWANE DLA POLICJI.
Tut aj, po drugiej stron ie muru, Jan może zobac zyć całą jasnoszarą fasad ę szpit ala. Bud y-
nek ma pięć pięt er, a na każd ym z nich długie rzęd y wąskich okien. Wokół okien na najn iż-
szych pięt rach pnie się bluszcz, przypomin ając y wielkie wijąc e się robaki.
Jan czuje się ściśnięt y, uwięz ion y międ zy murem a szpit alem. Idzie niepewn ie za dokt o-
rem, który prowad zi dalej, stawiając szybkie kroki.
Chodn ik końc zy się przy stalowych drzwiach. Są zamknięt e, ale ord yn at or przykład a swą
kart ę magnet yczn ą i mac ha do najbliższej kamery. Po chwili w zamku słyc hać klikn ięc ie.
Wchod zą do niewielkiego pomieszc zen ia, w którym mieści się oszklon a rec epc ja i wisi kolejn a
kamera. Wewnątrz unosi się zapach myd ła i wilgotn ego kamien ia – ktoś nied awn o umył
podłogę. W rec epc ji za ciemn ą szybą sied zi barc zysty cień. Szpit aln y strażn ik. Jan zastan a-
wia się, czy jest uzbrojon y.
Myśl o przemoc y i bron i sprawia, że zac zyn a nasłuc hiwać głosów pac jent ów, ale prawd o-
pod obn ie są za daleko. Zamknięc i za stalowymi drzwiami i grubymi ścian ami. Zreszt ą, dla-
czego miałby ich słyszeć? Rac zej nie wrzeszc zą, nie śmieją się ani nie walą w krat y blaszan y-
mi kubkami. Prawd a? Ich świat to rac zej cic he pokoje i puste koryt arze.
Dokt or zad ał pyt an ie. Jan odwróc ił głowę.
Strona 18
– Słuc ham?
– Dokument y – powtarza Högsmed. – Ma je pan ze sobą?
– Oczywiście… Już.
Jan wkład a dłoń do kieszen i, po czym pod aje swój paszport.
– Proszę go zat rzymać – mówi dokt or Högsmed. – Niech pan tylko otworzy go na stron ie
z dan ymi osobowymi i przyt rzyma przed tą kamerą.
Jan unosi paszport. Słyc hać klikn ięc ie kamery. Został zarejestrowan y.
– Dobrze. Teraz jeszc ze tylko spojrzen ie do pańskiej torby.
Jan musi otworzyć torbę i w obecn ości strażn ika oraz dokt ora wyjąć jej zawart ość: paczkę
chust ec zek, kurtkę przec iwd eszc zową i zwin ięt ą gaz et ę „Göteborgs-Posten”…
– No to got owe.
Dokt or mac ha ręką do strażn ika za szybą, po czym prowad zi Jana pod duż ym stalowym
łukiem – wygląd ając ym jak wykrywacz met alu – i dalej, ku następn ym drzwiom, które musi
otworzyć.
Jan ma wraż en ie, że im bard ziej posuwają się w głąb szpit ala, tym robi się chłodn iej. Poko-
nawszy kolejn e trzy stalowe wejścia, znajd ują się w koryt arzu końc ząc ym się prostymi drew-
nian ymi drzwiami. Högsmed je otwiera.
– To tut aj urzęd uję.
Jest to zwyc zajn y gabin et. Przeważ a w nim biel. Białe jest właściwie wszystko, od tapet po
oprawion e dyplomy, wisząc e obok półek z książkami. Półki zreszt ą takż e są białe, pod obn ie jak
stert y papierów leż ąc e na biurku. W pokoju znajd uje się zaled wie jedn a prywatn a rzecz –
jest to stojąc e na stole zdjęc ie, na którym młod a kobiet a – uśmiechn ięt a, choć wygląd ając a
na zmęc zon ą – trzyma w ramion ach niemowlę.
Dopiero po chwili Jan zau waż a coś jeszc ze po prawej stron ie biurka – zbiór nakryć głowy.
Pięć dość wysłuż on ych sztuk. Niebieska czapka strażn ika, biały czepek pielęgniarski, czarn y
biret rekt ora, zielon a czapka myśliwska i czerwon a peruka clown a.
Högsmed skin ien iem głowy wskaz uje na zbiór.
– Proszę wybrać jedn o, jeśli pan chce.
– Słuc ham?
– Zaz wyc zaj poz walam swoim nowym pac jent om wybrać jedn o z nakryć głowy i założ yć –
wyjaśnia Högsmed. – Późn iej rozmawiamy, dlac zego ich wybór padł właśnie na tę czapkę
i co to może oznac zać… Niech pan zrobi to samo, proszę.
Jan wyc iąga rękę w kierunku stołu. Ma ochot ę wziąć perukę clown a. Ale co ona symboli-
zuje? Może lepiej być uczynn ą pielęgniarką? Dobrym człowiekiem. Albo rekt orem reprez en-
tując ym mąd rość i wied zę?
Jego dłoń zac zyn a lekko drżeć. W końc u ją opuszc za.
– Chyba jedn ak zrez ygnuję.
– Na pewn o?
– Tak… w końc u nie jestem pac jent em.
Högsmed spogląd a na Jana z zaint eresowan iem.
– Wid ziałem jedn ak, że zamierzał pan wybrać clown a… A to int eresując e, gdyż clown i
często mają tajemn ic e. Ukrywają różn e sprawy za uśmiechn ięt ą maską.
Strona 19
– Naprawd ę?
Högsmed pot wierd za kiwn ięc iem głowy.
– Seryjn y mord erc a John Wayn e Gacy dorabiał sobie jako clown w Chic ago, zan im go zła-
pan o. Lubił występować dla dziec i, a seryjn i mord erc y i gwałc ic iele sami są w pewn ym sensie
dziećmi, postrzegają siebie jako pępek świat a, nigd y nie dorastają.
Jan nic nie odpowiad a, próbuje się uśmiechn ąć. Högsmed przygląd a mu się przez chwilę,
po czym odwrac a się, wskaz ując sosnowe krzesło przy biurku.
– Niech pan usiąd zie, Jan ie.
– Dziękuję, dokt orze.
– Oczywiście wiem, że jestem dokt orem, ale proszę mówić mi Pat rik.
– Dobrze, Pat riku.
Jan czuje, że rozmowa nie idzie w dobrym kierunku. Nie chce być na ty z dokt orem. Sia-
da na krześle dla gości, rozluźn ia ramion a, próbując się odpręż yć, po czym rzuc a szybkie
spojrzen ie na ord yn at ora.
Dokt or Högsmed jest bard zo młod y jak na szef a całego szpit ala. Nie wygląd a na wypoc zę-
tego, oczy ma przekrwion e. Kied y już usiadł przy stole, szybko odc hylił się do tyłu na biuro-
wym fot elu, zdjął okulary i zat rzymał wzrok na suf ic ie.
Jan zastan awia się, co właściwie robi Högsmed, aż w końc u zau waż a, że lekarz wyc iąga
but eleczkę z kroplami do oczu. Podn osi ją ku źren ic om i wpuszc za po trzy krople do każd ego
oka. Późn iej mruga szybko, poz bywając się łez.
– Zapalen ie rogówki – wyjaśnia. – Lekarze też chorują, choć czasami się o tym zapomin a.
Jan pot wierd za skin ien iem.
– Czy to poważn e?
– Nie bard zo, ale od tygod nia oczy mam suc he jak papier. – Poc hyla się do przod u, próbu-
jąc się poz być drobn ych łez, zan im w końc u z powrot em zakład a okulary. – A więc, Jan ie,
wit am… Pewn ie już wiesz, jak naszą sąd owo-psyc hiat ryczn ą klin ikę ochrzcili lud zie?
– Ochrzcili?
Ord yn at or poc iera prawe oko.
– Jak naz ywają szpit al w miasteczku… Mówię o przyd omku, jaki nadali Święt ej Pat ryc ji…
Jan zna tę naz wę od kwad ransa – kołat ała mu się w głowie, kied y tu wchod ził, raz em
z naz wiskiem mord erc y, Ivan a Rössela – rozgląd a się jedn ak dokoła, jakby odpowiedź miała
być wypisan a na ścian ach.
– Nie – kłamie. – Jak ją naz ywają?
Högsmed wygląd a na zaskoc zon ego.
– Na pewn o wiesz.
– Może… Taksówkarz wspomniał coś po drod ze.
– Tak?
– Tak… Chod zi o „Święt ego Psyc hola”?
Ord yn at or pot wierd za szybkim skin ien iem, jedn ak zdaje się rozc zarowan y odpowied zią.
– Tak, część lud zi z zewnątrz tak właśnie mówi. Święt y Psyc hol. Nawet ja słyszałem tę na-
zwę kilka razy, a nie zawsze… – Högsmed powstrzymuje się, poc hyla się do przod u kilka
cent ymet rów. – Ale my, prac ując y tut aj, tak nie mówimy. Używamy właściwej naz wy: Sąd o-
Strona 20
wo-Psyc hiat ryczn a Klin ika Święt ej Pat ryc ji lub po prostu „szpit al”, gdy się nam śpieszy… Je-
śli otrzymasz tę posad ę, chciałbym, abyś takż e używał jedn ej z tych nazw.
– Oczywiście – odpowiad a Jan, napot ykając wzrok Högsmed a. – Mnie też nie pod oba się
tamt o określen ie.
– Dobrze. – Ord yn at or znowu opiera się wygodn ie. – Zreszt ą jeśli dostan iesz prac ę, to i tak
nie będ ziesz prac ował tut aj, w klin ic e… Przedszkole prowad zi odrębn ą działaln ość.
– Ach tak? – To coś nowego dla Jana. – A więc przedszkole nie znajd uje się na teren ie kli-
niki?
– Nie, Polan a to odd zieln y bud yn ek.
– Ale co robic ie z dziećmi?
– Co robimy?
– No tak, gdy mają się dostać tut aj? Chod zi mi o to, w jaki sposób spęd zają czas z…
z mamą czy tatą.
– Mamy spec jaln y pokój wiz yt. Dziec i przec hod zą tam przez łączn ik.
– Łączn ik?
– Podz iemn y koryt arz – wyjaśnia Högsmed. – I wind a.
Po tych słowach podn osi z biurka kilka papierów. Jan je rozpoz naje – to jego pod an ie
o prac ę i załączn ik do niego – wyc iąg z rejestru krymin aln ego, zaświadc zając y, że Jan Hau-
ger nigd y nie był karan y za przestępstwa seksualn e. Jan już się przyz wyc zaił do wnioskowa-
nia o takie dokument y – są wymagan e zawsze, gdy ktoś stara się o prac ę z dziećmi.
– Co my tu mamy? – Högsmed, mruż ąc swe zac zerwien ion e oczy, zac zyn a przegląd ać
dokument y. – Twoje CV wygląd a naprawd ę bard zo dobrze. Przez dwa lata po szkole średn iej
prac owałeś jako opiekun w Nordbro… Późn iej stud ia w Uppsali, żeby zostać wyc howawc ą
przedszkoln ym, i kilka zastępstw w różn ych świet lic ach i przedszkolach w Göteborgu, aż
w końc u jakiś czas na bezroboc iu wiosną i lat em.
– Tylko przez miesiąc – odpowiad a szybko Jan.
– Ale w ciągu sześciu lat byłeś na dziewięc iu różn ych zastępstwach – kont yn uu je Hög-
smed. – Zgad za się?
Jan przyt akuje bez słowa.
– I do tej pory żadn ej stałej prac y?
– Nie – mówi Jan. Po krótkiej pauz ie dod aje: – Z różn ych powod ów… Najc zęściej byłem
na zastępstwie za kogoś, komu urod ziło się dziecko, a takie osoby, rzecz jasna, zawsze wrac a-
ły na swoje stan owiska.
– Roz umiem. Tym raz em takż e chod zi o zastępstwo – mówi dokt or. – Do końc a roku, to
na pewn o.
Jan nie może zignorować zawoalowan ej aluz ji, że jest niez aradn y. Ruc hem głowy wska-
zuje swój życ iorys.
– Dziec i i rod zic e mnie lubili… I zawsze otrzymywałem dobre opin ie.
Dokt or kiwa głową, czyt ając dalej dokument y.
– Wid zę, nawet bard zo dobre… Z trzech ostatn ich miejsc prac y. Wszystkie cię polec ają. –
Odkład a papiery i spogląd a na Jana. – A inni?
– Inni?