Rusinek Michał - Królestwo pychy
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Rusinek Michał - Królestwo pychy |
Rozszerzenie: |
Rusinek Michał - Królestwo pychy PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Rusinek Michał - Królestwo pychy pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rusinek Michał - Królestwo pychy Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Rusinek Michał - Królestwo pychy Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Michał Rusinek
Królestwo pychy
Powieść historyczna
Rozdział I
Karczma szumiała gwarem, choć
ludzi nie było tu wiele. Sześciu
szlachty obsiadło spory stół
podle szynkwasu i oni to
wypełniali gospodę coraz
huczniejszą wrzawą. W czuby im
łatwo szło, jak to bywa, gdy się
przed południem zasiędzie do
gąsiora.
Rej wodził ubrany z waszecia
szlachetka, wpół łysy, o
świecącej przekrwionej czaszce i
rybich oczach. Bił w tej chwili
pięścią w zalany stół i krzyczał
w stronę szynkwasu:
- Dawajże, kundlu, nowy dzban,
a nie czekaj, aż cię zawołają.
Nie widzisz, że pusto w kubkach?
- W te pędy, wielmożny panie -
karczmarz łamał się wpół i biegł
co tchu ku stołowi.
Szlachetce gorzało w czubie i
nachodziły go teraz
wielkopańskie maniery. Przytknął
nos do szyi glinianego dzbana,
przyniesionego przez karczmarza,
i fuknął:
- Cóż ty mi dajesz, Żydzie?
Szlachtę traktujesz jak łyków
lubelskich, dusigroszów?! -
chlupnął z dzbana pod nos
arendarzowi.
- Wasza miłość, to samo, co
przedtem waszmościowie pili.
- Szczyny francuskie,
psiawiaro. Przyłułeccy takiego
nie pijają. Małmazyi nie masz?
- Ja nie mam? Dla tak
znamienitej szlachty wszystko
się u mnie znajdzie. Jest
ryńskie, waszmościowie, mam
madery, kanary, petercyment.
Małmazyi dać? Lecę, lecę, moje
dostojnoście.
Przyłułecki popatrzył z dumą
na swoich kompanionów. Nie
bardzo wyglądał na posesjonata,
bo żupanik miał wyglansowany na
łokciach, a pas na brzuchu
przetarty, ale przecie sadził
się przy współtowarzyszach nie
lepiej od niego odzianych.
Hojność Przyłułeckiego wzmogła
się i z tej przyczyny, że
dopiero co usiadło przy
przeciwnym stole dwóch młodych
podróżnych, bardziej z pańska
ubranych. Zwłaszcza jeden z nich
w cholewach, jak się patrzy, z
pasem przedniej jakości, u
którego wisiał dość bogato
ozdobiony rapier, wprost urzekł
pana Przyłułeckiego.
- Chodźcież ku nam, mili
waszmościowie, w kompanii
weselej.
Młodszy szlachcic w ceglastym
kontusiku już się z krzesła
podnosił, ale ów w
dostojniejszym stroju ujął go
nieznacznie za ramię.
- W podróży jesteśmy,
waszmościowie, i pośpiech w
drogę pędzi. Darujcie, panowie,
nam tylko żwawo przekąsić i
dalej na siodła, by jak
najprędzej stanąć w Lublinie.
Przyłułecki wydął wargi z
wyraźną urazą, uniósł dzban w
górę i powiedział:
- Skoro za nic macie szlachtę
lubelską, choć ja tam,
mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a
jeszcze gardzicie, panie święty,
małmazyją, siedźcież sobie sami.
Nie kwapim się do kompanii, broń
Panie Boże! - Ku swoim dodał: -
E tam, gołowąsy!
Obaj młodzi mieli wprawdzie
wąsy, ale oczywiście nie takie
jak u tamtych, sięgające wpół
ramienia. Nieskorzy do zwady
uśmiechnęli się wyrozumiale i
przywołali szynkarza.
- Co tam masz, by głód szybko
nasycić?
- Wszystko dla waszych
wielmożności. Mogą być jajca z
patelni, szynka pieczona, i rybę
jakąś można by rzucić migiem na
masło. Dla konkokcji może być
kubek wina czy gorzałki.
- Dajże trochę tej szynki i
nieco burgundzkiego, byle prędko
- zamówił starszy z podróżnych.
Niby to nie zwracając odtąd
uwagi na podochoconych sąsiadów,
mówił z cicha do towarzysza:
- Nie jestem, mój Piotrze,
wędzikiszka i też lubię, gdy po
temu pora, wpuścić coś do
gardła, ale powiem ci, że jadąc
przez tyli kraj, gdziekolwiek
wstąpiłem do arendarza, wszędzie
na oczach to samo, piją i piją,
rzygają i znów żłopią.
Ów młodszy, co mu Piotr było
na imię, przytaknął:
- Jejmość pani mateńka moja
zawsze to mówi, że ów długi
pokój, przez Boga nam zesłany,
zamroczy całą szlachtę.
Towarzysz jego uśmiechnął się
pobłażająco.
- Na słowa jejmość matki się
powołujesz, a nie na pana
Opackiego?
- Mój Marcinie, chociażeś mój
krewniak, niewiele znasz obojga,
więc nie wiesz. Mój rodziciel
zbyt często zagląda do kufla, a
zaś pani mateńka stateczności
wielkiej i rozwagi.
Tyle powiedział, nie chcąc
przy tym wspominać, bo któż by
się tym chwalił, że jejmość
mateńka, choć dzisiaj wespół z
ojcem Trójcę Świętą szanuje, to
młodość spędziła w ariańskiej
rodzinie. Nie było zaś
tajemnicą, że wśród jednobożan
nawet u niewiast znalazłeś
światłości i pomyślenia więcej
niż wśród papieżników.
- Pokój, widzisz - zaczynał
teraz Marcin - chwalebna rzecz,
gdy sił narodowi przydaje.
Tymczasem z nami tak jest, że
wszystkie wrogi wkoło granic
jednego chcą, byśmy obrośli w
tłuszcz i przesiąknęli
propinacją. Bo widzisz, od
piwska i gorzałki rdza zeżre
rapiery i karabele.
- Nie daj tego, Boże! Ale na
szczęście mądry nasz król
jegomość nie da usnąć
Rzeczypospolitej. On jeden stale
myśli o żołnierzach i broni.
Przy drugim stole Przyłułecki
nie darował niedawnej wzgardy.
Jedno ucho tu, drugie tam
nadstawiał. Posłyszawszy
ostatnie słowa nie omieszkał
znowu się wtrącić:
- Waszmościowie, słyszę, o
wojnie? A po diabłać tam wilka z
lasu wywoływać. Niechże sobie
wojaczka wokół nas, gdzie chce,
chodzi. Bóg łaskawy obdarzył
pokojem naszą ziemię, więc
Opatrzności nie drażnijmy. Choć
gdyby trzeba, panie dzieju, i ja
wiem, jak się macha żelazem.
Każdy to wie z siedzących tu
panów braci.
- Racja, racja! - przytaknęli
opoje.
- Nam siedzieć jak ślimakowi w
skorupie, rogów nie wychylać.
Nie wychylać, waszmościowie!
- Nie do waszmościów mówimy -
odpalił szybko Piotr Opacki, ale
znów jego towarzysz przygniótł
mu rękę do stołu.
- Dajże pijanicom spokój. - Do
tamtych zaś powiedział nader
układnym głosem: - Ależ nie
negujem drogim waszmościom, nie
wychylać, to nie wychylać.
Przyłułecki coś bąknął, zły,
że znów nie udała mu się próba
wciągnięcia tamtych do kompanii,
choćby nawet przez zwadę. A tak
go dziś korciło pohulać w
szerszym towarzystwie.
Młodzi ludzie wzięli się do
jadła i bawili z cicha
pogawędką. Marcin Dębski jak w
podróży, tak i przy stole prym
wodził w rozmowie, choć nie był
gadułą. Zresztą jadąc do stolicy
z ważnymi zleceniami miał
czujność w zachowaniu i w
słowie, tyle że nie przed swoim
współtowarzyszem i krewniakiem,
przy którym nie musiał trzymać
języka za zębami. Nie dalej jak
wczoraj wstąpił do dworu w
Opatowie, by zabrać stamtąd
krewnego do Warszawy, co zresztą
już dawniej było między nimi
zmówione, i teraz rozwodził się
nad jego przyszłym losem.
- To dobrze, że się garniesz
do świata, nie chcąc kisnąć w
zapadłej dziurze. Trochę mi
jednak dziwno, żeś poczuł afekt
do artylerii. Zacna to broń, ale
ludzie przy armacie proste,
rzadko się tam zdarzy ktoś z
klejnotem. Wysoko tam nie
zajedziesz. Lepiej by ci było na
jakiś pański dwór czy choćby do
bardziej szlacheckiej żołnierki.
- Do pancernych czy husarzy
ekwipunek drogi i trzeba by tam
zjechać bogato, z wozami, z
pachołkami. Powiem ci też, że to
raczej pani mateńki wola, bym do
pana armatnego się dostał.
Mówią, że w wielkiej on cenie u
króla jegomości, a poza tym
człowiek światły, uczony,
indzinier jak się patrzy. Znasz
go, Marcinie?
- Słyszałem wiele o tym do
niedawna holenderskim wodzu, ale
na oczy go jeszcze nie
widziałem. Od niedawna rządzi w
arsenale, a wiesz przecież, że
byłem na Podolu. Nieważne, że go
nie znam, bo jeśli zajdzie
potrzeba, wstawię się za tobą u
księcia kanclerza i nie z samą
gębą, ale z listem pojedziesz do
arsenału.
- Bóg ci zapłać! Ale co
słyszę, księciem nazywasz pana
Ossolińskiego?
- Jak to, nie wiesz, że gdy
kanclerz był w Rzymie z legacją,
nagrodził go tym honorem cesarz
Ferdynand i Ojciec święty Urban?
Zapominają ludzie, bo kanclerz
szlachcic zacny, sam tego tytułu
nie używa.
Zagłuszył te słowa barani głos
Przyłułeckiego:
- Książę? Jaki tam książę!
Tylko starożytne rody mają prawo
tak się mianować.
Młodzi i tym razem zbyli
zaczepkę milczeniem, więc
rozjuszony szlachcic wzmógł głos
i wołał z przekąsem do całej
karczmy:
- Równość jest w
Rzeczypospolitej i tylko
nieliczni są w niej starożytni
książęta. Takich tylko rozumiem,
mosterdzieje, jak zacny mój pan
z Wiśnicza, Jeremiasz
Wiśniowiecki, od Ruryków jeszcze
za kniazia będący, jak,
mosterdzieje, Zasławscy czy
Radziwiłłowie. A tym zaś nowym
pankom, co ich tam papież czy
rakuski cesarz pomazał, wara od
tytułów. Równość, waszmościowie!
- Bredzi - szepnął Marcin -
książę Radziwiłł też nie tak
dawny i cesarski książę.
Tamci zaś przytakiwali
pijanicy.
- Górą zacna równość, górą
wszystka szlachta, panowie
bracia! Precz, tytulaty! Ot,
macie, taki wojewoda krakowski
Lubomirski gardzi księstwem,
choć i jego by tym uraczyli, a
ów Toporczyk z Ossolina na złość
szlachcie wynosi się
zaszczytami. Zapomniał, kim był,
a dziś trzęsie naszymi
wolnościami. By zaś za daleko
nie zajechał. Hę, panowie?
Pokrzykiwali i pociągali z
kubków, a Przyłułecki dostawał
pąsów na twarzy, ściągał garścią
krople wina kapiące mu z wąsów i
dalej perorował:
- Kawalerią wymyślił
Niepokalanego Poczęcia i zęby na
niej zjadł. Króla tumani i
deliberuje, jak złamać nasze
wolności.
Marcinowi pobladła twarz,
nachylił się do Piotra.
- Teraz ty mnie pilnuj.
Jeszcze chwila, a nie ścierpię
tego moczymordy.
Przy tamtym stole narastała
wrzawa. Przyłułecki machał w
górę rękami, coś plótł do swoich
współbiesiadników, patrzących
wdzięcznie w twarz fundatora.
Naraz sięgnął pod żupan, wyjął
jakiś pomięty szpargał.
- Chcecie, waszmościowie,
prawdę wiedzieć o Ossolińskim,
to posłuchajcie. Takie oto
poemata krążą o mości kanclerzu.
Czterech opojów uciszyło się
nieco i nawet karczmarz, niby to
zaprzątnięty oporządzaniem
szynkwasu, nadstawił ucha.
Przyłułecki odchylił papier od
oczu na długość całego ramienia
i dukał, rąbiąc rymy jak
siekierą.
"Czemu kanclerza, zdrajcę i
niecnotę,@ nie skażecie, choć
widząc bezecną robotę.@ Ten
złodziej króla zwodził, by
wolności psował,@ ten to
Hermafrodyta po stole wojował.@
Dla weneckiej korupcji
przedawszy sumienie@ za psa u
niego cnota, grunt jest dobre
mienie.@ Z fundamentu go weźcie,
a obaczcie sztuki,@ jakie ma
Machiawel złośliwe nauki..."@
Tu urwał bąknąwszy coś
niewyraźnie, bo przy tym
"Machiawelu" język mu się
poplątał.
- Brawo, święta prawda! Mądry
poeta to pisze.
- Nie koniec, mosterdzieje!
Ten skrypt mówi jeszcze więcej
prawdy o jegomości kanclerzu.
Słuchajcie, waszmościowie.
Znów wysilał zaczerwienione
rybie oczy i czytał:
"Czy nie lepiej zawczasu,
wolne ręce mając,@ krwią się
zdrajców nacieszyć, jarzma nie
czekając,@ najlepiej
sprawiedliwie z bezecnym
postąpić,@ przy wolności umierać
niźli jej odstąpić.@ Cóż mi
dacie, ja utnę kanclerzowi
szyję,@ impreza weźmie koniec, a
ja się umyję."@
Rozweseleni opoje uderzali
teraz dłońmi po kolanach, jeden
przez drugiego wołał:
- A to ci kanclerzowi zasolił!
- Racja, racja! Na to
przyjdzie kanclerzowi,
oponentowi szlacheckiej swobody.
|Vivat |aurea |libertas!
- |Vivat, mosterdzieje!
Przy stole koło drzwi Marcin
ściskał poręcz drgającą garścią,
tłumił w sobie wzburzenie i
wahał się. Grzmotnąć czy nie
grzmotnąć krzesłem w tamten stół
między pijane łby oszczerców.
W tej właśnie chwili mistrz
całej ceremonii, Przyłułecki,
wytoczył się spoza swojego stołu
i ledwie się trzymając na
podciętych gorzałką i małmazyją
nogach podszedł ku młodym
szlachcicom.
- No i co? - zapytał z głupia
frant.
Tamci nic.
Znów pociągnął szeroką łapą po
mokrych od wina wąsach, wepchał
zawadiacko gruby palec za pas, a
czterema brzdąkał po napiętym
brzuchu jak po skórze bębna.
- I co? Nie podoba się
mosterdziejom?
Marcin nie puszczając z dłoni
poręczy krzesła odpowiedział:
- Ano nic, mosterdzieju.
Pozornym spokojem wprowadził w
podziw swojego towarzysza,
któremu już język rwał się z
uwięzi. Zanim jednak Piotr
zdążył otworzyć usta, pijanica
się zaperzył:
- Jak to nic, mruki jedne? Za
nic dla was głos szlachecki,
broniący wolnościów? Hę? Za nic,
mosterdzieje?
Piotr nie wytrzymał. Poderwał
się z krzesła i krzyknął:
- A ja waszmościom powiem, że
prędzej kanclerz utnie szyję
temu pismakowi niż on
kanclerzowi. Mili waszmościowie,
po jakiego licha tu, w knajpie
Żydowina, mieszacie z błotem
pierwszego w państwie ministra?
- Wolnościów wszędy trzeba
bronić, nawet w karczmie. Komuż
ty negujesz, młokosie bez żadnej
eksperiencji? Mnie, staremu?
- Może być stary a głupi.
- Jak? Co? Słyszeliście,
panowie bracia? Szczeniaki
starej szlachty nie szanują.
Hańba!
Tamci trzej już zrywali się z
ławy.
- My tu szlachta lubelska, a
wy skąd, włóczykije jedne?
- Mruki sobacze, co kompanią
gardzą!
- Won z tej karczmy, gołowąsy!
Zaczął się rumot. Stary
Przyłułecki zginał się, by
ułapić wiszącą mu u kolan
karabelę, ale co chwycił
rzemień, już mu się wymknął z
ręki.
- Wy, psiekrwie, wędzikiszki!
- mamrotał z łbem zwieszonym ku
podłodze, w który jakże łatwo
było teraz trzepnąć stołkiem czy
gąsiorem.
Marcin Dębski jednak, choć
trzymał dłoń na rękojeści, nie
rwał się do bitki. Jeszcze i
krewniaka mitygował, by go nie
poderwała zbyt wczesna ochota.
- W czubach macie,
waszmościowie, więc bez
przyczyny nie nastawajcie na
podróżnych. Siedźcież i pijcież,
skoro w gorzałce wolność
widzicie. Nam pora do drogi.
- Moderacji nabrał teraz w
gębę. Chodźże, smyku, pod
karczmę i stawaj! - wrzeszczał
Przyłułecki uchwyciwszy wreszcie
szablę miotającą się między
kolanami. - Staaawaj!
- Nie dziś i nie tutaj. W
służbie jestem i pojutrze muszę
stanąć w Warszawie z listami do
króla jegomości. Jeśli waści,
gdy się wyśpisz, zwada ze łba
nie wywieje, możesz mnie szukać
w stolicy na dworze jego
kanclerskiej mości.
Trzej kompanioni
Przyłułeckiego, widać bardziej
skorzy do kielicha i gębowania
niż do chwytania za żelazo,
zaczęli teraz bąkać do siebie z
cicha:
- Ossolińszczyk, hm... tego,
wiecie...
Przyłułecki jednak nie dawał
za wygraną.
- Widzicie go, mosterdzieje!
Niby gładki dworzanin kanclerza,
a za panem swoim nie stawa. Tacy
dziś dworzanie, szabli dla
honoru pańskiego nie chwytają -
wydął wzgardliwie wargi.
- Tacy dworzanie, jakich pan
kanclerz sobie życzy - odpalił
Marcin. - Szabla moja nie do
karczmy.
Ku zdziwieniu zawiedzionej
szlachty nie poruszył szabli.
Rzucił karczmarzowi talara na
ladę i skierował się ku drzwiom.
- Nie puszczać! Za nim! Przed
karczmę! - wołał Przyłułecki.
Ale gdy pijani szlachcice
wytoczyli się za próg, ich
animusze oziębły do reszty.
Teraz bowiem zobaczyli trzech
uzbrojonych pachołków przy
koniach gotowych do odjazdu.
Coś tam jeszcze pokrzykiwali,
ale żaden nie porwał się ku
młodym.
Tymczasem Marcin, wcale się
nie kwapiąc, usadowił się
wygodnie na siodle, poprawił pas
i żupan, po czym odwróciwszy się
ku drzwiom karczmy zawołał:
- Z Bogiem, waszmościowie! A
ty zaś, mosterdzieju, pamiętaj,
abyś nie zbłądził. Pałac Arde,
ulica Reformacka.
Rozdział II
Po czterech godzinach jazdy
niewielki poczet Dębskiego
dobijał do murów Lublina. W
miarę jak konie podchodziły ku
potężnej Bramie Krakowskiej, jej
zębate, wyniosłe zręby zakrywały
widok smukłych wież kościelnych,
niedawno z dala widzianych.
Zniknęła fasada świątyni
Dominikanów, skryły się poza
pękaty hełm bramy szczyty
katedry i zielony dach
trybunału.
Gdy kopyta koni stukały pod
ciemnym sklepieniem wilgotnej
Bramy, zegar na gotyckiej wieży
bił godzinę trzecią. Podróżni
liczyli uderzenia dzwonu,
uradowani, że dość wcześnie
przybyli do miasta, i syci
zadowolenia z odbytej drogi
wywiedli konie z mrocznego
tunelu. Przywitał ich teraz
niesamowity harmider. Tuż przy
murach, w uliczce Bramowej, był
ścisk niecodzienny. Wśród
sklepów, kramów i przekupniów
zbiła się hałaśliwa gromada
żaków i zagrodziła jadącym
drogę. Jedne chłopczyska były
rosłe i śmigłe, drugie
żółtodzioby wątłe z
powichrzonymi czubami, czasem
obute, nierzadko bose. Ubrane to
wszystko było jak popadło. Jeden
w żupaniku bławatnym czy nawet
jedwabnym, w trzewikach z
cielęcej skóry i w ciasnych
białych pończochach, drugi w
kosmatej kuczbai czy zgoła
dziurawej kurcie. Widziało się i
umorusanych nieletnich
podrostków z włosami jeszcze w
warkocz splecionymi, ale ci za
to byli najbardziej piskliwi w
całej ciżbie.
Dębski próbował posuwać się
dalej i krzyczał:
- Z drogi! Z drogi! Do miasta
puśćcie!
Tłum podnieconych żaków
niewiele sobie robił z tych
nawoływań. Zajadle odkrzykiwano
ku jeźdźcom:
- Nie ustępujem. Dla nas dziś
droga, mości panku! Jak chcecie,
to razem z nami, na ulicę
Grodzką.
- Na Grodzką. Na Grodzką. Na
pewno ku tamtej bramie pójdą -
wołali krzykacze wznosząc kije
nad głowami.
Jeden z pachołków Dębskiego
naparł ostro koniem.
- Daj pokój! - mitygował go
Marcin. - Na dzieciarnię chcesz
koniem następować?
- Nie same to przecież
młokosy. Są tu i dorośli, a
także, jak widzę, bakałarze.
Gdzie ta kupa wali? - dziwił się
Piotr. - Niedobrze im z gęby
patrzy.
- Z kijami, jak widzisz, idą,
więc chyba na żaków od Pijarów
albo może na Żydów - dorzucił
Marcin wspomniawszy w tej chwili
na swoje lata szkolne, kiedy to
wespół z takimi watahami
wszczynał burdy po Krakowie.
Gdy wreszcie cała czereda
przeciągnęła, Piotr, znający
lepiej miasto, doradził:
- Popędźmy konie i skoczmy tu
w bok, w Olejną, bo nam drugi
raz drogę przetną, nim dobijemy
do zamku!
Ale w tej jego myśli była w
istocie nie tyle chęć uniknięcia
nowego spotkania z gromadą
żaków, ile raczej ciekawość, co
się tam święci w pobliżu ulicy
Grodzkiej.
Pośpieszyli cwałem i za chwilę
okrążywszy część starego miasta
byli na Rybnej.
Tu znowu trzeba było
przystanąć. Z ciasnego gardła
ulicy Złotej, tuż zza narożnika
kamienicy Pod Lwem, wychodził
żałobny kondukt.
- Zsiądźmy z koni! - doradził
Marcin. - Niech kondukt
przejdzie.
Niezwykły to był korowód.
Szedł bez śpiewów, w powadze i w
żałobnym milczeniu. Czoło
prowadzili duchowni w ciemnych
kapotach bez pozłocistych kap,
komży i wszelakiego kościelnego
blasku. Szli szybko, nie
szczycąc się duchownym
dostojeństwem, choć widziało się
wśród nich kilku sędziwych o
brodach szpakowatych czy siwych.
Pośrodku gromady przed żałobnym
wozem szedł wynioślejszy nad
innych starzec z brodą opadającą
wpół piersi na dłonie splecione
na czarnym żupanie.
Piotr na widok pogrzebu
sięgnął ręką do czoła i zdjął
pośpiesznie czapę.
- Głowę odkrywasz? - zdziwił
się Marcin. - Ani księdza, ani
krzyża nie widać. Heretycki
pogrzeb.
- Trumnie pokłon oddaję.
Dębski zamilkł. Jednocześnie
przyszło mu na myśl, że Opacki,
choć szkaplerz nosi, ma
wyrozumienie dla dysydenckiego
obrządku po matce swojej,
pochodzącej z ariańskiej
rodziny. Uchylił więc kapelusza
i stali obaj w milczeniu obok
koni, czekając aż przepłynie
kondukt.
Czoło korowodu wraz z wozem
żałobnym weszło już w ulicę
Grodzką, a teraz przechodziła
przez rynek idąca za trumną
garstka ludzi. Nie mieli tak
szarego i ascetycznego wyglądu
jak duchowni idący na czele.
Przeciwnie, widziało się wśród
nich ludzi zasobnych i bogato
odzianych, w sutych płaszczach i
zdobnych pasach. Niejedna z
kobiet miała na sobie bogatą
suknię, na której błyszczały
kolorowe brosze i klejnoty. Po
stroju widać było, że to nie
tylko lubelskie, ale i
przyjezdne mieszczaństwo, z
Gdańska czy Warszawy.
Z żałobnym obrządkiem nie
licował pośpiech, z jakim
podążał za trumną cały ten
kondukt. Patrzącym jeszcze i to
wydało się dziwne, że gromadka
idąca z ostatnią posługą zbiła
się gęsto i lękliwie tuż za
wozem.
- Chyłkiem pomykają za miasto,
by jak najprędzej pogrzebać
ciało - nachylił się Marcin do
krewniaka. - Chowają jakiegoś
znacznego mieszczanina, bo widzę
tu nie byle kogo. Popatrz na
tego starca z siwą brodą do
pasa. To Szlichtyng...
Przyjaciel przytaknął, jakoś
nie przywiązując wagi do tej
informacji. Ktoś inny idący w
pogrzebowym orszaku zajął
całkowicie jego uwagę. Na końcu
konduktu szła wśród gromadki
starszych kobiet smukła
dziewczyna. Choć suknię miała
jak tamte czarną, zapiętą pod
samą szyję, ruch całej postaci
był lekki, a nawet tu, wśród
żałobników, wydał się jakiś
frywolny. Szła zgrabnie i lekko.
Jej mały bucik skakał zwinnie
jak żabka z kamyka na kamyk, a
cała kibić owita w jedwabną
suknię zdawała się być
pozbawiona ciężaru. Jedna dłoń
nieco wzniesiona w bok czuwała
nad równowagą postaci, a druga,
olśniewająco biała,
przytrzymywała koronkowy
kołnierz pod brodą. Na tym
pieszczotliwym geście wspierała
się twarz o spokojnej urodzie.
Czarne brwi jakby zdziwionym
łukiem pięły się w górę ponad
opuszczone powieki, a rzęsy jak
dwie jedwabne koronki rzucały
cień na matowe policzki. Od
całej sylwetki promieniowała
prostota i niewinność, choć
mogły łudzić pełne, wilgotne
wargi.
- Tu cię mam - powiedział
Marcin uradowany odkryciem. -
Gdzie tobie teraz patrzeć na
Szlichtynga.
- Nie krzycz, przecież to
pogrzeb - szepnął Piotr, czując
jednocześnie, jak krew oblewa mu
policzki.
Dziewczyna musiała posłyszeć
rozmowę. Rzuciła na młodych
szlachciców wzrokiem od
niechcenia i jeszcze zgrabniej
niż dotąd przeskoczyła małą
kałużę, spuściwszy przy tym
wzrok ku ziemi, jakby w tej
chwili nic dla niej nie
istniało, tylko aksamitne
trzewiczki, których czystości
strzegła tak troskliwie.
Piotr nie odrywał od niej
oczu. Patrzył z żałością, jak
kondukt kryje się w ulicy
Grodzkiej, a wraz z nim ucieka
odeń widok pięknej dziewczyny.
Twarzy zresztą już nie było
widać, tylko maleńki czarny
kornecik i dwa pukle szatynowych
włosów. Już zrąb murowanej
kamienicy miał skryć cały
korowód, gdy dziewczyna
odwróciła się nieco w bok i
nachyliła twarz do idącej obok
starszej mieszczanki. Można było
teraz dostrzec jej szlachetny
profil, nieskazitelną linię
nosa, warg i podbródka.
- Ależ to zalotna dzierlatka -
powiedział Dębski. Patrzże, jak
to z ukosa puszcza ku tobie oko.
- Dajże spokój!
Niebawem kondukt znikł w
uliczce i tylko dobiegał stamtąd
stuk kół dudniących po pękatych
kamieniach.
- Chodźmy z powrotem do koni -
Marcin wziął towarzysza pod
ramię.
Piotr nie oponował, podszedł
ku swojej kobyle i nie kwapiąc
się do wskakiwania na siodło
machinalnie poprawiał strzemię.
- Cóż to z tobą, Piotrze?
Władzę straciłeś w kolanach? -
żartował znowu Marcin. - Nie
zawracajże sobie głowy
mieszczkami. Takich jak ta
znajdziesz całe setki w stolicy.
- Daj pokój, nie w porę twoje
żarty.
Pachołki trzymały poręcznie
konie do wsiadania, już i
strzemię było pod pańską nogą
gotowe, gdy nagle w gardle ulicy
Gnojnej ozwała się wrzawa.
Naprzód wyskoczyły stamtąd bose
niedorostki, a tuż za nimi
wysypała się cała tłuszcza.
Na czele biegł wysoki ryży żak
z potężnym drągiem w ręku.
Dostrzegłszy uchodzący kondukt
żałobny krzyknął:
- Są, są przed nami! Chytre
heretyki! Wychodzą za miasto nie
Bramą Krakowską, ale Grodzką.
- Na nich! - krzyknęli inni w
tłumie. - Złotniki Boga
obrażają!
- Złotniki, psiekrwie,
heretyki! Ponurzańce, pogrzeby
urządzają bez krzyża świętego,
bez Boga.
Cała tłuszcza jakby dostała
szału.
- Na nich!
- Antychrysty!
- Ponurzańce!
- Nurki sobacze!
Biegło to wszystko w pobliże
żałobnego orszaku. Gwizdnął
pierwszy kamień i dziesiątki
kijów wyrosło nad głowami.
Wywłoki szkolne wraz z prymusami
i nagrodzeńcami, kołtuniaste
kalefaktory i wymuskane panki
szlacheckie, zmieszane w jeden
motłoch, rwały naprzód
zapalczywie.
Obaj młodzi ludzie, ogarnięci
znienacka przez tumult, w
pierwszej chwili nie zdawali
sobie sprawy z tego, co się
dzieje. Na dodatek spłoszone
wrzawą konie wyrwały się z rąk
pachołków i rwały na oślep wśród
rozstawionych na rynku
straganów.
Marcin nawoływał swoją służbę:
- Gdzie wy, psiekrwie jedne,
macie oczy? Nasze konie
spłoszone, Piotrze!
Ale Piotrowi nie konie były
teraz w głowie. Chwycił
towarzysza za rękę.
- Na miły Bóg, patrz, co się
tam dzieje. Pogrzeb gwałcą
jezuickie wywłoki. Hańba o
pomstę do nieba wołająca.
- Dokąd biegniesz?
- Ludzi ratować. Dajmy pomoc
bezbronnym niewiastom.
- Sam nie pójdziesz, bo cię
kijami przemielą. Wszyscy za
mną!
Zostawili miotające się konie
i pobiegli w ulicę Grodzką. Na
widok pięciu uzbrojonych ludzi
wrzeszcząca gawiedź rozstępowała
się, zrazu myśląc, że i ci
szlachcice ze służbą sprzyjają
tumultowi.
Młodzi ludzie dotarli na tył
orszaku, w chwili gdy już drągi
unosiły się w powietrzu i
zaczynały padać zewsząd kamienie
i grudy ziemi. Garstka ludzi
idących za trumną zbiła się w
struchlałą gromadkę, nawet
lamentu nie wydając z siebie.
Jeden tylko potężny i wzburzony
głos siwego starca unosił się
nad kotłowiskiem.
- Ludzie! Czy się Boga nie
boicie? Śmierci nie szanujecie?
- Bluźni! To my, a nie wy Boga
się boimy. Dalej w niego, niech
nie gdacze. W szczękę heretyka!
- ryknął rudowłosy prowodyr i
zamierzył się kijem. Ale zanim
uderzył, spadł mu na kark
pierwszy płaz Piotra.
- Won od starców i od
niewiast!
- Na kogo wy, hycle, z kijami?
Na białogłowy? - wtórował
Marcin.
Pięć rapierów otoczyło
stłoczoną gromadkę. Trzeba było
machać zwinnie w lewo i w prawo,
bo napastliwe drągi latały w
powietrzu. Powstał zgiełk,
harmider i zamieszanie.
Rozproszyła się gromadka
pogrzebowych gości. Ci od czoła
konduktu pomykali naprzód, kryli
się za zręby murów i w zaułki,
ci zaś z końca orszaku rwali z
powrotem w stronę rynku.
Środkiem ulicy pędził samotny
wóz, goniony przez tłum
fanatycznych żaków.
Pod osłoną Piotra i jego
towarzyszy garstka przerażonych
kobiet już dobiegała narożnika
rynku, skręcała w bok pod murem
kamienicy Pod Lwem.
- Byle do naszej bramy, Boże
jedyny, byle do bramy! - wołały
struchlałe mieszczki.
Ledwie żywe dopadły schodków
upragnionej kamienicy i z
lamentem wpadały w mroczne
gardło sieni. Jedna z ostatnich
wbiegła na schodki dostojna
matrona w koronkowym kornecie,
która niedawno szła w kondukcie,
prowadzona pod rękę przez ową
młodą dziewczynę.
Gdy inne znikały w bramie
zapomniawszy o swoich wybawcach,
ona jedna opanowała lęk i
zdyszanym głosem mówiła:
- Dziękuję waćpanom z całego
serca. Bóg was zesłał, niechże
Bóg za nas zapłaci.
- Na to szpada, by, gdy
trzeba, białogłowy broniła.
Marcin mówiąc te słowa kłaniał
się z dworską elegancją, a Piotr
stał bez ruchu. Nie słyszał
owych podziękowań mieszczki, bo
wszystką uwagę zajęła mu tamta
druga, stojąca tuż za uchylonymi
drzwiami.
Z głębi sieni nawoływano
rozpaczliwie:
- Bramę zapierać, bo jeszcze
tutaj wpadną.
Nie Piotr, lecz Marcin
dostrzegł, jak w tej chwili dłoń
młodej dziewczyny potrąciła
nieznacznie ramię matrony.
Mieszczka widać spostrzegłszy
się dodała:
- O Boże, w tej trwodze
zapomniałam poprosić, jeśli
waszmościowie nie pogardzą
mieszczańskim domem...
Zanim Piotr zdobył się na
jedno słowo, Dębski
odpowiedział:
- Nam koni szukać, bo się
rozpierzchły. Poza tym my z
drogi, proszę waćpani. Nawet w
zajeździe jeszcze nie byliśmy.
- To waszmościowie nie
lubelska szlachta?
- Do Warszawy jedziemy.
- Bramę zamykać! - wzmogły się
gwałtowne okrzyki z sieni.
- Więc jeszcze raz Bóg wam
zapłać! Może los zdarzy, że
spotkamy was w Warszawie, bo i
ja z córką ze stolicy.
Zdążyła rzucić jednemu z
pachołków spory mieszek i już z
hukiem zaparto bramę.
Młodzi ludzie skierowali się
wolno w stronę rynku.
Pachołkowie pobiegli za końmi, a
Marcin, wziąwszy pod ramię
towarzysza, zagadnął:
- Cóżeś stał jak niemowa? Anim
wiedział, czy chcesz tam iść,
czy tu ostać. Język w gębie
straciłeś?
Piotr zapłonił się i patrząc w
ziemię odpowiedział:
- Guza mi za uchem nabili i we
łbie huczy. Nie widzisz, że cały
rękaw udarty i poła od żupana
poszarpana?
Tymczasem przy bramie miasta,
na krańcu ulicy Grodzkiej,
szalała nadal tłuszcza. Zwalono
trumnę z wozu, a przerażony
woźnica rwał co sił w nogach
końskich z pustym pojazdem poza
mury. Motłoch stłoczył się wokół
skrzyni.
- Wywlec Antychrysta!
- Wywlec! Na chwałę Panny
Marii i Boga w Trójcy Jedynego!
Rudowłosy kalefaktor wziął się
teraz do dzieła. Zamachnął się
raz i drugi drągiem, ale dębowe
wieko nie puściło. Inny,
sprytniejszy, podważył je tępą
szczapą i zepchnął w błoto.
Na mgnienie oka tłum zastygł w
osłupieniu. Ktoś się żegnał
krzyżem świętym, inny cofał się
do tyłu, ale większość
zaskoczona widokiem parła do
przodu. Mówiono im z rana, że to
złotnika będą dziś grzebać
heretycy, a tymczasem widzieli
przed sobą suknie kobiece,
długie siwe włosy i koronkowy
kołnierz nieboszczki, spięty
bogatą broszą.
- Patrzcie! Ani krzyża na
piersiach, ani szkaplerza pod
kołnierzem.
Wyszarpnęli kawał kołnierza
wraz z klejnotem i zaczęli
tryumfować.
- Antychrysta ciało! Po
śmierci płeć odmienia. Pławić
czarownicę.
- Pławić! Do wody z nią!
Nurkowała za życia, niech
nurkuje po śmierci!
- Do Bystrzycy!
W tej chwili właśnie wjechał w
ulicę dwukołowy wóz wiejski.
Idący obok dyszla chłop,
zobaczywszy ciżbę, która nigdy
nic dobrego nie wróżyła, złapał
konia za uzdę i poniewczasie
wypychał go z powrotem w rynek.
- Nazad, gniada! Nazad! Ruszże
się, bestyjo!
Ale zanim zdążył wykręcić,
opadła go zewsząd gromada.
- Stój, kmiotku! Powleczesz
skrzynię do Bystrzycy!
- W imię Ojca i Syna, panocki,
puśta! Mrok wnetki, mnie za mury
pilno.
- Za mury właśnie pojedziesz.
- Puśta mnie! Jezusie, dajcie
pokój!
- Cóż ty, Panu Bogu nie chcesz
usłużyć?
- Ja Panu Bogu, w imię Ojca i
Syna... puśta, chłopaki!
Ryży wyrwał mu z rąk biczysko,
jeszcze przyłoił po kożuchu. W
mig przywiązano skrzynię do
wozu, zacięto konia i cały
korowód wytoczył się poza mury
miejskie. Przerażony wrzawą koń,
poczuwszy miękką ziemię pod
kopytami, zaczął sadzić
potężnymi zrywami. Struchlały
chłopek biegł zdyszany obok
wozu, patrzył z przerażeniem na
ślizgające się kopyta konia i
wołał wniebogłosy:
- Rany Jezusa! Konia mi
zamęczą. Wstrzymajcie, ludzie!
Źrebić się ma, a tu gnaty
połamie. Ludzie kochane!
Pędząca zgraja okrążywszy pół
miasta dotarła do wiklin nad
Bystrzycą. Tuż nad wodą koń
zarył kopytami w piachu, koła
dalej już nie puściły.
Teraz tłuszcza obstąpiła
skrzynię i jeden przez drugiego
wołał:
- Wrzucić kamieni do trumny!
Zobaczymy, czy diabeł z nią na
wierzch wypłynie?
Gdy za chwilę wpuszczono
trumnę do rzeki, jeden okrzyk
zachwytu wyrwał się ze stu
gardeł i ucichło. Motłoch
rozpalony ciekawością patrzył w
wodę - wypłynie czy nie
wypłynie?
Woda szła wzburzonymi kołami
ku sitowiu i pochylały się nad
topielą trawy. Gdy wygładziła
się z powrotem tafla rzeki, na
środku nurtu pojawił się czarny
jak grudka węgla pantofelek.
- Nie wypłynęła - powiedział z
cicha rudowłosy prowodyr i
ukląkł w trawie.
- Skoro się stało zadość
świętej woli, pomódlmy się. W
imię Ojca i Syna, i Ducha
Świętego...
Uklękli wszyscy i zaczęli
szeptać słowa modlitwy.
Powtarzał je także woźnica,
dodając do pacierza swoje
dziękczynienie:
- Bóg ci zapłać, Panie Boże,
że mi koń giczoli nie połamał, i
pozwól, Panie Boże, że modlitwy
z tymi szatanami nie skończę, bo
póki klęczą, łacniej mi będzie
wyprysnąć stąd wraz z kobyłką.
Półzgięty podszedł do wozu i
wykręcił dyszel. Za chwilę
człapał obok konia uchodząc znad
rzeki. Gdy mijał nadbrzeżne
wikliny, zdawało mu się, że na
każdej gałązce drgają listki, a
przecież żadnego wiatru nie było
nad Bystrzycą.
Rozdział III
Arsenał był zbudowany
czterograniasto, na kształt
warownego klasztoru. Gdy
stanąłeś na wprost bramy
cekhauzowej, jawiła ci się przed
oczyma potężna rozłożysta
budowla, mająca na rogach dwie
wieże kryte czerwoną dachówką,
zakończone ołowianymi czapami.
Na owych wieżach połyskiwały
figury dwóch delfinów, z tym, że
jednemu z nich wiatr, często tu
znad Wisły hulający, urwał był
kiedyś głowę z połowicą ciała. A
znowu na środkowej fasadzie
arsenału widniała mała
wieżyczka, też z ołowianym
czubem, na której trzy kule
ogniste i miedziane orły dawały
widomy znak przybyszowi, że stoi
przed królewskim cekhauzem.
Zresztą każdego wchodzącego do
arsenału witała u bramy wielka
marmurowa tablica, czarna i
błyszcząca jak gładzony węgiel,
ze złotym napisem pośrodku,
głoszącym, że jego królewska
mość Władysław IV w roku 1643
ufundował ów cekhauz ku
wzmożeniu armaty koronnej.
Podniósłszy z tej tablicy oczy
ku górze widziałeś nad wrotami
rozpostartego orła o barwie
starego złota i nie byle jakich
rozmiarów, skoro, jak mówiono,
ważył sto sześć funtów
przedniego spiżu.
Wielka sień arsenału, mroczna,
jak przystało na przybytek
poświęcony tak ciężkiej broni,
ukazywała wchodzącemu
przybyszowi proste żołnierskie
urządzenie. Tu już nie było
żadnych ozdób, jeno listwy
drewniane wzdłuż ścian z
puszkarskimi cynkdrutami i
stojaki z dziesiątką muszkietów
dla arsenałowej straży.
Z tej to sieni szło się w lewo
do pomieszkania pana armatnego,
bo choć w pawilonie były izby
bogatsze, pan Arciszewski wolał
tu mieszkać, blisko bramy
cekhauzu, by mieć łatwiejsze
wejrzenie na żołnierza czy
sprzęt wjeżdżający.
Siedział i dziś w wielkiej
izbie o czterech oknach,
trzymających w ołowianych ramach
grube szyby. Były zwrócone ku
południu, więc światła nie
brakło w izbie, zwłaszcza że
dzisiaj ostre majowe słońce
kładło swoje promienie na
dębowych ławach, na takimże
stole i na potężnych zamczystych
almariach.
Od samego rana nie próżnując
miał teraz pan armatny u siebie
na rozmowie inżyniera artylerii
Siemianowicza, kapitana Adersa i
cejkwarta warszawskiego
Mitwenza, siwego już żołnierza,
który zęby zjadł na wojowaniu,
czterdzieści lat wąchając proch
armatni w bitwach i na polach
ćwiczebnych. Był też i Asman
Matias, starszy cieśla arsenału,
chłop brodaty, po same uszy
obrośnięty.
Do niego właśnie mówił w tej
chwili Arciszewski.
- Wiele mi tedy nie marudząc
zabieraj się od dzisiaj do
budowania magazynów. Dał król
jegomość plac dogodny, to trzeba
zawczasu zacząć i bodaj szopy
tam postawić. Jeśli się nie
pośpieszymy, gotów przyjść komu
apetyt na ten kawałek ziemi.
- Według rozkazu, mości panie
armatny, od dziś zakrzątniemy
się koło roboty. Drzewo się
zwiezie i pojutrze słupy już
będą stały.
Gdy żołnierz zabrawszy szkic
ze stołu oddał ukłon i wyszedł z
izby, pan Siemianowicz, siedzący
naprzeciw generała, odezwał się
w te słowa:
- Słusznie wasza miłość mówił
o tych apetytach. Za czasów
poprzednika waszej miłości, pana
Grodzickiego, chcieliśmy się
wziąć do budowania na tym placu
schronienia dla armat, ale
zawsze pan Montelupi
przeszkadzał. Bardzo sobie
upodobał to miejsce pod budowę
własnego pałacu.
- Wspominał mi o tym król
jegomość, ale tym razem orzekł,
że ostatecznie dla nas to
miejsce przeznaczone. Gwałt
wielki budować szopy, bo ileż tu
rynsztunku stoi pod gołym
niebem.
- Butwieją podwozia i rdza żre
wszelakie żelastwo - przytaknął
cejkwart Mitwenz.
- Na zniszczenie poszło tu
dawniej sporo sprzętu, ale da
Bóg - w przyszłości tego nie
będzie. Zresztą chodzi nie tylko
o zabezpieczenie dla dawnego
rynsztunku. Lada dzień nowe
działa przyjdą z Gdańska i
trzeba im dać godziwe miejsce.
Mitwenz!
- Słucham, mości panie
armatny.
- Puszkarze nowi niebawem
zaczną tu zjeżdżać, więc weź mi
się raźno do tego, by
pomieszczeń dla nich nie
zbrakło.
- Wszystko będzie według
rozkazu - cejkwart potwierdził
otrzymane zlecenie. - Rąk
naszych nie będziemy szczędzić,
bo teraz ruch w naszym cekhauzie
i serce się raduje. Dzięki
waszej miłości każdy żołnierz
patrzy dumnie na arsenał...
- Mnie nie chwal, tylko króla
jegomości. Jego to wola armatę
mieć, jak się patrzy. Mitwenz, z
niemieckim porządkiem dopatrz mi
wszystkiego, bramy, placu i
warsztatów. Obiecywał nam
najjaśniejszy pan, że lada dzień
wpadnie ku nam do arsenału.
- Wielka to radość będzie
wśród żołnierstwa, a ja ręczę,
wasza miłość, że niczego się nie
powstydzimy.
Cejkwart oddał ukłon i
wyszedł, a wtedy pan
Siemianowicz znowu zagadnął:
- Prawdę mówi Mitwenz.
Zaledwie kilka tygodni, jak
wasza miłość rządzi w arsenale,
a już wszędzie inny duch, inne
życie. Puszkarze i rzemieślnicy
uwijają się od świtu do nocy,
wszędy huczno. A dawniej wielka
tu była leniwość.
- Leniwość, powiadasz? Powiem
waszmości, że po tylu latach
włóczenia się po świecie nie
poznaję miłej ojczyzny. Mówisz,
że opieszale szła praca w
arsenale, ale ja tę ospałość
widzę wszędy, w całym narodzie
szlacheckim.
- W pokoju i w szczęśliwości
żyje teraz ojczyzna...
- Słyszę to na każdym kroku i
dziwię się, że szlachta tak
ślepa i głucha. Wszędzie na
świecie chrzęst broni, w
Niemczech, w Holandii czy też u
Szwedów, którzy cięgiem gotują
armatę i na potęgę ćwiczą
żołnierza. Inne narody, jak
choćby Olendry, budują flotę,
działa i muszkiety mają coraz
nowsze, my zaś siedzimy jak u
Pana Boga za piecem, przy
dzbanie i połci mięsa. Król
jegomość chce wrócić krajowi
animusz. Szerzej on patrzy na
wszystko niż szlachta czy
panięta, to pewna. Ale samym
animuszem niewiele się zdziała.
Siłę mieć trzeba.
- Po cichu idą jakieś zaciągi.
- Otóż to, po cichu. A
tymczasem bez listów
przepowiednich, a zwłaszcza bez
pieniędzy, nikt wielkiego wojska
nie zbierze.
- Gadają, że i to przyjdzie.
Pan Siemianowicz, choć byli
sami w izbie, pochylił się nad
stołem i zagadnął z cicha:
- Wasza miłość niedawno
rozmawiał z królem, więc może
słyszał o tym, że podobno
zawarliśmy przymierze z Moskwą.
- Król niewylewny, nic o tym
nie mówił. Inni na dworze coś
bąkają.
- Otóż to. Mnie się nie
wydaje, by to było mądre, jednać
się z dawnym wrogiem.
- Lepiej w kupie wojować niż
samemu. Z Moskwą w przymierzu
można przepędzić i Tatarów, i
Turków.
- Różnie się o tym słyszy -
kiwał głową Siemianowicz. -
Jedni chcą tak, drudzy inaczej.
Więcej chyba takich, co by
woleli po dawnemu posyłać
Tatarom na kożuchy, nie drażnić
ich, i bezpiecznie siać i orać.
- Przede wszystkim nie oni
sieją i ciągną sochę, tylko
chłop batem poganiany. Łatwo to
mówić pijanicom przy kuflu, za
nic mającym szlachecki honor.
Haracz dawany Tatarom to hańba
dla wielkiego narodu. Nigdzie w
świecie nie ścierpieliby tego
obyczaju, więc nie chce go
cierpieć i król Władysław. Jak
słyszę, już trzy lata nie posyła
daniny.
- Dumny król. Ale proszę
waszej miłości, czy też to
wszystko nie skrupi się na
naszych głowach?
Nie spodobały się te słowa
panu armatnemu, ale już nie
kwapił się do dalszej dyskusji.
Gdy chodziło o sprawy
artyleryjskie, zdanie
Siemianowicza, nie byle jakiego
żołnierza, cenił bardzo. Oficer
znał się na artylerii i
inżynierii, a nawet zamyślał
pisać dzieło na ten temat. Ale
czy w polityce się rozeznawał,
skoro - jak myślał w tej chwili
Arciszewski - i on nasiąkł
powszechną ospałością
szlachecką?
- Na naszej głowie nie
polityka, ale sposobienie
arsenału - Arciszewski uciął
dotychczasowy temat. - Miejsca w
cekhauzie będzie niebawem za
mało. Przemyśliwałem o tym, jak
wykorzystać na prochy i
rynsztunek górne izby arsenału,
gdzie teraz leżą tylko lonty i
pakuły.
- Tylko lżejsze rzeczy tam
dotąd pomieszczano, bo schodami
dostęp ciężki.
- Otóż to. Myślę o tym, żeby w
obu pawilonach przebić sufity i
pobudować windy. Niech no
waszmość popatrzy na ten
papier...
Arciszewski rozłożył duży,
własnoręczny rysunek.
- Windy, wasza miłość?
- Nie inaczej. Weź to i
przemyśl. Mogłem się pomylić
obliczając, jakie to bele trzeba
by zawiesić u stropu, by choć
kopa muszkietów naraz w górę
pojechała.
W Siemianowiczu odezwała się
żyłka inżynierska. Pochylił się
nad rysunkiem i oglądał szkic z
niemałym podziwem.
- Wasza miłość! Widziałem
podobne urządzenie w pałacu
Ossolińskiego, gdzie są różne
cuda, jakich nie bywało dotąd w
żadnej rezydencji. Tamte jednak
windy wymagają dużej siły
ludzkiej ku poruszeniu, te zaś
wydają mi się bardziej sprawne i
prostsze. To koło dużo
łatwiejsze ku obrotom... na
dodatek dwie windy? Rozumiem,
jedna drugą wspomaga... Ciekawe,
wielce ciekawe...
Siemianowicz chwalił
pomysłowość swojego dowódcy, ale
niebawem osiadł mu cień w
zaciekawionych przed chwilą
oczach.
- To wszytko godne podziwu i
zda nam się w arsenale. Ale
Bogiem a prawdą, co my będziemy
wozić na tych machinach, skoro
arsenał pusty.
- Pusty, powiadasz? W tej
chwili ubogo tu wszędzie i, jak
słyszę, nie lepiej w cekhauzach
naszych w Barze, Krakowie czy
Malborku.
- Bo skąpa na armatę
Rzeczpospolita. Pan Grodzicki,
pożal się Boże, nigdy nie mógł
pobrać od panów braci pełnej
kwarty. Jeden dawał, drugi się
ociągał.
Arciszewskiemu zaiskrzyły się
oczy.
- Już ja im wyrwę z gardła
wszystko, co się artylerii
należy. Sam pojadę do deputatów
w Rawie i przypilnuję armatnich
pieniędzy. Ale, nim to nastąpi,
liczę, że sam król wesprze nas
pieniędzmi i dlatego mam do
waści, drogi oberszterze,
jeszcze jedną sprawę, ważniejszą
niż budowanie windy. Tę machinę,
jak plany przejrzysz, mistrzowie
rzemiosła sami pod moim okiem
zrobią.
- Słucham waszej miłości -
zaciekawił się Siemianowicz.
- Sprawa poufna, nie do
trąbienia po mieście. Król
jegomość nie chciałby, by
zawczasu zwiedziała się o tym
szlachta.
Oficer dostał pąsów na twarzy.
Któż by nie lubił ważkich
zleceń, a tu jeszcze na dodatek
wspomniano o woli królewskiej.
- Waszmość znasz Szymona Bema
w Toruniu?
- Przedni giser. Pan Grodzicki
zamawiał u niego trochę sprzętu.
- Bem prezentował królowi do
sprzedania dwanaście set
muszkietów, poza tym pik
osiemset i tyleż szyszaków.
- Ładna liczba. A ile talarów
na to potrzeba?
- Bem ordynuje muszkiety po
osiem złotych, a szyszak ze
zbroją po dziesięć. Weźmiesz
waszmość dwa tysiące złotych, bo
tyle na razie wyskrobię, a
resztę obiecasz giserowi po
kwarcie. Trzeba nająć furmanów w
Toruniu i gwałtem to przywieźć
do arsenału. - I jeszcze dodał
poufnym tonem: - Roztropnie i o
zmroku przywieź to ku miastu, by
ludzi w oczy nie kłuło.
- Nie zawiedzie się na mnie
wasza miłość.
- No, to Bóg zapłać waszmości.
Do jutra przejrzyj rysunki, a
pojutrze w drogę.
Po wyjściu Siemianowicza
Arciszewski skrupulatnie
odnotował wszytkie zlecenia w
kajecie, bo jak dotąd sam tu
wszystkiego doglądał - arsenału,
papierów i rachunków.
Rozsiadł się teraz wygodnie w
fotelu i popadł w zadumę. Trosk
i planów było po same uszy. W
opłakanym stanie zastał
królewską artylerię. Pustką
zionął arsenał i osiem cekhauzów
rozstawionych po ziemiach
Rzeczypospolitej. Dział było
niewiele, i to podstarzałych,
wieże prochowe stały
opustoszałe, broni ręcznej
trochę, ale byle jaka. Rota
ludzi służących w artylerii
koronnej nie sięgała setki,
wytrawnych policzyłbyś na
palcach, nieliczny był poczet
petardników, fajerwerkerów,
płatnerzy i miedziorytników, a
jeden zaledwie taki, co lonty
robić umiał. Rzemieślników,
czyli stolarzy, ślusarzy,
cieślów i ludwisarzy, nie
doliczyłbyś się razem
dwudziestu, ale i ci do niedawna
chodzili z kąta w kąt, skoro
nawet nie naprawiono owego
delfina spiżowego nad bramą.
- Wszystkich posłać do
Olendrów czy Niemców, niechby
się napatrzyli, jak pracują inne
narody - powiedział do siebie na
głos, przypomniawszy sobie
skrzętność amsterdamczyków, ich
prawidłowość w każdym działaniu,
którą się szczycił każdy
holenderski szlachcic i
mieszczanin. - U nas jeden tylko
chłop a mieszczanin pilniejszy,
szlachta zaś jeno w pysku
pracowita. Nie szable ostrzy,
tylko język, którym miele nawet
na króla jegomości.
Od niedawna był w ojczyźnie,
ale i tego czasu starczyło, by z
goryczą rozeznać się w sytuacji.
Cała Warszawa huczała od plotek,
utyskiwań na króla i kanclerza.
Chodziło to wszytko pyszne i
nadęte, jeździło w kolasach,
jeszcze bardziej wystawnych jak
za króla Zygmunta. Roje dworzan
leniuchów wałęsały się wokół
pańskich rezydencji, przewalało
się od pałacu do pałacu pieszo
czy w karetach. Trzy tygodnie
był w kraju, a ileż to już
widział na mieście hucznych
korowodów, weselisk, zrękowin
czy wielkopańskich przenosin.
Jakież to krocie tysięcy szły na
owe setki beczek win
zagranicznych, stosy frykasów
zamorskich, strojów i
świecidełek? Na to mieli
pieniądze, a na obronę ojczyzny
grosza z nich wydrzeć nie było
można.
"Kupą zamokłych lontów
będziemy się bronić, gdy, nie
daj Boże, przyjdzie jakieś
nieszczęście."
Trapił się, przemyśliwał i w
jednym była pociecha.
"Tylko król i Ossoliński, oni
dwaj za całość narodu myślą."
W tej chwili zastukały buty w
korytarzu, do izby wszedł wąsaty
żołnierz w średnim wieku, cieśla
arsenałowy, Sebastian.
- Wasza miłość, jakiś młody
szlachcic dobija się do waszej
dostojności.
- Z czym przychodzi? - zapytał
niechętnie Arciszewski, nierad,
że mu przerwano tok myśli.
- Nie chciał powiedzieć. Ma
listy do waszej miłości.
Nieco ludzi zachodziło tu do
arsenału, ale zazwyczaj byli to
bogaci mieszczanie, kupcy i
dostawcy, co się zawczasu
chcieli przypodobać nowemu
armatnemu, powąchawszy, że teraz
dostawy pójdą do cekhauzów.
Szlachta na ogół nie pojawiała
się w zbrojowni, zwłaszcza że
pan armatny nie miał w tej
chwili żadnych przyjaciół. Dawni
pomarli lub się rozpierzchli po
ojczyźnie, jedynym tedy gościem,
który zrazu zachodził do
warsztatów, był brat generała
Eliasz. Ale i jego towarzystwo
stracił armatny od kilku dni, bo
pułkownika Arciszewskiego wysłał
król na zaciągnięcie żołnierza w
pruskiej ziemi. Toteż
posłyszawszy teraz, że jakiś
szlachcic ma sprawę do arsenału,
armatny zaciekawił się:
- Młody szlachcic, powiadasz?
Wpuść go na chwilę.
W drzwiach stanął słusznej
postawy młody człowiek, z płową
czupryną i w przyciasnym
żupanku. Zaraz u wejścia zdarł z
g