Rusinek Michał - Królestwo pychy

Szczegóły
Tytuł Rusinek Michał - Królestwo pychy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Rusinek Michał - Królestwo pychy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusinek Michał - Królestwo pychy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Rusinek Michał - Królestwo pychy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Rusinek Królestwo pychy Powieść historyczna Rozdział I Karczma szumiała gwarem, choć ludzi nie było tu wiele. Sześciu szlachty obsiadło spory stół podle szynkwasu i oni to wypełniali gospodę coraz huczniejszą wrzawą. W czuby im łatwo szło, jak to bywa, gdy się przed południem zasiędzie do gąsiora. Rej wodził ubrany z waszecia szlachetka, wpół łysy, o świecącej przekrwionej czaszce i rybich oczach. Bił w tej chwili pięścią w zalany stół i krzyczał w stronę szynkwasu: - Dawajże, kundlu, nowy dzban, a nie czekaj, aż cię zawołają. Nie widzisz, że pusto w kubkach? - W te pędy, wielmożny panie - karczmarz łamał się wpół i biegł co tchu ku stołowi. Szlachetce gorzało w czubie i nachodziły go teraz wielkopańskie maniery. Przytknął nos do szyi glinianego dzbana, przyniesionego przez karczmarza, i fuknął: - Cóż ty mi dajesz, Żydzie? Szlachtę traktujesz jak łyków lubelskich, dusigroszów?! - chlupnął z dzbana pod nos arendarzowi. - Wasza miłość, to samo, co przedtem waszmościowie pili. - Szczyny francuskie, psiawiaro. Przyłułeccy takiego nie pijają. Małmazyi nie masz? - Ja nie mam? Dla tak znamienitej szlachty wszystko się u mnie znajdzie. Jest ryńskie, waszmościowie, mam madery, kanary, petercyment. Małmazyi dać? Lecę, lecę, moje dostojnoście. Przyłułecki popatrzył z dumą na swoich kompanionów. Nie bardzo wyglądał na posesjonata, bo żupanik miał wyglansowany na łokciach, a pas na brzuchu przetarty, ale przecie sadził się przy współtowarzyszach nie lepiej od niego odzianych. Hojność Przyłułeckiego wzmogła się i z tej przyczyny, że dopiero co usiadło przy przeciwnym stole dwóch młodych podróżnych, bardziej z pańska ubranych. Zwłaszcza jeden z nich w cholewach, jak się patrzy, z pasem przedniej jakości, u którego wisiał dość bogato ozdobiony rapier, wprost urzekł pana Przyłułeckiego. - Chodźcież ku nam, mili waszmościowie, w kompanii weselej. Młodszy szlachcic w ceglastym kontusiku już się z krzesła podnosił, ale ów w dostojniejszym stroju ujął go nieznacznie za ramię. - W podróży jesteśmy, waszmościowie, i pośpiech w drogę pędzi. Darujcie, panowie, nam tylko żwawo przekąsić i dalej na siodła, by jak najprędzej stanąć w Lublinie. Przyłułecki wydął wargi z wyraźną urazą, uniósł dzban w górę i powiedział: - Skoro za nic macie szlachtę lubelską, choć ja tam, mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a jeszcze gardzicie, panie święty, małmazyją, siedźcież sobie sami. Nie kwapim się do kompanii, broń Panie Boże! - Ku swoim dodał: - E tam, gołowąsy! Obaj młodzi mieli wprawdzie wąsy, ale oczywiście nie takie jak u tamtych, sięgające wpół ramienia. Nieskorzy do zwady uśmiechnęli się wyrozumiale i przywołali szynkarza. - Co tam masz, by głód szybko nasycić? - Wszystko dla waszych wielmożności. Mogą być jajca z patelni, szynka pieczona, i rybę jakąś można by rzucić migiem na masło. Dla konkokcji może być kubek wina czy gorzałki. - Dajże trochę tej szynki i nieco burgundzkiego, byle prędko - zamówił starszy z podróżnych. Niby to nie zwracając odtąd uwagi na podochoconych sąsiadów, mówił z cicha do towarzysza: - Nie jestem, mój Piotrze, wędzikiszka i też lubię, gdy po temu pora, wpuścić coś do gardła, ale powiem ci, że jadąc przez tyli kraj, gdziekolwiek wstąpiłem do arendarza, wszędzie na oczach to samo, piją i piją, rzygają i znów żłopią. Ów młodszy, co mu Piotr było na imię, przytaknął: - Jejmość pani mateńka moja zawsze to mówi, że ów długi pokój, przez Boga nam zesłany, zamroczy całą szlachtę. Towarzysz jego uśmiechnął się pobłażająco. - Na słowa jejmość matki się powołujesz, a nie na pana Opackiego? - Mój Marcinie, chociażeś mój krewniak, niewiele znasz obojga, więc nie wiesz. Mój rodziciel zbyt często zagląda do kufla, a zaś pani mateńka stateczności wielkiej i rozwagi. Tyle powiedział, nie chcąc przy tym wspominać, bo któż by się tym chwalił, że jejmość mateńka, choć dzisiaj wespół z ojcem Trójcę Świętą szanuje, to młodość spędziła w ariańskiej rodzinie. Nie było zaś tajemnicą, że wśród jednobożan nawet u niewiast znalazłeś światłości i pomyślenia więcej niż wśród papieżników. - Pokój, widzisz - zaczynał teraz Marcin - chwalebna rzecz, gdy sił narodowi przydaje. Tymczasem z nami tak jest, że wszystkie wrogi wkoło granic jednego chcą, byśmy obrośli w tłuszcz i przesiąknęli propinacją. Bo widzisz, od piwska i gorzałki rdza zeżre rapiery i karabele. - Nie daj tego, Boże! Ale na szczęście mądry nasz król jegomość nie da usnąć Rzeczypospolitej. On jeden stale myśli o żołnierzach i broni. Przy drugim stole Przyłułecki nie darował niedawnej wzgardy. Jedno ucho tu, drugie tam nadstawiał. Posłyszawszy ostatnie słowa nie omieszkał znowu się wtrącić: - Waszmościowie, słyszę, o wojnie? A po diabłać tam wilka z lasu wywoływać. Niechże sobie wojaczka wokół nas, gdzie chce, chodzi. Bóg łaskawy obdarzył pokojem naszą ziemię, więc Opatrzności nie drażnijmy. Choć gdyby trzeba, panie dzieju, i ja wiem, jak się macha żelazem. Każdy to wie z siedzących tu panów braci. - Racja, racja! - przytaknęli opoje. - Nam siedzieć jak ślimakowi w skorupie, rogów nie wychylać. Nie wychylać, waszmościowie! - Nie do waszmościów mówimy - odpalił szybko Piotr Opacki, ale znów jego towarzysz przygniótł mu rękę do stołu. - Dajże pijanicom spokój. - Do tamtych zaś powiedział nader układnym głosem: - Ależ nie negujem drogim waszmościom, nie wychylać, to nie wychylać. Przyłułecki coś bąknął, zły, że znów nie udała mu się próba wciągnięcia tamtych do kompanii, choćby nawet przez zwadę. A tak go dziś korciło pohulać w szerszym towarzystwie. Młodzi ludzie wzięli się do jadła i bawili z cicha pogawędką. Marcin Dębski jak w podróży, tak i przy stole prym wodził w rozmowie, choć nie był gadułą. Zresztą jadąc do stolicy z ważnymi zleceniami miał czujność w zachowaniu i w słowie, tyle że nie przed swoim współtowarzyszem i krewniakiem, przy którym nie musiał trzymać języka za zębami. Nie dalej jak wczoraj wstąpił do dworu w Opatowie, by zabrać stamtąd krewnego do Warszawy, co zresztą już dawniej było między nimi zmówione, i teraz rozwodził się nad jego przyszłym losem. - To dobrze, że się garniesz do świata, nie chcąc kisnąć w zapadłej dziurze. Trochę mi jednak dziwno, żeś poczuł afekt do artylerii. Zacna to broń, ale ludzie przy armacie proste, rzadko się tam zdarzy ktoś z klejnotem. Wysoko tam nie zajedziesz. Lepiej by ci było na jakiś pański dwór czy choćby do bardziej szlacheckiej żołnierki. - Do pancernych czy husarzy ekwipunek drogi i trzeba by tam zjechać bogato, z wozami, z pachołkami. Powiem ci też, że to raczej pani mateńki wola, bym do pana armatnego się dostał. Mówią, że w wielkiej on cenie u króla jegomości, a poza tym człowiek światły, uczony, indzinier jak się patrzy. Znasz go, Marcinie? - Słyszałem wiele o tym do niedawna holenderskim wodzu, ale na oczy go jeszcze nie widziałem. Od niedawna rządzi w arsenale, a wiesz przecież, że byłem na Podolu. Nieważne, że go nie znam, bo jeśli zajdzie potrzeba, wstawię się za tobą u księcia kanclerza i nie z samą gębą, ale z listem pojedziesz do arsenału. - Bóg ci zapłać! Ale co słyszę, księciem nazywasz pana Ossolińskiego? - Jak to, nie wiesz, że gdy kanclerz był w Rzymie z legacją, nagrodził go tym honorem cesarz Ferdynand i Ojciec święty Urban? Zapominają ludzie, bo kanclerz szlachcic zacny, sam tego tytułu nie używa. Zagłuszył te słowa barani głos Przyłułeckiego: - Książę? Jaki tam książę! Tylko starożytne rody mają prawo tak się mianować. Młodzi i tym razem zbyli zaczepkę milczeniem, więc rozjuszony szlachcic wzmógł głos i wołał z przekąsem do całej karczmy: - Równość jest w Rzeczypospolitej i tylko nieliczni są w niej starożytni książęta. Takich tylko rozumiem, mosterdzieje, jak zacny mój pan z Wiśnicza, Jeremiasz Wiśniowiecki, od Ruryków jeszcze za kniazia będący, jak, mosterdzieje, Zasławscy czy Radziwiłłowie. A tym zaś nowym pankom, co ich tam papież czy rakuski cesarz pomazał, wara od tytułów. Równość, waszmościowie! - Bredzi - szepnął Marcin - książę Radziwiłł też nie tak dawny i cesarski książę. Tamci zaś przytakiwali pijanicy. - Górą zacna równość, górą wszystka szlachta, panowie bracia! Precz, tytulaty! Ot, macie, taki wojewoda krakowski Lubomirski gardzi księstwem, choć i jego by tym uraczyli, a ów Toporczyk z Ossolina na złość szlachcie wynosi się zaszczytami. Zapomniał, kim był, a dziś trzęsie naszymi wolnościami. By zaś za daleko nie zajechał. Hę, panowie? Pokrzykiwali i pociągali z kubków, a Przyłułecki dostawał pąsów na twarzy, ściągał garścią krople wina kapiące mu z wąsów i dalej perorował: - Kawalerią wymyślił Niepokalanego Poczęcia i zęby na niej zjadł. Króla tumani i deliberuje, jak złamać nasze wolności. Marcinowi pobladła twarz, nachylił się do Piotra. - Teraz ty mnie pilnuj. Jeszcze chwila, a nie ścierpię tego moczymordy. Przy tamtym stole narastała wrzawa. Przyłułecki machał w górę rękami, coś plótł do swoich współbiesiadników, patrzących wdzięcznie w twarz fundatora. Naraz sięgnął pod żupan, wyjął jakiś pomięty szpargał. - Chcecie, waszmościowie, prawdę wiedzieć o Ossolińskim, to posłuchajcie. Takie oto poemata krążą o mości kanclerzu. Czterech opojów uciszyło się nieco i nawet karczmarz, niby to zaprzątnięty oporządzaniem szynkwasu, nadstawił ucha. Przyłułecki odchylił papier od oczu na długość całego ramienia i dukał, rąbiąc rymy jak siekierą. "Czemu kanclerza, zdrajcę i niecnotę,@ nie skażecie, choć widząc bezecną robotę.@ Ten złodziej króla zwodził, by wolności psował,@ ten to Hermafrodyta po stole wojował.@ Dla weneckiej korupcji przedawszy sumienie@ za psa u niego cnota, grunt jest dobre mienie.@ Z fundamentu go weźcie, a obaczcie sztuki,@ jakie ma Machiawel złośliwe nauki..."@ Tu urwał bąknąwszy coś niewyraźnie, bo przy tym "Machiawelu" język mu się poplątał. - Brawo, święta prawda! Mądry poeta to pisze. - Nie koniec, mosterdzieje! Ten skrypt mówi jeszcze więcej prawdy o jegomości kanclerzu. Słuchajcie, waszmościowie. Znów wysilał zaczerwienione rybie oczy i czytał: "Czy nie lepiej zawczasu, wolne ręce mając,@ krwią się zdrajców nacieszyć, jarzma nie czekając,@ najlepiej sprawiedliwie z bezecnym postąpić,@ przy wolności umierać niźli jej odstąpić.@ Cóż mi dacie, ja utnę kanclerzowi szyję,@ impreza weźmie koniec, a ja się umyję."@ Rozweseleni opoje uderzali teraz dłońmi po kolanach, jeden przez drugiego wołał: - A to ci kanclerzowi zasolił! - Racja, racja! Na to przyjdzie kanclerzowi, oponentowi szlacheckiej swobody. |Vivat |aurea |libertas! - |Vivat, mosterdzieje! Przy stole koło drzwi Marcin ściskał poręcz drgającą garścią, tłumił w sobie wzburzenie i wahał się. Grzmotnąć czy nie grzmotnąć krzesłem w tamten stół między pijane łby oszczerców. W tej właśnie chwili mistrz całej ceremonii, Przyłułecki, wytoczył się spoza swojego stołu i ledwie się trzymając na podciętych gorzałką i małmazyją nogach podszedł ku młodym szlachcicom. - No i co? - zapytał z głupia frant. Tamci nic. Znów pociągnął szeroką łapą po mokrych od wina wąsach, wepchał zawadiacko gruby palec za pas, a czterema brzdąkał po napiętym brzuchu jak po skórze bębna. - I co? Nie podoba się mosterdziejom? Marcin nie puszczając z dłoni poręczy krzesła odpowiedział: - Ano nic, mosterdzieju. Pozornym spokojem wprowadził w podziw swojego towarzysza, któremu już język rwał się z uwięzi. Zanim jednak Piotr zdążył otworzyć usta, pijanica się zaperzył: - Jak to nic, mruki jedne? Za nic dla was głos szlachecki, broniący wolnościów? Hę? Za nic, mosterdzieje? Piotr nie wytrzymał. Poderwał się z krzesła i krzyknął: - A ja waszmościom powiem, że prędzej kanclerz utnie szyję temu pismakowi niż on kanclerzowi. Mili waszmościowie, po jakiego licha tu, w knajpie Żydowina, mieszacie z błotem pierwszego w państwie ministra? - Wolnościów wszędy trzeba bronić, nawet w karczmie. Komuż ty negujesz, młokosie bez żadnej eksperiencji? Mnie, staremu? - Może być stary a głupi. - Jak? Co? Słyszeliście, panowie bracia? Szczeniaki starej szlachty nie szanują. Hańba! Tamci trzej już zrywali się z ławy. - My tu szlachta lubelska, a wy skąd, włóczykije jedne? - Mruki sobacze, co kompanią gardzą! - Won z tej karczmy, gołowąsy! Zaczął się rumot. Stary Przyłułecki zginał się, by ułapić wiszącą mu u kolan karabelę, ale co chwycił rzemień, już mu się wymknął z ręki. - Wy, psiekrwie, wędzikiszki! - mamrotał z łbem zwieszonym ku podłodze, w który jakże łatwo było teraz trzepnąć stołkiem czy gąsiorem. Marcin Dębski jednak, choć trzymał dłoń na rękojeści, nie rwał się do bitki. Jeszcze i krewniaka mitygował, by go nie poderwała zbyt wczesna ochota. - W czubach macie, waszmościowie, więc bez przyczyny nie nastawajcie na podróżnych. Siedźcież i pijcież, skoro w gorzałce wolność widzicie. Nam pora do drogi. - Moderacji nabrał teraz w gębę. Chodźże, smyku, pod karczmę i stawaj! - wrzeszczał Przyłułecki uchwyciwszy wreszcie szablę miotającą się między kolanami. - Staaawaj! - Nie dziś i nie tutaj. W służbie jestem i pojutrze muszę stanąć w Warszawie z listami do króla jegomości. Jeśli waści, gdy się wyśpisz, zwada ze łba nie wywieje, możesz mnie szukać w stolicy na dworze jego kanclerskiej mości. Trzej kompanioni Przyłułeckiego, widać bardziej skorzy do kielicha i gębowania niż do chwytania za żelazo, zaczęli teraz bąkać do siebie z cicha: - Ossolińszczyk, hm... tego, wiecie... Przyłułecki jednak nie dawał za wygraną. - Widzicie go, mosterdzieje! Niby gładki dworzanin kanclerza, a za panem swoim nie stawa. Tacy dziś dworzanie, szabli dla honoru pańskiego nie chwytają - wydął wzgardliwie wargi. - Tacy dworzanie, jakich pan kanclerz sobie życzy - odpalił Marcin. - Szabla moja nie do karczmy. Ku zdziwieniu zawiedzionej szlachty nie poruszył szabli. Rzucił karczmarzowi talara na ladę i skierował się ku drzwiom. - Nie puszczać! Za nim! Przed karczmę! - wołał Przyłułecki. Ale gdy pijani szlachcice wytoczyli się za próg, ich animusze oziębły do reszty. Teraz bowiem zobaczyli trzech uzbrojonych pachołków przy koniach gotowych do odjazdu. Coś tam jeszcze pokrzykiwali, ale żaden nie porwał się ku młodym. Tymczasem Marcin, wcale się nie kwapiąc, usadowił się wygodnie na siodle, poprawił pas i żupan, po czym odwróciwszy się ku drzwiom karczmy zawołał: - Z Bogiem, waszmościowie! A ty zaś, mosterdzieju, pamiętaj, abyś nie zbłądził. Pałac Arde, ulica Reformacka. Rozdział II Po czterech godzinach jazdy niewielki poczet Dębskiego dobijał do murów Lublina. W miarę jak konie podchodziły ku potężnej Bramie Krakowskiej, jej zębate, wyniosłe zręby zakrywały widok smukłych wież kościelnych, niedawno z dala widzianych. Zniknęła fasada świątyni Dominikanów, skryły się poza pękaty hełm bramy szczyty katedry i zielony dach trybunału. Gdy kopyta koni stukały pod ciemnym sklepieniem wilgotnej Bramy, zegar na gotyckiej wieży bił godzinę trzecią. Podróżni liczyli uderzenia dzwonu, uradowani, że dość wcześnie przybyli do miasta, i syci zadowolenia z odbytej drogi wywiedli konie z mrocznego tunelu. Przywitał ich teraz niesamowity harmider. Tuż przy murach, w uliczce Bramowej, był ścisk niecodzienny. Wśród sklepów, kramów i przekupniów zbiła się hałaśliwa gromada żaków i zagrodziła jadącym drogę. Jedne chłopczyska były rosłe i śmigłe, drugie żółtodzioby wątłe z powichrzonymi czubami, czasem obute, nierzadko bose. Ubrane to wszystko było jak popadło. Jeden w żupaniku bławatnym czy nawet jedwabnym, w trzewikach z cielęcej skóry i w ciasnych białych pończochach, drugi w kosmatej kuczbai czy zgoła dziurawej kurcie. Widziało się i umorusanych nieletnich podrostków z włosami jeszcze w warkocz splecionymi, ale ci za to byli najbardziej piskliwi w całej ciżbie. Dębski próbował posuwać się dalej i krzyczał: - Z drogi! Z drogi! Do miasta puśćcie! Tłum podnieconych żaków niewiele sobie robił z tych nawoływań. Zajadle odkrzykiwano ku jeźdźcom: - Nie ustępujem. Dla nas dziś droga, mości panku! Jak chcecie, to razem z nami, na ulicę Grodzką. - Na Grodzką. Na Grodzką. Na pewno ku tamtej bramie pójdą - wołali krzykacze wznosząc kije nad głowami. Jeden z pachołków Dębskiego naparł ostro koniem. - Daj pokój! - mitygował go Marcin. - Na dzieciarnię chcesz koniem następować? - Nie same to przecież młokosy. Są tu i dorośli, a także, jak widzę, bakałarze. Gdzie ta kupa wali? - dziwił się Piotr. - Niedobrze im z gęby patrzy. - Z kijami, jak widzisz, idą, więc chyba na żaków od Pijarów albo może na Żydów - dorzucił Marcin wspomniawszy w tej chwili na swoje lata szkolne, kiedy to wespół z takimi watahami wszczynał burdy po Krakowie. Gdy wreszcie cała czereda przeciągnęła, Piotr, znający lepiej miasto, doradził: - Popędźmy konie i skoczmy tu w bok, w Olejną, bo nam drugi raz drogę przetną, nim dobijemy do zamku! Ale w tej jego myśli była w istocie nie tyle chęć uniknięcia nowego spotkania z gromadą żaków, ile raczej ciekawość, co się tam święci w pobliżu ulicy Grodzkiej. Pośpieszyli cwałem i za chwilę okrążywszy część starego miasta byli na Rybnej. Tu znowu trzeba było przystanąć. Z ciasnego gardła ulicy Złotej, tuż zza narożnika kamienicy Pod Lwem, wychodził żałobny kondukt. - Zsiądźmy z koni! - doradził Marcin. - Niech kondukt przejdzie. Niezwykły to był korowód. Szedł bez śpiewów, w powadze i w żałobnym milczeniu. Czoło prowadzili duchowni w ciemnych kapotach bez pozłocistych kap, komży i wszelakiego kościelnego blasku. Szli szybko, nie szczycąc się duchownym dostojeństwem, choć widziało się wśród nich kilku sędziwych o brodach szpakowatych czy siwych. Pośrodku gromady przed żałobnym wozem szedł wynioślejszy nad innych starzec z brodą opadającą wpół piersi na dłonie splecione na czarnym żupanie. Piotr na widok pogrzebu sięgnął ręką do czoła i zdjął pośpiesznie czapę. - Głowę odkrywasz? - zdziwił się Marcin. - Ani księdza, ani krzyża nie widać. Heretycki pogrzeb. - Trumnie pokłon oddaję. Dębski zamilkł. Jednocześnie przyszło mu na myśl, że Opacki, choć szkaplerz nosi, ma wyrozumienie dla dysydenckiego obrządku po matce swojej, pochodzącej z ariańskiej rodziny. Uchylił więc kapelusza i stali obaj w milczeniu obok koni, czekając aż przepłynie kondukt. Czoło korowodu wraz z wozem żałobnym weszło już w ulicę Grodzką, a teraz przechodziła przez rynek idąca za trumną garstka ludzi. Nie mieli tak szarego i ascetycznego wyglądu jak duchowni idący na czele. Przeciwnie, widziało się wśród nich ludzi zasobnych i bogato odzianych, w sutych płaszczach i zdobnych pasach. Niejedna z kobiet miała na sobie bogatą suknię, na której błyszczały kolorowe brosze i klejnoty. Po stroju widać było, że to nie tylko lubelskie, ale i przyjezdne mieszczaństwo, z Gdańska czy Warszawy. Z żałobnym obrządkiem nie licował pośpiech, z jakim podążał za trumną cały ten kondukt. Patrzącym jeszcze i to wydało się dziwne, że gromadka idąca z ostatnią posługą zbiła się gęsto i lękliwie tuż za wozem. - Chyłkiem pomykają za miasto, by jak najprędzej pogrzebać ciało - nachylił się Marcin do krewniaka. - Chowają jakiegoś znacznego mieszczanina, bo widzę tu nie byle kogo. Popatrz na tego starca z siwą brodą do pasa. To Szlichtyng... Przyjaciel przytaknął, jakoś nie przywiązując wagi do tej informacji. Ktoś inny idący w pogrzebowym orszaku zajął całkowicie jego uwagę. Na końcu konduktu szła wśród gromadki starszych kobiet smukła dziewczyna. Choć suknię miała jak tamte czarną, zapiętą pod samą szyję, ruch całej postaci był lekki, a nawet tu, wśród żałobników, wydał się jakiś frywolny. Szła zgrabnie i lekko. Jej mały bucik skakał zwinnie jak żabka z kamyka na kamyk, a cała kibić owita w jedwabną suknię zdawała się być pozbawiona ciężaru. Jedna dłoń nieco wzniesiona w bok czuwała nad równowagą postaci, a druga, olśniewająco biała, przytrzymywała koronkowy kołnierz pod brodą. Na tym pieszczotliwym geście wspierała się twarz o spokojnej urodzie. Czarne brwi jakby zdziwionym łukiem pięły się w górę ponad opuszczone powieki, a rzęsy jak dwie jedwabne koronki rzucały cień na matowe policzki. Od całej sylwetki promieniowała prostota i niewinność, choć mogły łudzić pełne, wilgotne wargi. - Tu cię mam - powiedział Marcin uradowany odkryciem. - Gdzie tobie teraz patrzeć na Szlichtynga. - Nie krzycz, przecież to pogrzeb - szepnął Piotr, czując jednocześnie, jak krew oblewa mu policzki. Dziewczyna musiała posłyszeć rozmowę. Rzuciła na młodych szlachciców wzrokiem od niechcenia i jeszcze zgrabniej niż dotąd przeskoczyła małą kałużę, spuściwszy przy tym wzrok ku ziemi, jakby w tej chwili nic dla niej nie istniało, tylko aksamitne trzewiczki, których czystości strzegła tak troskliwie. Piotr nie odrywał od niej oczu. Patrzył z żałością, jak kondukt kryje się w ulicy Grodzkiej, a wraz z nim ucieka odeń widok pięknej dziewczyny. Twarzy zresztą już nie było widać, tylko maleńki czarny kornecik i dwa pukle szatynowych włosów. Już zrąb murowanej kamienicy miał skryć cały korowód, gdy dziewczyna odwróciła się nieco w bok i nachyliła twarz do idącej obok starszej mieszczanki. Można było teraz dostrzec jej szlachetny profil, nieskazitelną linię nosa, warg i podbródka. - Ależ to zalotna dzierlatka - powiedział Dębski. Patrzże, jak to z ukosa puszcza ku tobie oko. - Dajże spokój! Niebawem kondukt znikł w uliczce i tylko dobiegał stamtąd stuk kół dudniących po pękatych kamieniach. - Chodźmy z powrotem do koni - Marcin wziął towarzysza pod ramię. Piotr nie oponował, podszedł ku swojej kobyle i nie kwapiąc się do wskakiwania na siodło machinalnie poprawiał strzemię. - Cóż to z tobą, Piotrze? Władzę straciłeś w kolanach? - żartował znowu Marcin. - Nie zawracajże sobie głowy mieszczkami. Takich jak ta znajdziesz całe setki w stolicy. - Daj pokój, nie w porę twoje żarty. Pachołki trzymały poręcznie konie do wsiadania, już i strzemię było pod pańską nogą gotowe, gdy nagle w gardle ulicy Gnojnej ozwała się wrzawa. Naprzód wyskoczyły stamtąd bose niedorostki, a tuż za nimi wysypała się cała tłuszcza. Na czele biegł wysoki ryży żak z potężnym drągiem w ręku. Dostrzegłszy uchodzący kondukt żałobny krzyknął: - Są, są przed nami! Chytre heretyki! Wychodzą za miasto nie Bramą Krakowską, ale Grodzką. - Na nich! - krzyknęli inni w tłumie. - Złotniki Boga obrażają! - Złotniki, psiekrwie, heretyki! Ponurzańce, pogrzeby urządzają bez krzyża świętego, bez Boga. Cała tłuszcza jakby dostała szału. - Na nich! - Antychrysty! - Ponurzańce! - Nurki sobacze! Biegło to wszystko w pobliże żałobnego orszaku. Gwizdnął pierwszy kamień i dziesiątki kijów wyrosło nad głowami. Wywłoki szkolne wraz z prymusami i nagrodzeńcami, kołtuniaste kalefaktory i wymuskane panki szlacheckie, zmieszane w jeden motłoch, rwały naprzód zapalczywie. Obaj młodzi ludzie, ogarnięci znienacka przez tumult, w pierwszej chwili nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Na dodatek spłoszone wrzawą konie wyrwały się z rąk pachołków i rwały na oślep wśród rozstawionych na rynku straganów. Marcin nawoływał swoją służbę: - Gdzie wy, psiekrwie jedne, macie oczy? Nasze konie spłoszone, Piotrze! Ale Piotrowi nie konie były teraz w głowie. Chwycił towarzysza za rękę. - Na miły Bóg, patrz, co się tam dzieje. Pogrzeb gwałcą jezuickie wywłoki. Hańba o pomstę do nieba wołająca. - Dokąd biegniesz? - Ludzi ratować. Dajmy pomoc bezbronnym niewiastom. - Sam nie pójdziesz, bo cię kijami przemielą. Wszyscy za mną! Zostawili miotające się konie i pobiegli w ulicę Grodzką. Na widok pięciu uzbrojonych ludzi wrzeszcząca gawiedź rozstępowała się, zrazu myśląc, że i ci szlachcice ze służbą sprzyjają tumultowi. Młodzi ludzie dotarli na tył orszaku, w chwili gdy już drągi unosiły się w powietrzu i zaczynały padać zewsząd kamienie i grudy ziemi. Garstka ludzi idących za trumną zbiła się w struchlałą gromadkę, nawet lamentu nie wydając z siebie. Jeden tylko potężny i wzburzony głos siwego starca unosił się nad kotłowiskiem. - Ludzie! Czy się Boga nie boicie? Śmierci nie szanujecie? - Bluźni! To my, a nie wy Boga się boimy. Dalej w niego, niech nie gdacze. W szczękę heretyka! - ryknął rudowłosy prowodyr i zamierzył się kijem. Ale zanim uderzył, spadł mu na kark pierwszy płaz Piotra. - Won od starców i od niewiast! - Na kogo wy, hycle, z kijami? Na białogłowy? - wtórował Marcin. Pięć rapierów otoczyło stłoczoną gromadkę. Trzeba było machać zwinnie w lewo i w prawo, bo napastliwe drągi latały w powietrzu. Powstał zgiełk, harmider i zamieszanie. Rozproszyła się gromadka pogrzebowych gości. Ci od czoła konduktu pomykali naprzód, kryli się za zręby murów i w zaułki, ci zaś z końca orszaku rwali z powrotem w stronę rynku. Środkiem ulicy pędził samotny wóz, goniony przez tłum fanatycznych żaków. Pod osłoną Piotra i jego towarzyszy garstka przerażonych kobiet już dobiegała narożnika rynku, skręcała w bok pod murem kamienicy Pod Lwem. - Byle do naszej bramy, Boże jedyny, byle do bramy! - wołały struchlałe mieszczki. Ledwie żywe dopadły schodków upragnionej kamienicy i z lamentem wpadały w mroczne gardło sieni. Jedna z ostatnich wbiegła na schodki dostojna matrona w koronkowym kornecie, która niedawno szła w kondukcie, prowadzona pod rękę przez ową młodą dziewczynę. Gdy inne znikały w bramie zapomniawszy o swoich wybawcach, ona jedna opanowała lęk i zdyszanym głosem mówiła: - Dziękuję waćpanom z całego serca. Bóg was zesłał, niechże Bóg za nas zapłaci. - Na to szpada, by, gdy trzeba, białogłowy broniła. Marcin mówiąc te słowa kłaniał się z dworską elegancją, a Piotr stał bez ruchu. Nie słyszał owych podziękowań mieszczki, bo wszystką uwagę zajęła mu tamta druga, stojąca tuż za uchylonymi drzwiami. Z głębi sieni nawoływano rozpaczliwie: - Bramę zapierać, bo jeszcze tutaj wpadną. Nie Piotr, lecz Marcin dostrzegł, jak w tej chwili dłoń młodej dziewczyny potrąciła nieznacznie ramię matrony. Mieszczka widać spostrzegłszy się dodała: - O Boże, w tej trwodze zapomniałam poprosić, jeśli waszmościowie nie pogardzą mieszczańskim domem... Zanim Piotr zdobył się na jedno słowo, Dębski odpowiedział: - Nam koni szukać, bo się rozpierzchły. Poza tym my z drogi, proszę waćpani. Nawet w zajeździe jeszcze nie byliśmy. - To waszmościowie nie lubelska szlachta? - Do Warszawy jedziemy. - Bramę zamykać! - wzmogły się gwałtowne okrzyki z sieni. - Więc jeszcze raz Bóg wam zapłać! Może los zdarzy, że spotkamy was w Warszawie, bo i ja z córką ze stolicy. Zdążyła rzucić jednemu z pachołków spory mieszek i już z hukiem zaparto bramę. Młodzi ludzie skierowali się wolno w stronę rynku. Pachołkowie pobiegli za końmi, a Marcin, wziąwszy pod ramię towarzysza, zagadnął: - Cóżeś stał jak niemowa? Anim wiedział, czy chcesz tam iść, czy tu ostać. Język w gębie straciłeś? Piotr zapłonił się i patrząc w ziemię odpowiedział: - Guza mi za uchem nabili i we łbie huczy. Nie widzisz, że cały rękaw udarty i poła od żupana poszarpana? Tymczasem przy bramie miasta, na krańcu ulicy Grodzkiej, szalała nadal tłuszcza. Zwalono trumnę z wozu, a przerażony woźnica rwał co sił w nogach końskich z pustym pojazdem poza mury. Motłoch stłoczył się wokół skrzyni. - Wywlec Antychrysta! - Wywlec! Na chwałę Panny Marii i Boga w Trójcy Jedynego! Rudowłosy kalefaktor wziął się teraz do dzieła. Zamachnął się raz i drugi drągiem, ale dębowe wieko nie puściło. Inny, sprytniejszy, podważył je tępą szczapą i zepchnął w błoto. Na mgnienie oka tłum zastygł w osłupieniu. Ktoś się żegnał krzyżem świętym, inny cofał się do tyłu, ale większość zaskoczona widokiem parła do przodu. Mówiono im z rana, że to złotnika będą dziś grzebać heretycy, a tymczasem widzieli przed sobą suknie kobiece, długie siwe włosy i koronkowy kołnierz nieboszczki, spięty bogatą broszą. - Patrzcie! Ani krzyża na piersiach, ani szkaplerza pod kołnierzem. Wyszarpnęli kawał kołnierza wraz z klejnotem i zaczęli tryumfować. - Antychrysta ciało! Po śmierci płeć odmienia. Pławić czarownicę. - Pławić! Do wody z nią! Nurkowała za życia, niech nurkuje po śmierci! - Do Bystrzycy! W tej chwili właśnie wjechał w ulicę dwukołowy wóz wiejski. Idący obok dyszla chłop, zobaczywszy ciżbę, która nigdy nic dobrego nie wróżyła, złapał konia za uzdę i poniewczasie wypychał go z powrotem w rynek. - Nazad, gniada! Nazad! Ruszże się, bestyjo! Ale zanim zdążył wykręcić, opadła go zewsząd gromada. - Stój, kmiotku! Powleczesz skrzynię do Bystrzycy! - W imię Ojca i Syna, panocki, puśta! Mrok wnetki, mnie za mury pilno. - Za mury właśnie pojedziesz. - Puśta mnie! Jezusie, dajcie pokój! - Cóż ty, Panu Bogu nie chcesz usłużyć? - Ja Panu Bogu, w imię Ojca i Syna... puśta, chłopaki! Ryży wyrwał mu z rąk biczysko, jeszcze przyłoił po kożuchu. W mig przywiązano skrzynię do wozu, zacięto konia i cały korowód wytoczył się poza mury miejskie. Przerażony wrzawą koń, poczuwszy miękką ziemię pod kopytami, zaczął sadzić potężnymi zrywami. Struchlały chłopek biegł zdyszany obok wozu, patrzył z przerażeniem na ślizgające się kopyta konia i wołał wniebogłosy: - Rany Jezusa! Konia mi zamęczą. Wstrzymajcie, ludzie! Źrebić się ma, a tu gnaty połamie. Ludzie kochane! Pędząca zgraja okrążywszy pół miasta dotarła do wiklin nad Bystrzycą. Tuż nad wodą koń zarył kopytami w piachu, koła dalej już nie puściły. Teraz tłuszcza obstąpiła skrzynię i jeden przez drugiego wołał: - Wrzucić kamieni do trumny! Zobaczymy, czy diabeł z nią na wierzch wypłynie? Gdy za chwilę wpuszczono trumnę do rzeki, jeden okrzyk zachwytu wyrwał się ze stu gardeł i ucichło. Motłoch rozpalony ciekawością patrzył w wodę - wypłynie czy nie wypłynie? Woda szła wzburzonymi kołami ku sitowiu i pochylały się nad topielą trawy. Gdy wygładziła się z powrotem tafla rzeki, na środku nurtu pojawił się czarny jak grudka węgla pantofelek. - Nie wypłynęła - powiedział z cicha rudowłosy prowodyr i ukląkł w trawie. - Skoro się stało zadość świętej woli, pomódlmy się. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... Uklękli wszyscy i zaczęli szeptać słowa modlitwy. Powtarzał je także woźnica, dodając do pacierza swoje dziękczynienie: - Bóg ci zapłać, Panie Boże, że mi koń giczoli nie połamał, i pozwól, Panie Boże, że modlitwy z tymi szatanami nie skończę, bo póki klęczą, łacniej mi będzie wyprysnąć stąd wraz z kobyłką. Półzgięty podszedł do wozu i wykręcił dyszel. Za chwilę człapał obok konia uchodząc znad rzeki. Gdy mijał nadbrzeżne wikliny, zdawało mu się, że na każdej gałązce drgają listki, a przecież żadnego wiatru nie było nad Bystrzycą. Rozdział III Arsenał był zbudowany czterograniasto, na kształt warownego klasztoru. Gdy stanąłeś na wprost bramy cekhauzowej, jawiła ci się przed oczyma potężna rozłożysta budowla, mająca na rogach dwie wieże kryte czerwoną dachówką, zakończone ołowianymi czapami. Na owych wieżach połyskiwały figury dwóch delfinów, z tym, że jednemu z nich wiatr, często tu znad Wisły hulający, urwał był kiedyś głowę z połowicą ciała. A znowu na środkowej fasadzie arsenału widniała mała wieżyczka, też z ołowianym czubem, na której trzy kule ogniste i miedziane orły dawały widomy znak przybyszowi, że stoi przed królewskim cekhauzem. Zresztą każdego wchodzącego do arsenału witała u bramy wielka marmurowa tablica, czarna i błyszcząca jak gładzony węgiel, ze złotym napisem pośrodku, głoszącym, że jego królewska mość Władysław IV w roku 1643 ufundował ów cekhauz ku wzmożeniu armaty koronnej. Podniósłszy z tej tablicy oczy ku górze widziałeś nad wrotami rozpostartego orła o barwie starego złota i nie byle jakich rozmiarów, skoro, jak mówiono, ważył sto sześć funtów przedniego spiżu. Wielka sień arsenału, mroczna, jak przystało na przybytek poświęcony tak ciężkiej broni, ukazywała wchodzącemu przybyszowi proste żołnierskie urządzenie. Tu już nie było żadnych ozdób, jeno listwy drewniane wzdłuż ścian z puszkarskimi cynkdrutami i stojaki z dziesiątką muszkietów dla arsenałowej straży. Z tej to sieni szło się w lewo do pomieszkania pana armatnego, bo choć w pawilonie były izby bogatsze, pan Arciszewski wolał tu mieszkać, blisko bramy cekhauzu, by mieć łatwiejsze wejrzenie na żołnierza czy sprzęt wjeżdżający. Siedział i dziś w wielkiej izbie o czterech oknach, trzymających w ołowianych ramach grube szyby. Były zwrócone ku południu, więc światła nie brakło w izbie, zwłaszcza że dzisiaj ostre majowe słońce kładło swoje promienie na dębowych ławach, na takimże stole i na potężnych zamczystych almariach. Od samego rana nie próżnując miał teraz pan armatny u siebie na rozmowie inżyniera artylerii Siemianowicza, kapitana Adersa i cejkwarta warszawskiego Mitwenza, siwego już żołnierza, który zęby zjadł na wojowaniu, czterdzieści lat wąchając proch armatni w bitwach i na polach ćwiczebnych. Był też i Asman Matias, starszy cieśla arsenału, chłop brodaty, po same uszy obrośnięty. Do niego właśnie mówił w tej chwili Arciszewski. - Wiele mi tedy nie marudząc zabieraj się od dzisiaj do budowania magazynów. Dał król jegomość plac dogodny, to trzeba zawczasu zacząć i bodaj szopy tam postawić. Jeśli się nie pośpieszymy, gotów przyjść komu apetyt na ten kawałek ziemi. - Według rozkazu, mości panie armatny, od dziś zakrzątniemy się koło roboty. Drzewo się zwiezie i pojutrze słupy już będą stały. Gdy żołnierz zabrawszy szkic ze stołu oddał ukłon i wyszedł z izby, pan Siemianowicz, siedzący naprzeciw generała, odezwał się w te słowa: - Słusznie wasza miłość mówił o tych apetytach. Za czasów poprzednika waszej miłości, pana Grodzickiego, chcieliśmy się wziąć do budowania na tym placu schronienia dla armat, ale zawsze pan Montelupi przeszkadzał. Bardzo sobie upodobał to miejsce pod budowę własnego pałacu. - Wspominał mi o tym król jegomość, ale tym razem orzekł, że ostatecznie dla nas to miejsce przeznaczone. Gwałt wielki budować szopy, bo ileż tu rynsztunku stoi pod gołym niebem. - Butwieją podwozia i rdza żre wszelakie żelastwo - przytaknął cejkwart Mitwenz. - Na zniszczenie poszło tu dawniej sporo sprzętu, ale da Bóg - w przyszłości tego nie będzie. Zresztą chodzi nie tylko o zabezpieczenie dla dawnego rynsztunku. Lada dzień nowe działa przyjdą z Gdańska i trzeba im dać godziwe miejsce. Mitwenz! - Słucham, mości panie armatny. - Puszkarze nowi niebawem zaczną tu zjeżdżać, więc weź mi się raźno do tego, by pomieszczeń dla nich nie zbrakło. - Wszystko będzie według rozkazu - cejkwart potwierdził otrzymane zlecenie. - Rąk naszych nie będziemy szczędzić, bo teraz ruch w naszym cekhauzie i serce się raduje. Dzięki waszej miłości każdy żołnierz patrzy dumnie na arsenał... - Mnie nie chwal, tylko króla jegomości. Jego to wola armatę mieć, jak się patrzy. Mitwenz, z niemieckim porządkiem dopatrz mi wszystkiego, bramy, placu i warsztatów. Obiecywał nam najjaśniejszy pan, że lada dzień wpadnie ku nam do arsenału. - Wielka to radość będzie wśród żołnierstwa, a ja ręczę, wasza miłość, że niczego się nie powstydzimy. Cejkwart oddał ukłon i wyszedł, a wtedy pan Siemianowicz znowu zagadnął: - Prawdę mówi Mitwenz. Zaledwie kilka tygodni, jak wasza miłość rządzi w arsenale, a już wszędzie inny duch, inne życie. Puszkarze i rzemieślnicy uwijają się od świtu do nocy, wszędy huczno. A dawniej wielka tu była leniwość. - Leniwość, powiadasz? Powiem waszmości, że po tylu latach włóczenia się po świecie nie poznaję miłej ojczyzny. Mówisz, że opieszale szła praca w arsenale, ale ja tę ospałość widzę wszędy, w całym narodzie szlacheckim. - W pokoju i w szczęśliwości żyje teraz ojczyzna... - Słyszę to na każdym kroku i dziwię się, że szlachta tak ślepa i głucha. Wszędzie na świecie chrzęst broni, w Niemczech, w Holandii czy też u Szwedów, którzy cięgiem gotują armatę i na potęgę ćwiczą żołnierza. Inne narody, jak choćby Olendry, budują flotę, działa i muszkiety mają coraz nowsze, my zaś siedzimy jak u Pana Boga za piecem, przy dzbanie i połci mięsa. Król jegomość chce wrócić krajowi animusz. Szerzej on patrzy na wszystko niż szlachta czy panięta, to pewna. Ale samym animuszem niewiele się zdziała. Siłę mieć trzeba. - Po cichu idą jakieś zaciągi. - Otóż to, po cichu. A tymczasem bez listów przepowiednich, a zwłaszcza bez pieniędzy, nikt wielkiego wojska nie zbierze. - Gadają, że i to przyjdzie. Pan Siemianowicz, choć byli sami w izbie, pochylił się nad stołem i zagadnął z cicha: - Wasza miłość niedawno rozmawiał z królem, więc może słyszał o tym, że podobno zawarliśmy przymierze z Moskwą. - Król niewylewny, nic o tym nie mówił. Inni na dworze coś bąkają. - Otóż to. Mnie się nie wydaje, by to było mądre, jednać się z dawnym wrogiem. - Lepiej w kupie wojować niż samemu. Z Moskwą w przymierzu można przepędzić i Tatarów, i Turków. - Różnie się o tym słyszy - kiwał głową Siemianowicz. - Jedni chcą tak, drudzy inaczej. Więcej chyba takich, co by woleli po dawnemu posyłać Tatarom na kożuchy, nie drażnić ich, i bezpiecznie siać i orać. - Przede wszystkim nie oni sieją i ciągną sochę, tylko chłop batem poganiany. Łatwo to mówić pijanicom przy kuflu, za nic mającym szlachecki honor. Haracz dawany Tatarom to hańba dla wielkiego narodu. Nigdzie w świecie nie ścierpieliby tego obyczaju, więc nie chce go cierpieć i król Władysław. Jak słyszę, już trzy lata nie posyła daniny. - Dumny król. Ale proszę waszej miłości, czy też to wszystko nie skrupi się na naszych głowach? Nie spodobały się te słowa panu armatnemu, ale już nie kwapił się do dalszej dyskusji. Gdy chodziło o sprawy artyleryjskie, zdanie Siemianowicza, nie byle jakiego żołnierza, cenił bardzo. Oficer znał się na artylerii i inżynierii, a nawet zamyślał pisać dzieło na ten temat. Ale czy w polityce się rozeznawał, skoro - jak myślał w tej chwili Arciszewski - i on nasiąkł powszechną ospałością szlachecką? - Na naszej głowie nie polityka, ale sposobienie arsenału - Arciszewski uciął dotychczasowy temat. - Miejsca w cekhauzie będzie niebawem za mało. Przemyśliwałem o tym, jak wykorzystać na prochy i rynsztunek górne izby arsenału, gdzie teraz leżą tylko lonty i pakuły. - Tylko lżejsze rzeczy tam dotąd pomieszczano, bo schodami dostęp ciężki. - Otóż to. Myślę o tym, żeby w obu pawilonach przebić sufity i pobudować windy. Niech no waszmość popatrzy na ten papier... Arciszewski rozłożył duży, własnoręczny rysunek. - Windy, wasza miłość? - Nie inaczej. Weź to i przemyśl. Mogłem się pomylić obliczając, jakie to bele trzeba by zawiesić u stropu, by choć kopa muszkietów naraz w górę pojechała. W Siemianowiczu odezwała się żyłka inżynierska. Pochylił się nad rysunkiem i oglądał szkic z niemałym podziwem. - Wasza miłość! Widziałem podobne urządzenie w pałacu Ossolińskiego, gdzie są różne cuda, jakich nie bywało dotąd w żadnej rezydencji. Tamte jednak windy wymagają dużej siły ludzkiej ku poruszeniu, te zaś wydają mi się bardziej sprawne i prostsze. To koło dużo łatwiejsze ku obrotom... na dodatek dwie windy? Rozumiem, jedna drugą wspomaga... Ciekawe, wielce ciekawe... Siemianowicz chwalił pomysłowość swojego dowódcy, ale niebawem osiadł mu cień w zaciekawionych przed chwilą oczach. - To wszytko godne podziwu i zda nam się w arsenale. Ale Bogiem a prawdą, co my będziemy wozić na tych machinach, skoro arsenał pusty. - Pusty, powiadasz? W tej chwili ubogo tu wszędzie i, jak słyszę, nie lepiej w cekhauzach naszych w Barze, Krakowie czy Malborku. - Bo skąpa na armatę Rzeczpospolita. Pan Grodzicki, pożal się Boże, nigdy nie mógł pobrać od panów braci pełnej kwarty. Jeden dawał, drugi się ociągał. Arciszewskiemu zaiskrzyły się oczy. - Już ja im wyrwę z gardła wszystko, co się artylerii należy. Sam pojadę do deputatów w Rawie i przypilnuję armatnich pieniędzy. Ale, nim to nastąpi, liczę, że sam król wesprze nas pieniędzmi i dlatego mam do waści, drogi oberszterze, jeszcze jedną sprawę, ważniejszą niż budowanie windy. Tę machinę, jak plany przejrzysz, mistrzowie rzemiosła sami pod moim okiem zrobią. - Słucham waszej miłości - zaciekawił się Siemianowicz. - Sprawa poufna, nie do trąbienia po mieście. Król jegomość nie chciałby, by zawczasu zwiedziała się o tym szlachta. Oficer dostał pąsów na twarzy. Któż by nie lubił ważkich zleceń, a tu jeszcze na dodatek wspomniano o woli królewskiej. - Waszmość znasz Szymona Bema w Toruniu? - Przedni giser. Pan Grodzicki zamawiał u niego trochę sprzętu. - Bem prezentował królowi do sprzedania dwanaście set muszkietów, poza tym pik osiemset i tyleż szyszaków. - Ładna liczba. A ile talarów na to potrzeba? - Bem ordynuje muszkiety po osiem złotych, a szyszak ze zbroją po dziesięć. Weźmiesz waszmość dwa tysiące złotych, bo tyle na razie wyskrobię, a resztę obiecasz giserowi po kwarcie. Trzeba nająć furmanów w Toruniu i gwałtem to przywieźć do arsenału. - I jeszcze dodał poufnym tonem: - Roztropnie i o zmroku przywieź to ku miastu, by ludzi w oczy nie kłuło. - Nie zawiedzie się na mnie wasza miłość. - No, to Bóg zapłać waszmości. Do jutra przejrzyj rysunki, a pojutrze w drogę. Po wyjściu Siemianowicza Arciszewski skrupulatnie odnotował wszytkie zlecenia w kajecie, bo jak dotąd sam tu wszystkiego doglądał - arsenału, papierów i rachunków. Rozsiadł się teraz wygodnie w fotelu i popadł w zadumę. Trosk i planów było po same uszy. W opłakanym stanie zastał królewską artylerię. Pustką zionął arsenał i osiem cekhauzów rozstawionych po ziemiach Rzeczypospolitej. Dział było niewiele, i to podstarzałych, wieże prochowe stały opustoszałe, broni ręcznej trochę, ale byle jaka. Rota ludzi służących w artylerii koronnej nie sięgała setki, wytrawnych policzyłbyś na palcach, nieliczny był poczet petardników, fajerwerkerów, płatnerzy i miedziorytników, a jeden zaledwie taki, co lonty robić umiał. Rzemieślników, czyli stolarzy, ślusarzy, cieślów i ludwisarzy, nie doliczyłbyś się razem dwudziestu, ale i ci do niedawna chodzili z kąta w kąt, skoro nawet nie naprawiono owego delfina spiżowego nad bramą. - Wszystkich posłać do Olendrów czy Niemców, niechby się napatrzyli, jak pracują inne narody - powiedział do siebie na głos, przypomniawszy sobie skrzętność amsterdamczyków, ich prawidłowość w każdym działaniu, którą się szczycił każdy holenderski szlachcic i mieszczanin. - U nas jeden tylko chłop a mieszczanin pilniejszy, szlachta zaś jeno w pysku pracowita. Nie szable ostrzy, tylko język, którym miele nawet na króla jegomości. Od niedawna był w ojczyźnie, ale i tego czasu starczyło, by z goryczą rozeznać się w sytuacji. Cała Warszawa huczała od plotek, utyskiwań na króla i kanclerza. Chodziło to wszytko pyszne i nadęte, jeździło w kolasach, jeszcze bardziej wystawnych jak za króla Zygmunta. Roje dworzan leniuchów wałęsały się wokół pańskich rezydencji, przewalało się od pałacu do pałacu pieszo czy w karetach. Trzy tygodnie był w kraju, a ileż to już widział na mieście hucznych korowodów, weselisk, zrękowin czy wielkopańskich przenosin. Jakież to krocie tysięcy szły na owe setki beczek win zagranicznych, stosy frykasów zamorskich, strojów i świecidełek? Na to mieli pieniądze, a na obronę ojczyzny grosza z nich wydrzeć nie było można. "Kupą zamokłych lontów będziemy się bronić, gdy, nie daj Boże, przyjdzie jakieś nieszczęście." Trapił się, przemyśliwał i w jednym była pociecha. "Tylko król i Ossoliński, oni dwaj za całość narodu myślą." W tej chwili zastukały buty w korytarzu, do izby wszedł wąsaty żołnierz w średnim wieku, cieśla arsenałowy, Sebastian. - Wasza miłość, jakiś młody szlachcic dobija się do waszej dostojności. - Z czym przychodzi? - zapytał niechętnie Arciszewski, nierad, że mu przerwano tok myśli. - Nie chciał powiedzieć. Ma listy do waszej miłości. Nieco ludzi zachodziło tu do arsenału, ale zazwyczaj byli to bogaci mieszczanie, kupcy i dostawcy, co się zawczasu chcieli przypodobać nowemu armatnemu, powąchawszy, że teraz dostawy pójdą do cekhauzów. Szlachta na ogół nie pojawiała się w zbrojowni, zwłaszcza że pan armatny nie miał w tej chwili żadnych przyjaciół. Dawni pomarli lub się rozpierzchli po ojczyźnie, jedynym tedy gościem, który zrazu zachodził do warsztatów, był brat generała Eliasz. Ale i jego towarzystwo stracił armatny od kilku dni, bo pułkownika Arciszewskiego wysłał król na zaciągnięcie żołnierza w pruskiej ziemi. Toteż posłyszawszy teraz, że jakiś szlachcic ma sprawę do arsenału, armatny zaciekawił się: - Młody szlachcic, powiadasz? Wpuść go na chwilę. W drzwiach stanął słusznej postawy młody człowiek, z płową czupryną i w przyciasnym żupanku. Zaraz u wejścia zdarł z g