Michał Rusinek Królestwo pychy Powieść historyczna Rozdział I Karczma szumiała gwarem, choć ludzi nie było tu wiele. Sześciu szlachty obsiadło spory stół podle szynkwasu i oni to wypełniali gospodę coraz huczniejszą wrzawą. W czuby im łatwo szło, jak to bywa, gdy się przed południem zasiędzie do gąsiora. Rej wodził ubrany z waszecia szlachetka, wpół łysy, o świecącej przekrwionej czaszce i rybich oczach. Bił w tej chwili pięścią w zalany stół i krzyczał w stronę szynkwasu: - Dawajże, kundlu, nowy dzban, a nie czekaj, aż cię zawołają. Nie widzisz, że pusto w kubkach? - W te pędy, wielmożny panie - karczmarz łamał się wpół i biegł co tchu ku stołowi. Szlachetce gorzało w czubie i nachodziły go teraz wielkopańskie maniery. Przytknął nos do szyi glinianego dzbana, przyniesionego przez karczmarza, i fuknął: - Cóż ty mi dajesz, Żydzie? Szlachtę traktujesz jak łyków lubelskich, dusigroszów?! - chlupnął z dzbana pod nos arendarzowi. - Wasza miłość, to samo, co przedtem waszmościowie pili. - Szczyny francuskie, psiawiaro. Przyłułeccy takiego nie pijają. Małmazyi nie masz? - Ja nie mam? Dla tak znamienitej szlachty wszystko się u mnie znajdzie. Jest ryńskie, waszmościowie, mam madery, kanary, petercyment. Małmazyi dać? Lecę, lecę, moje dostojnoście. Przyłułecki popatrzył z dumą na swoich kompanionów. Nie bardzo wyglądał na posesjonata, bo żupanik miał wyglansowany na łokciach, a pas na brzuchu przetarty, ale przecie sadził się przy współtowarzyszach nie lepiej od niego odzianych. Hojność Przyłułeckiego wzmogła się i z tej przyczyny, że dopiero co usiadło przy przeciwnym stole dwóch młodych podróżnych, bardziej z pańska ubranych. Zwłaszcza jeden z nich w cholewach, jak się patrzy, z pasem przedniej jakości, u którego wisiał dość bogato ozdobiony rapier, wprost urzekł pana Przyłułeckiego. - Chodźcież ku nam, mili waszmościowie, w kompanii weselej. Młodszy szlachcic w ceglastym kontusiku już się z krzesła podnosił, ale ów w dostojniejszym stroju ujął go nieznacznie za ramię. - W podróży jesteśmy, waszmościowie, i pośpiech w drogę pędzi. Darujcie, panowie, nam tylko żwawo przekąsić i dalej na siodła, by jak najprędzej stanąć w Lublinie. Przyłułecki wydął wargi z wyraźną urazą, uniósł dzban w górę i powiedział: - Skoro za nic macie szlachtę lubelską, choć ja tam, mosterdzieje, z ruskiej ziemi, a jeszcze gardzicie, panie święty, małmazyją, siedźcież sobie sami. Nie kwapim się do kompanii, broń Panie Boże! - Ku swoim dodał: - E tam, gołowąsy! Obaj młodzi mieli wprawdzie wąsy, ale oczywiście nie takie jak u tamtych, sięgające wpół ramienia. Nieskorzy do zwady uśmiechnęli się wyrozumiale i przywołali szynkarza. - Co tam masz, by głód szybko nasycić? - Wszystko dla waszych wielmożności. Mogą być jajca z patelni, szynka pieczona, i rybę jakąś można by rzucić migiem na masło. Dla konkokcji może być kubek wina czy gorzałki. - Dajże trochę tej szynki i nieco burgundzkiego, byle prędko - zamówił starszy z podróżnych. Niby to nie zwracając odtąd uwagi na podochoconych sąsiadów, mówił z cicha do towarzysza: - Nie jestem, mój Piotrze, wędzikiszka i też lubię, gdy po temu pora, wpuścić coś do gardła, ale powiem ci, że jadąc przez tyli kraj, gdziekolwiek wstąpiłem do arendarza, wszędzie na oczach to samo, piją i piją, rzygają i znów żłopią. Ów młodszy, co mu Piotr było na imię, przytaknął: - Jejmość pani mateńka moja zawsze to mówi, że ów długi pokój, przez Boga nam zesłany, zamroczy całą szlachtę. Towarzysz jego uśmiechnął się pobłażająco. - Na słowa jejmość matki się powołujesz, a nie na pana Opackiego? - Mój Marcinie, chociażeś mój krewniak, niewiele znasz obojga, więc nie wiesz. Mój rodziciel zbyt często zagląda do kufla, a zaś pani mateńka stateczności wielkiej i rozwagi. Tyle powiedział, nie chcąc przy tym wspominać, bo któż by się tym chwalił, że jejmość mateńka, choć dzisiaj wespół z ojcem Trójcę Świętą szanuje, to młodość spędziła w ariańskiej rodzinie. Nie było zaś tajemnicą, że wśród jednobożan nawet u niewiast znalazłeś światłości i pomyślenia więcej niż wśród papieżników. - Pokój, widzisz - zaczynał teraz Marcin - chwalebna rzecz, gdy sił narodowi przydaje. Tymczasem z nami tak jest, że wszystkie wrogi wkoło granic jednego chcą, byśmy obrośli w tłuszcz i przesiąknęli propinacją. Bo widzisz, od piwska i gorzałki rdza zeżre rapiery i karabele. - Nie daj tego, Boże! Ale na szczęście mądry nasz król jegomość nie da usnąć Rzeczypospolitej. On jeden stale myśli o żołnierzach i broni. Przy drugim stole Przyłułecki nie darował niedawnej wzgardy. Jedno ucho tu, drugie tam nadstawiał. Posłyszawszy ostatnie słowa nie omieszkał znowu się wtrącić: - Waszmościowie, słyszę, o wojnie? A po diabłać tam wilka z lasu wywoływać. Niechże sobie wojaczka wokół nas, gdzie chce, chodzi. Bóg łaskawy obdarzył pokojem naszą ziemię, więc Opatrzności nie drażnijmy. Choć gdyby trzeba, panie dzieju, i ja wiem, jak się macha żelazem. Każdy to wie z siedzących tu panów braci. - Racja, racja! - przytaknęli opoje. - Nam siedzieć jak ślimakowi w skorupie, rogów nie wychylać. Nie wychylać, waszmościowie! - Nie do waszmościów mówimy - odpalił szybko Piotr Opacki, ale znów jego towarzysz przygniótł mu rękę do stołu. - Dajże pijanicom spokój. - Do tamtych zaś powiedział nader układnym głosem: - Ależ nie negujem drogim waszmościom, nie wychylać, to nie wychylać. Przyłułecki coś bąknął, zły, że znów nie udała mu się próba wciągnięcia tamtych do kompanii, choćby nawet przez zwadę. A tak go dziś korciło pohulać w szerszym towarzystwie. Młodzi ludzie wzięli się do jadła i bawili z cicha pogawędką. Marcin Dębski jak w podróży, tak i przy stole prym wodził w rozmowie, choć nie był gadułą. Zresztą jadąc do stolicy z ważnymi zleceniami miał czujność w zachowaniu i w słowie, tyle że nie przed swoim współtowarzyszem i krewniakiem, przy którym nie musiał trzymać języka za zębami. Nie dalej jak wczoraj wstąpił do dworu w Opatowie, by zabrać stamtąd krewnego do Warszawy, co zresztą już dawniej było między nimi zmówione, i teraz rozwodził się nad jego przyszłym losem. - To dobrze, że się garniesz do świata, nie chcąc kisnąć w zapadłej dziurze. Trochę mi jednak dziwno, żeś poczuł afekt do artylerii. Zacna to broń, ale ludzie przy armacie proste, rzadko się tam zdarzy ktoś z klejnotem. Wysoko tam nie zajedziesz. Lepiej by ci było na jakiś pański dwór czy choćby do bardziej szlacheckiej żołnierki. - Do pancernych czy husarzy ekwipunek drogi i trzeba by tam zjechać bogato, z wozami, z pachołkami. Powiem ci też, że to raczej pani mateńki wola, bym do pana armatnego się dostał. Mówią, że w wielkiej on cenie u króla jegomości, a poza tym człowiek światły, uczony, indzinier jak się patrzy. Znasz go, Marcinie? - Słyszałem wiele o tym do niedawna holenderskim wodzu, ale na oczy go jeszcze nie widziałem. Od niedawna rządzi w arsenale, a wiesz przecież, że byłem na Podolu. Nieważne, że go nie znam, bo jeśli zajdzie potrzeba, wstawię się za tobą u księcia kanclerza i nie z samą gębą, ale z listem pojedziesz do arsenału. - Bóg ci zapłać! Ale co słyszę, księciem nazywasz pana Ossolińskiego? - Jak to, nie wiesz, że gdy kanclerz był w Rzymie z legacją, nagrodził go tym honorem cesarz Ferdynand i Ojciec święty Urban? Zapominają ludzie, bo kanclerz szlachcic zacny, sam tego tytułu nie używa. Zagłuszył te słowa barani głos Przyłułeckiego: - Książę? Jaki tam książę! Tylko starożytne rody mają prawo tak się mianować. Młodzi i tym razem zbyli zaczepkę milczeniem, więc rozjuszony szlachcic wzmógł głos i wołał z przekąsem do całej karczmy: - Równość jest w Rzeczypospolitej i tylko nieliczni są w niej starożytni książęta. Takich tylko rozumiem, mosterdzieje, jak zacny mój pan z Wiśnicza, Jeremiasz Wiśniowiecki, od Ruryków jeszcze za kniazia będący, jak, mosterdzieje, Zasławscy czy Radziwiłłowie. A tym zaś nowym pankom, co ich tam papież czy rakuski cesarz pomazał, wara od tytułów. Równość, waszmościowie! - Bredzi - szepnął Marcin - książę Radziwiłł też nie tak dawny i cesarski książę. Tamci zaś przytakiwali pijanicy. - Górą zacna równość, górą wszystka szlachta, panowie bracia! Precz, tytulaty! Ot, macie, taki wojewoda krakowski Lubomirski gardzi księstwem, choć i jego by tym uraczyli, a ów Toporczyk z Ossolina na złość szlachcie wynosi się zaszczytami. Zapomniał, kim był, a dziś trzęsie naszymi wolnościami. By zaś za daleko nie zajechał. Hę, panowie? Pokrzykiwali i pociągali z kubków, a Przyłułecki dostawał pąsów na twarzy, ściągał garścią krople wina kapiące mu z wąsów i dalej perorował: - Kawalerią wymyślił Niepokalanego Poczęcia i zęby na niej zjadł. Króla tumani i deliberuje, jak złamać nasze wolności. Marcinowi pobladła twarz, nachylił się do Piotra. - Teraz ty mnie pilnuj. Jeszcze chwila, a nie ścierpię tego moczymordy. Przy tamtym stole narastała wrzawa. Przyłułecki machał w górę rękami, coś plótł do swoich współbiesiadników, patrzących wdzięcznie w twarz fundatora. Naraz sięgnął pod żupan, wyjął jakiś pomięty szpargał. - Chcecie, waszmościowie, prawdę wiedzieć o Ossolińskim, to posłuchajcie. Takie oto poemata krążą o mości kanclerzu. Czterech opojów uciszyło się nieco i nawet karczmarz, niby to zaprzątnięty oporządzaniem szynkwasu, nadstawił ucha. Przyłułecki odchylił papier od oczu na długość całego ramienia i dukał, rąbiąc rymy jak siekierą. "Czemu kanclerza, zdrajcę i niecnotę,@ nie skażecie, choć widząc bezecną robotę.@ Ten złodziej króla zwodził, by wolności psował,@ ten to Hermafrodyta po stole wojował.@ Dla weneckiej korupcji przedawszy sumienie@ za psa u niego cnota, grunt jest dobre mienie.@ Z fundamentu go weźcie, a obaczcie sztuki,@ jakie ma Machiawel złośliwe nauki..."@ Tu urwał bąknąwszy coś niewyraźnie, bo przy tym "Machiawelu" język mu się poplątał. - Brawo, święta prawda! Mądry poeta to pisze. - Nie koniec, mosterdzieje! Ten skrypt mówi jeszcze więcej prawdy o jegomości kanclerzu. Słuchajcie, waszmościowie. Znów wysilał zaczerwienione rybie oczy i czytał: "Czy nie lepiej zawczasu, wolne ręce mając,@ krwią się zdrajców nacieszyć, jarzma nie czekając,@ najlepiej sprawiedliwie z bezecnym postąpić,@ przy wolności umierać niźli jej odstąpić.@ Cóż mi dacie, ja utnę kanclerzowi szyję,@ impreza weźmie koniec, a ja się umyję."@ Rozweseleni opoje uderzali teraz dłońmi po kolanach, jeden przez drugiego wołał: - A to ci kanclerzowi zasolił! - Racja, racja! Na to przyjdzie kanclerzowi, oponentowi szlacheckiej swobody. |Vivat |aurea |libertas! - |Vivat, mosterdzieje! Przy stole koło drzwi Marcin ściskał poręcz drgającą garścią, tłumił w sobie wzburzenie i wahał się. Grzmotnąć czy nie grzmotnąć krzesłem w tamten stół między pijane łby oszczerców. W tej właśnie chwili mistrz całej ceremonii, Przyłułecki, wytoczył się spoza swojego stołu i ledwie się trzymając na podciętych gorzałką i małmazyją nogach podszedł ku młodym szlachcicom. - No i co? - zapytał z głupia frant. Tamci nic. Znów pociągnął szeroką łapą po mokrych od wina wąsach, wepchał zawadiacko gruby palec za pas, a czterema brzdąkał po napiętym brzuchu jak po skórze bębna. - I co? Nie podoba się mosterdziejom? Marcin nie puszczając z dłoni poręczy krzesła odpowiedział: - Ano nic, mosterdzieju. Pozornym spokojem wprowadził w podziw swojego towarzysza, któremu już język rwał się z uwięzi. Zanim jednak Piotr zdążył otworzyć usta, pijanica się zaperzył: - Jak to nic, mruki jedne? Za nic dla was głos szlachecki, broniący wolnościów? Hę? Za nic, mosterdzieje? Piotr nie wytrzymał. Poderwał się z krzesła i krzyknął: - A ja waszmościom powiem, że prędzej kanclerz utnie szyję temu pismakowi niż on kanclerzowi. Mili waszmościowie, po jakiego licha tu, w knajpie Żydowina, mieszacie z błotem pierwszego w państwie ministra? - Wolnościów wszędy trzeba bronić, nawet w karczmie. Komuż ty negujesz, młokosie bez żadnej eksperiencji? Mnie, staremu? - Może być stary a głupi. - Jak? Co? Słyszeliście, panowie bracia? Szczeniaki starej szlachty nie szanują. Hańba! Tamci trzej już zrywali się z ławy. - My tu szlachta lubelska, a wy skąd, włóczykije jedne? - Mruki sobacze, co kompanią gardzą! - Won z tej karczmy, gołowąsy! Zaczął się rumot. Stary Przyłułecki zginał się, by ułapić wiszącą mu u kolan karabelę, ale co chwycił rzemień, już mu się wymknął z ręki. - Wy, psiekrwie, wędzikiszki! - mamrotał z łbem zwieszonym ku podłodze, w który jakże łatwo było teraz trzepnąć stołkiem czy gąsiorem. Marcin Dębski jednak, choć trzymał dłoń na rękojeści, nie rwał się do bitki. Jeszcze i krewniaka mitygował, by go nie poderwała zbyt wczesna ochota. - W czubach macie, waszmościowie, więc bez przyczyny nie nastawajcie na podróżnych. Siedźcież i pijcież, skoro w gorzałce wolność widzicie. Nam pora do drogi. - Moderacji nabrał teraz w gębę. Chodźże, smyku, pod karczmę i stawaj! - wrzeszczał Przyłułecki uchwyciwszy wreszcie szablę miotającą się między kolanami. - Staaawaj! - Nie dziś i nie tutaj. W służbie jestem i pojutrze muszę stanąć w Warszawie z listami do króla jegomości. Jeśli waści, gdy się wyśpisz, zwada ze łba nie wywieje, możesz mnie szukać w stolicy na dworze jego kanclerskiej mości. Trzej kompanioni Przyłułeckiego, widać bardziej skorzy do kielicha i gębowania niż do chwytania za żelazo, zaczęli teraz bąkać do siebie z cicha: - Ossolińszczyk, hm... tego, wiecie... Przyłułecki jednak nie dawał za wygraną. - Widzicie go, mosterdzieje! Niby gładki dworzanin kanclerza, a za panem swoim nie stawa. Tacy dziś dworzanie, szabli dla honoru pańskiego nie chwytają - wydął wzgardliwie wargi. - Tacy dworzanie, jakich pan kanclerz sobie życzy - odpalił Marcin. - Szabla moja nie do karczmy. Ku zdziwieniu zawiedzionej szlachty nie poruszył szabli. Rzucił karczmarzowi talara na ladę i skierował się ku drzwiom. - Nie puszczać! Za nim! Przed karczmę! - wołał Przyłułecki. Ale gdy pijani szlachcice wytoczyli się za próg, ich animusze oziębły do reszty. Teraz bowiem zobaczyli trzech uzbrojonych pachołków przy koniach gotowych do odjazdu. Coś tam jeszcze pokrzykiwali, ale żaden nie porwał się ku młodym. Tymczasem Marcin, wcale się nie kwapiąc, usadowił się wygodnie na siodle, poprawił pas i żupan, po czym odwróciwszy się ku drzwiom karczmy zawołał: - Z Bogiem, waszmościowie! A ty zaś, mosterdzieju, pamiętaj, abyś nie zbłądził. Pałac Arde, ulica Reformacka. Rozdział II Po czterech godzinach jazdy niewielki poczet Dębskiego dobijał do murów Lublina. W miarę jak konie podchodziły ku potężnej Bramie Krakowskiej, jej zębate, wyniosłe zręby zakrywały widok smukłych wież kościelnych, niedawno z dala widzianych. Zniknęła fasada świątyni Dominikanów, skryły się poza pękaty hełm bramy szczyty katedry i zielony dach trybunału. Gdy kopyta koni stukały pod ciemnym sklepieniem wilgotnej Bramy, zegar na gotyckiej wieży bił godzinę trzecią. Podróżni liczyli uderzenia dzwonu, uradowani, że dość wcześnie przybyli do miasta, i syci zadowolenia z odbytej drogi wywiedli konie z mrocznego tunelu. Przywitał ich teraz niesamowity harmider. Tuż przy murach, w uliczce Bramowej, był ścisk niecodzienny. Wśród sklepów, kramów i przekupniów zbiła się hałaśliwa gromada żaków i zagrodziła jadącym drogę. Jedne chłopczyska były rosłe i śmigłe, drugie żółtodzioby wątłe z powichrzonymi czubami, czasem obute, nierzadko bose. Ubrane to wszystko było jak popadło. Jeden w żupaniku bławatnym czy nawet jedwabnym, w trzewikach z cielęcej skóry i w ciasnych białych pończochach, drugi w kosmatej kuczbai czy zgoła dziurawej kurcie. Widziało się i umorusanych nieletnich podrostków z włosami jeszcze w warkocz splecionymi, ale ci za to byli najbardziej piskliwi w całej ciżbie. Dębski próbował posuwać się dalej i krzyczał: - Z drogi! Z drogi! Do miasta puśćcie! Tłum podnieconych żaków niewiele sobie robił z tych nawoływań. Zajadle odkrzykiwano ku jeźdźcom: - Nie ustępujem. Dla nas dziś droga, mości panku! Jak chcecie, to razem z nami, na ulicę Grodzką. - Na Grodzką. Na Grodzką. Na pewno ku tamtej bramie pójdą - wołali krzykacze wznosząc kije nad głowami. Jeden z pachołków Dębskiego naparł ostro koniem. - Daj pokój! - mitygował go Marcin. - Na dzieciarnię chcesz koniem następować? - Nie same to przecież młokosy. Są tu i dorośli, a także, jak widzę, bakałarze. Gdzie ta kupa wali? - dziwił się Piotr. - Niedobrze im z gęby patrzy. - Z kijami, jak widzisz, idą, więc chyba na żaków od Pijarów albo może na Żydów - dorzucił Marcin wspomniawszy w tej chwili na swoje lata szkolne, kiedy to wespół z takimi watahami wszczynał burdy po Krakowie. Gdy wreszcie cała czereda przeciągnęła, Piotr, znający lepiej miasto, doradził: - Popędźmy konie i skoczmy tu w bok, w Olejną, bo nam drugi raz drogę przetną, nim dobijemy do zamku! Ale w tej jego myśli była w istocie nie tyle chęć uniknięcia nowego spotkania z gromadą żaków, ile raczej ciekawość, co się tam święci w pobliżu ulicy Grodzkiej. Pośpieszyli cwałem i za chwilę okrążywszy część starego miasta byli na Rybnej. Tu znowu trzeba było przystanąć. Z ciasnego gardła ulicy Złotej, tuż zza narożnika kamienicy Pod Lwem, wychodził żałobny kondukt. - Zsiądźmy z koni! - doradził Marcin. - Niech kondukt przejdzie. Niezwykły to był korowód. Szedł bez śpiewów, w powadze i w żałobnym milczeniu. Czoło prowadzili duchowni w ciemnych kapotach bez pozłocistych kap, komży i wszelakiego kościelnego blasku. Szli szybko, nie szczycąc się duchownym dostojeństwem, choć widziało się wśród nich kilku sędziwych o brodach szpakowatych czy siwych. Pośrodku gromady przed żałobnym wozem szedł wynioślejszy nad innych starzec z brodą opadającą wpół piersi na dłonie splecione na czarnym żupanie. Piotr na widok pogrzebu sięgnął ręką do czoła i zdjął pośpiesznie czapę. - Głowę odkrywasz? - zdziwił się Marcin. - Ani księdza, ani krzyża nie widać. Heretycki pogrzeb. - Trumnie pokłon oddaję. Dębski zamilkł. Jednocześnie przyszło mu na myśl, że Opacki, choć szkaplerz nosi, ma wyrozumienie dla dysydenckiego obrządku po matce swojej, pochodzącej z ariańskiej rodziny. Uchylił więc kapelusza i stali obaj w milczeniu obok koni, czekając aż przepłynie kondukt. Czoło korowodu wraz z wozem żałobnym weszło już w ulicę Grodzką, a teraz przechodziła przez rynek idąca za trumną garstka ludzi. Nie mieli tak szarego i ascetycznego wyglądu jak duchowni idący na czele. Przeciwnie, widziało się wśród nich ludzi zasobnych i bogato odzianych, w sutych płaszczach i zdobnych pasach. Niejedna z kobiet miała na sobie bogatą suknię, na której błyszczały kolorowe brosze i klejnoty. Po stroju widać było, że to nie tylko lubelskie, ale i przyjezdne mieszczaństwo, z Gdańska czy Warszawy. Z żałobnym obrządkiem nie licował pośpiech, z jakim podążał za trumną cały ten kondukt. Patrzącym jeszcze i to wydało się dziwne, że gromadka idąca z ostatnią posługą zbiła się gęsto i lękliwie tuż za wozem. - Chyłkiem pomykają za miasto, by jak najprędzej pogrzebać ciało - nachylił się Marcin do krewniaka. - Chowają jakiegoś znacznego mieszczanina, bo widzę tu nie byle kogo. Popatrz na tego starca z siwą brodą do pasa. To Szlichtyng... Przyjaciel przytaknął, jakoś nie przywiązując wagi do tej informacji. Ktoś inny idący w pogrzebowym orszaku zajął całkowicie jego uwagę. Na końcu konduktu szła wśród gromadki starszych kobiet smukła dziewczyna. Choć suknię miała jak tamte czarną, zapiętą pod samą szyję, ruch całej postaci był lekki, a nawet tu, wśród żałobników, wydał się jakiś frywolny. Szła zgrabnie i lekko. Jej mały bucik skakał zwinnie jak żabka z kamyka na kamyk, a cała kibić owita w jedwabną suknię zdawała się być pozbawiona ciężaru. Jedna dłoń nieco wzniesiona w bok czuwała nad równowagą postaci, a druga, olśniewająco biała, przytrzymywała koronkowy kołnierz pod brodą. Na tym pieszczotliwym geście wspierała się twarz o spokojnej urodzie. Czarne brwi jakby zdziwionym łukiem pięły się w górę ponad opuszczone powieki, a rzęsy jak dwie jedwabne koronki rzucały cień na matowe policzki. Od całej sylwetki promieniowała prostota i niewinność, choć mogły łudzić pełne, wilgotne wargi. - Tu cię mam - powiedział Marcin uradowany odkryciem. - Gdzie tobie teraz patrzeć na Szlichtynga. - Nie krzycz, przecież to pogrzeb - szepnął Piotr, czując jednocześnie, jak krew oblewa mu policzki. Dziewczyna musiała posłyszeć rozmowę. Rzuciła na młodych szlachciców wzrokiem od niechcenia i jeszcze zgrabniej niż dotąd przeskoczyła małą kałużę, spuściwszy przy tym wzrok ku ziemi, jakby w tej chwili nic dla niej nie istniało, tylko aksamitne trzewiczki, których czystości strzegła tak troskliwie. Piotr nie odrywał od niej oczu. Patrzył z żałością, jak kondukt kryje się w ulicy Grodzkiej, a wraz z nim ucieka odeń widok pięknej dziewczyny. Twarzy zresztą już nie było widać, tylko maleńki czarny kornecik i dwa pukle szatynowych włosów. Już zrąb murowanej kamienicy miał skryć cały korowód, gdy dziewczyna odwróciła się nieco w bok i nachyliła twarz do idącej obok starszej mieszczanki. Można było teraz dostrzec jej szlachetny profil, nieskazitelną linię nosa, warg i podbródka. - Ależ to zalotna dzierlatka - powiedział Dębski. Patrzże, jak to z ukosa puszcza ku tobie oko. - Dajże spokój! Niebawem kondukt znikł w uliczce i tylko dobiegał stamtąd stuk kół dudniących po pękatych kamieniach. - Chodźmy z powrotem do koni - Marcin wziął towarzysza pod ramię. Piotr nie oponował, podszedł ku swojej kobyle i nie kwapiąc się do wskakiwania na siodło machinalnie poprawiał strzemię. - Cóż to z tobą, Piotrze? Władzę straciłeś w kolanach? - żartował znowu Marcin. - Nie zawracajże sobie głowy mieszczkami. Takich jak ta znajdziesz całe setki w stolicy. - Daj pokój, nie w porę twoje żarty. Pachołki trzymały poręcznie konie do wsiadania, już i strzemię było pod pańską nogą gotowe, gdy nagle w gardle ulicy Gnojnej ozwała się wrzawa. Naprzód wyskoczyły stamtąd bose niedorostki, a tuż za nimi wysypała się cała tłuszcza. Na czele biegł wysoki ryży żak z potężnym drągiem w ręku. Dostrzegłszy uchodzący kondukt żałobny krzyknął: - Są, są przed nami! Chytre heretyki! Wychodzą za miasto nie Bramą Krakowską, ale Grodzką. - Na nich! - krzyknęli inni w tłumie. - Złotniki Boga obrażają! - Złotniki, psiekrwie, heretyki! Ponurzańce, pogrzeby urządzają bez krzyża świętego, bez Boga. Cała tłuszcza jakby dostała szału. - Na nich! - Antychrysty! - Ponurzańce! - Nurki sobacze! Biegło to wszystko w pobliże żałobnego orszaku. Gwizdnął pierwszy kamień i dziesiątki kijów wyrosło nad głowami. Wywłoki szkolne wraz z prymusami i nagrodzeńcami, kołtuniaste kalefaktory i wymuskane panki szlacheckie, zmieszane w jeden motłoch, rwały naprzód zapalczywie. Obaj młodzi ludzie, ogarnięci znienacka przez tumult, w pierwszej chwili nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Na dodatek spłoszone wrzawą konie wyrwały się z rąk pachołków i rwały na oślep wśród rozstawionych na rynku straganów. Marcin nawoływał swoją służbę: - Gdzie wy, psiekrwie jedne, macie oczy? Nasze konie spłoszone, Piotrze! Ale Piotrowi nie konie były teraz w głowie. Chwycił towarzysza za rękę. - Na miły Bóg, patrz, co się tam dzieje. Pogrzeb gwałcą jezuickie wywłoki. Hańba o pomstę do nieba wołająca. - Dokąd biegniesz? - Ludzi ratować. Dajmy pomoc bezbronnym niewiastom. - Sam nie pójdziesz, bo cię kijami przemielą. Wszyscy za mną! Zostawili miotające się konie i pobiegli w ulicę Grodzką. Na widok pięciu uzbrojonych ludzi wrzeszcząca gawiedź rozstępowała się, zrazu myśląc, że i ci szlachcice ze służbą sprzyjają tumultowi. Młodzi ludzie dotarli na tył orszaku, w chwili gdy już drągi unosiły się w powietrzu i zaczynały padać zewsząd kamienie i grudy ziemi. Garstka ludzi idących za trumną zbiła się w struchlałą gromadkę, nawet lamentu nie wydając z siebie. Jeden tylko potężny i wzburzony głos siwego starca unosił się nad kotłowiskiem. - Ludzie! Czy się Boga nie boicie? Śmierci nie szanujecie? - Bluźni! To my, a nie wy Boga się boimy. Dalej w niego, niech nie gdacze. W szczękę heretyka! - ryknął rudowłosy prowodyr i zamierzył się kijem. Ale zanim uderzył, spadł mu na kark pierwszy płaz Piotra. - Won od starców i od niewiast! - Na kogo wy, hycle, z kijami? Na białogłowy? - wtórował Marcin. Pięć rapierów otoczyło stłoczoną gromadkę. Trzeba było machać zwinnie w lewo i w prawo, bo napastliwe drągi latały w powietrzu. Powstał zgiełk, harmider i zamieszanie. Rozproszyła się gromadka pogrzebowych gości. Ci od czoła konduktu pomykali naprzód, kryli się za zręby murów i w zaułki, ci zaś z końca orszaku rwali z powrotem w stronę rynku. Środkiem ulicy pędził samotny wóz, goniony przez tłum fanatycznych żaków. Pod osłoną Piotra i jego towarzyszy garstka przerażonych kobiet już dobiegała narożnika rynku, skręcała w bok pod murem kamienicy Pod Lwem. - Byle do naszej bramy, Boże jedyny, byle do bramy! - wołały struchlałe mieszczki. Ledwie żywe dopadły schodków upragnionej kamienicy i z lamentem wpadały w mroczne gardło sieni. Jedna z ostatnich wbiegła na schodki dostojna matrona w koronkowym kornecie, która niedawno szła w kondukcie, prowadzona pod rękę przez ową młodą dziewczynę. Gdy inne znikały w bramie zapomniawszy o swoich wybawcach, ona jedna opanowała lęk i zdyszanym głosem mówiła: - Dziękuję waćpanom z całego serca. Bóg was zesłał, niechże Bóg za nas zapłaci. - Na to szpada, by, gdy trzeba, białogłowy broniła. Marcin mówiąc te słowa kłaniał się z dworską elegancją, a Piotr stał bez ruchu. Nie słyszał owych podziękowań mieszczki, bo wszystką uwagę zajęła mu tamta druga, stojąca tuż za uchylonymi drzwiami. Z głębi sieni nawoływano rozpaczliwie: - Bramę zapierać, bo jeszcze tutaj wpadną. Nie Piotr, lecz Marcin dostrzegł, jak w tej chwili dłoń młodej dziewczyny potrąciła nieznacznie ramię matrony. Mieszczka widać spostrzegłszy się dodała: - O Boże, w tej trwodze zapomniałam poprosić, jeśli waszmościowie nie pogardzą mieszczańskim domem... Zanim Piotr zdobył się na jedno słowo, Dębski odpowiedział: - Nam koni szukać, bo się rozpierzchły. Poza tym my z drogi, proszę waćpani. Nawet w zajeździe jeszcze nie byliśmy. - To waszmościowie nie lubelska szlachta? - Do Warszawy jedziemy. - Bramę zamykać! - wzmogły się gwałtowne okrzyki z sieni. - Więc jeszcze raz Bóg wam zapłać! Może los zdarzy, że spotkamy was w Warszawie, bo i ja z córką ze stolicy. Zdążyła rzucić jednemu z pachołków spory mieszek i już z hukiem zaparto bramę. Młodzi ludzie skierowali się wolno w stronę rynku. Pachołkowie pobiegli za końmi, a Marcin, wziąwszy pod ramię towarzysza, zagadnął: - Cóżeś stał jak niemowa? Anim wiedział, czy chcesz tam iść, czy tu ostać. Język w gębie straciłeś? Piotr zapłonił się i patrząc w ziemię odpowiedział: - Guza mi za uchem nabili i we łbie huczy. Nie widzisz, że cały rękaw udarty i poła od żupana poszarpana? Tymczasem przy bramie miasta, na krańcu ulicy Grodzkiej, szalała nadal tłuszcza. Zwalono trumnę z wozu, a przerażony woźnica rwał co sił w nogach końskich z pustym pojazdem poza mury. Motłoch stłoczył się wokół skrzyni. - Wywlec Antychrysta! - Wywlec! Na chwałę Panny Marii i Boga w Trójcy Jedynego! Rudowłosy kalefaktor wziął się teraz do dzieła. Zamachnął się raz i drugi drągiem, ale dębowe wieko nie puściło. Inny, sprytniejszy, podważył je tępą szczapą i zepchnął w błoto. Na mgnienie oka tłum zastygł w osłupieniu. Ktoś się żegnał krzyżem świętym, inny cofał się do tyłu, ale większość zaskoczona widokiem parła do przodu. Mówiono im z rana, że to złotnika będą dziś grzebać heretycy, a tymczasem widzieli przed sobą suknie kobiece, długie siwe włosy i koronkowy kołnierz nieboszczki, spięty bogatą broszą. - Patrzcie! Ani krzyża na piersiach, ani szkaplerza pod kołnierzem. Wyszarpnęli kawał kołnierza wraz z klejnotem i zaczęli tryumfować. - Antychrysta ciało! Po śmierci płeć odmienia. Pławić czarownicę. - Pławić! Do wody z nią! Nurkowała za życia, niech nurkuje po śmierci! - Do Bystrzycy! W tej chwili właśnie wjechał w ulicę dwukołowy wóz wiejski. Idący obok dyszla chłop, zobaczywszy ciżbę, która nigdy nic dobrego nie wróżyła, złapał konia za uzdę i poniewczasie wypychał go z powrotem w rynek. - Nazad, gniada! Nazad! Ruszże się, bestyjo! Ale zanim zdążył wykręcić, opadła go zewsząd gromada. - Stój, kmiotku! Powleczesz skrzynię do Bystrzycy! - W imię Ojca i Syna, panocki, puśta! Mrok wnetki, mnie za mury pilno. - Za mury właśnie pojedziesz. - Puśta mnie! Jezusie, dajcie pokój! - Cóż ty, Panu Bogu nie chcesz usłużyć? - Ja Panu Bogu, w imię Ojca i Syna... puśta, chłopaki! Ryży wyrwał mu z rąk biczysko, jeszcze przyłoił po kożuchu. W mig przywiązano skrzynię do wozu, zacięto konia i cały korowód wytoczył się poza mury miejskie. Przerażony wrzawą koń, poczuwszy miękką ziemię pod kopytami, zaczął sadzić potężnymi zrywami. Struchlały chłopek biegł zdyszany obok wozu, patrzył z przerażeniem na ślizgające się kopyta konia i wołał wniebogłosy: - Rany Jezusa! Konia mi zamęczą. Wstrzymajcie, ludzie! Źrebić się ma, a tu gnaty połamie. Ludzie kochane! Pędząca zgraja okrążywszy pół miasta dotarła do wiklin nad Bystrzycą. Tuż nad wodą koń zarył kopytami w piachu, koła dalej już nie puściły. Teraz tłuszcza obstąpiła skrzynię i jeden przez drugiego wołał: - Wrzucić kamieni do trumny! Zobaczymy, czy diabeł z nią na wierzch wypłynie? Gdy za chwilę wpuszczono trumnę do rzeki, jeden okrzyk zachwytu wyrwał się ze stu gardeł i ucichło. Motłoch rozpalony ciekawością patrzył w wodę - wypłynie czy nie wypłynie? Woda szła wzburzonymi kołami ku sitowiu i pochylały się nad topielą trawy. Gdy wygładziła się z powrotem tafla rzeki, na środku nurtu pojawił się czarny jak grudka węgla pantofelek. - Nie wypłynęła - powiedział z cicha rudowłosy prowodyr i ukląkł w trawie. - Skoro się stało zadość świętej woli, pomódlmy się. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego... Uklękli wszyscy i zaczęli szeptać słowa modlitwy. Powtarzał je także woźnica, dodając do pacierza swoje dziękczynienie: - Bóg ci zapłać, Panie Boże, że mi koń giczoli nie połamał, i pozwól, Panie Boże, że modlitwy z tymi szatanami nie skończę, bo póki klęczą, łacniej mi będzie wyprysnąć stąd wraz z kobyłką. Półzgięty podszedł do wozu i wykręcił dyszel. Za chwilę człapał obok konia uchodząc znad rzeki. Gdy mijał nadbrzeżne wikliny, zdawało mu się, że na każdej gałązce drgają listki, a przecież żadnego wiatru nie było nad Bystrzycą. Rozdział III Arsenał był zbudowany czterograniasto, na kształt warownego klasztoru. Gdy stanąłeś na wprost bramy cekhauzowej, jawiła ci się przed oczyma potężna rozłożysta budowla, mająca na rogach dwie wieże kryte czerwoną dachówką, zakończone ołowianymi czapami. Na owych wieżach połyskiwały figury dwóch delfinów, z tym, że jednemu z nich wiatr, często tu znad Wisły hulający, urwał był kiedyś głowę z połowicą ciała. A znowu na środkowej fasadzie arsenału widniała mała wieżyczka, też z ołowianym czubem, na której trzy kule ogniste i miedziane orły dawały widomy znak przybyszowi, że stoi przed królewskim cekhauzem. Zresztą każdego wchodzącego do arsenału witała u bramy wielka marmurowa tablica, czarna i błyszcząca jak gładzony węgiel, ze złotym napisem pośrodku, głoszącym, że jego królewska mość Władysław IV w roku 1643 ufundował ów cekhauz ku wzmożeniu armaty koronnej. Podniósłszy z tej tablicy oczy ku górze widziałeś nad wrotami rozpostartego orła o barwie starego złota i nie byle jakich rozmiarów, skoro, jak mówiono, ważył sto sześć funtów przedniego spiżu. Wielka sień arsenału, mroczna, jak przystało na przybytek poświęcony tak ciężkiej broni, ukazywała wchodzącemu przybyszowi proste żołnierskie urządzenie. Tu już nie było żadnych ozdób, jeno listwy drewniane wzdłuż ścian z puszkarskimi cynkdrutami i stojaki z dziesiątką muszkietów dla arsenałowej straży. Z tej to sieni szło się w lewo do pomieszkania pana armatnego, bo choć w pawilonie były izby bogatsze, pan Arciszewski wolał tu mieszkać, blisko bramy cekhauzu, by mieć łatwiejsze wejrzenie na żołnierza czy sprzęt wjeżdżający. Siedział i dziś w wielkiej izbie o czterech oknach, trzymających w ołowianych ramach grube szyby. Były zwrócone ku południu, więc światła nie brakło w izbie, zwłaszcza że dzisiaj ostre majowe słońce kładło swoje promienie na dębowych ławach, na takimże stole i na potężnych zamczystych almariach. Od samego rana nie próżnując miał teraz pan armatny u siebie na rozmowie inżyniera artylerii Siemianowicza, kapitana Adersa i cejkwarta warszawskiego Mitwenza, siwego już żołnierza, który zęby zjadł na wojowaniu, czterdzieści lat wąchając proch armatni w bitwach i na polach ćwiczebnych. Był też i Asman Matias, starszy cieśla arsenału, chłop brodaty, po same uszy obrośnięty. Do niego właśnie mówił w tej chwili Arciszewski. - Wiele mi tedy nie marudząc zabieraj się od dzisiaj do budowania magazynów. Dał król jegomość plac dogodny, to trzeba zawczasu zacząć i bodaj szopy tam postawić. Jeśli się nie pośpieszymy, gotów przyjść komu apetyt na ten kawałek ziemi. - Według rozkazu, mości panie armatny, od dziś zakrzątniemy się koło roboty. Drzewo się zwiezie i pojutrze słupy już będą stały. Gdy żołnierz zabrawszy szkic ze stołu oddał ukłon i wyszedł z izby, pan Siemianowicz, siedzący naprzeciw generała, odezwał się w te słowa: - Słusznie wasza miłość mówił o tych apetytach. Za czasów poprzednika waszej miłości, pana Grodzickiego, chcieliśmy się wziąć do budowania na tym placu schronienia dla armat, ale zawsze pan Montelupi przeszkadzał. Bardzo sobie upodobał to miejsce pod budowę własnego pałacu. - Wspominał mi o tym król jegomość, ale tym razem orzekł, że ostatecznie dla nas to miejsce przeznaczone. Gwałt wielki budować szopy, bo ileż tu rynsztunku stoi pod gołym niebem. - Butwieją podwozia i rdza żre wszelakie żelastwo - przytaknął cejkwart Mitwenz. - Na zniszczenie poszło tu dawniej sporo sprzętu, ale da Bóg - w przyszłości tego nie będzie. Zresztą chodzi nie tylko o zabezpieczenie dla dawnego rynsztunku. Lada dzień nowe działa przyjdą z Gdańska i trzeba im dać godziwe miejsce. Mitwenz! - Słucham, mości panie armatny. - Puszkarze nowi niebawem zaczną tu zjeżdżać, więc weź mi się raźno do tego, by pomieszczeń dla nich nie zbrakło. - Wszystko będzie według rozkazu - cejkwart potwierdził otrzymane zlecenie. - Rąk naszych nie będziemy szczędzić, bo teraz ruch w naszym cekhauzie i serce się raduje. Dzięki waszej miłości każdy żołnierz patrzy dumnie na arsenał... - Mnie nie chwal, tylko króla jegomości. Jego to wola armatę mieć, jak się patrzy. Mitwenz, z niemieckim porządkiem dopatrz mi wszystkiego, bramy, placu i warsztatów. Obiecywał nam najjaśniejszy pan, że lada dzień wpadnie ku nam do arsenału. - Wielka to radość będzie wśród żołnierstwa, a ja ręczę, wasza miłość, że niczego się nie powstydzimy. Cejkwart oddał ukłon i wyszedł, a wtedy pan Siemianowicz znowu zagadnął: - Prawdę mówi Mitwenz. Zaledwie kilka tygodni, jak wasza miłość rządzi w arsenale, a już wszędzie inny duch, inne życie. Puszkarze i rzemieślnicy uwijają się od świtu do nocy, wszędy huczno. A dawniej wielka tu była leniwość. - Leniwość, powiadasz? Powiem waszmości, że po tylu latach włóczenia się po świecie nie poznaję miłej ojczyzny. Mówisz, że opieszale szła praca w arsenale, ale ja tę ospałość widzę wszędy, w całym narodzie szlacheckim. - W pokoju i w szczęśliwości żyje teraz ojczyzna... - Słyszę to na każdym kroku i dziwię się, że szlachta tak ślepa i głucha. Wszędzie na świecie chrzęst broni, w Niemczech, w Holandii czy też u Szwedów, którzy cięgiem gotują armatę i na potęgę ćwiczą żołnierza. Inne narody, jak choćby Olendry, budują flotę, działa i muszkiety mają coraz nowsze, my zaś siedzimy jak u Pana Boga za piecem, przy dzbanie i połci mięsa. Król jegomość chce wrócić krajowi animusz. Szerzej on patrzy na wszystko niż szlachta czy panięta, to pewna. Ale samym animuszem niewiele się zdziała. Siłę mieć trzeba. - Po cichu idą jakieś zaciągi. - Otóż to, po cichu. A tymczasem bez listów przepowiednich, a zwłaszcza bez pieniędzy, nikt wielkiego wojska nie zbierze. - Gadają, że i to przyjdzie. Pan Siemianowicz, choć byli sami w izbie, pochylił się nad stołem i zagadnął z cicha: - Wasza miłość niedawno rozmawiał z królem, więc może słyszał o tym, że podobno zawarliśmy przymierze z Moskwą. - Król niewylewny, nic o tym nie mówił. Inni na dworze coś bąkają. - Otóż to. Mnie się nie wydaje, by to było mądre, jednać się z dawnym wrogiem. - Lepiej w kupie wojować niż samemu. Z Moskwą w przymierzu można przepędzić i Tatarów, i Turków. - Różnie się o tym słyszy - kiwał głową Siemianowicz. - Jedni chcą tak, drudzy inaczej. Więcej chyba takich, co by woleli po dawnemu posyłać Tatarom na kożuchy, nie drażnić ich, i bezpiecznie siać i orać. - Przede wszystkim nie oni sieją i ciągną sochę, tylko chłop batem poganiany. Łatwo to mówić pijanicom przy kuflu, za nic mającym szlachecki honor. Haracz dawany Tatarom to hańba dla wielkiego narodu. Nigdzie w świecie nie ścierpieliby tego obyczaju, więc nie chce go cierpieć i król Władysław. Jak słyszę, już trzy lata nie posyła daniny. - Dumny król. Ale proszę waszej miłości, czy też to wszystko nie skrupi się na naszych głowach? Nie spodobały się te słowa panu armatnemu, ale już nie kwapił się do dalszej dyskusji. Gdy chodziło o sprawy artyleryjskie, zdanie Siemianowicza, nie byle jakiego żołnierza, cenił bardzo. Oficer znał się na artylerii i inżynierii, a nawet zamyślał pisać dzieło na ten temat. Ale czy w polityce się rozeznawał, skoro - jak myślał w tej chwili Arciszewski - i on nasiąkł powszechną ospałością szlachecką? - Na naszej głowie nie polityka, ale sposobienie arsenału - Arciszewski uciął dotychczasowy temat. - Miejsca w cekhauzie będzie niebawem za mało. Przemyśliwałem o tym, jak wykorzystać na prochy i rynsztunek górne izby arsenału, gdzie teraz leżą tylko lonty i pakuły. - Tylko lżejsze rzeczy tam dotąd pomieszczano, bo schodami dostęp ciężki. - Otóż to. Myślę o tym, żeby w obu pawilonach przebić sufity i pobudować windy. Niech no waszmość popatrzy na ten papier... Arciszewski rozłożył duży, własnoręczny rysunek. - Windy, wasza miłość? - Nie inaczej. Weź to i przemyśl. Mogłem się pomylić obliczając, jakie to bele trzeba by zawiesić u stropu, by choć kopa muszkietów naraz w górę pojechała. W Siemianowiczu odezwała się żyłka inżynierska. Pochylił się nad rysunkiem i oglądał szkic z niemałym podziwem. - Wasza miłość! Widziałem podobne urządzenie w pałacu Ossolińskiego, gdzie są różne cuda, jakich nie bywało dotąd w żadnej rezydencji. Tamte jednak windy wymagają dużej siły ludzkiej ku poruszeniu, te zaś wydają mi się bardziej sprawne i prostsze. To koło dużo łatwiejsze ku obrotom... na dodatek dwie windy? Rozumiem, jedna drugą wspomaga... Ciekawe, wielce ciekawe... Siemianowicz chwalił pomysłowość swojego dowódcy, ale niebawem osiadł mu cień w zaciekawionych przed chwilą oczach. - To wszytko godne podziwu i zda nam się w arsenale. Ale Bogiem a prawdą, co my będziemy wozić na tych machinach, skoro arsenał pusty. - Pusty, powiadasz? W tej chwili ubogo tu wszędzie i, jak słyszę, nie lepiej w cekhauzach naszych w Barze, Krakowie czy Malborku. - Bo skąpa na armatę Rzeczpospolita. Pan Grodzicki, pożal się Boże, nigdy nie mógł pobrać od panów braci pełnej kwarty. Jeden dawał, drugi się ociągał. Arciszewskiemu zaiskrzyły się oczy. - Już ja im wyrwę z gardła wszystko, co się artylerii należy. Sam pojadę do deputatów w Rawie i przypilnuję armatnich pieniędzy. Ale, nim to nastąpi, liczę, że sam król wesprze nas pieniędzmi i dlatego mam do waści, drogi oberszterze, jeszcze jedną sprawę, ważniejszą niż budowanie windy. Tę machinę, jak plany przejrzysz, mistrzowie rzemiosła sami pod moim okiem zrobią. - Słucham waszej miłości - zaciekawił się Siemianowicz. - Sprawa poufna, nie do trąbienia po mieście. Król jegomość nie chciałby, by zawczasu zwiedziała się o tym szlachta. Oficer dostał pąsów na twarzy. Któż by nie lubił ważkich zleceń, a tu jeszcze na dodatek wspomniano o woli królewskiej. - Waszmość znasz Szymona Bema w Toruniu? - Przedni giser. Pan Grodzicki zamawiał u niego trochę sprzętu. - Bem prezentował królowi do sprzedania dwanaście set muszkietów, poza tym pik osiemset i tyleż szyszaków. - Ładna liczba. A ile talarów na to potrzeba? - Bem ordynuje muszkiety po osiem złotych, a szyszak ze zbroją po dziesięć. Weźmiesz waszmość dwa tysiące złotych, bo tyle na razie wyskrobię, a resztę obiecasz giserowi po kwarcie. Trzeba nająć furmanów w Toruniu i gwałtem to przywieźć do arsenału. - I jeszcze dodał poufnym tonem: - Roztropnie i o zmroku przywieź to ku miastu, by ludzi w oczy nie kłuło. - Nie zawiedzie się na mnie wasza miłość. - No, to Bóg zapłać waszmości. Do jutra przejrzyj rysunki, a pojutrze w drogę. Po wyjściu Siemianowicza Arciszewski skrupulatnie odnotował wszytkie zlecenia w kajecie, bo jak dotąd sam tu wszystkiego doglądał - arsenału, papierów i rachunków. Rozsiadł się teraz wygodnie w fotelu i popadł w zadumę. Trosk i planów było po same uszy. W opłakanym stanie zastał królewską artylerię. Pustką zionął arsenał i osiem cekhauzów rozstawionych po ziemiach Rzeczypospolitej. Dział było niewiele, i to podstarzałych, wieże prochowe stały opustoszałe, broni ręcznej trochę, ale byle jaka. Rota ludzi służących w artylerii koronnej nie sięgała setki, wytrawnych policzyłbyś na palcach, nieliczny był poczet petardników, fajerwerkerów, płatnerzy i miedziorytników, a jeden zaledwie taki, co lonty robić umiał. Rzemieślników, czyli stolarzy, ślusarzy, cieślów i ludwisarzy, nie doliczyłbyś się razem dwudziestu, ale i ci do niedawna chodzili z kąta w kąt, skoro nawet nie naprawiono owego delfina spiżowego nad bramą. - Wszystkich posłać do Olendrów czy Niemców, niechby się napatrzyli, jak pracują inne narody - powiedział do siebie na głos, przypomniawszy sobie skrzętność amsterdamczyków, ich prawidłowość w każdym działaniu, którą się szczycił każdy holenderski szlachcic i mieszczanin. - U nas jeden tylko chłop a mieszczanin pilniejszy, szlachta zaś jeno w pysku pracowita. Nie szable ostrzy, tylko język, którym miele nawet na króla jegomości. Od niedawna był w ojczyźnie, ale i tego czasu starczyło, by z goryczą rozeznać się w sytuacji. Cała Warszawa huczała od plotek, utyskiwań na króla i kanclerza. Chodziło to wszytko pyszne i nadęte, jeździło w kolasach, jeszcze bardziej wystawnych jak za króla Zygmunta. Roje dworzan leniuchów wałęsały się wokół pańskich rezydencji, przewalało się od pałacu do pałacu pieszo czy w karetach. Trzy tygodnie był w kraju, a ileż to już widział na mieście hucznych korowodów, weselisk, zrękowin czy wielkopańskich przenosin. Jakież to krocie tysięcy szły na owe setki beczek win zagranicznych, stosy frykasów zamorskich, strojów i świecidełek? Na to mieli pieniądze, a na obronę ojczyzny grosza z nich wydrzeć nie było można. "Kupą zamokłych lontów będziemy się bronić, gdy, nie daj Boże, przyjdzie jakieś nieszczęście." Trapił się, przemyśliwał i w jednym była pociecha. "Tylko król i Ossoliński, oni dwaj za całość narodu myślą." W tej chwili zastukały buty w korytarzu, do izby wszedł wąsaty żołnierz w średnim wieku, cieśla arsenałowy, Sebastian. - Wasza miłość, jakiś młody szlachcic dobija się do waszej dostojności. - Z czym przychodzi? - zapytał niechętnie Arciszewski, nierad, że mu przerwano tok myśli. - Nie chciał powiedzieć. Ma listy do waszej miłości. Nieco ludzi zachodziło tu do arsenału, ale zazwyczaj byli to bogaci mieszczanie, kupcy i dostawcy, co się zawczasu chcieli przypodobać nowemu armatnemu, powąchawszy, że teraz dostawy pójdą do cekhauzów. Szlachta na ogół nie pojawiała się w zbrojowni, zwłaszcza że pan armatny nie miał w tej chwili żadnych przyjaciół. Dawni pomarli lub się rozpierzchli po ojczyźnie, jedynym tedy gościem, który zrazu zachodził do warsztatów, był brat generała Eliasz. Ale i jego towarzystwo stracił armatny od kilku dni, bo pułkownika Arciszewskiego wysłał król na zaciągnięcie żołnierza w pruskiej ziemi. Toteż posłyszawszy teraz, że jakiś szlachcic ma sprawę do arsenału, armatny zaciekawił się: - Młody szlachcic, powiadasz? Wpuść go na chwilę. W drzwiach stanął słusznej postawy młody człowiek, z płową czupryną i w przyciasnym żupanku. Zaraz u wejścia zdarł z głowy czapkę, zatoczył nią ku ziemi przesadnym, pełnym zakłopotania ruchem. - Mości panie armatny, Opacki jestem, szlachcic urodzony, z lubelskiej ziemi. - Witam waszmości. Na pierwszy rzut oka Arciszewski odniósł wrażenie, że zna tego człowieka, jakby go już widział w swoim życiu, i to nie teraz, ale dawniej. Zapomniał w tej chwili, że dwadzieścia lat nie było go w kraju i że dopiero od kilku tygodni bywał w otoczeniu polskiej szlachty. Zaciekawił go zwłaszcza głos młodzieńca, na pewno już raz słyszany. Patrzył teraz w przybysza, mrużył oczy i przywoływał na pomoc wszystką pamięć. "Nie - pomyślał w pewnej chwili - nigdy tej twarzy nie widziałem. To tylko mowa polska mnie łudzi. Każdy młody głos przypomina dawnych towarzyszów, którzy, jeśli żyją, to takie same brodate dziady jak ja w tej chwili. Przecież ten chłopiec nie ma więcej jak lat dwadzieścia, a przecież w Pernambuco go nie widziałem." Upewniony, że nie zna szlachcica, powiedział już z całkowitym spokojem: - Podejdź no bliżej, waćpan, i mów, co cię sprowadza do mnie. Młody człowiek podszedł do stołu ze sztuczną swobodą, znamionującą człowieka nie dość obytego. Skłonił się raz i drugi i mimo zapraszającego gestu Krzysztofa nie siadł na ławie. Stojąc powiedział z pośpiechem: - Mości panie armatny, wolałbym, by najprzód wstawił się za mną ten papier. - Cóż to jest? - List mości kanclerza Ossolińskiego. - List, powiadasz? Skoro masz, to dawaj. Prawdę mówiąc, wolałbym, by raczej z gęby szło to, z czym do mnie jechałeś. Młody człowiek stropił się jeszcze bardziej i oddawszy list miął czapę w dłoniach. Arciszewski rozłamał pieczęć i czytał pismo, w którym Ossoliński wstawiał się za Opackim, podnosząc jego zalety, znane nie tyle kanclerzowi, ile zaufanemu jego dworzaninowi, Dębskiemu. - Siadajże! Pięknie tu o tobie pisze pan Ossoliński choć, jak się z listu rozeznaję, nawet na oczy cię nie widział. O cóż waćpanu chodzi? Na armacie się znasz? - Tyle, proszę waszej miłości, co każdy szlachcic - wybąkał Piotr. - Czyli nic. Nie kleiła się Arciszewskiemu rozmowa z przybyszem. Onieśmielało go zachowanie się młodego człowieka, a zwłaszcza jego uwielbiające zapatrzenie się w twarz armatnego. Chciał się pozbyć tego natarczywego wzroku, aż wreszcie huknął: - A siadajże, u licha, i czapę połóż na ławie! Mów też do mnie jak do człowieka, a nie gap się, jakbyś siwej brody dotąd nie widział. Piotr usiadł błyskawicznie, teraz już całkiem blady jak ściana. - Protekcji do mnie nie potrzeba, bo jeśliś diabła wart, to żaden list nie pomoże. A jeśli ochota w tobie szczera do służenia w artylerii, sama ona wystarczy. Mów, czego chcesz. Napadnięty tak ostro młody człowiek wysypał prędko jedno zdanie za drugim. - Inżynierii chciałbym się przyuczyć przy waszej miłości, a może też zdałbym się na co w arsenale. Siedzę w naszym Opatowie, a tam tylko fechtunku jako tako się wyuczyłem, bo resztę czasu trzeba było koło gospodarstwa chodzić, zwłaszcza że ojciec już przyciężki. Słyszałem, że armata będzie się teraz pod waszą miłością rozbudowywać, więc chciałbym i ja przy tak zacnym wodzu służyć miłej ojczyźnie. - No, widzisz, gdyś na tyłku siadł, to i gęba gładko w ruch poszła. Spodobało się Arciszewskiemu, że skromny młodzieniec mówił już z większą swobodą. Gdy patrzył teraz w jego twarz, zdawało mu się, że widzi przed sobą siebie samego sprzed lat dwudziestu, kiedy to po raz pierwszy stawał na dworze Radziwiłła, by uchwycić się pańskiej klamki. Tu wprawdzie nie o klamkę dworską chodziło, bo armatny nie posiadał żadnego dworu, tylko arsenał, ale ów młody człowiek przeżywał zapewne w tej chwili tyle zakłopotania i lęku, co ongiś młody Krzysztof, czekający na decyzję księcia birżańskiego. - A waść nie chcesz na jakiś dwór pański, tylko do mnie? - Słyszałem wiele o waszej miłości, o jego wielkiej chwale, bojach w Holandii i w Indiej, więc właśnie pod takiego wodza serce się rwało. - Widzę, że i pochlebiać umiesz. - Broń Panie Boże! U mnie w domu zawsze mówiono, że nie masz nad pana Arciszewskiego. - U ciebie w domu? - szczerze zdziwił się Arciszewski. - Któż to o mnie w kraju gadał, gdym się tłukł po świecie? Piotr poruszył się w tej chwili niecierpliwie, bo go brała chęć do jakiegoś zwierzenia. Coś jednak wspomniawszy wstrzymał w ustach gotowe już słowa. - U mnie służba nielekka - zaczął Arciszewski - choć Bogiem a prawdą może najbardziej potrzebna Rzeczypospolitej. Bez armaty żadnej wojny nie wygra, a tymczasem ichmościowie panowie szlachta, jeśli już myślą, to jedynie o koniu i karabeli. - Otóż to. Słyszałem, że właśnie król jegomość ma życzliwe oko na artylerię. - Pan miłościwy najlepiej z Polaków wojnę rozumie. Przy jego pomocy, da Bóg, arsenał urośnie i ludzi do nas przybędzie. Myślał w tej chwili, do jakiej to służby dać młodego człowieka. Wiele tu może się przyuczyć, skoro musztra była koło wszystkiego, bo i przy armatach, koniach, prochach, muszkietach, ale ważył w tej chwili inny zamysł. Potrzebny mu był człowiek zaufany, przyboczny sekretarz do wyręki i do posług poufnych. Nikogo tu takiego nie miał, zastawszy w arsenale puszkarzy, oficerów i rzemieślników, więc teraz patrzył w nieznajomego i wahał się. - Dam tu waści pomieszkanie, żołd, a służbę jeszcze nie wiem jaką. W każdym razie będziesz się uczył chodzenia koło artyleryjskiego sprzętu. - Dziękuję waszmości z całego serca - odpowiedział Piotr. Zauważył też w tej chwili, że generał przygląda się uważnie jego żupanowi, więc skwapliwie poprawił nadszarpnięty rękaw i dodał: - Daruje wasza miłość, że tak oto odziany przyszedłem na posłuchanie... - A cóż ty myślisz, że ja ludzi cenię według żupanu? - Nie przystoi dziurami świecić, ale nie moja w tym wina. W drodze do Warszawy przytrafiła mi się haniebna przygoda. Młody człowiek dostał teraz iskier w oczach i nabrał krwi na twarzy. Spodobało się to armatnemu. "Ślamazarny on nie jest - pomyślał - choć tu robił tak cichego." - Bójka, powiadasz? Mówże o niej, przyjacielu! W miarę jak Opacki z rosnącym ożywieniem opowiadał o zwadzie z żakami w Lublinie, Arciszewski zaciekawiał się. Biegł za słowami gestykulującego szlachcica i podobnie jak on popadł w oburzenie. Opowieść o lubelskim bezprawiu zaskoczyła go tym bardziej, że od chwili powrotu do kraju nie słyszał o żadnych religijnych tumultach. Mówiono nawet, że należały do przeszłości, bo król Władysław objąwszy tron po ojcu tępił antydysydenckie zamieszki. Arciszewski wysłuchawszy z goryczą słów Opackiego zapytał w pewnej chwili: - A waszmość jakiejże religii? - Katolickiej. - I za arianami stawasz? Rzadko to bywa w naszym kraju. - Sumienie religijne każdemu człowiekowi wolne. Tak zresztą pani mateńka uczyła, do której wielki mam sentyment. Trochę naiwnie i chłopięco brzmiały te słowa w ustach dojrzałego człowieka, ale wcale nie ubawiły pana armatnego. Przeciwnie, powiedział teraz z powagą: - Chwali ci się, że panią matkę wspominasz, choć już wąs masz jaki taki. - Bo od niej, by prawdę rzec, mości generale, bardziej niźli od rodzica nabrałem moderunku i wiedzy. - To matka waszmości światła białogłowa? - zdziwił się przyjaźnie Arciszewski. Wiedział przecież, że nie tylko w jakimś tam Opatowie, ale tu, w Warszawie, wśród dam dworskich, obwieszonych perłami i brylantami rzadko można było spotkać wykształconą kobietę. Młody człowiek mówił teraz z ożywieniem: - Jejmość za młodu była w ariańskiej rodzinie. Potem dopiero wróciła do papieżników. Zresztą jeśli łaska waszej miłości... Piotra jakby coś wstrzymało w tej chwili, zaciął się i nie dokończył. Arciszewski tknięty przeczuciem spojrzał jeszcze raz w twarz młodzieńca. Do licha, znał te rysy. Wielkie, jasne jak szafir oczy, patrzące nań spod czupryny, przywodziły na myśl wprost nieprawdopodobne wspomnienia. Pan armatny potarł ręką zimne czoło, "Niemożliwe, niemożliwe" - powtarzał w duchu i jednocześnie zlatywały się ku niemu coraz natrętniejsze wizje z przeszłości. Młody człowiek był w tej chwili cały pochłonięty ciekawością. Nie spuszczał oka z rysów armatnego, próbował dociec, w czym leży przyczyna nagłego zakłopotania generała, skąd się bierze na jego twarzy gra pomieszanych uczuć niepokoju i smutku. Naraz posłyszał ciche zapytanie: - Jak matka waszmości z domu, jeśli wolno zapytać? - Suchecka, mości generale. - Pani Renata? - Renata, proszę waszej miłości. Zapadło milczenie. Piotr nie kwapił się burzyć go jakimś nieopatrznym słowem, a przeciwnie, Arciszewski szukał pośpiesznie słów, ogarniony lękiem, że go ta wymowna zwłoka w rozmowie ośmieszy przed młodym człowiekiem. Wreszcie westchnął ciężko i zaczął: - Od pierwszej chwili nękała mnie myśl, żeś podobny do znajomych mi ludzi. Waszmość chyba dobrze wiesz, jak mi bliską była twoja matka, ongiś panna Suchecka, więc czemu, u licha, tego nie mówiłeś? Na diabłać byłyby wtedy potrzebne listy mości kanclerza. - I mnie było głupio wstrzymywać język, ale pani mateńka na wszystko prosiła, abym pary z gęby nie puścił o znajomości z waszą miłością i żebym, broń Boże, na nią się nie powoływał. - Rozumiem. Niemiło jej wspominać tamte czasy. - Nie, to nie to, wasza miłość - zaprzeczył gwałtownie Piotr. - Inny jest powód. Mówiła do mnie mateńka: "Nie chwalże się tam, że masz Suchecką za matkę, bo to dziś wielki, światowy człowiek, mąż sławiony przez wiele narodów. Gotów pomyśleć, że mu się szaraczkowie przypominają." - Szaraczkowie? - zdziwił się Krzysztof. - Uboga jest, proszę waszej miłości, moja rodzina. Jegomość ojciec człek dobry, ale przehulał sporo folwarków i przy jednej wiosce ostaliśmy. Zaczęła się też całkiem inna rozmowa. Piotr opowiadał z ożywieniem o sobie, domu rodzinnym, a zwłaszcza o matce, dla której żywił wprost chłopięce uwielbienie. Wynosił jej zalety, mądrość, skrzętność i poświęcenie, z jakim znosiła swój nie najlepszy los, nie zapomniał przy okazji wspomnieć i o wyglądzie pani mateńki, która mimo skończonej przed kilku laty czterdziestki, była dla niego uosobieniem statecznej urody. O ojcu mówił z godnością, ale już nie zdobył się na równie wielką jak dla matki serdeczność. Gdy tego wszystkiego słuchał pan armatny, gdy zwłaszcza dowiadywał się o niedostatku, w jakim żyła dawna panna Suchecka, młody człowiek stawał mu się z minuty na minutę coraz bliższy. Stary włóczęga przeżywał jednocześnie skomplikowane uczucie radości i zaskoczenia, jakby dopiero teraz wrócił do własnej ojczyzny. Od kilku tygodni był już na ojczystej ziemi, ale dziś jakby drugi raz witał się z własnym krajem. Opowieść młodego szlachcica, jego wygląd, barwa głosu, a nawet sposób gestykulowania, tak podobny do gestów dawnej panny Sucheckiej, wszystko razem wprowadziło Arciszewskiego we wspomnienia młodych lat, spędzonych na ojczystej ziemi. Gdy młody człowiek mówił o ziemi lubelskiej, o sąsiadach, przyjaciołach i rodzicach, przed wyobraźnią zasłuchanego Krzysztofa wyrastały rodzinne strony nad Wartą, których jeszcze nie widział po powrocie, dom rodzicielski, Śmigiel i Kościan, pojawiali się w myśli dawni przyjaciele i znajomi, wszyscy już nieżyjący, bo pożegnał się ze światem Zawilski, zginął w niewoli tatarskiej Plecki, słuch zaginął o Nowakowskim. Odzywała się z kart pamięci cała dawna awanturnicza młodość, spór z sąsiadem i już znowu chmurniało czoło, bo przypomniała się - najboleśniejsza ze wszystkiego - rozłąka z ukochaną ongiś kobietą, dziś matką jasnowłosego chłopca. Ile razy jednak spojrzał w oczy mówiącego, doznawał cichego ukojenia. Młody szlachcic patrzył nań spojrzeniem panny Sucheckiej, jakie po dziś dzień, nawet po latach dwudziestu, nie zmącone czasem tkwiło w pamięci. - Jakbyś mi z nieba spadł - zaczął w pewnej chwili. - Od razu poczułem do ciebie sympatię, alem się jeszcze wahał, bo widzisz, dowódca musi być nader ostrożny, gdy chce kogoś bliżej siebie dopuścić. Skoroś jednak syn tak zacnych ludzi i, jak widzę, prawość masz w duszy po matce, godzi się, bym ci okazał więcej serca i zaufania. Będziesz więc tutaj ćwiczył się w inżynierce i w artylerii, a przy tym mnie sekretarzował. Żołd dostaniesz sporszy, pomieszkanie pod moim bokiem, a służba będzie różna, przy prochu i przy papierach, choć zdarzy się i bardziej poufna funkcja. Czasy idą niezwykłe, może wielkie, może nieszczęsne dla miłej ojczyzny. - Bóg zapłać waszej miłości za to szczęście niezwykłe, że będę służył pod tak zacnym i światowym wodzem. Jak syn będę wierny waszej miłości. - Jak syn, powiadasz - uśmiechnął się gorzko Krzysztof. Jeszcze sporo czasu przeszło im na pogawędce. Pod koniec rozmowy Arciszewski wstał, położył rękę na ramieniu Piotra i powiedział żartobliwie: - Widzę, że wielka u ciebie ochota do pracy i żołnierki. A jakże tam serce? Widzę, że puste dotąd, bo tylko o pani mateńce ciągle słyszę. Piotr zarumienił się. Przez krótką chwilę wahał się walcząc z zawstydzeniem, wreszcie odparł: - Powiem waszmości jak własnemu rodzicielowi. Puste ono dotąd było, ale poznałem w drodze mieszczkę tak dziwnej urody, że odtąd wszystek spokój uciekł z duszy. - Gdzież to było? - W Lublinie, proszę waszej miłości, w czasie onego tumultu. Bóg jednak zrządził, że ona właśnie z Warszawy, więc jeszcze większa dla mnie radość, że będę przy waszmości tu w stolicy. Może los zrządzi, że ją odnajdę. - To jej nawet nie znasz? - Nie, proszę waszej miłości. Taka nieśmiałość mnie wtedy opanowała, że wstyd mi było przed samym sobą. Na te słowa Arciszewski uśmiechnął się dobrotliwie. - Nie ma w tym żadnego wstydu, mój Piotrze. Tylko człowiek lichy bywa zbyt odważny do kobiet, choć tchórz w istocie. Niechże ci Bóg da szczęście, jakiego ja w życiu nie miałem. Po tych słowach wstał, a wraz z nim i Piotr poderwał się z ławy. - Mości Opacki, zgłosisz się u cejkwarta Mitwenza i po podróży się oporządzisz. W południe stawisz się u mnie do pracy. - Wedle rozkazu, mości panie armatny. Rozdział IV Tego dnia, jak to zazwyczaj z wiosną bywało, kanclerz Ossoliński wstał wcześnie. Po śniadaniu, które jadł w małym gronie rodzinnym z żoną i córką Urszulą, bo ta jeszcze była przy ojcach, żyjąc w panieńskim stanie, zabierał się do załatwiania własnych spraw gospodarskich, zwłaszcza że nikt mu nie dogodził w rządzeniu dworem i włościami. Potem dopiero, koło godziny dziesiątej, zasiadał do spraw państwowych. Dzisiejszego dnia szybko coś niecoś przełknąwszy, czemu się zdziwiła małżonka, bo zwykł był jadać do syta, wezwał pokojowego. - Zapowiedz straży w sieni, żem niezdrów, nikogo dzisiaj nie przyjmę. Gdy przyjdzie ktoś z panów braci, choćby i senatorów, trzeba przeprosić, by odłożyli swoje sprawy do jutra. - Niezdrów mój małżonek? - zaniepokoiła się Ossolińska. - Śniadanie prawie nie tknięte. - Zjem później. Teraz mnie pośpiech pędzi. Mam być dziś u króla jegomości, a przedtem rozwaga potrzebna, zwłaszcza że posłowie greccy będą dziś na zamku. Przeszedłszy korytarzem na lewe skrzydło pałacu, błyszczącego świeżością, bo nie dawniej jak trzy lata temu był budowany, kanclerz zatrzymał się przed mahoniową klatką windy, będącej jednym z dziwadeł pańskiej rezydencji. - Do kanclerskiego pokoju, wasza miłość? - zapytał czekający tu pokojowiec. Trzymał w pogotowiu sznur dzwonka, by dać sygnał do piwnic, na które piętro ciągnąć mechanizm. - Do kancelarii, ale poczekaj. Pana Dębskiego już dziś widziałeś? - Jest, mości książę, wśród dworzan na śniadaniu. - Jak zje, przyślij mi go na górę. Mimo tuszy utrudniającej lekkość ruchów wszedł rześko do windy i za chwilę równie sprężystym krokiem wychodził z niej na korytarz pierwszego piętra. Znalazłszy się w swoim gabinecie kanclerz jakby zmieniał skórę, samotność działała na niego wyzwalająco. Mógł tutaj wyzbyć się sztucznej wyniosłej postawy i człapać swobodnie po mięsistym dywanie, nie bez dumy pańskiej rozglądając się po bogatej komnacie. Nierzadko, a zwłaszcza gdy mu zdrowie w pełni dopisywało, lubił patrzeć z upodobaniem na swój obszerny, niemniej jednak zaciszny gabinet. Oko bawiło się widokiem ścian z błękitnego marmuru, misternych rzeźb odlanych cudowną sztuką z połyskliwego spiżu. Widziałeś tu kutą w brązie, zastygłą w ruchu różną faunę, bo były ptaki wszelakie, rącze łosie i jelenie, ogary obskakujące uciekającego bawołu, a wszystko wśród drzew, paproci i liści zwisających wzdłuż ściany. Zwierzęta już się nawet były opatrzyły kanclerzowi, ale nigdy nie męczyło się jego oko, gdy rzucił wzrokiem na główną ścianę, pozbawioną drzwi i okien. Tu nie widziało się ani spiżu, ani marmuru, bo od rogu do rogu rozpościerała się potężna srebrna szafa. Ona to była największą chlubą kanclerza. Gdziekolwiek na niej spoczęło oko, od góry do dołu, od prawej ku lewej stronie, niczego nie widziałeś, tylko dziesiątki, może setki okutych srebrem szuflad. Lśniły na nich łacińskie nazwy państw europejskich i zamorskich, królestw i księstw, nazwiska władców zagranicznych, wśród których nie brakło monarchów chrześcijańskiego świata, książąt francuskich czy niemieckich, kniaziów moskiewskich i wołoskich. Były skrytki przeznaczone na listy jego świątobliwości papieża Urbana, sułtanów tureckich, dożów weneckich, władyków greckich lub bułgarskich. Ten widok cieszył co rano oczy kanclerza, bo ile tu dawniej brakowało napisów, ale ileż ich przybyło, odkąd Jerzy Ossoliński trzymał w swoim ręku wielką pieczęć koronną. "Ciekaw jestem, co będzie, gdy mnie nie stanie - myślał niekiedy z dumą i goryczą. - Czy następny po mnie, gdy oczy zamknę, kanclerz koronny będzie dbał o taką zażyłość ze światem?" Uważał, że on jeden spośród kanclerzy polskich bieżącego stulecia rozumiał w pełni swój wysoki urząd. Cóż w porównaniu z nim zdziałał na przykład jego poprzednik Piotr Gębicki czy dawniejszy, jeszcze przed biskupem, kanclerz Jakub Zajdzik? Czy może z nim iść w jakikolwiek paragon nawet żyjący po dziś dzień kolega i rywal, wielki kanclerz litewski Albrycht Radziwiłł, człek po świecie bywały i magnat na dodatek większy niż rezydent z Toporii? Dzisiejszy kanclerz, myślał o sobie Ossoliński, powiązał majestat polskiego króla z największymi monarchami i państwami świata. W tej tu srebrnej szafie zamknięta jest cała duma kanclerskiego urzędu, listy wierności i przyjaźni, tajne i jawne sojusze, które podnoszą blask korony, chwałę miłej ojczyzny, a wraz z nią zasługę rodu Toporczyków. Odbywszy spacer po dywanie zbliżył się do biurka. Nasycił wzrok widokiem rozpostartych papierów, leżących tu od wczoraj w mądrym pracowitym nieładzie. Żaden pokojowiec nie miał prawa tknąć tu czegokolwiek, bo nawet proch na marmurze był własnoręcznie ścierany przez kanclerza. Sumienny, pracowity mąż stanu cenił ten pozorny nieporządek, bo w układzie pism i notatek była wczorajsza nie skończona myśl, kusząca, by jak najprędzej wrócić w pełny tok pracy. Siadając przy biurku w wielkim rzeźbionym fotelu czuł się jak hetman na siodle. Zamiast strzemienia naciskał podeszwą safianowego buta mosiężną wagę i cały ciężki korpus jechał wraz z krzesłem w górę do poziomu, który najdogodniejszy się wydał, by spojrzeć na papiery jak na pole bitwy. Zdmuchnął pył ze śliskiego marmuru i zagłębił się w pisma. Nie były one najprzedniejszej wagi, bo takich nie zostawiłby nieostrożnie. Mogłyby przyciągać oczy pokojowców, a oni, choć wierni kanclerzowi, ludźmi są łakomymi na wszelakie pokusy. Wszystkie te notatki były mu pomocne dziś ku skrupulatnym obliczeniom. Przerzucał je i myślał pośpiesznymi skrótami. Tiepolo, Signoria, książę siedmiogrodzkie... Nuncjusz, jeśli mu można wierzyć, greckie zapewnienia... i jeszcze pismo sułtana Zachia Ottomano... Ruszył złotym kluczykiem w zamku szuflady i wyjął nieduży świstek twardego jak blaszka papieru. Czytał wczorajszą notatkę. "Wojewoda wołoski trzydzieści tysięcy, Mołdawianie dwadzieścia tysięcy, Kozacy rejestrowi dwadzieścia tysięcy, gwardia króla jegomości sześć tysięcy, jazdy pańskiej pięćdziesiąt tysięcy, Moskali więcej niż pięćdziesiąt tysięcy." Wiele tu było pomniejszych cyfr, a ostatnia dotyczyła artylerii i mówiła zwięźle: "Pan armatny dział osiemdziesiąt." Dumał nad tym i pocierał czoło. Ściągała mu brwi napierająca troska. "Myli się król jegomość. Mołdawianie będą. Wołosi pójdą ku Dunajowi, Kozacy ruszą w nadziei przywrócenia im wolności, armatny da, co obiecuje, ale panowie szlachta? Nie pięćdziesięciu tysięcy, ale piętnastu nie dostawią. Chciałbym widzieć choćby Jeremiasza Wiśniowieckiego, czy mając dziesięć tysięcy jazdy bodaj dziesięć setek dostawi pod królewskie dowództwo. A Albrycht Radziwiłł? A pan wojewoda krakowski? Obaj w duchu nieżyczliwi i królowi, i kanclerzowi." Wspomnienie tych potężnych rodów nasyciło Ossolińskiego goryczą. Jako pierwszy w państwie minister miał urząd od tamtych wszystkich wyższy, ale nie równać mu się z nimi substancją i dawnością rodu. Kimże był wobec nich niedawno upieczony magnat Ossoliński, którego ojciec dworował domowi książąt litewskich, a nawet imię synowi dał na wzór swojego chlebodawcy, Jerzego Radziwiłła. Po dziś dzień miał kanclerz w swoich posiadłościach wioskę Świniuchę, daną mu jako niemowlęciu przez ojcowskiego opiekuna. Lubomirski był z panów jeszcze dumniejszych niż Radziwiłłowie. Rzadko pokazywał się w Warszawie, za nic mając senat, króla i kanclerza. Miał tu Ossoliński w srebrnej szafie tajne informacje, mówiące o tym, że wojewoda krakowski sam się znosi nawet z cesarzem tureckim i nie wszystko po myśli królewskiej pisze w listach do sułtana. A przecież będąc teściem Albrychta Radziwiłła wiedział o wszystkim, co się dzieje na dworze królewskim w Warszawie, i mógł wespół z kanclerzem litewskim mącić plany królewskie, kpiąc przy tym z uniwersałów i zaleceń kanclerskich. "Ci dwaj zawsze gotowi nogę mi podstawić. Jedyne szczęście w tym, że król, mnie przydając ucha, trzyma wszystko w tajemnicy." Wszedł dworzanin Marcin Dębski. - Kłaniam się waszej miłości. - Dobrze, że już jesteś, bo bardzoś mi dziś potrzebny. Kanclerz lubił i cenił tego dworzanina. Wydobywszy go przed kilku laty z biedy, zaopatrzył, dokształcił na swoim dworze i miał w nim teraz zaufanego sługę, zdolnego i łatwego do wyręki. Wiedział też i o tym, że młody dworzanin, zapatrzony w chlebodawcę, przejmuje skwapliwie jego doświadczenie, urabia swoje obyczaje i charakter na podobieństwo kanclerza. Był wstrzemięźliwy w słowie, pracowity, nie marnował grosza na pijatyki, w lot chwytał każdy zamysł kanclerza. - Dowiedziałeś się, co trzeba, o tym starym szlachcicu? - Zwie się Bojanowski i pochodzi ze wsi Niegorzyce. Przywieźli go wczoraj do pałacu biskupiego i zaraz zebrało się kilku z duchowieństwa. Był i poseł Tiepolo. Powiedziałem, że wasza miłość, jak było mówione, wyrobi dziś posłuchanie u króla dla owego szlachcica. Wszystko, co mówi ten starzec, nad wyraz dogodne dla zamysłów królewskich. Z jego słów szlachta może nabrać wiele ochoty. - Jak myślisz, nauczony czy prawdziwy? - Chyba prawdziwy, wasza miłość, choć nic bym za to nie dał, czy mu kilku słów nie wsadził w usta sam Tiepolo, co nie byłoby tak trudne, bo to człowiek sędziwy. Kanclerz uśmiechnął się. - I ja myślę, że Tiepola w tym ręka. Dowiemy się wszystkiego o dwunastej, bo na tę porę umówiłem audiencję u króla. Dopilnuj więc, by na ten czas przywieziono Bojanowskiego na zamek. A teraz siadajże, mój Dębski. Onegdaj, gdy wróciłeś z drogi, nie miałem czasu, by dłużej z tobą porozmawiać. Zresztą i dla ciebie pilniejsza wtedy była sprawa krewniaka niż relacje z drogi. Ten Opacki jest już w arsenale? - Serdecznie go przyjął pan armatny i dzięki wstawiennictwu waszej kanclerskiej mości dał mu od razu sekretarstwo. Bóg zapłać waszej miłości za list kanclerski. - Głupstwo. Każdy, kto, się teraz rwie do broni, a nie do burdy czy hulatyki, potrzebny miłej ojczyźnie. Chwilę panowało milczenie, kanclerz przebiegł oczami papiery leżące na biurku. - Wiadomości, które od hetmanów przywiozłeś, będą wielką pociechą dla króla jegomości. To nader ważne, że Moskwa skupia swoje wojska i pcha je na południe. - Podobno wielka wśród Moskwy nadzieja, że wespół z nami przygną karku Tatarom. - A cóż jeszcze słyszałeś w drodze? O czym gadają, na kim psy wieszają? Wiedział dworzanin, że kanclerz docenia każdą wiadomość o nastrojach wśród szaraków mieszczan i chłopstwa, nie uważając, że ważny tylko pogłos idący z magnackich dworów. Opowiadał więc, co słyszał po miasteczkach, wsiach i zajazdach, a nawet przy kramach kupieckich wśród gawiedzi. Niczego nie ukrywając nie szczędził kanclerzowi uszczypliwych o nim pogłosek i paszkwilów słyszanych po drodze. Ossoliński raz się chmurzył, raz weselał na twarzy. - Coraz więcej tych łajdackich pismaków, co za pieniądze moich wrogów piszą paszkwile. A zaś o panu Wiśniowieckim słyszałeś pewnie same tylko panegiryki. - Nie myli się wasza miłość. W tamtych stronach o wojewodzie ruskim wszędzie wśród szlachty pochwały, bo widać hojnie sieje on pieniędzmi. Ale wśród pospólstwa nie ma takiego miru. Zdarzyło mi się słyszeć nawet szaraczkowego szlachcica, który wspominał, że kniaź Wiśniowiecki to przecież banita. - Uczciwy musiał być ów szlachcic, ale takich niewielu. Z możnych panów żaden nigdy o tym nie przypomni Wiśniowieckiemu. O zajazdach kniaziowych na cudze ziemie nie mówili? - Mówili, ale półgębkiem. Mnie się widzi, że i w tych bezprawiach kniazia smakuje sobie szlachta, widząc w nich pańską siłę. Ossolińskiemu pokryło się czoło grubą bruzdą i zapadł znowu w zadumę. Nie tylko on, ale wszyscy możni i szaraczkowie w państwie wiedzieli, że książę Jeremiasz za nic ma państwową władzę i koronne prawo. Któż w Polsce nie słyszał o bezkarnych wyprawach wojewody ruskiego na dobra zmarłych kuzynów, o jego zbrojnych zajazdach na Żałowiec, na Nikorczynę czy Tyszkiewiczów na dwory wdów i sierot po swoich krewniakach. Potentat ruski nie wahał się napadać nawet na majątki Kazanowskich czy Koniecpolskich. "Wszystko stąd - myślał teraz kanclerz - że ma on potężną siłę, wojsko najliczniejsze w całym kraju." Potarł czoło ręką, usiłując zetrzeć rozgoryczenie z myśli i zagadnął: - Byłeś wczoraj na polu werbunkowym? - Byłem. Stawiają nowe namioty i szopy. We dwa dni urósł ujazdowski obóz. Przyszły trzy kompanie piechoty niemieckiej, podobnoć od generała von Videl. Kapitanowie Korff i Plautius wrócili z mazowieckim żołnierzem. - Spokój na polu? - Huczno. Musztra i ciągłe wiwaty. - Co wykrzykują? - Wiwatują na cześć króla i waszej miłości. Zęby sobie ostrzą na Nogajców. - A przeciw Turczynom przypadkiem nie gardłują? - Nie, wasza miłość, Tatarowie jeno na ustach. - W porządku. Wszędzie, gdzie by gadano o zamiarze wojny z sułtanem, kłam zadać, bo to plotki. Tak wrzeszczą tylko wrogowie króla jegomości. - Tak jest, wasza miłość - powtórzył bez zająknienia Marcin. Nie drgnął mu przy tym ani jeden muskuł na twarzy, choć uśmiech pchał się przemocą na usta. Bo czego Ossoliński wiedzieć nie dozwalał, Dębski nie wiedział. - To wszystko, mój drogi - powiedział Ossoliński skrobiąc jednocześnie piórem po papierze.- Słyszałeś po przyjeździe, że kanclerzanka Urszula za mąż wychodzi? - Słyszałem, wasza miłość. Raduje się z tego cały pałac Arde. O niczym innym nie mówiono dziś przy śniadaniu. - Cieszą się na weselisko - zaśmiał się Ossoliński - a przecież jeszcze z poprzedniego wesela, Heleny, nie bardzo im ze łbów wywiało. Mój drogi, dobrześ się spisał i pewnie przyodziewa zmarniała ci w podróży, co? Masz tu kartkę do kasy na kilkadziesiąt talarów, byś mi na weselu wyglądał, jak się patrzy. - Do nóg padam waszej miłości za tyle serca i hojności. - Pilnuj mi też odtąd w kancelarii, by żwawo szły listy proszące panów na zaślubiny. Po wyjściu dworzanina kanclerz zapadł w fotel. "Pyskują - mówił do siebie. - Solą im jestem w oku. Cóż to za głupi naród, nie cierpiący żadnego porządku, żadnej władzy. Jak to mówił Dębski? "Utną kanclerzowi szyję"? Sobaki jedne, warchoły! Prędzej im spadną z szyi puste makówki, gdy Tatarzy i Nogajcy na kark nam zjadą. O wolnościach pyskują, ale któż z tego szlacheckiego motłochu rozumie to słowo - wolność!" Zaraz za tą myślą przybiegła inna, nasycona już nie goryczą, ale lękiem. "Król trzyma wszystko w tajemnicy, ale nie daj Boże, by go język zaświerzbiał i zwiedziała się o wszystkim szlachta. Oby Panna Najświętsza oświeciła majestat i natchnęła króla, by wytrwał we wstrzemięźliwości słowa." Oni dwaj tylko, król i kanclerz, wiedzieli, dla jakiej przyczyny rośnie każdego dnia obóz w Ujazdowie, po co zjeżdżają cudzoziemskie zaciągi i z czyjej woli ludwisarnie w Toruniu i Warszawie leją spiż do form, spiesząc się z wykonaniem zamówienia. Kanclerz nie we wszystkim był królewskiego zdania. Nie kwapił się tak jak Władysław IV do wojny z Portą, ale wtórował planom króla, by jak najprędzej zebrać siły wojenne. Za każdym pobytem na dworze zaklinał Władysława IV, by obaj dochowali tajemnicy i pary z gęby nie puścili, że mimo wszystko może przyjść do rozprawy z sułtanem. Radził, by ciągle tylko o Tatarach mówić, bo na taką wojnę mądry kanclerz widział zezwolenie w prawach Rzeczypospolitej. Sięgnął i teraz do srebrnej szafy, uchylił szufladę oznaczoną otomańskim godłem. Wyjął obwieszony pieczęciami rulon, na którym już na węgiel sczerniało pismo, bo dwanaście lat minęło od chwili, gdy cierpliwe pióro skryby wodziło po tym papierze kształtne, bogate we floresy litery. Przycisnął dłonią dokument. "Wyraźne jak wół te kondicja. Podstawą naszego pokoju z Turcją ten oto mądry warunek, aby Tatarzy z Budziaku byli ruszeni, a koczowiska ich spalone." Sięgał głębiej w szuflady i wyciągał kopie królewskich listów, z których prawie wszystkie sam koncypował i pieczętował. Pięć razy wzywano sułtana, by rozpędził hordy budziackie i nic z tego nie wynikło, bo w Carogrodzie kpią z woli królewskiej. Tatarowie, zamiast umykać z Budziaku, urośli tam w wielkie kupy. Już zeszłego roku było tej hordy nie dziesięć jak dawniej, ale trzydzieści tysięcy. "Jeśli król jegomość wytrwa i niczego nie ujawni, to w prawie jesteśmy. Każdej chwili będzie można poświecić w twarz senatorom czy całemu sejmowi konstytucją, że król ma prawo odwracać niebezpieczeństwo grożące Rzeczypospolitej, jakim są najazdy tatarskie. Da Bóg, że spełnią się mądre nasze plany i nowa chwała spadnie na królewską i na moją głowę." Koło południa wielki kanclerz koronny wyszedł ze swojej pracowni. W sieni czekał cały dwór w pogotowiu i sporo przedniejszej szlachty, zawsze gotowej pokłonić się wielkiemu panu. Witano go okrzykami, kłaniano się do pasa. Niejeden odpychał służbę kanclerską i sam otwierał drzwi złoconej kolasy. - Do nóg padam waszej miłości. - Jak zdrowie, mości kanclerzu? - Witajże nam, wielki pieczętarzu, ozdobo Rzeczypospolitej. Ossoliński, pyszałkiem z natury nie będąc, kłaniał się w lewo i w prawo, dla każdego miał uśmiech i ciepłe słówko. I dziś, jak to co dzień bywało, niejeden chudzina szlachecki łamał się wpół i prosił: - O łaskę rozmowy upraszam waszą książęcą mość. Wtedy kanclerz, choć go tytuł mile łaskotał po uchu, stawał się nagle poważny i mówił głośno, by go słyszał wszystek tłum zebranej szlachty i gawiedzi: - A waszmość skąd? - Aż zza Kielc, wasza książęca mość. - To mi mniej dziwno, że nie znasz kanclerskiego obyczaju. Księciem mi nie kadź, bom ja szlachcic polski jako i waszmość. Rzeczpospolita tytułów książęcych nie uznaje. Mówił tak, ale trudno było dociec, czy w jego słowach jest szczerość, czy też przekora. Niemniej jednak co sprytniejszy z petentów wiedział, że ów tytuł papieskiego i cesarskiego księcia umieszczony na pisemnych petycjach wcale nie drażnił pana kanclerza. - Daruje wasza miłość, żem wspomniał - tłumaczył się zaskoczony petent. Najczęściej po tych słowach twarz mu się rozjaśniała, bo już czuł dłoń Ossolińskiego na ramieniu i słyszał życzliwą zachętę: - Przyjdź, waszmość, do mnie jutro z samego rana, to ci w niedoli pomogę. Dziś ledwie się zwlokłem z łóżka, by pojechać do króla jegomości. Bywało, że kanclerz szedł piechotą z ulicy Reformackiej ku zamkowi gawędząc ze szlachtą, która chętnie służyła mu swoim towarzystwem. Dziś jednak, pomny na to, że napomknął o swojej dolegliwości, wsiadł do kolasy i jechał stępa otoczony pańskimi pojazdami. Rozdział V W komnacie królewskiej było dziś niewielu dostojników. Siedziało kołem na wprost majestatu sześciu senatorów rezydentów, wśród nich biskup poznański i kujawski, dalej chudy jak żyrafa poseł Tiepolo, kanclerz litewski Albrycht Radziwiłł i podkanclerzy Leszczyński. Bliżej króla stał marszałek dworu Kazanowski, a tuż obok przy poręczy królewskiego karła wielki kanclerz. Poza plecami Władysława ginęła w półcieniu postać sekretarza królewskiego Fanfoniego o ascetycznej twarzy. Oczy wszystkich skupione były na stojących przed królem wysłannikach greckich. Obaj duchowni w przydługich, niebogatych opończach, ozdobionych jedynie wiszącymi pod szyją krzyżami, kończyli w tej chwili swoje posłannictwo. Starszy z nich, onieśmielony otaczającym go milczeniem, wątpiący widać, czy dość gorąco przemawiał, klęknął w tej chwili i kończył drżącym głosem: - Niech Bóg nas skarze, jeśli choć jednym słowem minęliśmy się z prawdą. Narody nasze patrzą w ciebie, najjaśniejszy panie, królu chrześcijański, jak w jutrznię, która wschodzi nad naszą nieszczęsną ziemią. Ty jeden, panie nad panami, królu polski, zwycięzco nad haniebnym Półksiężycem, możesz przynieść wolność jęczącym w jarzmie i pohańbionym Grekom. Przysięgamy, najjaśniejszy panie, na siwe nasze włosy, że jeśli ruszysz przeciw Turkom, będziesz wielbiony od wielu narodów, od Kościoła naszego, od ludu ginącego na tureckich galerach. Po wieki wieków będziemy sławić imię twoje, wielkość twojego rodu królewskiego, twojego potomstwa i wszystkiego narodu polskiego. Jeśli moja mowa zbyt blada, by poruszyć twoją dobroć, niechże przemówią jeszcze te listy, które w imieniu naszych świątobliwości, biskupów greckich, składam u twojego tronu. Władysław IV skinął głową, wziął listy z rąk zakonnika i oddał je Fanfoniemu. - Podziękujcie waszym świątobliwościom za zaufanie, jakim nas obdarzyli. Pisma rozważymy i odpowiedź damy przed waszym wyjazdem. Wiemy, jak nieszczęśliwy jest wasz naród, więc niech Bóg będzie życzliwy i skarze Otomanów. My jednak bez woli Rzeczypospolitej i senatu niczego stanowić nie możemy, a z Portą wiąże nas pakt pokoju. Posłyszawszy te słowa Ossoliński odetchnął. Przed chwilą niepokoiła go myśl, że król wysłuchawszy wysłanników greckich gotów w pochopności swej dać jakieś obietnice. Choć Grecy byli tajnymi posłami, i stąd bez zwykłego ceremoniału, w małej grupie ich witano na prywatnym niejako posłuchaniu, to i tak zdaniem kanclerza zbyt wiele było przy tym niepewnych osób. Sam wicekanclerz Leszczyński dziś jeszcze, zaraz po wyjściu z zamku, roztrąbiłby po całej Warszawie nieoględne słowa królewskie. A Albrycht Radziwiłł? Ossoliński patrzył w jego ponurą twarz i nad wyraz go cieszyło, gdy teraz jasność na nią wstępowała. Odwrotnie natomiast poseł Tiepolo, posłyszawszy powściągliwą wypowiedź króla, zmarkotniał i poruszał zmarszczonymi wargami, jakby spędzając z ust natrętną muchę. "Temu nie w smak - uśmiechnął się w duchu Ossoliński. - Marzy tylko o jednym, by król wyraźnie wypowiedział się za wojną." Tymczasem król Władysław ciągnął dalej swoje słowa i w miarę jak mówił, posępnieli obaj mnichowie. - Nikt tu nie myśli o wojnie z Turcją, bo to potęga wielka i w pokoju z nią żyjemy. Gdyby jednak porwali się na nasze królestwo, najazdu nie ścierpimy, a wtedy i wam trzeba chwycić za oręż wespół z resztą chrześcijańskiego świata. Wyciągnął rękę na znak pożegnania. Obaj mnichowie ucałowali dłoń królewską i przygarbieni skierowali się ku wyjściu. - Fanfoni! - zwrócił się Władysław do nieruchomego jak słup sekretarza. - Wyprowadź dostojnych gości! Fanfoni ani mrugnięciem powiek nie dał poznać, że pamięta dane mu niedawno królewskie polecenie. Miał teraz wyprowadzić posłów greckich i umówić ich na ponowną, tajną tym razem rozmowę na zamku. Ledwie drzwi się zamknęły za wychodzącymi, poseł Tiepolo postąpił krok w stronę królewskiego karła. - Najjaśniejszy panie! Serce się krajało, gdy słuchaliśmy tego nieszczęsnego poselstwa, wołającego o pomoc i uwolnienie z jarzma. Signoria mi donosi, że tak samo cała Bośnia gotowa do buntu przeciw państwu otomańskiemu i że lada dzień Wenecja wyśle wojska do Triulu i Dalmacji. Gdyby wasza królewska mość natchnął nadzieją greckich posłów, całe południe Europy rozgorzałoby w walce z pogaństwem. To pewna, że także Bułgarzy, najjaśniejszy panie... - Nie skończył, bo król wstrzymał gestem dłoni dalsze jego wywody. - Wasza dostojność zna dobrze prawa Rzeczypospolitej, bo z dawna naszym gościem. Nic bez zgody stanów i senatu. Tiepolo zamilkł. Ogarnął go nagły lęk, czy też król nie zmienia swoich zamiarów. Nie dalej jak wczoraj w rozmowie z nim w cztery oczy dawał wielkie nadzieje, a teraz wszystko odwraca. Jeszcze bardziej dobił posła weneckiego zimny wyraz twarzy Ossolińskiego. Kanclerz patrzył na Włocha wzrokiem przeszywającym do szpiku kości. Krewkiego Wenecjanina oblał pot. "Trzeba było od skąpstwa odstąpić - myślał w tej chwili - i sięgnąć hojniejszą dłonią do szkatuły. Może jakieś dziesięć tysięcy talarów podrzucone na czas dumnemu kanclerzowi usposobiłoby go lepiej dla weneckich planów." Po słowach królewskich nastało krótkie milczenie. W komnacie zapanował półmrok, bo dzień był chmurny, choć nie dżdżysty. W tym przyćmieniu świateł chwila ciszy zdawała się ciążyć męcząco, więc wszyscy odczuli ulgę, gdy weszło dwóch pokojowych ze świecami i zaczęło zapalać knoty w olejnych lampach. Tiepolo wykorzystał tę chwilę i szepnął coś do ucha biskupowi poznańskiemu. Biskup postąpił krok naprzód i zaczął: - Prosimy waszą królewską mość, by raczył dać dzisiaj posłuchanie urodzonemu Bojanowskiemu. Przyprowadziliśmy go na zamek i czeka na łaskawość królewską. - Wspomniał mi o nim kanclerz. Powiedzcie jednak, czy ów jasnowidz to człek zdrowy na umyśle? Podobno sędziwy starzec. Jak niedawno posła Tiepolo, tak teraz biskupa poznańskiego ogarnęła niepewność. W obawie, że król wbrew obietnicom kanclerza może odmówić audiencji, zaczął skwapliwie: - Nie przeczę, najjaśniejszy panie, że wiek podeszły mąci ludziom umysły, ale ów szlachcic pełen życia i zdrowia. Choć i to nie najważniejsze, bo nie on to wszystko mówi, ale Duch Boży, który wstępuje w jego usta. Trzykroć braliśmy go na świętą inkwizycję i daliśmy wiarę jego natchnieniu. Słowo w słowo to samo stale powtarza i nie masz błędu w jego myślach. Wykonał przysięgę przed gronem duchownych, klął się Bogiem i Trójcą Świętą, przywoływał karę boską na siebie i na całe swoje potomstwo, jeśli choć jednym słowem imaginuje, a nie opowiada tego, co widział na własne oczy i co słyszał na własne uszy. Król zdawał się jeszcze wahać, więc na pomoc biskupowi pośpieszył Albrycht Radziwiłł: - Nie wiem, co ma wyznać ten człowiek, ale słowa Bożego, skoro ów szlachcic nim natchniony, radziłbym posłuchać. Oprócz Ossolińskiego nikt tu nie wiedział, jak bardzo dogadzało królowi usilne namawianie go do posłuchania. Król ociągał się umyślnie, by go nie posądzono, że jest skwapliwy do słuchania wojennych przepowiedni, jakie tu miał wyjawić za chwilę ów Bojanowski. - Skoro był na świętej inkwizycji - Władysław rozłożył ręce wymuszonym gestem - skoro nawet wszyscy duchowni wiedzą, jakie jasnowidztwo głosi, niechże i my posłuchamy. Rozjaśniła się twarz biskupowi poznańskiemu i uradowany Tiepolo wybiegł do krużganków, by za chwilę wprowadzić do komnaty wątłego, chudego jak paździerz człeczynę. Przybysz miał twarz wysuszoną, żółtą jak stary papier, a krzaczaste nastroszone jego brwi zatapiały w półcieniu prawie niewidoczne oczy. Te czarne plamy w kościstych oczodołach nadawały twarzy iście trupi wygląd. Władysław patrząc na to przejmujące dziwadło, idące wolno po dywanie, nachylił się do Ossolińskiego i powiedział z cicha: - Jeśli ten piszczel jest obrazem zdrowia i życia, to chyba ze mnie już cała ruina. Kanclerz odpowiedział życzliwym uśmiechem królowi, żartującemu z własnej nadmiernej otyłości. Spoważniał jednak prawie w tej samej chwili, nie chcąc przy biskupach okazywać zbyt frywolnej twarzy, i to w tak niezwykłej sytuacji. Stary szlachcic oddał zamaszyście ukłon i pochylił się do dłoni królewskiej. - Dzięki ci, najjaśniejszy panie, panie mój miłościwy, królu nasz chrześcijański. Od dwóch lat czekałem na tę chwilę, by stanąć przed majestatem i wyznać prawdę świętą, od której zależy los królestwa i całej Rzeczypospolitej. - Mówże zatem, coś już wyznał ojcom duchownym. Starzec powstał, nabrał tchu i z miną natchnioną zaczął: - W tej chwili, z dawna upragnionej, gdy przed majestatem stoję, niechże mi Panna Najświętsza i wszyscy święci pomogą. Przyszedłem tu dlatego, "iż na mnie włożył Bóg, abym oznajmił, co się ma dziać, tedy oznajmuję, jak się rzecz ma. Miałem widzenie we śnie począwszy od wstępnego postu aż do Wielkiej Nocy zawsze z soboty na niedzielę nad świtaniem. Osoba piękna przychodziła do mnie w białych szatach..." Starcowi brakło tchu, zakasłał się. Senatorowie czekali na dalsze jego słowa, nie zmrużając oka. Badawczy wzrok Ossolińskiego dostrzegł, że po ostatnich słowach szlachcica na wargi Władysława wypłynął ironiczny uśmiech. Kanclerz odkrył w tym frywolne myśli rozpustnego monarchy, kpiącego w duchu, że takiemu oto stojącemu przed nim dziadydze mogą się tylko we śnie pojawiać osoby piękne w białych szatach. Tymczasem Kasper Bojanowski z Niegorzyc pokonał astmatyczny atak i ciągnął dalej: - "Tać osoba piękna rozkazała, abym oznajmił wprzód księdzu biskupowi krakowskiemu, a potem królowi, panu swemu, iż Bóg wszechmocny będzie karał wszystką tę Koronę Polską dla wielkich i sprośnych grzechów. Bo tylko w Sodomie takie grzechy i zbytki znajdowały się... pycha mianowicie i łakomstwo." Król ściągnął brwi, bo jakby to do niego było pite, i patrzył teraz w jasnowidza nachmurzony. - "Teraz w dzień wielkanocny przyszedłem z Jutrzni w świtanie, układłem się, nie spałem. Dzień nadszedł tak, że już widzieć było dobrze. Przyszła ta osoba i rzecze: Nie uczyniłeś, co ci od Boga rozkazano, grzech masz. Jeśli tego nie uczynisz, nie ujrzysz oblicza Pańskiego. Plagi srogie wiszą nad królestwem, jeśli się nie upamięta lud wszeteczny. Ale jeśli chcą ujść karania, niech trzydniowy post ustanowią po wszystkim królestwie, a przez te trzy dni w dzień i w nocy w kościołach do Boga wołać będziecie, jałmużny czyniąc. Na stroje zbytnie i niesprawiedliwość Pan Bóg narzeka, na zdzierstwa, na łupiestwa. Panowie sędziowie będą mieli za co odpowiadać Bogu." Wszystko to wypowiedział dość pełnym głosem, więc go znowu chwycił kaszel za gardło. Gdy się starzec krztusił, król siedział z zaciśniętymi ustami i pocierał swędzącą dłoń o wyślizganą poręcz krzesła. Przysłali mu tutaj opętanego szlachcica, by o rozpuście i Sodomie przypominał. Może w tym ręka nie tylko samych biskupów i posła Tiepolo, ale i jejmości małżonki królewskiej, Marii Ludwiki, chcącej dać mężowi publiczne upomnienie. Jeśli to za namową, jejmości małżonki, to Boże jej przebacz, zazdrosna białogłowa, ale jeśli za wolą biskupa krakowskiego - to wara mu od królewskiego prywatnego życia, bo król biskupowi w alkowę nie zagląda. Jeśli zaś sami sfabrykowali, by się królowej przypodobać, to u licha, co oni wiedzą o małżonce królewskiej? Cuda o niej mówili posłowie francuscy, pod nieba wynosiły ją dworskie swatki. Pokazywali piętnaście portretów urodziwej księżniczki, a przywieźli do Polski leciwe cudactwo, zimne i nieciekawe. W każdym dworze polskim znalazłbyś dziewczynę większej urody niż owa osławiona córka Paleologów. Z klasztoru ją wydobyli, żeby to łatwiej w jej niewinność uwierzyć, a kimże do licha była przedtem ta dzisiejsza polska królowa? Gdy się nią nasycił jakiś francuski panek, to jemu ją do łoża przyprowadzili, królowi połowy Europy. Chorążyna z Merecza nie gorsza od tej francuskiej księżniczki, więc niech tu o rozpuście nie gadają, nie powołują się na Sodomę i Gomorę. O tym właśnie myślał przepuszczając mimo ucha dalsze natchnione słowa szlachcica z Niegorzyc. Starzec mówił: - "Przyjechawszy do Niegorzyc we dwie niedziele po Wielkiej Nocy, jakem przyjechał do księdza biskupa krakowskiego, miałem widzenie anioła w niedzielę krzyżową po świtaniu, który mnie gromił, żem tego powiedzieć przepomniał, com miał w pamięci, na duchowieństwo, jako że wielkie grzechy między nimi i przykłady bardzo szpetne dają ludziom. Znowu miałem widzenie w świąteczną niedzielę na świtaniu, abym do waszej królewskiej mości najpilniej pojechał..." W jednej chwili odstąpiło króla oburzenie, nadstawił uważnie uszu. Skoro szlachcic piętnuje grzechy duchownych, to chyba nie jest z nimi w zmowie. Może to naprawdę sny prorocze? Nie gardził wróżbami i astrologami, więc tym bardziej uważnie teraz słuchał. - "W dzień Świętej Trójcy widziałem dziwne i straszne rzeczy w niedzielę na poniedziałek na świtaniu. Srogie wojska tureckie i tatarskie pod Krakowem otoczyły miasto strzelbą srogą. Jam uciekał do Krakowa Floriańską Bramą, a tu mury powalone, krzyk srogi na ulicach, trupa pełno leży. Jadę w rynek, krwią wszystko spłynęło, przez Kanoniczą ulicę wpadnę ku zamkowi, mury już leżą, brama zamkowa powalona, tylko pałac stał, na którym siedem koron bardzo świetnych. W tym srogim strachu ocknąłem się. Anioł stoi nade mną i rzecze..." Ciemne oczodoły starca nabrały teraz zielonego blasku. Patrzył ponad głowę królewską i powtarzał słowa zwidzonej we śnie postaci. - "Widziałeś. Powiedz to wszystko królowi. Tak się stanie Koronie waszej, jeśli się nie opamiętają i pokuty nie uczynią. Byłem zaraz u księdza biskupa i powiedziałem wszystko, z którego rozkazania byłem trzy razy na inkwizycji. U waszej królewskiej mości miałem być zaraz po Świątkach, jednakże waszej królewskiej mości nie było w Warszawie, do tegom stary i chory, nie mogłem się wybrać tak prędko jako to ubogi szlachcic." Głos mu spadł, jak to bywa na schyłku mowy, i zdawało się, że skończył opowieść. Król uniósł dłoń, chcąc dać znać, że posłuchanie dobiegło końca, gdy w te pędy Tiepolo, który nie spuszczał oka z twarzy królewskiej, powiedział: - Najjaśniejszy panie! Miał jeszcze trzecie widzenie. - Prawda, przecież wy więcej o tym wszystkim wiecie - odparł król z urazą. - Mówże, co ci się jeszcze przydarzyło. - "Znowu miałem w dzień Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny widzenie anioła na świtaniu, który rozkazał pod dusznym zatraceniem jechać do waszej królewskiej mości i powiedzieć, że jeśli ta pokuta stanie, tedy Bóg dla Jagiełły, przodka waszej królewskiej mości, obiecuje Grecję wszystką poddać pod moc waszej królewskiej mości i zaraz po wypuszczeniu tej pokuty masz wasza królewska mość iść do Włoch ufając Panu Bogu, że otrzymasz po Dunaj ziemię turecką, a poza tym przez Dunaj się przeprawiwszy iść na Grecję. Chrześcijaństwo wszystkie pod Turkiem pomoże waszej królewskiej mości i wybije się z niewoli bisurmańskiej. Oto i ja sam, choć stary i sfatygowany, bo mam mało członków zdrowych, więcej postrzelanych, skorom wszystkie ekspedycje odprawował za śp. nieboszczyka jego królewskiej mości ojca w cudzych ziemiach na Węgrzech, który z Turkiem więcej niż trzydzieści lat wojował, jeśli to Pan Bóg zdarzy, że wasza królewska mość pójdziesz do Turek, pójdziem z waszą królewską mością." Starzec zachłysnął się swym głosem i łkając rzucił się do stóp królewskich. - Da Bóg, pójdziem z waszą królewską mością, pójdziem wszyscy, pójdzie cała Rzeczpospolita na odwiecznych wrogów krzyża i ojczyzny! - Podnieście go! - zawołał król. Jedni z obecnych podejmowali Bojanowskiego pod ramiona, inni podeszli bliżej króla. - Wasza królewska mość - mówił rozanielony Wenecjanin - Bóg mówił przez usta tego bogobojnego człowieka. Gdy już starzec, ocknąwszy się z niedawnej ekstazy, stał o własnych siłach, Władysław zwrócił się ku niemu: - Z całego serca dziękuję za to, żeś tu przybył i opowiedział swoje widzenia. Prawdziwe są twoje słowa, bo wielki nierząd zapanował w narodzie i potrzebne mu ocknienie ze zbytków i gnuśności. Ale bym miał do Turek iść, nie moja to rzecz ważyć taką sprawę, jeno panów braci i senatu. Tatarom, jak wiesz, i sułtanowi od czterech lat wzbraniamy się dawać haniebnego haraczu i w tym na razie duma ojczyzny. Sprawa wojen nie nasza rzecz, ale wszystkich stanów. Idźże, waszmość, w pokoju! Kazał nagrodzić szlachcica, a po jego odejściu odezwał się do dostojników: - Słyszeliście, panowie, wróżby tego jasnowidza. Złowieszcze one były, to znów pełne nadziei i chwały dla Rzeczypospolitej. - Jej chwała jedynie w pokoju - wtrącił pośpiesznie Radziwiłł. - Nie neguję ja onego wyznania, jakie tu słyszeliśmy, ale wiele się może rodzić różnych imaginacji w ludzkich umysłach, gdy tyle ruchu zbrojnego w Warszawie i Ujazdowie. - Gdy się ma oręż w ręku, pokój zawsze pewny - powiedział zimno Ossoliński. - Ilekroć groziło ojczyźnie nieszczęście, zawsze wybroniliśmy ją starodawnym zwyczajem, siadłszy na konie. Królowi zadrgały wargi rwące się do gwałtownej repliki, ale pohamował się i powiedział układnym tonem: - Darujesz, mości kanclerzu litewski, ale to nieliczne wojsko to gwardia królewska za królewskie pieniądze. Nie łożą na to ani wielcy panowie, ani szaraczkowie. Żołnierza zresztą przygotowuję nie dla wojny, ale obrony. Albrycht Radziwiłł chciał i na to coś odpowiedzieć, ale w tej chwili król wstał i dał znak, że kończy posłuchanie. Rozdział VI Gdy zostali sami, kanclerz Ossoliński pokłonił się nisko królowi i powiedział: - Podziwiać mi wielką wstrzemięźliwość słowa u waszej królewskiej mości. Odeszli nic nie zmiarkowawszy z naszych wojennych planów. - Zawsze uczysz, żeby gębę trzymać, więc trzymam, choć mi już całkiem obmierzła ta skrytość. - Inaczej nie możemy, najjaśniejszy panie! Naród szlachecki zgnuśniał, nie chce słyszeć o wojnie. - Nie tyle naród, ile wielcy panowie, którym zawsze nie w smak, ilekroć król zbiera żołnierza. Słyszałeś, co tu powiedział przed chwilą Radziwiłł? Dobrze wie, że dopóki król słaby, oni silni. Ossoliński nie potrzebował przytakiwać królowi. Władysław przecież pamiętał, ile on, zaufany kanclerz koronny, przyczyniał majestatowi siły i powagi. - Lepiej ode mnie wiesz, miłościwy panie, ile w tym kraju obaw i przesądów. Wystarczy nieco żołnierza zaciągnąć do gwardii królewskiej, by już wszędzie szła fama, że król chce wprowadzać |dominium |absolutum. - Dalej tak mówią? - Mówią i piszą. Nadchodzą nawet w tej sprawie listy od mazowieckiej i krakowskiej szlachty. Onegdaj wrócił mój dworzanin z podróży na wschodnie ziemie i mówi, że po dworach i pod wiechami w miasteczkach gadają przeciw waszej królewskiej mości. Na mnie też psy wieszają za to, żem wierny królowi. Władysław w obecności Ossolińskiego, z którym jeszcze jako królewicz pił i hulał, nie bawił się w ceremoniały i nie skąpił sobie w używaniu dosadnych wyrażeń. Zaklął siarczyście kilka razy i odpowiedział: - Psiekrwie jedne, pyskują i pyskują, a niejeden już nawet nie wie, z której strony u pasa wiązać karabelę. Opoje, szczekacze, przepiją i przepyskują całą ojczyznę. Sam lubił wypić i pohulać, ale świadom był swoich nałogów. Wiedział zresztą, kiedy pić, kiedy radzić. Choćby i teraz miał codziennie czas na odbywanie narad na zamku i niemal każdego dnia zajeżdżał do Ujazdowa, by przypatrzyć się mustrze nowo zaciągniętych żołnierzy. Odsapnął i uspokoił się nieco. - Daruj, że mnie pasja porywa. Zapomniałem w gorączce, żeś mnie prosił o posłuchanie w cztery oczy. Powiedzże, co ci leży na sercu, a potem wrócimy do spraw państwowych. Ossoliński wstał. Na jego zimnej twarzy pojawił się rumieniec i prawdziwie szczere wzruszenie. Pochylił się do nóg królewskich, obłapił je starym zwyczajem oburącz i powiedział: - Szczęście moje wielkie, że wasza królewska mość raczy wcześniej wysłuchać mojej prośby niż wejść w sprawy mojego urzędu. Oto dopraszam się łaski mojego pana miłościwego, by wraz ze swoim dworem nawiedził mój dom ubogi. Proszę na weselisko mojego ostatniego dziecka, Urszuli. Królowi zaiskrzyły się oczy. - A toś mi sprawił uciechę! Drugą znowu wydajesz? Zlatują się do ciebie te gachy miesiąc po miesiącu. - Tamta w marcu poszła do ołtarza, a tę z końcem maja wydaję. Na dwudziestego, jeśli łaska, proszę, i na dni następne. - Jakżebym ci odmówił, kochany Ossoliński! Wiesz przecież, jak rad bywam u ciebie. - Tedy do nóg padam waszej królewskiej mości - Ossoliński znów obłapił pulchne kolana Władysława. - Za kogóż dziecko wydajesz? - Za Samuela Kalinowskiego, starostę bracławskiego. - Za wojewodzica czernihowskiego? Jeśli syn podobny do ojca swojego, wojewody, toś chyba nieźle wybrał... - W tym miejscu jakby się nieco zawahał, po czym szybko dodał: - Ucieszyłeś mnie tą wiadomością, lubię, jak się bociany zlatują pod dach moich najbliższych. No, mój drogi, trzeba mi teraz obmyśleć podarunek weselny dla kanclerzanki, zwłaszcza że ją pamiętam jako małego bębna. - Sama obecność waszej królewskiej mości to honor dla mnie największy. Kazał król podać gąsiorek najprzedniejszego wina, przepił do Ossolińskiego na szczęście jego córki. - Młodego Kalinowskiego pokaż mi tutaj przy okazji, a teraz, mości kanclerzu, wróćmy do urzędu. Za kilka dni wyprawuję na zamku komedię, a potem jadę na jakiś tydzień na łowy. Chciałbym przed wyjazdem mieć wszystko przemyślane i gotowe, wiosna przecie. Jak ty widzisz całość naszych nadziei? - Nadzieje niepłonne, bo wsparte wielu sojuszami. Wierzę w pomoc księcia siedmiogrodzkiego, w wojewodę wołoskiego, który obiecał posłać na Dunaj trzydzieści tysięcy ludzi. Ufam, że dochowają nam wiary Mołdawianie, zwłaszcza że wysłaliśmy tam księcia Radziwiłła. Dońscy Kozacy pójdą za wezwaniem cara i ruszą czajkami ku Krymowi. To samo i nasi Kozacy, rwący się na Dniepr, pełni nadziei, że im wasza królewska mość przywróci dawne swobody. - O tych Kozaków będzie jeszcze niejedna przeprawa z panami ruskimi. Panięta wolą chłopa przy pługu niź wolnego żołnierza. W tym jedna pociecha, że kozactwo mnie ufa i przy mnie stanie. Wspomniał w tej chwili Władysław o dniu nie tak dawnym, kiedy to umawiał się ze starszyzną kozacką, wręczał im hetmańską chorągiew i zapewniał, że wrócą do dawnych wolności. - Ciekaw też jestem, co myślisz o relacji posłów greckich i o innych ludach z Południa. - Najbardziej cięży niewola turecka Grekom, więc gdy wojna się zacznie, wzniecą powstanie. Do rebelii gotowi także i Ormianie w Mezopotamii, Koprowie w Egipcie, Maronici na Libanie. Poza tym znane waszej królewskiej mości nasze układy z papieżem, z księciem toskańskim, a z właszcza z Wenecją... - Wenecja... - zasępił się król. - Najwięcej ona na mnie nastaje o pośpieszną wojnę, ale węża ma w kieszeni. Tiepolo obiecywał pięćkroć sto tysięcy talarów, a raptem wysupłał dotąd dwadzieścia tysięcy. - Skąpy Wenecjanin - przytaknął skwapliwie Ossoliński dobrze pamiętając, że poseł Signorii nie pozyskał go dotąd żadnym podarunkiem. A mówiono powszechnie, że Kazanowskiemu dał ciepłą ręką cztery tysiące złotych i jeszcze przyrzekł miesięczną pensję za popieranie weneckich zamiarów. - Pieniędzy nieustanny brak - mówił dalej król. Jak dotąd, cała wyprawa jedynie na mojej głowie. Na szczęście jejmość królowa obiecała pożyczyć dwakroć sto tysięcy talarów na rewers posła weneckiego i w tym cała nasza nadzieja. Ossoliński, dobry i oszczędny gospodarz, umiał liczyć znacznie lepiej niż fantasta Władysław. Dwieście tysięcy talarów była to suma mogąca starczyć zaledwie na zapchanie najpilniejszych dziur, skoro król werbując wojsko jawnie za granicą, po cichu w kraju zamierzał mieć trzydzieści tysięcy nowego żołnierza. Na sam żołd, konie, broń i mundury trzeba by zebrać zdaniem kancelerza co najmniej milion florenów. Nie uważał tej sumy za straconą, bo winna się wrócić w trójnasób z bogatych łupów tureckich. Zresztą przewidywał, że, jeśli wyprawa się zacznie, szlachta z konieczności uchwali podatki na wojnę. Byle tylko król słuchał jego rad i nie ogłaszał zawczasu swoich planów. - Na wszystką miłość, jaką mam dla waszej królewskiej mości, proszę, by dalej tajemnie rzecz całą sposobić. Musi tak wypaść, że nie my, lecz Turcy zaczynają. Gdy przyjdzie do rozprawy z Tatarami, to Porta sama się ruszy, a wtedy szlachta stanie wobec przymusowej sytuacji. - Szlachta, szlachta, ciągle to słyszę. Mów raczej: panięta, bo oni trzęsą każdym sejmem. Jak myślisz, który z panów będzie z nami, który przeciwko? - Nic pewnego nie wiadomo. Ci, co mają włości na Rusi, chcieliby ich powiększenia i oddalenia Tatarów, bo im w jasyr biorą chłopów i ludzi miastowych. - A więc Koniecpolski, Zasławski, Potocki i Wiśniowiecki? - zawiesił król pytanie. Ossoliński nie od razu potwierdził. - Najjaśniejszy panie, zdawałoby się, że winni oni iść na tę wojnę, cóż, kiedy im nie w smak, że będzie w tym wielki udział kozactwa. Mówią, że jeśli król zwycięży, kozactwo, a z nim chłopstwo wbije się w wielką dumę i wsparte na królewskim majestacie wyrwie się im z niewoli. Dlatego nie bardzo liczę na wojsko panów ruskich, a zwłaszcza na Wiśniowieckiego. - A Potocki? - Potocki? - cedził to nazwisko kanclerz. - Dałby się pozyskać, gdyby dostał buławę po niedawnym nieboszczyku Koniecpolskim. Pan to wielce butny i niezależny. Już teraz śpiewają o nim na Ukrainie: "Sam sobie sejmujesz, króla nie uznajesz." - Szubienicami nauczył ich tej pieśni - powiedział król ponuro. - Zapomnieliśmy o wojewodzie krakowskim... - Lubomirskiego nie obchodzą wschodnie ziemie, więc trudno dociec, co myśli o sprawie tureckiej. To pewna, że sam pisuje listy do sułtana, nie bacząc na króla i kanclerza. Twarz króla oblała się pąsem. - Oszaleć przyjdzie w tym królestwie. Cokolwiek chciałbyś zacząć dla wielkości państwa, musisz pytać się owych królewiąt. Ale do licha, na to ja królem, a ty kanclerzem, by wreszcie jakaś władza była u tronu. Ani wojska zaciągnąć, ani pieniędzy wydrzeć, ani cośkolwiek postanowić. Nawet to im nie w smak, żeś porobił sojusze i przymierza i że z tylu cudzoziemcami zgoda. Nigdy nie zrozumieją, że silna władza i stałe wojsko to dopiero prawdziwy pokój i potęga Rzeczypospolitej. - Święte słowa waszej królewskiej mości. Ja, co dotąd mogłem zdziałać dla wzmocnienia władzy królewskiej, to zrobiłem. I w przyszłości wszystek swój rozum, jaki mi Pan Bóg dal, na to jedno poświęcę. - Dziękuję ci, tyś mi wierny i mam tego dowody. - Ale to jedno radzę, by nie ogłaszać wojny tureckiej, a zacząć z Tatarami, bo na to jest konstytucja. Wolno królowi jegomości bronić przed ordami ziem Rzeczypospolitej, choćby nawet pierwsze na nas nie ruszyły. Skoro sułtan nie ściągnął Nogajców z Budziaku i drażni nimi nasze granice, można na Budziak ruszyć, a stąd dalsza chwała miłej ojczyzny, majestatu i potomstwa waszej królewskiej mości. Chwała majestatu - te słowa zapadły w uszy królewskie. Doznał nagłego podniecenia. Przestał rozmawiać, przymknął nabrzękłe powieki i już w wyobraźni widział się na czele olbrzymiego wojska, jako wódz sprzymierzonych Wołochów, Kozaków, Mołdawian, Wenecjan, powstańców greckich, bułgarskich i egipskich. Jakby już wjeżdżał do Stambułu i na wieki wieków łamał turecką potęgę, niszczył hordy Islam Gireja i sułtana, żyjące dotąd z nieustannego rabunku ziem chrześcijańskich. Ten wielki, ostatni czyn jego żywota rozsławi po świecie imię polskiej gałęzi Wazów, utoruje drogę do tronu młodocianemu w tej chwili synowi Zygmuntowi. Marzył nie tylko o chwale królewskiej swojego jedynego potomka, ale i o przyszłości państwa, w którym przyjdzie rządzić jego synowi. Jeśli się ten wielki zamysł powiedzie, to wtedy królewięta, senatorowie, purpuraci muszą się liczyć z królem, za którym stanie zwycięski żołnierz, owe pułki zaciężne, kozactwo, dragonia chłopska i szlachta królem swoim zachwycona, dziś zapatrzona jedynie w pysznych panów. - Drogi Ossoliński, oby Bóg zrządził podług twoich zamiarów. Urośniesz wtedy przy mnie, powiększysz jeszcze, bardziej swoją powagę, razem z królem przejdziesz do potomności. Ja na tę wyprawę poświęcę ostatek swoich sił i resztę królewskiego majątku. Wierzę w jedno, że jeśli my nie zaczniemy, to Porta się przygotuje i wtedy dopiero spadną na nas straszliwe plagi i klęski. Powalą się mury warowne, jak to widział we śnie ów szlachcic z Niegorzyc, wcale nie opętany. ||Si vis pacem, para |bellum. - Jednej myśli z tobą jestem, miłościwy panie. Król powstał, ujął Ossolińskiego obiema rękami za ramiona i spojrzał mu głęboko w oczy. - Ty jeden wszystko wiesz, więc w tobie cała nadzieja. Znam cię od pacholęctwa i darzę zaufaniem, ale teraz, gdy mi serce bije wielką rozterką, spójrz mi jeszcze raz w oczy i powiedz, wierny mi będziesz do końca? - Do śmierci, najjaśniejszy panie. Rozdział VII Piotr był uszczęśliwiony pobytem w Warszawie. Wielkie miasto, które pierwszy raz w swoim życiu widział, wprowadzało go co dnia w oszołomienie. Olśniewał go widok bogatych pałaców, nieustanny ruch pańskich kolas, dworskich orszaków, pojazdów wszelkiego rodzaju, przetaczających się przez bramy i ulice miasta to w jedną, to w drugą stronę. Stawał na placu przed zamkiem i patrzył zachwycony w kolumnę uwieńczoną pomnikiem króla nieboszczyka, kiwał głową w wielkim zadziwieniu, nie pojmując, jakim to kunsztem wykuto z jednej bryły tak ogromną, niebosiężną kolumnę. Ludzie miastowi, co to zawsze wywąchają, kto w mieście bywały, a kto w nim nowy, patrzyli z dumą na gapiącego się młodzieńca, ciesząc się jego podziwem. Byli usłużni, chętnie wskazywali drogę, nie skąpili objaśnień, więc gdy tak z zadartą głową patrzył na szczyt kolumny, ktoś się nawinął. - Widzę, że waszmość podziwiasz nasz monument? - Bo godzien podziwu. - Czterdzieści stóp w górę, proszę jegomości. - Czterdzieści? - dziwił się Piotr, nawet nieco zaskoczony, bo tak na oko, kolumna wydała mu się wyższa. Teraz dopiero łyk miejski sadził się na dalsze informacje. - Miała być większa, proszę jegomości, o całe sześćdziesiąt łokci, ale gdy ją wieźli ku Warszawie, pękła z ciężaru na dwoje. - Ho, ho! Tak powiadasz? Gdziekolwiek stanął, czy to przed pałacem Kazanowskich, Ossolińskiego, Radziwiłłów, czy przed jakąkolwiek wystawniejszą pańską rezydencją, zawsze znalazł się ktoś chętny i objaśniał, czyja to siedziba, odkąd stoi, a nawet jaka tam wewnątrz uroda. Młody szlachcic spędzał każdą wolną chwilę na mieście nie tylko po to, by podziwiać gmachy, pałace i kościoły czy też rącze jelenie, słonie i wielbłądy w nadwiślańskim ogrodzie króla jegomości. Nęciło go każde miejsce pełne ludzi i ruchu, nie gardził więc nawet straganami kupieckimi, ustawionymi wokół ratusza czy u bram miasta. Jego wzrok biegał nie tyle po rozrzuconym tu wszelakim towarze, po makatach, skórach lamparcich, sklepach z korzeniami czy wschodnimi pachnidłami, ile raczej po krzątającym się tłumie. W takich razach Marcin, niekiedy towarzyszący przyjacielowi w wędrówce po mieście, mówił: - Pokazuję ci stragan jednego z najcelniejszych snycerzy warszawskich, a tobie głowa kręci się w bok jak słonecznik. - Daruj, przepraszam. Snycerz, powiadasz? - Już ja wiem - żartował Marcin. - Idzie ci ślinka na te mieszczki tłoczące się do świecidełek. - Daj pokój - protestował Piotr. Udawał od tej chwili, że nic dla niego nie istnieje, tylko wiszące pod dachami straganów półzbrojki, strzemiona, wszelakie ozdoby do siodeł i munsztuki. Nawet przed krewniakiem wstydził się przyznać, że na każdym kroku: na rynku, w kościele czy przed kościołem, wypatruje jednego tylko zjawiska, owej dziewczyny z Lublina. Mogły być i na pewno były wokół niego piękniejsze niż tamta, poznana w pogrzebowym orszaku, ale nie budziły w nim żadnego zainteresowania i nawet nie chciał uznać ich urody. - Wiem, kogo szukasz - mówił Marcin patrząc filuternie w twarz towarzysza. - Dziwię się przy okazji, że się z tym kryjesz przede mną, bo może bym ci coś pomógł czy poradził. - Kiedy ty lubisz kpić, dowcipkować, a mnie wcale nie do żartów. Marcin spoważniał. - I ja wiem dobrze, co to uczucie. Zapomniałeś, że z panną Ochocką jestem w narzeczeństwie. - Toś dlatego wesoły i szczęśliwy, pannę masz już zmówioną. Bardziej doświadczony w życiu Marcin nie brał w istocie poważnie młodzieńczych amorów krewniaka. Wierzył święcie, że prędko odleci go ów urok, jaki młodego człowieka, wyrwanego z zapadłej wioski opanował przy pierwszej okazji zetknięcia się z szerszym światem. "Wywietrzeje mu z głowy - myślał - gdy zacznie bywać na dworach wielkopańskich, gdy pozna córki szlacheckie, piękne i wymuskane, o jakich nie śniło mu się w Opatowie. I do licha ciężkiego, na pogrzebie go utrafiło." - Jeśli już chcesz ją znaleźć, to dam ci radę. Przy straganach jej nie wypatrzysz. Jak przyjdzie niedziela, stańże przed kościołem Świętego Jana i wejdzie ci w same ślepia. - Skądże wiesz, że przyjdzie do kościoła. Nawet nie jestem pewny, czy ona z papieżników. - Oślepłeś chyba od jej oczu i nie widziałeś, że miała krzyżyk złocony pod szyją. - Ach, rzeczywiście, miała. No dobrze, ale szła w ariańskim kondukcie. - Pewnie była krewniaczką nieboszczki. Zdarza się, zwłaszcza u mieszczan, niekiedy w jednym rodzie, że jedni za papieżem, drudzy za Socynem. - Myślisz, że będzie akurat u Świętego Jana? - Jak nie będzie jednej niedzieli u Świętego Jana, pójdziesz drugiej do Bernardynów. - Ba! Dwadzieścia kościołów w mieście! - Masz więc na kilka miesięcy zajęcie. - Znowu kpisz. Marcin ujął go serdecznym gestem pod ramię. - Nie kpię, mówię tak z życzliwości. Prawdę mówiąc nie wierzę, by ci na zawsze tak weszła do serca. Tobie się wszystko zrazu podoba, boś się wyrwał z dziury, z zaścianku do miasta. Dotąd widziałeś ekonomów, chłopstwo i panny z sąsiedztwa, nudne, o zapieczonym uśmiechu. Tu w Warszawie duch ci zbogacieje, oko stanie się wybredniejsze. Zresztą, mój drogi, niebawem będziesz miał dobrą próbę. Za trzy niedziele wesele u Ossolińskich - tam się do syta napatrzysz, narobisz znajomości. Piotr przystanął. - Ejże, będzie wesele u kanclerza - zdziwił się i zaraz zmarkotniał. - Ale gdzież mnie na tak wielkie pokoje. - Skoro dworujesz panu Arciszewskiemu, to chyba będziesz na weselu. Zlecił mi kanclerz pilnowanie zaproszeń, więc wiem, że pan armatny będzie zaproszony, a przecie nie sam, tylko z asystą przyjdzie. Piotr poweselał od tej chwili i słuchał z zaciekawieniem o cudach, jakie miały być na tym weselu. Ile to wołów, cieląt i świń będzie bite, ile setek bażantów, indyków i wszelakiego drobiu kazał marszałek kanclerskiego dworu przywieźć z folwarków, jakie to stroje szyje się niemal dla całego dworu, zwłaszcza dla szlachcianek, bo żadna z nich drugi raz się nie pokaże w tych sukniach, w jakich była niedawno w marcu na zaślubinach starszej kanclerzanki. - Samych beczek wina, małmazyj i petercymentu przyjdzie ponad setka z Krzyżtopora. - Daj pokój, toż to cała fortuna. - Nie inaczej, choć trzeba prawdę powiedzieć, że Ossoliński nie tak marnotrawny pan jak inni, nawet odeń ubożsi. Tak czy inaczej prawda, że takiego wesela nie urządziłbyś za całą substancję twoich rodziców. I tak za każdym spotkaniem mówili raz o weselu, raz o pannie, to znów o niezwykłościach i bogactwach miasta, i Piotr z dnia na dzień pogłębiał swoją znajomość stołecznego życia. Młody sekretarz pana armatnego nie miał jednak zbyt wiele czasu na błądzenie po mieście i myślenie o sercowych sprawach. W arsenale wrzało jak w ulu i trzeba było krzątać się koło spraw swojego urzędu nieraz od świtu do wieczora. Nieco dnia, zwykle z rana, zjadała mu musztra, a resztę czasu spędzał na wszelkiej krzątaninie koło arsenału. Wypisywał listy, biedził się z rachunkami, uczestniczył przy każdym przeglądzie prac w warsztatach i porządkowaniu inwentarza. To znów trzeba było doglądać furmanów zwożących zakupiony sprzęt, liczyć muszkiety, których coraz więcej napływało do zbrojowni. Chodził nawet na szkuty wiślane, by nadzorować nadsyłane stosy bali dębowych, z jakich budowały się gospody puszkarskie na Naliwkach. Od pierwszych dni cieszyła armatnego obrotność i skrupulatność młodego człowieka. Wystarczyło w kilku słowach dać mu zlecenie, by w lot chwytał całość troski i trafiał we wszystkie nie wypowiedziane szczegóły. Zwykle z rana, przy śniadaniu, bo i porę posiłku zwykł był Arciszewski poświęcać na załatwianie spraw urzędu, młody szlachcic czytywał wodzowi artylerii projekty najpilniejszych listów. Arciszewski słuchał jego wywodów, przytakiwał z uznaniem, przepijając słowa miodem, zwykle grzanym z żółtkami, bo go astma z wiosną chwytała. - Dobrze, że tak naglisz Wincencjusza Fabrycjusza w Gdańsku. Te mostołodzie pilniejsze teraz niż wszystkie inne, bo z końcem maja musimy je mieć na Wiśle. To znów słuchał listów do kartografa Beauplana, do pana Grodzickiego, gubernatora w Kudaku, do pana Adersa, dowódcy artylerii w Barze. Czasem coś zmieniał czy dodawał, na ogół jednak chwalił. Potem sprawdzał rachunki, pilnie ucząc młodego, by porządek miał do szeląga, bo kto grosza jednego nie umie upilnować, krocie z rąk wypuści. - Pieniędzy nie mamy za wiele, bo brak nowej kwarty. Na razie tym żyjemy, co król jegomość puści ze swojej szkatuły. Choć i te talary nie jego, a pożyczone. - A kiedyż będzie kwarta, mości generale? - Ba, toś powiedział. Będą ją składać w Rawie dopiero około Zielonych Świątek. Zanim jednak zwiezie tam szlachta pieniądze, zanim je panowie senatorowie skarbowi obliczą, potrwa do jesieni. Teraz nawet percepty nie mamy. - Daruje wasza miłość, ale cóż to ta percepta? - Księga z dochodami od panów szlachty. Dopóki jej w ręku nie mam, nigdy się nie doliczę, ile tam dukatów przecieknie im przez beczki. Skoro już mowa o pieniądzach, przypomnę, że jutro trzeba nam zapłacić za szrutownice i za dwa działka, które nam giser Tima niebawem dostawi. Jest tu rewers króla jegomości na pięć tysięcy talarów do skarbca królewskiego. Weźmiesz więc dziś dwóch żołnierzy, furmana i cejkwarta Mitwenza i dopilnujesz mi przywiezienia pieniędzy. - Według rozkazu, wasza miłość, tylko że jeszcze nie wiem, gdzie to się mieści ów skarb królewski. - Ot właśnie. Przy okazji i tego się nauczysz, że nasza miła ojczyzna nawet skarbca nie ma. W piwnicach kamienicy Dzianota pieniądze się przechowuje. Wziął więc Piotr kilku ludzi i wespół ze starym cejkwartem pojechał na Stare Miasto do domu sławetnego Dzianota. Kamienica solidniej od innych zbudowana miała przepaściste sklepienia piwniczne, w których mieściła się gotowizna koronna. Zeszło im tam do południa, niespora to bowiem była sprawa liczenia tylu sztuk złota, srebra czy zgoła miedziaków. Nie szło ono szybko, zwłaszcza że stary Mitwenz brał każdy pieniądz w palce, obmacywał, przymierzał, czy nie obcięty. Wreszcie żołnierze załadowali beczkę na wóz i ruszono przez Rynek ku Nowomiejskiej Bramie, Piotr jechał stępa krok w krok za wozem, przejęty swoją funkcją. Myślał w tej chwili jedynie o wiezionych dukatach i ortach, zwłaszcza że łazęgów i nicponiów nie brakło w mieście, a na dodatek czekał go jeszcze spory kawałek drogi przez puste pole ku arsenałowi. Gdy tak zapatrzony w wóz jechał przez Stare Miasto, nagle coś go tknęło. Byłby przysiągł, że czuje na twarzy czyjeś spojrzenie. Odwrócił głowę i zobaczył grupkę ludzi. Były to trzy mieszczki, obok których szedł dość śpiesznie człek zażywny, w bogatym stroju miejskim, w żupanie, w spodniach z błękitnego francuskiego sukna. W pasie przewiązany był jedwabnym sznurem, przetykanym srebrną nicią, a z prawej dłoni zwisała mu ku ziemi gruba trzcinowa laska o lśniącej kulistej gałce. Ten to właśnie mieszczanin przyglądał się Piotrowi i mówił do towarzyszących mu kobiet: - Żołnierze pana armatnego. Mieszczki skręcały już w Zapiecek i ledwie z tyłu można je było obejrzeć. Niemniej jednak Piotr poczuł nagle wzmożone bicie serca. - Czyżby ona? - szepnął zaskoczony. Skupił całą uwagę na żółtym atłasowym kornecie, ale ten wraz z całą sylwetką młodej kobiety skrył się poza narożnik kamienicy. "Nie ona, niemożliwe - powtarzał w duchu. - Ruchy te same, może i taka lekkość w stopach, ale suknie?" Zwiodły go właśnie suknie, jaskrawe, kolorowe, a nie czarne, jak to było na rynku w Lublinie. "Głupim jest, to ona!" - skarcił się po pewnej chwili i krzyknął do żołnierzy: - Wstrzymaj konie! Gdy furman szarpał lejcami, by zahamować toczący się wóz, Piotr ścisnął kolanami swoją szkapę i puścił się na róg ulicy. Nikogo tu już nie było, zewsząd spozierały ku niemu czarne bramy. - Ki diabeł? Chyba gdzieś tutaj weszły. Podniecony nadzieją już miał zsiadać z konia i biec to do tej, to do tamtej kamienicy, ale przypomniał sobie, że jest w tej chwili w obowiązku. Za rogiem stoi wóz z tak cennym ładunkiem, powierzonym jego opiece. Zaklął z cicha i wrócił do żołnierzy. - Ruszajcie ku arsenałowi! Był teraz wściekły na siebie, na ów rozkaz, który musiał wykonywać, na ten cały ładunek talarów i ortów. Na dodatek teraz właśnie opanowała go całkowita pewność, że to nikt inny, tylko ona, z dawna poszukiwana dziewczyna. Choć nie widział jej twarzy, przysiągłby, że to jej wzrok, a nie owego brodacza przyciągnął jego uwagę. Zagadnął jadącego obok żołnierza: - Widziałeś tu przed chwilą owe mieszczki na rogu? - Szedł ktoś, proszę jegomości. Jeśli się nie mylę, była to rodzina Timy. - Kto to jest Tima? - Stary giser warszawski. Robi niejeden sprzęt dla naszego arsenału. - Mówiłeś, że to rodzina. Znasz te mieszczki? - Nie bardzo przyglądałem się, proszę jegomości. Ale mi się widzi, że jedna to była jejmość giserowa, a druga... - Druga właśnie, ta w żółtym kornecie. - Chyba to ich córka, zdaje się żona sławetnego Dzianota. - Żona Dzianota? - zimny pot oblał skronie Piotra. Zamilkł. Od tej chwili kołysał się na siodle chmurny, zasępiony. "Niemożliwe - próbował się pocieszyć - to jednak nie była ona. Tamta nie mogła być niczyją żoną, bo ileż miała? Nie więcej jak siedemnaście, dziecko prawie. To nie ona, na pewno nie ona" - usiłował wierzyć odwrotnie niż przedtem. Przy obiedzie, który dzięki łaskawości swojego zwierzchnika jadł razem z nim, dopuszczony niby krewny do stołu, siedział dziś zasępiony, niewiele przegryzając. - Choryś czy co? - dziwił się Arciszewski. - Nie chory, wasza miłość. Bóg zdrowia nie poskąpił - odparł zmuszając się do jedzenia. Arciszewski przyjrzał mu się uważnie. - Już wiem, co w trawie piszczy. Piotr bąknął coś niewyraźnie i jadł teraz pośpiesznie. - Mój kochany, mówisz, żeś zdrów, ale to też choroba i nie taka łatwa do zgnębienia, jak się niejednemu wydaje. Czasem na całe życie zostaje i zadaje kalectwo duszy. Aleś ty, chłopcze, młody, cały świat przed tobą. Nie ta, to inna się znajdzie. Puśćże łyk gorzałki w gardło i nie trać nadziei. Byli u schyłku obiadowania, gdy nagle przed bramą arsenału odezwała się pobudka i prawie w tej samej chwili wpadł do izby cejkwart Mitwenz. - Wasza miłość! Król jegomość jedzie ku arsenałowi. Od Bramy Nowomiejskiej widać proporce gwardii królewskiej. Piotr w jednej chwili zapomniał o pannie z Lublina i poderwał się z krzesła. - Król jegomość? - Król do nas? - dziwił się także pan armatny. - Obiecywał rzucić okiem na arsenał, ale nie czekałem tak rychłej wizyty. Mitwenz, spędź jak najrychlej wszystkich puszkarzy na plac. - A rzemiosło, wasza miłość, petardnicy, stolarze i cieśle? - Wszystkich na plac wyprowadzić. Za chwilę bębny i fanfary witały nadjeżdżający orszak królewski. Władysław IV jechał dziś konno, co ze względu na jego tuszę bywało rzadkością. Widok króla na siodle, a nie w lektyce, jak go zazwyczaj widywano na mieście, podniecił żołnierzy. - Król konno! - wołali uradowani muszkieterzy i puszkarze. Zanim nakrapiany cętkami arab królewski zarył kopytami przed arsenałem, cejkwart Mitwenz huknął na całe gardło: - Wiwat król! - Wiwat król! - powtórzyli żołnierze. Pan armatny już witał Władysława u bramy, Piotr chwytał strzemię, by ułatwić królowi zsiadanie. - Łaska i honor dla nas wielki, najjaśniejszy panie - pokłonił się Arciszewski. - Zatęskniło mi się do was i waszego arsenału. Puść to strzemię, jeszcze sam zeskoczę. Tu, wśród żołnierzy, wraca człowiekowi lekkość do kości. Zsunął się dość sprawnie z siodła i już patrzył po szeregach muszkieterów i puszkarzy. - Widzę, że często jesteście na polu, gęby już opalone. I to spodobało się żołnierzom. Patrzyli teraz zachwyceni, jak Władysław szedł wzdłuż szpaleru puszkarzy, to tego, to owego klepnął dłonią po ramieniu. - Tego wąsacza skądś pamiętam... - przystanął w pewnej chwili. - Cejkwart Tobiasz Radzik, proszę waszej królewskiej mości. - Gdzieżem cię widział, nie pamiętam. - Pod Smoleńskiem, miłościwy panie. To znów przystanął przed szeregiem rzemieślników arsenałowych i słuchał relacji przełożonego nad armatą. Padały nazwiska: - Hans Languth z Swienfortu, petardnik. - Jan Klecki, puszkarz starego zaciągu. - Andreas Arszon, puszkarz starego zaciągu. - Henryk Buchner, fajerwerker. - Wacław Sermet, edelman artylerii. Gdy skończył się długi szereg starych puszkarzy, Arciszewski ogłaszał mniej liczne nazwiska artylerzystów nowego zaciągu. Padały nazwiska polskie, niemieckie, duńskie i holenderskie. Paweł Klik, Dawid Samsonowicz, Lorentz Peterson. Król interesował się każdym puszkarzem, pytał o narodowość, o dotychczasową służbę. Gdy podeszli do sporej grupy rzemieślników arsenałowych i im także nie szczędził król zainteresowania. Ludzi warsztatowych nie wszystkich znał pan armatny po imieniu, więc przychodził mu z pomocą cejkwart Mitwenz. - Najjaśniejszy panie, Gabriel Heller, tokarz z Drezna. - Tomasz Grening, płatnerz. - Bartosz Raszelski, ten, co lonty umie robić. - Abraham Roll, co na miedzi rysuje. - Sebastian z Wólki, cieśla. Byli tu ślusarze, minierzy, stolarze, pasamoniki i cały zastęp cieśli. Władysław szedł z wolna wśród szeregów, patrzył na cholewy, na szarawary i pasy, niekiedy odwracał głowę ku idącemu obok niego Arciszewskiemu i mówił: - Mundury trzeba im nowe. Sporo już masz, mości armatny, ludzi artyleryjskich, ale trzy razy więcej zdałoby się. - I jam tej myśli, miłościwy panie. Obejrzał tego dnia król znaczną część arsenału, przeszedł przez izby z muszkietami, lontami i kopiami, najdłużej zatrzymał się przy działach ustawionych poza budynkiem arsenału, których tu było kilkanaście, bo reszta stała na dalekim polu ćwiczebnym. Gdy mu Arciszewski pokazał pięć sporych armat, ściągniętych niedawno z Malborka, Władysław cmokał nad lufami z zadowoleniem i znów dodał: - Gdybyśmy takich mieli bodaj pięćdziesiąt. - Byle gotowiznę mieć, najjaśniejszy panie. Gdy skończono przegląd, Arciszewski pokłonił się nisko królowi. - Jeśli łaska waszej królewskiej mości, proszę do chudej mojej izby. - Nie inaczej myślałem. Zajdę do ciebie, bo wolę pogadać z tobą nie na moich pokojach, a tu, w arsenale gdzie pachnie prochem i mosiądzem. Pchnął więc zawczasu Arciszewski Piotra do swego pomieszkania, by zajął się oporządzeniem stołu, a sam prowadził króla wolno wokół zbrojowni, zaprzątając jego uwagę wielu szczegółami. Król chwalił, że i sztaby na odrzwiach pomalowane, a nie zaskorupiałe jak za czasów pana Grodzickiego, dojrzał, że i ogon u delfina na dachu przyczepiony, kiwał z uznaniem głową, gdy mu pokazano dziury w sufitach już wyrąbane na owe przemyślne windy. - Ho, ho, mój Arciszewski, inne tu życie. Z nieba mi spadłeś, znaczy się, z owej Holandii. Weszli do izby, w chwili gdy Piotr ustawiał już dzbany, misę z wędzonką i kufle. Zobaczywszy wchodzącego króla, nieco przybladł i wyprawiał się chyłkiem ku drzwiom. - A ten młokos kto? - zagadnął Władysław. - Urodzony Opacki. Sekretarzuje mi od niedawna i prowadzi rachunki. Niezłą mam z niego wyrękę, bo godny zaufania i na dodatek z przyjaznego mi rodu. - Niechże tu chwilę ostanie, ale chyba on nie tylko od papierów i kwitów. Koło działa chodzisz? - król spojrzał przyjaznym okiem na Opackiego. - Dopiero uczę się, miłościwy panie. - Z pióra gęsiego Turka nie ustrzelisz, jeno z działa - żartował król rozsiadając się przy stole i patrząc wesołym okiem na zastawę. - To lubię, kawał wędzonki i kubek. Lepszy smak niż w kucharskich frykasach. A pohulać ten twój sekretarz lubi, panie armatny? - pytał biorąc kubek z ręki Arciszewskiego. - Z gęby to trochę na kleryka patrzy. Krzysztof uśmiechnął się w odpowiedzi. - Otóż to, najjaśniejszy panie. Chodzi przybladły, bo upatrzył sobie w Lublinie jakąś ponętną mieszczkę, której mu ze łba nie wybiję. Dlatego ani do jadła, ani do napitku nieprędki. - Mieszczkę, powiadasz? - królowi zalśniły oczy i popatrzył z większą niż dotąd ciekawością na Piotra. - Widzę, niegłupi smyk, wie, gdzie szukać przysmaków. Nalejże mu, mości Arciszewski! Mój gołowąsie, mieszczka to cały smak. Nosa do góry ci nie zadrze, a szykiem czy giętką kibicią w kozi róg ci taka zapędzi zacną szlachciankę. Osobliwie we Lwowie mieszczki cieplejsze i zgrabniejsze od innych. Uśmiechnął się pod wąsem Arciszewski, wspomniawszy w duchu, że król jegomość miał wielki afekt do takiej właśnie lwowskiej mieszczki. Była dziś chorążyną w Mereczu, ale dawnymi czasy przywiózł ją król Władysław na swój dwór z grodu lwowskiego. Tymczasem stary rozpustnik weselał na twarzy, pociągał raz po raz z kubka i jeszcze nie dawał spokoju Piotrowi, który czekał na chwilę, by jak najprędzej wymknąć się z izby. - Powiedzże mi, mój Opacki, coś sobie w tej mieszczce bardziej upodobał, górę czy dół? No, gadajl - Osobliwie piękną twarz miała, najjaśniejszy panie! - E tam, widać, że młodzik z ciebie. Włosy podkręci, gębę pomaluje, okrasi się jakimś świecidełkiem, a nie w tym rzecz. Od góry do dołu trzeba było obejrzeć. Jaka tu, w sobie, i czy stopa lekka, bo to ważna rzecz. Jak spojrzysz na trzewik, też możesz wiedzieć, co się tam wyżej kryje. Piotr zarumienił się jeszcze bardziej. Nie wiedział, czy się śmiać, czy utrzymać powagę. - Najjaśniejszy panie, na pogrzebie to było, więc i strój żałobny. - Ach, na pogrzebie, powiadasz? - król jakby się stropił. Arciszewski wykorzystał ten moment, by opowiedzieć królowi o tumulcie w Lublinie. W miarę jak mówił, twarz króla pochmurniała. - Wiem, dlaczego to mówisz. Przecież w liście z Holandii pytałeś, czy prawda to, że ariany z Polski rugują. Wszystko robiłem, by ukrócić nienawiści religijne. - Ależ to, co się stało w Lublinie, to haniebne bezprawie, miłościwy panie. Któż je ukróci, jeśli nie król swoją powagą. - Tak się tobie wydaje. W Polsce cię nie było, więc nie wiesz, ile się nabiedziłem z fanatykami. Jeszcze dziś wspominają choćby o tym kleryku ze Skawinki, co żaków podszczuł przeciw różnowiercom. Nic o tym nie słyszałeś? - Niedawnom jest, miłościwy panie. Opowiedział król pokrótce, jak to było w wigilię Wniebowzięcia Panny Marii lat temu trzy zaledwie. Banda żaków krakowskich odbywszy z klerykiem ze Skawinki pielgrzymkę do Kalwarii Zebrzydowskiej napadła na dwór dysydenta i zrabowała do szczętu szlachcica. - Kazałem ich wywlec z kościoła jezuickiego w Jordanowie, gdzie się schronili, i siedmiu z nich postawiono w białych koszulach przed katem pod ratuszem krakowskim. Wszystkim, jak i głupiemu klerykowi, kazałem ściąć łeb toporem. Spokój był do tej pory jaki taki, a teraz znów zaczynają... Urwał, ale oburzenie nie schodziło mu z twarzy. Jakby bił się w tej chwili z myślami. - I o tym trzeba mi z tobą pomówić. Niechże nas samych zostawią. Gdy Piotr skłonił się i wyszedł, król zaczął: -Każę zbadać ten haniebny tumult, choć powiem szczerze, mój Arciszewski, dziś już nie mogę zbyt ostro wystąpić. Ogłupione żaki to nie najważniejsza w tej chwili troska królewska. Zaszedłem tu do ciebie i niejeden raz jeszcze zaglądnę, bo chcę być jak najbliżej swoich żołnierzy. W nich cała nadzieja... - Obtarł wąsy z kropel wina. Gdy pociągnął dłonią po wielkiej, nalanej twarzy, rysy zdawały się tężeć. - Bezpiecznie tu u ciebie? Nikt nie podsłucha u drzwi? - Głucho tu, miłościwy panie. Żadne słowo nie umknie poza ściany. Władysław pochylił się ku twarzy armatnego. - Czasy idą chyba najcięższe, a może i największe i w dziejach naszej ojczyzny. Albo nam zginąć w gnuśności i w tłuszczu, albo na wieki zdobyć wielkość i potęgę. Ze Szwedami ucichło, ale miecz otomański wisi ciągle nad ojczyzną. Od dwóch lat wstrzymałem Tatarom upominki, bo już zbyt długo trwała ta hańba ku pośmiewisku całego świata. Chan wściekły tylko czeka, by podszczuć na nas sułtana. Na razie udają pokój, a głupia szlachta w to wierzy. A tymczasem jedyna to chwila w naszych dziejach, by w przymierzu z Moskwą, z dzielną kozaczyzną, z Wenecją i z ujarzmionymi przez Turków narodami zgnieść bisurmańców. Tą tylko myślą żyję i po jej spełnieniu zamknę oczy w pokoju. Mówię z tobą poufnie, boś stary wódz i żołnierz, nie żadne paniątko. Niedawno przysięgę spełniłeś na wierność Koronie... - Najjaśniejszy panie, do grobowej deski będę ją miał w pamięci. - Wierzę. Pamiętam, jak to pisałeś jeszcze z Brazylii o tych, co to w deliach i złotogłowiach, więc bardziej ufam tobie niż panom senatorom. Powiedz, co sądzisz o takich zamiarach? - Porywająca myśl, najjaśniejszy panie, któż by za nią nie poszedł. Ale chan i sułtan mają olbrzymie wojsko, nader karne, nie swawolne jak nasza rozpuszczona szlachta. Trzeba mieć regimentów moc, zdatnych zaciężnych żołnierzy, regularne wojsko, zależne tylko od majestatu. - Słowa z ust mi wyjmujesz. Nalej! Byłeś w tych dniach w Ujazdowie? - Byłem, miłościwy panie. Gwardia waszej królewskiej mości pod Osińskim i Pacem dobrze się prezentuje, ale regimentów nie za wiele... - W Ujazdowie jest ich trzy tysiące, a poza Warszawą, rozumiesz, by szlachty nie drażnić, trzymam drugie tyle. Choć i ta gwardia, co stoi w Ujazdowie, kole w oczy wielkich panów. Oni chcieliby widzieć króla przy małym wojsku. - A sami mają potężne poczty. Wiśniowiecki, choć nie król, ma ponad sześć tysięcy żołnierzy. To samo, jak mówią, pan Lubomirski i Koniecpolski. - Ba, toś powiedział. Im wolno, królowi nie! Zawsze mówią, że majestatowi nic nie grozi, swymi piersiami go obronią. A oni muszą jakoby pilnować dalekich granic ojczyzny. - Pilnują granic, ale jeszcze bardziej swoich poddanych. - Utrafiłeś w sedno. Każdy z nich pan na swoich ziemiach, nie dla króla jego wojsko. Ja zaś mogę tylko liczyć na żołnierza zaciągniętego z własnej szkatuły, na gwardię i przede wszystkim na lud kozacki. Tu król zniżył głos, choć nikogo obcego nie było w pokoju. - Byłeś w Indii, gdy przed ośmioma laty naparli panowie na sejmie i z tych dzielnych Kozaków królewskich porobili poddane chłopstwo. - Słyszałem o tym na ziemi brazylijskiej, listy tam niekiedy miewając i krew się we mnie burzyła. Kozacy rejestrowi to jedyny w Polsce żołnierz regularny. - Nigdy tego schłopienia żołnierzy nie chwaliłem, a nawet dziś żałuję, żem się wtedy nie umiał sprzeciwić. I w tym, mój Arciszewski, moja rzecz najpoufniejsza. Słuchaj, mam zmowę z Kozakami. Przyrzekłem ich atamanom, że zwiększę po dawnemu liczbę rejestrowych i przywrócę im przywileje. A jeśli Turków zwyciężymy, to, Boże święty, ja z tych Kozaków zrobię najwierniejsze i najdzielniejsze wojsko Rzeczypospolitej. Rozumiesz, co za siła będzie wtedy u króla? Czterdzieści, nie, pięćdziesiąt tysięcy. Oczy królowi się zaiskrzyły. Wzrokowi było za ciasno w skromnej izbie arsenałowej. Władysław zwrócił twarz ku zielonym jaśniejszym oknom i patrząc w światło mówił: - I wtedy, mój Arciszewski, zobaczymy, czyja władza będzie w ojczyźnie, króla czy królewiąt. - Nagle jakby się spostrzegł, że za dużo powiedział, i znów nachylił się do armatnego. - Powiedz mi, Arciszewski, mój ty jesteś? - Czyjże, na miły Bóg, najjaśniejszy panie! Serce się w piersiach kraje, gdy słyszę takie pytanie. - Nalej! Wychylił szybko kubek wina. - I ty wypij na zdrowie i na pomyślność moich planów. - Zdrowie twoje, miłościwy panie! - Słuchaj! Zaznałeś wiele krzywd w życiu, więc łatwiej mnie zrozumiesz. Od lat zakładają mi pętlę na gardło. Tylko z pozoru uznają władzę królewską, judasze w rękę całujący. Za nic im król, po to on tylko, by dawał królewszczyzny, donatywy, dzierżawy i zaszczyty. Umrze który z paniąt czy królewiąt, sprobujże dać po nim województwo, starostwo swojemu, byś miał w nim poplecznika. Zaraz podstawią ci krewniaka i dozgonny wróg z magnata, jeśli król nie posłucha jego woli. Zwolni się buława czy pieczęć, to już jeden przez drugiego nastawa. Nawet, co twoje, zabiorą ci bezprawnie. Odkryli chłopi sól w Świerczy, we włościach pana wojewody krakowskiego, to Lubomirski - wbrew prawu - sam założył kopalnię, krocie na niej robi i nie słucha królewskiego rozkazu. A przecie sól do króla należy. Wiśniowiecki, zaś najeżdża nawet przeze mnie darowane królewszczyzny i każ mu stamtąd wyjść. W kułak się ze mnie śmieje... - Hańbo, hańbo! Włosy stają na głowie, miłościwy panie! - Nie koniec jeszcze. Odmówiłem pupilowi Albrychta Radziwiłła starostwa, to książę nos zwiesił i tak groził, sejmiki zwoływał, tak mącił, że musiałem ustąpić. Jak tu królować, święty Boże! A czy wiesz, mój Arciszewski, kiedy mnie lęk największy bierze? - Słucham, miłościwy panie. - Gdy patrzę na syna Zygmuntka. Uczę go od dziecka honoru i królowania, ale gdyby mu przyszło tak jak mnie męczyć się i borykać, to lepiej kamień u szyi, kamień u szyi, powiadam. Toteż, nim mi chłopię podrośnie, chciałbym królestwo urządzić, wzbić je w chwałę, uspokoić granicę od Turków i, co najważniejsze, zostawić mu wewnątrz kraju prawdziwą królewską władzę. Z nią tylko przyszłość kraju i narodu. Bez niej przepiją, przefrymarczą i rozszarpią na strzępy tę nieszczęsną ziemię. Zasapał się, wsparł głowę na dłoni. - Ale ja cięgiem gadam, a ty zaś nic - powiedział z nieoczekiwanym wyrzutem. - Panie miłościwy, serce mi bije od takich wielkich planów. Niejedno widziałem na świecie i to wiem, że te państwa silne, gdzie władza mocna u majestatu i gdzie żołnierz stały, choćby jak to u Olendrów. Wasza królewska mość, trzeba wojska jak najwięcej naściągać i listy przepowiednie rozpisać. Powołać pod broń zaciężnych żołnierzy, wziąć chłopstwo do dragonii, przysporzyć artylerii. Jeśli na dodatek Kozacy królowi powolni, to razem będzie wielka siła przy tronie. Gdy ją panowie zobaczą, posłuchają. - Listy przepowiednie, powiadasz? Co dnia nachodzi mnie ten zamysł, ale jeszcze wzdrygam się. Zawrzeszczą mnie, że bez sejmu wydaję listy zaciągowe. - Gdy groźba wielka, król może dać listy przepowiednie za wolą samego senatu. Za późno będzie, gdy już Tatarzy czy Turcy wjadą w granicę. - Słowo w słowo mówię to samo, ale waham się. Kanclerz wzywa do ostrożności. Trzeba, powiada, urobić naprzód senatorów rezydentów. - Bywa, że zbyt długie wahania gubią wielkie zamiary. Miłościwy panie, skoro dostąpiłem łaski słuchania z ust królewskich o tak niezwykłych sprawach, nadmienię jeszcze jedno. Kanclerz Ossoliński, wszyscy to mówią, najwierniejszy królowi minister. Niechże listy przypieczętuje, a choćby potem psioczyli, wojsko zawczasu stanie. Nie daj zaś, Boże, by wszystko na sejm puścić, bo diabli wezmą i wyprawę, i nadzieję wzmocnienia władzy królewskiej. Wtedy zresztą wcześniej i więcej będzie wiedział o zaciągach sułtan niż niejeden szlachcic w ojczyźnie. - Konstytucja jest, żeby się sejmu pytać o wojnę. - Zła to konstytucja, co wiąże królowi ręce w każdym poruszeniu. - Ossoliński, powiadasz, przypieczętuje listy królewskie? Ossoliński wierny mi kanclerz, to pewna... Nastała cisza, Władysław pogrążył się w myślach. Arciszewski uszanował milczenie króla i czekał na jego słowa. Na dworze dały się słyszeć bębny i rozkazy. Z dalekiego pola ćwiczebnego nadbiegł w tej chwili odgłos wystrzałów. Władysław ocknął się, powstał. - Ćwiczą twoi puszkarze. Miły ten pogłos dla ucha. - Nie marnują czasu, miłościwy panie. Próbują nowe działa. - Falkonety, jeśli ucho nie myli. - Tak jest, najjaśniejszy panie. Lekkich armat najwięcej nam potrzeba, łatwiejsze do dalekiej wyprawy. Za kilka dni będziemy mieli dwa działka przenośne. - Przenośne, powiadasz? - zaciekawił się król. - Takich jeszcze nie widziałem. - Wymyśliłem je w Brazylii, gdzie przyroda do tego zmuszała. W czasie tamtejszych deszczów każde cięższe działo to jeno kula u nogi. - I u nas na południu szlaki nader niedogodne. - Toteż zdałoby się takich dział mieć kilkanaście. Dwa sporządzone na próbę lada dzień przyśle mi giser Tima. Poza tym umyśliłem ściągnąć do Warszawy mistrza Getkanta, który o wielkim moździerzu myśli i już podobno na schyłku ma wynalazek. - Dajże mi znać, gdy to wszystko będzie gotowe. Zresztą będę tu teraz bywał częściej. Byle mi tylko twoi puszkarze gęściej strzelali, bo gdy ich słyszę, mój Arciszewski, zapominam o paniątkach i panach senatorach. Bądź zdrów, za kilka dni znów przyjadę. To, cośmy mówili o Tureckiej wojnie, rozumiesz, kamień w wodę. O Tatarach tylko myślimy. - O Tatarach - potwierdził z uśmiechem Arciszewski i prowadził króla ku bramom arsenału. Rozdział VIII Od tego dnia król bywał częstym gościem w arsenale. Przyjeżdżał bez żadnej zapowiedzi, to rano, to wieczorem. Jakby dla niepoznaki wpadał bez orszaku we trzy, cztery osoby, zawsze konno i z niezwykłą pasją lustrował sprzęt artyleryjski i żołnierzy. Kazał bić z dział, ujeżdżać konie, robić próby z pośpiesznym przetaczaniem armat. Bywało też, że przywoził ze sobą młodego Zygmunta i wiódł go do ustawionych dział. Gdy przy pierwszym wystrzale kartacza chłopiec zapłakał z przerażenia i zdawało się, że ogłuchł na chwilę, król pogłaskał go po głowie i napomniał: - Gdy ma huknąć, gębę otwórz, nie będzie ci w uszach dzwonić. Ale już przy następnych wystrzałach cieszyło go opanowanie dziecka i wpadał w zachwyt, gdy młody królewicz zbliżał się do kartauna, obmacywał gorącą lufę i zaglądał pod koła i wasąg. - Dajcie mu lont do ręki - wołał uradowany król, mrugając znacząco do pana armatnego. Wtedy sam Arciszewski brał lontownicę od puszkarza, udawał, że przytyka ją do ognia i dawał królewiczowi zimny lont do ręki, z rozkazem przytknięcia do działa. Wtedy skądś z boku rozlegał się wystrzał kartauna. Łamała się w oddali utrafiona pociskiem ćwiczebna szopa i król krzyczał: - Trafiłeś, Zygmuntku! Dzielny z ciebie puszkarz! Młody Waza robił się wtedy poważny i nadymał wargi. - To nie ja trafiłem. Bez ognia działo nie wystrzeli. Ale chciałbym takie mieć i sam końmi powozić - mówił ku nowej uciesze króla. - Jak podrośniesz, pan armatny dostawi ci takich dwadzieścia, co ja mówię, pięćdziesiąt. - Dostawię, królewiczu - potwierdzał z powagą armatny. Za trzecim pobytem w arsenale król, zaraz po przyjściu, bardziej niż zazwyczaj podniecony, nawet nie lustrując żołnierzy, kazał się prowadzić do izby armatnego. Ledwie drzwi się zamknęły, powiedział do Arciszewskiego: - Pora coraz bardziej gorąca, rozumiesz. Trzydzieści dział co najlepszych poślij pod Lwów, chciałbym, by tam stanęły około piętnastego maja. - Stanie się według woli królewskiej. Nocą armaty wyprowadzę. - W mig chwytasz moje myśli - pochwalił król. - Pytałem astrologów i uczonych, mówią, że lato będzie ciepłe i jesień ma przyjść prawie niedżdżysta. A zatem chciałbym w sierpniu z pomocą Bożą... Jak ty myślisz? Niby zadawał pytanie, ale wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Pochłonięty oszałamiającym go planem wpatrywał się w własną wyobraźnię i mówił: - Wszystko już widzę jak na dłoni. Staje mi przed oczyma wymarsz całego wojska, stary szlak na Chocim, dalej na Budziak między Prutem a Dniestrem... Lada dzień puszczę te listy przepowiednie... - W tym rzecz, najjaśniejszy panie! - Nic mnie już od tego nie odwiedzie. Jutro i tobie przyślę nowe pieniądze, by dalej rósł sprzęt, mnożyły się beczki prochu - by i buty były, jak się patrzy, i mundury. A jutro nie zapomnij, trzydzieści dział zawczasu... pod Lwów. Jak wpadł nagle podniecony, tak też szybko, po kilku minutach pobytu, wsiadł z powrotem na konia i popędził samopięć z dworzanami w stronę Ujazdowa. Cały arsenał, wszyscy puszkarze, muszkieterzy i rzemieślnicy byli dumni z owych wizyt królewskich. Zresztą jednocześnie z tym zaszczytem spadały na nich dobrodziejstwa. Król podsyłał postawy płótna i wełny na nowe mundury, skórę na buty, niekiedy kazał przetaczać kilka beczek wina do arsenału. Mieszczanie warszawscy: szewcy, krawcy, siodlarze, mieli teraz sporo zamówień od pana armatnego, szyli pospiesznie szarawary, kolety, pasy, ładownice, buty i kalety. Pod koniec tygodnia wrócił Siemianowicz z Torunia i wyładowywano ze szkut wiślanych całe stosy muszkietów. Każdy człek w arsenale miał teraz po uszy roboty, więc nie brakowało jej i Piotrowi. Krzątał się po polu ćwiczebnym, po kancelarii arsenału, po warsztatach, a jeszcze trzeba było biegać po mieście z rozlicznymi zleceniami armatnego. Ten ostatni obowiązek najmniej mu ciężył, bo każdej wyprawie na miasto towarzyszyła nadzieja napotkania panny z Lublina. Niemniej jednak nadzieje się nie spełniały, każdy dzień poszukiwań kończył się coraz smutniejszym zawodem. Wtedy wieczorem, po całodziennej pracy, która zaprzątała umysł, młody człowiek zapadał to w marzenia, to w apatię. Leżąc na żołnierskim tapczanie w izbie przyległej do pomieszkania armatnego, niekiedy godzinami patrzył w olej dogorywający w lampie i pogrążał się w rozterce i zwątpieniu. "Trzeba to ze łba sobie wybić, bo ani spokoju, ani radości. Zapomnieć o niej i być beztroskim jak tylu innych młodych ludzi" - mówił do siebie, ale były to czcze postanowienia, bo za chwilę na nowo o niej myślał. Najbardziej cieszył się, gdy o takiej wieczornej porze wzywał go do siebie dowódca artylerii. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej znikały wtedy tęsknoty i otrzeźwiony, wyrwany ze zwątpień szedł do izby generała. O takiej porze cicho było na dworze, nie słyszało się musztry, klątw żołnierskich ani szczęku muszkietów. Jedynie z rzadka samotny okrzyk warty leciał nad dachami gmachu i przypominał, że to jednak arsenał. Izba armatnego nabierała wieczorem swoistego wyglądu. Ginęły w półmroku nagie ściany, a odwrotnie, rozrastał się lśniący pośrodku stół, zasłany księgami i rysunkami, na których kładło się złociste ciepło świec z lichtarza. Inny też bywał o tej porze siedzący za stołem pan armatny, bez żupana i pasa, w koszuli rozchełstanej na piersiach. Wydawał się Piotrowi mniej żołnierski, ale młodszy, bo biel kołnierza gładziła mu ostre rysy twarzy. Arciszewski rzucał nieznacznie okiem na podkrążone oczy adiutanta, udawał, że nie dostrzega braku krwi na jego twarzy, i mówił: - Siadaj tu i patrz na rysunki! Raz były to szkice mostołodzi, zamówionych przez Krzysztofa w Pucku, innym razem rysunki falkonetów, ciężkich kolubryn czy pomniejszych oktaw i moździerzy. Pochylali się obaj nad kartami i młody człowiek słuchał objaśnień dowódcy, nie skąpiącego mu swojej artyleryjskiej czy inżynierskiej wiedzy. Kiedy indziej Arciszewski brał oprawny w skórę foliał, wypieszczony przez introligatora i mówił z ojcowską ciepłotą: - Wszystkiego musisz się, chłopcze, uczyć, by nie być tępym jak większość naszej szlachty, co tylko ufa karabeli. Jeśli chcesz zostać oberszterem, tę księgę musisz umieć na pamięć. - Co to takiego, wasza miłość? - Dzieło o artylerii Hiszpana Diego Uffano, niedawno ogłoszone, które przywiozłem z Holandii. Piotr pochylał się nad księgą, pochłaniał wzrokiem misterne rysunki i dostawał wypieków. Zapominał o pannie lubelskiej i zamiast utęsknionej twarzy podziwiał teraz kunszt artyleryjski wyłożony w księdze. - Patrz tutaj, byś wiedział, jako działo, gdy koni niedostawa, prowadzić. Jak widzisz, spora to armata, więc trzy liny potrzebne, a ile ludzi do ciągnienia? Popatrzże! - Dwadzieścia człeka tu widzę. To znów uczył go, jak działo "w baszcie potajemnie zasadzić, jak go prowadzić na górę bardzo przykrą". - Trzeba, widzisz, wbić pal dębowy, gruby niemal na człeka, liny na nim wkoło zahaczyć i zamiast w górę, kędy koniom ciężko, w dół, ku dołowi liny ciągnąć, a działo się w górę wywlecze. Nie daj Boże, byś wtedy zapomniał o zabezpieczeniu, co też zresztą zabaczył ów hiszpański indzinier. Gdyby się liny zerwały, już po armacie, bo się na dół potoczy i roztrzęsie. Krok w krok trzeba bele i kamienie podsuwać z zadu, zwłaszcza że i koniom będzie łatwiej odsapnąć. Siedzieli tak nad rysunkami i przymierzali, jako baterię w ziemię wpuszczoną uczynić, jak "municją" prowadzić, jak ustawiać w lufie kąty podług celu. Jednego takiego wieczoru Arciszewski wyjął z szuflady jeszcze inne rysunki. - Jutro sobota, a najdalej w poniedziałek wpadnie do nas król jegomość, bo ciekaw nowych działek, które zamówiłem u warszawskich giserów. Skoczysz mi jutro do sławetnego Timy z upomnieniem, by przed niedzielą dostawił działka. Znasz tego gisera? - Niestety nie poznałem go dotąd i nie wiem, gdzie jego pomieszkanie. - Warsztaty i kuźnie ma na Nowym Mieście, a mieszka na Rynku. Z rana jednak raczej znajdziesz go przy kuźniach. Działa widziałem, chyba już gotowe, ma tylko przymocować do nich herby królewskie. Napomnij go do pośpiechu, choć - Bogiem a prawdą - opieszałym on nie jest. Piotr myśląc, że na dziś koniec posłuchania, poderwał się z miejsca. - Według rozkazu, wasza miłość. - Czekaj! Nie tylko o to mi chodzi. Widziałeś tu kiedyś małego królewicza? - Kto go nie widział, mości generale, wszyscyśmy go pokochali. - Ano widzisz, udał nam się syn królewski, tyle że zbyt wątły jak na te dostatki, w jakich żyje. Król jegomość świata bożego poza nim nie widzi, trzeba nam pamiętać o ojcowskim sercu. Poproś mistrza, by wedle tych oto rysunków odlał ze dwadzieścia maleńkich falkonetek, takich, jak znaczę, na ćwierć łokcia. Muszą być tej samej urody i tak ruchome jak prawdziwe działa, skoro mają być zabawką królewicza. Poślemy je Zygmuntowi, niech się od maleńkości uczy artylerii. - Wasza miłość o wszystkim myśli - wyrwało się z ust Piotrowi. - Król jegomość tyle serca ma dla arsenału, niech więc widzi, że umiemy się odwdzięczyć. A syna chce mieć wojennego, to niechże ten mały bawi się armatą. To chyba na dziś wszystko, mój Piotrze. - Kłaniam się waszej miłości - Piotr miał się do wyjścia. - Aha! Czekaj no! Może się zdarzyć, że pan Tima cię poprosi do pomieszkania w gościnę, to chocieś szlachcic, nie gardź mieszczańskim domem. - Zacny mieszczanin nie gorszy od herbowego. Zresztą ja ubogi szlachcic, nosa mi nie zadzierać. - Nie znaczy to, byś się tam miał zasiedzieć, choć gadają, że u mistrza Timy panna urodziwa... - Broń Panie Boże, wasza miłość. O jednej tylko myślę, za nic mi wszystkie najgładsze. Uśmiechnął się jakoś ponuro Arciszewski. - Ki diabeł! Na zakonnika mi idź, nie na żołnierza, skoroś się jednej uczepił. A teraz wracaj do siebie i wyśpij się. Nie myśl mi cięgiem o jednej podwice, bo oczy masz od niewczasowania podpuchnięte. Z Bogiem! - Z Bogiem, wasza miłość! Rozdział IX Drugiego dnia po południu Piotr wybrał się do ludwisarza. W warsztatach na Nowym Mieście Timy nie zastał. Pracujący tu rzemieślnicy objaśnili go, że pryncypał sobotnie popołudnie spędza zawsze w domu, nie tyle zawczasu świętując, ile porządkując rachunki w swoim kantorku. Piotr pierwszy raz będąc w ludwisarskich szopach napatrzył się przy okazji wielkim glinianym formom, potężnemu piecowi, od którego żar bił na kilka sążni, i kilku dzwonom sporej wielkości, jeszcze chropawym, niedawno widać odlanym. Gdy spytał o działka, starszy z czeladników, zastępujący tu mistrza, przyjrzał mu się od stóp do głowy i powiedział nieufnie: - Są, proszę waszmości, ale pokazać nie pokażę. Mistrz polecił, by bez jego wiedzy nikomu ich nie wystawiać na widok. - Z arsenału jestem, od pana armatnego. - Wierzę waszmości, ale mnie się trzymać woli pryncypała. - Nieufne łyki! - burknął Piotr i odszedł urażony. Niemniej jednak, gdy szedł ku Staremu Miastu, odleciało go wzburzenie, a nawet przyznał w duchu rację czeladnikowi. Jasne było, że to z polecenia pana armatnego zarządzono ową ostrożność. Przez Bramę Nowomiejską ledwie się przecisnął. O tej porze był tu wielki ruch wozów, opuszczających miasto przed niedzielą. Umykały też poza bramę całe sznury przekupniów z kobiałkami i wszelakiego rodzaju domokrążców, mających pomieszkanie na przedmieściach. Na Rynku pierwszy napotkany przechodzień objaśnił Piotra, który to dom służy za pomieszkanie rodzinie sławetnego Timy. Za chwilę sekretarz przełożonego nad armatą stał na kamiennych schodkach przed ciemnymi dębowymi drzwiami i chwytał za żelazną kołatkę. Na pierwszym piętrze poruszyły się okiennice i dał się stamtąd słyszeć młody kobiecy głos: - Kto tam? Piotr podniósł głowę, pewny, że to pewnie owa dzierlatka, o której mówił pan armatny, ale dojrzał tylko dłoń i rąbek uciekającego rękawa. - Czy zastałem sławetnego mistrza Timę? Przychodzę od pana armatnego - krzyknął w stronę okna. U góry słychać było pomieszane szepty i po krótkiej chwili odezwał się z okna inny głos, stateczniejszej białogłowy. - Jest, proszę waszmości, zaraz otworzymy. Ktoś już stukał obcasami po drewnianych schodach i zaraz potem poruszyła się we drzwiach zasuwa. W półmroku mało widocznej sieni Piotr posłyszał: - Witamy waszmości! - Co to? Na cztery spusty się zamykacie? - powiedział Piotr z niejaką ironią, uważając, że pozycja sekretarza generała artylerii upoważnia go do stanowczego tonu. - Daruj, waszmość, żołnierstwa teraz sporo w mieście, a ludzie wśród nich bywają lada jacy. Proszę tędy - wskazywała drogę - prosto przez sień, na tyłach kantorek mojego męża. Teraz dopiero Piotr spostrzegł, że owa kobieta w fartuchu, od którego biło w nos szafranem i ciepłym pieczywem, to żona gisera. Stojąc już w głębi mrocznej sieni skłonił się szarmancko i powiedział: - Piotr Opacki jestem, sekretarz pana armatnego. - Miło mi powitać waćpana... Zdawało się, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale już byli przed drzwiami kantorka. - To tu, proszę jejmości? - Tu, waćpanie - potwierdziła drzwi uchylając. Piotr stanął w progu, na wprost mahoniowego biurka, nad którym widać było pochyloną postać mieszczanina. Izba była urządzona dostatnio. Pod lunetowym sklepieniem stała potężna szafa gdańska, ozdobiona polerowanymi rzeźbami i srebrnymi antabkami, po jej bokach dwie przysadziste, też rzeźbione skrzynie, a tuż przy drzwiach kanapa pokryta gniecioną w kwiaty skórą. Od podłogi świeżo wymytej przed niedzielą wiało zdrową wilgocią, a czystość każdego sprzętu mówiła o schludności domostwa. Widząc to wnętrze zasobne, o ładzie gospodarskim, jakiego nie widywał dotąd w dworkach szlacheckich pod Lublinem, Piotr nieco się skłopotał i stracił na pewności siebie. Nigdy dotąd nie był w mieszczańskim domu warszawskim i nie wyobrażał sobie takiego ładu i dostatku. Co więcej, niedawno myślał, że zastanie tutaj mieszczucha w skórzanym fartuchu, odzianego jak owi czeladnicy przy mosiężnych dzwonach na Nowym Mieście, a tymczasem miał przed sobą człowieka o rozumnych, myślących oczach, o ujmujących rysach twarzy, a przy tym ubranego w jedwabny żupan i na dodatek z gęsim piórem w ręce. Znów powtórzył swoje nazwisko i powołał się na pana armatnego, co zwykł był mówić z pewną dumą, szczycąc się swoim zwierzchnikiem. - Witajże, drogi gościu! Z całego serca witam waszmość w skromnym domostwie. Jakże tam zdrowie pana armatnego? - Dzięki Bogu, przy dobrym on zdrowiu. Przysłał mnie, by upewnić się, czy w poniedziałek o świcie działka będą w arsenale, bo król jegomość ciekaw je widzieć. Byłem w szopach mistrza, alem tam niczego nie dopiął, bo wielce przebiegli twoi czeladnicy, nie dali do działek dostępu. Słysząc to giser uśmiechnął się pod wąsem, widać mu schlebiało, że ma tak zaufaną czeladź. - Mówił mi pan Arciszewski, że teraz sporo Ormian i Persów myszkuje po mieście, a działka przecież nowej indzinierskiej roboty. Gotowe są, proszę waćpana, i herby na nich już wygładzone. Jako się rzekło przy umowie, w poniedziałek z rana będzie je miał pan armatny w arsenale. - To i chwała Bogu, ucieszy się pan Arciszewski. - Pan armatny człek światowy, myśli zapewne, że tylko u Olendrów solidne rzemiosło. Mistrz Tima nigdy nie zawodzi, mój młodzieńcze... Trochę nie spodobało się Piotrowi owo bezceremonialne napomknienie o adolescencji, ale nie robiąc z tego kwestii, pochwalił gisera za punktualność i wyjąwszy zza pazuchy rulon przystąpił teraz do sprawy owych królewskich zabawek. Mistrz Tima zaciekawił się, przeglądał rysunki, szeleścił skręcającym się krnąbrnie papierem i zaczął cmokać z jakimś młodzieńczym podziwem. - Fi! Fi! Czegoś takiego jeszcze w moim życiu nie robiłem. Urzekające cacka! Aleś mi waszmość sprawił przyjemność. Wielka radość dla mnie, że moją robotą będzie się bawił syn królewski. Ucieszy się tym i cała moja rodzina. Jeśli waszmość nie pogardzi domem mieszczańskim, to proszę teraz do izby na górę, pokażemy to białogłowom. Podobał się Piotrowi gospodarz i jego schludny dom, ale zrazu wymawiał się: - Pora mi do arsenału. Zbyt długo zabawiłem szukając waćpana w ludwisarni. - Jak to? Gardzisz mieszczaninem? - Broń Boże! Zresztą sobota, dom asana w przedniedzielnym kłopocie. - U starego Timy w sobotę do południa kończy się wszelkie domowe ochędóstwo. Teraz to tylko suknie do kościoła prasują. Tima, choć często wspominał o skromności swojego mieszczańskiego obyczaju i ubóstwie pomieszkania, nie robił wcale wrażenia człowieka zakłopotanego przed szlachcicem. Miał w sobie mieszczańskie dostojeństwo, które - Bogiem a prawdą - spodobało się Piotrowi, zwłaszcza że wspomniało mu się w tej chwili mizerne życie szlachty sąsiedzkiej z okolic Opatowa, u której często gęsto ani pióra, ani papieru w domu nie ujrzałeś. Poszli na górę po wymoszczonych chodnikiem schodach. Piotr podziwiał po drodze krętą, plecioną w drewniany warkocz poręcz i ciężką, mosiężną latarnię, przedziwnie kunsztownej roboty. `ty Część pierwsza (c.d.) Rozdział IX (c.d.) Mistrz ludwisarski nie bez dumy wprowadził gościa do wielkiej, bogatszej niż kantor izby. Były tu meble dostatnie, ciężkie, fotele, których pełna uroda skryta była pod szarymi pokrowcami, niemniej jednak nęciły ku sobie miękkim oparciem. Wielką ozdobą pomieszkania były makaty tureckie i kilka obrazów o złotociemnych barwach. Pośrodku głównej ściany wisiał portret kobiety, która jak żywa wodziła za Piotrem oczyma. Widok malowanej postaci zaskoczył Piotra. Te oczy były nie tylko żywe, wciąż za nim chodzące, ale chyba już raz widziane. Zdziwienie gościa nie uszło uwagi Timy, który z zadowoleniem badał wrażenie, jakie na szlachcicu robi jego mieszkanie. - To moja małżonka lat temu dziesięć. - Piękna twarz i chyba nie lada mistrz ją malował. - Obrazy jego pędzla znajdzie waszmość i na królewskim dworze. - Mistrz Tima nie powstrzymał się od tej pochwały. Gdy usiedli w fotelach, gospodarz zawołał ku uchylonym drzwiom: - Chodźcie obie z matką. Mamy miłego gościa. Przygotujcie też coś niecoś, bo mu spieszno, a bez kubka petercymentu nie wypuszczę go z domu. Za drzwiami rozległy się zakłopotane szepty. Zdawało się Piotrowi, że toczy się tam jakiś pośpieszny spór, ale dosłyszał tylko kilka słów: - Idźże, nie ociągaj się! - Jakże to, w fartuchu się pokażę? Wreszcie nadbiegł z korytarza głos Timowej: - Zaraz wejdziemy, tylko poczęstunek przygotujemy. - Musisz waszmość wybaczyć - mistrz pochylił się do Piotra - żadna tu nie wejdzie, zanim się przed lustrem nie pokręci. Dopiero po dłuższej chwili wsunęły się do izby dwie kobiety. Żona gisera szła przodem, niosąc przed sobą spory gąsiorek i kubki, za nią kryła się córka Timów ze srebrną tacą w rękach. Wraz z wchodzącymi wpłynął do izby ten sam zapach świeżo pieczonych ciast, jaki niedawno powitał Piotra w korytarzu. - Moja żona i córka - mówił już Tima. - A wy, moje drogie, poznajcież pana Opackiego. Piotr podniósł się z krzesła, ale nim zdążył wypowiedzieć pierwsze słowo, oniemiały mu usta. Przed nim stała dziewczyna z Lublina. Patrzył olśniony. Ona nie zdawała się zwracać na niego uwagi, szła lekko z rzęsami spuszczonymi na zarumienione policzki. W całej postaci nie znać było na pozór żadnego zakłopotania, ale wprawne oko matki dostrzegło, że srebrna taca stawiana przez córkę na stole drga z lekka na mahoniowej desce. - Anielciu, poznajże jegomości - powtórzył Tima. - To zaufany pana armatnego. - Oczom nie wierzę - bąkał Piotr. - Chyba Bóg zrządził... Stary giser patrzył na oboje młodych nic nie rozumiejąc, natomiast jego żona powiedziała w tej chwili z całą swobodą: - Obie pamiętamy waćpana z Lublina. Nawet mi było dziwne, żeś mnie waćpan nie poznał w bramie. - Przepraszam. W głowie mi nie postało, że tu właśnie panie napotkam. Teraz Tima rozłożył ręce serdecznym gestem. - Boże święty, to i ja znam waćpana, tyle że z opowieści. Bóg łaskaw dla mnie, skoro mi zesłał tak zacnego gościa, któremu wdzięczność winna moja rodzina. Honorowo znalazłeś się tam waszmość, więc czym chata bogata, tym rada. Siadajże, siadajże, to mi dopiero okazja! Piotr nie widział wyciągniętych ku niemu rąk mieszczanina, patrzył nadal w dziewczynę. Pierwszy raz widział ją w całej urodzie, jeszcze piękniejszą niż w dawnych ciężkich sukniach żałobnych, w jakich trwała po dziś dzień w jego wspomnieniu. Prawdę mówiąc, nie wiedział w tej chwili, jakiej tam barwy jej suknia i jakiego kroju, bo patrzył tylko w twarz dziewczyny. Aniela, ośmielona wrażeniem, jakie wywarła na młodym człowieku, powróciła już do całkowitego spokoju i powiedziała z filuternym uśmiechem: - Widziałyśmy tu kiedyś waćpana na ulicy, ale z konia toś nas nawet dostrzec nie raczył. - To panie były? Jakiż głupiec ze mnie, Boże święty! Ugryzł się w język, by nie, wyznać, że przecież wrócił wtedy w uliczkę i na darmo ich poszukiwał. - Widziałem z konia obie panie w towarzystwie jakiegoś mieszczanina, ale Bóg mi rozum wtedy odjął i pomyślałem, że się mylę. Zresztą w błąd wprowadził mnie mój żołnierz, mówiąc, że to sławetny Dzianot z żoną i teściową. Młoda dziewczyna oblała się znowu pąsem, a matka na widok jej rumieńców ściągnęła nieco brwi i szybko zagadnęła: - My tu mówimy i mówimy, a waćpan nic w ustach nie ma. Skosztuj naszego ciasta, choć jeszcze ciepławe. Ludwisarz jednak nie dał się odwieść od tematu. Roześmiał się na całe gardło i powiedział: - To już z Dzianota zięcia mi robią? A bodajby ich! - Nie rozumiem, dlaczego tak się oburzasz - napomniała go żona. - Za wcześnie, moi złoci, za wcześnie. Dopóki u ołtarza nie była, nie plotkować im o dziewczynie. A waszmość cukrami się dławisz, a nic nie pijesz. Spróbuj no tego wina, niezły tokaj. I mnie przy tobie ciągnie ochota do kubka, bo kto od pana armatnego, ten mój gość najmilejszy. Twoje zdrowie, waćpanie, Bóg zapłać, żeś mi białogłowy uchronił przed hańbą i nieszczęściem. Po tych słowach ludwisarza Piotr poczuł nieco ulgi w duszy, choć nie umknęła z niej niepewność. Ów Dzianot siedział mu na wątrobie i nie dawał spokoju. Młody człowiek utracił resztę swady, odpowiadał półgębkiem, zły, że mu się zdania kleją nijakie. Dobiło go i to, że w pewnej chwili Timowa usiadła z córką nieco z boku, zaprzątając ją odrębną rozmową. Nawet gdy niebawem Tima wspomniał o tych cudacznych zabawkach dla królewicza, to wprawdzie w córce wzniecił ciekawość, ale Timowa czym prędzej zbyła to zdawkową odpowiedzią. Piotr więc gawędził wyłącznie z giserem, rozczarowany tym, że matka zagaduje córkę i nie dopuszcza jej do jakiejkolwiek z nim rozmowy. "Czyż mi tak źle z gęby patrzy, czy też ów Dzianot zasiedział się tutaj na dobre" - myślał i już nienawidził rywala. Karcił się w duchu za ten odruch zazdrości, zwłaszcza że przecież nie znał owego człowieka, ale na nic zdały się wyrzuty sumienia. Przeciwnie, przeżywszy w dniu dzisiejszym tyle radosnej niespodzianki i zarazem niepokoju, burzył się teraz w sobie. Przegryzając ciasto odpowiadał skąpo na pytania gisera, bo przeszkadzała mu myśl o Dzianocie. "Do licha! Przecież to jakiś łyk warszawski, a ja urodzony szlachcic ze starym klejnotem." Ale i odruch szlacheckiej pychy był wątpliwą pociechą. Wystarczało spojrzeć na ten dostatni dom mieszczański, porównać go w myślach z wspomnieniem własnej ojcowizny, by duma urodzonego uschła na paździerz. A jak dopiero musi wyglądać dom owego złotnika? On zaś miał nazwisko szlacheckie i nic więcej. Na dodatek, gdy patrzył na spokojną, zrównoważoną twarz Timy i jego zasobny strój, wyrastała w wyobraźni zapijaczona gęba ojca i jego poplamiony żupanik. "No, ale ja jestem sekretarzem pana armatnego" - chwycił się nowej myśli i nabrał nieco otuchy. Stąd też w rozmowie z giserem nawracał wciąż do spraw artylerii, do wizyt króla jegomości na polu ćwiczebnym i w arsenale. Rozwiązał mu się język, zaczęły się trafiać zgrabniejsze powiedzenia i niebawem Piotr sycił się zadowoleniem, że przecież nie żadna gapa z niego, ale młodzieniec całą gębą. Dowcip mu tylko żaden nie wychodził, bo przecie zbywało jeszcze na całkowitej pewności siebie, bez której żaden żart nie bywa celny. Zauważył z zadowoleniem, że panna słucha uważnie każdego jego słowa i zręcznie manewruje rozmową z matką. Jeśli mówi, to wtedy gdy zabiera głos Tima, milknie natychmiast, gdy posłyszy głos Piotra i chętnie wtedy nastawia ucha. Przemyśliwał nad tym, jaki tu temat wprowadzić, by wzniecić nie dające się pokonać zaciekawienie u obu kobiet, i naraz doznał olśnienia, wpadł na niezawodny koncept. Wychylił do dna kielich wina i zaczął: - O zbrojeniach, które zamierza król jegomość, mówi się teraz wszędzie, ale jeszcze częściej idzie gawęda o weselu kanclerzanki. Wspomniał mi mój przyjaciel, co jest na dworze jego kanclerskiej mości, że król przyjął zaproszenie i z całym dworem zjedzie na wesele do pałacu Arde. Kobiety poruszyły się z zainteresowaniem na krzesłach, a pan Tima powiedział: - O, król jegomość wielki przyjaciel kanclerza. Na pewno odbędzie się to wesele z wielkim hukiem i wspaniałością. Ossoliński nie poskąpi grosza, będzie tam na co i patrzeć, ho, ho! - Może się napatrzę i ja, bo mam na tym festynie asystować panu armatnemu - pochwalił się Piotr dość niezręcznie. - Nie tylko waćpan tam będzie - odcięła z nagła panna Aniela - bo zapewne także znaczniejszych mieszczan poprosi kanclerz. Przy weselu starszej kanclerzanki nie zapomniał o nas, więc i tym razem nie zapomni. Choć to było trochę doń przymówione, Piotr przyjął te słowa z wielką radością. Twarz mu się rozjaśniła i popatrzył uszczęśliwiony na pannę. Ona spuściła oczy, ale już wiedział, był pewny, że i ona cieszy się z nadziei spotkania na weselu. - Ślub u kanclerza - mówił Tima - to ruch w całej Warszawie. Już od kilku dni wielkie podniecenie w mieście. Ichmościanki rozbijają się za safianem, za modnymi jedwabiami. Biskup kujawski już zamówił na gwałt nową karetę, bo nie chce jechać tą samą, co na ślub starszej kanclerzanki. Kobiety dostały wypieków i zaczęła się pospólna pogawędka. Piotr słuchał z przejęciem terkotu obu kobiet, choć nic się nie wyznawał na damskich fatałaszkach, na kwefach zapinanych czy siatkowych, na litych czy bławatnych materiałach, trzewikach atłasowych czy groterowych, manelach czy zausznicach. A jeszcze mówiły o pończochach jedwabnych i nicianych, koniecznie białych, bo takie były najbardziej w modzie. Ludwisarz interesował się wszystkim raczej po kupiecku. Mówił, ile to z okazji wesela spodziewają się zarobić znamienici szewcy warszawscy, ile krawcy, ile mistrzowie kurdybaniki, pasamoniki i złotniki. Ściemniało się, a uszczęśliwiony Piotr gawędził zapominając o czasie. Pani domu patrzyła coraz bardziej niespokojnie na ciemniejące światło za oknem, dając mężowi znak, że tak późna pora. On jednak, widać rad gościowi, udawał, że nie wie, o co chodzi, i nie kwapił się do napomknienia o czasie. Musiała więc Timowa sama działać. Pokręciła się wymownie na krześle i powiedziała: - Daruje waszmość, że obie z córką odejdziemy, bo pora nam dopatrzyć wszystkiego przed niedzielą. - O Boże! - krzyknął spłoszony Piotr podrywając się z miejsca. - Ani się spostrzegłem, jak czas uciekł. Żegnam waćpanie i ciebie, mistrzu, z całego serca dziękuję za miłą gościnę. - Nie pali się, mógłbyś waćpan jeszcze posiedzieć i pogawędzić, ale skoro ci się spieszy, nie zatrzymuję - powiedział Tima. - Kłaniaj się panu armatnemu i powiedz, że za jakiś tydzień będę miał gotowe na próbę jedno z tych cacek dla królewicza. - Jeśli łaska, przyjdę po to do waszmości. - Tym lepiej, zawsze cię powitamy jako miłego gościa. Po tych słowach sprowadził Piotra schodami na dół. W sieni manewrując koło zasuwy zagadnął niby od niechcenia: - A waszmość, jeśli można wiedzieć, do jakiego kościoła nawykłeś, do Bernardynów czy Św. Jana? - Ubiegłej niedzieli byłem u Bernardynów. Zresztą miasto dopiero poznaję - odpowiedział Piotr zaskoczony pytaniem. - Myślałem, że do Reformatów, skoro masz przyjaciela na dworze kanclerza, a Ossolińscy w tym właśnie kościele bywają. Osobliwie, proszę waćpana, także moja rodzina kościół ten polubiła. - Mistrzu kochany, to i dla mnie będzie on odtąd najmilejszy - odpowiedział Piotr uradowany wiadomością. Gdy za chwilę szedł przez mroczny Rynek ku Nowomiejskiej Bramie, powtarzał w duchu: "Stara pilnuje panny dla złotnika, ale pan Tima, czy ja wiem... chyba mnie życzliwy. Dzięki ci, Boże!" Rozdział X W niedzielę stał pod chórem w kościele Reformatów przyglądając się każdemu wchodzącemu człowiekowi. Pilnie zaś trzeba było uważać, bo w półmroku świątyni nie od razu dawało się rozeznać, kto wchodzi, szlachcic czy mieszczanin. Nawy kościoła napełniały się szybko i wzmagał się szum falującego tłumu. Nie brakło w tym gwarze ostrych brzęknięć szabli i tęgiego stuku obcasów, bo szlachta nawet w kościele nieskora była do umiarkowania w ruchu i w geście. Już ogarniała Piotra obawa, czy też kościoła nie pomylił, bo jak dotąd nie widać było upragnionej przezeń osoby, gdy właśnie posłyszał w babińcu lekki stuk laski o kamienne płyty i zobaczył mistrza Timę wchodzącego w nawę spokojnym, nieco uroczystym krokiem. Biegł wzrokiem za jego postacią i już z radością patrzył na kolorowy kubraczek panny Anieli, idącej tuż za ludwisarzową. Mina mu nieco zrzedła, gdy u boku panny dostrzegł słusznej postawy młodego mieszczanina, dostatnio odzianego. Jeszcze bardziej zabolało go serce, gdy ów miejski elegant, schyliwszy się śmignął kapeluszem po posadzce, by zmieść kurz pod kolanami klękającej panny. Gdy oboje uklękli, Piotr doznał nowego zawodu, bo jakby ich już widział klęczących nie tu pośrodku kościoła, ale tam u ołtarza pod pałającymi świecami, które właśnie zapalał kościelny. Na dodatek para wyglądała godna siebie i dobrana i, jak zauważył Piotr, stojące obok niego mieszczki patrzyły na nią z wyraźnym zaciekawieniem. "Wyższy ode mnie - stwierdził z zazdrością i zaraz się pocieszył: - Grubo starszy, chyba mu blisko do czterdziestki." Organy już grały, ksiądz intonował, wtórowała ciżba w kościele, a Piotr klękał i wstawał machinalnie, nic się nie modląc, a tylko bezwiednie czyniąc zadość obrządkowi. Gdy to sobie pod koniec mszy uświadomił, to znowu klepał bezdusznie pacierz, myśląc nie o Bogu, lecz o tych dwojgu klęczących. Gdy nabożeństwo dobiegło końca, Piotr zawiedziony w swoich nadziejach postanowił odczekać, aż wyjdą przed nim Timowie, i nawet nie próbował im się pokazać na oczy. Stał dość długo pod chórem, przepuszczał wychodzącą ciżbę i nawet sycił się w duchu złudnym zadowoleniem, myśląc: "Stać mnie na to, bym tu przeczekał, póki nie znikną sprzed kościoła. Gdybym się teraz na oczy pokazał, stara pomyśli, żem w te pędy biegł do Reformatów, by im w ślepia wchodzić. Niechże mają tego Dzianota." Choć tak postanowił, wyszedł wcale nie ostatni i ledwie stanął za progiem, nadział się na stojącego tu Timę. Stary gawędził z rodziną, rozglądał się, też jakby umyślnie przeczekując. Na widok Piotra rozłożył ręce. - Waćpan tutaj? A witajże i chodź ku nam! Poznajże przy okazji sławetnego Dzianota. Piotr skłonił się paniom i złotnikowi, powiedział jakieś zdawkowe zdanie i cała gromadka ruszyła Reformacką ku Rynkowi. Rozmowa ledwie się kleiła, zwłaszcza że obaj młodzi ludzie nie mieli ku niej wielkiej chęci, a zaś Timowa napędzała wszystkich do pośpiechu. Pan Dzianot częstował Piotra waćpanem, on odwdzięczał mu się asanem, bodaj tym się wywyższając nad mieszczanina. Gdy za chwilę dostrzegł, że panna mizdrzy się do złotnika, zagryzł język i szedł milczący. Uznał to za swoją hańbę nie umiejąc się rozeznać w kobiecej przekorze i zalotności. U bramy domu ludwisarza zgorzkniały i znękany, zaczął się żegnać z towarzystwem ku wyraźnemu zdziwieniu Timy. - A nie wstąpiłbyś waćpan do nas? - namawiał mieszczanin. - Niedziela przecież, dzień wolny od obowiązku. Timowa i córka powtórzyły zaproszenie, a nawet sam Dzianot przygadał grzecznie: - Miło byłoby pogawędzić z waćpanem w gościnnym domu pana Timy. Piotr jeden wiedział, ile szczęścia dlań było w tym zaproszeniu, ale nie odstąpiła go dawna przekora. W tej chwili zresztą dobiła go ostatecznie grzeczność złotnika, w której odczuł jego pewność siebie i lekceważenie rywala. - Rad bym tam był, ale choć niedziela, mam ważne zlecenia. Trzeba mi zaraz po południu stanąć w obozie ujazdowskim. Skłamawszy, bo nic takiego nie miał dziś do spełnienia, żegnał się co prędzej. Gdy pokłonił się Anieli, ona, nadąwszy wargi, przygadała: - Służbista z waćpana wielki. - Chciałaby dusza do raju, ale powinności nie dozwalają. Zresztą i bez mojej skromnej osoby będzie waćpanna miała miłe towarzystwo. Pannie, gdy posłyszała te zgryźliwe słowa, przebiegł po wargach ledwie widoczny uśmiech zadowolenia, a zaś Dzianot skłonił się z miną wielce urażoną i ująwszy pannę za rękę wprowadził ją do bramy. Mistrz żegnał się z Piotrem ostatni. Trzymał młodego człowieka za ramię i mówił: - Nie możesz dzisiaj, no to trudno. Ale nie zapominajże o moim domu. Gość w dom, Bóg w dom! - Dziękuję jegomości za łaskawość. Szedł teraz spiesznym krokiem zły na siebie i na cały świat. Obwiniał wszystkich za zawód, jaki go spotkał. Nie o takiej niedzieli myślał i marzył minionej nocy, inne nadzieje układał w głowie. Śnił przecież o rozmowie sam na sam z panną, o jakiejś przechadzce po mieście czy pod królewskie ogrody, dokąd sporo dziś ludzi podążało, bo dzień był słoneczny i ciepły. Majowe słońce wysuszyło jezdnie i drewniane chodniki na Rynku. Połyskiwało jasną zielenią w oknach starych kamieniczek i igrało na spiżowym szczycie kolumny króla Zygmunta. Od Wisły wiał świeży wiatr nasycony wiosną i cały świat, przechodnie, małe łapserdaki miejskie, konie, wróble i gołębie, wszystko radowało się urodą majowego powietrza. Jeden Piotr szedł ponury jak nadąsane dziecko. Trącał mijających go mieszczan i szaraków, klął w duchu samego siebie. Głupio postąpił. Zamiast błąkać się bez celu, mógł w tej chwili siedzieć w towarzystwie Anieli i jowialnego jej ojca, a tymczasem sam wyzbył się tej okazji. No więc cóż z tego, że nawinął się ów Dzianot, łyczek pyszny ze swych dukatów. Można było zasiąść z nim oko w oko i próbować się na umysły i języki. A tak, to pomyślą, że stchórzył. Ale po jakie licho wzięli go z sobą do kościoła? To znów pocieszał się, że nie mogli go w jeden dzień przepędzić, a poza tym dlaczego mieli go przepędzać. Że nawinął się szlachcic niewiele lepszy od zagrodowego? "Alem nie z gołoty, u diabła, klejnot mam. I przy armaciem, a nie przy złotniczym warsztacie." Ale wtedy przychodziło dopiekające wspomnienie, jak to przed chwilą Dzianot patrzył niby od niechcenia na rękaw jego żupana, nadwerężony w lubelskiej bójce. "Nie w falendyszu honor - znów próbował się wbić w dumę. - Widziałem w kościele wielu ze szlachty, co gołe golenie ukrywali pod przydługimi żupanami, ale i na takich łypały mieszczki okiem, bo zawsze smakuje im urodzony." Jednak i ta myśl nie dała mu żadnej satysfakcji. Koniec końców Dzianot, a nie Opacki, przepija teraz z panem Timą i gawędzi z piękną dziewczyną. W tym cały ból i klęska. Bo młody szlachcic cierpiał teraz naprawdę. Jego szczęście było o dwie ulice za nim, a on z własnej woli oddalał się od niego, szedł bez celu z gorzkim zawodem w sercu. Nie było przed jego oczyma pięknej Warszawy, pałaców, przetaczających się obok niego pozłocistych karet pańskich, nie czuł i nie widział majowego słońca, przechodniów i wesoło ćwierkających wróbli, których całe stada zrywały się od biesiady na jezdni, gdy śmignął nad nimi bat woźnicy. - A cóż ty jak z pogrzebu idziesz? Środkiem jezdni jechał Marcin Dębski z dwoma pachołkami w liberii kanclerza Ossolińskiego. - Prawda, że jak z pogrzebu. Nie trzeba było wielkiej domyślności, by poznać, o czym myślał Opacki, więc Marcin uśmiechnął się współczująco i odparł: - Nie pleć głupstw! Widzę, że ci dotąd z głowy nie wywiało i dlatego wyglądasz mi jak kleryk, a nie szlachcic. Siadajże tu na konia i jedź ze mną do Ujazdowa, to i ochota w ciebie wróci. Nie czekając na zgodę Piotra zwrócił się do jednego z pachołków. - Złaź z konia i idź po drugiego do stajni. Twojego pan Opacki dosiędzie. Rad nierad Piotr włożył but w strzemię. Już ten zgrabny skok na siodło ożywił go i dodał mu trochę ducha. - Szlachcicowi, gdy na siodle, zaraz gęba weselsza. - Marcin starał się rozbroić ponurość przyjaciela. - Wygadaj prędko, co ci siedzi na wątrobie, a w Ujazdowie do życia wrócisz, bo wiele tam gwarnych kantyn żołnierskich. Mówże, u licha, co cię spotkało, nie zamykaj gęby przed przyjacielem. Piotrowi w tej chwili istotnie potrzebny był przyjaciel. Dotąd tylko przed panem armatnym zwierzył się z radości, jaką sprawiło mu wczorajsze spotkanie. Myślał właśnie dziś po południu, czyli jak sobie robił nadzieję, po bliższej już zażyłości z panną, skoczyć do pałacu Arde i otworzyć serce przed Marcinem, pochwalić się przed nim swoim szczęściem. Teraz jednak musiał opowiadać o wszystkim inaczej, zwłaszcza o tym Dzianocie. Marcin słuchał opowieści z życzliwą uwagą, nawet dziś nie pokpiwał. - To, żeś ją znalazł, powiadasz, wielkie twoje szczęście, jeśli szczęściem można nazywać uczucie do mieszczki. Tak czy inaczej jeszcześ niczego nie stracił. Łyka, choć w pieniądze zapaśny, mógłbyś odstawić. - Ba, ale jak to zrobić? - Jak zrobić? - powtórzył Marcin nie spiesząc się do żadnej rady. Byli już za miastem na szlaku krakowskim, mijali wąską uliczkę Zjawienie. Marcin podprowadził konia bliżej Piotra, aż starli się kolanami i zapytał patrząc przyjacielowi prosto w oczy: - Ale powiedz mi, mój kochany, po jakie licho tobie mieszczka? Chyba nie po to wiozłem cię do stolicy. Gadało się u was we dworze i po drodze, że chcesz dojść do sławy i jakiegoś znaczenia, przypomnieć ród i majątku przysporzyć. Jakże ty klejnot w górę podniesiesz i zdobędziesz imię, jeśli wejdziesz w łyki, hę? Piotr niewiele się namyślając, bo akurat gęba Dzianota przewinęła mu się w wyobraźni, wypalił: - A masz rację, po jakiego diabła będę z łykiem stawał do konkurów. - Brawo, tak mi gadaj, szlachcicem jesteś. - Żebyś wiedział. A i to trzeba mi mieć w pamięci, że gdyby ojciec pan dowiedział się o takich moich amorach, toby mnie wyklął i nie mieszkając przede wszystkim upiłby się z żałości. - A widzisz - roześmiał się Marcin, uradowany, że jego towarzysz zaczyna myśleć trzeźwo i po szlachecku. - No i pani mateńka też nie miałaby radości z takiej żeniaczki. Ale gdy padło słowo "mateńka", Piotr się zawahał i nie przytwierdził słowom krewniaka. Przeciwnie, był pewny, że z panią matką nie byłoby kłopotu. Nie miałaby żadnego wstrętu do mieszczki, poznawszy jej przyzwoitość i zalety. Przed kilku dniami snując różne marzenia myślał i o tym, ale doszedł do przekonania, że co syn wybierze, matce się spodoba. A jeszcze taka Aniela, której, niewiele ją jeszcze znając, przypisywał wszystkie kobiece przymioty. - Pani matka, to by w grób za mną poszła, więc wszystkiemu przytwierdzi, co bym postanowił. - No, to twoja rzecz mądrze, a nie głupio postanowić. Zbliżali się do Ujazdowa i wzmagał się ruch na szosie. Mimo niedzielnego dnia przejeżdżały w jedną i drugą stronę zbrojne poczty, maszerowały grupki żołnierzy, niekiedy przemykał się szybki konny goniec w barwie gwardii królewskiej. - Widzisz, jaki tu ruch gorący - zagadywał Marcin, wszystkiemu przyglądając się dociekliwie. - Co dzień przybywa żołnierza. - A z czymże ty jedziesz do Ujazdowa? - dopiero teraz zaciekawił się Piotr. - Często tu bywam, by zdać kanclerzowi sprawę z tego, co się dzieje w obozowisku. Dziś mam misję szczególną. Kazał kanclerz wybadać, co tam wyprawiają w Ujazdowie dworzanie posła weneckiego. - Cóż mają wyprawiać? - Widzisz, tak to jest. Król od kilku dni na polowaniu z całym dworem i z posłem weneckim. Mówią, że pod ten czas gotuje się coś wielkiego. Dworzanie Tiepolo urabiają na swą modłę żołnierzy i, co więcej, doszły słuchy, że wypłacają żołd regimentom. Nie w smak to kanclerzowi, bo jakbyś miał państwo w państwie. A któż jak nie on odpowiada za ład Rzeczypospolitej. - Słyszałem od pana Arciszewskiego, że Ossoliński i Tiepolo mają wzajem na pieńku. - Nawet bardzo. Kanclerz, choć w wielkiej zgodzie z królem jegomością, krzywi się, że Władysław zbyt uległy namowom posła Signorii. Cała szlachta nienawidzi tego Wenecjanina. - Ja zaś co innego słyszałem. Podobno Tiepolo, choć Włoch wielce skąpy, dał Kazanowskiemu ciepłą ręką cztery tysiące talarów, by go mieć za sobą, a kanclerzowi nie upuścił nic ze swej szkatuły. Nie lubią wielcy panowie, gdy się o nich zapomina. Marcin się obruszył. - Cóż ty wysłuchujesz takich niecnych plotek. Mój pan nie taki jak wszystkie posesjonaty. Na pierwszym miejscu myśli o Rzeczypospolitej, nie o sobie. - Lepiej go znasz, więc nie chcę oponować, choć swoje wiem. Jeden jest w Polsce pan, którego złotem nie przekupi... - Pan armatny. - Żebyś wiedział. Nawet w Indii gardził pieniędzmi i zdobyczami. - Rzadka cnota, nie widzę jednak powodu, by mieć pogardę dla złota. Na to ono jest, by nim ludzie szafowali. Dojeżdżali do Ujazdowa. Piotr, który tu był kilka dni temu, nie mógł się nadziwić. Płócienne miasto rozrosło się przez ten krótki czas niepomiernie. Z lewej strony drogi obozowisko schodziło po pochyłości w dół, ginęły z oczu proporce, stożkowate płótna i tabory, po prawej widać było jedną wielką stadninę pasących się koni. Bliżej traktu stało sporo szop, kuchni i gospód żołnierskich, a w każdej huczało od wrzawy i wesołości. Żołnierstwo przeróżnego autoramentu włóczyło się całymi kupami. Byli Węgrzy, Wołosi, rosłe chłopy z niemieckich regimentów, słyszało się wiele języków. Wśród najliczniejszego polskiego żołnierstwa rozbrzmiewał różnoraki akcent, bo jedni mówili mową wartką, drudzy powolną i śpiewną, jaką słyszało się wśród ludzi z Rusi czy spod litewskiej granicy. Nie tylko Marcin z Piotrem zjechali tu dziś z Warszawy, bo co krok widziało się sporo szlachty nieżołnierskiej, która przybyła w święto do obozu, by z tym pogadać, z tamtym wypić, a nierzadko wywąchać, co to się tutaj święci. Potwierdzały tę ciekawość hałaśliwie prowadzone rozmowy, jakie dobiegały uszu krewniaków zaraz u wejścia do szopy obstawionej bekami piwa i wina, przy których raczono się koleją. Włączywszy się do gromady, ujęli za kubki i przysłuchiwali się plotkom, okrzykom i przekomarzaniom. Raz po raz wznoszono zdrowie to jakichś nieznanych rotmistrzów i oberszterów, to znów króla czy królowej. Nie brakło pochlebców, kwapiących się z wiwatami na cześć nieobecnych tu możnych panów Potockich, Wiśniowieckich, Radziwiłłów czy Kalinowskich. Rosło serce Piotrowi, bo w pewnej chwili posłyszał, że ktoś mówi także o Krzysztofie Arciszewskim. Gdy na dodatek niby od niechcenia wspomniał, że właśnie on jest w służbie u armatnego, podchmielone żołnierstwo zaczęło się trącać z nim kubkami. - Wiwat puszkarze pana z Arciszewa! Artylerią nam robią najmocniejszą w świecie. Zdrowie waćpana! Marcin trochę przepijał i raz po raz przeprowadzał Piotra z tej do innej szopy. Tu powąchał nieco kielicha, tam rzucił układne słówko żołnierzom, a potem chyłkiem umykał z kantyny. - Widzisz - mówił zgorzkniały do Piotra - ani raz nie zdarzyło mi się słyszeć dobrego słowa o Ossolińskim. Szlachta nie lubi kanclerza. - Ossoliński ani wódz, ani regimentarz - pocieszał go Piotr - a tu tylko o takich pamiętają. Dla kanclerza pochwały na sejmach i w senacie. - Nie tylko dlatego. Sęk w tym, że on pieniędzmi nie sieje, służąc miłej ojczyźnie nie przekupstwem, lecz pracą. A ci na przykład lubomirszczyki, coś ich słyszał przed chwilą, to wszyscy na łasce pańskiej. Nawet takim, co mają książęce tytuły, płaci wojewoda krakowski regularne pensje. Doczekał się jednak Marcin tego, czego najbardziej szukał w obozie. Oto w jednej kantynie podpita szlachta pomstowała na posła Tiepolo. - Co tu robią owe Wenecjany kręcące się po obozie? Powiedzcież mi, waszmościowie - rozwodził się na całe gardło chudy jak tyka szlachcic z powichrzonym czubem na podgolonej głowie - powiedzcie mi, panowie bracia, po jakie licho kręcą się po polskim obozie? - Mądrze waść zauważył - mówił drugi. - Sam widziałem, jak poili żołnierzy i uczyli ich włoskich okrzyków na cześć Signoii. A tu przecie nie Wenecja, ale Ujazdów. - Trzeci zaczął się śmiać na cały głos i mówił: - Waszmościowie, dziś chyba przyjechaliście z miasta i powiem, że gadacie od rzeczy. Przecież ta cała wesołość wśród regimentów, jak i tłok w kantynach stąd płynie, że wczoraj dworzanie posła Tiepolo płacili żołd żołnierstwu. - Jak to - oburzył się tykowaty szlachcic - nic nie rozumiem. Wenecjany żołd płacą? W naszym kraju? Tamten tłumaczył: - Ależ, panowie, żadna hańba. Płacili w imieniu króla jegomości. - Gadaj sobie waszmość, a ja dalej nie rozumiem. To już dworzan polskich król nie ma, jeno Włosi do tego potrzebni? Odkąd to poseł Tiepolo podskarbim w Rzeczypospolitej? - Signoria dała pieniądze na część żołnierza, byłat wiej przetrzebić Tatarów. - A cóż tak Signoii zależy na zniesieniu Tatarów, nie wiesz waszmość? Co innego się tutaj święci. Król przy pomocy obcego wojska i weneckich talarów pragnie za gardło wziąć całą Rzeczpospolitą. Wolne sejmy się skończą, powiadam waszmościom. Głowa kanclerza o tym myśli. Wtrącił się jakiś rotmistrz: - W znaki boskie waszmość nie wierzysz? - A cóż, u kaduka, mają wspólnego znaki boskie z posłem Tiepolo? - Mają. Waszmość nie wiesz, jakie wróżby zesłał Bóg Ojciec dla ratowania ojczyzny? Słyszałeś, co opowiadał przed biskupami imć Bojanowski z Niegorzyc? - Nie wiem. Ale przecie każdy może sobie wywróżyć, co mu śliną na język przypłynie. - Inkwizycja święta potwierdziła, a waszmość kpisz. - Inkwizycja, powiadasz? Mówże, oberszterze, coś słyszał. Gdy rotmistrz opowiadał z dużym naddatkiem fantazji o wróżbach starca z Niegorzyc, Marcin uśmiechał się z zadowoleniem. - Z tego to się pan kanclerz naprawdę ucieszy - mówił do Piotra. A mówiono tu nie tylko o Bojanowskim, ale i o innych jasnowidzeniach i wróżbach z wody, chmur i rechotania żab nadwiślańskich, wszystkie zaś te bajania zapowiadały nową chwałę króla i żołnierza. - Cały obóz w podnieceniu - mówił Marcin do przyjaciela, gdy za chwilę wrócili ku koniom. - Jedno pewne, że każdy z tych żołnierzy wierny jest królowi jegomości. Pójdą z nim, jak to się mówi, na śmierć i życie. - Ale szlachta sarka. Nie podoba jej się teraz coraz liczniejsza gwardia królewska. - Szlachta, mówisz? - zadumał się Marcin. - Gdyby to choć jeden z nich mówił to, co myśli. - A jakże inaczej? - Przysłuchiwałem się dzisiaj uważnie, bo po to przyjechałem. Widzisz, mój drogi, z głosów szlachty wie się, co myślą i knują wielcy panowie, bo każdy z tych pańskich chlebojedzców powtarza jak papuga, co od pana słyszał. Nasyłają tutaj panowie swoich zauszników, by wybadywali, co się święci i czy niezbyt wzrasta moc królewska. Ten chudy na przykład mówił słowo w słowo to samo, co słyszałem na zamku w Wiśniczu u wojewody krakowskiego. Ów z litewska zaciągający to chyba pisarz z kancelarii Albrychta Radziwiłła. Ale dziwi mnie, że nawet dworzanin pana Kalinowskiego też kwaśno przygadywał. - Kalinowskiego? Tego, co to syna żeni z kanclerzanką? - Otóż to. Z panem Ossolińskim wchodzi w koligację, a też, jak słyszę, niełaskaw królewskim i kanclerskim zamysłom. Widać chce, by mu zapłacono za przychylenie się do królewskiej woli. Marcin zamilkł, porządkując w głowie wrażenia z obozu. Jechali stępa. Piotr wiódł okiem po domostwach i ogrodach, patrzył na bzy kwitnące wokół pańskich pałaców, których kilka mijali po drodze, wdychał ten zapach i majowe powietrze. Płuca orzeźwiały się, po głowie chodził szum krwi wzburzonej wiosną. Młody człowiek czułby się pełen siły i rześki, gdyby nie ciężar, który powracał do serca, teraz zwłaszcza, gdy jechali w milczeniu. Myślał znowu o pannie Anieli i o Dzianocie. Biegł wyobraźnią do pokoju ludwisarza, próbował odgadnąć, czy tam jeszcze siedzą wszyscy wokół stołu, czy też wyszli na miasto, pod ogrody królewskie, i teraz panu Dzianotowi idącemu pod rękę z Anielą, a nie Piotrowi Opackiemu pachną bzy i zielona wiosna. - Cóżeś tak zamilkł? - zagadnął Marcin. - Przecież i ty jedziesz zadumany. - Ale chyba o czym innym myślę niż ty w tej chwili. Nie będzie rad pan Ossoliński z tego, cośmy słyszeli w kantynach. - Nie taki miękki, by się troskał byle gadaniną. - Masz rację. Twardy jest, ale on i król jegomość to trochę za mała liczba na tylu wielkich panów. - Za mała - mruknął Piotr bezmyślnie, nie słuchając biadań towarzysza. Nie król i kanclerz byli mu w tej chwili w głowie. Rozdział XI Wbrew zapowiedziom, król zabawiwszy dłużej na łowach nie przyjechał w poniedziałek do arsenału. Nie zmartwiło to Arciszewskiego, bo każdy dzień gorączkowej pracy w arsenale przydawał zbrojowni coraz korzystniejszego wyglądu i późniejsza wizyta króla była armatnemu na rękę. Przyszły działa z Torunia, muszkiety z Malborka, w sieni na tyłach arsenału stały już dwa nowe próbne działka, dostarczone z odlewni mistrza Timy. Murarze, cieśle i stolarze pracowali dzień w dzień bez wytchnienia. Więc i windy były już gotowe, nowy sprzęt dźwigano szybko na wyższe piętra arsenału, coraz pełniejsze śrutownic, lontów, pik i szyszaków, wszelkiego narzędzia niezbędnego dla puszkarzy i minierów. Załoga artyleryjska, licząca już ponad setkę ludzi, miała pełne ręce roboty nie tylko pod dachami zbrojowni. Na niedalekim polu ćwiczebnym ustawiano co dnia szopy dla celu, grały działa, puszkarze starego i nowego zaciągu dźwigali niestrudzenie lufy ku niebu, mierzyli kąty nachylenia, wsuwali zapłony, dzień w dzień nabywając wprawy w oku i ręce. Piotr, zajęty od świtu do nocy to w kancelarii, to na ćwiczeniach, nie miał za dnia czasu nękać się sercowymi perypetiami, a i pan armatny czuwał, by go ustawicznie czymś zająć. Zresztą wiedząc coś niecoś o troskach młodego człowieka, udawał, że nie bierze ich zbyt poważnie, chcąc wybadać, czy to prawdziwe i trwałe uczucie. Pędził więc Piotra od roboty do roboty, w duchu postanowiwszy: "Jeśli się zdał tej pannie i z głowy mu ona nie wywieje, to pogadam kiedy ze starym giserem i da Bóg, wymoszczę młodym ludziom drogę do ołtarza. Coś niecoś przecie mam, to go na dodatek trochę zaopatrzę, choćby przez pamięć na jego matkę." Zresztą nie tylko tak myślał, ale niebawem wziął się do rzeczy. Jednego z następnych dni pogadawszy z Piotrem, jak to bywało, przy śniadaniu, o różnych sprawach artyleryjskich, powiedział: - Weź tę kieskę i idź mi zaraz do któregoś lepszego mistrza krawieckiego w mieście, bo nie możesz tym rękawem świecić na weselu u pana Ossolińskiego. - Wasza miłość... - zaczął Opacki, ale armatny nie dopuścił go do słowa. - Taka jest moja wola. Zamów porządne odzienie i nowe cholewy, bo tymi to byś ludzi z pałacu wystraszył. Jak się odziejesz, to i giserowa spojrzy na ciebie łaskawszym okiem. - Wasza miłość, czymże się za taką łaskę wywdzięczę? Bogiem a prawdą, to własny ojciec nie byłby dla mnie tak hojny. - Na ojca swego nic mi tu nie gadaj, bo jaki jest, twój jest. A to głupie złoto tyle warte, ile można mieć z niego wygody czy pożytku. Stary jestem i jak palec samotny, żołd mój chyba dwadzieścia razy wyższy od twojego, więc sam go przecie nie zjem. - Bóg zapłać waszej miłości, Bóg zapłać. Kamień z serca spadł, bo już myślałem pożyczać żupana od krewniaka. - To byś dopiero zrobił wstyd armatnemu. Każdy by gadał, że tu dziadostwo u mnie wielkie. Pod koniec tygodnia nadszedł dzień niezwykły dla Warszawy, a nawet dla całej Rzeczypospolitej. Dziewiątego maja w południe, tuż przed obiadem, gdy armatny wracał na czele swoich puszkarzy z pola ćwiczebnego i właśnie wjeżdżał wespół z Siemianowiczem i Piotrem u boku w bramę arsenału, na szosie od miasta pojawił się pędzący galopem jeździec. Pierwszy zauważył go Siemianowicz. - Mości generale, ktoś tam pędzi ku arsenałowi. Nikt nie poznał jeźdźca. Dopiero gdy był już kilka stajań od bramy, krzyknął Opacki: - Dębski, dalibóg, mój krewniak, dworzanin pana Ossolińskiego. - Od kanclerza? A ja myślałem, że to goniec z zamku z jakąś ważną sprawą - odpowiedział Siemianowicz już trochę lekceważąc nadjeżdżającego gońca. Tymczasem Marcin wiózł ku arsenałowi wiadomość niebywałej wagi. Dopadłszy Arciszewskiego pokłonił się z konia generałowi i zapytał z gwałtownym pośpiechem: - Wasza miłość, kanclerz Ossoliński przysyła mnie z pytaniem, czy nie ma w arsenale króla jegomości. - Widzisz przecież, że nie ma. Król jeszcze na łowach. - Dziś rano król z całym dworem wrócił statkiem wiślanym ze Strzemboszowa. W godzinę potem był w Ujazdowie, ale i tam go już nie ma. Mówią w obozie ujazdowskim, że król jegomość ruszył do arsenału. - Nie ma go, jak widzisz - odezwał się Arciszewski - ale mówże, u licha, o co chodzi. Widzę, że ci dech zapiera jakaś ekscytacja. - Nieszczęście! Król ogłosił wojnę turecką. - Król ogłosił? To waść ogłaszasz! - Cały Ujazdów bije z armat wiwaty i jeden tam krzyk wśród regimentów, a nade wszystko wśród królewskiej gwardii. "Na Turczyna, na Turczyna!" Piją i wiwatują, bo najjaśniejszy pan kazał wytoczyć dla żołnierzy beki z winem i gorzałką. - Na Turków, powiadasz waszmość, nie na Tatarów? - dziwił się Siemianowicz. - Otóż to! - podchwycił Marcin. - Miarkuje kanclerz Ossoliński, którego męczy dziś kamień, że to pewnie jakaś pomyłka. Że chyba sami oberszterzy tak krzyczą i przemieniają królewskie słowa, bo niemożliwa rzecz, by król ogłosił wyprawę na Portę. Otóż, mości generale, kanclerz ciekaw, czy i tu w arsenale nie rozeszła się podobna plotka. - Wracajże do kanclerza, pokłoń mu się i powiedz, co tu widzisz w arsenale. Nie do plotek żołnierz artyleryjski, a do dyscypliny. - Powtórzę słowa waszej miłości. Podniecony dworzanin kanclerski nie miał dziś chwili czasu, by bodaj kilka słów zamienić z Piotrem. Kiwnął mu tylko dłonią, spiął konia i popędził w stronę Nowomiejskiej Bramy. Król był istotnie tego dnia na polu ćwiczebnym w Ujazdowie, potem zaszył się na dwie godziny w pałacu najbliższego ze swych przyjaciół, Kazanowskiego, nikogo z zewnątrz do siebie nie dopuszczając. Podpiwszy tam nieco, puścił się z małą świtą w kilka osób ku arsenałowi, rozkazawszy jednocześnie podesłać ku zbrojowni dwa wozy z jadłem, gorzałką i winem. Koło samego południa wpadł w bramę arsenału z wielką werwą, wesoły, rozpromieniony i - jak się wszystkim żołnierzom wydało - znacznie młodszy w ruchu i w minie niż zazwyczaj. Podobnie jak królowi, promieniały radością twarze towarzyszących mu dostojników, hrabiemu Magni, posłowi weneckiemu Tiepolo i kilku sekretarzom. Tylko jeden wśród dworzan królewskich był dziś milczący i skupiony - poufny sekretarz Fanfoni. On jeden bowiem miał od króla dyspensę od picia wina i gorzałki i on też, choć to przy ludziach rzadko czynił, miał prawo ująć w swoją dłoń rękę królewską i usunąć z niej kielich, gdy zbyt często do ust się podnosił. Wjazd orszaku był tak gwałtowny, że armatny i jego świta ledwie zdążyli wybiec na dziedziniec, by powitać króla. - Wiwat król! |Vivat |rex! - zaczęły się okrzyki. Władysław przeczekał owację, potem podniósł znacząco dłoń i uciszywszy zbiegające się na dziedziniec żołnierstwo, zaczął mówić: - Wiwaty dacie za chwilę, i to z fanfar i muszkietów, a teraz ku mnie wszyscy! Mości panie armatny, oberszterzy, żołnierze! Zanim dojdą do was pisemne uniwersały, nim pójdą w całą Polskę listy przepowiednie, wy od armaty królewskiej godni tego jesteście, by wprzódy od innych wiedzieć, jako już wie moja gwardia w Ujazdowie. Hańbiciele krzyża świętego, ciemięzcy narodów chrześcijańskich, podli bisurmańcy grożą Rzeczypospolitej ogniem, krwią i żelazem. Szalony sułtan Ibrahim plugawi imię naszej miłej ojczyzny, chce pomiatać godnością naszego majestatu i śmie się upominać o dawne daniny, których od trzech lat odmawiamy, dbając o honor polskiej korony. Co więcej, sułtan grozi nam, że nasz Kraków zdobędzie, kościoły podepce, zakuje w kajdany szlachtę i duchownych. Żołnierze! Oto pora za wolą waszego króla, za wolą Ojca świętego, za wolą wielkiej Wenecji, której posła u boku mojego widzicie, za zgodą Multan, Wołochów i naszych dzielnych Kozaków zaporoskich, za wolą ludzi Persji, Grecji i dalekiego Maroka, pora wznieść miecz przeciw barbarzyńcom. Od dziś sprawujcie się, jak należy, pod wodzą waszego wspaniałego dowódcy, wiernego mi Krzysztofa z Arciszewa i bądźcie gotowi, by za dwa miesiące ruszyć za Dniepr, za Krym, na Konstantynopol. Za wiarę i ojczyznę! - Na Konstantynopol! Za wiarę, za ojczyznę! - Wiwat król! Wiwat majestat! - rozległy się okrzyki puszkarzy, muszkieterów, minierów, cieśli, kowali, stolarzy i petardników. Odezwały się teraz trąby i wystrzały muszkietów. Skierowano lufy kilku dział w stronę puszczy leżącej nad Wisłą i grzmotnęły z armat saluty. W tej chwili wtoczyły się na dziedziniec arsenału wozy z jadłem, piwem i gorzałką. Wyciągnięto z szop i warsztatów zbrojowni, jakie tam były, stoły i ławy, i cały dziedziniec arsenału nabity wojskiem i czeladzią zaczął huczeć od wrzawy. Władysław IV, Wenecjanie i dworzanie królewscy zasiedli pospołu ze starszyzną artyleryjską i żołnierzami i do późna w nocy cały arsenał grzmiał od huku, toastów i salutów. Dwóch ludzi siedziało u boku króla nieco zasępionych. Jednym z nich był chudy, o ascetycznej twarzy Fanfoni, a drugim Krzysztof z Arciszewa. Armatnego jak i wszystkich jego żołnierzy, radowała obecność króla w zbrojowni, cieszył go wojenny jego animusz, ale niepokoiła myśl, kto wbił Władysławowi w głowę tak niespodziane ogłoszenie wyprawy tureckiej. "Przecież król - myślał armatny - ma w tej chwili zaledwie sześć tysięcy własnej gwardii. Co powiedzą hetmani i panięta na ten akt woli królewskiej? Przecież nawet Ossoliński jest oburzony, jak to wynikało z niedawnych słów jego dworzanina. Czy nie za wcześnie, czy nie za wcześnie?" - powtarzał w duchu. Pociągał z kubka wino, nieco ciepławe, bo nagrzewało się w silnym majowym słońcu, padającym na dziedziniec wznosił toasty na cześć uwielbianego króla, ale nie mógł się wyzbyć wątpliwości. "Chyba za wcześnie ogłosił król tę wyprawę." Patrzył w tej chwili na rozjaśnioną twarz posła Tiepolo i jakby rozumiał wszystko. Wenecjanin pojechał z królem na polowanie, by ułowić tam zamiast "dzikiego zwierza najcenniejszą dla Signorii zdobycz - wojnę turecką". Rozdział XII Na drugi dzień na krótko przed godziną dziesiątą rano kanclerz Ossoliński jechał swoją karetą na zamek. Jak zazwyczaj, asystowało mu sporo szlachty na koniach, a tuż w karocy siedział na wprost Ossolińskiego ksiądz biskup poznański i wojewoda czernihowski Marcin Kalinowski. Zaskoczeni wczorajszymi plotkami o ogłoszeniu wojny z Turkami, przyszli dziś z rana do pałacu Arde, ale nie mieli czasu wyładować swojego oburzenia ani czegoś pewniejszego dowiedzieć się od kanclerza, bo właśnie gdy weszli na pokoje, goniec królewski wezwał Ossolińskiego na zamek. Toteż dopiero teraz w karocy prowadzili ożywioną rozmowę. - Mości kanclerzu, nie daj Boże, by to wszystko było prawdą. W głowie się nie mieści, by król sam, bez panów, bez senatorów ważył się wypowiadać wojnę. Kalinowski bardziej porywczy w słowie niż biskup poznański, przerwał gwałtownie: - Nie pozwalam! Nie pozwalam, mości kanclerzu! Powiedzcie to w oczy królowi. Od nas ma władzę i my w prawie ją odebrać. Kanclerz kolebał się na pluszowym siedzeniu i milczał uporczywie. - A wasza miłość nie raczy nas uspokoić? Jak miarkujecie, mości kanclerzu, co to wszystko znaczy? - Nie widziałem króla jegomości po powrocie, więc tyle wiem co wy, drodzy senatorowie. Mówiono mi, co tam szlachta i żołnierze trąbią po namiotach, ale póki na własne uszy nie słyszę, nie wierzę. To pewna, że żadnych uniwersałów nie ma w pogotowiu, bo jako pieczęć mający musiałbym o nich wiedzieć. - Króla we własnej osobie widziałem w Ujazdowie i w arsenale. Przemawiał do żołnierstwa i ogłaszał wyprawę - wtrącił biskup poznański. A zaś Kalinowski prawie krzyknął, choć to napięcie głosu było w kolasie zbyteczne: - Bez zgody panów rad i szlachty? |Dominium |absolutum! - Wierzyć się nie chce - odpowiedział wstrzemięźliwie kanclerz - by król zapowiadał wyprawę do Turek. Może wspomniał o Tatarach, na co konstytucja zezwala. - O sułtanie mówił, o Porcie, o Konstantynopolu! Wjeżdżali już na dziedziniec zamkowy. Gdy gwardia królewska oddawała honory jego kanclerskiej mości, Ossoliński wysiadł z kolasy i pożegnał się z towarzyszącymi mu dostojnikami. - Możecie być waszmościowie spokojni. Nic się nie stanie bez wiedzy panów rad. Na tom ja kanclerz koronny. Zostawił w karecie obu senatorów i szedł ciężkim krokiem ku bramie pałacu. Myśli, jakie mu teraz towarzyszyły, nie były lekkie i beztroskie. Kanclerz, mimo że przed chwilą próbował łagodzić oburzenie wojewody i biskupa i podawał w wątpliwość ich relacje, sam znał dokładnie wypadki dnia wczorajszego. Mógłby przytoczyć całe przemówienie królewskie, bo powtórzono mu je słowo w słowo. I w nim wzbierało od wczoraj oburzenie, ale nie na plany królewskie, które znał i dotąd tajemnie popierał, tylko na samowładną decyzję króla. Jak mógł król jegomość, ani słowem nie uprzedziwszy kanclerza, postąpić tak lekkomyślnie i wbrew jego radom. Czyli że król już nawet z Ossolińskim się nie liczy, za nic ma jego stronnictwo. Jedyną pociechą było, że dziś z samego rana Władysław przysłał mu gońca, wzywającego na zamek, więc on jeden, pierwszy z senatorów, będzie słyszał z samych ust królewskich wolę majestatu. Dopóki nie ma uniwersałów, są tylko słowa królewskie, które w powietrzu uleciały, i można ich echo całkowicie uciszyć. Króla zastał niezwykle ożywionego, siedzącego w towarzystwie posła weneckiego. Obecność Wenecjanina na pokojach królewskich i o tak niezwykłej porze zaskoczyła i oburzyła Ossolińskiego. Na dodatek Włoch miał dzisiaj na rozanielonej twarzy uśmiech prawie zwycięski. "Patrzy we mnie z taką dumą i pewnością siebie, jakby już był drugim kanclerzem Rzeczypospolitej" - pomyślał Ossoliński i ucałowawszy rękę królewską czekał w milczeniu na pierwsze słowa Władysława. - Słyszałeś już o wszystkim, mości kanclerzu? - Niczego sam nie słyszałem, mówili mi tylko... Król udał, że nie rozumie przytyku. Ujął kanclerza za ramię i mówił ciepłym tonem: - Biłem się tutaj wczoraj z myślami, czy masz wcześniej od innych o tym posłyszeć, bo szanuję twój urząd. Ale widziało mi się, że lepiej będzie, gdy tylko swoją osobę wydam na ludzkie języki. Pora, mój drogi, była już ostateczna, by się świat dowiedział. Skoro teraz jawne są nasze plany, to i jego dostojność poseł Signorii będzie miał prawo hojnie wspomóc nasze zamiary. - Tak jest, najjaśniejszy panie - pośpieszył Tiepolo. - W Wenecji na to tylko czekano. Odtąd Signoria będzie bez wahania wspomagała zaciągi ze swojej szkatuły. Ossoliński patrzył spode łba i nie spieszył się z wypowiadaniem sądu. Od pierwszej zresztą chwili, gdy tu wszedł, miał chęć okazać królowi, że nie dogadza mu obecność obcokrajowca przy omawianiu spraw państwowych. - Skoro w tej chwili o Wenecji mowa, mogę mówić przy dostojnym pośle Signorii. Czy oprócz obietnic i gotowizny ma wasza dostojność w ręku pisma, że w razie wojny, gdyby niestety do niej doszło między nami a Turkami, Wenecja nie zawrze pokoju z Portą? Tiepolo zrazu oniemiał. Małe oczka zaczęły mu latać jak igrające muszki i widać było, że Włoch szuka naprędce wykrętu. - Traktatów z Polską spodziewam się lada dzień. Klnę się.Bogiem, że niebawem stanie taka umowa. - Bóg Bogiem, ale nie z nim się układamy, jeno z waszą dostojnością. Najjaśniejszy panie, ja wiem co innego. W czasie twojego pobytu na łowach doniesiono mi, że Wenecja za pośrednictwem króla francuskiego stara się w tej chwili w Stambule o zawarcie pokoju. Ogłoszenie przez nas wyprawy ma skłonić Turków do zawarcia takiego rozejmu. - Niemożliwe to, mości kanclerzu - zaprzeczył Tiepolo podniesionym głosem. - Możliwe, wasza dostojność, jak i to, że już wojna w Kandiizelżała. Wenecja nie ma zamiaru drażnić sułtana. - Klnę się honorem, że to wyssane z palca wiadomości. Źli ludzie, chcący zakłócić przyjaźń Wenecji i królestwa polskiego, rozsiewają takie oszczerstwa. Układ stanie, przysięgam... Tiepolo mówił to z wrodzoną gwałtownością i gorączką, a jednocześnie w duchu sam siebie karcił: "Węża miałem w kieszeni. Gdybym mu na czas podrzucił jakieś sześć tysięcy dukatów, nie miałby teraz żadnych wątpliwości. Ale skoro ich nie dostał, to już nie dostanie. Wojna ogłoszona! Za kilka dni będzie to wszystko publikowane w francuskich i włoskich drukach." Ossoliński rozparł się teraz wygodniej w fotelu i zaczął spokojnym głosem: - Będę się cieszył wespół z jego królewską mością, gdy wasza dostojność okaże nam za kilka dni pismo gwarantujące sojusz. Wtedy moje obawy okażą się płonne. A dziś, jako kanclerz Rzeczypospolitej, nic więcej nie mam do powiedzenia posłowi weneckiemu. Ostatnie zdanie nasycił tak dobitnym akcentem, że nietrudno było odczuć jego intencję. Włoch popatrzył na twarz Władysława z iskrą nadziei, że może będzie świadkiem dalszej rozmowy, ale w tej chwili posłyszał słowa królewskie: - Cenimy sobie wielce zdanie kanclerza, bo na to on u naszego boku, by wspomagał króla swoją radą. Gdy wasza dostojność otrzyma projekta statutów, odbędziemy tu wzajem naradę. Z tymi słowami wyciągnął rękę. Włoch pochwycił ją skwapliwie, oddał ukłon i z ciężkim sercem opuścił komnatę. - Jesteśmy sami, jak sobie życzyłeś. Włoch wprawdzie wrażliwy, ale i mnie się wydała zbyteczna dalsza jego obecność. - Bóg zapłać, miłościwy panie! Nie chodzi o moje urazy czy niechęci, ale prawda to publiczna, że ten Włoch za bardzo się rozbuchał na dworze. Król skrzywił wąsem, ale nie chcąc jątrzyć kanclerza i na to się nie odciął. - Zanim pogadamy o wyprawie wojennej, powiedzże mi, mój drogi, jak tam u ciebie z weseliskiem. Panów przednich dużo się spodziewasz? - Już pomału zjeżdżają, miłościwy panie. Da Bóg, jeśli nie wzgardzą moim domem, to chyba wszyscy przedniejsi w państwie będą na weselu córki. - Pan Lubomirski także? - I jego prosiłem dla przyzwoitości, ale on od lat nie zjeżdża do Warszawy. - A z ruskich kto? Chyba nie Wiśniowiecki? - Książęta starej krwi, jak to o sobie mówią Wiśniowieccy, nieskorzy do mojego domu. Nie darują mi książęcego tytułu, że to od papieża i cesarza. Ale i bez nich będzie chyba u mnie cała starsza brać szlachecka. - Tym lepiej, bo trochę mi ich przy okazji przygadasz, by nie kwasili się na nasze zamiary. Władysław podkreślił akcentem ostatnie słowa i patrzył pilnie w twarz kanclerza. Chciał dociec, czy mu dalej bezgranicznie wierny, jak to oświadczał tyle razy. - Serce oddałbym dla waszej królewskiej mości, więc i przyjaciół zawsze przyczynię, a nie wrogów. - Dajże ci, Boże, szczęście! A teraz słuchaj! Oto jak przemyślałem polując w Strzemboszowie. Konstytucja o podnoszeniu wojen nakazuje, że dla gaszenia nagłego niebezpieczeństwa powinienem zabiegać nieszczęściu według powinności królewskiej. Wielkie jest niebezpieczeństwo od Tatarów i Porty, więc od wczoraj głoszę to narodowi, ciebie jako kanclerza oszczędzając. Wierni mi Kozacy zbudowali już chyba setkę czajek i lada dzień ruszą na Dnieprowe porohy. Gdybym dalej zwlekał, utraciliby wiarę we mnie, a wtedy jedna im droga - ku Tatarom. Poza tym trzeba już jak najszybciej werbować wojsko, rozesłać listy przepowiednie, bo lato na karku... Przerwał i śledził, jakie wrażenie czynią te słowa na kanclerzu. Ossoliński milczał jak niemowa. Władysław nie doczekawszy się odpowiedzi sięgnął ręką ku leżącej na stole tece pękatej od papierów. Uchylił pozłacaną skórę i ukazało się kilkadziesiąt jednakowym tekstem zapisanych karteluszy. - Mój Ossoliński, dzień to jeden z najważniejszych w latach mojego panowania. Zawsze byłeś ze mną jednakiego zdania, chciałeś - jako i ja - wzmóc władzę majestatu, zgromadzić wielkie wojsko wokół króla, by nie był popychadłem w ręku możnych panów. Tu oto leżą gotowe listy przepowiednie do rotmistrzów. Gdy dziś przyłożysz na nich pieczęć kanclerską, rozbiegną się z nimi gońce po całym kraju. Najwięcej z nich puszczam na Warmię, bo tam lud mi wierny, a nadto lepiej, by znaczna część wojskowej potęgi była dalej od Warszawy i nie raziła niczyich oczu. Weź to, przyłóż pieczęcie i po południu przyślij mi zaufanym człowiekiem. Ossoliński zbladł. Jego ręka sięgnęła machinalnie po papiery, ale ani jednego z nich nie podniosła bliżej oczu. - Nic nie mówisz? - król poczuł w sercu pierwsze uderzenie lęku. - Najjaśniejszy panie! - zaczął Ossoliński nieswoim głosem - życie oddam za ciebie, krew pozwolę sobie wypuścić z żył, ale prawa nie złamię. Konstytucja o podnoszeniu wojen mówi, że król z dokładem panów rad, których by naprędce mógł dosiąc, winien przeszkadzać niebezpieczeństwu... - Wiem o tym i nie neguję. Toteż proszę cię, byś zaraz po weselu twojej córki, myślę, że na dwudziestego czwartego maja, wezwał panów rady do mnie na zebranie. Jeśliś za królem, to ich wszystkich przygotujesz na taką uchwałę. Patrzył dalej w kanclerza, już się sycąc otuchą, że uspokoił wątpliwości ministra. Ale Ossoliński miał nadal twarz sfinksa. Gdy podniósł powieki, zimny błysk jego oczu przeraził Władysława. Nigdy dotąd nie czuł na sobie tak lodowatego wzroku kanclerza. - Radę senatorów zwołam na dzień przez majestat wyznaczony, ale daruj, najjaśniejszy panie, do tego czasu pieczęci na listach przepowiednich nie przyłożę. - Ossoliński, na miły Bóg! - Nie przyłożę, najjaśniejszy panie! Władysław pozieleniał z wściekłości. Chwyciła go astma za gardło, więc tylko strzępy zdań rwane, chrapliwe zaczęły padać z jego ust. - Ossoliński! Przeciwiasz się królowi. Teraz, gdy wszystko gotowe? Chybaś oszalał, chybaś oszalał, Ossoliński, na miły Bóg! Kanclerz, rozumiejąc ból królewski, słuchał w spokoju, przepuszczał mimo uszu obelgi. Rozłożył ręce i powiedział z cicha: - Prawa Rzeczypospolitej, miłościwy panie... - Jakie prawa? Nie bredź mi tutaj! Trzymanie króla za gardło, by nawet nie mógł kichnąć bez zgody wielkich panów, ty nazywasz prawem? Ty, który zawsze mówiłeś, że silna władza potrzebna miłej ojczyźnie? Sam po dziś dzień dowodziłeś, by wszystko trzymać w tajemnicy, bo panowie zepsują. - Właśnie nie dochowano tajemnicy. - A więc nie o prawa ci chodzi, tylko że wreszcie skończyłem z podstępnym, lękliwym werbowaniem żołnierza i jawnie chcę wystąpić przed narodem! Ossoliński, słuchajże, na miły Bóg! Niczego od ciebie nie chcę, tylko pieczęci. Gdy wreszcie stanie siła po stronie króla, szlachta, a nawet magnaci potwierdzą twoją zgodę. Krztusił się i jednocześnie dławił oburzeniem. Jeszcze nie wierzył w ostateczny opór pierwszego z ministrów i pierwszego z przyjaciół, i to od lat najmłodszych. Wykasławszy się westchnął z ulgą i uchwycił pełny łyk powietrza. Jeszcze raz jakimś cudem opanował swój porywczy charakter, podniósł się z karła i postąpił bliżej kanclerza. Położył mu obie ręce na ramionach. - Podpisz, proszę cię, Ossoliński, i przyłóż pieczęcie! Od tego zależy twoja i moja chwała, przyszły spokój i wielkość ojczyzny, cała nadzieja królestwa mojego syna. Zrozum, król prosi ciebie, stary druhu i przyjacielu... Ossoliński, który też wstał przed chwilą, nie mógł patrzeć w zaczerwienione oczy króla. Pochylił się do kolan Władysława, obłapił dłońmi jego nogi i, zgięty wpół, mówił złamanym głosem: - Panie mój miłościwy, królu najzacniejszy! Pomnę wszystkie twoje łaski, jakimi mnie obdzieliłeś i ród mój nimi wywyższyłeś. Wiem, kim byłem i kim jestem dzięki dobroci królewskiej. Toteż błagam pana mojego miłościwego, nie rzucaj na mnie słów pogardy, nie hańb i nie wyzywaj. Cofnij listy, poczekaj, prawo nie dozwala przyłożyć pieczęci. Jeśli senat zezwoli, podpiszę, z wielką radością podpiszę. Król odtrącił jego ramiona. - Judaszu! Zdradziłeś mnie jak Judasz Chrystusa. - Nie poniżaj, najjaśniejszy panie! - Judasz! Judasz! Zdrajcę wychowałem u swojego boku, żmiję jadowitą - jęczał król i zasłoniwszy twarz dłońmi odszedł w stronę okna. Kanclerz stał nieruchomy. Nie wiedział, czy wyjść, czy zostać. Milczenie króla przeciągało się w nieskończoność. Za oknami dał się w tej chwili słyszeć werbel bębna i okrzyki musztry. Gołębie siedzące na parapecie zerwały się i uciekły chmarą ku Wiśle. Król patrzył na przechodzące oddziały żołnierzy, wdychał świeże powietrze i jakby stygł z oburzenia. Odwrócił się ku środkowi komnaty. - Skoro odmówiłeś swojemu panu, nic już dziś nie mam do powiedzenia. Ossoliński oddał ukłon i jeszcze czekał, czy mu król poda rękę do ucałowania. Nie widząc ze strony Władysława żadnej ku temu ochoty, skierował się wolnym krokiem ku wyjściu. - Czekaj! Radę senatorów zwołaj na dwudziestego czwartego maja. - Znaczy się, tuż po weselu mojej córki. Serce mi się kraje na myśl, czy też teraz miłościwy pan nie odmówi mi swej bytności na rodzinnym festynie. - Nie wiem, czy mi zdrowie dopisze. Dobił mnie twój upór i na pewno chorobą go odcierpię. Kanclerz zgryziony odpowiedzią przymknął z cicha za sobą drzwi komnaty. Rozdział XIII Ossoliński zamknął się tego dnia w swojej kancelarii i do obiadu nikogo do siebie nie dopuszczał. Nie chciał nawet najbliższym domownikom okazać swojej zatroskanej twarzy. Był tak podniecony, że nawet w fotelu nie mógł chwili usiedzieć. Chodził po pokoju, ręce to wsuwał za pas, to znów gładził nimi falujące piersi, a oczy wciąż wbijał we floresy dywanu tak zawiłe i splątane jak ścieżki, którymi biegły dziś myśli kanclerza. Zaskoczył go król gotowymi listami przepowiednimi. Gdyby kanclerz przyłożył na nie pieczęcie koronnej kancelarii, już za kilka dni szlachta, chłopstwo i mieszczanie zbiegaliby się do pułkowników werbujących żołnierza. Okrzyknięto by zaciąg w całym kraju, w Małej i Wielkiej Polsce, na Śląsku, na ziemiach północnych. Napłynęłoby mnóstwo żołnierza, zwłaszcza do Warmii, która miała być głównym miejscem zaciągów, i niebawem powstałoby wielkie wojsko koronne. Wiedział także, choć inaczej mówił w obecności posła Tiepolo, że tym razem Wenecja gotowa będzie użyczyć kilkuset tysięcy talarów, jak i to przewidywał, że król w końcu dostanie pożyczkę z bogatego posagu Marii Ludwiki. Władysław decydował się jak dotąd zbroić wojsko całkowicie z prywatnej szkatuły, bez podatków szlacheckich, co budziło największe wahania u kanclerza. Pierwszy to bowiem raz za żywota Ossolińskiego powstałaby w kraju armia zależna przede wszystkim od króla. Z taką siłą Władysław wzbudziłby u jednych postrach, u drugich szacunek. Ale znając potęgę paniąt polskich, litewskich i ruskich, kanclerz wiedział, że staną na głowie, by króla mimo wszystko przywołać do porządku, więc zadawał sobie pytanie: "Z królem czy z panami? Innego wyboru tu nie ma." W pełne urzeczywistnienie planu wojny z Turcją nigdy nie wierzył. Do Stambułu król nie dojdzie, poronione marzenia. Ale przy użyciu wojsk zaciężnych i wiernych mu Kozaków rejestrowych może pobić chana, wypędzić Tatarów budziackich, oczyścić z hord południowe ziemie. To jedno zaś wystarczy, by cała szlachta stanęła za królem, widząc w nim wybawiciela od najazdów, a zarazem prawdziwego władcę, silniejszego od królewiąt. Ale te właśnie królewięta! Nigdy na to nie pozwolą. Wolą groźbę ustawicznych najazdów niż potęgę majestatu. Wiedzą, że niezależny król będzie dawał buławy, kasztelanie i starostwa, komu zechce, a nie panom możnym i ich poplecznikom. Taki król stworzy własne stronnictwo, pozyska wiernych i oddanych sobie ludzi, za nic będzie miał wolę senatorów i magnatów. Myślał coraz bardziej trzeźwo i uspokajał się. Dobrze odpowiedział królowi. Gdy mu wyjawił, że się wzdraga łamać prawa Rzeczypospolitej, była to tylko część prawdy. Już wtedy błyskawicznie obliczał, gdzie jego dalsza kariera jako męża stanu, w zgodzie z królem czy w sojuszu z panami. Przy królu można było mieć oszałamiające nadzieje, ale miejsce przy możnowładcach, przy prawach, jak to królowi powiedział, to pewniejsza, trwalsza pozycja. Zasiadł teraz do biurka i zaczął pisać własnoręcznie listy do wojewody Lubomirskiego i kilku znaczniejszych senatorów, których się na weselu nie spodziewał. Później wezwał Dębskiego i zapytał, jacy goście zapowiedzieli swój przyjazd na zbliżający się ślub kanclerzanki. Dowiedziawszy się, że dziś właśnie przybył kanclerz litewski, książę Albrycht, zaraz po obiedzie wsiadł w karocę i kazał się wieźć do Radziwiłłowskiego pałacu. W chwili gdy kanclerz podążał do Radziwiłła, król Władysław zbliżał się do bramy arsenału. Nie jechał dziś konno, ale w lektyce, bo po rannej utarczce z kanclerzem był nieswój, odczuwał silny ból od "karkuła". Zaraz po wyjściu z lektyki zamknął się z Arciszewskim w jego izbie i ani chwili nie mieszkając zaczął się wyżalać przed starym żołnierzem: - Zdradził mnie kanclerz, nie tyle przez nienawiść, ile ze strachu przed wielkimi. Przysięgał zawsze, że będzie mi wierny do ostatka, wraz ze mną wszystko dotąd przygotowywał, a teraz jak tchórz zemknął do nory. Rwał wąsa, pił co chwilę, wciąż zachęcał gospodarza do trunku i raz po raz rzucał obelgi na kanclerza. - Tylko żołnierzom ufam, reszta to groszoroby, mąciciele i wrogowie własnego króla. Tyle u nich miłości, ile złotem opłacisz. Radźże coś, Arciszewski, bo oszaleję, oszaleję. Na miły Bóg, wiesz, co zrobię? Poślę moją gwardię i obstawię cały pałac Arde. Nalej! Podchmielony, wypowiadał niepoczytalne groźby, których by nigdy nie wykonał, ale w tych słowach znajdował bodaj odrobinę ulgi. Arciszewski umiał słuchać. Ujęty zwierzeniami królewskimi niewiele zrazu przygadywał, z rzadka tylko krótkimi zdaniami próbując łagodzić ból Władysława. - Nie za niańkę cię mam! - krzyczał król. - Do rady, nie do pociechy mi potrzebnyś. W świecie wiele bywałeś. - Miłościwy panie. Zdradom i krzywdom napatrzyłem się wiele w krajach europejskich i za morzem. Ale nigdzie nie widziałem takiej jak u nas przemocy panów nad majestatem i takiej szlacheckiej głupoty. Siła holenderska, na ten przykład, bynajmniej nie zasadza się na możnych panach i ich przybocznych gwardiach, tylko na miastach, na patrycjuszach miejskich i na kompaniach kupieckich. Stany tam nie tak jak u nas za nos wodzone przez posesjonatów. Ich stadhouder, choć nie jest pomazanym królem, ma więcej władzy i powagi w narodzie niż król na naszej ziemi. - Cierpkie to słowa. Po cóż je mówisz? - Bo chciałbym widzieć i u nas potężniejszą władzę królewską. Jak dotąd myślałem, że kanclerz o tym samym myśli i teraz mnie to wszystko dziwi. - Myślał, ale go strach obleciał. - Nie wiem czy strach. Sam przecież jest wielkim panem. - Ja go takim zrobiłem. - Wszyscy kiedyś obrośli w pióra z łaski królewskiej, a potem okoniem panu stawali. - Więc cóż? Mówże, na miły Bóg, i pij, do licha! Bez listów przepowiednich niczego wielkiego nie zacznę. Armatny ważył coś w myślach, rada przecież nie była tu łatwa. - Dla rotmistrzów wystarczą listy z inną pieczęcią. Choćby litewską... - Brawo! Twoja myśl zgodna z moją. Ale nie ma pod ręką kanclerza litewskiego. - Podobno zjechał dziś w południe. Król przeszedł się po izbie. - Radziwiłł, powiadasz? Oni wszyscy idą razem ręka w rękę. - Gdy się zwąchają. Ale Radziwiłł może w tym zasmakować, że wygodzi majestatowi w zamian kanclerza. Na sejmie i w senacie łatwiej wybroni przyłożenie pieczęci niż sam Ossoliński. On z ziem wschodnich, narażonych na najazdy, a poza tym jego lubią, a kanclerza Ossolińskiego, choć koło niego skaczą, wszyscy nienawidzą z zazdrości o królewską łaskę. - A jak, nie daj Boże, i Radziwiłł odmówi? - To sprawa gorsza... - Arciszewski jakby się zawahał. - Nie jestem królem, miłościwy panie, jakże mi mówić za majestat. - Toś dopiero głupio powiedział. No, a cóż byś zrobił, gdybyś był na moim miejscu. Gadaj! - Prowadziłbym dalej, co zaczęte. Przyłożyłbym pieczęcie pokojowe i nie liczył się z wielkimi panami, jeno ze szlachtą pomniejszą, z mieszczanami, z Kozactwem, znaczy się z żołnierzami. - Arciszewski... Nalej! - Mówiłeś, miłościwy panie, przed chwilą, że kozackie wojsko królewskie wyszło na Morze Czarne. Skoro oni za królem, skoro regimenty nowe można mieć za pieczęcią choćby pokojową... Rozgorączkowany zawiesił zdanie i patrzył w rozpromienioną twarz Władysława. Widział, że się w oczach królewskich rodzi nowa nadzieja i siła. - Wtedy, miłościwy panie, nie trzeba będzie służyć jeno książętom krwi, wojewodom, panom krakowskim, ruskim czy poznańskim. - Jeno komu? - Całemu narodowi, wszystkim stanom i wyznaniom, nade wszystko zaś całej rzeszy szlacheckiej, która tylko z ubóstwa stoi za swymi chlebodawcami. Tyś, miłościwy panie, król, ja żołnierz. Co król nakaże, wykonam. Armat gotowych mam już tutaj czterdzieści, więc jeśli rozkaz dostanę, jutro je wyślę przez Lublin na południe. Niech widzą Kozacy, że dzieło się zaczyna, niech i szlachta widzi, że król wykonuje swoją wolę... Król w tej chwili stał pośrodku izby, wielki, na twarzy nabrzmiały. Wbił wzrok w głębokie, rozpalone oczy dawnego wodza brazylijskiego. - Mój Arciszewski, za późnoś mi powrócił do kraju. Gdybyś wcześniej zawitał, może byś już i hetmanił, bo widzę, że ty jeden myślisz słowami króla i za nic ci pycha magnacka. Działa mi przygotuj i rób dalej zaciąg puszkarzy. A choćby pioruny biły na moją steraną głowę, wyjdą te listy przepowiednie. Za zgodą panów czy też bez ich zgody, z woli króla, którego sobie obrali po to, u licha, by krajem rządził. Jeszcze raz wychylił kielich wina i odjechał. Następnego dnia wezwał do siebie wielkiego kanclerza litewskiego Albrychta Radziwiłła. Powitał go nader serdecznie powinszował dobrego zdrowia, przypomniał wielki swój szacunek dla radziwiłłowskiego domu. Wtedy dopiero zaczął rozmowę o wojnie tureckiej, "chcąc pociągnąć kanclerza, by na nią zezwolił." Radziwiłł słuchał w spokoju, gładził piękny szpakowaty wąs, niekiedy dotykał białą dłonią brylantowego krzyża na piersiach, z którym jako bogobojny chrześcijanin nigdy się nie rozstawał, i gdy król skończył swoje słowa, on zaczął: - Wasza królewska mość, gdym wczoraj zjechał do Warszawy, zdziwiłem się wojennemu ruchowi, jaki wszędzie widać w stolicy. Wszyscy wkoło jedno mi tylko mówią - wojna. A ja nawet nie wiem, czy Szwedzi na nas następują uczyniwszy pokój z cesarzem, czyli Moskwa czy też Tatarzy. Teraz z ust miłościwego pana słyszę prośbę, bym zezwolił na wojnę całkiem inną, wojnę wielką, z otomańską Portą... - Bo ona nasz wróg największy. Ją pokonawszy, będziemy największym chrześcijańskim królestwem. - Gotówem służyć waszej królewskiej mości do ostatniego tchu, ale chciałbym wiedzieć, jak można bez zgody senatu i sejmu udźwignąć ciężar takiej wyprawy? - Poświęcę na to wszystek dobytek mój i królowej, nie narażając zbytnio majątku i substancji panów braci. Trzeba tylko, by wasza miłość przyłożył pieczęcie litewskie na listach werbunkowych dla rotmistrzów. - Jakże je przyłożyć, kiedy tym obrażę Rzeczpospolitą. - Potwierdzi to wszystko senat i Rzeczpospolita, jak zobaczą grożące nam niebezpieczeństwo. Jeśli my nie zaczniemy, Turcy się na nas pokwapią. - Obligowany jestem nic bez zgody panów braci nie pieczętować. Jeśli w senacie powiem, że król mi tak kazał, to będę bił na ciebie, najjaśniejszy panie, żeś mnie bojaźnią do tego przywiódł. - Nie bojaźnią, ale myślą o przyszłej chwale Rzeczypospolitej. - Rzeczpospolita była, jest i wiecznie będzie. Jej siła w naszej |aurea |libertas, najjaśniejszy panie. Tej zaś nie pozwalam w niczym naruszyć. Królowi zaczęły drgać policzki. Wydawało się, że jeszcze chwila, a grzmotnie pięścią w stół i wypali kanclerzowi w oczy całą prawdę o tej złotej wolności. Dzięki niej ten tu chudy szpakowaty książę z oczkami chytrze zmrużonymi wyrwał już królowi z gardła starostwo, kasztelanię i województwo. Może jeszcze chce coś wyrwać na powiększenie swojej substancji. Władysław zagryzł wargi i powiedział z udanym spokojem: - Mówiłeś mi tu kiedyś... o starostwie dla swego powinowatego, ale czas był na to niesposobny. Teraz umyśliłem je dać, jeno mi się nie sprzeciwiaj zaciągom. - Bóg zapłać, najjaśniejszy panie. Nieba za to przychylę majestatowi, ale jeśli każesz przyłożyć pieczęcie, nie wykonam. Wcześniej tę rękę mieczem mi utnij, bo ona nic wbrew woli panów senatorów nie podpisze. Król wyrzucił obie dłonie w powietrze, jakby wzywał niebo na ratunek i pomstę, krzyknął: - Nieprzytomni ludzie, ty i Ossoliński! Zmówiliście się obaj, by zgubić mnie i ojczyznę. - Nie gubimy jej, ale ratujemy przed utratą wolności. - Nie gadaj mi tego słowa, bo go nie rozumiesz. Nie daj tego, Boże, byś kiedyś i ty nie uciekał ze swojej Ołyki, gdy ci sułtan na kark wjedzie! Wtedy może pojmiecie, gdzie był rozum, przy was czy przy mnie. - Ostała się dotąd moja Ołyka i cała Rzeczpospolita ostoi się w przyszłości. Gdy trzeba bronić, bronić będę, krwi mi nie oszczędzać, jeno honoru. Król czerwony jak purpura krzyknął: - A cóż ty myślisz, że król honoru nie ma? - Tego nie powiedziałem, najjaśniejszy panie. Cześć dla majestatu zawsze w moim sercu. Po wyjściu kanclerza litewskiego Władysław ani chwili nie czekał. Zawezwał sekretarza Fanfoniego i Gremborzewskiego. Obaj stanęli przed nim osłupieni, bo tak zmienionej twarzy królewskiej dotąd w swym życiu nie widzieli. Król z chmurą pod krzaczastymi brwiami, zzieleniały, bo już krew z powrotem uciekła mu do serca, powiedział stłumionym głosem: - Wziąć mi te listy przepowiednie i przyłożyć na nich pokojowe pieczęcie! Wszystkich gońców puścić dziś przed wieczorem z tymi pismami do rotmistrzów! Niech mi jadą na łeb na szyję, by za trzy dni stanęli w najdalszych ziemiach królestwa. - Stanie się według woli waszej królewskiej mości. - A teraz, niech tu przyniosą wina. Wina! Rozdział XIV Cała Warszawa żyła teraz dwiema sprawami - wyprawą turecką i zbliżającym się weselem u Ossolińskich. Ślub kanclerzanki budził większą ciekawość wśród szlachcianek i mieszczek, zapowiedziana zaś rozprawa z Turcją dostarczała szlachcie i mieszczanom okazji do wrzawy, entuzjazmu czy kłótni. Jedni, ci zwłaszcza, którzy jeszcze nie zdążyli wywąchać, co o tym wszystkim myślą wielcy panowie, wychwalali króla pod niebiosy, drudzy nie szczędzili utyskiwań na jego samowolę. Od rana do wieczora we wszystkich loszkach staromiejskich czy pod wiechami na Nowym Mieście, w hucznych zajazdach "Giełda" i "Wiedeń" o niczym nie mówiono, tylko o zaciągach, o pośle Tiepolo i o kanclerzu, który sprzeciwił się woli królewskiej. Ci, co dawniej psy na nim wieszali, nie bardzo ufali wiadomościom o oporze Ossolińskiego, przepowiadali nawet, że to jakiś chytry manewr szczwanego lisa. Dawni jego przyjaciele i stronnicy kręcili głową z niedowierzaniem, ale przytakiwali chórem decyzji kanclerskiej, by się nie narazić wielkiemu protektorowi. - Mówiliście - gadali teraz z dumą do swoich oponentów - że nasz kanclerz wespół z królem zawziął się na szlacheckie wolności, a tymczasem on właśnie stawa za panami bracią. - Zobaczymy, jaki koniec się z tego okaże - odpowiadali tamci. Zdecydowanie wrogi kanclerzowi był teraz dwór królewski, posłowie zagraniczni i całe wojsko. Szlachta zaciągnięta pod znaki królewskie w Ujazdowie, podżegana przez ludzi bliskich dworowi, nie posiadała się z wściekłości i raz po raz przybiegał ktoś z Ujazdowa, to do zamku, to do pałaców pańskich w mieście z wiadomością, jaki tam w obozie wielki huk przeciw Ossolińskiemu. Przełożony nad armatą, sposobiąc wyprawienie dział do Lublina, nie ruszał się tego dnia z arsenału. Wiedział więcej niż inni, bo zaraz z samego rana był u niego z polecenia królewskiego Fanfoni, który powiadomił go, że kancelaria królewska rozsyła listy przepowiednie. Może i z tej przyczyny uważał armatny za słuszne nie uczestniczyć w żadnych gawędach na mieście. Że go jednak ciekawość ponosiła, jak tam naprawdę wygląda w Ujazdowie, zawezwał koło południa Piotra do siebie i powiedział: - Słyszałeś, jak postąpił kanclerz z królem jegomością? - Cała Warszawa o tym mówi. Nawet i u nas gderają edelmani na kanclerza. - Każdy się oburza, kto ma rycerską krew w żyłach. Dłużej króla niż kanclerza, to pewna. Podobno tam w Ujazdowie mocno wykrzykują. Jedź no tam i przystaw ucha. A wracając nie zapomnij wstąpić do mistrza, bo ci gotów nie zrobić na czas żupana. Przecież za kilka dni wesele. - Miałem właśnie prosić waszą miłość o takie zezwolenie. - Czekaj no jeszcze. A byłeś u mistrza Timy po wzory tych królewskich zabawek? Piotr trochę się zmieszał. - Nie byłem, wasza miłość. Myślałem, że sam giser je przyśle. Nie wiem, czy gotowe. - Gotowe. Przed kilku dniami spotkałem mistrza na mieście i mówił mi, że już na ukończeniu. Nawet dziwił się, żeś tam nie łaskaw do niego zaglądnąć, choćby cię rad widział. - Pan Tima tak mówił? - Przecież nie panna, bom jej nie widział. - Przyznam się waszej miłości, że serce mi się tam rwie, ale wzdragam się iść. Giserowa mi krzywa, a panna to wciąż patrzy na owego Dzianota, com opowiadał waszej miłości. Arciszewski zaczął się śmiać. - Głupiś. Tyle ci powiem, że panna za tobą, nie za Dzianotem. - Gdyby tak było, wasza miłość! Ale niełatwo mi tam iść, bo jejmość giserowa patrzy na mnie jakby zastrachana. - Nie gadaj mi o jejmości. Zresztą, skoro się boi twojej obecności, to widać dobrze wie, kto milszy jej córce, ty czy Dzianot. Poza tym masz tam iść w sprawie artyleryjskiej, a panna to nie moja rzecz. - Według rozkazu, wasza miłość. Jechał więc Piotr do Ujazdowa nie tyle pełen ciekawości, co tam zastanie, ile raczej zaprzątnięty myślą o czekającej go po powrocie wizycie u Timów. Po ostatniej porażce, za jaką uważał spotkanie z Dzianotem, zawziął się i choć go to wiele zdrowia kosztowało, nie kwapił się z pójściem do kantorku gisera. "Na oczy nie będę się pchał, bom szlachcic, honor swój rozumiem" - powtarzał do siebie każdego wieczoru, gdy leżąc na pryczy w swojej izdebce biadał nad nieszczęsnym uczuciem. Teraz jadąc konno w towarzystwie cieśli Sebastiana przemyśliwał nad niedawną rozmową z Arciszewskim. "Pan armatny musi coś wiedzieć od tego Timy, bo łgać nie nawykł. Czyżby naprawdę Aniela tylko udawała umizgi do tego bogatego złotnika? Nie może to być, przecież i ja patrzeć umiem. Tyle serdeczności miała w oczach, gdy ją brał pod rękę, że to każdy, nie tylko ja, wybiłby ją sobie raz na zawsze z głowy. Nie inaczej." Droga zrazu była wolna i szeroka. Daleko przed nimi majaczyła w tumanach kurzu jakaś kareta pańska, otoczona kilku jeźdźcami. Jadący z tyłu za Piotrem Sebastian podsunął się bliżej koniem, raz i drugi spojrzał na zadumanego szlachcica, przeczekując, jakby tu doń zagadnąć. - Proszę waszmości, pana Ossolińskiego barwy przed nami. - Ossolińskiego? - ocknął się Piotr. - A rzeczywiście, karocę widać. Pewnie kanclerz w własnej osobie jedzie do Ujazdowa. - Król jegomość podobno dziś w ujazdowskim pałacu, więc myślę, że pan z Ossolina jedzie go zaprosić na wesele. - Bredzisz, Sebastianie! Cóż ty myślisz, że najjaśniejszego pana to się prosi na dwa dni przed ślubem? - To prawda. Nawet kmieć na wsi obraziłby się o to. W pospólstwie wsiowym też honorowe ludzie. Podjechał jeszcze bliżej. - Jegomość... - No? - Mam ja jedną prośbę do pana armatnego, ale co dzień się wzdragam, bo gdzież tu takiemu panu głowę zawracać, skoro na dodatek po nocach siedzi zapracowany po uszy. Wasza miłość co dzień z nim i przy jadle, i przy papierach, to może by łatwiej wspomniał o mnie nieboraku. - O co ci chodzi? - Słyszałem, że pan armatny jako i inni wielcy panowie będzie na weselu u kanclerza. - Będzie, więc cóż z tego? - Ano to, że już zjechał do Warszawy pan Tarnowski z Wólki, któremu jestem poddany. Wielce to porywczy pan i cięgiem krzyw na mnie i na całą moją rodzinę. - Pewnieś coś nabroił. - Nie, wasza miłość! A nawet nie o mnie chodzi. Ja wybrańcem z tej wsi jestem, a zaś pan Siemianowicz do arsenału mnie ściągnął, że to cieśla ze mnie nienajpodlejszy i znaczy się, że lepszy ze mnie pożytek w arsenale niźli w kompanii wybranieckiej. - Jeśli nie na ciebie, to na kogóż krzyw ów pan Tarnowski? - Ariańskiej ja wiary zrazu byłem, jako był ojciec mój, a pan Tarnowski wielki papieżnik. - Rzadka to rzecz, by poddany był innej wiary niż jego pan. - Ano właśnie. Było tak, dopóki nie nastał pan Tarnowski. Ojciec jego też był chrystianinem i myśmy tacy zostali. Ale teraz wiele z chłopstwa dla świętego spokoju wróciło na papieski kościół, no i ja z nimi. - To już nic nie rozumiem, o co ci chodzi. - O to, jegomościu, że pan Tarnowski każe mi córkę wydać nie za tego, co się mojej dziopie i mnie udał, ino za innego, pijanicę na ostatek. Posłyszawszy to, Piotr zaciekawił się jeszcze bardziej. Przez moment wczuł się w sytuację niedoszłych nowożeńców, jakby to była jego własna rozterka. Prędko się jednak skarcił w duchu: "Cóż, u licha, już się z chłopem jakimś równam." Odpowiedział: - W prawie jesteś, nikt ci córki nie przymusi. - Kiedy wasza miłość nie zna pana Tarnowskiego. Jeśli się uprę, on mi gotów chałupę z dymem puścić. Ma też plebana we wsi, człeka niezłego, którego ciągle przybiera sobie do kompanii, nierzadko każe mu pić i obaj sobie świadczą. Jeśliby zaś pan armatny na owym weselu przepowiedział coś za mną, to mi chyba pan Tarnowski przepuści. Proszę więc łaski waszmości... - O to tylko chodzi? Mój Sebastianie, będę dworował panu armatnemu na godach kanclerzanki, to mu przypomnę. Chłop dostał pąsów z radości. - Ojoj, tedym utrafił, że lepiej nie można. Bóg zapłać waszmości, do śmierci nie zapomnę, a jak młodym o tym powiem, to już dzień w dzień będą się modlić o szczęście waszej miłości za tę chrześcijańską pomoc. - Bądź spokojny, nie zapomnę. Już byli u wjazdu do obozu, który roztaczał się szeroko przed ujazdowskim pałacem. Wśród rozstawionych namiotów wiodła szosa, prowadząca wprost do bram dworu, którą jechał w tej chwili mały poczet Ossolińskiego. Mnóstwo tu było wokół wszelakiego żołnierstwa, więc kareta ministra zwolniła nieco i Piotr z Sebastianem mógł się do niej znacznie przybliżyć. Zauważył teraz z zadowoleniem, że i Marcin Dębski towarzyszy kanclerzowi, jadąc krok w krok u drzwi kolasy. Jednocześnie uderzył Piotra jakiś niepokój wśród namiotów. Na wiadomość, że jedzie do pałacu Ossoliński, wylegli ku drodze żołnierze, ciury i rotmistrze. Coraz częściej dawały się słyszeć złowrogie pomruki, a nawet i głośniejsze okrzyki. - Ossoliński w naszym obozie! Po co tu jedzie kanclerz żołnierzom przeciwny? - Dokąd to, mości kanclerzu? Nie tędy dla ciebie droga! Poczet mijał właśnie namiot pułkownika trabantów królewskich Jana Denhoffa, który wczoraj dostawszy list przepowiedni otworzył tu szopę werbunkową i już miał koło niej całą kupę zaciągającej się szlachty szaraczkowej. Niedaleko od namiotu Denhoffa stała chorągiew Antoniego Paca, który jak tamten zaciągał z rozkazu królewskiego żołnierzy do nowych pułków jazdy. Teraz dopiero zaczęła się wrzawa wokół toczącej się coraz wolniej kolasy. - Nie puszczać go do króla, skoro nie słucha majestatu!. - Nie puszczać! Niech zawraca do swojego pałacu! - Jak śmie pokazywać się nam na oczy? Wysadzić! Wysadzić! Nieliczny poczet Ossolińskiego ścieśnił się koło karety. Zaniepokojeni dworzanie zaczęli wołać do żołnierzy: - Uciszcie się, waszmościowie! Przecież to kanclerz jego królewskiej mości i całej Korony. Ustąpcie drogi, żołnierze! - Cicho siedź na siodle, bo i ty z niego zlecisz. Jaki tam kanclerz, co królowi staje okoniem. - Judasz! Judasz! Wyłaź, psie jeden, i pokaż się żołnierzom! Oficerowie wcale nie gasili okrzyków. Przeciwnie, niejeden rotmistrz podchodził z tupetem pod same drzwi karety i wołał: - Zdrajca jego królewskiej mości! - Zdrajca Rzeczypospolitej! Ossoliński siedział w głębi karety milczący, z zaciśniętymi szczękami. Wtłoczył barki w miękkie oparcie, krył w nim głowę, by nie drażnić swoim widokiem rozjuszonej ciżby. - Prędzej! - syczał sam do siebie, bo wśród tej wrzawy głosu jego nie mogli słyszeć dworzanie. Ale i bez tego rozkazu jadący tuż przy drzwiach Dębski nachylał się i mówił w otwarte okno kolasy: - Mości kanclerzu, przed nami zator wielki. Co robić? Coraz więcej oficerów z dobytymi szablami. - Tu, pod bokiem króla? Anarchia! Powiedz dworzanom, niech gęby trzymają w ryzach i nic im nie odpyskują. Nie odpowiadać na okrzyki tej hołoty. Dworzanie jechali dalej stępa w milczeniu, ale ich pozorny spokój bynajmniej nie wpłynął na uciszenie wrzawy. - Boją się. Ani pary z gęby nie puszczają. Psia ich mać, tacy odważni jak ich pan, co się prochu i żołnierzy boi. Z konia ich, a safandułę z karety wysadzić! Naraz poleciało na karocę kilka grud błota i kamieni. Jedna pacyna wpadła przez okno kolasy i rozprysnęła się na kolanach kanclerza. Ossoliński zobaczywszy zaschłe błoto na swym żupanie, szarpnął drzwi i wyskoczył przed karocę. - Stać, do jasnego pioruna! Gdzie pułkownicy od tej rozbestwionej hołoty? To zdrajcy, a nie żołnierze! Na widok kanclerza w całej okazałości jego postaci najbliżsi z awanturników uciszyli się. Ale skądś, z tyłu odezwał się jeden mocny okrzyk: - Kto zdrajca, waszmościowie? Dwóch oficerów z dobytymi szablami przedarło się przez pierścień żołnierzy. - To tyś zdrajca, wróg własnej ojczyzny! Powiedz, ile dostałeś od sułtana, by rozbroić ojczyznę? - Na ostrze go! - ryknął drugi. Błysnęły szable. Zdawało się, że jedna chwila i rozniosą na ostrzach Ossolińskiego. Koło karocy zbił się tłum. Do orszaku kanclerza dopadł w tej chwil Piotr z Sebastianem i kilku przytomniejszych ze szlachty. Zaczęto wołać. - Spokój, panowie bracia! Na miły Bóg, nie hańbcie oręża! Ossoliński wskoczył z powrotem do karety. Naparło kilku żołnierzy i oberszterów, ale dworzanie płazując szablami zastąpili im drogę. Już zanosiło się na krwawy tumult, ale w tej chwili dał się słyszeć potężny głos pułkownika Paca biegnącego od namiotów jazdy królewskiej. - Stać, psiekrwie sobacze! Bratobójstwo! Czyście oszaleli? Wytrąbię każdego, kto w tej chwili nie schowa szabli! - Pułkowniku! Ossoliński zdrajcą ojczyzny! - Stać, powiadam! Ostrza do pochwy! Ale dopiero następny okrzyk Paca spadł na wszystkich jak piorun. - Cicho, psiekrwie jedne! Król idzie od pałacu! Uciszyli się. Robił się szybko luz wokół karocy. Król szedł aleją we trzy osoby, on, nieodstępny Fanfoni i mały królewicz Zygmunt w karmazynowym żupaniku. Ossoliński blady jak trup wyszedł z karocy, postąpił kilka kroków. - Najjaśniejszy panie - mówił - hańba mnie tu spotyka od rozbestwionego żołdactwa. Oficerowie gwardii królewskiej chcieli mnie, kanclerza Rzeczypospolitej, roznieść na szablach. - Widziałem z okien i dlatego po ciebie wyszedłem. Po tych słowach odwrócił się do milczących żołnierzy i oberszterów. - Czy ja mam karne wojsko, czy też hołotę? Gdzieś w tłumie jeden z oficerów, co niedawno pierwszy rwał z pochwy szablę, odważył się odpowiedzieć: - Wojsko, najjaśniejszy panie, ale my zdrajców nie cierpimy. - Milczeć, bo gardłem za to odpowiesz. Gdzie pułkownik Pac? - Jestem, najjaśniejszy panie! Robiłem wszystko, co mogłem, by wstrzymać tumult. - Widziałem z okna. Tych, co się pierwsi porwali za szable przeciw kanclerzowi koronnemu, wziąć pod straż i oddać pod sąd wojskowy. Jeśli winni, przypłacą gardłem albo infamią. Gdy raz dopuszczę burdy, choćby z miłości ku mojej osobie, nikt wojska w ryzach nie utrzyma. Mości kanclerzu, pozwól ze mną do pałacu. - Bóg zapłać, najjaśniejszy panie. Gdyby nie twoja łaska, już bym chyba we krwi tu leżał. Król na oczach całego wojska wziął go pod ramię i prowadził ku bramie pałacu. Rozdział XV Piotr wrócił pośpiesznie do Warszawy. Zamiast na Stare Miasto podjechał wprost ku arsenałowi, by jak najprędzej podzielić się z Arciszewskim niedawnymi przejściami na polach ujazdowskich. Choć i on miał za złe kanclerzowi, że sprzeniewierzył się królowi, to jednak zaskoczony niesfornością oficerów i żołnierzy opowiadał o całym zajściu ze wzburzeniem. - Wstyd było patrzeć, wasza miłość! Kamieniami rzucali na pierwszego ministra Rzeczypospolitej. Arciszewski przytakiwał raczej od niechcenia, bynajmniej nie wprowadzony w żadną pasję. - W obronie życia ludzkiego i ładu trzeba stawać, więc cię pochwalam. Ale że się kanclerz najadł trochę wstydu i strach go obleciał, nic mi to nie wadzi. Niech wie, że trzeba się liczyć nie tylko z posesjonatami i z senatorami, ale z żołnierzem i szarą szlachtą. Z tego zaś, co mówisz o królu, widzę, że mu już wybaczył i zapewne przyjdzie na wesele. Może Bóg da, że tam się wszystko uładzi i wróci zgoda między królem, kanclerzem i senatorami. Dopiero po południu pojechał Piotr wespół z Sebastianem do mistrza krawieckiego na Piwną. Nie bez pewnej próżności przymierzał żupan i szarawary i patrząc po sobie przybierał mocno na minie. "Jeszcze jak nowe cholewy naciągnę i pas zacisnę, co mi dał pan armatny, to w kozi róg zapędzę imć Dzianota." Przywdział z powrotem stary ubiór, a że przy nowym było jeszcze coś niecoś do poprawienia, przykazał Sebastianowi: - Poczekaj tu, aż mistrz guzy przesunie, a potem mi to weź i przyjdź po mnie do pana Timy, na Rynek. Wiesz, gdzie mieszka? - Kto by nie znał mistrza Timy? - Znasz, a bajdurzyłeś kiedyś, gdyśmy Piwną jechali, że córkę ma wydaną, a tymczasem daleko jej jeszcze do ołtarza. - Tak mi ktoś mówił... ja zaś w domu zacnych mieszczan nie bywały. Piotr szedł teraz raźno do domu gisera. Wszystko się na to składało, że nabierał dziś otuchy i wiary w siebie. Pan armatny natchnął go z rana dobrą myślą, teraz dodała bodźca ta nowa przyodziewa, w której pojutrze pójdzie do pałacu Ossolińskich, a najbardziej podniosło w nim ducha wspomnienie niedawnego tumultu wojskowego w Ujazdowie. Będzie miał człek, myślał w tej chwili, ciekawą rzecz do opowiedzenia panu Timie, zwłaszcza że się osobiście brało w tym udział. Gdy dziś stanął przed kamienicą gisera i zakołatał w bramę, był pewny, że niebawem uchyli się okno na piętrze. Wsadził więc rękę za pas i przyjął jak najbardziej swobodną postawę, by się patrzącym z okna nie wydać popychadłem. Nie zadzwoniła jednak okiennica, natomiast nader szybko po odgłosie kołatki dał się słyszeć stukot trzewików po schodach. Był tak lekki i szybki, że Piotrowi, tak pewnemu siebie przed chwilą, uciekła nagle wszystka krew do serca. Zadzwoniła blaszka judasza i Piotr ujrzał w jego zakratowanej szczelinie jedno oko wielkie i błyszczące. Byłby przysiągł, że to nie oko, a drogi kamień oprawiony w mosiężną ramkę wziernika. Ciężkie drzwi uchylały się z wolna. - Kto tam? - usłyszał dźwięczny głos Anieli. Pytanie było zbyteczne, bo na pewno widziała go przed chwilą przez wziernik. - Witam waćpannę - mówił stojąc już na progu. Bóg łaskaw dla mnie, skoro sama waćpanna drzwi uchyla. - Zwykle ja otwieram, by nie trudzić mateńki. Ona zresztą szykuje się do wyjścia, bo mamy iść na miasto. - Nigdy nie mam szczęścia - powiedział z rozczarowaniem w głosie. Aniela nic nie odpowiedziawszy odsuwała ciężkie drzwi. Piotr pochylił się w ukłonie i niespodzianie musnęły go po oczach włosy dziewczyny. To przypadkowe zetknięcie się wprowadziło oboje w zakłopotanie, z którego wyrwał ich głos Timowej: - Kto tam, Anielciu? - Pan Opacki. - Prowadź jegomości do kantorku i nie marudź, bo pora ostatnia na sprawunki. Młodzi przywierali drzwi. Piotr próbował przeciągnąć zasuwę, ale szło mu niezgrabnie, bo pomrok był w sieni, a przy tym zamek miał jakąś przedziwną budowę. - Pozwól, waćpan - szepnęła dziewczyna. Wtedy ich ręce zbiegły się na antabie i młody człowiek poczuł nagle na swojej dłoni miękkie jak jedwab palce dziewczyny. Od tego dotyku doznał w sercu tak wielkiej rozkoszy, że wobec niej wszystko, co dotąd przeżył, było marne i znikome. Na dodatek ręka dziewczyny nie umykała spod jego palców, i to jeszcze bardziej oszołomiło chłopca. - Panno Anielo - szepnął i przyłożył do tej ręki usta. U góry rozległ się znów głos ludwisarzowej. Stała ze świecą w ręce, wysoko, u poręczy schodów. - Wracajże, Anielciu! Wnet nam Ormianie kramy zamkną. Dziewczyna odsunęła się od Piotra i powiedziała głośno: - Proszę waćpana, ojciec tutaj w kantorku. Wskazała znane mu drzwi i wbiegła szybko na schody. Poprzez drewniane balaski mignął Piotrowi przed oczyma jeden i drugi, mały jak motyl, kwiecisty bucik. Zdawało mu się, że te bławatne kwiaty ulatujące w górę po stopniach pachną w całej sieni jakby żywe i prawdziwe, a nie tkane na płótnie. Gdy za chwilę rozmawiał z mistrzem, był jakby ogłuszony. Nic z tego, co doń mówiono, nie trafiało do ucha. Przytakiwał, odpowiadał zdawkowo, to znów pytał raz wtóry o sprawy co dopiero przez mistrza wyłuszczone, aż wreszcie zdziwiony Tima zagadnął: - Waćpan chyba niezdrów dziś, boś blady i roztargniony. - Zdrów, mistrzu, jak nigdy przedtem - zaprzeczył gwałtownie Opacki. - Trochę tylko jestem sfatygowany, bo miałem dziś nie byle jaką rozprawę z żołnierstwem w Ujazdowie. - W Ujazdowie? Nic mi nie mówisz - odparł bez wielkiego przekonania mieszczanin, bo co innego miał w tej chwili na myśli. Wreszcie zaczęła się żywa rozmowa. Piotr przywrócony do rozwagi rozgadał się serdecznie i słuchał odtąd uważnie mieszczanina. Wpatrywał się przy tym z sympatią w jasne oczy mistrza, z radością odkrywając w rysach ojca podobieństwo do córki, a nawet wydawało mu się, że i w głosie słyszy tę samą barwę co u Anieli. "Dobrze, że w ojca się wrodziła, bo ileż zacności w tym człowieku" - myślał Piotr. Tego dnia miała go spotkać jeszcze druga radosna chwila. Właśnie gdy Tima ubolewał nad tym, że rad by gościa uraczyć, ale obie domownice wychodzą dziś na miasto, odezwało się pukanie do drzwi kantorku. W progu stanęła Aniela. - Przepraszam waćpana, że przeszkadzam - skinęła głową w stronę Piotra. - Bóg świadkiem, że dla mnie to radość, a nie żadna przeszkoda. Puściła za sobą uciekające drzwi i stanęła w środku wejścia z wdziękiem, powabna, cała teraz od stóp do głów widoczna. Żółty jak jaskier kornecik pieścił jej kasztanowe ciężkie pukle. - Tatulu, ma tu przyjść pan Dzianot, więc go przeproś, żeby nie czekał, bo do późna zabawimy u szwaczek i pasamoników. Tyle mają szycia na festyn u kanclerza, że nie wyjdziemy od nich, póki nam nie skończą. Mistrz zmrużył filuternie oczy. - Kwaśny stąd odejdzie, gdy powiem, że z powodu sukien dom dlań opustoszał. Teraz w oczach dziewczyny błysnął ledwie widoczny zły ogień. Wydęła wargi i powiedziała z przekąsem: - Dziury w niebie nie będzie, gdy się obrazi. Zresztą gdyby był proszony na ślub kanclerzanki, łatwiej by nas zrozumiał. Do widzenia waćpanu - skłoniła się wdzięcznie i wyszła. - Gdy Piotr to posłyszał, nowa radość spłynęła mu do serca. Rozdział XVI Dzień dwudziesty maja 1646 roku, z rana mglisty, rozjaśnił się całkowicie, gdy się miało ku południu. Ostre słońce zawładnęło całym nieboskłonem, od szuwarów za kępą wiślaną i puszcz północnych aż po lasy ujazdowskie na południu. Igrało błyskami na kopułach kościołów, na hełmach zębatych baszt, miotało iskrami po mosiężnym rybonogim rycerzu, widniejącym na szczycie ratuszowej wieży. O samym południu zalało jedną strugą całą ulicę Reformacką i spłynęło na nieprzeliczony tłum gapiów, stojących po obu stronach jezdni. Nie tylko biedota miejska, gromady żaków, ale i bogate ciekawskie mieszczki czekały tu godzinami, by zobaczyć orszaki pańskie zjeżdżające do pałacu Arde. Już na kilkanaście sążni od rezydencji kanclerza wisiały w poprzek ulicy, na szczytach domów i drzew, skrzyżowane girlandy, uwite z liści dębowych i choiny. Gdy wiatr dmuchnął w ulicę, szumiały gapiom nad głowami i kołysały się ciężko, rzucając kraty cienia na uprzątniętą jezdnię. Łyki nie miały dostępu w pobliże samego pałacu. Przyboczna gwardia jego kanclerskiej mości w nowych, galowych barwach zawarła szpalerem spory kawał placu naprzeciw rezydencji. Nie można było dopuścić tu ciżby, bo cały podjazd przed budynkiem pokryto gęstą choiną, by kurz spod kopyt końskich w górę się nie wzbijał, a jeszcze dalej, tuż przy wejściu do pałacu, leżały na ulicy kwieciste grube dywany. Nie było jeszcze godziny drugiej, gdy cały błękitny pałac, mimo tak jasnego dnia, zaczął błyszczeć światłami. Jarzyły się w oknach setki świec w lichtarzach i płonął olej we wszystkich lampach pałacowych. Owe światła tłumiła o tej porze jasność słońca, niemniej jednak świadczyły one o hojności gościnnego domu Ossolińskich. Raz po raz zajeżdżały karoce pańskie w otoczeniu wystrojonych dworzan i służby. Ile barw można sobie wyobrazić, tyle widziało się na tych koniach, czaprakach, pańskich żupanach i deliach, na barkach pucołowatych pajuków siedzących wysoko na kozłach. A nade wszystko wystrojeni byli woźnice, każdy w piórach na głowie i z batem ozdobionym kwiatami i liśćmi zwisającymi nieruchomo nad końskim zadem. Mało kto tu przybywał inaczej niż sześciokonnym powozem. Wypieszczone woźniki, wstrzymywane ostro za wędzidła, skręcały prężnym łukiem lśniące szyje, pochylały pierzaste forgi ku ziemi, by bić pokłon przed pańską rezydencją gotową na weselny festyn. Drobnymi uderzeniami kopyt trącały w pościółkę z gałęzi i szły przemyślnie, w pląsach, jakby wiedząc, że wiodą karocę na uroczystość zaślubin. Nad jezdnią wzbił się teraz zapach tratowanej choiny i płynął ku nosom rozgorączkowanych gapiów. Tłum wchłaniał zapach żywicy i wytrzeszczał oczy, często nie wiedząc, jaki to pan wielmożny siedzi z rodziną w karecie. Ale szaraczkowa szlachta, której tu sporo było wśród ciżby, nie szczędziła głośnych wyjaśnień, by choć znajomością twarzy pańskiej zaznaczyć, że różni się od łyków miejskich, nieobytych w szlacheckim świecie. - Pan wojewoda pomorski! - Ksiądz biskup poznański! - wołano. - Wiwat wasza świątobliwość! Jego świątobliwość kłaniał się uśmiechnięty z okien powozu, czasem rzucił łaskawym okiem na gładsze mieszczki lub robił znak krzyża, utkany palcami w powietrzu. Jadąca za chwilę wpółzłocona kareta podkanclerzego Leszczyńskiego była w mieście powszechnie znana, więc każdy wiedział, kto zacz z niej wychodzi i już stąpa po mięsistym dywanie. Bogaty, zdobny orszak jego książęcej mości Albrychta Radziwiłła rzadziej tu był widywany. Ale wystarczyło gapiącej się szlachcie zobaczyć herb księcia na czapraku pierwszego konia, by już rozległy się okrzyki. - To marszałek dworu wielkiego kanclerza litewskiego. Patrzcie, tam dalej książę Albrycht w powozie. Pan na Ołyce, choć z natury skąpy, kazał dziś rzucać na lewo i prawo garście ortów, by pamiętało miasto wjazd księcia z Litwy. Toteż tłum bił się o srebrniaki, tarmosił między sobą i krzyczał: - Radziwiłł! Pan nad pany! Wiwat Radziwiłłowie! I tak dobrą godzinę trwało przeciąganie pańskich pojazdów, Jechał biskup poznański, kasztelan krakowski Sobieski, to znów zgryźliwy wojewoda poznański Opaliński. Nie pierwszy i nie ostatni zajechał kilku karetami wojewoda czernihowski Samuel Kalinowski z całą rodziną. Teraz wzmogły się okrzyki i wzrosło napieranie tłumu, bo każdy chciał widzieć nie tyle wojewodę, ile jego syna, pana młodego, starostę bracławskiego. Od czasu do czasu pomykały ku pałacowi nieliczne grupki pieszych ludzi, na których mało kto zwracał uwagę. Byli to na ogół patrycjusze stołecznego miasta, ludzie powszechnie znani w mieście. Mimo że szli pieszo, nie mieli wcale min skonfundowanych. Nie mniej bogato byli odziani niż tamci w karetach, szli z godną postawą, oddając ukłony witającemu ich pospólstwu. O ile wśród zajeżdżającej szlachty bogatsze i bardziej kolorowe były stroje męskie, tu raczej przeciwnie, kobiety skupiały na sobie uwagę tłumu. Na szyjach tych żon i córek rajców miejskich błyszczały niekiedy kolie i kamienie piękniejsze, niż widziało się u szlachcianek, a już suknie czy zausznice miały zdobniejsze i najświeższej przy tym mody. Patrzył na to wszystko tłum szary i poił spragnione oczy blaskiem cudzego bogactwa. Bose chłopięta miejskie, chciwe jałmużny, podskakiwały to z przodu, to z boku do karet i do jeźdźców, w kółko pytlowały pyzate straganiarki i przekupki, żony woziwodów i pachołków miejskich. Niejeden zbiedniały szlachetka chował się poza tłum, przykrywając połą żupana łatane portki, by nie widziała miejska gawiedź, jaka to różnica między nim a choćby pajukiem z orszaku. Poniektóry zmęczony gapowiskiem, pełen goryczy, że nie dostąpił łaski pańskiej i stoi tu na ulicy, odchodził w bok ku Rynkowi i mówił z cicha do siebie: - Taka ci równość szlachecka, psiamać. Z tamtych kapią diamenty, a ty, panie święty, świeć gołym tyłkiem. Ludzie wojskowi przybywali nie w karetach, ale konno, więc i pan armatny podjechał pod bramę pałacu na swoim gniadoszu, w towarzystwie kilku edelmanów artylerii, Piotra Opackiego i dwóch ludzi z czeladzi. Z pospólstwa prawie nikt go nie znał, ale po wyglądzie i stroju każdy dociekł, że to żołnierze z arsenału. Dla gapiów nieciekawi to byli ludzie, wprawdzie żołniersko się trzymający, ale nie błyszczący złotogłowiem ani na czapraku, ani na żupanie. Tylko niektóre mieszczki rzucały przyciągające spojrzenia na ludzi artyleryjskich, a zwłaszcza na młodego żołnierza w nowym atłasowym żupanie jadącego krok w krok za generałem. Widziały z dala, jak zeskakiwał zwinnie z konia, jak trzymał strzemię swojemu panu i jak też za chwilę stawał na czerwonym dywanie. U wejścia pan Arciszewski pożegnał pozostałych na koniach edelmanów: - Dziękuję waszmościom, żeście mi tu dla honoru towarzyszyli. Dopilnujcież mi wszystkiego w arsenale, a sługi tu przy koniach ostaną. Już miał wejść do środka, ale coś sobie przypomniawszy zawołał do jednego z żołnierzy: - Sebastian! - Jestem, mości panie armatny! - Ty zostań przy mnie, póki cię nie odprawię. Pokażesz mi pana Tarnowskiego, a może się złoży, że od razu twoją sprawę ubiję. - Bóg zapłać waszej miłości, ale jakże mi tam iść? - W sieni ostaniesz. W wielkiej sieni pałacu był gwar, szum, szelest jedwabi. Gdy kanclerz i blada dziś jak śmierć jego żona witali u wejścia pana armatnego, przerażony Sebastian bił pokłony i cofał się ku marmurowej ścianie, w pobliże pałacowej służby gotowej do oddania gościom różnorakich usług. Zresztą mało kto zajeżdżał w cieplejszym okryciu, więc pachołki pańskie stały raczej bezczynnie, czasem tylko nadskakując do czyszczenia butów pańskich, poprawienia pasa czy kołnierza. Była tu w sieni ponad setka gości, a co najmniej drugie tyle wyległo na ustrojony zielenią dziedziniec. Sebastian, czując na sobie pogardliwe spojrzenia pańskich sługusów, byłby najchętniej czmychnął stąd w najdalszy kąt owego podwórza czy też do wozów za rezydencją, ale pamiętając zlecenie pana armatnego stał cierpliwie i wodził struchlałymi oczyma po świetlicy. Zdawało mu się, że jest w kościele, choć przecie takiego gwaru w świątyni nie bywa. Cała jednak sień zdawała mu się jaśnieć jakby kościelnym blaskiem. Setki świec płonęło wokół w przyczepionych do ścian, wyzłacanych lichtarzach. Ściany z niebieskiego marmuru, gładsze niż zwierciadło, pomnażały każdy promień świec i oddawały sobie nawzajem świetlane echo. Chłop szukał pośród dziesiątek żupanów, sukien, mundurów znajomej twarzy wielmożnego Tarnowskiego, ale gdzieżby go uwidział mając taki zamęt w głowie. Kołowało mu przed oczyma kolorowe, upstrzone ludzkie mrowisko, a jeszcze wyżej nad golonymi głowami widział wzdłuż ścian posągi świętych czy też rycerzy z kamienia i brązu. "Matka Boska czy ki diabeł" - myślał osłupiały, gdy jego wzrok zamiast twarzy Tarnowskiego odkrył pośrodku sieni olbrzymią, aż po strop sięgającą figurę. Mimo że był człowiekiem z arsenału, nie wiedział, czy ona ze spiżu, czy innego cudacznego kruszczu, bo złociste pukle włosów kobiecego posągu były miękkie, prawie żywe. Nie miała takich żadna postać święta w żadnym z kościołów, jakie dotąd widział w swoim życiu cieśla Sebastian. "Nie święta to osoba - skonstatował wreszcie w myślach - bo stopę ma na pługu, sierp w ręku i jeszcze kopiją." Zapatrzył się w mosiężne oczy posągu i zapomniawszy na chwilę, gdzie jest i po co tu przyszedł, dziwił się niepomiernie. "Co, u licha? Takie cudo, a oczy ma wyłupione? Nie źrenice to przecie, ale dziury" Ktoś potrącał go to z lewej, to z prawej strony. - Przepraszam najmocniej wielmożnego pana - tłumaczył się Sebastian przerażony, najświęciej pewny, że nastąpił na but pański czy suknię. A to właśnie pachołek w liberii trącał go łokciem, bo mierziła go obecność prostego człowieka w sieni. - Idźże stąd na dziedziniec, do izb czeladnych. Tam są stoły dla sług pańskich. - Czekam na wielmożnego pana Tarnowskiego, tak przykazał mi pan armatny. - To jakże go, żłobie jeden, wypatrujesz, skoro tu stoi za tobą z jakimś proboszczem. Chłop obejrzał się i zdębiał. - Ojej! - jęknął przerażony. - Jest pan, a nawet jegomość ksiądz pleban. Złamał się wpół, ale tamci wcale ukłonu nie widzieli. Chłop zaś o niczym w tej chwili nie myślał, tylko o tym, by jak najprędzej zejść z oczu jednemu i drugiemu. - O Boże, wspomóż, jednegom nalazł, drugi mi umknął. Jak tu teraz szukać pana armatnego? Dojrzał jednak z daleka postać Opackiego i jakimś cudem przesunął się w jego stronę. - Jest, jest, jegomościu! I pan mój, i pleban. - Gdzie? - Ten ci tu czerwony na gębie, szpakowaty, widzi waszmość? Stoi podle tego w liberii. - No to czekaj, zaraz powiem panu armatnemu, niech tylko skończy witać się ze szlachtą. - Boże jedyny, to niechże już jegomość sam się za mną wstawi, bo wie moją prośbę. Umknę stąd ku czeladzi, bo mnie ślepiami zeżrą. Zanim się Piotr spostrzegł, Sebastian czmychnął na dziedziniec. Zresztą i Opacki, choć szlachcic, czuł się tutaj niewiele lepiej od Sebastiana. Pierwszy raz w życiu był na magnackim festynie, a jeszcze niepokoiła go myśl, jak znajdzie tutaj mistrza Timę z rodziną. Na razie stał, to znów posuwał się wkoło sieni za panem armatnym, kłaniał się sztywno przy powitaniach i mówił półgębkiem swój herb i nazwisko. Dość dostatnio dziś ubrany, kłopotał się swoim nowym żupanem, pewny, że każdy, kto nań spojrzy, o niczym nie myśli, tylko o tym, że ten strój po raz pierwszy dziś na jego grzbiecie. Z tego frasobliwego stanu wyrwał go nagle głos marszałka kanclerskiego, zwrócony od wejścia w stronę całej sieni. - Jadą posłowie zagraniczni i dwór króla jegomości! Powstał szum i zaciekawienie, zwłaszcza że większość obecnych tu gości nie była do tej chwili pewna, czy Władysław IV zaszczyci swoją obecnością kanclerza. Z zaciekawieniem usuwano się teraz ku ścianom świetlicy, robiono wolniejsze miejsce pośrodku sieni. Część gości weselnych upchnęła się na szerokie schody, które z lewej i prawej strony biegły ku skrzydłom pałacu. Pierwszy wszedł poseł Tiepolo w towarzystwie hrabiego Magni i kanonika Franciszka Magni. Za Włochem pląsał na pajęczych nogach w stronę obojga Ossolińskich poseł francuski de Bregy. Krokiem żołnierskim i pewnym wchodzili do sieni goście z Kurlandii, Mołdawianie i patrycjusze miast pruskich. Nastał różnojęzyczny gwar pośrodku sieni. Skupiali się koło posłów zagranicznych ludzie w świecie bywali, chwytający w lot obcą mowę, jak ksiądz Alfred Raduski, podkanclerzy Leszczyński, starościna warszawska urodziwa Szwedka i pan Arciszewski, którego pociągnął ku posłom pan Ossoliński, chcąc się przed nimi poszczycić zamorskim przybyszem. Wchodzący za chwilę dwór królewski powitały przed pałacem fanfary. Odegrano pobudkę i uciszyło się całkiem w sieni. Władysław IV przyszedł dziś w stroju szwedzkim, w czarnym żupanie z kryzą szeroką od ramienia do ramienia. Gdyby nie pas nieco zdobniejszy, strój króla pozbawiony wszelkiej pstrokacizny wydałby się uboższym od innych. O wiele bogaciej wyglądał poprzedzający króla marszałek koronny, a nawet sekretarze, Fanfoni i Gremborzewski, który to był zarazem nadwornym muzykiem królewskim. Ale może dlatego król przyodział się dziś tak skromnie, by w całej urodzie i krasie zajaśniała obok niego postać Marii Ludwiki Gonzagi. Na widok królowej idącej na tle swojego fraucymeru powstał jeden chóralny ściszony szept kobiet, podobny do syku spłoszonego stada gęsi. - Tsss... - Piękna jak nigdy - szepnęła wojewodzina czernihowska do stojącego obok niej biskupa poznańskiego. Tuż obok młoda starościna krakowska mówiła jeszcze ciszej do sąsiadki: - Wpół goła. - Wywaliła, co miała. Popatrz pani, ścisnęła się w pasie, że ledwie zipie. Jedne patrzyły z zachwytem, drugie z zazdrością, jeszcze inne rejestrowały skwapliwie każdy szczególik związany z toaletą czy wyglądem królowej. - Niemłoda już, ale niech waćpani patrzy, twarz ma jak z porcelany. Ani jednej zmarszczki. Ale druga protestowała: - Gdzie tam! Ma, ma, niech waćpani się dobrze przyjrzy. Widać pod różem kurze łapki pod oczami. Plotki ucichły, bo już gospodarze prowadzili królestwo środkiem sieni ku marmurowym schodom. Oddawano parze królewskiej ukłony i tuż za nią ustawiano się w korowód. Certowała się szlachta między sobą o miejsca, przesadzając w udawaniu skromności, i powoli cały tłum wspinał się po schodach. W komnatach na górze czekała reszta gości zawczasu przybyłych, którzy nie mogli się pomieścić w sieni, a uważali się za godnych wcześniejszego znalezienia się na pokojach. Teraz honory domu robiła pani Ossolińska, stojąca wespół z córką bladą ze wzruszenia jak płótno, mimo że nie dziś, a dopiero jutro był dzień uroczystego ślubu. Znajdował się tutaj i książę Albrycht Radziwiłł, i biskup poznański, mający jutro błogosławić parę przy ołtarzu, nie brakło też całej rodziny Kalinowskich z oblubieńcem, który się cięgiem zginał i prostował odpowiadając na przymilne uwagi gości. Chmurny na twarzy podkanclerzy Leszczyński stał przy przyszłym nowożeńcu, mając go w opiece w imieniu rodziców, zaprzątniętych gośćmi weselnymi. Gdy szeleszczący sukniami korowód pojawił się we drzwiach, odezwał się w dalszej sali dźwięk skrzypiec, cymbałów i obojów. Kanclerz Ossoliński, teraz już całkiem rozpromieniony, bo do ostatka nie był pewien przybycia króla, wiódł Władysława i królową ku najbogatszemu stołowi pod frontalną ścianą. Zakątek ten był urządzony z niebywałym przepychem, a przy tym przedziwnie oświetlony lekkim różowym światłem. Oto bowiem wisiał nad stołem baldachim z czerwonego aksamitu, okolony pasem ze złotogłowiu i takimiż frędzlami. Blask zapalonych lichtarzy uderzał w czerwony strop i siał owo ciepłe różowe światło na srebrne tace, na serwisy, na serwety lśniącej gładkości, błyszczące podobnie jak marmur na ścianach świetlicy. Stół był ponadto tak przemyślnie ustawiony, by królestwo przy nim usiadłszy mogło się widzieć w olbrzymim weneckim zwierciadle, wiszącym na przeciwległej ścianie. Maria Ludwika, co już wiele w swoim życiu widziała na dworach królów francuskich, patrzyła olśniona. - |Quel |palais |ravissant! - mówiła do siadającego obok Ossolińskiego. Jeszcze bardziej roziskrzyły się jej oczy, gdy zobaczyła się w całej krasie w odległym zwierciadle. Wskazała wybrylantowaną dłonią na wiszące malowidła i już słuchała objaśnień gospodarza. - To bitwa pod Guzowem - mówił Ossoliński gładką francuszczyzną. - Tam ojciec króla jegomości zwyciężył Habsburczyków. Tego drugiego płótna nie potrzebuję chyba objaśniać. Sam majestat we własnej osobie - wskazywał na wielki portret Władysława na koniu. - |Incroyable! Mój król i pan jaśnieje na tym malowidle jak żywy! Tuż obok portretu króla wisiało nad drzwiami siedem chorągwi, które Ossoliński w ciągu swego żywota własnym sumptem wyprawiał na wojnę, nad nimi srebrne topory, herb Ossolińskich. Wielu z gości zadzierało głowy do góry i prawie oniemiawszy patrzyło w sufit. Nie chciał gospodarz z udanej pańskiej skromności zwracać uwagi królowej na to, skąd się bierze ów nowy podziw, ale spostrzegawcza Francuzka sama pobiegła wzrokiem ku powale. - |Mon |Dieu! |Incroyable! Odchyliwszy z wdziękiem głowę do tyłu patrzyła w sufit, nie zapominając jednak, że wszyscy na nią spoglądają. Cieszyła się w duchu z tego, że pięknie musi wyglądać w tej chwili jej dekolt jak i podbródek, chyba gładki w takiej pozie jak alabaster. Sufit komnaty był ze szkła lekko zielonego. Ze szklanej powały spływała jasnoseledynowa poświata, pełna ruchomych błysków. Źródłem jej była woda uwięziona w szklanym stropie. Dziesiątki ryb przedziwnych: srebrnych, złotych i błękitnych, przerażonych światłami przebiegało we wszystkie krańce przezroczystej powały. Mniejsze, o ruchu powolniejszym i tanecznym zdawały się fruwać w górę i na dół, kryły się za zielonym wodnym listowiem, pękami wodorostów, które z mórz południowych wraz z rybami sprowadził do swojej rezydencji jego dostojność kanclerz Rzeczypospolitej. Skrzypkowie i cymbaliści rozstawieni po salach przygrywali nieustannie przez cały czas sadowienia się gości przy stołach, co trwało chyba pół pacierza. Panował zresztą przy tej ceremonu wzorowy porządek, którego pilnowali wyćwiczeni dworzanie. Żadnemu z gości nie uchybiając, wiedzieli, komu wskazać fotel przy stole króla jegomości, komu przy bocznym, gdzie miał miejsce podkanclerzy Leszczyński z rodziną Kalinowskich, nie mylili się, które osoby trzeba wieść w dalsze pokoje do stołów dworzan królewskich czy magnackich. Umieli pogodzić nawet najdrażliwsze ambicje towarzyskie biskupów, by nie pomieścić ich obok mniej zacnych person, a już, broń Boże, przy prałatach czy plebanach, bo i tych przybyło tu kilku ze swoimi panami. Panu Arciszewskiemu przypadło miejsce zacne przy stole Kalinowskich, w pobliżu kanclerza Leszczyńskiego. Stanął więc i Piotr według obyczaju za krzesłem swojego zwierzchnika, ale ten ledwie usiadłszy zgromił go: - Nie za pachołka tu jesteś, więc nie będziesz mi usługiwał. Żołnierz jestem, a nie zadufany panek. Jest tu zresztą sporo służby kanclerskiej, więc misę do rąk podadzą. Ty zaś idź i szukaj jakiegoś miejsca, bo już widzę, za kim oczyma łypiesz. Uradowany Piotr odstąpił pana armatnego i wypatrzywwszy Marcina, krzątającego się po sali, zwrócił się do niego: - Usadźże mnie gdzieś wśród dworzan, ale tak, bym był najbliżej mieszczańskiego stołu. - Mieszczanie w trzeciej komnacie. - No więc tam prowadź. - Wiem, o co ci chodzi - uśmiechnął się Marcin. Jest ona, a gładka dziś taka, że nawet jeden kanonik pytał mnie, co to za dziewczyna. - Jest, dzięki ci, Boże - odetchnął Piotr. - A ten twój kanonik niech sutanny patrzy. Przepchnęli się do sali błękitnej i tu znalazło się miejsce dla Piotra przy stole dworzan pańskich obok chudego jak szczapa szlachcica kostycznie wyglądającego. - Opacki jestem, z arsenału, od pana armatnego - przedstawił się Piotr, patrząc nie tyle na sąsiada, ile szukając wzrokiem owego stołu mieszczan warszawskich. - Witam waćpana. Moje nazwisko Gremborzewski. - O! honor dla mnie wielki! - Piotr skłonił się po raz wtóry, spostrzegłszy, że ma przed sobą sekretarza królewskiego, nie lubianego wprawdzie powszechnie przez szlachtę, ale za to cieszącego się wielką sympatią Władysława. Rozsiadł się i penetrował wzrokiem dalsze stoły. Przy jednym siedzieli patrycjusze miejscy i kilku duchownych mniejszej rangi, przy drugim same mieszczki. Na widok tej gromadki kolorowo ubranych kobiet Piotr dostał pąsów na twarzy. Bo oto pięć kroków od niego, twarzą w twarz siedziała panna Timówna w sukni o barwie modrego bławatu. Piękna była. Twarz okolona błyszczącym jak kasztan warkoczem, urzekający wdzięk szyi wyłaniającej się łagodnie z lekkiej jak mgiełka koronki, usta o świeżości rozkwitłego maku, wszystko to razem wydawało się Piotrowi bukietem rajskiego kwiatu. Skłonił się pannie skromnie, układnie, ale gdy z powrotem podniósł do góry głowę, czuł, że mu wszystka krew z serca spływa na policzki. Jakaż jednak była jego radość, gdy zobaczył, że i ten kwiat naprzeciw pąsowieje i zmienia barwy. Na miejscu jasnej lilii pojawiły się teraz kolory młodego maku. Gremborzewski obserwował sąsiada z doświadczeniem starego wygi dworskiego. - Waćpan zaniemówiłeś, ale się nie dziwię - zmrużył znacząco lewe oko, jakby to jedno nadawało się do jakiegoś gestu, bo prawą powiekę miał stale opuszczoną. - Uroda tej dzieweczki zawróciłaby we łbie i mnie staremu. Pamiętam zresztą, jak to niejeden puszczał zeza i za giserową, gdy była młodsza. - To waćpan zna rodzinę Timów? - ucieszył się Piotr. - Pytaj, kogo ja nie znam, bo wtedy mniej trzeba by wyliczać. Lata już siedzę w Warszawie, więc się to i owo znało i widziało. Już wnoszono potrawy. Wjeżdżały tace, wazy i misy spiętrzone na dwa łokcie. Dźwigało je po dwóch, niekiedy po trzech pokojowców, bo jeden nie poradziłby takiemu ciężarowi. Skrzypkowie ustawieni w każdej sali nadal ciągnęli smyczkami po strunach, ale ich granie ginęło już całkowicie w dźwięku sreber, mis cynowych i wszelakiej zastawy. Gremborzewski krzywił co chwila oko, jakby mu owe dźwięki niby kąśliwe żądła wpadały nie do ucha, ale pod źrenice. - Waćpan możesz tego słuchać? - Pięknie grają, anielska to muzyka - mówił Piotr, dla którego wszystko było teraz najpiękniejsze. - A ja drogiemu waszmości powiem, że czekam, póki nie skończą. Każdy ruch tego smyczka to jakby mnie piłą przez brzuch krajał. W pierwszej komnacie grają włoscy skrzypkowie, o tych to bym złego słowa nie powiedział. - Nie mam takiej jak waszmość muzycznej edukacji. Pan Gremborzewski poruszył się z zadowoleniem na krześle. - To widzę, wiesz, żem nie tylko sekretarz królewski, ale i muzyk nadworny. - Nie wiedziałem, daruje waszmość, bom niedawno w Warszawie. Ale tym większa moja radość, że mam takiego sąsiada przy stole. Coraz bardziej rozwiązywały się języki, choć picia żadnego jeszcze nie podano. Na razie wnoszono na stoły piramidy mięsa tak misternie spiętrzone, że niełatwo było odgadnąć, czy to połcie wieprza, dziczyzna czy ptactwo. Od dołu widziałeś na półmiskach chyba cielęcinę szafranem przyprawioną, dalej różowe prosięta, bażanty, całe rumiane indyczki, a u szczytu zgoła małe ciećwierze, gołąbki i pardwy. Z innych mis unosił się nad stołami zapach goździków, migdałów, imbiru i pistacji, ziarnek limby i trufli, bo tam były mięsiwa sosem obciągnięte, nieco dalej pachniały "hultajskie" bigosy, "gęś czarna", mięsiwo wzięte u smakoszy, a jeszcze daniele i sarny. A cóż powiedzieć o innych misach, w których pływał gotowany w burgundzie świeży łosoś, ubrany sardelami i licznym ziarnem kaparów. Podobnych smakołyków nie widział dotąd Piotr, bo w domu rodzinnym raczej kaszy się jadło sporo, co najwyżej z wołowiną czy drobiem. Toteż podpatrywał teraz, jak Gremborzewski brał z wprawą dworaka co przedniejsze kąski, łamał niekiedy na dwoje i częstował sąsiada. - Nie jedz waszmość byle czego - pouczał - bo tu nie takie jeszcze będą rzeczy, a jak zapchasz kałdun czymś twardym, to ci apetytu zbraknie. Nie byłeś, jak pamiętam, na poprzednim weselu u kanclerza, więc zdaj się na moje doświadczenie. Nad łososiem nieco umilkł i znowu zmrużył nerwowo oko. - Już nie grają, proszę waszmości - wtrącił Piotr. - Nie o to w tej chwili chodzi, przyjacielu. Czekaj no waćpan, kapary to czy nie kapary? - Nie inaczej, kapary - przytwierdził Piotr, nie wiedząc w ogóle, o czym mowa. - Kiedy waszmość masz serdelek w ustach, a żadnego kapara na talerzu. Weź no to i skosztuj, bo mi się jednak wydaje, że to nie kapary. Gdy Gremborzewski przerzucił mu na talerz kilkadziesiąt zielonych ziarnek, Piotr znów się zaczerwienił stropiony, że baje o potrawach, nic o nich nie wiedząc. - Nie kapary, mości sekretarzu. Gremborzewski rozłożył ręce. - Jeśli waćpan będziesz tak zmieniał sąd o wszystkim, to i o urodzie tej dzierlatki, na którą ciągle zerkasz, też będziesz mówił od rzeczy. - Nie, waćpanie, w tym to się każdemu łatwiej rozeznać. - Tak powiadasz? Toś mi zuch, panie bracie, i zaraz przepijemy do siebie, bo dalibóg wina wnoszą. Wprawne oko Gremborzewskiego dojrzało w drzwiach kilku pokojowców dźwigających pękate gąsiory i flasze. Stawiano już potężne kufle i kubki jeden na dwie osoby, bo tak było w zwyczaju, by sąsiedzi przy stole pijali z jednego kielicha ku wzmocnieniu wzajemnej zażyłości. Pierwszy przy stole dworzan królewskich porwał za gąsior pan Gremborzewski. Napełnił szkło po brzegi, powąchał. Zaufawszy swojemu nosowi podniósł kielich beztrosko w górę. - W ręce waćpana! Niezłe, choć najlepsze dadzą dopiero na stempel. Wyżłopał do dna, za czym Piotr nie mieszkając nalał kufel aż po sam brzeżek. - Zdrowie waszmości! Wino smakowało, więc Piotr, nie uchybiając panu Gremborzewskiemu, wypił do dna. - Waszmość, widzę, kawalerem, bo cię wciąż tam w prawo kusi. Gdy Piotr przytwierdził, pan Gremborzewski otwarł ku zdziwieniu młodego człowieka drugie, dotąd całkowicie pokryte powieką, oko. Twarz mu się rozjaśniła i zawołał: - Piję więc pod twój ożenek, bo tu na pewno tę czy inną upatrzysz, a wtedy ja ci, nieboraku, zagram na weselu. - Bóg zapłać waszej miłości. Pił Piotr dla nowej okazji i serce mu weselało. Rzucał teraz coraz odważniej wzrokiem w stronę panny Anieli, choć zdawało mu się, że wcale jej nie zaimponował zbyt częstym nachylaniem gąsiora. W pierwszej sali zaczęły się o tej porze uroczyste oracje. Wprawdzie tu w trzeciej komnacie niewiele słów słyszano, ale trzeba było raz po raz wstawać i siadać, powtarzać toasty na cześć króla, królowej, królewicza Zygmunta, Kalinowskich i Ossolińskich. W tej też chwili u stołu królewskiego, gdzie siedzieli posłowie zagraniczni, ojciec pana młodego i książę Albrycht Radziwiłł, powstał z kielichem w ręce kanclerz Ossoliński. Niedawno wzniósł zdrowie obojga królestwa, teraz skłonił się posłowi weneckiemu i francuskiemu. Witał ich swadą zwięzłą, nieprzesadną. Przysłuchiwała się szlachta uważnie z lada jakim przyzwoleniem, bo mało kto lubił posła Tiepolo i de Bregy. Dziś zaś, kiedy przy każdym stole rozwodzono się o ostatnich zajściach i ogłoszonych przez króla werbunkach, posłowie, uważani za sprawców królewskich zamiarów, z ust nie schodzili. Wzniesione przez gospodarza zdrowie zagranicznych gości przepito w powietrzu, bez większego entuzjazmu. Prędko też ucichły okrzyki, zwłaszcza że kanclerz jeszcze nie siadał, zmierzając do dalszego ciągu oracji. - Skoro zdrowie dostojności zagranicznych spełnione ku pospólnej radości, chciałbym coś jeszcze przydać mojej mowie. Darujcie, panowie, szczerość gospodarza. Mili goście, racząc was tym skromnym posiłkiem w moim domu, chciałbym o jedno zapytać. Powiedzcie szczerze, bo mam w tym szczególną intencję, czy smakują wam podawane potrawy. Ozwał się powszechny gwar pochwały. Ossolińskiemu to nie wystarczało, przeczekał i zapytał: - Wiem, że z grzeczności, tak należy, ale ja pytam o całkiem szczerą odpowiedź, czy zwłaszcza kapary, pistacje, szafrany jak i wina do smaku moim gościom? - Znakomite! Znakomite! - Nigdy nie jedliśmy przypraw tak smakowitych - zaczęto zewsząd wołać. - Z całego serca dziękuję waćpaniom i waszmościom. Gdybyście inaczej orzekli, kazałbym zamieść te stoły i wyrzucić wszystko na dziedziniec. Z biciem serca czekałem na wasze słowa, albowiem ja i jejmość moja małżonka uradziliśmy, by obecnych tu gości zagranicznych jak i szlachtę nie raczyć niczym, jak tylko tym, co rodzi się na naszej polskiej ziemi. Mylicie się, drodzy goście. Nie masz w tych przyprawach żadnych za cenne dukaty kupowanych kaparów, pistacji, pieprzów i szafranu, jeno są zioła z naszych pól i lasów, wina zaś tylko polskie z ziem podolskich i śląskich. Pijcież więc, miłościwe królestwo, pijcie, posłowie ziem obcych, wszyscy panowie bracia i wszyscy goście, na szczęście ziemi ojczystej, która nas żywi i bogaci. Wiwat Rzeczpospolita! - Wiwat, wiwat! - zagrzmiało we wszystkich salach. - Wiwat Ossoliński i głowy jego korona, jejmość Ossolińska, co taką rzecz wymyślili. Gdy Ossoliński usiadł, uśmiechnięty Władysław IV nachylił się ku niemu: - Mądrześ to obmyślił. - Chciałem, najjaśniejszy panie, by posłyszeli posłowie zagraniczni, że możemy się obejść bez ich specjałów. Krocie tysięcy wysączają z naszego kraju, a gdy wreszeie oni co u nas kupią, to płacą nędznie i lichą monetą. Przy niedalekim stole podkanclerzego Leszczyńskiego najgłośniej szumiało. Siedzieli tu między innymi hrabia Walerian Magni i jego brat kapucyn Franciszek, dalej kasztelan krakowski Jakub Sobieski. Czołowe miejsce obok Leszczyńskiego zajmował biskup poznański, a dalsze wypełniała szlachta kielecka. Najgłośniej gardłował tutaj hulaka Tarnowski, mając pod bokiem plebana ze swojej wsi, bez którego w żadną drogę się nie wybierał. Nieco w bok odeń siedział Krzysztof Arciszewski i pułkownik Pac, dowódca gwardii królewskiej. Ten, już dobrze podchmielony, zajęty był głównie podnoszeniem kielicha i zerkaniem na przeciwny stół fraucymeru, gdzie rej wodziła majordoma królowej, hrabina Magni. Gdy przed chwilą Ossoliński skończył swoje uwagi o cudzoziemskich przyprawach, siedząca przy stole szlachta przepiła na cześć kanclerza. Jeden Leszczyński odstawił kielich z niechęcią, nie w smak mu bowiem było, że kanclerz, który dotąd szedł ręka w rękę z królem i nie atakował cudzoziemskich doradców dworu, najwyraźniej zjednywał sobie szlachtę aluzją do cudzoziemców. Leszczyński zresztą, od chwili gdy wszedł do pałacu, skwaśniał, dowiedziawszy się, że wbrew jego nadziejom, królestwo będzie na weselu, a zatem nie całkiem przepadła zażyłość króla z kanclerzem. Zaczął więc z przekąsem niby to do biskupa poznańskiego, ale głosem umyślnie tęgim, by go inni słyszeli: - Mości kanclerz teraz, to jak my dawniej, niezbyt serdeczny dla posła francuskiego i weneckiego. Ale pytam się, któż ich dotąd jak nie on hołubił na dworze? - Racja! - przytaknął biskup. - Z Wenecjanami chciał przehandlować wolności szlacheckie. A nie dziwi waszmościów, że choć kanclerz nie przyłożył pieczęci, to król nadal z nim w komitywie? - W tym to żołnierze mu pomogli, bo go chcieli wziąć na szable. Z tej ich głupoty pozyskał na nowo łaskę królewską. Teraz biskup nachylił się do Leszczyńskiego i powiedział z cicha, choć i tak nikt tego nie słyszał, bo pijany Tarnowski grzmiał na cały stół, opowiadając sprośne dykteryjki. - Proszę waszej miłości, już zmówiłem kilku senatorów, jak sobie życzył książę kanclerz litewski. Gdy się ściemni i ludzie już popiwszy będą mniej baczni, mamy się zejść w ogrodzie reformatów, rozumie wasza miłość, tak na rekreację... Radziwiłł radzi, by i kanclerza tam ściągnąć i ostatecznie przyprzeć do muru. - Kanclerza nawet? - wydął wargi Leszczyński. - Tak chcą inni panowie. - Niech będzie, ale już się ściemnia, a my cięgiem przy stole. Niełatwo się będzie ruszyć w kupie... - Nie w kupie, broń Panie Boże! Wnet się tańce poprowadzą, więc wtedy każdy z nas luzem, w pojedynkę. Arciszewski miał uszy lepsze, niż się wydawało jego wielebności. Uchwyciwszy pierwsze słowa, niby to się zajął talerzem czyszcząc go skrupulatnie skórką chleba, ale w skupieniu nadsłuchiwał. Dociekłszy, że się zmawiają, zzieleniał i ledwie utrzymywał język za zębami. Korciło go, by prawdę wygarnąć. "Siedzą tu - myślał - pasibrzuchy w gościnie, pięć kroków od króla jegomości i nawet w tej chwili, przy biesiadnym stole, knują coś podstępnego. Za nic im przyzwoitość, jeszcze tutaj przemyśliwają, jak nacisnąć króla i kanclerza." Bardziej jednak niż ta potrzeba zawstydzenia intrygantów niepokoiła go ciekawość, co tam będzie na tajemnej naradzie i dlaczego umyślili taki pośpiech. Siedział pozornie weselszy, w istocie czujniejszy niż przedtem. W skupieniu uwagi przeszkadzał mu zarówno Pac, jak Tarnowski i pleban. Wszyscy mieli porządnie w czubie i wzmagała się coraz bardziej hulaszcza wrzawa. Tamci zaś, naprzeciw, Kalinowski, Leszczyński i świątobliwość z Poznania, gawędzili coraz bardziej poufale i nic już nie dochodziło do ucha Arciszewskiego. Umyślił więc uciszyć nieco Tarnowskiego i zagadnął: - Siedzę naprzeciw waszmości chyba już dwie godziny, a o jednym zapomniałem powiedzieć. - A o cóż chodzi, mości generale? Przepijże waszmość ze mną i powiadaj, bom ciekaw. W twoje ręce! Zdrowie ichmościów wojskowych! - Zdrowie waszmości! - Arciszewski wychylił kielich i zaczął: - Otóż mam u siebie żołnierza zacnego, co jest poddanym twoim, a do mnie przybył od wybrańców. Ówże Sebastian ma prośbę do waszmości, za którą ja się serdecznie wstawiam. - Co będę mógł, to zrobię nie dla chłopa, ale dla twej zacnej persony. - Upatrzył on dla swojej córki jakiegoś zięcia i powiada, że od łaski waszmości zależy, czy córkę za niego wyda. - Już wiem - pośpieszył usłużnie pleban - Sebastian to cieśla z Wólki. Nie pamiętasz, mój panie, zachodził zeszłego roku, by dostać zezwolenie na to zamążpójście. Tarnowski potarł dłonią czoło. - Coś sobie przypominam. Ten chłop uparty jak kozioł i nie chce córki dać za mojego parobka. Poza tym trzymał się dawniej heretyckiej wiary jak rzep psiego ogona. Arciszewski poczerwieniał: - I jam chrystiańskiego wyznania, więc nie chciałbym, proszę waszmości, debaty o sumieniach... Posłyszawszy to pleban zbladł, lękając się, że jego porywczy pan palnie teraz jakieś głupstwo i zacznie się awantura. Wtedy trzeba by stąd zmykać, a księżyna wolał siedzieć w pokoju i czekać, kiedy podadzą cukry i wykwintny stempel. Tymczasem ku niepomiernemu zdziwieniu księdza Tarnowski odpowiedział wcale łagodnym tonem: - Obca mi wiara waszmości, a zresztą nie wiedziałem, żeś nie z papieżników. Tyś jednak szlachcic, człowiek zasłużony i światowy, nie mnie się mieszać do cudzego sumienia. Co innego zaś chłop, który winien pana słuchać i jego naśladować. Ale przepijże do mnie, bośmy na weselu, a ja z serca zezwalam, by córka tego Sebastiana wzięła, kogo chce, za męża. Niech przyjedzie do mnie, padnie z córką do nóg. Pozwalam. - Bóg zapłać waszmości - powiedział pleban - bo i mnie to leżało na sercu. - No, więc już się rzekło. Pozwalam. Widać ważniejsze od wszystkiego było dlań picie, bo znów kazał nalać kieliszki. - Pijże, mości armatny, na zdrowie! - Na zdrowie! Wychylił i armatny, znów próbując nadsłuchiwać, z czym tam zwierza się biskup poznański Kalinowskiemu. Nie usłyszał, bo w tym momencie zagrała w pierwszej sali włoska orkiestra. Nie była to żadna z pospolitych melodii, przy której mogła iść gawęda i picie. Od pierwszego świstu smyczka po strunie i brzęku cymbałów wpłynęła na magnackie pokoje muzyka przedziwna, wzywająca nie do hulatyki, ale do dostojnej radości. Rozpromieniły się twarze wszystkich dam fraucymeru, starym i młodym ożywiły się oczy jasnym blaskiem. Poruszyła się szlachta przy stołach i oczy wszystkich w pierwszej sali zwróciły się w stronę królewskiego baldachimu. Maria Ludwika spojrzała w tej chwili w twarz męża, bo i ona jak wszyscy wiedziała, że zaczęto grać najbardziej przez króla ulubioną taneczną melodię. Bystra Francuzka dostrzegła, jak król młodniał na twarzy i był jakby odbiciem dawnego siebie, który patrzył ku niej z portretu nad marmurowym kominkiem. Wzmagała się muzyka. Była radosna, a jednocześnie nabożna, skoro po wieki miała trwać jako narodowa kolęda, ale w tej chwili wzywała do tańca. Już kolana dam fraucymeru kołysały się do taktu pod sukniami, karki mężczyzn zdawały się mięknąć, głowy skłaniały się w lewo i w prawo. Czekano na króla, czy zacznie. On zaś, zasłuchany w głos cymbałów i smyczków, dał znać kanclerzowi, by rozpoczął korowód, bo jejmość królowa jeszcze niesposobna do polskich tańców. Skoro król nie szedł dziś w pierwszej parze, zaczęto zwykłym obyczajem. Pan Ossoliński wstał z krzesła, pokłonił się Albrychtowi Radziwiłłowi i obaj zaczęli męski korowód. Już podnosiła się pani Ossolińska, Kalinowska, za nimi wstawały z krzeseł matrony magnackie, potem fraucymer i pomniejsze szlachcianki. Ossoliński, otworzywszy czoło męskiego szyku, wiódł go pobok tamtego, z pań złożonego. Jeden i drugi rósł w coraz większy łańcuch, łączyły się z nim nowe kolorowe ogniwa strojnej szlachty i na końcu nielicznych mieszczan. Każda para szła naprzeciw królewskiego stołu. Oddawała ukłon Marii Ludwice i Władysławowi, to znów nawzajem sobie, a potem gościom pozostałym przy stołach. Sunęły pary po mięsistych dywanach cicho i miękko, jakby nogi mając nie obute. Maria Ludwika patrzyła zachwycona. Nie pierwszy raz widziała ów taniec z ukłonami, bo i na swoim weselu przed dwoma miesiącami nie miała dlań dość słów zachwytu. Wtedy jednak wcale nie znała tego narodu, hucznego, nierzadko wrzaskliwego, o jakiejś, wydawało się jej, chłopskiej prostocie, zbyt swobodnego w geście i w głosie. Gdy zaś zabrzmiała ta muzyka, od której król młodniał i dostawał gęsiej skórki na policzkach, coś dziwnego działo się z tymi ludźmi. Dostojniały pijane twarze, z każdego dygu i skłonu ręki płynęła urzekająca uroda, nie pyszniło się tutaj żadne przecie prostactwo, lecz prawdziwie ujmujące piękno. Z zachwytem i kobiecą dumą patrzyła zwłaszcza na tańczące Polki, z których każda zdała się teraz urokliwie piękna, a w ruchach tak zalotna, że w pamięci królowej bladły wszystkie tańce, widziane na lustrzanych posadzkach Wersalu. Gdy teraz pierwsza dwójka tancerek uciekła w ukłonach w bok, a pierwsza męska zagarnęła ją ku sobie ramionami i już wiązały się razem nowe połączone pary, Maria Ludwika dostała jeszcze większych iskier w czarnych źrenicach. Chwyciła rękę króla, zacisnęła ją kurczowo i powiedziała: - ||La danse ravissante, vraiment polonaise! |Polonaise! Król spojrzał na zapłonioną twarz małżonki z uśmiechem serdecznym i z uczuciem niczym w tej chwili nie zamąconej dumy. Piotr znał ów taniec z ukłonami, bo wodzono go w każdej nawet zaściankowej izbie szlacheckiej. Czekał jednak cierpliwie na chwilę, gdy wstaną do tańca patrycjusze. Zresztą i Gremborzewski, który już popadł w dobrą zażyłość z sąsiadem, zmierzał do tej samej myśli. Teraz powstał i uchwyciwszy dłoń Piotra powiedział: - Chodźże waść do ukłonów, bo już twoja ukochana rusza. Będziem tak szli krok w krok, byś ułapił tę srokę, gdy się będziem mieniali. Sunął więc Piotr zamaszyście, kłaniał się według obyczaju, czekając z bijącym sercem na porę, gdy od czoła tanecznego węża zaczną się łączyć pary. Wypite wino szumiało mu w głowie, więc, pewniejszy siebie, podniecony taktami muzyki, przysięgał sobie w duchu, że nikogo do dziewczyny nie dopuści. I wymierzył. Gdy na przedzie Ossoliński ujął lekko za dłoń panią Kalinowską, a Albrycht Radziwiłł Ossolińską, gdy już wiązały się dalsze pary, Piotr z Gremborzewskim podsunęli się ku mieszczkom. Opacki uchwyciwszy dłoń Anieli poczuł się najszczęśliwszym na tej sali. Aż po tę chwilę cały festyn pański nie był dlań żadną zabawą, a jedynie czekaniem. Nie miało przedtem żadnej ponęty ani wykwintne jadło, ani wino przepijane z gadatliwym sąsiadem, nie bawił go cały wdzięk pańskiego bankietu. Na tę chwilę jedyną czekał, do niej tęsknił w niepokoju, zwłaszcza że nie był pewny, czy mieszczki, choć córki sławetnych mistrzów, ośmielą się ruszyć w taniec i czy zatem spełni się jego nadzieja zbliżenia się do panny. Teraz miał ją przy sobie, z dala od wścibskich matron, zwłaszcza jejmości giserowej. Zresztą gdy dojrzał twarz starej Timowej, nie znalazł na niej ani tej podejrzliwej czujności, ani niechęci ku sobie, tylko rumieńce matki uradowanej widokiem swego tańczącego dziecka. Bo teraz dopiero zabłysła cała uroda dziewczyny. Piotr ledwie czuł jej rękę w dłoni, gdyż cała kibić stała się lekka niczym piórko, jakby to nie ciało, ale same suknie unosiły się nad barwnym dywanem, i nie zielone trzewiczki stąpały po kobiercu, ale żywe skaczące żabki. Zdawało się też Piotrowi, że twarze wszystkich siedzących przy stole w nikogo nie patrzą, tylko tak jak on w urodę dziewczyny. I ją opanowała podobna myśl, bo szepnęła: - Uważaj, waćpan, bo się zmylę. Wszyscy na nas patrzą. - Niech patrzą, skoro nie ma takiej w tej komnacie. - Nie mów tak! Piotrowi wypite wino dodawało animuszu, więc mówił z coraz większą odwagą: - Klnę się Bogiem, że drugiej takiej jak ty, Anielko, nie znalazłbym na całym świecie. Gdybyś mi była trochę życzliwa, dziś jeszcze pokłoniłbym się ojcom. - Zmyliłam, Boże święty! Nic nie zmyliła, płynęła nad dywanem jak błękitny motyl, ale to jej zakłopotanie wzbudziło w chłopcu jeszcze większą odwagę. - Powiedz, bo to jedyna chwila. - Ja waćpanu zawsze byłam życzliwa... jeszcze w Lublinie. Teraz naprawdę nie utrafiła w takt muzyki. Zapłoniła się po uszy. - Mówiłam, a waćpan głupstwa gada. - Nie głupstwa, moje ty szczęście. Oddawał ukłony w lewo i prawo z rosnącą hojnością gestu, z radością, która była w każdym ruchu ramienia, w skłonie ręki i skinieniu głowy. Patrzył teraz na siedzących wkoło brzuchatych biskupów, na stare damy fraucymeru, na idących na przedzie wybrylantowanych wojewodziców, starościców, kasztelanów i senatorów z uczuciem wyższości i dumy. Któryż z nich miał takie jak on szczęście, pląsające u jego ramienia? Nawet pan młody, Kalinowski, idący u czoła ze swoją błyszczącą od stóp do głowy narzeczoną, był w tej chwili ponury na gębie, pełen magnackiej tępoty. Tamten weźmie sobie jutro za żonę kanclerzankę, bo mu w smak nie tyle jej wątpliwa uroda, ile raczej magnacki tytuł, zaszczyty i poparcie wielkiego kanclerza, ale gdzież jego Urszuli do tego uroczego, najlepszego pod słońcem dziewczęcia. Tuż przy drzwiach zobaczył stojących obok siebie pana armatnego i gisera Timę. Częstowali się wzajem kubkami, mrużyli w uśmiechu oczy patrząc filuternie na oboje młodych. Stary ludwisarz zaszczycony rozmową na pańskich pokojach przez tak znaczną osobę promieniał radością i słuchał jakichś przymówek starego wodza brazylijskiego. - Widzisz, asan, jaka para? Spławże mi tego Dzianota, bo inaczej to mi ten mój sekretarz wyschnie z tęsknoty na szczapę. - Mówiłem już, panie armatny, że ze mną nietrudna sprawa, tylko jejmość trzeba przekonać. Ona boi się koligacji z domem szlacheckim, bo często bywa, że u szlachty za nic sobie mają rodzinę mieszczańską. - Niegłupia jest twoja jejmość. Inne to by smakowały w herbie, choćby szlachcic wystawiał nagie golenie spod żupana. - Właśnie ona nie taka. Poza tym boi się wpuścić do domu szlacheckiego syna, bo wszędzie gadają, że wojna na karku. Taki zaś, powiada, mieszczanin jak pan Dzianot to zawsze zostanie w domu. - Jużeście mu ją przyrzekli? - Niewiele brakowało, ale od tego Lublina wszystko się odwróciło. Moja Anielka też chodzi jak struta. - A widzisz, serca się znalazły. Powiedzże więc swojej jejmości, że Opacki wprawdzie niebogaty, ale ma rozum w głowie i nie hulaka, jakich dziś dużo, a zaś co mu braknie, dodam od siebie. Sam jestem jako ten palec, a on mi dziwnie przypadł do serca. Znam jego matkę, wielkiej zacności osoba, więc tym chętniej pomogę. Dziwiło mistrza, że pan Arciszewski, choć z nim rozmawia, raz po raz rzuca okiem po sali czegoś upatrując. Właśnie umilkła muzyka i pary skończyły taniec. Zaczął się gwar we wszystkich pokojach, tu i tam wstawano od stołu, zmieniano miejsca w ogólnej wesołości i gawędzie. - Daruj mi, asan - Arciszewski przeprosił Timę. - Mam tu jedną sprawę na uwadze i muszę uchwycić mojego Piotra. Właśnie Opacki oddawszy pannę do stołu wracał ku swemu miejscu w sąsiedztwo spoconego jak mysz Gremborzewskiego. Armatny przywołał go do siebie: - Widzę, że jakbyś z nieba wrócił, a nie z tańca. - Wasza miłość, jeśli prawdę powiedzieć, to z nieba. Arciszewski ujął go za ramię i prowadził ku schodom. - O amorach będzie czas pogadać, teraz ważniejsza sprawa. Nie chciałbym ci psuć zabawy, ale ty, chociaż na festynie, jesteś w obowiązku. Zaczerwienił się Piotr myśląc, że się pewnie naraził panu armatnemu, zapomniawszy o swym dowódcy przez taki długi ciąg czasu. - Wasza miłość zezwolił odejść do stołu dworzan królewskich... - Głupiś, nie o to chodzi. Powtórzył mu teraz z grubsza, co słyszał niedawno przy stole. - Rozmawiając z tobą patrzę wkoło. Wiele gości wychodzi teraz na dziedziniec czy poza pałac, by łyknąć powietrza. Tu zaś, jak widzisz, pijatyka idzie na umór, zwłaszcza że królestwo już wyszło. W tym rozgardiaszu nikt nie widzi, że wymknął się książę Albrycht Radziwiłł, Leszczyński i kilku, co piło ze mną przy stole. Idźże ty do tego ogrodu i przyjrzyj mi się, kto i po co tam się schodzi. Za chwilę Piotr zszedł schodami na dziedziniec. Było tu rojno i gwarno. Setki pachołków raczyło się resztkami ze stołów pańskich, nie brakowało też gorzałki i piwa, których nie szczędził Ossoliński, bo i służbę wielkich panów należało ugościć. Przystanąwszy Piotr rozglądał się po biesiadującym tłumie, ale nikogo znaczniejszego tu nie dojrzał, tylko liberie służby magnackiej, szare żupany i nieco mundurów. Spytał jednego i drugiego, czy nie widzieli Radziwiłła lub pana podkanclerzego, na co otrzymał zdziwioną odpowiedź. - Gdzież ich waszmość szukasz, pośród służby? Na górze patrz za państwem. Wszedł teraz w wielką sień, gdzie przechadzało się sporo znaczniejszych gości, i natknął się na Tarnowskiego. Pan z Wólki wsparty o spiżowy pług wetknął dwa palce do gardła i dawał ulgę swemu wnętrzu, miotając strugi na kamienny cokół. - Ehep! Nie przeszkadzaj, klecho, do pioruna - bełkotał odpychając usłużnego plebana. Księżulo, mniej mający w czubie, nie dał się odpędzić. Podtrzymywał zataczającego się dziedzica i mówił: - Wielmożny panie, trzymam poły, by wasza miłość nie zapaskudził. O, tak, jeszcze raz, dzięki Bogu! Ulgę będziesz miał teraz, wasza miłość. Piotr wyszedł na ulicę. Tu było znacznie ciemniej, więc dopiero po chwili zobaczył grupę małych wyrostków, wyczekujących z dala od bramy z pustymi kubkami. Gdy ktoś ze służby kanclerskiej gestem podpatrzonym u swojego pana rzucał ochłap mięsa czy ciasta, w grupie żaków odzywał się rozczarowany lament. - A my? Przynieś coś, jegomościuniu. Piotr, zbyt zajęty poleceniem pana armatnego, nie zwracał na to uwagi. Dopiero gdzieś dalej, już minąwszy fasadę błękitnego pałacu, nagabnięty przez obdartusa rzucił mu miedziaka w rękę. - Nie widziałeś tu panów idących ku Reformatom? - Szło tam kilku wielmożnych. Zakonnicy otwierali im furtę. - Masz tu jeszcze jeden grosz. Powiedz, kto szedł? - Jacyś wielcy panowie, bo od nich błyszczało. Chyba biskupi też byli, wielmożny panie. Gdy Piotr stanął za chwilę przed klasztorną furtą, nie zakołatał. Dojrzawszy w judaszu badawcze oczy furtiana przeszedł dalej z udanym spokojem. "Nie wpuściłby mnie, to pewna." Szedł wzdłuż muru myśląc o tym, jak wykonać trudne swoje zadanie, gdy posłyszał za sobą skrzyp butów. Przysunął się do omszałego muru i patrzył. Przybysz zastukał w furtę i po chwili zniknął. Piotr nie mógł dociec, kim była owa dość wyniosła postać. "Z postawy to może stary Kalinowski, ale nie przysiągłbym." Umyślił, że tu trochę postoi, bo zrazu żaden inny plan do głowy nie przychodził. Za chwilę znowu posłyszał kroki. Tym razem przyglądał się z nieprawdopodobnym zdziwieniem nadchodzącej sylwetce. Zbliżający się do furty miał ruchy tak charakterystyczne i znane Piotrowi, że choć twarzy w cieniu nie było widać, od razu rozpoznał, kto idzie. "Kanclerz Ossoliński?! Tego pan Arciszewski nie przewidział." Gdy furtian zamknął drzwi, Piotr stał jak kamień nieruchomo, by nawet potrącony liść nie przytłumił słuchu. Wybadywał, w którą stronę kierują się kroki za murem, w lewo, w głąb czy w prawo. "Jakby szli na ukos. Wzdłuż muru." Poszedł dalej uliczką, skręcił za narożnik ogrodzenia. Ciemność tu była, że choć oko wykol, i nigdzie żywego ducha. Wielkie bzy klasztornego ogrodu przewieszone na ulicę pogłębiały mrok jeszcze bardziej. Mur był wysoki, ale stary, pełen szczerb po odpadłych kamieniach. Piotr niewiele się namyślając wypatrzył dogodniejsze miejsce i kilku zwinnymi ruchami przesadził ogrodzenie. Zapadł w jeszcze większą ciemność. "Psiadusza, pokrzywy! Ładnie będę wyglądał, gdy wrócę na pokoje " Odgarnął z oczu trujące chwasty i przykucnął cały w słuch zamieniony. Była cisza. Tylko liście bzu jak suche blaszki trącały o siebie. Od czasu do czasu buczący chrabąszcz przelatywał jak wirujący bąk mimo ucha. Wreszcie posłyszał Piotr odgłos rozmowy. Dobiegał skądś z niedaleka i wydawał się jakby przygłuszony dachem altany czy szopy. Żeby lepiej słyszeć, Piotr wyszedł z krzewów i posunął się o kilka sążni. Stąpał teraz po trawie wzdłuż niedalekiej ścieżki, ledwie widocznej w mroku. Już chwytał w uszy poszczególne słowa, zdawało mu się nawet, że rozeznaje niski bas Kalinowskiego, gdy z tyłu, za sobą, posłyszał na żwirze skrzyp butów. "Jeszcze jeden idzie" - pomyślał i uchylił się w bok ku bzom i murowi. Zbliżający się odgłos kroków dał się teraz wyraźnie słyszeć. Nie był to stuk butów, tylko powolne klapnięcia sandałów. Środkiem ścieżki posuwał się cień zakonnika, mruczącego monotonnie pacierze. Suchy szelest gałęzi potrąconych przez Piotra musiał mu się wydać podejrzany, bo nagle mnich przerwał nabożne szeptanie. Przystanął. Niczego nie dociekłszy, uznał, że to szum gałęzi zwisających nad ścieżką. - ||In nomine Patris et Filii et Spiritus |Sancti - przeżegnał się i ruszył dalej. "Jeszcze klecha mi się nadarzył" - pomyślał Piotr, zły, że już dalej nie może ruszyć. Podniósł więc do potęgi sprawność swojego słuchu i próbował chwytać dolatująte słowa. Ktoś tam w dali mówił w tej chwili, a może czytał: - "Poprzysiężona przez waszą królewską mość dekretacja o niezaciąganiu wojsk naruszoną zostanie... prawa i swobody nasze... kiedy wolność i majątki nasze w niebezpieczeństwie, kiedy porządek Rzeczypospolitej... dla Boga, kto ma mieć głos w tej sprawie. Aby zamiary królewskie nie były ukryte przed tymi, którym wiedzieć o tym należy..." Jedno wpadało w ucho, drugie ginęło w szumie liści. Dopiero gdy skończono czytanie, nadbiegła wyraźniejsza rozmowa, prowadzona podniesionym głosem. - Kto to pisał? - Pan Lubomirski. Do króla lada dzień list ten dojdzie. Nam dano wcześniej... - Wielki pan i przezorny. Nie inaczej musimy postąpić, wszyscy razem, ręka w rękę. - Na pojutrzejszej naradzie senatu możemy jeszcze przestrzec króla - ja swoje zrobiłem. "To głos Ossolińskiego" - pomyślał Piotr i słuchał dalej. - Otóż to, niepotrzebna ta narada senatorów. Trzeba przeszkodzić zebraniu, bo niewielu nas w stolicy i król może mocniej nastawać. - Król już zaprosił senatorów. - Nie usłuchać króla. Dziś lub jutro niech mu każdy wypowie, co nam leży na wątrobie. - Ja pierwszy powiem tu, na weselu! - Piotr rozeznał tym razem głos biskupa poznańskiego. - Ależ, waszmościowie, dajcież pokój, radość rodzinną mi zakłócicie. - Trudno, niech słyszy wszystko przy ludziach. Znów szum liści zagłuszył i pomieszał słowa. Gdy nacichło w powietrzu, mówiono o czym innym. - Czajki kozackie weszły na morze, rebelia z tego wyjdzie, jeśli nie ukrócimy królewskiej samowoli. - Czajki już na morzu? - A widzisz waszmość! Mówiłem przecie, że król podsyła pieniądze na Zaporoże. - Królowa pożycza. - Królową też trzeba ostrzec, niech nie daje pieniędzy. Jeżeli nie posłucha, trzeba jej na sejmie odmówić oprawy. Teraz naparł nowy podmuch wiatru i tylko szum kotłował się przy uszach Piotra. Młody człowiek klął w duchu na nie sprzyjającą mu pogodę i czekał w niecierpliwości na nowe słowa. - Chce mieć własne królewskie wojsko, by nas za gardło trzymał. Podsłuchali pokojowcy dworscy, jak to król powiedział pułkownikom kozackim: "Jeśli wam krzywda, to szabli nie macie?" - Hańba, |absolutum |dominium! Gorze nam! Piotr usiłował po głosach rozeznać spiskowców, ale był bezradny nie znając magnatów. Poznał tylko Ossolińskiego i gruby bas Kalinowskiego. - A wasza wielebność za kim trzyma? - pytał w tej chwili wojewoda czernihowski. - Za naszą siłą, nie za królewską. Za nic mi uniwersały i listy z pieczęcią pokojową. Zakażę z ambon dawać kwatery i żywność żołnierzom. Nie pozwolę... - I my nie pozwolimy! - A więc tak oto radzę waszmościom... Ściszyli głosy. Piotr pochylił się, przygiął gałęzie, by lepiej słyszeć. Jeden uschnięty konar złamał się z wielkim chrzęstem, wtedy jakiś czarny cień, szybki jak strzała, śmignął Piotrowi spod nóg ku ścieżce. "Kot, do licha!" Już słychać było na ścieżce podeszwy biegnącego zakonnika. "Rany boskie, klecha idzie! Gdyby mnie tutaj uchwycili, nieszczęście dla mnie i dla pana armatnego." Na nic nie bacząc łamał gałęzie, piął się w górę po murze. Już był na szczycie, aż tu rękaw uczepił się konaru i trzymał cały korpus w uwięzi. Piotr szarpał i szarpał, leżąc okrakiem na murze, i z przerażeniem słyszał, jak zakonnik wpada w pokrzywy i dzwoni na alarm wydobytym zza sznura dzwonkiem. - |Sancta |Trinitas! Kto tu jest? Pomocy! Pomocy! Z tym okrzykiem zakonnik dopadł cholewy Piotra i trzymał ją oburącz, dalej krzycząc wniebogłosy. Ale młody człowiek wyszarpnął wreszcie rękaw, pchnął mnicha nogą z całej siły i już był poza murem. Pobiegł pędem w uliczkę i za chwilę był poza pałacem Arde, gdzie stały setki wozów i całe stado koni. Odszukał tu Sebastiana wśród pijanych masztalerzy i odwoławszy go na bok, powiedział: - Idź szybko na górę i szukaj pana armatnego. - Co się stało waszmości? - pytał przerażony chłop patrząc na porysowaną twarz Piotra i na rozdarty rękaw żupana. - O Jezu, już wiem, to ten hulaka, mój wielmożny pan Tarnowski. - Głupiś! Leć prędko na górę i sprowadź pana armatnego. - Jakże mi tam iść, Boże święty? Wypędzą. - Sługę ze zleceniem wpuszczą. Gdyby ktoś przy tym był obecny, nie mów, na miły Bóg, jakiego mnie tu widzisz. Powiedz... czy ja wiem, żem pijany i trzeba mnie odstawić do arsenału. Struchlały chłop przeszedł za chwilę przez pańskie pokoje. Pijanych tu było co niemiara i wszędzie tak wielkie kotłowisko, że nikt nawet nie zwrócił uwagi na sługę. Kilkadziesiąt par podskakiwało w tanecznym zapale i ze wszystkich stron słychać było zachęcające okrzyki. - Odbijany! Para za parą! A tam znów przy stołach jedni wpół leżeli na krzesłach, inni na nie stawali, dzwoniły srebrne i cynowe tace, brzęczały potrącane czarki i kufle, rubaszny śmiech mieszał się z okrzykami w jedną hulaszczą wrzawę. - Zdrowie ichmościów wojskowych! - Zdrowie ichmościów dam! - Ichmościów obywateli! - Zdrowie, zdrowie całej kompanii! Gdy Sebastian zobaczył stojącego na krześle swojego pana już na świeżo całkiem pijanego, z kubkiem wzniesionym ponad głową, omal nie uciekł z powrotem na dziedziniec. Pewny był, że kto jak kto, ale własny pan, gdy go dojrzy, grzmotnie na odlew w gębę i wyrzuci z pałacu. Ale oślepiony od wina i od gorzałki, podpuchnięty Tarnowski, nic nie widząc, ryczał jak bawół: - Zdrowie ichmościów... panie tego... duchowieństwa! Sebastian dotarł do stołu mieszczańskiego, gdzie w tej chwili siedział Arciszewski pośród rodziny Timów. - Teraz dopieroś się nawinął? Już ci z panem Tarnowskim wszystko załatwiłem. Pojedziesz i uprosisz zgodę. - Bóg zapłać, mości panie armatny, ale ja tu z inną potrzebą, z rozkazu pana Opackiego. Panna Aniela, która tu od godziny siedziała kwaśna i nadąsana, nadstawiła uszu. - Od Opackiego?... Czekaj no... Arciszewski, węsząc coś niedobrego, próbował powstać, by odejść w bok z Sebastianem, ale żołnierz nie czekając powiedział: - Nic takiego, wasza miłość. Tyle że pan Opacki spił się jak bela i ledwie żywy stoi tam przy koniach. - Spił się? Co ty pleciesz? Zaraz tam idę do niego. Żona ludwisarza popatrzyła z uczuciem dumy i wyższości na swojego męża. Nachyliła głowę do córki i szepnęła: - Zawsze mówiłam, że każdy szlachcic to opój. A jak już znalazł kompanię, to za nic mu nasze mieszczańskie koło. - Nieprawda! - krzyknęła dziewczyna ledwo wstrzymując łzy pchające się do oczu. Za chwilę Piotr czekający niecierpliwie przy koniach zdał z grubsza Arciszewskiemu relację z wyprawy. - Wasza miłość, teraz trzeba by mi na koń i jak najprędzej uciekać ku arsenałowi, bo łatwo mnie wypatrzą po tej gębie i podartej sukni. Myślę, że i na jutrzejszym weselu nie będę się mógł pokazać. Arciszewski nie dosłyszał w głosie chłopca żalu i zawodu, myślał w tej chwili o haniebnej zmowie magnatów. - No, to jedź prędko i uważaj, bo tu podglądaczy sporo. Rozdział XVII Stała tak pośrodku komnaty dumna i uśmiechająca się życzliwie do otaczających ją dworek. Nadskakiwały, dopinały drobniutkie, błyszczące guziczki, obciągały z lekka suknię. To znów któraś gładziła pieszczotliwie kołnierz królowej i układała go na zbyt pełnych, ale o pięknej linii piersiach. Gdy po raz ostatni pieściła dłonią koronkową piankę kołnierza, inne zdawały się mówić zachwyconymi oczyma: Jej królewska mość ma świeżość młodej dziewicy. O tak, tak będzie najpiękniej, najbardziej do twarzy. Maria Ludwika patrzyła badawczym wzrokiem w nadstawiane z boku i z tyłu lustra, a umiejąc obiektywnie oceniać swój wygląd, myślała: "Zawsze mi będą mówiły, żem najpiękniejsza z królowych, bo jedna drugą prześciga w pochwałach. Ale w tej sukni jestem naprawdę najsmuklejsza." O tę kibić przede wszystkim dbała, bo mówił jej instynkt kobiecy, że skoro król otyły i z trudem dźwiga ciężar swojego ciała, to jak każdy jego kształtów mężczyzna tęskni do przeciwności, do wiotkich, delikatnych kształtów. - Dziękuję wam - powiedziała z miłym wdziękiem. - Przyślijcie mi za chwilę majordomę. - Do usług, najjaśniejsza pani - odpowiedziała jedna z dworek dźwięczną francuszczyzną. - Pani de Magni lada chwila tu będzie, już wróciła z kościoła. Maria Ludwika została sama. Teraz gdy nikogo nie było w komnacie, przeszła się z szykiem przed wielkim lustrem, to znów stanąwszy na kwiecistym dywanie uniosła z lekka suknię i spojrzała z ukosa na bucik, sprawdzając gibkość stopy. Zadowolona ze swej talii, nogi i sukni znów sprawdziła w lustrzanym odbiciu twarz i włosy. "Znowu nie jestem tak niepowabna, jak on myśli. Hrabia Cinq-Mars znał się lepiej na kobietach niż ten gruboskórny Waza." Podniecona tym stwierdzeniem nabrała więcej ufności w siebie. Samo wspomnienie nazwiska Cinq-Mars zapaliło żarliwy blask w jej oczach. Kochankiem go tutaj nazywają zazdrosne żony magnatów, z których żadna niegodna zasiąść na królewskim tronie. Niech plotkują, nikt jej nie wydrze z serca tajemnicy, nawet sam Kazanowski, który tyle intryg nawiózł do Warszawy jeszcze przed jej przyjazdem z Paryża. Niewiele ponad dwa miesiące minęło, odkąd została małżonką wielkiego króla, więc ciągle osaczały jej pamięć niedawne, jakże przykre wspomnienia. Gdy z panią Gilbert oglądała w Paryżu podobiznę podstarzałego Władysława IV, umiała ukryć swoje rozczarowanie na widok pucołowatej, wąsatej twarzy starzejącego się króla Szwedów i Polaków. Zawistne księżniczki francuskie żartowały sobie wtedy ze zbyt grubej szyi jego królewskiej mości, ale ona umiała zdobyć się na zimny spokój i rozwagę, mówiąc: - Drobnostki mnie wcale nie obchodzą, wystarczy, gdy wiem, że jego głowę zdobi korona znakomitego królestwa i że jest władcą wielkiego narodu, słynnego z rycerstwa. Teraz usiadła w karle odsunąwszy je od lustra i zatopiła się we wspomnieniach. Po wczorajszym pobycie w pałacu Ossolińskich spodziewała się dziś przed południem przyjścia Władysława. Wypiwszy wczoraj sporo, coś niecoś napomknął, więc mogła przewidywać, z czym zawita. Może chciał i to wykorzystać, że oboje królestwo mieli i dziś po południu udać się na festyn ślubny, więc wygodną wydawała mu się pora na przeprowadzenie dość kłopotliwej rozmowy. Ale Maria Ludwika nie dawała się porwać nastrojom, więc chcąc nabrać stanowczości, wzmacniała teraz swoją wolę wspomnieniami dawnych uraz. Ileż to miesięcy jechała z Francji do Warszawy, większość czasu zmitrężywszy w Gdańsku? Król, który jej tak na tron pożądał, zwlekał z powitaniem, ociągał się z potwierdzeniem ślubu zawartego przez posłów w Paryżu. I ów dzień, dziesiąty marca, dzień straszny, którego nigdy nie zapomni. Biły dzwony, strzelali z armat i z muszkietów, powiewali wspaniałymi czapami, ale nikt z nich nie widział, jak pod nią, księżniczką Gonzaga i potomkiem Paleologów, drżały łydki, gdy zbliżała się do tronu. Zobaczyła przed sobą potężną, rozpartą w poręczach postać króla i wtedy stało się to, co w duchu przeczuwała, choć nie w tak wielkim stopniu. Podpuchnięte oczy Władysława popatrzyły na nią badawczo, potem nieufnie i pierwsze słowa z jego ust padły nie do niej, małżonki królewskiej, ale do posła francuskiego de Bregy. Na domiar złego nie oszczędził jej przykrości, umyślnie powiedział wtedy po francusku: - A więc to ta piękność, o której tyle opowiadaliście mi cudów? Padła na kolana, całowała królewską rękę, ale nikt nie wie i nigdy się nie dowie, co czuło wtedy obrażone kobiece serce. Dziś jeszcze miała żal do samej siebie, że nie zachowała się wtedy dość dumnie, lecz dała przystęp do siebie jedynemu uczuciu - lękowi. Strach zawładnął nią całkowicie, strach bynajmniej nie przed obcością tego świata i powagą potężnego króla, ale przed jego skrytymi myślami. Bo skoro tak okrutnie ją witał, pewnie już wiedział, że tylko z pozoru była mniszką w zakonie, a w istocie bujniejsze miała życie. Jedno, co jej wtedy dzwoniło w uszach, to był domysł: "On już wie o Cinq-Marsie. Cinq-Mars! Cinq-Mars! Cinq-Mars, kochanek księżnej krwi!" - Nawet ona sama myślała teraz z lekceważeniem o dawnym kochanku. Cóż Cinq-Mars wobec króla na całym wschodzie Europy. Porzuciła go i galickim sprytem dopiąwszy swego, chodziła teraz po zamku najbogatszego, jak mówili we Francji, króla chrześcijańskiego. - Najbogatszy - powiedziała do siebie szeptem i uśmiechnęła się z uczuciem wyższości. Mógłby być najbogatszym, ale jakiż król chrześcijański ma tyle zwidzeń i płonnych nadziei, na które marnuje monarsze dochody? Któryż z tamtych dawałby nawet własne rodowe klejnoty na rynsztunek, na prochy i na kartauny. Marii Ludwice, pełnej spostrzegawczości i zimnego rozsądku, starczyły dwa miesiące, by poznać stosunki w tym dziwacznym kraju, gdzie każdy magnat, chociaż gardził książęcym tytułem, był panem większym od króla, miał bogactwa mnożone z pokoleń na pokolenia, wojsko liczebnością groźniejsze od marnej gwardii królewskiej. W głowie królowej ustawiały się z dnia na dzień całe hierarchie wpływów i wartości w tym kraju. Wiedziała już, ile zaufania czy wpływu na króla ma każdy z tych biskupów, wojewodów, litewskich czy ruskich książąt. Kto z nim koty drze, kto królowi chętny, kto obojętny czy wrogi. Byłaby dalej prowadziła swe rozmyślania, ale uchyliły się drzwi i weszła majordoma Magni. Oddała głęboki ukłon. - Najjaśniejsza pani. Tylko tytuł mówiła z polska, bo jeszcze za życia nieboszczki Cecylii Renaty witała nim królowę. Po tym, dziwnie zresztą w jej ustach zniekształconym zwrocie, zaczynała rozmowę w języku francuskim, przydając mu italski akcent. - Co ja widzę? Wasza królewska mość świeci dziś anielskim blaskiem. Gdyby tak Rubens zobaczył! Nie... oczy muszę przymykać. Prawdę mówiły mi dworki, że jeszcze nie widziały tak pięknej królowej. Maria Ludwika nawykła do tych codziennych komplementów swojej ochmistrzyni, ale wcale jej nie nudziły, więc podziękowała za nie uśmiechem. - Wiesz, moja droga, że niezbyt cenię pochwały dworek, ale dziś chyba prawda w ich słowach. Ten kolor - pogładziła suknię na piersiach - rzuca niezwykłe światło. Oczy mam jeszcze bardziej ciemne. - Oczy waszej królewskiej mości zawsze piękne! A kibić? Kibić jakby wypieszczana dłonią najlepszego rzeźbiarza. Tym razem ochmistrzyni nie mówiła czczych pochlebstw, albowiem figura królowej ożywiona zgrabnym, eleganckim ruchem miała w sobie urzekający wdzięk i ponętę, którą tylko kobiety, bo nie mężczyźni, umieją ocenić. Maria Ludwika potrafiła być dumna i królewska, gdy było potrzeba, ale nieobca jej była prosta swoboda, gdy chciała kogoś pozyskać. Dla majordomy Magni, kobiety tak obytej po świecie, lubiła okazywać wiele bezpośredniości. Za tę też łaskawość monarszą miała w niej naprawdę oddaną osobę. Zaczęła teraz poufale: - Powiedz szczerze, bez jednego słowa fałszu, tak jakbyś mówiła do własnej córki, czy ta kochanka króla, co ją królowa Cecylia przepędziła do Merecza, piękniejsza jest ode mnie? Przyjęła pozę jak najbardziej powabną i czekała z biciem serca na wyrok. Ochmistrzyni była zaskoczona pytaniem. Zdziwiło ją przede wszystkim, skąd królowa wie o metresie Władysława, a jednocześnie poczuła sama do siebie żal, że dotąd jej o tym nie wspomniała i straciła tak dobrą sposobność pozyskania jeszcze większej łaski. Ocknęła się jednak z zakłopotania, szybko dociekłszy, że skoro Maria Ludwika zadaje jej tak drażliwe pytanie, to jakże wielkim darzy ją zaufaniem. Podjęła podnieconym głosem: - Piękna ona była, proszę najjaśniejszej pani, gdy ją król sprowadził do siebie, a dworki przybrały pięknym strojem. Ale dziś, gdybyś ją zobaczyła, miłościwa pani, nie uwierzyłabyś, że mogła być kiedyś godną rozkoszy królewskich. To już matrona, nie kochanka, dziś mogłaby tylko trzewiki wiązać waszej królewskiej mości. Żeby jednak wytłumaczyć się przed królową z dotychczasowej wstrzemięźliwości słowa na temat nałożnicy Władysława, wartko dodała: - Nie mówiłam nic dotąd o tej Jadwiżce, by nie ranić uczuć mojej pani. Ale skoro ktoś usłużny wyjawił tajemnicę, nie mnie cośkolwiek taić... - urwała wpół zdania, chcąc podsycić ciekawość królowej. Gonzaga dostała lekkiego rumieńca. Poprawiła się w karle ze skrzętnością kobiety gotującej się do intymnej pogawędki. - Widzisz, moja kochana, przed tobą nie mam tajemnic. - Dziękuję, miłościwa pani. - Wyznam ci więc, że słyszałam o niej jeszcze w Paryżu. Posłowie wasi, co przyjechali mnie zjednać na królewską małżonkę, oczywiście słowem o tym nie napomknęli, ale byli inni, usłużniejsi. Słuchając tych słów, pani de Magni, nadworna plotkarka warszawskiego dworu, już przesiewała w myślach nazwiska. Mazarini nie, Opaliński nie, chyba poseł de Bregy albo któryś z Francuzów jej powiedział. Albo Kazanowski, o, Kazanowski, podszepnął przez swego zausznika, bo ten chcąc rozbić królewskie narzeczeństwo mącił wtedy na obie strony. Nie zaspokoiła jednak ciekawości, bo już królowa ciągnęła dalej: - Więc widzisz, wiem to i owo. Mówisz, że to już matrona niepowabna, a ja co innego słyszałam. Król lubi nawet w zimie do niej zajeżdżać. - Nachyliła się do Włoszki, pogładziła łaskawie dłonią jej ramię i z cicha, gorąco prosiła: - Chcę o niej wiedzieć wszystko, wszystko, co tylko wiesz, bo tam w Paryżu wielu szczegółów nie znali. Zresztą mężczyźni nie umieją opowiedzieć kobiecie o kobiecie. Mówili jakieś plebejskie imię, a ja słyszałam, że to jakaś pani starościna. Pani de Magni dostała pąsów z radości. A więc niewiele wie; można ciekawą opowieścią zaskarbić sobie dalsze łaski. - Przywiózł ją raz król ze Lwowa. Wcale to nie szlachcianka, lecz mieszczka lada jakiego rodu, bo król nie ma wstrętu nawet do bardzo pospolitych kobiet. Miłościwy pan wyróżnił ją ku poniżeniu innych pań zacnych i urodziwych, które mu nie szczędziły serca i łatwego przystępu. - Niektóre jeszcze i dziś z zazdrością na mnie patrzą. - Kobietami są, miłościwa pani. Zazdrość nawet na chwilę żadnej nie odstępuje. Maria Ludwika uśmiechnęła się pobłażliwie. - Jeśli wszystkie, to i ciebie także. - Najjaśniejsza pani! I ja jestem zazdrosna, ale nie o króla, tylko o twoją łaskę. Mam najbardziej kochającego mnie męża i on ma we mnie żonę najcnotliwszą. - Mówże dalej o tej: Ja... Jadwiżce - zająknęła się, bo chciała to powtórzyć w polskim brzmieniu. - Panoszyła się tu bardzo, król ją zawsze sadzał przy stole obok siebie. Nie tylko była do uciechy, ale i do knowań i zamysłów, bo miłościwy pan przydawał chętnie ucha jej radom. Dopiero królowa Cecylia Renata przepędziła ją z hukiem ze dworu. - Dlaczego mi mówiono, że to jest starościna? - Jest nią, proszę najjaśniejszej pani. W roku, kiedy król brał ślub z Cecylią Renatą, wydał także swoją kochanicę za mąż, za urodzonego Jana Wypyskiego, który się pieczętuje herbem Grabie. Podkomorzy przemyski oddawał ją jako oblubienicę mężowi w imieniu króla. - Aż tak uroczyście to było? Ładnie ją król wyposażył. - No i pana Wypyskiego przy tym obdarował hojnie, bo przecież dawał mu pannę młodą nie samą, z potomstwem... Paplająca Włoszka musiała w tej chwili urwać dalszy ciąg swoich plotek. Wiotka dłoń królowej, spoczywająca dotąd łagodnie na kolanie pani Magni, wpiła się nagle w jej ciało. Ochmistrzyni omal nie syknęła z bólu, a jednocześnie oblał ją strach, że może zbyt daleko posunęła się w zwierzeniach. `ty Część pierwsza (c.d.) Rozdział XVII (c.d.) Maria Ludwika szybko zawstydziła się odruchu. Rozluźniła zaciśnięte palce i pogładziła atłasową suknię pani Magni. - Mów dalej, moja kochana! Bardzo to ciekawe. Córka była czy syn? - Syn, miłościwa pani, urodziwy, do króla podobny. Miał takie same oczy jak i nasz pan za młodu. Kiedyś, gdy tu stanął przed portretem króla jegomości, to choć młodzieniaszek, sam majestat przypominał. Po niej miał tylko włosy inne, jaśniuteńkie. Dumna królowa nadstawiała ucha, ale nie chciała pytać. Dlaczegoż majordoma mówi o tym królewskim bękarcie w czasie przeszłym? Czy dlatego, że go wraz z matką wypędzili z dworu, czy też?... . Właśnie pani Magni doprowadziwszy zaciekawienie królowej do szczytu kończyła z udanym spokojem. - Król go kazał nazwać imieniem Konstanty de Waza i dbał o jego królewskie wychowanie. Dopiero gdy mu nieboszczka królowa zrodziła Zygmunta, całą miłość przerzucił na prawego potomka. Ale śmierć małoletniego Konstantego też przeżył w wielkiej boleści. Maria Gonzaga odetchnęła. Część ciężaru spadła z serca. Skoro syn nałożnicy królewskiej nie żyje, to i więź mniejsza między dawnymi kochankami. Zresztą król jegomość od czasu jej przyjazdu do Warszawy ani raz nie wyprawił się na Litwę, gdzie mieścił się osławiony Merecz, więc może przesadzali w Paryżu dworscy plotkarze obyci w Polsce, mówiąc, że owa, jak ją nazwała ochmistrzyni, Jadwiżka, wcale dotąd nie wywietrzała z głowy lubieżnemu królowi. Bo chyba nie dolegliwa podagra, na którą król cierpiał, utrudniała mu miłosne wycieczki. Bywało bowiem, że Władysław jednego dnia wił się z bólu w łóżku, wymyślał otaczającym go lekarzom, a na drugi dzień wstawał rześki i męski mimo swej tuszy. Zwoływał dworzan i starych kompanionów z Kazanowskim na czele, rozkazywał trąbić, ładować beki wina i wyjeżdżał na łowy. Sama uczestnicząc w tych wyprawach podziwiała krzepkość pięćdziesięcioletniego męża, któremu musiało ustępować wielu młodszych i o lżejszym ciele. Na chwilę obie zamilkły. Maria Ludwika poddawała zimnej i spokojnej rozwadze całą opowieść zaufanej dworki. W istocie wszystkie te szczegóły były jej na rękę. Nie dla cnotliwości Władysława IV zabiegała w Paryżu o to małżeństwo i nie dla jego małżeńskich zalet pokonała tyle innych młodszych i piękniejszych od niej księżniczek. Jeszcze dziś syciła się dumą ze swojego sprytu i z kobiecej mądrości. Mając trzydzieści pięć lat, czego nawet ta przenikliwa Włoszka się nie domyśla, potrafiła dopiąć swego. Nie przeszkodziła jej zła fama, zjadliwość ludzkich języków, którymi tam w Paryżu trzepały zazdrosne księżniczki o jej miłostkach z hrabią Cinq-Mars i o nałożeniu przez nią klasztornego habitu. Wiedziała, co robi i do czego zmierza. Jeszcze przed pierwszym małżeństwem króla, kiedy to, o Boże, była w dwudziestej szóstej wiośnie życia, myślała o koronie małżonki władcy Szwedów i Polaków. Któraż by zresztą księżniczka o tym nie marzyła? Zatopiła się w zadumę. W tej chwili pojawił się w drzwiach dworzanin królewski. - Najjaśniejszy pan pyta, czy może powitać waszą królewską mość. - Powiedz, że czekam z utęsknieniem. Gdy przymknęły się drzwi, Gonzaga spojrzała na tarczę złotego zegara. - Dwunasta? Nigdy o tej porze nie zachodził. Ten czas spędzał na mustrze w arsenale czy w Ujazdowie. Pani de Magni odkryła jej myśli. - Dziś król nie pojechał do wojska. Mój małżonek mi mówił, że miłościwy pan wezwał dziś z rana posła Tiepolo. Maria Ludwika ściągnęła brwi. - Rozumiem. Ten poseł wenecki zbyt często króla nachodzi... - Wenecja niepokoi się o Kandię, więc teraz poseł Tiepolo dzień w dzień zachęca króla do wojny. - Prędki on w gębie, ale nie w dawaniu pieniędzy. - Podobno obdarował wielu znacznych panów. - Ale nie króla, dla niego zawsze skąpy. Maria Ludwika skupiała pośpiesznie myśli. Wiadomość o wizycie obrotnego posła weneckiego nie nastrajała jej optymistycznie. Nie lubiła Włocha, bo zbyt wiele miał wpływu na króla, a poza tym dostrzegła w nim tylko dyplomatyczną chytrość, a nie jakieś przywiązanie do monarchy. Pełna czujności czekała na rozmowę z mężem. Gdy w tej chwili pojawił się w drzwiach Władysław IV, serdecznie dziś uśmiechnięty, nie uszło uwadze Marii Ludwiki, że ten uśmiech był tylko na ustach. Oczy pełne troski co innego mówiły. - Witam moją królowę. Małżonka moja wygląda dziś jak ta wiosna za oknami. Może był to komplement, a może król wcale dziś nie przesadzał. Zza okien padało w tej chwili jasne słońce i do połowy postaci obejmowało sylwetkę królowej. Suknia zwisająca lekko ku dywanowi była w tym świetle wiotka, układała się powabnie na biodrach i kolanach, a twarz, zgubiwszy w półcieniu nawet najdrobniejszą zmarszczkę, miała matową biel i świeżość. Królowa w obecności ochmistrzyni zachowała cały ceremoniał dworski. Wstała z krzesła, oddała ukłon i powiedziała uroczyście: - Miło mi widzieć mojego pana małżonka o tak rzadkiej porze - a widząc, że król patrzy spode łba na dygającą w ukłonach panią Magni, dorzuciła pośpiesznie: - Moja droga, przyjdź do mnie za godzinę, bo jeszcze chcę z tobą porozmawiać, zanim pojedziemy do kanclerza. Gdy ochmistrzyni wyszła, Władysław podszedł bliżej do żony. - Cieszy mnie, że moja małżonka wielce zadowolona z tej Włoszki. - Wykształcona kobieta, a przy tym rzadki okaz, nie lubi dworskich plotek. - Lubić to lubi, ale widać królowa od tego stroni, ceniąc swoje dostojeństwo. - Dziękuję za tak miłe słowa. - Pani Magni zresztą - uśmiechnął się król - to wieczna kandydatka do korony. - Pierwsze słyszę. - Zbyt ona mądra, by o tym mówić. Ale jej mąż ubrdał sobie, że będzie w życiu jakimś królem. - Zabawne. - Ci dwaj hrabiowie włoscy, chociaż nie powiem, bym ich nie lubił, mają mrzonki w głowie. Brat jej męża, Franciszek Magni, wierzy, bo mu to wróżka przepowiedziała kiedyś, że zostanie papieżem, a znów ów elegant, małżonek twojej ochmistrzyni, ani przez chwilę nie wątpi o swoim przyszłym królestwie. Naiwni ludzie, ale gdy człowiek ma tyle trosk na głowie, oni swą paplaniną dają nieco radości. - Mój małżonek zawsze z chmurą na czole. - I to dziś, gdy mamy iść z całym dworem na ślub do kanclerza. Dla mnie ta pora nie najsposobniejsza do radości. Znów trzeba mieć uśmiech na twarzy dla tej rozpuszczonej gromady. Choć nie wymienił nazwisk, wiedziała, o kim myśli. Co znaczniejszych już znała nie tylko z nazwisk, tak zresztą trudnych dla jej francuskiego ucha, ale z wyglądu, z bogactwa, jakim się szczycili, i z intryg, które knuli przeciw królowi. O tym zaś siedzącym naprzeciw niej władcy słyszała dawniej, jaki to wielki i potężny, ale już zdążyła się przekonać, że uboższy od tych pełnych pychy panów, książąt Zasławskich, Radziwiłłów, Wiśniowieckich, wojewodów i kasztelanów. Nie było dla niej tajemnicą, że każdy z nich mógłby kupić króla polskiego z całym jego dobytkiem. Jeszcze nie wszystko pojmowała w tym państwie, o którego swobodach cuda opowiadano na francuskich dworach, ale już wiele poznała dzięki swojemu sprytowi. Choćby i to, że król miał głowę nabitą wielkimi planami, a tymczasem obiad dla dworskiej czeladzi gotowano niekiedy z opóźnieniem, bo skarb królewski zalegał z długami, nawet za dostawę mięsa i pieczywa. Gdy o tym właśnie myślała, król rozsiadał się na fotelu. Rozsunął szeroko żołnierskie buty i patrząc w twarz żony, zaczął z prosta: - Dziwi cię pewnie ta ranna wizyta, toteż nie myślę odwlekać sprawy, z którą przyszedłem. Cóż by to był zresztą za mąż, choćby król, co by przed tak wierną i mądrą małżonką ukrywał prawdę. Skoro z tamtymi trzeba mi postępować ostrożnie jak z lisami, to tu tylko zyskam na szczerości wyznania. Urwał, bo jednak ciężko było wypowiedzieć, z czym przyszedł. Maria Ludwika nie traciła żadnej sposobności, by zjednać sobie dość zimnego małżonka, więc co prędzej powiedziała: - Na to wzięłam z twojej ręki koronę, by dzielić i radości, i troski. Słucham, najjaśniejszy panie. - Mówiłem nieraz, byś zostawiła tytuły, gdy jesteśmy sami. To dla innych potrzebne, by nie lekceważyli majestatu. - Tym bardziej chętnie słucham cię, Władysławie. - A więc łatwiej przejdzie wszystko przez usta. Otóż słuchaj, wezwałem dziś do siebie posła Tiepolo, bo trzeba płacić żołnierzy. W Ujazdowie wojsko czeka, a w arsenale prędzej uwidzi mysz niż talara. Wenecja zalega z należnymi sumami, choć Tiepolo z dnia na dzień obiecuje nadejście pieniędzy. Chciał mi dać oblig na dwakroć sto tysięcy, ale papierem żołnierza ani nie pożywię, ani kieszeni mu nie napcham. Gdybyś ty, wziąwszy ten oblig, zechciała pożyczyć ze swojego posagu, to bodaj ten kamień spadłby mi z serca. Przemógł się, by wypowiedzieć tę prośbę, i czekał teraz na odpowiedź. Maria Ludwika nie pozwoliła długo oczekiwać na swoje słowa. - Dałam już raz dwieście tysięcy i Bóg mi świadkiem, że ręka mi nie zadrżała, gdy panu swemu i królowi użyczyłam skromnych zasobów. Ale dlaczego mam wspomagać tysiąckroć bogatszą ode mnie Wenecję? - Tiepolo dał oblig, pieniądze tylko do czasu potrzebne. - Oblig wenecki to żadna gwarancja. Przypomnę, że poprzedniej sumy dotąd nie zwrócili. - Opóźnili się, to prawda, ale Włoch mówi, że lada dzień przyjadą posłańcy z pieniędzmi - odpowiedział Władysław z jakim takim spokojem, choć go już ukłuła w serce wstrzemięźliwa odpowiedź małżonki. - Martwi mnie każda troska królewska, ale darujesz, miłościwy panie, widzę, co się tutaj dzieje. Mimo że skarb królewski pusty, to na wesele panny Ossolińskiej przygotowano niezmiernie cenny upominek. - Gdybym nie dał, byłaby wielka obraza. Mówiliby, żem zbyt tanio oszacował kanclerza. - Nie mieszam się do tutejszych obyczajów, nawet chętnie się ich uczę, by ujmy nie przynosić majestatowi. Ale widzę, że król w Polsce musi się co dzień pieniędzmi opędzać od magnatów. - Ba, żeby to tylko pieniędzmi, ale też starostwami, buławami i każdym wolnym urzędem. Ledwie jeden ducha wyzionie, drugi jeszcze przed pogrzebem u mnie na pokojach jęczy o wakans - westchnął, poprawił się w fotelu i znów zapytał: - Więc jakże z tym weneckim obligiem? - Dla waszej miłości choćby te perły, co mam na szyi, i wszystkie moje klejnoty gotowam zerwać z siebie i oddać, ale daruj mi, królu, dla Wenecjan jednego grosza nie dam - odparła i zimnym, spokojnym tonem dorzuciła: - Chyba pod rzetelny zastaw. Król upokorzony odmową zagryzł wargi. Do tylu nieszczęść z dni ostatnich dochodził jeszcze jeden zawód. Gdyby się nie wzdragała pożyczyć, to za te dwieście tysięcy można by przez dwa tygodnie opędzać najpilniejsze wojskowe potrzeby, a wtedy... Przez wyobraźnię króla przebiegł jak błyskawica obraz obozu i wojska zgromadzonego w Ujazdowie, gotującego się do wymarszu. Jakby już słyszał granie trąb i turkot armat ruszających na południowy szlak ku Dnieprowi. Zawsze podatny bujnym, fantastycznym marzeniom i teraz dałby się im porwać, gdyby nie czuł na sobie zimnych oczu królowej. Ostygł szybko. - O jaki zastaw chodzi? Tiepolo może tylko papierem zaręczyć. Maria Ludwika na krótki moment zawahała się. Jeszcze raz rzuciła badawcze spojrzenie na twarz Władysława i w mig pomyślała: "Przygnębiony i struty, ale może ścierpi i te szczere, choć dotkliwe słowa." - Wszystkie urzędy miłościwy król zbyt łatwo i za darmo puszcza. Gdybym ich kilka miała u siebie w zastawie, umiałabym z nich wydostać te dwie krocie tysięcy, a może jeszcze więcej. Nie wytrzymał. - Urzędy u królowej w zastawie? Na miły Bóg! - krzyknął. Jego zmęczone oczy dostały nagle ognia i przejmujących błysków. Wstał z rumorem z krzesła. Wzburzona krew podpłynęła mu do potężnego karku i ścisnęła za gardło. Maria Ludwika wtłoczyła się w poduszki fotela i patrzyła z lękiem w stojący przed nią, wyniosły korpus Władysława, od którego biła teraz nieokiełznana siła. - Jeszcze i ty będziesz się z królem i panem swoim targować o urzędy? To jeszcze mało, że oni chcą mną miotać jak kukłą i wydzierać z gardła, ile się tylko w łapy zmieści? - Ależ, miłościwy panie, mówiłam przed chwilą, że dla ciebie, dla mojego męża, mogę oddać każdy klejnot, wszystko, co mam, byle nie dla tych, co cię oszukują. Nie słuchał, nie chciał słuchać. W tej chwili mógłby tylko rzucać żołnierskie obelgi, kląć i, miły Boże, jeszcze przypomnieć tej francuskiej lafiryndzie, jakimi to fortelami wtargnęła na dwór warszawski. Przełknął to jednak prędko i, wróciwszy do monarszego dostojeństwa, powiedział stłumionym głosem: - Daruje pani małżonka, żem zakłócił spokój tej komnaty. Jeszcze jeden zawód, ale i ten przecierpię. - Miłościwy panie! Zanim zdążyła doń podbiec, ukłonił się sztywno i wyszedł. Rozdział XVIII Drugi dzień wesela w pałacu Arde zaczął się hucznie od samego rana. Jedni w ogóle nie opuścili dotąd stołów, inni co nieco zdrzemnąwszy się na pańskich pokojach, a bywało, że i na wozach czy podle nich na trawie, gdzie wiatr szybciej orzeźwiał, wracali do jadła i picia. Kobiet natomiast o tej porze w ogóle się nie widziało, bo wypoczywały, chcąc nabrać świeżości na późniejszy, najbardziej uroczysty festyn. Nie było też przed południem obojga oblubieńców i co znaczniejszych magnatów, ci bowiem nie kwapili się do picia z byle kim, co trzymał się gąsiora jak rzep ogona. Zwaliło się wszystko znowu na godzinę popołudniową, kiedy to i król z małżonką powrócił. Nie zasiędnięto od razu do stołów, bo obyczaj nakazywał powitać pana młodego zjeżdżającego do ślubu. Wszyscy wylegli na zasłane kobiercami krużganki pałacu, a pośledniejsza szlachta na dziedziniec, gdzie już stały ustawione po rogach cztery orkiestry. W niedługi czas zagrzmiały w ulicy fanfary, zawtórowali im grajkowie na podwórzu i niebawem wjechał na dziedziniec pałacowy korowód nowożeńca. Czwórki konne prowadził podkanclerzy Leszczyński. Siedział na błyszczącym jak atłas gniadoszu, który jak paw pysznił się utkanym rubinami czaprakiem.Iskry szły z czap, pasa, karabeli i forgi, też przetykanej szlachetnymi kamieniami. Wjeżdżali po kolei Kalinowscy, Sobiescy, wojewodzice i kasztelanice, a pośrodku nich suto odziany pan młody, Samuel Kalinowski. Wśród wiwatów okrążyli trzy razy dziedziniec, zsiedli na ostatek z koni i wtedy kanclerz Ossoliński witając każdego u schodów powiódł całą gromadę ku górze. W pokojach na piętrze pałacu czekał na pana młodego książę Albrycht Radziwiłł z Ossolińską i całym orszakiem ślubnym panny młodej. Obydwa szyki stanęły naprzeciw siebie, konfrontując niejako swoją okazałość. Gdy już wszyscy się zebrali, Radziwiłł, któremu Ossolińscy powierzyli zaszczyt oddawania panny młodej w imieniu rodziców, zaczął swoją przemowę. Słuchano w wielkim skupieniu oracji światowego bywalca. Mówił zrazu o historii rodu Toporczyków, spośród wszystkich Ossolińskich wynosił dzisiejszego kanclerza, który od małych lat, podobny pszczółce, to brał i upatrywał, co miało być przysługą królowi i pociechą domu swego. Ów przytyk do dawnego ubóstwa domu Ossolińskich i mowa o ulu, do którego wszystko wniósł ojciec dzisiejszej panny młodej, spodobał się wielkim panom, jeszcze dziś uważającym Ossolińskiego za nierównego im magnata. Sam zaś gospodarz przecierpiał te słowa bez zmrużenia powiek, trwając w nieporuszonej postawie. Natomiast z udaną skromnością schylił głowę, gdy zaczęły padać coraz głośniejsze pochwały, jak to legację do króla angielskiego szczęśliwie odbył, jak sławił króla krasomówstwem, jak przepychem swoim Rzym pozyskał i w twardych materiach stolicę apostolską namówił, jak poza tym budował zamki, kościoły, klasztory. Książę Radziwiłł, stary wyga weselny i posesjonat, nawykły do prezentacji nie zapomniał i o pani Ossolińskiej, zacnej małżonce z domu Opalińskich, a na końcu cały blask, jaki dopiero co przydał rodzicom, przerzucił na ich córkę Urszulę, w tej chwili wprost ogłuszoną, prawie nieprzytomną. - Oddaję ci teraz z woli tak zacnych rodziców twą oblubienicę, byś ją powiódł do ołtarza i pojął za żonę. Niechże odtąd stanie się okrasą wielkiego rodu Kalinowskich i koroną twojej mężowskiej głowy. Huknęły wkoło wiwaty, po czym podkanclerzy Leszczyński, zmówiony przez starego Kalinowskiego, zaczął wychwalać pod niebo swoją stronę, a więc dziadów i ojców młodego Samuela. Wypito hucznie zdrowie narzeczeństwa i młoda para przyklęknęła pośrodku w kole rodziców. Gdy spełniono akt błogosławieństwa, cały orszak weselny ruszył z powrotem w dół ku pałacowej kaplicy. Nie wszyscy tam się docisnęli, ale każdy mógł słuchać z korytarzy czy schodów weselnego chóru śpiewaków włoskich, nabożnego grania organów i słów ślubowania małżeńskiego. Jeśli co umknęło niektórym z uwagi, to chwila, gdy biskup poznański w głębokiej ciszy kaplicznej łączył stułą dwa rody - Ossolińskich i Kalinowskich. Powrót na górę zaczął się od nowych wiwatów, gratulacji i pocałunków, przez które przedzierała się ku środkowi błękitnej komnaty młoda para. Tu zaś wśród świateł i lichtarzy stał stół jeszcze pusty, ale niebawem mający się zapełniać weselnymi podarunkami. Pierwszy postąpił doń Władysław i Maria Ludwika Gonzaga. Na oczach wszystkich zebranych król uścisnął młodą parę, podał im rękę do ucałowania i klęczącym u swoich stóp wręczył szczerozłoty dwoisty kubek, pokryty iskrzącymi się brylantami. Władysław IV, chmurny dziś i znękany, zdobył się teraz na wymuszony uśmiech. - Odemknijcie kielich i nalejcie weń wina, by wypić zdrowie młodej pary. Ale gdy rozłączono oba kubki, nie od razu nalano w nie wina. Na dnie kielicha, który się dostał pannie młodej, widać było złożoną kartkę papieru. Sięgnął po nią kanclerz Ossoliński, rozwinął i dojrzawszy na czeku królewskim kwotę dwudziestu tysięcy talarów, pokłonił się parze królewskiej. - Bóg zapłać, miłościwy panie, i tobie, królowo, za ten wielki dar dla mojej córki. Łaska pańska zawsze niezmienna dla mojego rodu. Szli teraz ku stołowi przygotowanemu pod ślubne upominki co najbogatsi panowie. Każdy z nich mówił krótką orację, a jego służba stawiała na weselnym stole coraz nowe bogactwa, tace złote i srebrne, zegary wykładane. kamieniami, bransolety i zausznice. Nierzadko na trzeszczące już pod ciężarem deski stołu sypało się złoto w krążkach. Podchodzili posłowie obcych państw i ziem lennych Rzeczypospolitej, wreszcie patrycjusze wielkich miast: Warszawy, Krakowa, Gdańska i Poznania. Szedł więc wespół z rajcami giser Tima do pańskiego stołu i ustawiał na nim dary stołecznego miasta: szczerozłoty zegar kurantowy, szkatułkę z koliami i jeszcze asygnatę do kasy ratuszowej na dziesięć tysięcy talarów. I tak to grosz do grosza, dukat do dukata wiano córki kanclerskiej wzrosło tego dnia weselnego do zawrotnej sumy dwakroć stu tysięcy złotych, za co mógłbyś kupić kilkadziesiąt wsi szlacheckich. W czasie tych przydługich ceremonii Arciszewski nie spuszczał króla z oka. Czekał na dogodną okazję, by mu się pokłonić i powiedzieć bodaj kilka słów na boku, ale ani na chwilę nie odstąpił Władysława poseł Tiepolo i długonogi de Bregy. Zresztą król był tego dnia małomówny, cierpki, unikający ludzi, a nawet opryskliwy dla królowej. Nie znajdując zrazu okazji pan armatny pomyślał: "Gwałtu nie ma. Jak się tu dziś popiją, łatwiej dopadnę króla jegomości." Jakoż picie tego dnia nie dało się porównać z wczorajszym. Folgowali sobie wszyscy, a nawet damom z fraucymeru rozwiązały się języki i zaróżowiły policzki od wypitych trunków. Znów jak wczoraj najgłośniej było przy stole kanclerza Leszczyńskiego. Rej wodził Tarnowski z gębą pokrytą dziś wątrobianymi plamami. Mając szczególną inklinację do osób duchownych, raz po raz nalewał wina, odwracał się i wznosił kielich w kierunku biskupa poznańskiego, siedzącego dziś przy głównym stole obok panny młodej. - Zdrowie mości duchownych! W ręce waszej świątobliwości! Biskup kłaniał się za każdym razem, a zaś Leszczyński, siedzący dwa krzesła w bok od Tarnowskiego czerwieniał na gębie od dławionej pasji. Król bowiem przyjął dziś do swojego stołu wczorajszych sąsiadów: wicekanclerza, biskupa poznańskiego i Albrychta Radziwiłła, a jego pozostawił na dawnym miejscu. Na dodatek i o tym przygadywał Tarnowski: - Mości kanclerzu, dzięki ci, że ze mną pijesz, choć jako oratorowi pana młodego nie tu, ale tam miejsce się patrzyło. - O takie rzeczy nie stoję. Waszmość myślisz, że mi tu źle z panami bracią? Wolę tu niż tam z Francuzami. - Zdrowie waszmości! Zdrowie pana Leszczyńskiego! - wrzeszczał Tarnowski wzywając do wtórowania resztę szlachty siedzącej przy stole. - Nalewaj! - przynaglał usłużnego plebana, prędkiego na pańskie zawołanie. - Pijże, wasza miłość - szeptał księżyna - ale, na miły Bóg, trochę oględnie. Po cóż festyn kończyć grubo wcześniej od innych. - Nalewaj i też pij! Kompana mi trzeba, nie mentora. Wiwat Leszczyński! Podkanclerzy uśmiechał się, ale chmura nie schodziła mu z czoła. Patrzył na tamten stół, a zwłaszcza na siedzącego doń tyłem Ossolińskiego. Nigdy się wzajem nie lubili, ale od wczoraj, od narady w ogrodzie reformatów, mieli niejako iść ręka w rękę. Mimo to podkanclerzy myślał w tej chwili: "Dlaczego, u licha, wczoraj tak napierał, by mu wstydu nie robić i nie wypominać nic królowi? Wesele, u diabła, ma być ważniejsze niż sprawy państwowe? Wyrwał dla córki dwadzieścia tysięcy talarów królewskich i znów ma gębę pyszną i rozanieloną. Jak tu wszystko gładko przejdzie, to on się jutro na nowo pokuma z królem i jak przedtem za nic mnie obaj będą mieli." W tej chwili posłyszał spod baldachimu królewskiego wesoły śmiech posła de Bregy i jakieś francuskie słowa. Jak cała szlachta nie lubił Francuza, a jeszcze bardziej jego mowy, bo jej ani w ząb nie rozumiał. A właśnie Tarnowski znów zaczął przygadywać: - Terkocą tam, psiawiary, jakby to było nie polskie, lecz francuskie weselisko. A my tu cisi jak barany. Nalewaj! Wesoła wrzawa wśród posłów zagranicznych nie ustawała. Leszczyński nie wytrzymał. Uniósł się nagle ze swojego krzesła i huknął do całej sali. - A cóż to, u licha, za posłowie, co u stołu królewskiego siedzą? Wesele króla jegomości dawno się skończyło, jakimże prawem dalej bawią u nas ci Włosi i Francuzi? Ledwie skończył, zerwała się zewsząd wrzawa. Jedni szybkimi toastami starali się zagłuszyć wrażenie słów Leszczyńskiego, inni już pokrzykiwali przeciw obcokrajowcom. - Racja, mości podkanclerzy! Po licha nam opiekuny weneckie i francuskie! - O wojnie tylko podszeptują królowi jegomości. Władysław siedział blady z zaciśniętymi szczękami. Ani Tiepolo, ani de Bregy i jego dworzanie nie rozumieli polskiego języka, chyba tylko coś niecoś chwytali z tych okrzyków. Maria Ludwika nachyliła się do Władysława i zapytała po francusku: - Co oni tak krzyczą? O co chodzi? - Nie do królowej te słowa - burknął Władysław.Daj pokój, bo mnie tu diabli porwą. Przez chwilę zdawało się, że zerwie się z krzesła i ofuknie krnąbrnego i nietaktownego ministra. Na szczęście pił dziś niewiele, więc zdołał się jeszcze opanować. Spojrzał na Ossolińskiego. - Odpowiedz mu za króla, co należy. - Pijany, najjaśniejszy panie! Lepiej puścić w niepamięć. Posłowie na szczęście nie rozumieją. - Mów za króla, powiedziałem. Nie w smak było to zlecenie kanclerzowi. Jako gościnny gospodarz, nikomu dotąd nie uchybił, a tu trzeba było teraz stanąć i wypowiedzieć się albo za posłami, albo za Leszczyńskim i za całą opozycją. Tego drugiego zaś król nie dopuszczał. Wstawał od stołu z ciężkim sercem i goryczą. Łudził się do tej chwili, że panowie, choć się wczoraj zmówili przeciw królowi, uszanują dom gospodarza i nie zakłócą rodzinnej uroczystości, teraz jednak widział, że zdecydowani są nawet na skandal, byle dokuczyć Władysławowi. Powstawszy odwrócił się ku stojącemu przy swym stole Leszczyńskiemu. - Mili goście, drodzy waszmościowie! Najjaśniejszy pan ma posłów weneckich i francuskich za swoich gości i choć wesele królewskie skończone, uważa ich nadal za stałych posłów przy swoim majestacie. - Tacy posłowie nie za wolą Rzeczypospolitej! - odkrzyknął Leszczyński. Rosło zamieszanie. Ossoliński gestami rąk próbował je zatamować. Dał znak, że jeszcze chce przemawiać i wymyślił naprędce krótką orację na cześć wszystkiej szlachty, wszystkich gości weselnych. Wzniósł kielich w stronę Leszczyńskiego, jakby to on właśnie reprezentował całą brać szlachecką, i szedł ku niemu ze wzniesioną ręką. Trącając się z nim powiedział z cicha: - Wasza miłość, na miły Bóg, dajże spokój, bo mi się wesele rozleci. Wszystko, co trzeba, przegadamy na naradzie senatu. Wiesz przecież, żem jednej z wami myśli. Toasty na cześć warchołów smakowały szlachcie najbardziej, więc i zdrowie Leszczyńskiego wypito z wielkim hukiem. Ossoliński uradowany z wyniku swojej interwencji, pewny, że już niebezpieczeństwo przeszło, wrócił do stołu królewskiego. Ale jeszcze nie zdążył usiąść, gdy obecny tu marszałek koronny, sędziwy już i na ogół milczący, Opaliński, zwrócił się do króla z tymi słowami: - Najjaśniejszy panie! Nie lubię ja przykrych i niejasnych sytuacji. Stary jestem i z chęcią umarłbym jako łabędź, byleby wolno według sumienia prawdę powiedzieć waszej królewskiej mości. - Mów! Nikomu nigdy słowa nie bronię - odparł król zduszonym głosem, bo jeszcze nie opuściło go niedawne wzburzenie. - Szlachta miłuje waszą królewską mość, ale tego nie może ścierpieć, by bez jej woli działy się tajemne sprawy na dworze. - Nie ma tam żadnych tajemnic. Siedzący naprzeciw króla ojciec pana młodego Kalinowski, sporo już podpiwszy, przymrużył zaczerwienione oczy. - A zaciągi, najjaśniejszy panie? - I ty przeciw mnie? - krzyknął król. - I ja, najjaśniejszy panie! Gotówem ci służyć całym mieniem i wszystką krwią, ale nie daj Boże, by wasza królewska mość granice swej władzy przestąpił. - Do kogo tak mówisz? Kalinowski nie dał się zbić z tropu. Wstał z krzesła i by wszyscy słyszeli, na jaką to odwagę stać wojewodę czernihowskiego, powiedział dosadnie: - Daruj, miłościwy panie! My do zaciągów nie dopuścim. Ja pierwszy mostem się pościelę i tylko po moim trupie, jakem Kalinowski! Nie pozwalam!. Król nie wytrzymał w spokoju. Trącił nogą krzesło poza siebie i powstał. - Kalinowski? Tak to króla swojego szanujesz? I to ty, co tu drugim niejako jesteś gospodarzem? Na widok króla unoszącego się z krzesła zbladła Ossolińska, a panna młoda siedząca u boku królowej bliska była omdlenia. Patrzano na Władysława, który stał teraz bez słowa i zdawał się gryźć zębami język. Rzucał wściekłymi oczami wokół sali. Zobaczył kamienną twarz Albrychta Radziwiłla, zimne oczy kasztelana krakowskiego Jakuba Sobieskiego, ponure twarze innych senatorów. Jedynie marszałek Opaliński schylił gołębią głowę, jakby przybity tym, co niedawno powiedział. - Wracamy na zamek - powiedział król do Marii Ludwiki. - Źle się czuję, a ponadto zbyteczna tu nasza obecność. - Najjaśniejszy panie! - krzyknęła płaczliwie Ossolińska. Zabiegł królowi drogę kanclerz. Mówił coś gwałtownie, chcąc go udobruchać, ale posłyszał tylko niecierpliwą odpowiedź: - Na ładny festyn mnie zaprosiłeś. - Chryste Panie! Nie moja wina, miłościwy królu. Błagam, nie odchodź! Wszystko tu uładzę i oni przeproszą waszą królewską mość za swe chybkie słowa. Król nie słuchał. Połykał nie wypowiedziane obelgi, zdecydowany jak najprędzej uciec od tej sfory pyszałków, co nawet przy stole nie wahali się zatruć mu chwili wytchnienia. Uciszyło się w błękitnej komnacie, a przez inne szedł szept zdziwienia i niepokoju. Król z małżonką i obu posłami zagranicznymi zbliżał się ku schodom. Wstawał od stołu fraucymer Marii Ludwiki i podnosili się dworzanie królewscy. W drzwiach zastąpił królowi drogę biskup poznański. Wszyscy odetchnęli z ulgą i z nadzieją, że on jeden, świątobliwość przecie, zdoła ubłagać króla i powstrzymać jego odejście. Biskup pochylił się ku ręce królewskiej i powiedział: - Chciałbym pokłonić się waszej królewskiej mości i jutro odjechać. Skoro nasz miłościwy pan nawet u stołu weselnego niechętnie słucha rad z miłości ku ojczyźnie płynących, to rezydenci senatorowie u dworu królewskiego nie zdają się być potrzebni. Było to tak niesłychanie bezczelne, że jeden syk oburzenia powstał poza kołem najbliższym królowi. Nadstawiono uszu, co król odpowie. On zaś uchylił szybko rękę i zamiast do ust senatora przytknął ją do rękojeści rapiera. - Nie tu senatorowie zwykli całować rękę królewską. Czekam w rezydencji jutro o godzinie dziesiątej. Potem dopiero zezwalam odjechać. Zeszedł dość sprężyście po schodach. W sieni klął po kolei dworzan, sekretarzy i marszałków pomstując, że karoce jeszcze nie zdążyły podjechać. Jednocześnie patrzył wściekły po małej grupce swoich dworzan i fraucymeru, raz po raz odwracając się tyłem do Ossolińskiego. W pewnej chwili powiedział do stojącego za nim jak cień sekretarza Fanfoniego: - Królestwo tylko wychodzi. Dla innych jadło na pańskich stołach ważniejsze niż honor. Fanfoni, który wszystkich znał, wszystko wiedział, co potrzeba, i wszystko najlepiej wokół króla widział, odparł suchym głosem: - Nie samo królestwo i nie sam dwór, najjaśniejszy panie! Wyszedł ku swoim koniom i pan armatny Krzysztof Arciszewski. - Armatny? On jeden wierny majestatowi. Daj mi go do karocy! - Według życzenia, najjaśniejszy panie! Rozdział XIX Nacisk magnatów na króla zwiększał się z godziny na godzinę. Po kolei zgłaszali się na audiencję co znaczniejsi senatorowie, wypominali królowi jego samowładcze jakoby zamiary. W jeden dzień Albrycht Radziwiłł powoływał się na pakta konwenta i tegoż popołudnia sprzeciwiał się zamiarom królewskim kasztelan krakowski Jakub Sobieski, choć wszystko, co dotąd w życiu osiągnął, zawdzięczał Władysławowi. Jemu też jednemu odpowiedział król tak dokuczliwie, że senator wyszedł z królewskich pokoi blady i złamany. Odradzał wyprawę i na Turków, i na Tatarów marszałek litewski, a już prym w osaczeniu królewskiej woli prowadzili biskupi. Nawet hasło "|pro |gloria |crucis", jakie miało przyświecać wyprawie, już wyszyte na chorągwiach nowozaciężnych regimentów nie miało dla nich żadnego znaczenia, bo w zwycięskiej wojnie widzieli upadek magnackich wpływów. Pojawili się nagle w Warszawie wysłannicy wojewody ruskiego księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego i ci jeszcze gorliwiej niż inni oskarżali króla, gdzie się dało, na mieście, w loszkach, pod wiechami, a nierzadko i na polu werbunkowym, choć tutaj musieli być bardziej wstrzemięźliwi. Głosili wszędzie, że kozaczyzna w króla zapatrzona odgraża się szlachcie i magnatom, że co więcej, nawet nowozaciężne wojsko za nic ma senatorów i posesjonatów. - Bluźnierstwa wszędy się słyszy przeciw panom braciom - mówili. - Żołnierze chełpią się publicznie, że nas, szlachtę, mają pohamować. Podobno im król jegomość obiecał, że mają "dziwną alchemią z chłopa szlachcica, a z szlachcica chłopa przerobić". Inni wołali po gospodach: - W jednym tylko nasze szlacheckie dobro - rozhukane żołnierstwo przepędzić, kozaczyznę wziąć za łeb, a zwłaszcza grosza jej na wojnę nie posyłać, jak to król robi potajemnie. To znów w imieniu duchowieństwa prymas Łubieński, choć już zgrzybiały starzec, wypominał królowi złamanie przysięgi na pakta konwenta i żądał zwołania sejmu. Król przybity tymi wiadomościami wydobywał z siebie ostatek sił i woli, manewrował, próbował łagodzić zawzięty przeciw sobie opór, aż tu niespodzianie sekretarz Fanfoni przyniósł mu z samego rana list niebywały. - Miłościwy panie! Przyszły pisma od wojewody krakowskiego pana Lubomirskiego. - Dawajże je co prędzej! Stanowisko Lubomirskiego nie było dotąd znane królowi. Pyszny magnat prawie nie bywał w Warszawie, więc łudził się zrazu Władysław, że może on jeden, wojewoda krakowski, żyjący z dala od plotek stołecznych, nadsyła mu życzliwe słowo. "Może ten jeden pamięta, co mi zawdzięcza - myślał czekając niecierpliwie, aż sekretarz rozłamie pieczęcie. - Bogactwa przecież wielkie ciągnie z kopalni soli w Świerczy, którą bezprawnie zbudował wbrew królewskim przywilejom." Gdy Fanfoni rozpoczął czytanie, Władysław nadstawiał ucha cały w słuch zamieniony. Zrazu padały słowa grzeczne, pełne obłudnego szacunku dla majestatu, aż nagle zagrała fałszywa nuta. - "Prosto do nóg waszej królewskiej mości upadłszy suplikuję pokornie, abyś serio rozważyć raczył, czy się to wszystko nie dzieje z naruszeniem praw i swobód naszych, czy poprzysiężona przez waszą królewską mość deklaracja o niezaciąganiu wojsk bez wiedzy Rzeczypospolitej nie zostanie naruszona, czy słusznie niestałe rady cudzoziemców przekładać nad domowe fundamenta, życzliwe i doświadczone... Proszę waszą królewską mość chcieć łaskawie przebaczyć słusznemu żalowi, który tę uniżoną suplikację wyciska na mnie w tym celu, abyś zachował w poszanowaniu, jeśli nie dobro ojczyzny, jeśli nie prawa i swobody nasze, tedy przynajmniej wiarę królewską, tę ozdobę monarchów. Że cudzoziemcy zdadzą się waszej królewskiej mości wygodniejsi do posług domowych, że sposobniejsi do prowadzenia spraw na dworach panów chrześcijańskich, że do prywatnych rad oni tylko bywają przypuszczani, mniejsza to jeszcze - nie tyle im tego zazdrościmy, ile się temu dziwimy. Ale kiedy idzie o zdrowie ojczyzny, kiedy wolności i majątki nasze w niebezpieczeństwie, kiedy porządek Rzeczypospolitej mieszać się zaczyna, la Boga, tu już by nam należało mieć pierwszy głos w radzie i więcej na doświadczonej cnocie naszej i odwadze polegać. Zatem suplikuję pokornie, aby zamiary waszej królewskiej mości, jeśli kiedy, to teraz nie były ukryte przed tymi, którym o tym wiedzieć należy. Jeśli nam wojować przyjdzie, ja jeszcze nie zepsuję ochoty i owszem, przykładem będę dla drugich. Mam też i synów, którzy by mnie zastąpili, bylebym wiedział, co to wżdy za wojna, na którą u nas przez munsztuk trąbią, a gdzie indziej głośniej, bo nie tylko przygotowania, ale i plan kampanii, i ledwo nie rozkazów waszej królewskiej mości o przeglądzie wojsk, o prowadzeniu pułków, o lidze z postronnymi nie drukują - a my o niczym nie wiemy, choć o naszą skórę idzie... Obawiam się, abym wolnym głosem nie zdał się zgrzeszyć przeciw majestatowi waszej królewskiej mości, ale żem dobrodziejstwami dla domu waszej królewskiej mości obowiązany, dlatego tym poufalej wnoszę przed waszą królewską mość nie obwinienia, lecz przestrogę..." - Dosyć! Nie czytaj dalej! - krzyknął Władysław. Fanfoni złożył pismo i stał w wyczekującej pozie. Miał donieść królowi jeszcze jedną wiadomość, ale znając jego porywczość nie spieszył się z wyjawieniem niepomyślnej nowiny. Król przeżuwał oburzenie. Krakowski magnat, ów najmożniejszy z paniąt, "perła wśród senatorów", ośmielał się dawać majestatowi przestrogę. Nie było to czcze słowo. Kryły się za nim warunki groźnego artykułu paktów konwentów, że gdyby "król przeciwko prawom, wolnościom, artykułom, nadziejom przekroczył albo czego nie dopełnił, wtedy czyni szlachtę wolną od posłuszeństwa i wiary powinnej". - Tak rozumiem to pismo - zaczął niby do siebie, ale przecież słuchał go w tej chwili zaufany sekretarz - że już wojewoda krakowski zapowiada wymówienie posłuszeństwa. Świeci mi w oczy paragrafem |de |non |praestanda |oboedientia. Jak myślisz, Fanfoni? - Nie wypowiada tego jeszcze, ale grozi. Zresztą list ten, miłościwy panie, został wysłany nie tylko na dwór królewski. Lubomirski rozesłał jego odpisy i już są w rękach panów senatorów. - Co powiadasz? Haniebne! A więc to nie żaden list, ale uniwersał mości wojewody pisany ku podjudzeniu szlachty. Ja mam słuchać jego przestrogi, a on mojego nakazu nie słucha. Żupa w Świerczy dalej wydobywa sól i pan wojewoda osłabia skarb królewski. - To prawda, najjaśniejszy panie. Pan Lubomirski nakazuje wszystkim swoim poddanym kupować ją, choć wiele gorsza niż ta, co z królewskiej żupy wielickiej. - Czyli że jemu wolno łamać prawo dla swojej kieszeni, a mnie nie wolno nawet żołnierza zaciągać za prywatne moje dukaty i to, na miły Bóg, nie dla mojej korzyści, ale dla potęgi korony i państwa. Pan Lubomirski sam pisuje listy do sułtana i przybija na nich własne pieczęcie, a ja gdy swoją wytłoczyłem, to im nie w smak, rozbuchanym pyszałkom. - Miłościwy panie, odkąd jestem w tym kraju, zawsze mnie dziwi, że tu większe są prawa panów niż króla. - Nie większe, do pioruna! Milczeć! - krzyknął Władysław i popatrzył wściekłymi oczyma na sekretarza. Wolno tak myśleć królowi, ale nie Fanfoniemu. Cóż ten Włoch, choć godzien zaufania, wie o tym, co się kłębi w głowie królewskiej. Właśnie o uporządkowanie tych praw chodzi, o nic więcej. By wreszcie była władza u króla, a nie tylko berło w ręce ku pośmiewisku magnatów. Jeszcze przecież, u licha, cały ten spór o władzę nie skończony. Po chwili spostrzegł się, że zbyt dokuczył wiernemu słudze. Ochłonąwszy prędko ze wzburzenia, zapytał łagodniejszym tonem: - Cóż byś na taki list odpisał? Fanfoni nie pierwszy raz doradzał królowi w ważnych sprawach, więc i dziś miał odpowiedź w pogotowiu. - Jeśli miłościwy pan uważa, że choć Włochem jestem, znam dobrze polskich panów, to powiem, że dziś widzę różne drogi. Jedna to teraz nacisnąć mocniej wojewodę krakowskiego o bezprawną budowę żupy i okradanie skarbu. Szlachta to poprze na sejmie. - Szlachta poprze, uchwała przejdzie, a Lubomirski papierem podpali w kominie. Jakąż masz drugą myśl? - Dwie ręce ma człowiek z łaski Pana Boga. Jedną może trzymać za gardło, a drugą głaskać po głowie, gdy potrzeba. Mówią, jakoby kasztelan krakowski pan Jakub Sobieski tak boleśnie odczuł słowa waszej królewskiej mości, że ledwie żywy wyjechał onegdaj z Warszawy. Lekarz kasztelana wielce był zmartwiony i wróżył, że Sobieski żywy do Krakowa nie dojedzie. - Niesłychane, co mówisz, ale jakiż to ma związek z odpowiedzią dla Lubomirskiego? - Bo za kilka dni prawica królewska może ugłaskać wzburzonego pana i dać mu wolną kasztelanię krakowską. Wtedy chyba zmieni swój sąd i stanie w obronie królewskich zamiarów. - Chytrze mówisz, choć to szatańska myśl czekać na śmierć kasztelana. Za Makiawela ty mnie nie bierz. We mnie krew polska, a nie włoska. - W takim razie są jeszcze wolne starostwa i buława po panu Koniecpolskim. - Buława? Wielu tu na nią patrzy: i pyszałek Potocki, i nieudolny Zasławski, i wojewoda ruski Wiśniowiecki. Ten zwłaszcza, on by wszystko nawet siłą wyrwał z rąk króla. O buławie mi nie wspominaj, bo dam ją tylko takiemu, co pójdzie za mną na śmierć i życie. Gdy to mówił, nie schodziła mu z myśli owa ciężka choroba Sobieskiego. Oburzył się przed chwilą na niecną myśl przewidującego Włocha, ale już ją sam przejął. "Niech żyje ten Sobieski jak najdłużej, ale jeśli go trafi apopleksja, komuż dam kasztelanię jak nie Lubomirskiemu? Nie dostał jej, choć o nią zabiegał, przed Sobieskim, to po nim chętnie weźmie." - Z odpowiedzią na list Lubomirskiego poczekamy. Z czymże jeszcze przychodzisz? - Wasza królewska mość wyznaczył na jutro radę senatu. Od rana dopytują się dworzanie panów senatorów, czy dalej w mocy wola królewska. Niektórzy już odjechali, jak biskup poznański i warmiński, a książę Radziwiłł, pan Kalinowski i inni chcieliby się pokłonić królowi i prosić o dużo późniejszy dzień narady. Mówią, że wszystkim byłoby dogodne zejście się za kilka tygodni, w porze koronacji królowej, i z tym przedłożeniem pragną przyjść na pokoje. - Coś im odpowiedział? - Że król jest cierpiący od czasu wesela, ale spytam o jego wolę. Władysław chwilę ważył myśli. Jeszcze tydzień temu miał wielką nadzieję na tę radę senatu, łudził się, że przeprze na niej zatwierdzenie zaciągów wojskowych, bo senat władny był je uchwalić w niebytności sejmu. Dziś jednak po tylu oporach i sprzeciwach bezowocne byłoby zabieganie o łaskę królewiąt. Uśmiechnął się gorzko, jeszcze i to pomyślawszy, że dlatego senatorowie przychodzą, bo już wiedzą, jaki list dotarł dziś do rąk królewskich. Skoro i Lubomirski przeciw zaciągom, to po jakiego licha zwoływać jutrzejszą radę senatu. Panowie kręcą już nawet terminami posiedzeń. Ogarnęło go nowe poczucie bezsiły. - Powiedz, żem obłożnie chory, nikogo na oczy nie chcę widzieć i właśnie dlatego, żem w łóżku, rady senatu nie będzie. Gdy Fanfoni wyszedł, król wsparł dłonią zatroskaną głowę i powiedział do siebie z gorzką ironią: - Tyle tylko, żem im wzgardę okazał, nie dopuszczając do siebie. Na więcej nie stać jego królewską mość. Rozdział XX Aż do późnej nocy tego dnia Władysław IV walczył z swymi myślami. Jedne wzywały do buntu i wtedy król samotnie chodząc po swej sypialni wygrażał pięściami, snuł nieprawdopodobne plany, drugie wbijały żądło w serce i wysysały wszelką chęć działania. To się podniecał, to opadał na karło zgnębiony wątpliwościami, zniechęcony do dalszego działania. Na dworze miało się już ku świtaniu i szyby w ołowianych ramach z lekka siwiały. Władysław IV po raz nie wiadomo który wstał z fotela. "Boże, ratuj! Zadławią mnie te natrętne myśli" Potrącił nogą krzesło zagradzające mu drogę i przeszedł się po dywanie. Przemierzył salę wzdłuż, wrócił z powrotem. Za ciasno było. Mimo przestronności komnaty czuł się w niej jak w klatce. Żaden krok, żaden ruch nie łagodził nieustannie wracającej rozterki. "Hańba! Traktują mnie jak rękodajnego na służbie. Jeden grozi przestrogą, a drugi mostem mi się pościele. Pościel się, psia duszo, to ci wreszcie butem na łeb stanę. Przycisnę, przycisnę - mówił na głos do siebie zgrzytając zębami. - Wojewoda! A któż ci dał to województwo? Naprzód każdy się łasi o urząd, o te krocie, które by chciał zagarnąć, a potem król mu za nic, nauki chce mi dawać. Przestrogą mi będzie groził Lubomirski, perła wśród senatorów, psia jego mać! Nie, nie wytrzymam w tym wszystkim." - Oszaleję! - krzyknął na cały głos. - Chyba uciekać przyjdzie z tego zamku. Szarpnął drzwiami. Drzemiący w korytarzu pokojowy zerwał się na równe nogi. - Drzemiesz, choć król nie śpi? Sobaka jedna! - Jestem do usług, najjaśniejszy panie! - odpowiedział struchlały dworzanin. - Śpij, durniu! Wszyscy uśniecie na śmierć przytłoczeni swoim tłuszczem. Fuknął tymi słowami i zaraz po nich pomyślał, że przecież pastwi się na niewinnym słudze. "Temu wolno nie wiedzieć, kto myśli za jego sen spokojny. Ale kanclerz?" Pokojowy ruszył kilka kroków za królem. - Zostań przy drzwiach, nikogo nie potrzebuję. Szedł dalej półmrocznymi korytarzami. Gdzieniegdzie paliła się wysoko na ścianie lampa olejna i skwierczały w niej namoczone, półspalone knoty. Rzeźbione sufity zdawały się falować w tej migotliwej poświacie, a kamienne liście i kwiaty na nich utkane chybotały się od cienia, jakby wzruszone wiatrem. Władysław stanąwszy przed którymiś drzwiami uchylił je bezszelestnie. W izbie było jeszcze ciemniej niż na korytarzu. Paliła się tylko mała lampka oliwna przed świętym obrazem tuż przy drzwiach w rogu i oświetlała stojące pod nią niskie łóżko. Na odgłos butów królewskich ktoś śpiący w ubraniu na tej pryczy ocknął się nagle ze snu. - Kto tu? W imię Ojca i Syna? Najjaśniejszy pan? Choć czuwający dworzanin powiedział to z cicha, król go skarcił szeptem: - Nie drzyj się, królewicza obudzisz. Dworzanin już stał na nogach. - Lampa smoli - powiedział Władysław. - Zaduch tu wielki, a ty powietrza nie wpuścisz? - Mży na dworze i wilgoć. Okno trochę uchylone. - No i cóż się stanie, gdy łyknie choćby mokrego powietrza? Maj przecie, do diabła. Wy mi syna na babę wychowacie. Sługa rozepchnął szerzej okiennice i stał bez słowa. - Wyjdź stąd, Tryzma! Drzwi mi przymknij z cicha, bo jeśli się obudzi, skórę ci wygarbuję. Dworzanin kocim chodem sunął ku drzwiom. - Czekaj! Jaki ma sen? - Od kilku dni królewicz śpi smacznie, nie budzi się przez całą noc, najjaśniejszy panie! - Wieczerzę jadł? - Jak nigdy. I wesoły był, gdyśmy harce z Tatarami wyprawiali - dworzanin wskazał na stół zastawiony drewnianymi żołnierzami, armatkami i miniaturami bojowych wozów. - Tak powiadasz? - uśmiechnął się król. - No to wyjdź już, ja tu chwilę przy nim posiedzę. Gdy dworzanin wyszedł, król zbliżył się do wysokiego łoża, stojącego przy ścianie naprzeciw okien. Uchylił ostrożnie koronkowe zasłony i spojrzał na twarz śpiącego dziecka. Mały Zygmunt spał na wznak. Chuda twarz królewskiego syna otulona była puklami jasnych, skręconych jak wiórki włosów. Jeden kosmyk spadał zawadiacko na białe czoło chłopca i zdawał się drgać pod wpływem oddechu dziecka. Ciemne i długie rzęsy rzucały smużki cienia na policzki, tak że w pierwszej chwili zdawało się królowi, że syn nie śpi, lecz patrzy w niego przymrużonymi oczyma. Małe dłonie dziecka ułożone w krzyż na piernacie zaciśnięte były w piąstki. "Zawsze ściska palce we śnie, jak to robiła nieboszczka." Teraz zobaczył, że i twarz, którą rzadko widywał śpiącą, przypomina we śnie Cecylię Renatę. I ona miała tak długie rzęsy, nos nieco za krótki, ale piękny, odmienny od rysów właściwych rodowi Wazów. "I skóra na nim zbyt delikatna, jak z pianki. Ale mówią, że nie tylko do matki nieboszczki, ale i do mnie podobny." Chętnie wspominał w tej chwili Władysław, jak to za swojego dziecięctwa słyszał pochwały swojej urody. po dziś dzień potwierdzał ją portret króla jako dziecka, wiszący w pałacowej komnacie, stworzony pędzlem Rubensa. Patrzył z miłością na twarz chłopca i wstrzymywał swój przyciężki oddech, by nie zakłócić błogiego snu dziecka. Nasyciwszy ojcowską miłość i dumę urodą i zdrowiem równo oddychającego Zygmuntka siadł obok łóżka w fotelu. Odetchnął. Pierwszy raz tej ciężkiej nocy nabrał w całą pierś powietrza swobodnie i kojąco. Jego jedyny ukochany syn dość wątłego z natury zdrowia od kilku miesięcy był co dnia bardziej czerstwy, sił pełniejszy. A jakże to było dawniej, po śmierci Cecylii Renaty? Skrzat królewski nic nie chciał jeść, pędził od siebie królewskich wychowawców, rzucał o ziemię kubki i talerze, a po nocach wzywał imienia umarłej matki. "Dzięki ci, Boże, bylebym w lada jakim zdrowiu pożył jeszcze, to go na króla wychowam" - mówił w myślach Władysław, choć i jego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. Czasem dokuczał kamień, nierzadko łamała w kościach podagra, zawsze udręczała nadmierna otyłość. Jeszcze kilka miesięcy temu, gdy sprowadzał do Polski niby to młodziutką i piękną żonę, myślał, stary lubieżnik, że przy niej się jeszcze ocknie, kwasy z kości ustąpią i będzie jak za młodu skakał na konia lekko, bez niczyjej pomocy. "Wszystko diabli wzięli. Bóg mi widać nie łaskaw, choć dla świętej wiary myślę cięgiem o tych Turkach." Wspomnienie Tatarów lub Porty zawsze rodziło w nim bunt i chęć czynu. Więc i teraz, gdy usiadł u stóp swojego syna, wróciło weń całe oburzenie. "Nie złamią mnie, choćby się wszyscy sprzysięgli. Gadają, że ojczyzna, że Rzeczpospolita, a w istocie odwagi już z nich nie wytrzęsie, w tłuszcz im obrosły serca. Jedną mają odwagę, nie odwagę, czelność, wojować ze swoim królem i wrzeszczeć, że o wolności chodzi. A tymczasem żaden z tych ciemnych łbów w ogóle tego słowa nie rozumie. Wolność dla nich to siadanie okrakiem na króla, trzymanie za pysk biednej szlachty, ludu poddanego i kozaczyzny, zagarnianie królewszczyzn. Żebyś im nie wiem co w gardło napchał, to cię nie uszanują. Póki nie dasz, to krążą, zabiegają, jak już dasz, to potem rosną w pychę i bogactwo, i jeszcze kraczą o |absolutum |dominium. Zgłupiał ten naród. Zmarnieje niebawem, bo jakże utrzymać jego wielkość bez broni i bez silnej władzy u tronu. Będą się kłaniać Islam Girejowi, Moskwie albo jeszcze uzurpatorowi, królowi szwedzkiemu." Zapomniawszy, że siedzi w sypialni syna, trzepnął dłonią o poręcz krzesła. - Kto tu? Władysław odwrócił się przerażony. - To ja, Zygmusiu! - Pan ojciec? - Cicho, Zygmuś. - Co tu robisz? - Śpij, dziecko! Król wygramolił się z trudem z ciasnego fotela. - Połóż się, synu, jeszcze sporo nocy. - Już dzień, widno się robi. Zanim Władysław wydobył się z fotela, dziecko wyskoczyło z łoża, przybiegło do nóg ojca. Musiał usiąść z powrotem i wziąć syna na kolana. Chłopiec wpatrywał się w zmęczoną, wielką twarz ojca. - Jakie duże masz dzisiaj wąsy! Król uśmiechał się zakłopotany, głaskał powichrzoną brodę. - I oczy masz dziś czerwone. Czyś ty płakał? - Głupiś, Zygmuntku, król nigdy nie płacze. Widziałeś kiedy? No powiedz! - Nie, nigdy. - Ano widzisz. Świt za oknem i wszystko tu robi się czerwone. Patrz, twoje wojaki już błyskają szablami. Żeby jeszcze bardziej zagadać dziecko, wskazał na stół. - A cóż to takiego? Połowa tych żołnierzyków leży, a reszta stoi przy armatach? Chłopiec dostał płomieni w oczach. - Tu była wielka bitwa. Tryzma dowodził Turkami a ja naszym rycerstwem i dragonią. Myśmy mieli, jak widzisz, mniej wojska, ale za to armaty jak się patrzy. Co za działa! Ulał je pan armatny koronny... - Pan z Arciszewa? Co ty mówisz? - Kilka dni temu przysłali je z arsenału. - Ho, ho! Ładne cacka. A to mi się udał Arciszewski, nawet o tobie pamięta? I co, jakże wypadło z tą bitwą? - Bisurmańcy chcieli mnie otoczyć, ale z tych dział waliłem grudkami chleba, znaczy się prawdziwymi kulami. Gdym trafił Islam Gireja, wszystko pierzchło. Ojcze panie, Tryzma chciał się dalej bić, i gada, że ma jeszcze wojsko, ale jak już wódz leży, to przecież ja wygrałem. Jak myślisz? - Jak wodza nie ma, to i bitwa do niczego. - No właśnie. Toteż wziąłem mu tego Islam Gireja i ukręciłem mu głowę. - Cha, cha! Gdzież jest ten bisurmaniec? - Głowę wbiłem na muszkiet. - Nie widzę. - Nie głupim, bym go na stole zostawił, Tryzma zaraz by naprawił. Czekaj, ojcze panie, zaraz ci pokażę... Zeskoczył z kolan ojca i sięgnął dłonią do łóżka, pod poduszkę. - Jest tutaj. Spałem mając go w garści. - Zygmuntku, widzę, że z ciebie wódz mądry i przemyślny. Wziął syna na ręce, uniósł go, jak mógł najwyżej w górę. - Mój ty Zygmuncie, za siedem lat, jak będziesz jechał ze mną na czele regimentu, już nie będzie Islam Gireja. Nie za siedem, za rok już go nie będzie. Ale nie tylko jemu trzeba głowę ukręcić. - Komu jeszcze? - Za młodyś, byś mógł wszystko zrozumieć. Tu na dworze koło ciebie i koło twego ojca jest wielu, których by też warto ukrócić. - Pewnie Tryzmę. - Nie Tryzmę, on twój wierny sługa. - Już wiem, pana Kazanowskiego. Mateńka, gdy żyła, zawsze mówiła, że to największy wróg króla. - Mateńka się myliła, Kazanowski wierny mój przyjaciel, od małego dziecka. Powiedziawszy to sposępniał. Gdyby to nie miał przed sobą sześcioletniego dziecka, wiedziałby, co odpowiedzieć. Niechęć nieboszczki do Kazanowskiego miała inne, wcale nie polityczne źródło. Nie lubiła zmarła królowa wszystkich, z którymi król hulał i oddawał się rozpuście. Teraz świerzbił go język, by przed nierozumnym jeszcze dzieckiem wyrzucić z ust kilka nazwisk, ludzi królowi groźnych i nienawistnych. Pierwszy w tej grupie byłby dziś Ossoliński, stary lis, który króla bałamucił. Przecież i on, jak to mówił niedawno w karecie Arciszewski, był na tajemnej zmowie w reformackim ogrodzie. A potem udawał przy stole, manewrował, by i króla, i panów nie urazić. Dalej szedłby jego nowy koligat, Kalinowski, i Albrycht Radziwiłł. O, Lubomirski, sprzeniewierzone paniątko! A jeszcze zawalidroga Wiśniowiecki, pyszałek nad pyszałkami, choć może temu jednemu będzie w smak wojna turecka. Nie, nie będzie, on Kozakom broni dać nie chce. Gdy tak liczył w myślach sprzysiężonych przeciw niemu magnatów, ogarnął go lęk, że tak mało wokoło niego wpływowych, wiernych mu ludzi. Że sam jeden jak palec z jedyną tylko swoją wolą, z uporem. Nawet własna żona odmówiła przecież poparcia. - Powiedz, którzy to twoi wrogowie? - Nazwiska pomylisz i zapomnisz. Innym razem ci powiem. Teraz idź spać, Zygmuntku. - Nie usnę. - Idź do łóżka, król ci rozkazuje. Chłopiec już się nie ociągał. Ucałował ojca w rękę i wsunął się cicho za firanki. Władysław poprawił mu piernaty i zadyszał się przy tym mocno. - Za to, żeś mnie posłuchał, pojedziesz ze mną na najbliższe łowy. - Dziękuję, ojcze panie! Głowa dziecka ułożyła się posłusznie na poduszkach. Zwichrzone włosy otoczyły jak przedtem czoło i policzki. Władysław pogłaskał go dłonią, pod którą zniknęła na chwilę cała twarz dziecka. - Śpij smacznie! Zaraz zawołam tu Tryzmę, by dalej czuwał przy tobie. - Daj mi do ręki tego Gireja. Bez niego nie usnę. Gdy mu Władysław wsunął do dłoni drewnianą kukłę, Zygmunt zacisnął ją pieczołowicie w piąstce. Jeszcze raz spojrzał Władysław na dziecko i wyszedł z sypialni. Kroczył pod stropami krużganków z jedną myślą: "Sam jeden. Jeśli mnie nie ufają, to niechże bodaj na pamięć tego syna myślą o wielkości królestwa. Nie ustąpię! Boże Najświętszy, wspomóż, nie ustąpię." Rozdział XXI List Lubomirskiego, owa przestroga dana królowi, krążył po kraju. Kancelaria w Wiśniczu powielała pismo magnata w wielokrotnych odpisach, a pół setki pocztowych wojewody rozwoziło je w pośpiechu po całej Polsce i Litwie. Królik krakowski szczycił się przed szlachtą swoim wystąpieniem, odwagą wobec majestatu i jeszcze dodatkowymi pismami zagrzewał warchołów do oporu przeciw królowi. Nie było województwa i powiatu, dokąd by nie dotarły pisma wojewody krakowskiego jednające mu zwolenników jako obrońcy swobód szlacheckich. Za wzorem Lubomirskiego pośpieszyli prawie wszyscy biskupi, karmazyni z ziem północnych i już krążyła po kraju cała szarańcza pism, listów pasterskich, przestróg i pamfletów oskarżających króla. Odgłosy tego huku dochodziły do uszu królewskich. Ponosiła go pasja, chodził jak uwięziony żubr po komnatach pałacu i odgrażał się senatorom i magnatom. "Trzeba na nich innego sposobu. Wziąć za łeb i uciszyć. Jeśli tego nie zrobię, oni mnie zdławią." Ale były to tylko myśli utajone lub nawet słowa, tyle że do siebie samego mówione. Gdy próbował obliczyć swoje siły, ogarniało go całkowite zwątpienie. Znów słuchał rad sekretarzy, hrabiego Magni, posła Tiepolo i pocieszał się w skrytości ducha. "Z wszystkimi naraz zadrzeć nie mogę. Muszę urobić jednych przeciw drugim." Na wieść o śmierci Sobieskiego - ani chwili się nie wahając - kazał wysłać listy do Lubomirskiego przyrzekające mu kasztelanię krakowską, a synowi starostwo. Jakież jednak było jego rozczarowanie, gdy Lubomirski urząd dla syna wziął, a za kasztelanię podziękował. "Rozumiem - dociekał Władysław. - Co dałem synowi, ułapił, a co dlań, odmówił, by nie stracić zaufania u otumanionej szlachty. Poza tym nie daruje mi, że dawniej go pominąłem dając kasztelanię Sobieskiemu." Z Ossolińskim rad nierad musiał się pogodzić, bo w zasadzie każdy kanclerz pełnił swój urząd dożywotnio. Zresztą złączyła ich z powrotem wspólna troska, bo choć Ossoliński odmówił pieczęci na listach zapowiednich, to i tak nadal psy na nim wieszano, podejrzewając, że obłudnie postępuje i sprzyja wzmocnieniu władzy królewskiej. Całą nadzieję skupił teraz Władysław na zjeździe senatorów, zwołanym do Krakowa na drugi dzień po koronacji królowej. Pocieszał się, że przy tak wielkiej uroczystości nastroje będą dlań przychylniejsze i senat nie skoczy mu do gardła. To samo zresztą przepowiadał Ossoliński. W przeddzień wyjazdu, kiedy już część dworu ruszyła ku Częstochowie, Władysław wezwał do siebie Krzysztofa Arciszewskiego i naradzał się z nim w cztery oczy, wylewając, jak zawsze w jego obecności, żółć na magnatów. Choć pan armatny był trzeźwiejszego niż król sądu o wyprawie na Turków i do niej nie przynaglał, to w jednym był całkowicie zgodny z Władysławem, nawet mu entuzjastycznie przytakiwał. - Nie ustępować panom, najjaśniejszy panie. Dzień, w którym poznają słabość królewską, to pora klęski nie tylko majestatu, ale całego kraju. Gdy zginie ten jedyny autorytet, to zapanuje w miłej ojczyźnie nieporządek i zupełna samowola. - Toteż widzisz, co robię... Jutro po moim wyjeździe wyjdzie z Warszawy trzy tysiące wojska ku ziemiom wschodnim, dokąd ja sam zaraz po koronacji pojadę, bo pora zacząć bodaj z Tatarami. Ty zaś na razie się nie ruszaj, by ludziom w ślepia nie wchodzić z tak dużą ruchawą, ale w połowie lipca weź wszystkie działa i przetocz je szybko do Lwowa. Myślę, że przydadzą się i te małe działka, co ci ów giser robi. Arciszewski nieco zmarkotniał. - Robiłby ich więcej, najjaśniejszy panie, ale nie mamy czym płacić. Ile mogłem, wydusiłem z ludwisarza bez gotowizny, teraz zaś już i jemu ciężko. - Na razie pustka w skarbie królewskim. Jak zaczniemy z Tatarami, sejm uchwali podatki, a wtedy i na armatę będą pieniądze. - Nie widziałem sejmów polskich, miłościwy panie, siedemnaście lat, więc nie chciałbym turbować wątpliwościami waszej królewskiej mości. Pamiętam jednak, że za nieboszczyka króla ojca niełatwo szło z podatkami. - I teraz nie lepiej, ale myślę, że uchwalą, gdy się zacznie wojowanie. Nigdy wcześniej nie wyrwiesz im z gardła ani jednego orta. Powiedz no, ile jest dział w cekhauzie krakowskim? - Nie więcej jak trzydzieści. - Dajże mi do drogi jakiegoś edelmana czy zaufanego człowieka, niech mi przy okazji przepatrzy cekhauz, bo i stamtąd działa czas by ruszyć. Ty mi zaś zostań w Warszawie i wszystkiego tu pilnuj koło armaty i samemu miastu też się przyglądaj, by złe nastroje tępić, ile tylko można. - Według rozkazania królewskiego, poślę do Krakowa Mitwenza i młodego żołnierza, nader mi wiernego, owego Piotra Opackiego, co mi sekretarzuje. - Może być i ten. Nieźle mu z oczu patrzy. Młody jest, niech przy okazji koronację zobaczy. W pierwszych dniach lipca król z całym dworem dotarł do Częstochowy. Na trzy mile przed miastem wysiadł z karocy i na czele jazdy puścił się konno w stronę Jasnej Góry. Dla podkreślenia niezłomności swoich wojennych postanowień kazał podkanclerzemu koronnemu Leszczyńskiemu, zarazem biskupowi chełmińskiemu, poświęcić chorągiew nowozwerbowanej husarii królewskiej. Leszczyński, nieco udobruchany tym aktem królewskiej pobożności, odbył z całą pompą ów ceremoniał i odtąd nieco zelżał w swojej wrogości do planów króla. W dzień piętnasty lipca stolica Jagiellonów była świadkiem i zarazem miejscem wielkiego święta - koronacji królowej Marii Ludwiki. Mury starej katedry wawelskiej wypełniły się tłumami szlachty, duchownych i senatorów. Od wczesnej godziny rannej cały plac przed kościołem zajęty był przez oddziały gwardii królewskiej, pospólstwo i pomniejszą szlachtę, która nie mogła się wcisnąć do wnętrza. Do katedry wpuszczano zrazu tylko co znaczniejsze poczty pańskie, wybitniejszych mieszczan podwawelskich i dworzan królewskich jak i całą czeladź króla i królowej. Piotr z Mitwenzem i Sebastianem był na chórze, bo odbywszy całą podróż w wielkiej zażyłości z Gremborzewskim, chciał mu towarzyszyć także w chwili, gdy nadworny muzyk królewski miał dyrygować kapelą. Pierwszy raz w swoim życiu sekretarz pana armatnego podziwiał wspaniałość wawelskiej katedry, patrzył olśniony na kolorowe marmury, posągi zmarłych królów, złocone ołtarze i blask tysiąca świec zapalonych wokół naw i kaplic. Stał oniemiały, połykał wzrokiem cały ten wspaniały obraz świątyni ubarwionej tysiącem jedwabistych żupanów, piór na zwisających u rąk czapach, błyskiem pasów, rapierów i karabeli. Stojący za nim przy murze chóru Sebastian, blady jak ściana, żegnał się raz po raz i powtarzał: - Święci anieli, chyba w samym niebie nie ma tyle bogactwa. Gdy mu któryś z pachołków od organowych miechów pokazał na środku kościoła szczerosrebrną trumnę i powiedział, że w niej leży święty Stanisław, chłop rymnął na kolana i modlił się: - O łaskę, proszę, Panno Najświętsza, i ciebie, święty Stanisławie, byście wstawili się za mną i za moją rodziną i by pan Tarnowski, gdy do dworu wreszcie zajadę, nie krzywił się więcej na moją Tereskę. A i temu młodemu panu Opackiemu daj, Panie Boże, szczęście, skoro mi w drodze powrotnej ku Warszawie przyzwolił podjechać do wsi rodzinnej. O godzinie dziewiątej ozwały się nad kościołem dzwony i wszedł do katedry orszak królewski. Siedmiu senatorów prowadziło króla Władysława, siedmiu Marię Ludwikę. Na czele korowodu kroczył miecznik krakowski trzymając oburącz goły miecz. Tuż przed Marią Ludwiką postępowało trzech biskupów. Jeden z nich niósł koronę, drugi jabłko królewskie, trzeci berło. Ku zdziwieniu Piotra, a jeszcze bardziej Sebastiana, już przytomniejszego, królestwo szło w zwykłych strojach. Opacki miał to zdziwienie wyjawić panu Gremborzewskiemu, ale właśnie tuż przed grobem świętego Stanisława długi orszak koronacyjny rozdzielił się na dwoje. Senatorowie idący przed królem powiedli go do Kaplicy Zygmuntowskiej, zastęp magnatów z królową i jedyną kobietą w jej towarzystwie, panią de Magni, skręcił do drugiej kaplicy. - Widzę, że waść się dziwisz - nachylił się Gremborzewski ku Piotrowi - ale podobnie było i na koronacji Cecylii Renaty. Królestwo przebiorą się w kaplicach i wtedy posłyszysz moich śpiewaków i kapelę. Niedługo trwała ceremonia wdziewania uroczystych strojów. Już było widać u ołtarza gronostajowy płaszcz Władysława IV i purpurowe obleczenie jego małżonki. Arcybiskup, prymas Łubieński, głosem na chórze prawie niesłyszalnym zaintonował pierwsze wersety modlitwy i rozpoczęła się msza koronacyjna. Zagrzmiało teraz na chórze. Ozwały się organy i zabrzmiał chór pana Gremborzewskiego. Basy biły w ścianę, przy której stał skulony Sebastian, więc chłop bał się, że ogłuchnie od piszczałek i od potężnego chóru królewskich śpiewaków. Między epistołą a ewangelią infuła arcybiskupa nachyliła się ku Marii Ludwice klęczącej na stopniach ołtarza. Prymas wzniósł ręce i w ogólnej ciszy kościoła zaczął odmawiać litanię. Kantorowie z chóru odpowiadali wtórowaniem. Gdy umilkła litania, prymas odebrał od królowej przysięgę i wtedy przeszedł na drugą stronę stopni ołtarza, do tronu arcybiskupiego. Tam zasiadłszy w całym pontyfikalnym splendorze, w otoczeniu stojących nieruchomo biskupów, skinął dłonią i wezwał ku sobie Marię Ludwikę. Wyciągnęły się teraz szyje wszystkich zebranych w kościele, bo każdy chciał widzieć ten najuroczystszy moment. Arcybiskup znów skinął ręką ku królowej, wzywając ją, by u jego stóp uklękła. Gdy ugięły się pod królową kolana na potwierdzenie faktu, że miano królowej nie od króla, ale od Kościoła pochodzi, starzec arcybiskup sięgnął po oleje. Zanurzył wielki palec w złotej ampułce i wiódł nim majestatycznie po prawej ręce królowej od dłoni aż po obnażony łokieć. Znowu nabrawszy oleju świętego, uchylił kołnierza królowej i pomazał jej kręgi, a potem bark od szyi ku ramieniu. Dwaj biskupowie czerpiąc wodę ze srebrnych kubków obmywali z oleju miejsca namaszczone, dopinali kołnierz królowej. Gdy się to stało, arcybiskup Łubieński powstał z tronu. Uniósł w górę wysoko, by wszyscy wierni widzieli, koronę podaną mu z ołtarza i nasadził oburącz na kasztanowe włosy Marii Ludwiki Gonzagi. Jeszcze w większej niż dotąd ciszy królowa przyjęła komunię świętą i nagle, gdy powstała z klęczek, zagrzmiała katedra jednym potężnym śpiewem. Huczało "Te Deum laudamus" i wśród tego śpiewu arcybiskup prowadził królową do tronu królewskiego. Odczekał chwilę, póki nie wstąpiła na ostatni purpurowy stopień, i teraz dopiero odwróciwszy się z całą swą świtą kościelną ku tłumom zebranym w kościele, krzyknął: -|Vivat |regina |Poloniae! - |Vivat |regina! - zagrzmiało we wszystkich nawach, od ołtarza po chór i po babiniec. Krzyczał i Piotr z Gremborzewskim, z Mitwenzem i Sebastianem, i z całym chórem królewskich śpiewaków, aż świece w kościele zaczęły miotać się od drgającego powietrza. W tej też chwili wpadł do naw kościelnych huk salw z dział królewskich ustawionych w kierunku Wisły. Dzień ten święciło całe miasto. Ani król, ani rajcy starej stolicy nie szczędzili grosza dla uświetnienia uroczystości. Ulice udekorowano łukami tryumfalnymi, złocistymi oponami i dywanami, tysiące świec płonęło w oknach ratusza i wszystkich kamienic miasta. Nawet biedocie miejskiej i szlachcie brukowej dostało się dziś coś niecoś z rozstawionych po mieście stołów. Król wydał na zamku wielki festyn z komediami, z pijatyką i z tańcami. Poił magnatów i szlachtę, układny był dla dziewiętnastu senatorów, bo tylu tylko zjechało, i pełen nadziei oczekiwał na jutrzejszy dzień narady. Zwołał ją nie na zamek wawelski, ale do pałacu w Łobzowie, by w większym zaciszu odbyć historyczne zebranie. Przez trzy dni ciągnęły się narady senatu. Władysław chcąc udobruchać senatorów głosił, że o żadnej wojnie zaczepnej z Turkami bez zgody senatorów nie myśli, że wszystko, co dotąd przygotowywał, to tylko z własnego skarbu i jedynie na obronną wojnę z Tatarami, bo hańba by to była dla wielkiego królestwa posyłać po staremu haracze dzikim hordom. Jeśliby zaś Turcja wbrew układom upomniała się o haracz, to jasne, że i przeciw niej pora wystąpić z mieczem, zwłaszcza że cały świat chrześcijański burzy się na sułtana i powstają przeciw niemu ludy Persji, Arabii i Bałkanu. Wszyscy biskupi wystąpili przeciw zdaniu królewskiemu. Nie zjednało ich bynajmniej hasło wojny w obronie chrześcijaństwa, a nawet już zapomnieli o niedawnej pielgrzymce króla do Częstochowy. - Nasze włości i majątki wyczerpią się na tę wojnę - mówili - bo żołnierz najczęściej stawa w majątkach kościelnych. "Bo najwięcej ich jest w Rzeczypospolitej" - pomyślał w tej chwili król, nie wyjawiając głośno swojego sądu, by nie drażnić duchownych. To znowu inni senatorowie czytali list szlachty wielkopolskiej, pisany nie bez wpływu Lubomirskiego, i znów bladł Władysław słuchając upomnienia, "by zechciał wstrzymać swoje zamysły i stosować się do prawa Rzeczypospolitej". Zaraz za tym wypowiedziano skargi na posła weneckiego, bo wściekłość ogarniała cały senat, że król dzięki zasiłkom Signorii staje się niezależny od magnackich szkatuł. - Hańba to, najjaśniejszy panie - wołano - że jeszcze tu, po starym grodzie Jagiellonów, włóczą się zagraniczni posłowie. Mogłaby się bez nich odbyć koronacja królowej, bo to już nie wjazd królowej do kraju ani ślub majestatu. Król słuchał wszystkiego, zagryzał wargi i czekał na wypowiedź Ossolińskiego. Kanclerz nie miał łatwego zadania. Jego zdaniem przeforsowanie zaciągów było niemożliwe, więc odpowiedział w imieniu króla wymijająco, przy czym więcej w tym wystąpieniu było życzliwości dla senatu niż dla króla. Trzeciego dnia Władysławowi opadły całkiem ręce. Oto bowiem senatorowie bez jego wiedzy odbyli tajną naradę w pałacu arcybiskupa i przyszli na posiedzenie senatu z gotowymi żądaniami. Powstał prymas Łubieński, oddał zwyczajowe honory królowi i powiedział: - Na wojnę i na zaciągi nie pozwalamy, chyba za zgodą sejmu, i dlatego raczysz go, miłościwy panie, zwołać na październik. Jeśli do tego czasu zajdzie co złego, będziemy popierać na sejmie wolę majestatu. Znając porywczy charakter króla patrzyli na niego w tej chwili wszyscy z zaciekawieniem i niepokojem. Ale wbrew przewidywaniom Władysław okazał nie znaną u niego powściągliwość. Polecił Ossolińskiemu, by wyjawił zgodę królewską na zwołanie sejmu i wyraził nadzieję, że Izba Poselska uchwali zaciągi. Już się miała kończyć narada, gdy w ostatniej chwili poprosił jeszcze raz o głos arcybiskup Łubieński. - Najjaśniejszy panie! Doszły nas z dworu waszej królewskiej mości słuchy, jakoby majestat miał z Krakowa ruszyć w podróż ku Lwowu. Chcielibyśmy wiedzieć, ile w tym prawdy, ile zaś dworskiej plotki. Tego już było królowi za dużo, stracił cierpliwość. Krew wypłynęła mu na twarz i odpowiedział z najwyższym oburzeniem: - Ja waszmościów nie pytam, dokąd pojedziecie ucałowawszy rękę królewską. - Nasze drogi tylko od nas zależą, królowi zaś nie radzimy wyprawiać się ku województwu ruskiemu, bo byłby to zły znak dla Porty Otomańskiej. Sułtan gotów pomyśleć, że prawdą jest, co drukuje się w zagranicznych nowaliach, że nadal myślimy o wojnie. Iskra sprytu zawitała do oczu króla. Pozornie ochłonąwszy powiedział: - Jadę, by po koronacji królowej odwiedzić dwory okolicznych panów. Chcę się także znieść z hetmanem Potockim, zwłaszcza że na koronację nie przybył. - Raczej hetmana wezwać do siebie, niż do niego jechać - mówił prymas dość stanowczym głosem. - Radzimy wszyscy i nie masz między nami jednego, co by inaczej myślał, by wasza królewska mość zaniechał tego wyjazdu. Taka nasza wola, miłościwy panie! Władysław IV dłużej nie wytrzymał. Zerwał się z miejsca i przywołał skinieniem dłoni marszałka: - Rada skończona! O sejmie wam mówić, a o drodze, którędy ma jechać dwór królewski, moja tylko wola stanowi! Kazał się wynieść z komnaty nie rzuciwszy nawet okiem na całe grono zebranych. Następnego dnia część dworu królewskiego ruszyła na wschód ku Bochni. Gdy król opuścił miasto udając się zrazu do Niepołomic, senatorowie zeszli się jeszcze raz w arcybiskupim pałacu. Padały dziś coraz ostrzejsze zdania: - Król nas nie słucha. - Senatu już nie szanuje. - Na sejm się zgodził, ale swoje robi po dawnemu. Z tego wszystkiego wyjdzie niewola panów, rozbestwienie się wojska i chłopstwa kozackiego, które uwielbia króla. Odzywały się coraz bardziej natarczywe okrzyki przeciw królowi: - Nie czekać na sejm! Zaciągi, które już stoją po województwach, rozpędzić! Zwołać szlachtę na koń i rozpędzić! - Króla we Lwowie przypilnować! O każdym jego kroku musimy wiedzieć! - My pierwsi zaczniemy - mówili senatorowie z Wielkopolski. - Zwołamy kilka tysięcy panów braci i wyrżniemy w pień zaciężne wojsko. Niech jeszcze przed sejmem wszyscy wiedzą, że szlachta przeciw królowi, przeciw żołdactwu, co ma nasze wolności niweczyć. Niech też pan Lubomirski, który wielkiej przyjaźni zażywa u zagranicznych władców, napisze do sułtana, że raczej króla naszego opuścimy, niż podniesiemy rękę przeciw Porcie. Pokoju nam trzeba, a nie wojny, waszmościowie! Haracze posłać chanowi i siedzieć, jak u Boga Ojca za piecem. Rzeczpospolita potąd silna i wielka, pokąd nasze wolności szlacheckie. Od silnej władzy królewskiej, od żołdactwa zginiemy, waszmościowie! - Zginiemy! Króla trzeba pilnować! Przepędzić od niego obcych posłów! Lubomirski wszystkiego słuchał. On jeden na tej radzie i na poprzednich prawie nie mówił. Wiedział, że i bez jego wystąpień wszystko się dziać będzie po jego myśli. Był wstrzemięźliwy i z tej przyczyny, że przecież niebawem miał gościć u siebie oboje królestwa. Dziś tylko przytakiwał. - Chwila naprawdę ciężka, ale nie martwcie się, waszmościowie. Spróbuję wpłynąć na króla jegomości, gdy będzie niebawem moim gościem w Wiśniczu. Uradzono zgodny opór przeciw królowi. By jednak czymś wyraźniejszym dokuczyć Władysławowi i przypomnieć siłę magnackiej samowoli, w dzień po wyjeździe króla do Niepołomic starosta krakowski posłał dworzan do gospody posła Tiepolo żądając odeń, by do północy opuścił miasto i nie ważył bliżej się zatrzymać na postój jak cztery mile od murów Krakowa. Co uczyniwszy starosta krakowski zawiadomił senatorów o wyjeździe obrażonego posła i przyjął od nich gratulacje. Panowie zatarli z zadowoleniem ręce i jeden do drugiego mówił: - Będziemy tak pędzić wszystkich popleczników króla i Bóg wszechmocny świadkiem, na swoim postawimy. |Aurea |libertas, waszmościowie. - |Aurea |libertas! - zawtórowano. Rozdział XXII Gniady koń pod Sebastianem szedł raźno, prychał wesoło nozdrzami. Choć tyle drogi uszedł od Krakowa w Kielecczyznę, nie wydawał się zmęczony, zwłaszcza że chłop szanując bydlę ani go nie pędził, ani nie szczędził popasu. Pogoda sprzyjała dotąd podróży. Słońce niezbyt przypiekało, powietrze miało niewiele wilgoci, a szlak był ubity i niegrząski. Już gdzieś niedaleko była rodzinna wieś Sebastiana. Chłop patrzył na znane mu zagajniki, pochyłości terenu i rozległe ścierniska. Widok znanego wijącego się potoku wzbudził w nim radość i rozrzewnienie. Puścił lejce koniowi i ucieszył się, gdy kobyła pochyliła łeb i wsysała świszcząco zimną wodę strumyka. - Pijże, szkapo, bo takiej wody jak u nas nigdy nie uświadczysz w Warszawie. Nawet gdy koń nasyciwszy się trzymał łeb nad wodą, udając, że jeszcze pije, Sebastian nie pociągał cugli. Patrzył na niedalekie olchy i wikliny z błogim wytchnieniem i zaciekawieniem. "Ucięli topolę, bo widać uschła. Stare to było i potężne drzewo. Z samych konarów mieli opału na kawałek zimy." Gdy ruszył dalej, zobaczył w bok od szlaku dwór pana Tarnowskiego na sporym zalesionym wzniesieniu. Dawniej na widok pańskiego obejścia doznawał pewnego lęku i wolał iść lasem ku rodzinnej zagrodzie, a nie szlakiem, na którym można się było natknąć na pańskich ekonomów. Dziś jednak patrzył śmiało w tamtą stronę. "Jak tam z nim pan armatny wszystko ugadał na weselu, to, da Bóg, kijami mnie jutro nie przepędzą" Pamięć o wstawiennictwie zwierzchnika jak i świadomość, że siedzi na koniu, ubrany z artyleryjska, a nie w siermiędze, dodawała mu pewności siebie. "Dziś sobie odetchnę, wszystko w chałupie obgadam, a jutro niedziela, to pójdziem z prośbą do pana. Jakże zdziwi się stara, a i obie młódki, gdy mnie znienacka obaczą, Boże święty! W domu są chyba o tej porze, bo sobota, dzień wolny od pańskiego wyrobku." Niebawem wjechał w zakrzewiony wąwóz, wzmogło się bicie serca. Jak wylezie za chwilę z tego rozdołu, to zobaczy już własne pole i chałupę w niedalekości. - Tam się nażresz, moja szkapo, świeżego owsa ci podsypię - klepnął kobyłę po szyi i już widział wyłaniający się zza drzew szmat własnego ścierniska. Rzucił okiem ku ziemi, by zbadać, czy grube są te ucięte paździerze. - Ho, ho! Udała się tego roku pszeniczka. Słoma gruba jak bat, to i kłos musiał być bogaty. Chata w oddali wydała mu się znacznie mniejsza, niż ją miał w pamięci. Wystarczyło dwa lata patrzenia na wielkie domostwa w stolicy, na rozległe dwory po jurydykach podmiejskich, by teraz jakoś nisko w ziemi usiadła mu rodzinna zagroda. Na łące wśród wybujałej trawy leżały dwie najedzone krowy i żuły szczękami zieloną miazgę. Jedno z bydląt odwróciło ciężki łeb ku jeźdźcowi i zaryczało wesołym mukiem. - Widzieliście? Czerwona mnie wywąchała. Daj ci Boże zdrowie, stare bydlę. A gdzież łaciata? Chyba wlazła w dąbrowę. Że wołów nie widział, nie zdziwiło go wcale, bo skoro sobota, pewnie gdzieś ciągną sochę za chałupą. Przy oborze nikogo nie zastał. Tylko pies zerwał się jak wściekły i biegł ku koniowi z zajadłym szczekaniem. - Jest i sobaka. A naści tu, byś pamiętał, żem zjechał ku swojej chudobie. Rzucił mu kość, którą z myślą o tej właśnie psinie wiózł od wczorajszego wieczoru wśród resztek jadła. W domu nikogo nie znalazł. Zsiadł z konia, puścił go luzem i wszedł do izby. Zobaczył tu gospodarski ład. Gliniane garnki już pomyte, rozstawione były dla wyschnięcia wokół stygnącego paleniska, ławy przetarte wiechciem świeciły schludnością, a tylko gdzieniegdzie żółciło się źdźbło wbite stopami w polepę izby. Pod ścianami stały trzy wysokie gliniane czopy pełne mleka z rannego udoju. "Widać wszystkie poszły na orkę poza wzgórze, bo żadnego wołu nie ma w stajni. Radzą sobie, jak mogą, skoro brak chłopa w domu." Choć go ochota wielka brała popić tego gęstego, pokrytego śmietanką mleka, powstrzymał oskomę i poszedł za owsem do komory. Znalazł go sporo w sąsieku, nabrał w drewniane koryto i wystawił koniowi przed chałupę. - Pierwszy żryj, boś się więcej zmęczył, tylko mi nie prychaj, bo ziarno rozwiejesz. Koń szybkim pochyleniem głowy jakby wyraził zgodę na te warunki i wepchał pysk w koryto. Sebastian ucieszony, że zadbał o chudobę, wrócił do izby. Zdjął kubrak i pas, zezuł nowe cholewy, jakie mu dano w arsenale do drogi. "Odkąd pan Arciszewski jest w arsenale, dbają o człowieka. I buty są, jak się patrzy, i poparcie u pana Tarnowskiego. A ten młody Opacki też człek ludzki, że jako pachołka mnie wziął do Krakowa i teraz na niedzielę tu zezwolił. Jak się z nim w poniedziałek spotkam w Kielcach, to mu jakiego sera czy suchej kiełbasy podrzucę." Teraz zabrał się z czystym sumieniem do mleka. Bo jakież to było mleko! Ani się umyć do niego tej warszawskiej siwej polewce. Uszczęśliwiony trzymał obu garściami przy ustach pękaty gliniak, przechylał głowę ku powale i sycił się utęsknionym napojem i zapachem rodzinnej izby. Nawet na widok czarnego okopconego stropu odczuwał radość w sercu. Bo to przecie nie takie mury jak w arsenale, po których, bywało, wilgoć ciekła siwa i oślizgła, że Boże się pożal. Słońce niebawem zagasło i w izbie pociemniały kąty. "Wyjrzę ja na dzioł" - pomyślał. Zrazu z nawyku miejskiego chciał wdziać z powrotem buty, ale machnął ręką. O wiele przyjemniej będzie stanąć bosymi stopami na murawie. Nie zdążył wyjść, bo zastukały głucho rapcie wołów za oknem i posłyszał głosy żony i córek, zapędzających bydlęta ku stajni. - Matulu! Jakiś koń przed chałupą - doleciał do uszu Sebastiana głos młodszej córki, Katarzyny. Wyszedł przed dom i ukazał się rodzinie. - Ojciec, Jezusie Nazareński! Witajcie z Bogiem! - przyskoczyły doń obie córki i całowały go w rękę. - Prędzej bym się jakiego licha spodziewała niż ciebie, Sebastianie - wołała żona patrząc z zakłopotaniem na dobrze odzianego męża, choć nie obutego w tej chwili. W żołnierskim stroju wydawał jej się o wiele młodszy niż dawniej, gdy tu chodził wokół wołów, w poskręcanych i posypanych sieczką portkach. Sebastian siadł na progu, wkoło niego stanęła rodzina i zaczęła się gawęda. Chłop zrazu nie tyle opowiadał o sobie, ile raczej wypytywał żonę i córki przede wszystkim o gospodarskie sprawy. Ile kóp pszenicy zebrano, czy obrodził owies, jak z przychówkiem w stajni. - A teraz byłyście na tym stajaniu za górą? Żona spochmurniała: - Letko sobie widzisz nasze życie. Gnój się woziło na pańskie, a nie na swoje. - Na pańskie, w sobotę? - Nierzadko i ten dzień przykazuje pan do urobku. Tylko dwa dni w tygodniu teraz nasze. Tego roku uciemiężenie większe. - Cztery dni dla dworu? - Pieniędzy mu trza, bo cięgiem chleje - wtrąciła starsza córka, Teresa. - Czasem gdy mu brak kompanii, to stoi z gąsiorem podle figury świętej na drodze za dworem i z karbowym przepija albo łapie szlachtę mimo figury jadącą. - Siwuli też nie ma, tatulu - dopowiedziała Katarzyna w Inianej spódniczynie upapranej nawozem. - Bo wy, psiedusze, wszystko zmarnujecie, gdy mnie doma nie ma - oburzył się Sebastian. - Nie my, tatulu! Karbowy wziął przed wigilią, poszła na stół dla dworskiej czeladzi. Obiecali coś za nią dać, ale któż by się poszedł upomnieć. - I to wziął najtłuściejsze bydlątko? - I mleczne. Te obie, co ostały, mniej dają niż nieboraczka siwula. Nie masz kary na naszego pana. Tak się na nas zawziął o to narzeczeństwo, że już skaranie boskie. Nam bieda, a dla pana Bóg łaskaw, może bez to, że cięgiem do kościoła posyłają ze dwora to świece, to oliwę. - Nie gadaj, Małgorzato - Sebastian napominał żonę. - Bóg do czasu cierpliwy. - Ja nie bluźnię, ale to prawda, że bogaty bliższy Bogu i kościołowi. Na chwilę wszyscy zamilkli. Pierwsza przerwała ciszę Sebastianowa: - Wejdźcie do chałupy, ogień trzeba rozpalić. Sebastian poprowadził bydlęta i konia do stajni i za chwilę wrócił do izby mniej już osowiały. Nie po to tu przyjechał, by czas tracić na labidzenie. Zasiadł na ławie obok worka z przywoźnymi łachami i, jeszcze go nie rozwiązując, patrzył z lubością na kobiety, które z rozpalonymi oczyma zerkały ku tobołowi. Żona w świetle rozpalającego się ognia wydała mu się mniej sterana niż przed chwilą na dworze. Ruchy miała teraz lekkie i szybkie jak dawniej, bo nie żadną niedojdę wziął kiedyś za żonę, jeno babę rześką, prędką ku robocie. Rosło mu także serce na widok zgrabnej i rumianej Tereski. Z jej twarzy tryskało zdrowie, tęgie piersi trzymały się sztywno pod suknią. "Ładna dziopa i pracowita" - pomyślał przymrużywszy filuternie oczy. Chrząknął wymownie i zadał głośno pytanie: - A cóż ten twój Jędrek zza potoka? Pomoże wam czasem w polu? Dziewczyna się zapłoniła i zajęła się dorzucaniem drewien do ognia. - Śwarny chłop - powiedziała za nią matka - pomaga nam sporo, cięgiem jak dawniej zachodzi. - Tak powiadacie? Zaczął rozwiązywać worek i bez zbytniego pośpiechu wyciągnął z niego jakieś kwieciste bławaty. - Weźże to, Tereska, bo w czym do ślubu pójdziesz? Matka dziewczyny przerwała nagle pracę. Tereska, cała w pąsach, nie wiedziała zrazu, czy brać te szmaty i dziękować, bo chyba kpiny, cóż ten ojciec bredzi o ślubie. - E, głupości gadacie, tatulu - spojrzała z wymówką na ojca. Młodsza podskoczyła ku łachom i zaczęła rozwijać kolorową tkaninę i już wszystkim trzem zaiskrzyły się oczy ciekawością. Sebastian spojrzał karcąco na Tereskę. - Ojciec powiada, to słuchaj. Jutro idziem do pana Tarnowskiego, padniem mu do nóg, rozumiesz. - Zadowolony z wrażenia, jakie te słowa zrobiły, dodał z akcentem dumy: - W Warszawie go widziałem. - Naszego pana? - Źebyś wiedziała, jego i plebana. Pan armatny z arsenału, u którego jestem w żołnierskim obowiązku, ugadał się z nimi i powiedzieli... - Co powiedzieli? - podchwyciła Sebastianowa. - Skorom żołnierz, powiedzieli, i w wojsku nie byle jakim, bo przy armacie, to niechże mu ten zięć, znaczy się Jędrzej, do roboty będzie w chałupie. - Tatulu! Pan Tarnowski się zgodził? O Boże! - dziewczyna ledwie żywa przyskoczyła do kolan ojca. On zaś wcale jej nie usuwał, uznawszy, że należy mu się podziękowanie za tak wielkie osiągnięcie. Dał się całować po rękach, odczekał i wreszcie powiedział: - Więc widzicie, że i nasz pan nie najgorszy. W każdym człowieku jest iskra dobrości, choćby tyla jakby na ten przykład ziarno maku w pszenicy. I nasz pan przecie się modli i Boga nie chciałby obrażać, a że pije, to już takie skaranie boskie. - Niech mu już Pan Bóg odpuści nasze dawniejsze krzywdy - dodała rozrzewniona żona. - A widzisz. Jak święty Pieter będzie go kiedy w niebo wpuszczał, to mu tę dobrość dla nas policzy i powie: "Męczyłeś tam chłopów od słonka do nocy, ale za tego żołnierza z artylerii koronnej, znaczy się za Sebastiana, wiele ci odpuszczę." Dopiero teraz zaczęła się cała radość. Matka i córki zapomniały o pańskiej sobocie, o postradanej siwuli i dalejże o wszystko wypytywać. Rozgadał się Sebastian. Opowiadał o stołecznych cudach, kościołach i pałacach, o karetach złoconych, jakich nawet pan Tarnowski nie ma, bo i on biedaczyna wobec tamtych. Mówił o armatach, o królu Władysławie i jeszcze o koronacji królowej. - Toście i króla, i królową widzieli, tatulu? - Przy królu tom był, moiściewy, tak blisko, żem parę z jego gęby tu na wąsach czuł - odpowiadał z dumą żołnierz i znów mówił o Krakowie i Warszawie, o ratuszu i ulicach. - Wszystko wam wierzę - mówiła mała Katarzyna - ale nie gadajcie, że drewniane chodniki są na owych ulicach. Przecież deszcz na nie leje, więc by zgniły. - Jak zgnije, mądralo, to pachołki miejskie wszyściutkie dyle na nowo ci ułożą, żeby noga w błoto nie wpadła ani pańska, ani żołnierska, jako to moja na ten przykład, więc w butach możesz tam dzień w dzień chodzić i takie zawsze nowiuśkie, jako te, co tam widzisz pod ławą. To znów oglądały buty, patrzyły w twarz ojca z podziwem i nawet z onieśmieleniem. Bo jakby to nie on był, dawny mąż i dawny ojciec, ale człek przemieniony. Przy tym to i owo wyciągał z tobołków, nawet wyjął jakieś białe ździebko, niby kamyczek trochę ubity, większy od orzecha. - A to co, tatulu? - Cukier, moiściewy. Kąśnij jedna po drugiej. Ostało się z tego, co nam dawali na weselu u mości kanclerza. A czego tam nie było! Brały na ząb po kolei, mlaskały dziwując się niepomiernie tak niezwykłej słodkości. - Twarde jak kamyczek z potoka, a słodsze niż miód z barci - cmokała Sebastianowa i już chowała okruszynkę pod zapaskę myśląc: "Ostawić trza, niech i Grzegorzowa gryźnie." - Mówisz, że jak z barci, a wiesz, z czego to jest? - Któż by wiedział. - Ano właśnie, z trzciny, z takich badyli jak u nas nad stawami rosną, tyle że nasze tej słodkości nie mają, jeno tamte z Ameryki. Pan Arciszewski, co czasem gada do żołnierstwa o całym świecie, raz nam o tym powiadał, bo w Indiej chodził z wojskiem artyleryjskim w takiej trzcinie. - Cuda! Cuda! Wierzyć się nie chce. Do późna w nocy radowała się rodzina z przyjazdu ojca i on cieszył się widokiem żony i dzieci. W misce pachniała przyprawiona tłuszczem kasza, piwo pieniło się w dzbanie, ogień pryskał na nalepie, a stary ojciec przepijał trunkiem jadło i wiódł opowieść o minionym roku. Ku południowi następnego dnia niedzielnego wybrał się Sebastian z Teresą i ściągnionym zza potoku Jędrzejem do dworu pana Tarnowskiego. Przed oblicze pańskie wprawdzie się nie dostali, ale rękodajny dworski, który zaniósł ich prośbę do pana, powrócił z pomyślną odpowiedzią. - Dziedzic niedawno wrócił z plebanem z rannej mszy i ma gości u siebie, jak to zwykle w niedzielę, więc nie pora gadać mu z chłopstwem. Kazał, byście przyszli po południu na nieszpory i tam obłapicie pana i plebana za nogi. - Bóg zapłać! Będzie zaś na pewno wielmożny pan na nieszporach? - upewniał się Sebastian, trochę zmarkotniały, bo czekając najadł się nieco strachu, a niczego jeszcze nie załatwił. - Gadasz, jakbyś nie był jego poddanym i nie wiedział, że masz nabożnego dziedzica. Nie o to chodziło Sebastianowi. Znał dewockie nawyki Tarnowskiego, ale jeszcze bardziej miał w pamięci jego pijackie narowy. Bał się jednak wyjawić swoją obawę, czy też pan Tarnowski, skoro pijatykę za dnia zaczął, ustoi na nogach do tych wieczornych nieszporów. W tej chwili zresztą stanął żołnierzowi w oczach obraz dziedzica, jak go to widział, słaniającego się od womitowych wstrząsów przed ową spiżową figurą świętą w pałacu Ossolińskich. Rękodajny już chciał odchodzić. Jeszcze go wstrzymał. - A pamięta wielmożny pan o tym, co przyrzekł w Warszawie? - Jużci, że pamięta, bo jak powiedziałem o tobie, zaraz krzyknął do księdza plebana: "To ten, co pan armatny wstawiał się za niego." - A to kamień z serca. Bóg zapłać waszmości, Bóg zapłać! - A widzicie, żem prawdę mówił - pochwalił się Sebastian przed córką i przyszłym zięciem. Po południu wybrali się na nieszpory do Nowej Wólki. Stał tu nowy kościół drewniany, zbudowany kilka lat temu przez pana Tarnowskiego. Dziedzic, choć hulaka i awanturnik, hojny był na świątobliwe cele. Łożąc na kościół, wierzył, że zaskarbi sobie łaski w niebie i odkupi ziemskie grzechy, rozpustę i pijaństwo, które na trzeźwo zawsze ganił, świadom swojej słabości. Rozgrzeszał się w duchu argumentem, że pije jedynie wśród papieżników i nawet pijany dyskutuje o religii, psy wieszając na dysydentach, z których żaden progu jego domu nigdy nie przestąpił. Nie było też sejmiku w powiecie, który by się obył bez oracji pana Tarnowskiego, nawołującego do krucjaty przeciw innowiercom. Przed kościołem był dziś wielki tłum ludzi przybyłych z okolicznych wiosek. Zrazu gawędzono w gromadkach oczekując na nabożeństwo, miał więc Sebastian i tutaj pole do opowieści o pobycie w Warszawie. Gdy jednak zaczął siąpić deszcz, cała gromada wtłoczyła się do kościoła, oczekując w ciszy na nieszpory. Sebastian z córką i Jędrzejem trzymał się babińca, by dawać pozór, kiedy zajedzie karoca z Tarnowskim i plebanem. Jakoż koło godziny czwartej po południu pojawił się powóz i kilku ludzi na koniach. Z hukiem i fantazją, godną weselnego orszaku, zajechało towarzystwo przed kościół. Nieco ludzi wraz z Sebastianem wyległo przed babiniec, by powitać nadjeżdżającego dziedzica, ale na widok hucznej watahy niektórzy cofnęli się co prędzej do świątyni. - Złaź z wozu! - wołał Tarnowski do siedzącego w kolasie plebana. Ksiądz najtrzeźwiejszy z nich wszystkich podciągnął sutannę i, wytarabaniwszy się z karety, zapytał: - A wielmożny pan nie będzie dziś na nieszporach? - Za kogo mnie masz? Co się należy Bachusowi, to Bachusowi, a co Bogu, to Bogu. My z panami bracią skoczymy jeszcze na pół godziny do pana Zaleskiego i razem z nim tu zjedziemy. - Do pana Zaleskiego! - zawtórowała podpita szlachta, skwapliwsza do dalszej gościny niż do nieszporów. - Przewlecze się, wasza miłość - tłumaczył ksiądz błagalnym tonem - a tu już kościół pełny. Czeka lud z całej okolicy. - Niedziela święta, więc mają czas. Starzy niech odmawiają pacierze, a parobkom niestraszne czekanie, bo sobie przez ten czas ten i ów dziewuchę pociśnie. Jazda, panowie! Furman zaciął woźniki, panowie szlachta ścisnęli konie ostrogami i hulaszcza czereda poleciała z hukiem ku lasowi. Ksiądz skłonił się i zafrasowany kierował się do zakrystii. Podszedł doń Sebastian, pchnął przed siebie Tereskę, by się pokłoniła i podrzuciła jegomości zawiniątko z garnkiem przaśnego miodu. - Mój jegomościuniu wielebny - zaczął Sebastian - my w sprawie ożenku. - Wiem, wiem, moi drodzy! Niestety bez wielmożnego pana sam nie załatwię. Obłapcie go po nieszporach. - Poczekamy, tylko proszę, by wielebność swej łaski nam nie odmówił i pana udobruchał. - W humorze on dziś nie najgorszym, więc łatwo serca wam przychyli. Nabożny pan, na pewno po nieszporach nie odmówi. - Bóg zapłać! Czekali znów w babińcu. Mijała godzina jedna i druga, chłopstwo na zdrętwiałych nogach stało w kościele. Niejednemu już się kolana odgniotły, inni przestępowali z nogi na nogę. Wielki zaduch powstał w zatłoczonej świątyni. Dzieciarnia już nie mogła ustać w milczeniu, tu i ówdzie słychać było płacz małych chłopiąt, wzmagały się chrząkania. Organista raz po raz wchodził w tłum i uciszał: - A stójcież cicho, bo to nie karczma, ale przybytek boski. - Nogi mdleją, puścież już, panie organisto, te nieszpory. - Pana nie ma. - Bez pana to się nawet modlić nie możemy - mruknął któryś chłop bardziej rozeźlony. - Słyszeliście, że kazał czekać. Jak wam tu źle, to postójcie poza kościołem. - Leje i ziąb idzie, a tu sucho. Gdy minęła trzecia godzina od odjazdu Tarnowskiego, zmówiła się gromada bab i poszła prosić księdza plebana, by już zaczął, bo widocznie pan nie przyjedzie, a lada chwila mrok zapadnie. Jakże potem tyli świat iść po błocie w ciemnościach. Pleban od dwóch godzin stał w komży, wyzierał nadaremnie raz po raz ku brzozowemu laskowi, ale i teraz jeszcze nie był zdecydowany zacząć nabożeństwo. - Poczekamy jeszcze jakiś pacierz. Nie przyjedzie pan Tarnowski, to każę dzwonić kościelnemu i wyjdę. Ale dopiero gdy już mrok siwy siadał na polach, pleban przywołał kościelnego: - Zapal świece, już dziś wielmożnego pana nie ujrzymy. - Skoro dziedzica dziś nie będzie, to, księże proboszczu, dwie chyba świece wystarczy. - Dwie zapal. Panu Bogu nie światło, ale modlitwa potrzebna. Kościelny już wychodził. - Albo nie! Wszystkie zapal. Ludziska tyle czasu czekali, więc powiedzą, że byle czym ich zbywamy. Gdy kościelny podszedł za chwilę z jarzącym się płomykiem w ręce ku ołtarzowi Bogarodzicy, tłum grzeszników powitał go radosnym westchnieniem. Przypadli na nowo na kolana, chłopi po jednej stronie nawy, baby po drugiej. Na odgłos dzwonka u drzwi zakrystii i na widok księdza w kapie już idącego ku ołtarzowi tłum zapomniał o tylu godzinach czekania, szczęśliwy, że zaczyna się nabożeństwo i że niebawem, oddawszy Bogu posługę, będzie mógł wracać ku chałupom. Tylko Sebastian i oboje narzeczonych nie cieszyli się z rozpoczęcia nieszporów. Jakby im uciekała sprzed oczu nadzieja dogadania się przy bożym święcie z wielmożnym panem. "Ano Pan Bóg jakoś niełaskaw. Trzeba będzie jutro do dworu się wybrać, ale po przepitku dziedzic może być niewywczasowany i rozeźlony" - pomyślał Sebastian i zaraz się skarcił, że zamiast modlitwy Panu Bogu należnej on plany układa w kościele. A właśnie ksiądz okazawszy wiernym monstrancję intonował śpiewaną litanię. Głos plebana, czysty i głęboki, zjednywał mu zawsze całe pospólstwo zebrane w kościele. Pleban w kapie, szeroki, dostojny urastał wraz z tym głosem do świętości kojącej ich troski śpiewną modlitwą i nikt w tej chwili nie widział pod wielkim dzwonem liturgicznej szaty zwykłego jegomości, lecącego z podkasaną sutanną do dworu na łyk pańskiego wina. Zresztą pijanicą ksiądz nie był, a że chodził do dworu, za złe mu nie miano, zwłaszcza że o kościół dbał, i co tam u pana wyłudził, przynosił do świątyni. Nawet i te organy grające tak pięknie, jakby tam chór aniołów dmuchał w piszczałki, też nie kto inny, jeno pleban wychodził, latami kłaniając się na pańskich pokojach. Kościół wypełniał się piskliwym śpiewem chłopek, w którym ginęły całkowicie nieśmiałe głosy gospodarzy i parobków. Właśnie ksiądz śpiewał "Magnificat, gdy Sebastian klęczący koło samych drzwi posłyszał tętent końskich kopyt. - Dzięki ci, Panno Najświętsza, Królowo Niebieska! - Nachylił się do klęczącej obok Tereski: - Słyszysz? Dziękujże i ty Panu Bogu Wszechmogącemu, bośmy doczekali. Hałas przed wrotami kościoła zagłuszył na chwilę głos organów i "Magnificat" u ołtarza. Zeskakiwano hucznie z koni, skrzypiały pasy karocy i niebawem cała pijana czereda wsypała się do świątyni. - Co to? Zaczął klecha beze mnie? - burknął Tarnowski na cały babiniec. - Usunąć się, panowie idą! Pchnął w plecy klęczącego Sebastiana i wszedł na czele kompanii w środek kościoła. Odwrócony ku chórowi pleban podnosił w górę kadzidło. Ludzie stojący bliżej ołtarza widzieli, jak przerażonemu kapłanowi zadrżała ręka i zachybotał złoty łańcuszek kadzielnicy. Ksiądz patrzył z niepokojem, czy robi się w ciżbie dogodne przejście dla szlachty, a dojrzawszy, że chłopstwo cofa się skwapliwie w lewo i prawo, nabrał nieco otuchy. Czerwony na gębie Tarnowski był już blisko ołtarza, pod kazalnicą. Szedł dalej z furią i co chwilę karcił tubalnym głosem klęczące chłopstwo: - Cóż wy, chamy, bez pana swojego się modlicie? Znów zbladł ksiądz posłyszawszy te głośne pomstowania i złe przeczucia targnęły jego sercem. Choć według obrządku przychodziła pora, by się odwrócić przodem ku Bogarodzicy na ołtarzu i przyklęknąć, ksiądz stał dalej z kadzielnicą w ręku struchlały i jednocześnie baczny. Czekał na chwilę, kiedy dziedzic i jego towarzysze dotrą w pobliże ołtarza do wyścielanych foteli. Jednocześnie myślał: "Jak tu usiędą bliżej ołtarza, to ich Matka Boska oświeci. Uciszą się, bo to przecież nie majdan, a świątynia Pańska." Toteż gdy za chwilę Tarnowski wraz ze szlachtą usiadł wreszcie na ławach kolatorskich, ksiądz odetchnął. Widział wprawdzie przed sobą całkiem pijaną, półprzytomną twarz dziedzica, ale i to go w tej chwili pocieszyło. "Pora mi kończyć nabożeństwo, ale przeciągnę pacierz, to da Bóg, uśnie mi dziedzic, jak to u niego bywa po nadmiernym napitku." Tak się stało, jak pleban przewidywał. Tarnowski niebawem opuścił zaczerwienioną twarz ku piersiom, przymknął oczy i zaczął sapać. Ksiądz poszedł teraz z kropidłem przez kościół. Dłużej przystanął przed ławami kolatorskimi i nieco hojniej machał tu kropidłem. Nieopatrznie to jednak robił, bo kilka zimnych kropel padło na zapuchnięte powieki Tarnowskiego. Szlachcic ocknął się i zatoczył błędnymi oczyma. - Co to? - Ksiądz jegomość błogosławi święconą wodą, bo kończą się nieszpory - szepnął jeden z kompanionów. - Kończą się? Przecież dopiero zaczęte. I co tu tak ciemno, świec na ołtarzach nie widzę? - Dajże, waszmość, spokój! Świecą się i wcale niemizernie. Ksiądz już przyklęknął przed tabernaculum i za chwilę szedł ku zakrystii. Tłum poruszył się w kościele, nastąpiło powszechne chrząkanie i zaczęto wysuwać się z kościoła. Tarnowski wybałuszył oczy. - Gdzie pleban? Nie ma klechy przy ołtarzu? Zanim spostrzegli się jego sąsiedzi, zerwał się z ławy i zataczając się pobiegł do zakrystii. Ksiądz już bez kapy, w komży, na widok wchodzącego dziedzica podskoczył ku progowi. Zanim zdążył wypowiedzieć jedno słowo, posłyszał wściekły głos Tarnowskiego: - Cóż ty, psiawiaro jedna, pana swojego nie słuchasz? Kazałem czekać z nieszporami, czy nie kazałem? - Kazał wasza miłość, więc czekałem aż ku zachodowi słońca. - Do północy trzeba ci było poczekać, jeśli taka pańska wola. Czyj to kościół, już zapomniałeś? Tyś go postawił czy ja, do kaduka? - Wasza miłość wiele pomógł w budowie. Bóg tego waszmości nie zapomni. - A ty zapominasz. U pana swojego siedzisz, żresz i pijesz, a potem brak ci dla niego szacunku! Komuż tu pierwszeństwo modlić się do Pana Boga, mnie czy chamom, nie wiesz. Boś ty sam, klecho, z chłopstwa wyszedł, więc ci ku niemu pilno! Schwycił wystraszonego plebana za rękaw i wywlókł go na dwór, poza zakrystię. Mroczno tu było i ludzi znajdowało się niewiele, bo tylko kilka bab oczekujących na księdza i Sebastian ze swoimi. Na widok dziedzica potrząsającego plebanem i podchmielonej szlachty, która już też wyległa poza mury kościoła, grupa chłopek cofnęła się w bok ku murom. - Uciekajmy stąd, tatulu - Tereska szarpnęła ojca za kapotę. - Dziedzic, gdy się popije, to straszny. - Cicho siedź! Po co się strachać zawczasu. - Chłop stał przy murze kościelnym i patrzył uważnie przed siebie. Tarnowski trzymał skulonego księżula za kołnierz i wrzeszczał: - Gdzie moja czeladź? Gdzie woźnice? Ku mnie, klechę kijami wyłoić! - Dajże, waszmość, spokój, na miły Bóg! - krzyknął któryś ze szlachty. - W czubie wszyscy mamy, dajże waszmość... - Ksiądz na nas nie czekał. Za nic ma panów braci... - bełkotał pijanica. Służba Tarnowskiego, posłyszawszy wezwanie dziedzica, nie kwapiła się do wykonania rozkazu. Jeden przez drugiego krył się w ciemności w nadziei, że dziedzic ochłonie i przejdzie mu pasja. Pleban zawstydzony przed parafianami uchylał ramię spod garści pańskiej i mówił proszącym głosem: - Wasza miłość pijany, na miłość boską, idźcie stąd, panie! Ludzie patrzą... - Jeszcze mi się sprzeciwiasz? Krew mu do łba uderzyła, zamroczyło go całkiem i nagle zamachnął się pięścią ponad głową plebana. Ksiądz wyrwał mu się z rąk i już na nic nie bacząc puścił się pędem ku zagajnikowi, rosnącemu tuż za kościołem. Zanim pleban dopadł krzewów, pijanica był przy nim. - Stój, psia duszo, bo cię przyszpilę do ziemi! - ryknął nieludzkim głosem i pchnął przed siebie rapierem. - Panno Najświętsza, ratuj! - jęknął ksiądz upadając w chwasty. - Jezus Maria! - rozległ się krzyk pod drzewami i wszystkie przerażone chłopki puściły się pędem poza kościół, ku drodze. Jeden Sebastian dobiegł do księdza, w chwili gdy nieprzytomny szlachcic wyciągnął ostrze z pokrwawionej sutanny. - Co wasza miłość robi? Jezusie Nazareński! Ludzie na pomoc, ksiądz umiera. Ten rozdzierający okrzyk trafił do świadomości pijanego. Tarnowski jakby skamieniał. - Ksiądz umiera? - szepnął. - Mój pleban? Co ty pleciesz, człowieku! Sebastian rozpinał pośpiesznie sutannę, już czuł pod palcami ciepłe strużki krwi, spływające po owłosionej piersi plebana. Krew była coraz cieplejsza, ale ksiądz już tylko chwytał jak ryba powietrze i wydawał ostatnie tchnienie. - Umiera. Boże święty! - szepnął Sebastian. Przypadła do konającego szlachta, nadbiegł wystraszony kościelny. Tarnowski stał nad ofiarą cały w potach, dygotający. - Nie żyje? w imię Ojca i Syna... Widok nadbiegającego organisty znów poplątał mu rozum: - Dokąd biegniesz? Ksiądz umiera, rozumiesz? - Jezu Chryste! Kara boska na waszą miłość... - Wywłoko jedna, nie widzisz, że ksiądz umiera pod kościołem bez żadnej boskiej pociechy? Za mną, do zakrystii! Trzepnął w kark organistę i pędził ku drzwiom kościoła. - Dawaj komżę i stułę! - Co? Jak? Wielmożny panie! - Dawaj, powiadam! I ty pana swojego nie słuchasz? - Słucham waszej miłości. Podawał szybko komżę, biret i stułę. Tarnowski nadział to wszystko na siebie. - Dzwoń przede mną! Blady jak trup kościelny wyszedł przodem z zakrystii. Gdyby nawet nie poruszał w tej chwili dzwonkiem, i tak by słychać było dzwonienie, bo ręce kościelnego dygotały jak strzępy płótna. Tarnowski w bieli, w przykrótkiej komży, z poplątaną stułą na piersiach szedł majestatycznie ku trupowi. Na widok ponurego widowiska gromadka ludzi, niepewna, do czego jeszcze zdolny jest pijanica, odstępowała w bok od ofiary. Nawet Sebastian zobaczywszy potężny korpus dziedzica w bieli, ze stułą, przeżegnał się jak przed zjawą i cofał ku kościelnemu murowi. Wszyscy patrzyli, co będzie. Tarnowski klęknął nad zwłokami, wzniósł ręce ku górze i z miną błazna mówił: - ||In nomine Patris et Filii, et Spiritus |Sancti... Szlachta przyklękła, poszli za nią ludzie z czeladzi i organista. Gięły się nogi pod Tereską i dygotającym Jędrzejem, ale Sebastian uchwycił oboje za ręce i szepnął: - Uchodźmy stąd, to modlitwa diabła! Cofnęli się i chyłkiem umykali ku drodze. Z dala dobiegał ich uszu potężny głos pijanego dziedzica i płacz kościelnego. Tereska chlipała, Jędrzej ciapał w milczeniu butami w błocie, a Sebastian powtarzał w myśli jedno zdanie: "O Boże miłosierny, jak straszna jest pańska samowola, Królu Niebieski!" Rozdział XXIII W stolicy narastało coraz większe podniecenie. Wzmożony ruch ludzi wojskowych w mieście budził niepokój zarówno wśród mieszczaństwa, jak i w pałacach magnackich i dworach pańskich pod Warszawą. Wyjazd króla do Lwowa, o czym już tutaj wiedziano, był oceniany jako próba wywołania wojny. Wrzały od plotek, od sporów i debat politycznych pańskie rezydencje, a już w winiarniach staromiejskich i w zajazdach niekiedy za łby się wodzono. Kto był związany z klamką pańską, biadał nad samowolą królewską, kto zaś nie był pańskim chlebojedzcą, stawał za monarchą. Miał więc Władysław IV za sobą wszystkich ludzi wojskowych, szlachtę brukową skoligaconą z mieszczaństwem, ziemiaństwo uboższe po wsiach żyjące z własnej substancji, a nadto rzemieślników i pospólstwo miejskie, które choć z natury spokojne, nie lubiące wojny, miało jednak teraz więcej zarobków związanych z wojskowymi potrzebami, a poza tym widziało w królu silnego człowieka, nie chcącego ulec magnatom. Szły teraz zamówienia dla gwardii królewskiej, więc wielu mistrzów cechowych, a nawet pokątnych partaczy, szewców, kurdybaników i siodlarzy robiło niezłe interesy. A na dodatek był to czas, kiedy w zasadzie rzemieślnikom i kupcom miejskim pomniejszały się dochody, bo zubożałe uciemiężone przez szlachtę chłopstwo coraz rzadziej pojawiało się w mieście po zakupy. Nawet bogatsi kmiecie woleli korzystać z usług wiejskich i podmiejskich nie należących do cechu łataczy, bo nie stać ich było na zakupienie solidniejszego sprzętu czy odzienia w mieście. Teraz jednak od kilku tygodni wzmógł się ruch we wszystkich warsztatach i wraz z zamówieniami królewskimi otucha wstępowała do każdego domu mieszczańskiego. W tych stołecznych nastrojach było mimo wszystko wiele objawów niepokoju. Więcej zarabiano, ale widmo wojny z olbrzymią potęgą turecką mąciło sen lękliwym mieszczanom. Przy tym plotki urastały do niebywałej potęgi. Mówiono na przykład, że grozi ojczyźnie nie tylko wojna na Wschodzie, ale że i w Warszawie mają się dziać niebawem niesłychane rzeczy. - Król z wojskiem obstawi stolicę i będzie druga noc świętego Bartłomieja, jak to było we Francji, - Pod armatami pana Arciszewskiego ma obradować sejm na jesieni. Już nawet sypią wały poza miastem. Za wolą biskupów padały z kazalnic biadania i przestrogi. Wzywano tłumy do modlitwy, by wybłagać u Opatrzności zmianę woli królewskiej i opamiętanie się monarchy. Niektórzy kaznodzieje przypominali przy okazji wiernym, że król, choć od roku w jakiej takiej zgodzie z Ojcem świętym, to przecież przez wiele lat nie szanował woli papieża, a nawet, co wielu ludzi pamiętało, więził przez pewien czas nuncjusza papieskiego uparłszy się wbrew jego woli postawić kolumnę króla Zygmunta właśnie na gruncie klasztornym, jakby to już innego placu pod cokół nie było w mieście. Wszystkie te wiadomości i plotki docierały do mieszkania sławetnego Timy. Stary ludwisarz za wojną nie był, choć sprzyjał polityce króla dążącego do większej władzy. Nie podobały mu się zwłaszcza narastające w kraju skłócenia. "Gdyby król jegomość - myślał Tima - przygiął nieco panów i uchwycił władzę, a przy tym pobił choćby Tatarów, to miastom byłoby lżej. Jeśli stanie się odwrotnie i panowie króla przygną, to, nie daj Boże, zły czas na nas mieszczan." Roztropny mieszczanin rozumiał, że sprawy polityczne wiązały się ściśle z jego osobistymi troskami i nadziejami. W poprzednich latach nie najlepiej wiodło się giserowi. Dochody z ludwisarni spadały, bo nie było zamówień na potrzeby wiejskie, a dzwon tylko z rzadka trafiał się do odlewu. Teraz zaś przygotowanie sprzętu artyleryjskiego, a zwłaszcza małych działek przenośnych, wzmogło ruch w warsztatach i wielki grosz powinien z tego napłynąć. Cóż, kiedy pan armatny nie mógł wydrzeć pełnej kwarty od szlachty, więc na razie mało co płacił, ratując się zasiłkami, jakie król jegomość dawał arsenałowi. Giser był między młotem a kowadłem. Trzeba było albo się wyrzec robót z arsenału, albo ufając uczciwości pana Arciszewskiego dawać kredyt. Tima poszedł na to drugie i wspierał się pożyczkami warszawskich bankierów, płacąc za nie sowite procenty. Między innymi siedział w kieszeni sławetnego Dzianota, w duchu mu zazdroszcząc. - Taki to niewiele robi, a bogaci swoją szkatułę. Im bardziej chudną zyski kupcom, to jemu w to graj, wszyscy po pożyczki doń lecą. Kupcom bowiem, jak to dobrze wiedział giser Tima schudły, dochody, odkąd, lat temu kilka, za wolą sejmu kazano im przysiąc na krucyfiks, że więcej zysku jak kilka procent od sta nie pociągną na towarach. Większość zasiedziałych i szanujących się rodzin kupieckich była bogobojna, więc trzymała się przysięgi, za to pokątni lada jacy przekupnie łamali przyrzeczenie. A lichwiarze? Każdy z nich dawał dukaty pod zastaw z zyskiem, jaki popadło, niepomiernie wysokim. Co dnia przy wieczerzy spożywanej wespół z całą rodziną miewał teraz sławetny Tima minę niewesołą, wciąż zatroskany swoimi kłopotami. A tu jeszcze trzeba było dodawać otuchy swojej jejmości, nad wyraz teraz podnieconej. - Słyszałeś, co gadają na mieście? Uszy puchną i serce staje. - Nic takiego się nie dzieje, cóżeś znowu słyszała? - Ty to jakbyś nie po ziemi chodził. Wojna ma być, i to w samej stolicy. Kramarze już chowają swoje towary po piwnicach i niewiele jest na straganach. Mają przyjść straszne czasy. - E, tam! - Nigdy nie posłuchasz z uwagą tego, co mówi żona. Jakby to ja ślepa była lub bzdury powtarzała. - Ależ słucham, moja kochana. - Wały sypią poza murami miasta. Każdy mówi, że król chce odbyć sejm w polu obstawiony przez wojsko i armaty. Uśmiechnął się gorzko giser i łyknąwszy wina, by jadło gładziej poszło, odpowiedział: - Ludzkie języki wszystko przekręcą. Pytałem się o te wały. Niejaki Zaremba ma dom stawiać okazały i starym zwyczajem okopuje miejsce pod budowę. - Ty wierzysz w to, ja w tamto. Tak czy inaczej, wszyscy mówią o wojnie. Cała szlachta ma niebawem ruszyć na ziemie wschodnie. Gdy padało słowo wojna, córka Timów siedząca zazwyczaj w milczeniu bladła na twarzy. - Anielciu, czemu nie jesz? - pytała zaniepokojona matka. - Nie głodnam. - Jedz, bo mi wychudniesz na szczapę. Chodziłam dziś rano z Dzianotową po kramach, to wciąż jedno mówiła: "Co się to dzieje, moja kochana, z twoją Anielcią, biała jak mniszka z klasztoru." - Niech się kim innym zajmuje, a nie moją osobą. Sama gruba jak beczka, to myśli, że w tłustości największe szczęście. - Co matka mówi, to nigdy dla ciebie nie ważne - gderała Timowa. - Na Dzianotową mi nie gadaj, bo ona ci najżyczliwsza pod słońcem. Zresztą nie tylko ona, bo i stary, i młody Dzianot mają dla ciebie wiele serca. Przy ostatnich słowach spojrzała na córkę uważnie. Panna zacisnęła usta i popatrzyła przed siebie złym wzrokiem. Ten błysk oka nie uszedł także uwadze ojca. Nie mieszając się jednak do rozmowy, uważnie nadstawiał ucha, wiedząc, do czego żona zmierza. A Timowa znowu mówiła: - Za młoda jesteś, by umieć wszystko ocenić. Drugiej tak życzliwej rodziny jak Dzianotowie nie mamy w całej Warszawie. Panna nie wytrzymała. - A matula co wieczór o tych złotnikach, jakby już innych ludzi na świecie nie było. Że dukaty umieją liczyć, to wiem, ale mi na nie wcale nie idzie ochota. - Święty Boże! Co ty znowu? Każdy mieszczanin żyje z pieniądza. Bez pieniądza ani życia przystojnego nie masz, ani ludzkiego szacunku, zwłaszcza u nas, u mieszczan. - Nie wszystko w życiu można mieć za pieniądze - odpowiedziała dziewczyna bliska płaczu. Już miała Timowa krzyknąć w pierwszym odruchu, że "wszystko daje pieniądz", ale pomiarkowała się, że w istocie przeczyłaby sama sobie. Nie miała i ona w sobie bałwochwalczego kultu pieniądza, znała tylko jego potęgę. Sama zresztą wyszła przed laty za ubogiego, nie tak jak dziś zasobnego, gisera Timę. Wtedy zaczynał dopiero prowadzić samodzielny warsztat i nawet ta czupurna córka urodziła się przecie nie w tej kamieniczce, lecz w wynajętych ciupkach na Piwnej. Pamiętała jednak Timowa po dziś dzień, co to znaczy niedostatek, liche pomieszkanie, praca własnych rąk koło domu, bez posługi, bez niczyjej pomocy. Ale właśnie dlatego chciała dla swojego ukochanego dziecka jak najspokojniejszej i dostatniej przyszłości. Nie od dziś zauważyła, że ile razy padnie w domu nazwisko Dzianota, to od pewnego czasu iskrzą się córce złowrogo oczy i staje jakby gotowa do buntu. Pamiętała też, że przed kilku miesiącami tego nie było. Przeciwnie, ciekawiła wtedy córkę każda plotka o rodzinie bankiera i nie drażniły jej wcale wizyty młodego Dzianota. Bywał i teraz w ich domu, ale ileż trzeba było matczynej uwagi i czujności, by Aniela nie wyrwała się z jakimś nieopatrznym słowem i nie zraziła młodego mieszczanina zimnym zachowaniem. Kobieca intuicja tłumaczyła matce jasno przyczynę tego stanu, bo wystarczyło przypomnieć sobie, jakim to wzrokiem patrzyła Aniela na młodego Opackiego, choćby na festynie u Ossolińskich. Jak nadstawiała ucha, gdy się tu czasem wspomniało nawet nie o nim, ale choćby o jego opiekunie, Arciszewskim. "Jeśli i dziś jadło jej nie idzie - rozważała w tej chwili - to dlatego, że o tym mówi, a o tamtym myśli. Przez te dwa miesiące, na jakie ów szlachcic znikł z Warszawy, to ona nosa z domu wystawić nie chce, niczym się nie interesuje, nawet nie namówisz jej, by włożyła jakieś zdobniejsze suknie." Narzekała na dziewczęcą naiwność córki, ale nierzadko w duchu jej broniła. "Każdy stary chciałby - myślała - by dziecko miało jego rozwagę, a Pan Bóg inaczej wszystko urządził." Że jednak dziś właśnie trajkotała na Rynku z Dzianotową o przyszłości swojej córki i nie widziała dla niej innego szczęścia jak pójście za mąż za młodego Dzianota, więc jeszcze nie rezygnowała z dalszej na ten temat rozmowy. - Mówiłam o Dzianotowej dlatego, bo zdawało mi się, że chciała mnie wybadać... Córka zzieleniała po tych słowach, co widząc Tima uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. - Jak to wybadać? Nie rozumiem. - No proste. Chce wiedzieć, czy Anielka naprawdę życzliwa jej synowi, bo pora mu się oświadczyć. Zanim ojciec zdążył coś odpowiedzieć, dziewczyna krzyknęła: - Ja za pana Dzianota? Nigdy, matulu, nigdy! Zerwała się od stołu i nawet nie dygnąwszy, jak to miała w zwyczaju, uciekła z izby. - No i tyle mądrego narobiłaś - bąknął Tima. - Ja narobiłam? To ty nie umiesz się obchodzić z własnym dzieckiem. Najwyższy czas z nią pomówić. Odkąd nawinął się na nasze nieszczęście ten urodzony nicpoń, ona nie je i nie śpi, a gdy mowa o Dzianocie, zielenieje. - Nie nicpoń znowu. Opacki człowiek zacny, choć tam podobno niebogaty. Pan armatny nie ma słów zachwytu dla tego młodego człowieka. - Ale nie pan armatny ma córkę na wydaniu, tylko my oboje. W tym rzecz. Jeśli tak dalej pójdzie, zrazimy sobie całkiem Dzianotów. No więc mów, co o tym wszystkim myślisz? - Opacki szlachcic, człowiek urodzony. - O tym wiem. Ale wielu jest takich urodzonych, co majątki przehulawszy szukają posagu w mieście. Już i Dzianotowa słyszała, że owi Opaccy tylko pół wsi mają i dwóch poddanych. Stary wszystko przez gąsior puścił, - To prawda, moja kochana, bogaty on nie jest - przytaknął Tima wiedząc, że niczym żony tak nie pozyska jak przyznawaniem racji. Gdyby zaś we wszystkim oponował jejmości, do niczego by w rozmowie nie doszedł. - I hulaka! Jaki ojciec, taki syn. Pamiętasz, jak się spił na weselu u Ossolińskich? Nawet na drugi dzień nie pokazał się na pokojach! - O tym inaczej mi mówił pan Arciszewski. Opacki dostał odeń ważne zlecenie i dlatego musiał umknąć z pałacu. Wcale nie miał w czubie, moja droga. Teraz jejmość ściągnęła brwi i spojrzała badawczo na męża. - Cóż ty go tak bronisz? Lepiej byłoby, gdybyś jej z głowy wybijał. - Wybijanie nic tu nie pomoże, a nawet podziała przeciwnie. Owoc zakazany o wiele łakomszy. Pan Tima wstał, uśmiechnął się dobrotliwie do żony, pogładził ją po włosach i powiedział: - A powiedzże mi, moja kochana, dlaczegoś ty za mnie wyszła, choć ci też z głowy wybijano? Zalecał się do ciebie sławetny kurdybanik, co już własny kram miał pod ratuszem, a ja nawet mistrzem wtedy nie byłem? - I przystojniejszy był od ciebie, nie taki krępy - potwierdziła giserowa z dumą i z odmłodzonym blaskiem w oczach. - Tym lepiej. Dlaczegóż więc, moja droga, wolałaś czeladnika ludwisarskiego? Hę? - Czy ja wiem? Głupia byłam - przekomarzała się z zalotnym uśmiechem na twarzy. - Chyba nie taka znowu głupia, moja Agnieszko, bo cię za taką nie mam. Kurdybanik do niczego wielkiego w życiu nie doszedł i zdrowia przy tym nie miał, świeć Panie Boże nad jego duszą. - Bo chory był. - Chorość miał rzeczywiście dolegliwą, skoro jej w łaźniach nabył. Pani Timowa spojrzała w siwe oczy męża nieco zgorszona. Po cóż w takiej chwili przypomina te rzeczy. Wiadomo, w łaźniach miejskich zgorszenie wielkie. Pełno tam wyuzdanych małp, napastujących co bogatszego szlachcica czy mieszczanina. - Cóż to wszystko ma wspólnego z panem Dzianotem! Nie rozumiem. - Bo taki on bez skazy nie jest, jak ty myślisz. I wypić lubi, i łaźni też nie ominie. - Nie wierzę! - zaprzeczyła pani Timowa nieco się jednak zawahawszy. - Tak czy inaczej, jeden to z zacniejszych mieszczan warszawskich i dziewczynie będzie przy nim dobrze. Teraz czas burzliwy, o wojnie wszędzie mówią, i to tak strasznej, jakiej Korona Polska nie widziała. Z mieszczaninem, sam wiesz, życie spokojne, a ze szlachcicem, i to wojennym, z arsenału, może być wielkie zmartwienie. Pójdzie ci taki na wojnę, przepadnie na długi czas w zawierusze, lub, nie daj Boże, głową czy kalectwem przypłaci. Przeczucie matki mi mówi, że należy strzec mojego dziecka przed panem Opackim, choćby był pełen samych cnót, jak ty mówisz. W duchu i mąż podzielał te same wątpliwości co żona. Nie znajdując w tej chwili argumentu, uciekł się do Opatrzności. - Los każdego w ręku Boga. Wielu ze szlachty dożywa późniejszego wieku niż mieszczanie. - Ale na los sam człowiek musi wpływać - popatrzyła zwycięsko na twarz męża i ruszyła z najwalniejszym, jak jej się wydawało, argumentem. - Poza wszystkim, o jednym trzeba nam myśleć. Siedzisz od pewnego czasu w kieszeni starego Dzianota, więc nie wolno ich zrażać i odpychać ich syna od naszej córki. Tima popatrzył na żonę z wyrzutem. - Ja tego nie rozumiem. Serce córki mam włączać do moich interesów? - Broń mnie, Panie Boże, przed takim posądzeniem. To nie ja o tym pomyślałam. Dzianotowa wspomniała. - Co wspomniała? Powiedzże wyraźnie! - Że podobno bankierowi wnet będzie potrzebny zwrot pieniędzy. Szlachta go teraz nagabuje o pożyczki i obiecuje wielkie procenta. - I ta lichwiara powiedziała to w związku z moim dzieckiem? Niesłychane! - krzyknął Tima. - Nie unoś się! Tak sobie wtrąciła mimo woli, a ty od razu w pasję. Ale Tima już wstał, poczerwieniał na twarzy. - Niedoczekanie ich, groszorobów! Wszystko w życiu chcą pieniędzmi załatwiać. Nie, moja droga, przechytrzyła ta wiedźma Dzianotowa. Giser Tima sroce spod ogona nie wyleciał. Com wziął, to oddam, jak tylko napłyną królewskie pieniądze, ale dzieckiem swoim nie myślę handlować. - Gdzie? Co? Opamiętaj się! O co ty mnie posądzasz? - giserowa patrzyła w twarz męża z narastającym lękiem. - Wara im od mojego dziecka! To, co powiedziałaś, wystarczy, by znienawidzić młodego złotnika. Teraz i ja rozumiem, co zraża do niego Anielkę. Pyszni się przed nią swoim bogactwem, a serca w nim ani za grosz. Ja też umiem liczyć i zarabiać dukaty, ale godności nie sprzedaję. Timowa widząc, że przeciągnęła strunę, umilkła. Znała swojego męża. Wiedziała, że choć z natury spokojny i opanowany, to gdy popadnie w pasję, staje się półprzytomny. Odczekała więc cierpliwie, póki się nie wygadał i nie wylał żółci, i dopiero wtedy, gdy już chodził po izbie nieco uspokojony, milczący, powiedziała z cicha: - I mnie to zabolało, ale musiałam ci powiedzieć. W tej chwili uchyliły się nagle drzwi i weszła blada, z podkrążonymi oczyma Aniela. Oboje starzy przerwali rozmowę. Ona zaś podeszła ku matce, zgięła przed nią kolana i zaczęła drżącym, ledwie żywym głosem: - Wszystko słyszałam, matulu! Taki jest pan Dzianot. Słodki tu w domu i nadskakujący pani matce, ale wszystko na pieniądze przelicza. Jeszcze się nie oświadczył, a już się o mnie wypytuje, ilem warta. Wiem, że nawet w arsenale dowiadywał się przez swoich ajentów, ile tam ojcu się należy i jak dalej pójdą zamówienia. Matulu, ja za żadne skarby nie chcę takiego człowieka. Nie chcę! Lepiej kamień u szyi, Boże jedyny! - Nieszczęście, nieszczęście! - szeptała giserowa. Już głaskała córkę po włosach, uciszała jej płacz kojącym dotknięciem matczynej dłoni. - Nie płacz, nikt ci tu krzywdy nie zrobi. Tak będzie, jak Pan Bóg zrządzi. - Bóg już zrządził, bośmy za jego wolą pojechały do Lublina... - W tym właśnie całe nieszczęście. - Nie mów tak, matulu. Dla mnie to największe szczęście. - Tak go miłujesz? - Jak on mnie, mateńko! - A o tym nie pomyślałaś, że i jego rodzina może się sprzeciwiać koligacji z mieszczką. - Myślałam, matulu. To właśnie sen mi odbiera i nie daje spokoju. Jedna pociecha w tym, że tam u nich matka podobno wielkiej zacności, świata poza synem nie widzi. Tima stał przy oknie i patrzył z miłością na córkę. Gdy posłyszał kojące słowa żony, rozlała mu się radość po sercu. "Taka ona jest zawsze, myślał, nagada i nakrzyczy, a serce, gdy potrzeba, jak wosk miękkie." Nie chcąc przedłużać kłopotliwej i rozrzewniającej chwili podszedł do córki i powiedział: - Idź już, Anielciu, do łóżka i śpij spokojnie. Nikt ci tu, ani ojciec, ani matka, najmniejszej krzywdy nie przyczyni. Czas wszystko rozwikła i wyjaśni. Gdy córka wyszła, oboje starzy jeszcze długo siedzieli naprzeciw dopalających się świec. Oboje doszli do jednego zdania, w którym pomieściła się troska o dziecko, szczęście córki i mieszczański interes. - Dzianota - mówił na ostatek Tima niejako w swoim i żony imieniu - trzeba nam nadal grzecznie traktować, z gościnną przystojnością, i o niczym nie mówić, póki się sprawy pożyczki nie uładzą. Jeśli chodzi o rękę Anielki, nadziei mu zbytniej nie robić, ale nie wyjawiać, że o innym myślimy. O młodym Opackim pogadam przy okazji z panem Arciszewskim. - Oby Bóg wszystko szczęśliwie urządził - westchnęła żona. Rozdział XXIV Sejmiki na jesieni tego roku odbywały się wśród niebywałej wrzawy i podniecenia. Za wolą panów możnych i senatorów wzywano do ratowania zagrożonej przez króla złotej wolności i dalej krakano o nocy świętego Bartłomieja, jaka może czekać posłów w Warszawie. W najdalszych powiatach wiedziano już o owych sypanych pod stolicą wałach, pod których ochroną miał rzekomo król jegomość wywrzeć swoją presję na całą zebraną szlachtę. Czytywano w kołach sejmikowych listy i instrukcje magnackie, z których najgłośniejszą było wezwanie Lubomirskiego, niemal wszędzie powtarzane, a streszczające się w kilku słowach. - Na sejmach wszystkiemu kontradikować, póki król zaciągów nie rozpuści i swojej gwardii nie zniesie. - Kontradikować w obronie naszych starych wolnościów - wołała tłuszcza szlachecka. - Jeśli król nas nie posłucha, zbrojnie wystąpić i zaciągi rozpędzić! Wielkopolanie za namową wojewody Opalińskiego nawet sejmu nie czekając zwołali pod broń kilka tysięcy szlachty, gotowej wypędzić roty królewskie stojące w Wielkopolsce na postoju. Dowództwo nad tą szlachecką watahą objął sam wojewoda poznański Krzysztof Opaliński. Teraz szczęśliwy, że dopiekł tym aktem królowi za niedawne odmówienie mu godności marszałka dworu królowej, syty zemsty podburzał szlachtę, bo niechże wie teraz król jegomość, jakiego wroga sobie zrobił z niedawnego posła wysłanego do Paryża po Marię Ludwikę. Gdy już jesień zerwała liście z drzew i zaczynały się przymrozki, zjeżdżali posłowie do Warszawy. Podążali tego roku na sejm nie w pojedynkę czy samotrzeć z pachołkami, ale całymi kupami, otoczeni ludźmi uzbrojonymi. Tuż pod Warszawą wypatrywali owych wałów i obozu dziesięciotysięcznego wojska, którym, jak mówiono, miał król obsadzić stolicę. Nic z tego zrazu nie widzieli, ale i to nie wzbudzało w nich ufności do dworu. Często nawet nie wjeżdżali prosto do miasta, polecając naprzód swoim ludziom wybadać, co się tam święci. Zresztą postoje przed miastem bywały u niektórych w zwyczaju, choćby z tej przyczyny, że wielu deputatów tu dopiero pozwalało swojej czeladzi przebrać się bogaciej i przywdziać dostatniejsze cholewy. Niejeden, grosza skąpiąc na obuwie dla swojej drużyny, ściągał pod miasto szewców miejskich i umawiał się z nimi o wypożyczenie kilkunastu czy kilkudziesięciu par obuwia dla służby, która, bywało, że w łapciach czy na bosaka podążała z daleka pod stolicę. Wbrew plotkom sejm zaczął się starym porządkiem, a więc mszą świętą z wezwaniem do Ducha Świętego i zebraniem w kole poselskim na zamku warszawskim, a nie na żadnym polu. Pośpiesznie załatwiono wybór marszałka w osobie pisarza żmudzkiego Mikołaja Stankiewicza i równie prędko dokonano rugów poselskich ku ogólnemu zdziwieniu, że wszystko idzie jak z płatka i nigdzie nie widać ani armat, ani królewskiego wojska. - Czekajcie! Jutro się zacznie, gdy staniemy wobec króla jegomości. Już tam wespół z kanclerzem coś chytrego wymyślił - mówiono czekając z wielką niecierpliwością na zebranie trzech stanów. Nazajutrz przed południem zeszli się posłowie w izbie sejmowej. Zasiedli na ławach wyścielonych czerwonym suknem już pewniejsi siebie niż onegdaj, gdy zjeżdżali do gospód w domach mieszczańskich i przewąchiwali miasto. Dokładnie z uderzeniem godziny dwunastej zaczęto wnosić bogato rzeźbione karła dla senatorów. - Iluż ich będzie - dziwili się posłowie - skoro ustawiają tak mało siedzeń? - Widać mało panów zjechało, bo się boją stanąć przed obliczem króla jegomości. Wolą, byśmy sami wzięli całe odium na siebie - powiedział ktoś z cicha. - Zjadą panowie! Dziś ich mało, bo nieskorzy oddawać królowi honory, skoro gardzi senatorami. Za chwilę pojawiła się we drzwiach zgrzybiała postać prymasa Łubieńskiego, za którym postępowało zaledwie siedmiu senatorów. Zrobił się szum w komnacie, ozwały się okrzyki i powitania, ale też zerwały się ironiczne śmiechy na widok szczupłej garstki braci starszej. Nie minęło pół godziny, gdy oznajmiono zbliżanie się króla. Wiódł go dziś nie marszałek dworu, ale sam Ossoliński, i on dziś stukał laską przed majestatem. Na widok wchodzącego Władysława IV podnieśli się senatorowie i posłowie ziemscy, ale nie padł ani jeden życzliwy okrzyk powitania. Władysław IV szedł ku tronowi w grobowym milczeniu sali, wśród tak zimnego chłodu, wiejącego od wszystkich twarzy, jakiego dotąd nie zaznał na żadnym sejmie. Stropiony tym chłodem patrzył w dywan i myślał: "To ci sami, co tak hucznie dawniej wiwatowali, gdym wracał spod Smoleńska czy z Moskwy." Gdy zasiadł na tronie w cieniu ciężkich karmazynowych draperii, Ossoliński dał znak laską, by zaczynano. Wystąpił z koła poselskiego marszałek Izby Stankiewicz i przywitał króla mową przydługą, w której kilka razy wspominał o nadziei, że król pocieszy Rzeczpospolitą stroskaną przygotowaniami do wojny tureckiej. Za wolą króla przemówił podkanclerzy Leszczyński. Podziękował szlachcie za szacunek oddany królowi i mimo że był królewskim ministrem, napomknął dość uszczypliwie o zamiarach Władysława podjętych bez zgody sejmu i senatu. Znowu wzniósł laskę marszałek Izby i wezwał posłów do ucałowania ręki królewskiej. Czytał po kolei nazwiska z rejestru, a każdy wywołany szedł ku tronowi i pochylał się do dłoni Władysława. Wielu z nich cmokało powietrze nad pierścionkiem królewskim, uchylając się od aktu powitania. Król siedział z opuszczonymi powiekami i liczył w pamięci krnąbrnych posłów. - Koryciński się uchylił, Zawisza umknął, to samo Obuchowicz, Chropowicki, Mikołaj Kossakowski, Orzelski, Ponętowski... Na ganku w loży królowej poseł Tiepolo, śledzący uważnie przebieg tej ceremonii, szepnął do Marii Ludwiki: - Najjaśniejsza pani, rękę królewską w powietrzu całują. Król tych słów nie posłyszał, ale i bez tego cierpiał w tej chwili katusze. Liczba judaszowych pocałunków rosła, gdy zaczęli podchodzić do tronu posłowie wielkopolscy wybrani na sejmikach za wolą wojewody Opalińskiego i stronnicy Lubomirskiego z ziem południowych. Obmierzłe były te obłudne hołdy, brała chęć temu i owemu uchylić ręki, ale król zaciął się i wytrzymał cmokania. Tego dnia skończyło się na ceremoniale powitalnym. Dopiero nazajutrz wszczęto gorętsze obrady. Stanął na stopniach tronu kanclerz Ossoliński i jeszcze nie otworzył ust, gdy padło z kątów sali kilka okrzyków. - Wylazł ten, co wolności gubi! - Czekajcie, co nam powie "Rycerz Niepokalanego Poczęcia"! - Mówże, Ossoliński, propozycję królewską, byle to nie była wojna! Po tych okrzykach ozwało się kilka rubasznych śmiechów jak też i nawoływań do ciszy. Ossoliński stał zimny i nieruchomy jak kamień. Odczekał, póki się nie uciszyło, i zaczął głosem nad podziw spokojnym. Oddał honory zebranej szlachcie, rzucił kilka zręcznych komplementów i powoli, z rozwagą, z troską o gładkość i dostojeństwo każdego słowa, mówił w coraz pełniejszej ciszy: - "Osadzili cni Polacy w polach otwartych swobodne królestwo, samej tylko miłości i jednostajnej między stanami ufności mieczem otoczane. Postawili pośrodku wysoką majestatu królewskiego strażnicę, aby z niej najodleglejsze burze upatrującego pana słyszeć mogli wczesne przestrogi. Opasali strażnicę gromem sędziwych senatorów, chcąc, żeby Izbę przy przestrogach pańskich, czego Rzeczypospolitej potrzeba, dojrzała, a nie porywcza na wsze strony dochodziła rada. Sami do wojennego przypasani oręża, mężną i odważną na się wzięli pracę chętnej i ochotnej publicznego bezpieczeństwa obrony. W tym postanowieniu trwa i trwać będzie, da Bóg, nieporuszona całość, sława i ozdoba miłej ojczyzny naszej, braterskim wielkich narodów do przodków naszych przystąpieniem posilona, nieśmiertelnymi królów, panów naszych, ale osobliwie jego królewskiej mości pana naszego miłościwego odważnymi dziełami, rozszerzeniem granic pomnożona." Mówił dalej, że boleje serce królewskie nad niesnaskami i plotkami uchybiającymi godności majestatu, jakie się szerzą wśród szlachty. Przypominał najazdy tatarskie na Polskę, hańbę wysyłanych dawniej haraczów dla hordy, owych plugawych upominków, o które się znów chan upomina, i tłumaczył królewską troskę o wzbogacenie ojczyzny. Powołał się na ligę z carem moskiewskim, która wiele może pomóc przy uciszaniu budziackiej i krymskiej hordy. - "Ów świątobliwy zamysł jego królewskiej mości wyszpeciło udanie, jakoby król przedsiębrać umyślił wojny zaczepne bez wiedzy Rzeczypospolitej, wojska cudzoziemskie w wnętrzności królestwa wprowadzać i zamierzał coś, czego o tak dobrotliwym panu usta wymówić nie mogą... Jakoż i teraz przykładem przeszłego sejmu w ręce to waszmościom król oddaje, ojcowsko żądając, abyście usunąwszy namiętności, wolnym i spokojnym sercem, z uważnym rozsądkiem w to wejrzeli, czego po waszmościach domaga się chwała Boża, swoboda dusz Bogu okupionych, z którego łaski miłej zaznajemy swobody... A ponieważ obrona i całość każdego państwa na dobrej i skutecznej buduje się radzie, nie opuszcza jego królewska mość dawnej swojej propozycji około zamykania obrad sejmowych, na którą, póki się waszmościowie nie zgodzą, chwiać się będą wszelkie postanowienia i Rzeczpospolita od sejmu do sejmu w odmęcie zostawać musi. A gdy nagle między sejmami na nią nastąpią niebezpieczeństwa, do czegóż by się rzucić, chciejcie zawczasu obmyśleć." Dotąd słuchano w milczeniu, teraz dopiero dał się słyszeć z głębi sali głośniejszy szept. - Do tego jedzie, by nasze wolności zahamować i tym samym gęby nam zamknąć. Nikt jednak nie podjął wrzawy, nawet skarcono krzykacza. Każdy nadal nadstawiał ucha, by biec za uroczystym słowem kanclerza, które nawet u jego wrogów było w cenie, i najbardziej zagorzali jego przeciwnicy dawali się porwać swadzie Ossolińskiego. Zresztą dzisiejszy kanclerz był to nie ten sam człowiek, jakiego pamiętano. Mówił w imieniu króla, ale raczej i jego, i siebie tłumaczył, niż nastawał na posłów. Wyparł się zamiarów wojny tureckiej i całą decyzję w sprawie zaciągów pozostawił sejmowi. Upominał się jeszcze o zaopatrzenie dworu królewskiego, żyjącego w troskach pieniężnych, o dobra stołowe, które znacznie zeszczuplały, zwłaszcza że jegomość pan wojewoda krakowski nie oddał żup solnych należnych królowi, choć to było przez poprzedni sejm nakazane. Wreszcie zakończył gorętszym wezwaniem do Izby. - Radźcie więc nad wszystkim, waszmościowie, dbając, by obopólna sława jego królewskiej mości w oczach całego świata aż do późnej potomności została niesplamiona. Wystąpienie Ossolińskiego udobruchało Izbę Poselską. Rozeszli się tego dnia uspokojeni, wyzbywszy się na razie chęci jątrzenia. Pito wieczorem pod wiechami w dobrych nastrojach. - Król niczego przeciw szlachcie nie zamierza - powtarzano, a nawet tu i ówdzie wznoszono okrzyki na cześć króla i królowej. Inaczej jednak mówiono w pańskich pałacach, gdzie popijali wojewodowie, biskupi i kasztelanowie wespół ze znaczniejszą szlachtą, dopuszczoną do stołów. Kasztelan gdański, mimo iż bardziej niż inni magnaci sprzyjający królowi, ocenił mowę kanclerza słowami, które w mig rozeszły się po mieście. - Dobrotliwa oliwa kanclerza. Myśli, że się po niej przez sejm prześlizgnie. - Słusznie mówi wasza miłość - potwierdził biskup Leszczyński. - Kanclerz chce sejm omotać, a tym baranom posłom niewiele potrzeba. - Musimy więc dać nową przestrogę deputatom, bo gotowi uwierzyć we wszystkie kłamstwa kanclerza - dopowiedział już zaperzony Opaliński. - Kontradikować, waszszmościowie, we wszystkim kontradikować, jak to słusznie zaleca pan Lubomirski. Trzeba nam króla i kanclerza przyprzeć do muru, oskarżyć wichrzycieli naszych swobód, a w najgorszym razie sejm zerwać. Sejm zerwać, bo to największe prawo szlacheckie! - I ja to mówię, chociem królewski minister - przytakiwał Leszczyński, jeszcze teraz wściekły, że się jego rywalowi Ossolińskiemu powiodło pozyskać Izbę. Rozesłano więc podżegaczy po mieście. Pościągano do pałaców bardziej wpływowych posłów na pijatyki, innych znów dworzanie magnatów poili na koszt panów w gospodach. Przed północą odmieniły się nastroje. Pijani deputaci wespół z watahami swoich popleczników i służby tłukli się po całym mieście wśród okrzyków przeciw królowi i Ossolińskiemu. - Będziem wszystkiemu kontradikować! Kontradikować! |Vivat |aurea |libertas! - Wiwat wolności szlacheckie, mospanowie! Bez nich nie ma miłej ojczyzny. W rezydencjach pańskich radzono dalej do późna w nocy, jak wzniecić jeszcze większe oburzenie przeciw królowi. Opalińskiemu przyszła do głowy nowa myśl. - Król jegomość liczy na pomoc Moskwy przeciw Turkom i to go zagrzewa do wojny, więc trzeba w tym przeszkodzić. Okupił się Moskwie ziemią Trubecką, więc niechże teraz piwa wypije. Trzeba nam wywlec na sejmie sprawę tych granic. - Racja! Racja! - zawołano. - Przypomnimy, że król bez naszej zgody oddał ziemię Trubecką za Hadziacz, i niechże się tłumaczy. Trzeba na jutro przygotować suplikę dla sierot trubeckich. Więc na drugi dzień zaczęła się w sejmie inna zabawa. Kontradikował dla przykładu pierwszy podkanclerzy Leszczyński. Rozpuścił wrzaskliwe gardło, oskarżając króla o zaciągi, roznamiętnił całą Izbę wołaniem, by król cudzoziemców wyrzucił z dworu. Wywołał, co zamierzył, wrzawę. Poderwał się z ławy kasztelan brzeziński Charlicki i krzyknął: - Wojny nam nie trza! Upominki posłać Tatarom i żołnierzy rozpędzić! Za nim pośpieszył Tarło, kasztelan przemyski: - Żółwiem nam być, cicho siedzieć i głowy pod obuch nie wystawiać! Teraz jeden po drugim podnosił się z ławy i wrzeszczał: - Gwardię królewską rozpuścić! - Żadnych podatków na żołnierza nie uchwalać! O stół królewski nie dbać, jeśli o nas nie dbają! - Protestujemy, waszmościowie, przeciw kanclerskim zamysłom! Protestujemy! Marszałek Stankiewicz bił laską w podłogę, wzywał do ciszy, ale któż by go w takiej chwili słuchał. Dalej wrzeszczeli. - Kanclerz wszystkiemu winien! - Kanclerza do porządku przywołać! Pod sąd sejmowy postawić! Brońmy się, panowie bracia, przed zgubą. Wiwat Rzeczpospolita! Ale znalazł się i roztropniejszy deputat z województwa sandomierskiego, który uderzył w ton całkiem inny: - Waszmościowie kochani, nie tylko krzykiem radźmy, ale i rozumem. Żadna ojczyzna bez żołnierza ostać się nie może, chyba gdybyśmy nie na ziemi, lecz u Pana Boga na zapiecku byli. Nie radzę ja żadnego pośpiechu ku temu, bo gdy odsłonimy granice, Tatary i bisurmańce na kark nam zjadą, a i Moskwa wtedy przeciw nam się zagrzeje. Nie daj Boże takiego nieszczęścia! - Drugi po Ossolińskim, co leje oliwę! - krzyknął Opaliński. - Powiedzże, ileś dukatów wziął za to od kanclerza? Sandomierszczanin sczerwieniał jak burak. Porwany pasją utracił wątek swojej oracji i odkrzyknął: - A ileś ty nabrał od chana czy tureckiego sułtana? - Dla Boga! Panowie bracia! Do kogo tak mówisz, łapserdaku? - Do ciebie, czauszu sułtański, co własnego króla nie szanujesz. Wzmógł się rumor i wrzawa. Jedni już rwali się do szabel, inni śmiechem rozładowywali sytuację. Jako tako zażegnano groźbę bijatyki. - Radźcie, panowie, a nie zaraz do burdy. Głos wolny każdemu - wołał marszałek Stankiewicz i wspomożony przez mniej zaczepnych próbował opanować salę. - Zdaliście mi, waszmościowie, laskę marszałkowską za zgodą wszystkich, więc dajcież, u licha, posłuch. Uciszcie się, panowie bracia! Opamiętali się i wtedy cała brać młodsza powzięła uchwałę. - Wysłać poselstwo na górę do króla z przestrogą, że do niczego nie przystąpimy, póki nieprawnie zaciągnięte wojsko królewskie nie będzie rozpuszczone. Zakrzyknięto jednogłośnie uchwałę i już zrywali się posłowie z ław, by wracać do swych kompanionów pod wiechy. Ale w tej właśnie chwili jeden z deputatów przy drzwiach stojący zawołał potężnym głosem do całej Izby: - Nie wychodzić! Czekać, waszmościowie! Pacholę idzie ku nam z supliką. - Kto? Co? - zaczęto wołać. - Patrzcie, oto pacholę książęce. To Jerzy Wigand Trubecki, potomek Giedyminów! - Sierota Trubecki! Słuchajmy go, waszmościowie! Wszedł mały chłopiec, w przykrótkim czerwonym żupaniku. Spojrzał na pusty tron, zawahał się, dokąd postąpić. - Daj swoją suplikę panu marszałkowi, temu z laską - poradził prowadzący go deputat. Małe chłopiątko, zastrachane i ogłupiałe, podeszło do marszałka i podało mu pismo. Jednocześnie chłopiec wyklepał wyuczone zdanie: - O sprawiedliwość błagam imieniem mojego książęcego rodu. Stankiewicz rozwinął papier i zaczął czytać na głos przydługą skargę Trubeckiego. Upominało się w niej małoletnie paniątko o swoje trzysta siedemdziesiąt wsi, oddane Moskwie po pokoju polanowskim w zamian za znacznie zresztą większe włości Hadziacza. Gdy padły słowa o łzach i o nędzy, w której żyje sierota Trubecki z panią matką, i o ich chęci powrotu do ojczystego gniazda, które nie może być pod moskiewskim panowaniem, zerwała się nowa burza. Jeszcze marszałek nie dokończył czytania supliki, gdy starodubowski poseł Kozłowski wskoczył zabłoconymi butami na czerwone sukno ławy i ryknął: - Nie czytać! Wystarczy! Żadnej propozycji królewskiej nie uchwalać, póki ta straszna krzywda nie będzie naprawiona. Wszystkiemu kontradikować do chwili, aż książę Trubecki nie wróci do swoich włości. Tych zaś, co ziemię Moskwie oddali, pod sąd postawić! Obecni na sali ministrowie królewscy tłumaczyli, że przecież sprawa owego "dokończenia granic" od dawna znana. Że po pokoju zawartym z carem Michałem w Polanowie król dla świętej zgody i trwałości sojuszu z Moskwą wymienił ziemię Trubecką na Hadziacką. Nie dali się przekonać i uciszyć. Posłowie czernihowscy, bracławscy wrzeszczeli za rozbrojeniem Rzeczypospolitej, a ci znów ze Smoleńska za uporządkowaniem sprawy trubeckiej. Stało się zadość hasłu kontradikować, bo teraz cała Izba była pełna sprzeciwu. Rozeszli się we wrzawie, by od następnego dnia schodzić się codziennie na takie same burdy, wszystkiemu przeczyć, niczego nie uchwalać. Dopiero w połowie listopada zaczęli się zjeżdżać na sejm wielcy panowie, bo do honoru pańskiego należało nie pospolitować się wśród posłów i tylko kilka dni siedzieć na sejmie. Między innymi zjechał z wielkim hukiem do Warszawy wielkopolski starosta generalny Bogusław Leszczyński i w czasie pierwszej swej bytności w Izbie wystąpił z niebywałą furią. Powtórzył wszystkie znane oskarżenia przeciw królowi, a dowiedziawszy się, że król chory i na razie na sejm nie może przybyć, zaczął wołać: - Jedno jest wyjście, proszę waszmościów, i nie wiem, po co tyle czasu tracicie. Skoro król jegomość sam podejmuje zaciągi, zbiera wojsko, puszcza Kozaków na morze, nie słucha ani młodszej, ani starszej braci i leżąc w łóżku nie dopuszcza do siebie narodu szlacheckiego, trzeba zacząć z nim stanowczo. Jedno jest wyjście, starodawnym zwyczajem odbyć |colloquium poufne, czyli bratnią rozmowę o królu, ale bez króla jegomości! Od razu zyskał popleczników. - Dobra rada. Niechaj będzie bratnia rozmowa. - Zwołać |colloquium i radzić. O królu radzić bez króla, w tym sęk. Zbledli w tej chwili oburzeni do żywego zwolennicy królewscy, mniej liczni na sali. Sama myśl zwołania tak zwanej bratniej rozmowy była haniebnym potępieniem króla. Zwoływano ją tylko za dawnych czasów, jedynie w chwili gdy cała szlachta i panowie chcieli ostatecznie upokorzyć majestat. Uchwały takiego zgromadzenia miały moc nawet bez zgody królewskiej. Było kilku, którzy próbowali przestrzec Izbę przed takim zamiarem, ale wrzawa zagłuszyła ich i nikt nie słyszał oponentów. Nad ławami unosił się jeden pospólny okrzyk: - Do króla na górę iść i dać ostateczną przestrogę. Jeśli nas choćby leżący w łóżku nie przyjmie, to zwołać bratnią rozmowę. - Do króla! Do króla! Już nikogo nie pytając pchali się ku drzwiom i szli tłumem po schodach i krużgankach aż pod drzwi królewskiej sypialni. Bardziej pyszałkowaci wepchali się ciżbą do komnaty, inni przystanęli w drzwiach i na korytarzu. W izbie było ciemnawo, bo opuszczono zasłony w oknach, by światło nie raziło chorego. Król leżał w łóżku mało widoczny pod uchylonymi firankami. Tuż obok wezgłowia królewskiego stał Ossoliński wyniosły jak posąg, z ręką wspartą na złoconych rzeźbach łoża. Na widok króla w białej koszuli z twarzą żółtą i cierpiącą deputaci nieco skonsternowani uciszyli się całkowicie. Stropiony marszałek koła poselskiego wysunął się niezgrabnie naprzód i zaczął cichym głosem: - Daruj nam, najjaśniejszy panie, że cię obłożnie chorego nachodzimy, ale wiedzie nas tutaj troska o miłą ojczyznę, o naszą Rzeczpospolitą. Władysław skinął dłonią. - Mów, z czym przychodzicie. Wyłożył marszałek pokrótce punkta propozycji sejmowej. - Prośbę ma Izba Poselska do waszej królewskiej mości, aby listy rozesłano na rozpuszczenie wojska, aby gwardia królewska umniejszona była, abyś Kozaków, wasza królewska, mość powstrzymał i nie używał do wojny i by buławę dać zacnemu panu Kalinowskiemu. Jak dotąd wszystko szło dość gładko marszałkowi, teraz dopiero głos mu zadrżał: - I by na ostatek wolno było sejmowi odbyć rozmowę bratnią w niebytności króla. Zrzuciwszy ten ciężar z serca odetchnął i patrzył w twarz króla. Władysław jak przed chwilą w czasie oracji marszałkowskiej tak i teraz miał opuszczone powieki. Milczał i nie otwierał oczu. Stankiewicz widział jednak, jak dolna szczęka króla skraca się i zaczynają drgać ścięgna na podgardlu chorego. Zdawało się w tej chwili, że albo król ku hańbie całego sejmu zemdleje z bólu, albo poderwie głowę i obrzuci deputatów wyzwiskami. Cisza w sypialni królewskiej nie trwała długo, ale mimo to zdawało się marszałkowi, że lada chwila ugną się pod nim nogi i omdleje nie ścierpiawszy królewskiego milczenia. Władysław IV otwarł oczy. - Niech kanclerz za króla odpowie. Ossoliński pochylił się do wezgłowia i z cicha zapytywał króla o wolę. Wystarczyło mu kilka słów informacji, bo już się odwrócił do stojącej ciżby i zaczął mówić: - Takie są słowa najjaśniejszego pana. Listy o rozpuszczeniu wojska już są rozesłane, a tak już zadość stało się pierwszej prośbie. O Kozakach król pomyśli i z hetmanem w tej sprawie się zniesie. Prawda to, że oni gotowali czajki, bo w paktach z Turczynem jest, by on nie trzymał z Tatarami budziackimi, a że w tym wykracza, zdało się go Kozakami postraszyć. Panu Kalinowskiemu król buławę polną, jak sejm to chce, oddaje. Gwardia królewska nie jest żadną konstytucją określona, więc król tak wiele jej będzie trzymał, ile potrzeba będzie wymagała. Na bratnią rozmowę król jegomość nie pozwala. Poza drzwiami, na krużganku, zaczęły się wśród szlachty szmery. Podsędek krakowski Mikołaj Kossakowski powiedział całkiem głośno: - Nie we wszystkim ustępuje król. Weźmy pakta konwenta i pójdźmy do prymasa. - Cicho! - skarcili go inni. - Nie tu sejm, ale na dole. Znów nastało kłopotliwe milczenie. Tym razem przerwał je Ossoliński: - Najjaśniejszy pan słabuje mocno. Niesposobny do dalszej rozmowy. Gdy wrócili do Izby Poselskiej, gdy rozsiedli się w ławach i nie mieli na oczach twarzy cierpiącego króla, na nowo rozwiązały się im języki. - Król sejmu nie słucha! - Łamie pakta konwenta! - Idźmy do prymasa! - wrzeszczał Kossakowski, za nim Koryciński, a potem wielkopolanie, posłowie z Krakowskiego, deputaci ze Żmudzi, Prus i Mazowsza. Spocony marszałek Stankiewicz bił laską o podłogę, nawoływał do porządku w obradach. Ale bez przyzwolenia głosu wyskoczył na środek koła Ponętowski, warchoł nad warchoły, i zawołał wielkim głosem: - Wziąć księgę praw, pakta konwenta, konstytucję |de |non |praestanda |oboedientia i stanąć przed arcybiskupem! Wezwać arcybiskupa na świadka zdrady królewskiej i odmówić królowi posłuszeństwa. Król krzywoprzysiężca! Zwolennicy króla, a wśród nich Pac, Szumski, Jabłonowski, Ostroróg, próbowali wpłynąć na opamiętanie się szlachty. Niejeden z nich właził też na ławę i wołał do roznamiętnionych posłów: - Na zmiłowanie boskie, spokój, panowie! Rozwagi, zimnej krwi potrzeba. Zapomnieliście o dawnej chwale króla, który nam tyle blasku przysporzył. - Z ławy zejść! Nie bronić krzywoprzysiężcy! Znieść się z arcybiskupem! ||Qui negat remedia procurat |interitim! - Rozpędzić hałastrę cudzoziemską! - Nie rozpędzić! Powiesić niecnotę posła Tiepolo i hrabiego Magni! Oni króla opętali. - Najmędrsza rzecz rokosz! Rokosz, panowie! Wyrywali z pochew szable, brzękały żelaza. - Kto się nie zgadza, rozsiekać! Nie było kogo siekać, bo stronnicy królewscy, będąc w małej liczbie, ucichli. W panów braci wstąpił rycerski animusz i chcieli pokazać siedzącym tu nielicznym magnatam, ile to siły i werwy jest w narodzie szlacheckim, jak bardzo mogą liczyć na swoich popleczników. Nie było kogo bić, więc trzeba było bodaj huku narobić. Kilku wskoczyło na parapety okien. - Udusimy się tutaj. Brak powietrza! Jedni rąbali czekanami w okna i poleciały zielone szyby. Wiatr wpadł przez wybite dziury, zrywał rozbite szkło i rzucał je pod cholewy i ławy. Inni, że to nagła ciżba zrobiła się we drzwiach, zaczęli rąbać czekanami w zawiasy i wołali: - Tylko pół drzwi psiekrwie dworaki rozwarły, byśmy się tu tłoczyć musieli. Wyważyć, panowie bracia! Bezradny Stankiewicz wznosił zrozpaczone ręce ku górze, rwał włosy i nawoływał: - Na miły Bóg, waszmościowie, król tam na górze chory. Opamiętajcie się, waszmościowie! Nikt wam nie neguje. Zgoda, zgoda, mości posłowie! Zamykam dzisiejsze koło. Do jutra, panowie bracia! - Do jutra - odkrzyknęli jedni z ulgą, że się kończy awantura, drudzy z nadzieją, że dopiero teraz na wolnym powietrzu można będzie hojnie wyładować animusz. Ów okrzyk "do jutra" uratował sejm od zerwania. Tłum roznamiętnionych deputatów wywalił się poza zamek i z wielką butą ruszył na miasto do gospód. Generał wielkopolski Leszczyński i wojewoda Opaliński wychodzili jedni z ostatnich z królewskiego dziedzińca. Tuż obok nich szedł młody Jerzy Lubomirski, niedawno mianowany przez króla starostą krakowskim. Gdy wsiadali do karet, Opaliński z szerokim uśmiechem na twarzy powiedział: - Wolność szlachecka po staremu górą. Byle tak dalej, waszmościowie. Dobra nauka dla króla jegomości, bo już za nic nas miał, polskich panów. Rozdział XXV Zaczęły się teraz burdy na mieście i na polach ujazdowskich. Cała Warszawa wrzała od huku, awantur i bijatyk i zdawało się, że lada dzień wybuchnie w stolicy wojna domowa. Chowali się już po swych kamieniczkach co bogatsi mieszczanie, pomni na to, że ile razy urodzonym panom do łba nawieje, to zawsze skrupi się na łykach. Nawet czeladź miejska, ubogie i bose pospólstwo, kryło się w swych piwnicznych pomieszkaniach, by nie wchodzić na oczy pijanej i rozjuszonej szlachcie. Karety senatorów zajeżdżały teraz to do pałacu arcybiskupiego, to na zamek do królowej, bo i ją namawiano, by ostrzegła króla przed grożącym mu rokoszem. Obiecywano przy tym Marii Ludwice, że jeśli nakłoni króla do całkowitych ustępstw, to sejm uchwali bogatą oprawę królowej, zwłaszcza że Rzeczpospolita zawsze była łatwa dla swoich królowych. Władysław leżał nadal obłożnie chory w łóżku, złamany dolegliwościami, które zgryzota i żal do szlachty jeszcze pogłębiły. Ból wyniszczonej trunkami wątroby chwytał go za wnętrzności i wtedy chory wił się w piernatach, półprzytomny, nie wiedząc o świecie bożym. Gdy dolegliwość mijała, przypominał sobie o rozpasaniu szlacheckim i wtedy na nowo gryzł poduszki z bezsilności i wściekłości. - Dobiją! W chorobie mnie dobiją te karły, myślące tylko o swoim brzuchu. Groszoroby, psiekrwie, sprzedawczyki! Zdrajcy i tchórze, bojący się siły własnego króla! Zgłaszających się magnatów nie przyjmował, ale przez Fanfoniego, hrabiego de Magni czy Ossolińskiego dochodziły go różne ich rady i namowy. Królową do siebie dopuścił, ale i od niej zamiast pociechy doznał zawodu. - Radzę, miłościwy panie, ustąpić i bodaj na tę rozmowę bratnią zezwolić. Inaczej sami ją zrobią albo rebelia się zacznie w mieście. - Moją gwardią, póki jest, rozpędzę tych warchołów. - Miłościwy panie, pocztowych pańskich i wojska pańskiego jest w mieście ponad piętnaście tysięcy. Wszystko po zęby uzbrojone - mówiła to, co godzinę temu słyszała od senatorów. - Działa z arsenału wytoczę! - jęczał król ściskając paznokciami piernaty. - Nie unoś się, najjaśniejszy panie! Zdrowie twoje ważniejsze dla mnie niż wszystko. Po co resztki sił tracić, szarpać się z całą szlachtą. Trzeba politycznie z nimi postąpić, zgodzić się na tę rozmowę, bo póki ona za królewską zgodą, to inaczej przebiegnie. Kanclerz Ossoliński to samo mówi. - Wyrwał już buławę dla Kalinowskiego, to po co mu król? Kanclerz od dawna mi przeciwny. Po wyjściu królowej Władysław podźwignął się przy pomocy giermka i usiadł na łóżku. "Już i ją mają za sobą - myślał. - Króla złamią i ukrócą, a jej uchwalą hojną donatywę. Taka uchwała zapewne przejdzie na sejmie, jeśli ja im ustąpię. Tak już jest, że królowa bogatsza niż król w tym kraju." Ogarnęła go nowa fala wściekłości na wspomnienie, że werbując wojsko zadłużył się u własnej małżonki na setki tysięcy złotych. Zrazu bowiem, jeszcze przed weselem u Ossolińskich, wzbraniał się dać jej w zastaw urzędy, ale oporem szlachty przyciśnięty do muru, nie dalej jak miesiąc temu zapożyczył się u Marii Ludwiki. "Gdyby uchwalili zaciągi, wszystko cisnąłbym jej na stół i wtedy wara jej od urzędów." Teraz jednak mógł tylko kląć i rzucać w myślach obelgi na cały otaczający go świat. Już zmierzchało, kiedy weszło do komnaty kilku najbardziej przyjaznych królowi deputatów, a wraz z nimi ulubieniec królewski, pułkownik Feliks Pac. On właśnie zaczął: - Źle się dzieje, miłościwy królu, w Izbie Poselskiej. Możni panowie kręcą, jak chcą, szlacheckimi umysłami i wciąż na króla nastają. Dwie zatem są możliwości: albo im, broń Panie Boże, ustąpić, albo - daruj, królu, moje słowa - sejm zerwać i bez sejmu rządzić. - Sejm zerwać, powiadacie? - Władysław dostał kolorów, oczy nabrały iskier i uniósł się na posłaniu. - Jedyna to rada, najjaśniejszy panie - mówił dalej Pac. - Z miłości do ciebie, miłościwy panie, stanę jutro w kole i założę veto na wszystko, cokolwiek by uchwalali, i niech mnie rozsiekają. Trupem padnę, a do pohańbienia króla nie dopuszczę. Władysław popatrzył zimnym wzrokiem na swojego ulubieńca. - Ani mi się waż, bo cię od łaski swojej odrzucę. Nie królowi i jego stronnictwu stosować haniebne obyczaje. Na to kazałem wnieść Ossolińskiemu propozycję porządkowania obrad, by teraz samemu korzystać z niecnego obyczaju? - Niecny on jest, ale gdyby to panom było potrzebne, ani minuty by się nie wahali. - Nie od nich uczyć się królowi, tylko im od króla. Nawet dla ochrony majestatu sejmu zerwać nie pozwalam. - To jak inaczej, miłościwy panie? Zginie zaczęta nasza wielkość - biadał Pac z zaczerwienionymi od łez oczyma. - Nieszczęścia spadną na Rzeczpospolitą. Najjaśniejszy panie, Kozacy i wszystko żołnierstwo czeka na twoją wolę. Jeśli rejestrowi dowiedzą się, że ty panom ustępujesz, wtedy, Boże jedyny, nie wiem, co się stanie... - Jeszcze nie koniec sprawy... - odpowiedział król. Byle mi tylko Bóg zdrowia z powrotem użyczył... Dziękuję wam, idźcie z Bogiem i zachowujcie wiarę i posłuszeństwo majestatowi. Stronnicy króla złamani i zawiedzeni w swych zamiarach opuścili królewskie pokoje. Wieczorem Władysław popadł w gorączkę i utracił resztę sił. Wtedy właśnie wszedł kanclerz Ossoliński i widząc sennego, wyczerpanego króla, z cicha zagadnął: - Miłościwy panie, bez |colloquium wojna domowa wybuchnie... Czas najwyższy im odpowiedzieć. - Rób, jak chcesz, już mi wszystko obrzydło. Daj usnąć! Haniebne |colloquium przypadło na dzień pierwszy grudnia. Zasiedli w senacie zwartą kupą biskupi: kujawski Gniewosz, płocki Gembicki, chełmski Pytlakowski, żmudzki Tyszkiewicz, Zaremba, smoleński Parnicki, poznański Szołdrski i inni. W drugiej gromadzie zalśniły aksamitne żupany wojewodów: brzeskiego Szczawińskiego, podolskiego Potockiego; podskarbiego Niemirycza, kasztelanów sieradzkiego, podlaskiego, sanockiego i pomniejszych z ziemi łęczyckiej, sanockiej, wiskiej. Jeszcze inni usiedli na senatorskim drążku, a cała szlachta stanęła w koło. Mów było wiele, a wszystkie ostre, krzykliwe i przeciw królowi. Starosta wielkopolski Leszczyński wziął górę nad innymi swoją napastliwą oracją, którą zakończył wezwaniem: - Jeśli król nie cofnie swojej pieczęci danej na zaciągi wojskowe, to my zaczniemy pieczętować naszą wolę krwią i zdrowiem. Wypowiemy posłuszeństwo królowi, i basta! Huknęła szlachta na cześć mówcy i wtedy drugi pyskacz sejmowy, Ponętowski, wyrwał się z koła. - Chciał król jegomość opędzić tę wojnę cudzą przemocą i własnym kosztem, a takimi środkami opanowany Konstantynopol czyjążby stał się zdobyczą? Czy prywatną króla i jego sprzymierzeńców, czy publiczną Rzeczypospolitej? Jużci prywatną, a wtedy czy bylibyśmy radzi królowi tak przemocnie spotężniałemu? Ludy nowo opanowane, do niewoli nawykłe, ugięłyby się łatwo do posłuszeństwa i pozyskałyby tym większą przychylność króla, nam zaś przypadłby podły los owych Macedonów Aleksandra Wielkiego, którzy wolnymi wyprowadzeni na wojnę byli, a wróciliby z niej niewolnikami, gdyby nie umarł był Aleksander. I nie są to próżne widziadła. Dawa się to wyczytać z prywatnej pieczęci tych listów przepowiednich, które nam prywatną przynieść miały niewolę. Ossoliński siedział tu jak oskarżony przed sędziami, głowę spuścił i tylko od czasu do czasu odpowiadał na pytania. Dopiero gdy i jemu zarzucono, że przyczynił się do zaciągów, kanclerz wstał i powiedział: - Pieczęci pokojowej nie mam w mojej mocy, jeno koronną. Tej nie przyłożyłem, więc darujcie, wasze miłoście, nie ja winienem zaciągom. A poza tym czas by było moim zdaniem wszystką rzecz rozważnie i po ludzku zakończyć. Byłem u króla dziś z rana i to powiem waszmościom, że poniewolny jest teraz sejmowi. Przyozdobił Bóg dziwnymi tryumfami rządy jego królewskiej mości, dziś zaś na głowę jego nową włożył koronę, gdy po wielu zwycięstwach siebie samego zwyciężył i poddał się w moc i w ręce poddanych swoich. Myślę, że wszystko wykona, czego waszmoście żądaliście. Zaskoczyło to oświadczenie wszystkich zebranych. Tylko zadzierzysty poseł zza Dniepru, Ponętowski, zapytał: - A Kozaków powściągnie? - Powściągnie. Teraz wsparł kanclerza jego kolega litewski Albrycht Radziwiłł, przytwierdzając, że prawdę mówi Ossoliński o odmowie pieczęci, i pochwalił się przy okazji, że i on tak samo postąpił, gdy król go prosił o pozwolenie pieczęci litewskiej. Nadmienił, że, jak słyszał sam od królowej, Władysław skłonniejszy teraz do uszanowania woli szlacheckiej. Nawet podkanclerzy Leszczyński widząc dziś skruchę Ossolińskiego, a więc rzecz niebywałą na publicznych zebraniach, nie napierał na kanclerza i bratnia rozmowa zakończyła się jednomyślną uchwałą. Wnet ją spisano i wrócono z papierami do sejmu, a tu zaś uradzono, by marszałek Izby zaniósł konstytucję do sypialni królewskiej. Władysław czuł się tego dnia gorzej niż poprzednich. O porze południowej, kiedy zgłosił się doń marszałek Stankiewicz z prośbą o dopuszczenie przed pańskie oblicze delegacji poselskiej, nie było Ossolińskiego u łoża królewskiego. Stał na tym samym miejscu królewicz Zygmunt. Chłopiec dostrzegłszy, że na widok wchodzącego marszałka przybladły ojcu policzki, od razu poczuł niechęć do posła. Za chwilę jeszcze bardziej go znienawidził, gdy posłyszał ciężkie westchnienie chorego i jego głos głuchy, jakby wychodzący z rozbitego czerepa. - Niech tu przyjdą, skoro zdrowia mojego nie umieją uszanować. - Miłościwy panie, miłuje cię naród szlachecki, ale sejm na schyłku i konstytucja do podpisu gotowa. Władysław nie pytał, jaka to konstytucja, niczego dobrego się nie spodziewając. - Niech przyjdą, powiadam, by nie gadali, że im wstępu bronię. Przy tych słowach spojrzał na syna i położył mu rękę na ramieniu. Nie musiał jej w górę unosić, bo barki pacholęcia były na wysokości spiętrzonych poduszek. Ten gest ojcowski rozrzewnił marszałka. Zdawało.mu się, że znękany król nie tyle pieścił w tej chwili swego syna, ile wspierał się na jego małym barku, jakby chcąc na jego wątłe ciało przelać część swojej troski. Gdy drzwi za marszałkiem się przymknęły, Zygmunt zapytał: - Czego on chciał, ojcze panie? Jak zbój patrzył i to nie w ciebie, a w pawiment. - Każdy, gdy ma coś na sumieniu, nie patrzy drugiemu w oczy. - Dlaczegoś go nie wyrzucił? - On najmniej winien, mówił nie za siebie. Bardziej winni przyjdą tu za chwilę. - Stanę u drzwi i każę im zejść ze schodów. Król uśmiechnął się gorzko. - Kto wie, Zygmuntku, może ciebie prędzej by posłuchali niż mnie? - Dlaczego się ze mnie śmiejesz? - Nie śmieję, Zygmuntku, prawdę mówię. Gdy dorośniesz, może posłuchają twojej woli. Gdybym ich, jak radzisz, nie wpuścił i nie uznał za słuszne, co niesłuszne, to gdy mnie kiedyś braknie, nie ciebie, ale innego króla na tron by powołali. Na niższym piętrze zamku słychać było gwar i skrzyp butów na kamiennych schodach. Król przywołał pokojowca i polecił: - Odprowadź królewicza do jego pokojów. Senat tu wejdzie i posłowie. Zygmunt rozczarowany, że nie będzie świadkiem jakiejś niezwykłej sprawy, przyklęknął, pocałował chłodną dłoń ojca i wyszedł bez słowa z sypialni. Za chwilę wtoczyła się do komnaty ciżba poselska. Na czele korowodu szedł prymas Łubieński, tuż obok niego marszałek sejmu, senatorowie rezydenci i kilku senatorów drążkowych. Z koła wystąpił kanclerz Ossoliński i on jeden stanął naprzeciw deputatów przy łóżku. Władysław IV uniósł ciężki korpus i usiadłszy wśród pościeli skinął, by zaczynali. Prymas postąpił na środek kwiecistego dywanu. - Najjaśniejszy panie, hołd ci oddajemy i życzymy rychłego powrotu do zdrowia. - Witam waszmościów. - Miłościwy panie! Za wolą dwóch stanów, sejmu i senatu, i za łaską twoją stanęła konstytucja, którą chcielibyśmy przyczynić pokoju Rzeczypospolitej, zgody między trzema stanami i przyszłej chwały miłej ojczyźnie... - głos prymasowi nieco się załamał. - Słucham waszej wielebności. Władysław nie patrzył na Łubieńskiego. Ten zgrzybiały starzec, co niedawno przed kilku miesiącami, mazał olejem świętym skronie królewskiej małżonki, nie był godzien jego uwagi. Przez owiśnięte na podpuchniętych powiekach rzęsy widział król ważniejszych od tamtego wrogów. Liczył ich po kolei. Albrycht Radziwiłł, książę warchoł, co dziesięć lat temu buntował przeciw królowi wszystkie sejmiki na Litwie. Dalej, po prawej stronie Radziwiłła, Kalinowski, od kilku dni hetman polny, co jeszcze na weselu u Ossolińskich groził, że się mostem królowi pościele. Biskup poznański, który ręki nie chciał całować i mówił uszczypliwie o zbyteczności rezydentów u boku króla jegomości. Jerzy Lubomirski, co niedawno wziął z rąk królewskich starostwo krakowskie, ale nie uważał, by to był powód do sprzyjania królowi. Wojewoda poznański Opalinski, dowódca bezprawnej watahy szlacheckiej do niszczenia regimentów królewskich. Biskup Leszczyński, podkanclerzy, po to tylko na dworze będący, by wszystkie tajemnice państwowe wyjawił magnatom. Biskup warmiński, ten, co to pierwszy kazał wołać z ambon przeciw majestatowi. Gdy tak Władysław patrzył po podgolonych łbach, po purpurach i pozłocistych pasach, diamentach na głowicach szpad, arcybiskup czytał treść konstytucji. - "Jakośmy ten zaciąg wojska w najlepszych zamiarach i jedynie dla bezpieczeństwa Rzeczypospolitej uczynili, tak na prośbę wszystkiej Rzeczypospolitej wojsko to rozpuszczamy i służbę niniejszym wypowiadamy i rozkazujemy, aby się nie dalej nad dwie niedziele po teraźniejszym sejmie rozeszło..." Zakasłał się w tej chwili starowina prymas, a panowie z pierwszego rzędu skupili skwapliwie wzrok na twarzy Władysława. Nie dostrzegli jednak, by drgnął na niej bodaj jeden muskuł. Król dalej słuchał z kamiennym spokojem. - "A którzy się nie rozejdą, na tych hetmani, starostowie, urzędnicy miast powinni będą pod wiarą i przysięgą swą, nie czekając uniwersałów naszych, powiaty ruszyć i jako swywolnych znosić. Obywatelom Rzeczypospolitej, którzy są w tym zaciągu, rozkazujemy pod karą infamii i konfiskaty dóbr, aby ludzi rozpuścili. Obiecujemy przy tym w imieniu swoim i następców naszych, że takowych zaciągów na potem czynić nie będziemy ani przepowiednich listów z pieczęcią albo sygnetem pokojowym wydawać, ani żadnych wojen bez wiadomości i rady Rzeczypospolitej podnosić, ani paktów i przymierzy z postronnymi zawierać, ani zawartych naruszać i to nade wszystko warując, że kto by kiedykolwiek takie listy przepowiednie brać i zaciągi czynić się ważył, ten tym samym popadnie w infamię, którą się niniejszym ogłasza, a dobra takiego prawem kaduka rozdawać będziemy, czego się posłowie ziemcy między wakansami na sejmie wedle prawa upomną. Obiecujemy, że cudzoziemców przy boku naszym według paktów konwentów mieć nie będziemy ani ich do rady używać i owszem na legacjach i rezydencjach będących rewokujemy..." Brakło tchu prymasowi do wygłoszenia ostatnich paragrafów. Zachłysnął się śliną, odkasłał i nabrawszy powietrza jeszcze czytał: - "Gwardia nasza nie będzie mieć nad sześciuset obywateli Rzeczypospolitej... Przydajemy i tę obietnicę, że Kozaków wstrzymamy od wypraw morskich, by nie budzić powodów do wojny z Tatarami i Turkami." Gdy kończył, zaległa w komnacie cisza tak wielka, że słyszałeś muchy latające nad głowami. Karmazyni i purpuraci stali na pięć kroków od łoża królewskiego w milczeniu, pełni pychy i spokoju. W ich oczach widział Władysław jedynie ciekawość, jak on się po tych słowach zachowa. Czy przerażony wymową konstytucji i swą haniebną klęską opadnie złamany na poduszki, czy też uniesiony, bezsilną pasją porwie się do obelg. Pierwsze by im dogadzało, drugiego się nie bali. Skoro król chory i żadnych wojsk szwedzkich, jak to bajano w stolicy, nie wystawił, to cała siła po ich stronie. Niejeden z magnatów stał tu w mieście czy pod miastem z pięciotysięcznym wojskiem, mniejsi mieli po tysiąc czy po kilkuset ludzi. Gdyby tak król nie posłuchał, można by wrócić na dół, sejm zerwać i rokosz w stolicy gotowy. Niejeden stojący teraz naprzeciw króla myślał: "Kozacy, wierni królowi, daleko, na Zadnieprzu, a te kilka tysięcy gwardii królewskiej stojącej w Ujazdowie na szablach rozniesiemy." Naraz ku zdziwieniu wszystkich król uśmiechnął się. - Pięknie to wszystko ułożone. A dla chana waszmościowie podarunków nie uchwaliliście? Łubieński zaczął mrugać oczyma, nie rozumiał intencji słów królewskich. Odpowiedział stropiony: - O tym Izba nie radziła. - Może słusznie, bo to, co już tu napisane, toć największy dla chana podarunek. A i ponadto trzeba haracz dać, skoro się sami rozbroimy... Nie wiedziało się, czy kpi, czy też naprawdę chciałby mieć tę sprawę wyjaśnioną. Nieoczekiwanie więc, wbrew przewidzianemu porządkowi, wysunął się na środek sypialni wojewoda brzeski Szczawiński. - A wasza miłość co? - zagadnął zaskoczony prymas. - Chciałbym, aby nie tylko duchowni do króla mówili. O głos upraszam... Widząc w oczach króla przyzwolenie nie zważał na protesty prymasa. Ku zdziwieniu wszystkich tak zaczął: - "Miłościwy panie, panie nasz miłościwy. Po tak wielkiej twojej dawniejszej chwale nic innego nie było słychać po kościołach i dworach, jak tylko wesołe wołanie: "Niech żyje król, |vivat |rex |Ladislaus!" Ale dziś radość nasza zmieniła się w smutek i gorzkość, bo pan nasz, podniósłszy nas, zepchnął potem nisko. Dziś wszędzie tylko płacz, ucisk, przekleństwo ubogich ludzi przez żołdactwo cudzoziemskie nękanych. Sromotnie dziś urągają dumie szlacheckiej, grożą nam przyprawieniem rogów, mówią, że nową alchemią szlachcica w chłopa, a chłopa w szlachcica przemienią. Jakże tedy nie boleć, nie sarkać, nie wznosić rąk do nieba, patrząc na te złoczyństwa zaciężnej zgrai, widząc, jak ona snopy po stodołach pańskich wymłóca, kłódki od spichlerzów i piwnic odbija, domy szlacheckie i pańskie zalega. Dlatego nim się miarka cierpliwości przebierze, prosimy cię, miłościwy nasz królu, racz nas uwolnić od tego jarzma, a zaspokojeni w naszych żądaniach nie omieszkamy wzajem uczynić wszystkiego dla ciebie i miłościwej małżonki twojej, królowej naszej. Gdy nas tak wasza królewska mość jako i przodkowie waszej królewskiej mości przodków naszych miłować będziesz, nie zejdziesz stąd, jeno syt żywota i pełen chwały, a potomek waszej królewskiej mości potomkom naszym panować będzie." Król słuchał tej przemowy nadal z zimnym spokojem. Nieco mu oczy pojaśniały, gdy posłyszał miłe napomknienie o królewiczu. "Przynajmniej to jedno raczyli powiedzieć na osłodę goryczy" - pomyślał i naraz powiedział dość mocnym głosem: - Dajcie pióro! Gdy mu sekretarz Fanfoni podał umoczoną w inkauście lotkę, przejechał nią szybko po pergaminie i zostawił na nim podpis: "Ladislaus, rex". Teraz schował dłonie pod piernat, by ręki królewskiej nikt dziś nie ważył się całować. Marszałek Stankiewicz wziął konstytucję, uniósł wysoko w górę i pokazując szlachcie zebranej w sypialni i na korytarzu, krzyknął: - |Vivat |rex! - |Vivat |rex! |Vivat |rex! - zadudniało w krużgankach. Gdy ucichły okrzyki, arcybiskup Łubieński pochylił przed królem głowę. - Skoro tak chwalebna konstytucja za wolą trzech stanów przyjęta, tedy oświadczam w imieniu obu stanów, że teraz radzić będziemy nad należną oprawą dla najjaśniejszej pani, królowej naszej. Król skinął głową i wyciągnął się na posłaniu, dając tym znak, że audiencja skończona. Wyszli wszyscy. U wezgłowia został tylko kanclerz Ossoliński, czekając w milczeniu na zlecenia królewskie. Władysław dyszał ciężko, bo dopiero teraz brakło mu tchu w skołatanej piersi. Nie podnosząc powiek powiedział do Ossolińskiego: - Władza królewska odjęta mi została. Tyś winien, bo nie stanąłeś do ostatka za królem. - Miłościwy panie, gorycz dla mnie wielka słyszeć takie słowa. Wszystko rozważyłem i policzyłem. Siły nasze za małe, by sprostać tylu oporom. Wojny nie chcą. - Wojna będzie. Na bezbronnych zawsze napadają. Ale wtedy, nie daj Panie Boże, dziać się będą straszne rzeczy w miłej ojczyźnie. Mała w tym pociecha, że nie ja będę temu winny, ale ich głupota. Głupota, głupota, głupota, Boże jedyny! - Królewskie widzenie przyszłości może bardziej prawdziwe niż to, co widzą moje oczy. Nie wiem, najjaśniejszy panie, czy będzie wojna. To pewna, że na razie Otomani życzą sobie spokoju. Szlachta spodziewa się, że teraz poseł turecki przybędzie do Warszawy i przytwierdzi pokój z waszą królewską mością. - Rozumiem... Jakże się będzie cieszył sułtan na wiadomość, żeśmy się sami rozbroili. Niechże się dzieje według szlacheckiej głupoty; nawarzyli piwa, to wypiją. Jeśli zaś chodzi o posła tureckiego - oczy królowi błysnęły jak lśniące węgle - to jak zjedzie, niech czeka, póki mi Pan Bóg zdrowia nie wróci. Choć lepiej, żebym w tej chwili ducha wyzionął. Zostaw mnie samego! Gdy przymknęły się drzwi i nikogo już nie było w sypialni, król przymknął ciężkie powieki. Wielkie łzy rzeźbiły sobie szczeliny pośród rzęs, by spływać po żółtych policzkach na poduszkę... `ty Część pierwsza (c.d.) RozdziaŁ XXVI Pan armatny nie brał udziału w sejmie. Senatorem ani posłem nie był, więc nie miał w Izbie prawa głosu, a znowu nie chciał stać tam jak niemowa. Dwa razy słuchał obrad z ganku, gdzie były loże dla królowej, gości zagranicznych i krajowych dostojników, ale bardzo szybko zmierziła go czcza gadanina panów braci, zwłaszcza na temat włości książąt Trubeckich, bo na te obrady trafił. Mimo to ciekaw był wyniku sejmu i co dnia dowiadywał się od szlachty, mieszczan czy swoich podkomendnych o awanturach i kłótniach w Izbie. Gdy na sejmie rozgorzały namiętności wokół sprawy zaciągów, Arciszewski spochmurniał. Korciło go, by zachodzić teraz do gospód i dworów pańskich i samemu wywiedzieć się o wszystkim, ale jesienią w czas szarugi podagra go chwyciła, w krzyżu kłuło szpilami i gdzież by tam mógł skoczyć na siodło czy nawet na piechty się wybrać. Wysyłał więc co wieczór Piotra na zwiady, najczęściej do pałacu Arde, i czekał samotny w izbie na wiadomości. Piotr, który dopiero z początkiem sejmu wrócił był z Krakowa, dokonawszy tam dokładnego spisu cekhauzowego inwentarza, rad był owym wyprawom na miasto. Do niedawna, kiedy to siedział w krakowskiej zbrojowni, myślał ustawicznie o Warszawie. Podobało mu się piękno starego grodu wawelskiego, ale urokiem kościołów, baszt i pałaców nie mógł zagasić tęsknoty za miastem, w którym żyła ukochana osoba. Na dodatek zabawił zbyt długo w Krakowie, bo cejkwart Mitwenz zaniemógł był na oczy, bliski będąc oślepnięcia, więc na młodego sekretarza arsenału spadły wszystkie obowiązki. A jeszcze trzeba było czekać na mistrza artylerii Getkanta, który wyjechał do rodziny pod Poznaniem. Gdy zaś załadowano na wozy część sprzętu artyleryjskiego przeznaczonego dla arsenału, to znów podróż po rozmokłych drogach przeciągnęła się na dwie niedziele. Tylko że w drodze miał młody człowiek towarzystwo nie lada, bo mistrz Getkant wszystkie wolne chwile w czasie jazdy poświęcał na dzielenie się z młodym współtowarzyszem podróży swoją artyleryjską wiedzą. Zajechawszy do Warszawy zdał sprawę armatnemu ze swojej podróży, zyskał pochwałę, że wszystko według jego woli załatwił. Jeśli przy tej sposobności obaj zaznali nieco goryczy, to jedynie, gdy się mówiło o nieudanej wyprawie Sebastiana do Wólki. Nie posiadali się obaj z oburzenia biadając nad bestialską samowolą Tarnowskiego, o której zresztą cała Warszawa mówiła, póki wiadomości z burd sejmowych nie pokryły wszystkiego niepamięcią. Pierwszej niedzieli zaraz po powrocie Piotr w nadziei zobaczenia Anieli stanął przed katedrą, gdzie odbywało się nabożeństwo na intencję sejmu. Zebrał się jednak tak wielki tłum w kościele i na ulicy, że nie sposób było wszystkich ludzi przepatrzyć. Odszedł nie ukojony w swojej tęsknocie i znów przemyśliwał, pod jakim to pozorem dotrzeć do mieszkania Timów. Los zdarzył, że w kilka dni potem spotkał ludwisarza na mieście. Na widok ojca Anieli zabiło mu radośnie serce, jakby już pół szczęścia osiągnął. Radość jego wzmogła się jeszcze bardziej, gdy giser rozłożywszy ramiona ściskał go serdecznie. - A witajże! Gdzieżeś się waćpan podziewał przez tyle miesięcy? - W obowiązku byłem, w Krakowie. - Wiem o tym od pana armatnego, który jak i ja bardzo się stęsknił za tobą. Chodźże waść do mnie, bo i tam do ciebie z dawna wzdychają. - Mistrz dla mnie zawsze tak łaskawy. - Nie ja jeden, mój drogi. Zobaczysz, jak się Anielka zarumieni, gdy cię zdrowego zobaczy. Wziął szlachcica pod ramię i prowadził ku swojemu domowi. - Zdziwisz się przy okazji, jak to u mnie teraz ciasno. i ubogo. - A cóż się stało? - zaniepokoił się Piotr. - Sejm jest, więc zjechały do stolicy tak wielkie tłumy, jakich tu dawniej nigdy nie widziałem. Całą górę naszego pomieszkania zajął marszałek koronny dla przyjezdnych. Na dole się gnieździmy jako te ptaki w dziupli. - Myślę, jakie macie z tym utrapienie, chyba że gościcie, mistrzu, ludzi przyzwoitych. - Gdyby tak było! Tymczasem dwie pijanice u mnie zamieszkują i huki za dnia i po nocy. Tyle tylko odetchniemy, ile ichmościom czasu zabierze sejm czy gospoda. - To deputatów masz asan? - Skądże? Zwyczajna szlachta rękodajna pana Ponętowskiego z Zadnieprza. Byli już przed kamienicą Timy na Starym Mieście. Rynek miał teraz odmienny wygląd. Wielki plac wokół ratusza od sklepów aż po drewniane chodniki wypełniony był szaraczkową szlachtą, pachołkami, służbą w różnorakiej liberii. Dziesiątki kuchni rozstawionych wzdłuż kamienic kopciło dymem i swędem spalonego drzewa i unosiła się pomieszana woń prażonych i gotowanych potraw. Pachołkowie miejscy i woziwody stali przy pełnych bekach wody w pogotowiu, bo przy silniejszym wietrze nietrudno było o rozdmuchanie ognia. Tyle tylko, że powietrze nasycone listopadową wilgocią nie sprzyjało pożarowi i niedaleko leciały iskry roztrzepywane przy paleniskach. Od hałasu i harmidru aż wierciło w uszach. Dziesiątki wyrostków miejskich oblegały kotły i ogniska czekając na resztki wyrzucanego jedzenia. Kobiet było niewiele, chyba takie, co mizdrzyły się do pańskiej służby i rubasznych kuchcików. - Wywłoki mają teraz używanie - sarkał Tima wchodząc w bramę swojego domu. - Jak sejm, to one gęby malują, a kiecki podkasują... Mówił to mistrz ludwisarski z ironią, myśląc przy tym z niejaką dumą o swojej rodzinie. Dostojne bowiem matrony i szanujące się córki zasobniejszych mieszczan mało teraz wychodziły na miasto, pragnąc ustrzec się przed zalotami rozpuszczonej zbieraniny z całego kraju, która z dala od swoich ognisk domowych lubiła w mieście pohulać. Dom sławetnego mistrza Timy zmienił się nie do poznania. Oporządzone i schludne dawniej schody pokryte były zaschniętym błotem, w sieni stało kilka skrzyń, dwie sponiewierane kulbaki i kilka pustych gąsiorów. - Jadamy teraz w moim kantorku, a śpi się w nyży za schodami, bo tam ciszej. Proszę waszmości! - Tima otwierał drzwi do izby. Dla Piotra nie tak ważne było w tej chwili, gdzie jada, a gdzie śpi rodzina Timy, czuł bowiem radosny niepokój, że za chwilę zobaczy upragniony cel swojej wizyty. Już zresztą słyszał za drzwiami głos Anieli: - Kto tam z tobą, tatulu? - Ho, ho! Nie byle kto, gość oczekiwany. Zgadnij, moja droga - zawołał wesoło mieszczanin. Nie potrzeba było zgadywać, bo już Piotr stał na progu. - Do nóg padam waćpani i waćpannie - powiedział i podskoczył naprzód do matki. Gdy podnosił do ust rękę Timowej, zdawało mu się, że ta dłoń jest dziś życzliwie podana, nie umyka zbyt prędko z jego palców. Podniósłszy głowę, z jeszcze większym zdziwieniem dostrzegł na ustach matrony nieznaczny wprawdzie, ale serdeczny uśmiech. - Daj Boże zdrowie waćpanu, choć widzę, że ci go nie brakuje - powiedziała mieszczka patrząc z zadowoleniem na czerstwą, opaloną twarz młodego człowieka i na kosmyk włosów zawadiacko opadający mu na czoło. "Jakoś zmężniał - pomyślała w tej chwili - i wyszlachetniał, czy też mi się tak zdaje?" - I ja witam waćpana - posłyszał cichy głos Anieli. - Bóg mi łaskaw, że wreszcie widzę waćpannę. Kłaniając się Anieli zobaczył Dzianota stojącego w rogu izby. Młody mieszczanin nie patrzył zresztą w tej chwili w przybysza skupiwszy całą uwagę na pannie. Choć dziewczyna nawet nie drgnęła i nie zdradziła się żadnym pomieszaniem, przenikliwej uwadze złotnika nie uszedł radosny błysk jej sarnich oczu, jakim obrzuciła przed chwilą Piotra. Takiego wejrzenia nie poczuł dotąd nigdy na swej twarzy. Nie w smak mu też były nader gościnne gesty, z jakimi ludwisarz podprowadzał ku niemu Opackiego. - I ja witam waszmości z taką jak wszyscy ochotą, choć jakbyś mnie waćpan nie widział. - Daruj, asan, żem się naprzód pokłonił białogłowom - odparł Piotr dbając, by w głosie i geście nie było nawet szczypty oschłości. - Broń Boże, nie mam za złe waszmości. Białogłowom cześć pierwsza należna, tym bardziej, że waćpana tak czule jak nikogo innego tu witają. W odwet za ten docinek Aniela rzuciła dumne spojrzenie w stronę złotnika. Nawet stara Timowa uznała za potrzebne powiedzieć w tym momencie: - Zawsze miło powitać gościa z dalekiej podróży, bo pewnie wiele rzeczy widział i myślę, że nam opowie. Siądź no waćpan i przegryź co nieco. Popij może na początek tej polewki, bo jeszcze gorąca, a na dworze już tam chłód niejaki. Jak widzisz, ciasno teraz w naszym pomieszkaniu, ale mimo to czym chata bogata, tym rada. Zasiedli w koło przy stole i zaczęła się pogawędka. - Mów no waszmość o koronacji królowej i o Krakowie. Piękne to miasto i zacne w nim mieszczaństwo, którego Bogiem a prawdą, od ośmiu lat już nie widziałem - zachęcał Tima. Nabrał więc Piotr otuchy i zaczął opowiadać o starym Krakowie, o festynach królewskich z okazji koronacji, o komediach dworskich i harcach, jakie tam widział, nie skąpił też opowieści o haniebnej swawoli pana Tarnowskiego. Miał sporo do opowiadania, a poza tym, ile razy spojrzał na twarz zasłuchanej panny, serce mu rosło i nabierał ujmującej swady. Nade wszystko zaś ośmielało go pojednawcze i jakby przymilne zachowanie się ludwisarzowej, które było dlań całkowitą niespodzianką. "Ki diabeł? - myślał. - Córka matkę przerobiła, czy mi się zdaje. I ten syn bankierski nie taki pewny siebie jak dawniej, choć tak samo nadęty." Dzianot słuchał z pozorną grzecznością, ale ostrzył w duchu swój umysł, by zręcznie skierować rozmowę na jakiś dogodniejszy dla siebie temat, a tym samym wytrącić rywalowi pierwszeństwo. Za wcześnie się nie wyrywał, by nie zdradzić się ze swoją niechęcią, wręcz przeciwnie, nawet kilku krótkimi pytaniami zdawał się pobudzać Piotra do opowieści. Wreszcie zaczął: - Mówisz waćpan, żeś jadąc do Warszawy nasłuchał się po drodze na sejmikach różnych rzeczy. Rozumiem, że ci wobec tego niedziwne to, co się dzieje w Warszawie. Ciekaw jestem, co o tym wszystkim gadają w arsenale? - W arsenale? Wielkie tam wzburzenie wśród edelmanów i żołnierzy, ale praca idzie po staremu. Puszkarze ćwiczą, sprzętu coraz więcej jak i koni pod wierzch i do przewozu. - Chwali się wam, bo sprzęt i ludzie do obrony kraju zawsze potrzebni. Gadają jednak, że pan armatny w wielkich teraz kłopotach. Sejm na zaciągi nie zezwala, więc pieniędzy brak. Król już wytrząsł swój mieszek doszczętnie i skąd tu teraz wziąć, choćby na spłacenie dawnych zamówień. - No tak, z pieniędzmi nie najlepiej - zasępił się Piotr. - Co miał pan armatny w piwnicach mojego ojca, to już dawno poszło i teraz stoją puste beczki po talarach. Król podobno już wyciągnął osiemkroć sto tysięcy pożyczek pod zastaw klejnotów i gadają, że więcej nawet od królowej nie dostanie. - Chyba sejm... - bąknął Piotr. Dzianot się roześmiał. - Ba, sejm! On się już lada dzień kończy, a poza tym sejm królowi niepowolny. Długów królewskich na pewno nie przejmie, a tylko da oprawę królowej. Tima słuchał tego z miną osowiałą, a dziewczyna bladła i coraz częściej padały z jej oczu złe błyski w stronę Dzianota. On zaś, delektując się tym tematem potrącającym o złoto, przywołał samego gospodarza na potwierdzenie swego zdania: - Czyś nie mówił tego, sławetny mistrzu, że dawno nie bywało, by skarb królewski tak długo zalegał z wypłatami. Jeśli mnie pamięć nie myli, to i tobie od skarbu królewskiego wiele się należy. - Prawda to - mruknął giser - ale choćby sejm nie uchwalił pieniędzy na pokrycie strat królewskich, to myślę, że po jakiejś zwłoce szlachta przyjdzie do rozumu. Zresztą wierzę w uczciwość króla jegomości. Komu jak komu, ale mieszczanom krzywdy nie zrobi, spod ziemi wyrwie, a zapłaci. - Daj Panie Boże, choć tym razem ciasno z pieniędzmi nie tylko u króla. Wiem zresztą, jak jest u mojego rodzica, gdzie co dzień pełno petentów, zwłaszcza spośród szlachty. Ale co miał, to już rzemiosłu pożyczył, by je wspomóc za lichym procentem, a teraz nawet myśli niejednemu odebrać, by wesprzeć innych, będących w wielkiej potrzebie. Z pieniędzmi bardzo źle w kraju, moi państwo, bardzo źle... Tima przybladł, jego małżonka zaczęła się kręcić niespokojnie na krześle. "Ślepa byłam - myślała - żem tego dotąd nie dostrzegła. Jeszcze gorszy on niż Dzianotowa, bo ta oględniej przypomniała bankierstwo swego męża." Piotr patrzył na nich wszystkich, nie rozumiejąc, dlaczego cała rodzina Timy nagle zamilkła i była w tej chwili wyraźnie zakłopotana. Zanim starsi się odezwali, Aniela szarpnęła rąbek obrusa i powiedziała zjadliwie: - Mówi asan o tej ojcowskiej pomocy, jakby to była darowizna. A przecież ojciec twój bierze sowite procenty za tę pomoc i choć tego nie zazdrościmy, to przecież stąd tylko wasze bogactwo rośnie. Dzianot wcale się nie obraził. - Moja panno - uśmiechnął się grzecznie i z wyższością - jedną z zalet całego stanu mieszczańskiego, której szlachta, przepraszam - zrobił grzeczny gest w stronę Piotra - nie posiada, to szacunek dla grosza. Pieniądzowi taki sam handel przystoi jak każdemu towarowi ważnemu czy idącemu na łokcie. Z tym tylko, że pieniądz w obrocie bardziej cenny niż każda inna kupia i on poza tym szafarzem wszelkiego gospodarstwa. W tym rzecz, waćpanno, że dla pieniądza każdy musi mieć szacunek. - A ja nie mam! Szacunek dla pieniądza czy za pieniądze, to na jedno wychodzi. - Dziewczyna ściągnęła brwi i patrzyła odtąd z wyraźną nienawiścią w twarz złotnika. Nic by bardziej nie ucieszyło Piotra jak te właśnie słowa Anieli i jej wymowne spojrzenie, rzucone na Dzianota. Choć nie zabierał głosu w tej sprawie i nie wyjawiał sądu, który oczywiście bardzo się różnił od zachwytów Dzianota nad wszechmocą pieniądza, to w tej chwili odniósł wrażenie, że Aniela staje niejako w jego obronie. Już otwierał usta, by się przyłączyć do jej zdania, ale pan Dzianot nikogo nie dopuszczał teraz do głosu. - A tak, mościa panno! Pieniądz kluczem do wszystkiego, do szacunku u ludzi, do honoru i zaszczytów, nawet bywa, że i do serca... - Jeśli tak, to asan dobierasz złe kluczyki - fuknęła panna. - Anielciu! - napomniała matka, uważając, że struna zbyt naciągnięta. - Pan Dzianot nie o wszystkim tak sądzi, jak mówi. Napijcie się, panowie, i nie męczcie nas kobiet tymi sprawami. Ociężale podnosił się Tima, by ujęciem gąsiora uciąć niedawną rozmowę. Nalewając do kubka Dzianotowi powiedział: - Powiedzże, asan, przy okazji swojemu ojcu, że i ja niezbyt długo będę siedział w jego kieszeni, choćbym miał od krewniaków z Gdańska pożyczyć. - Ależ, mistrzu kochany! - obruszył się złotnik. Któż by o tym pomyślał? Jedno słówko do mojego ojca wystarczy, by ci użyczył jeszcze większego grosza na potrzeby warsztatu, a tym samym - uśmiechnął się do Piotra - i arsenału. Skończył i przesadnie delikatnym ruchem wziąwszy kielich w rękę sączył wino pewny siebie, denerwująco swobodny, jakby i tutaj był szafarzem łask i uczynności. W tej chwili wzmógł się hałas na górze i skrzypnęły ciężkie bele powały, dał się też słyszeć stuk butów po drewnianych schodach. - Czekajcie tu, waszmościowie! - dochodził z sieni czyjś tubalny głos. - Zaraz tu, panie dzieju, wrócę do waszmościów. - Zaczyna się. Codziennie to samo - szepnęła pani Timowa, nadsłuchując, dokąd kierują się kroki. - Choroby jedne, wędzikiszki! Nawet oleju dla szlachcica żałują. Łeb można rozwalić po ciemku. Jest tam kto? - Zdałoby się zasuwę pociągnąć przy drzwiach - napomknął Dzianot nieco przybladłszy. O tym samym myślała w tej chwili pani Timowa, ale już było poniewczasie. Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich szlachcic tęgi, w średnim wieku, w rozpiętym żupanie i z gębą nagrzaną od wina. - Cóż wy, łyki jedne, oleju dla panów braci żałujecie? Łeb można rozwalić w tych ciemnościach. - Był olej, proszę waszmości, ale onegdaj któryś z gości waćpana lampę strącił - odpowiedział Tima. Szlachcic machnął zawadiacko ramieniem. - To nowej nie ma? Ale pal sześć wasz olej. Daj nam, asan, jaki gąsiorek wina z piwniczki, bo w gardłach zaschło. - Podrzuciłem waszmościom wczoraj i onegdaj, ale już piwniczka pustawa. Szlachcic wtarabanił się głębiej w izbę. Popatrzył na zastawiony stół i siedzące przy nim kobiety. - Pustawa piwniczka, powiadasz? Ale widzę, że u ciebie libacja, panie dzieju, i gąsiorek pełniuteńki. - Gości mamy, proszę waszmości - powiedziała pani Timowa, jednocześnie niby od niechcenia chwytając za szyjkę gąsiora. Wtedy Dzianot, który rad by widzieć szlachcica jak naprędzej poza drzwiami, powiedział nader usłużnie: - Niechże jejmość pozwoli panom urodzonym. Skoro, u was brak wina, poślemy zaraz do domu mojego ojca i trunek się znajdzie. - To mi mąż sławetny, co szlachtę szanuje. Chodźże asan z nami na górę, boś wart naszego towarzystwa. A może byś, panie dzieju, i te białogłowy do nas zaprosił, hę? Szlachcic musnął szarmancko po zwisających wąsach i próbował się pokłonić kobietom. Zbyt jednak zamaszyście to robił, więc zatoczywszy się na miękkich nogach opadł jedną dłonią na stół. Zadźwięczały cynowe talerze i bulknęło wino w szyjce gąsiora. Zmysłem pijaka, czułego na roztrwonienie trunku, szlachcic uchwycił gąsior i przewaliwszy się brzuchem przez stół mówił prosto w twarz oniemiałej Anielki. - Gąsiorek, panie dzieju, zabieram i waćpannę też, boś, widzę, gładka do tańca i do tego, panie dzieju, różańca... Dzianot siedzący obok Anielki zbladł i patrzył przed siebie przerażony. Przejęło go nie tyle zuchwalstwo pijanicy, ale widok zzieleniałej w tej chwili twarzy Piotra. - Waćpanie, spokój, na miły Bóg! - szepnął cicho do Opackiego. Odniósł wręcz odwrotny skutek. Pod Piotrem zgrzytnęło krzesło. Zerwał się i stanąwszy twarzą w twarz do zawadiaki, huknął mu do ucha: - A waszmość co? W karczmie jesteś czy na rebelii? Odpowiadaj! - Kto tam? Co... jak? Pijak wybałuszył przekrwione oczy i zobaczywszy przed sobą śmigłą postać młodzika, znów krzyknął: - A cóż ty, łyku sobaczy, szczeniaku, urodzonego szarpiesz? - Nie łyk i nie szczeniak, ale ty, pijanico, w tej chwili drzwi zamkniesz z tamtej strony. - Mnie, Bojarskiego, za drzwi? Ty psiawiaro! Guza szukasz, to go zaraz znajdziesz. Macał dłonią pas, ale zanim zdążył sięgnąć do uchwytu szabli, Piotr już miał dłoń na jego karku. - Bez gąsiora, mości panku, stąd wyjedziesz. Przy stole podniósł się krzyk, słychać było protesty pani Timowej i Dzianota, jedynie panna siedziała nieruchoma, z pałającymi oczyma. Nie było żadnej siły, by powstrzymać Piotra. Trzymając szlachciurę za kołnierz i za pas otwarł nim drzwi i wypchnął go na korytarz. - Na pomoc! Na pomoc, kompania! - krzyczał awanturnik wniebogłosy. Z góry schodów już pytano: - Co tam się dzieje?! - Łyki urodzonego napadają. - Szlachcica? Psiekrwie, sobaki. Rodzina Timy skupiła się przy drzwiach tuż za Piotrem. Kobiety podniosły teraz lament i błagały Piotra, by wszedł do izby i zaparł drzwi za sobą. Najbardziej nawołującym do spokoju okazał się pan Dzianot, który wprost ciągnął Piotra za rękaw. Na nic to się zdało, zresztą pojawiło się już w sieni trzech towarzyszy Bojarskiego. - Waszmościowie - odezwał się do nich Piotr - weźcie go, bo pijany. Rozboju chcecie w zacnym mieszczańskim domu, w którym stoicie gościną? Światło padające przez otwarte drzwi oświetlało postać Piotra, więc nietrudno było zawadiakom zauważyć jego strój, pas i broń u pasa. - Nie łyk przecie, ale urodzony - zdziwił się jeden z przybyłych, starszy od innych, szpakowaty, o wąskich oczach śledzia. - Urodzony czy nie, psia jego mać - wołał Bojarski - młodzik jakiś. Chodźże, smyku, to ci guza nabiję. - Nie tu, po ciemku, na ulicę wyłaźcie - napomniał szpakowaty, najtrzeźwiejszy z kompanii. - Panowie, dajcie spokój. Tyle nieszczęścia z powodu głupstwa - łagodził Tima wśród ustawicznego lamentu żony. Piotr go nie słuchał. Wytoczyli się na ulicę. Było tu rzeczywiście znacznie widniej, bo zmrok jeszcze nie całkiem zapadł, a nadto padał zewsząd blask ognia od palenisk. Piotr stanął w pogotowiu tuż przy schodach kamienicy. - Weźcie go, waszmościowie, widzicie, że pijany jak bela. Nie będę rżnął jak barana. - Co, jak? Pijany? Młokosie jeden! Do kogo, panie dzieju? - Bojarski szarpał się i obmacywał brzuch szukając szabli. Wąskooki chudeusz odciągał go i trzymał za ramię. - Dajże spokój, w czubie masz przecie. - Na honor, panie dzieju... nastąpił. - Jaki tam honor. Pijany jesteś. Bojarski na powietrzu orzeźwił się i nabrał nieco pewności w ruchach. - Ja pijany? Co pleciesz? Niech staje ten młokos, psiawiara jedna sobacza. - Wzywam waszmościów na świadków, że ów szlachcic pod bokiem króla burdy zaczyna. On, a nie ja gwałci tutaj prawo. - Nie pyskuj, bo gębę przeszyję! Już się złożył i raz, drugi zamachnął karabelą. Starły się żelaza, ale po pierwszym ich brzęku widać było, jaka tu nierówna walka. Ku pośmiewisku gapiów Bojarski zataczał się, potykał o nierówne dyle chodnika, sapał jak miech i machał szablą jak drągiem. Piotr odpierał łatwo jego ciosy, choć żadnym mistrzem w fechtunku nie był. Wyczekawszy, aż się pijanica nasapie i nadyszy, schwycił bez większego trudu dogodny moment i przycisnął rapierem krtań przeciwnika. Przerażony szlachetka wyłupił oczy i stał bez ruchu. - Dać spokój, dać spokój! - zaczęto wołać wokoło. - Puśćże go, waszmość! - podszedł ku Piotrowi szpakowaty kompanion Bojarskiego. - Lepiej mu kubeł zimnej wody na pijany łeb. - Nie pocisnę, bo mi krwi jego nie potrzeba. Ale niech pamięta, że trzeba mieć w gębie więcej moderunku dla kobiet. Towarzysze Bojarskiego odciągnęli go w bok od Piotra, ku murowi kamienicy. - No więc jak, waszmościowie? Spokój czy bitka? - pytał Opacki. - Zgoda, zgoda, waćpanie. - Idź już waćpan do izby - mówili z cicha. - Trzeba nam wszystkim zmykać stąd jak najprędzej, bo jeszcze straż marszałkowska się nadarzy. - To pilnujcież go, by burd nie robił. - Zapomnijże o wszystkim. On, jak się napije, to zawsze taki. Już wprowadzali Bojarskiego z powrotem do kamienicy, a ów najstarszy wziąwszy Piotra pod ramię, zapytał: - Ale, u licha, powiedzże waszmość, co tam było? Po gąsior przecie poszedł. Dowiedziawszy się, o co poszło, uśmiechnął się i jeszcze bardziej zmrużywszy oczy śledzia, przytwierdził: - Każdy tak by postąpił jak waszmość. Bojarski na łyków rozeźlony i widać nie poznał w waszmości szlachcica. - Jak mu ze łba wywieje, powiedzcie mu, z kim sprawa. Niech pamięta, że ludzie artyleryjskie niedaleko, w arsenale. Jeśli włos z głowy spadnie tym jejmościom, to z ludźmi przyjdę i pokażę, gdzie raki zimują. - Daj pokój, już ja go przypilnuję. A Bóg ci zapłać, żeś go jeno pocisnął. Cała ta rozmowa toczyła się już w sieni i przysłuchiwała się jej rodzina ludwisarza. Timowa niedawno przerażona, teraz uradowana załagodzeniem kłótni, podsunęła się do starego szlachcica. - To i gąsiorek podeszlemy, proszę waszmości, byle zgoda wzajemna była. - Zgoda, zgoda, jejmościuniu. Zresztą już i tak odetchniecie, bo pojutrze jedziemy. Tego dnia Opacki siedział do późnej nocy w gościnie u gisera Timy. Ludwisarzowa podsuwała mu co najprzedniejsze kąski, a stary mówił: - No i co? Któż się mylił, moja jejmościuniu? - Nie pojmuję, o co chodzi? - żona udawała, że nie rozumie pytania. - Ano to, że nie widzę tutaj pana Dzianota. Umknął nieborak, ledwie się bójka zaczęła. - Jak każdy mieszczanin nawykły do spokoju - odparła z przekorą Timowa, ale zaraz dodała w stronę Piotra: - A pan Piotr łatwy do obrony czci kobiecej. Jużeśmy tego w Lublinie doznały. Wypijże, Grzegorzu, zdrowie naszego zacnego gościa i obrońcy, bo należy mu się podziękowanie. - I ja dziękuję z całego serca - odpowiedziała Aniela. Siedziała odtąd przy stole odmieniona, pełna swobody i nawet zalotności. Nie kryła dziś przed matką swoich przyjaznych spojrzeń przeznaczonych dla Piotra. Na twarz wypłynęły jej rumieńce, oczy stały się jasne i beztroskie. Stary Tima, podchmieliwszy sobie nieco, przepijał do Piotra, aż w pewnej chwili położył dłoń na jego ramieniu i powiedział: - Pal diabli tego Dzianota! Pijże do mnie, mości Piotrze, boś mi się udał od pierwszego wrażenia jako i tej dzierlatce. Panna sczerwieniała jak burak. Już miała w ustach jakieś słowo strofujące ojca, ale nim je wypowiedziała, Piotr zerwał się z krzesła i rymnął na oba kolana przed oniemiałą Timową. - Jejmościuniu najdroższa! Dawno to przemyślałem, ale nigdy odwagi nie stało. Dajcież mi ją za żonę, bo bez niej świata nie widzę. Ubogi ze mnie szlachcic, ale krzywdy u mnie nijakiej mieć nie będzie. Nie gorszym, Bóg mi świadkiem, od pana Dzianota. Panna blada jak płótno ostatkiem sił zerwała się od stołu i uciekła w kąt przy almarii. Matka zaniemówiła. Jeden ojciec panował jako tako nad sobą. Wstał i z rozpostartymi rękami szedł do klęczącego Piotra. Timowej zakręciły się łzy w oczach i chwyciła ją za gardło niemoc tak chyba wielka jak przed dwudziestu laty, kiedy to nie przed nią, ale przed jej matką klękał młody czeladnik ludwisarski Grzegorz Tima. Wreszcie poukładała jakoś myśli w słowa i powiedziała: - Jak oka w głowie pilnowałam tego dziecka, więc mi już nie pamiętaj wszystkiego, co było. Teraz i ja ci życzliwam z całego serca. Mieszczanin podnosił Piotra z klęczek i mówił z żartobliwym uśmiechem. - Ale przecie i jej trzeba spytać. Anielciu! Dziewczyna oderwała się od gdańskiej szafy i podbiegła do matki. Przytuliwszy policzki do jej mokrej twarzy coś szeptała do ucha, ale tylko jedno słowo było nieco głośniejsze. - Matulu! Matce nie trzeba było więcej. Głaskała oboje po włosach gestem pełnym miłości i ukojenia. Rozdział XXVII Już śnieg leżał na wszystkich drogach i pierwsze mrozy ścinały rzeki, kiedy tłumy niedawno politykującej szlachty rozjeżdżały się z Warszawy. Wielkie poczty pańskie i pomniejsze posłów ziemskich wychodziły z miasta z hukiem i wrzawą. Buta rozpychała im wszystkim serca, bo dopilnowali swej źrenicy swobód, złotej wolności szlacheckiej, i przygięli karku królowi i jego stronnikom. Przywiedli króla do posłuszeństwa, przepędzili widmo wzmocnionego królewskiego majestatu, odebrali mu prawo posiadania sił zbrojnych. Czegóż więcej potrzeba było paniątkom w tym nieszczęsnym kraju, skoro przywołali króla do porządku, zostawili go bez pieniędzy i wojska. Odjeżdżali w przekonaniu, że pokonali największego wroga pańskiej swawoli, a tym samym miłej ojczyzny, bo czyjaż to była w ich pojęciu ta ojczyzna, jeśli nie ich, panów możnych, utrzymujących całe zastępy drobnej szlachty. Poczty deputatów zatrzymywały się teraz na postój w miastach i dworach. Goszczone tam, piły i wiwatowały głosząc zwycięstwo Rzeczypospolitej nad królem. - |Vivat |aurea |libertas! Wolności nasze uratowane. - Król jegomość wrócił do zgody ze szlachtą i już nie będzie się odtąd kumał z żołnierstwem i z Kozakami. Gdy się zdarzył ktoś z trzeźwiejszą głową i narzekał nieśmiało, że majestat króla nadmiernie umniejszony i kto wie, czyby nie zdała się większa gwardia u boku królewskiego, pieniacze z niedawnego sejmu w głos wołali: - Królowi jegomości wojsko niepotrzebne. Własną piersią go osłonimy, gdyby zaszła potrzeba. Zresztą nic nie grozi Rzeczypospolitej, potęga nasza wielka. - A jak, nie daj tego, Panie Boże, Tatarzy czy Turcy nas najadą? - Najeżdżali i zawsze ostała się miła ojczyzna. Są hetmani, są regimenty pańskie, no i my, panowie bracia, co nigdy, panie tego, krwi nie szczędzimy. Co prędzej wyliczano przy okazji, ile to tysięcy gotowych do obrony granic stoi u pana Jeremiasza Wiśniowieckiego, ile u pana Sieniawskiego, ile u Zasławskiego, Lubomirskiego i innych. - Gdy to wszystko zbierze się do kupy, waszmościowie kochani, każdego wroga, gdzie pieprz rośnie, przepędzimy. Król zaś źle myślał nami pogardzając. Co by to było, panowie, gdyby swoje regimenty złączył z kozackimi? Nasze ramię byłoby mu wtedy niepotrzebne. O haniebnym sejmie rozeszło się po całym świecie. Najwcześniejsze wiadomości dotarły do Konstantynopola, bo pobiegli z nimi szpiedzy tureccy, których sporo było, zwłaszcza wśród Ormian i wędrownych kupców. Zresztą i niektórzy wielcy panowie pokwapili się usłużnie uwiadomić sułtana, że żadna wojna z nim nie grozi. Miał nadto sułtan w ręku niedawne pisma Ossolińskiego i Potockiego wzmiankujące o pokojowych zamiarach Rzeczypospolitej, ale tym zapewnieniom nie mógł dawać tyle wiary, ile poufnym, posejmowym informacjom. Toteż teraz po konstytucji sejmowej, rozbrajającej regimenty królewskie, radość zapanowała w Stambule. Wezyrowie, śledzący niedawno z niepokojem przygotowania wojenne Władysława i jego sojusze, nabrali teraz ducha i radzili sułtanowi: - Trzeba szlachtę polską utwierdzić w przekonaniu, że nic jej nie grozi ad kraju Mahometa ani od perekopskiego chana. Skoro chcą pić po staremu i zasypiać w błogiej beztrosce, podeślijmy im trochę haszyszu. Uradzono, że pojedzie do Warszawy jako poseł Porty Sohaim basza. Zawiezie listy głoszące, że Porta Otomańska niczego nie chce od Polski, tylko pokoju. Szybki goniec pojedzie też do chana z poleceniem, by i on wysłał poselstwo, mówiąc, że pragnie zgody i przyjaźni. A tym sposobem, myślał sułtan wespół z wezyrami, pozostanie w tej chwili jedynie wojna z Wenecją, a co spór z jednym państwem, to nie z dwoma. Już więc z początkiem stycznia jechał ku Warszawie czausz sułtana, pyszny Sohaim basza. Wszedłszy w granice Polski wiódł nocami tajemne rozmowy z kupcami greckimi i ormiańskimi, z których co drugi był nasłanym na ziemie polskie przepatrywaczem, w dzień zaś składał wizyty po dworach panów wschodnich i w każdej rezydencji pańskiej czy szlacheckiej mówił o wiecznej przyjaźni Porty dla narodu szlacheckiego, z którym odtąd po wiek wieków myśli sułtan żyć w zgodzie i pokoju. Pod koniec stycznia w największy mróz wjechało poselstwo sułtańskie do stolicy. U bram miasta powitali go dworzanie kanclerza, mieszczanie zaś zawiedli czausza i jego świtę do najbogatszej gospody na Nowym Mieście. Królowi nie w smak było pokojowe poselstwo, ale choć dawniej na samą jego zapowiedź zżymał się, teraz pod naciskiem senatu już na drugi dzień po przyjeździe Sohaim baszy wyznaczył mu audiencję. O porze południowej ruszył poseł turecki przez miasto z całą paradą. Wiódł go na zamek oddział gwardii królewskiej i dwudziestu dworzan na bogato odzianych koniach. Sohaim basza siedział na swym karym bachmacie, wypieszczonym i oszczędzanym w czasie podróży, bo dopiero dziś dźwigał siodło i korpus swojego pana. Jedynym człowiekiem w tym orszaku, który szedł pieszo, był goniec Sohaim baszy, śniady Kopt w białych szarawarach, w wyzłacanym kaftanie i w turbanie wielkim jak głowa cukru. Kroczył powoli, by dobrze widziały tłumy, że na poduszce perłami wyszytej niesie woreczek ze złotogłowiu, w którym mieściło się pismo zastępcy Mahometa na ziemi. Szlachta i lud miejski gapili się na owo widowisko, a ten i ów cmokał z zachwytu. - Wielce teraz ceni sułtan Rzeczpospolitą i króla, skoro poselstwo z taką paradą niesie list do króla jegomości. Gdy orszak wjechał na zamek, powitał go u bram marszałek dworu. Służba królewska przytrzymała strzemię posłowi i za chwilę poprzedzany kroczącym wolno Koptem Sohaim basza wszedł do sali senatu. Władysław IV siedział na tronie chmurny, skupiony w sobie. Rozstawił szeroko nogi, obie ręce wsparł na poręczach i na przekór przyjaznym spojrzeniom senatorów, jakich nie szczędzili wysłannikowi sułtana, on patrzył w czausza niemal z pogardą. Sohaim basza zdawał się być onieśmielony wyrazem twarzy królewskiej. Szedł krokiem wolnym i niepewnym. Na piętnaście kroków przed stopniami tronu przystanął, jakby pomieszany. Myślała szlachta i biskupi, że jest tak olśniony wspaniałością dworu i powagą królewską, ale kto umiał patrzeć, widział w oczach czausza chytre, przemyślne błyski. Nagle Sohaim basza przebiegł pędem wzorzysty dywan i padł na kolana, potem bił twarzą u stóp Władysława. Chwycił w dłonie rąbek królewskiego płaszcza i ucałował go z najwyższym namaszczeniem. Gdy król spuścił leniwie rękę, poseł jego sułtańskiej mości przytknął zimne usta do królewskiej dłoni i teraz, jakby oszołomiony tym zaszczytem, bił znowu trzykrotnie czołem o czerwony stopień tronu. Potem zerwał się gwałtownie, podbiegł do nieruchomego jak słup Kopta i wziąwszy pełną pereł poduszkę z wyzłacanym wzorkiem, podał ją Ossolińskiemu. - Niegodne są moje nędzne palce oddawać tych listów do rąk największemu z władców chrześcijaństwa, więc proszę waszą książęcą mość o oddanie mi tej przysługi. Kanclerz rozsupłał złoty woreczek, wyjął z niego list i pokłoniwszy się oddał królowi. - Niech tłumacz od razu odczyta, bo nie chcemy zwlekać z odpowiedzią - powiedział Władysław, nawet nie ruszywszy dłonią. Zapadła cisza i niebawem jeden z sekretarzy królewskich, który się w niewoli bisurmańskiej wprawił w mowie tureckiej, rozwinął pismo i czytał: - "Przysłałeś wasza królewska mość gońca, z którego wyrozumiałem, że przyjaźń z Portą zachować usiłujesz. Skarżysz się, że chan krymski państwa przyjazne tobie napada i pustoszy, i prosisz, abym mu tego czynić zakazał. Wysłałem list do niego, aby pod żadnym pozorem przyjaźni nie rozrywać. W paktach między nami napisano, abyś kozackie łotrostwo pod nazwą Dońskich i Zaporoskich Kozaków od napadów wstrzymywał, a ja chana tatarskiego i ordy budziackie mocno trzymać będę. A przy tym napisano, aby poczciwość przymierza przestrzeganą była, a ty już drugi raz daniny chanowi nie oddajesz, i owszem, posłów jego zatrzymujesz. Ja zaś chanowi rozkazałem, aby królestwa twego najeżdżać się nie ważył i teraz list do niego posyłam, byleś ty, pamiętając na szczerość dawnej naszej przyjaźni i na uczciwość przymierza świętego, zwykłą daninę chanowi oddawał i Kozaków trzymał, iżby Dnieprem na Dunaj pod nazwą Dońskich Kozaków nie ważyli się wychodzić." Władysław słuchał sułtańskiego pisma z pozornym spokojem. Drażniły go słowa o przyjaźni, o świętym przymierzu, a nade wszystko dotknęło go upominanie się o haracz dla chana. Gdy tłumacz czytał o "kozackim łotrostwie", którym to mianem sułtan nazywał dzielne i najwierniejsze dotąd królowi wojsko zaporoskie, Władysław spojrzał spode łba na senatorów. Żaden z nich nie objawił grymasem twarzy najmniejszego oburzenia, bo to, co sułtan pisał, zgodne było z ich własnym sądem. "Każdy z nich - myślał w tej chwili Władysław - cieszy się z obłudnych słów o przyjaźni, raduje nawoływaniem do poskromienia kozaczyzny. Haracz też by już dawno posłali dla świętego spokoju, byle szable w rdzy utrzymywać i w gnuśności handlować zbożem." Gdy ucichł w komnacie głos tłumacza, król poruszył się na tronie. Już był gotów jak najostrzej odpowiedzieć Sohaim baszy, ale w tej chwili ostudziło mu krew zimne spojrzenie Ossolińskiego. Tym wzrokiem, który z twarzy królewskiej pobiegł ku całemu gronu senatorów, kanclerz spieszył królowi z cichą radą. Trzeba było tak odpowiedzieć, by nie wzburzyć swoimi słowami senatorów rezydentów. Pojął to król, ale mimo to nie mogły mu przejść przez gardło słowa zbyt układne i pojednawcze. Zaczął: - "Nie zrozumiał jego cesarska mość, czego od niego sobie życzymy. Żądałem, aby stosownie do paktów Tatarów z Budziaków wypędził i do Krymu przesiedlił. Teraz więc, kiedy mi przez ciebie, czauszu sułtański, donosi, że tychże Tatarów chce powściągnąć, ponownie żądam, aby ich do Krymu przesiedlił, a wtedy zakwitnie pokój między nami..." Przerwał, ale widać było, że to tylko chwila pauzy potrzebna mu do ułożenia myśli. Znów spojrzał w twarze biskupów i w ich zniewalające oczy. Wiedział, czego od niego żądają - przykładnej odpowiedzi na wezwanie o spłacenie haraczu. Zaczerpnął z gardła umiarkowanego tonu i mówił: - Na oddanie upominków się zgodzę, ale jedynie pod warunkiem, że Tatarzy najazdów zaprzestaną, szkody nagrodzą, jeńców z niewoli nam powrócą, z Budziaków wypędzeni zostaną, a gdy ich do posług wojennych wezwę, obowiązki swoje wiernie wypełniać będą. Choć wbrew woli wykrztusił obietnicę haraczu i ugasił tym niepokój senatorów, to jednak wprowadził ich w niepewność dość ostro postawionymi warunkami. W krótkiej przerwie, gdy tłumacz oddawał myśl królewską tureckimi słowami, biskup kujawski nie krył wcale swojego niezadowolenia z ostatnich słów królewskich i nadał swojej twarzy aż nazbyt wyraźny grymas zdziwienia. Bo jakże to, król nie czekając na radę senatu znów sam pakty układa? Przecież, u licha, stanęła niedawno konstytucja, że sam żadnych przymierzy z postronnymi nie będzie zawierał ani zawartych naruszał. Król, udając, że nie widzi wzburzenia na twarzy senatora, podniósł głos i kończył swoją wypowiedź: - A że wolnym i swobodnym jesteśmy królestwem i nie mamy zwyczaju sami o wszystkim decydować, sprawę Kozaków odkładamy do najbliższego sejmu. Wszystko, co mówiłem, dostaniesz, baszo, na piśmie. Z tymi słowami powstał z tronu. Rzucił się powtórnie Sohaim basza do nóg królewskich, bił znowu czołem o dywan i całował rąbek płaszcza. Po skończonej audiencji Władysław wyszedł pośpiesznie, nie zamieniwszy jednego słowa z senatorami. Odprowadzony przez Kazanowskiego i Ossolińskiego do swoich pokojów, zrzucił gwałtownym ruchem płaszcz na podłogę. - Na kaduka mi ten poseł! Haniebna,oszukańcza legacja, wymyślona przez sułtana, by zamydlić oczy wszystkiej szlachcie. Zamknijcie go w wieży i niech siedzi bisurman aż do nowego sejmu! Teraz właśnie potrzebny mi ten czausz pogański, kiedy hrabia Magni pisze mi z Wenecji, że Signoria dodaje sto tysięcy talarów na wyprawę turecką, a Ojciec święty przyrzekł czterykroć sto tysięcy skudów. Urządziłeś mnie, Ossoliński, konstytucją na niedawnym sejmie. Niechże ci Bóg odpuści za to, żeście mi ręce i usta powiązali. Ossoliński odczekał, póki się król nie wysapał. - Nie ja, najjaśniejszy panie, układałem konstytucję. Skoro ona jest, nie radziłbym czegoś nagłego robić z posłem sułtańskim. Panowie senatorowie byli obecni. - I biskup kujawski - mruknął król jeszcze teraz mając przed oczyma nieufną twarz duchownego. - No tak, bezsilny kraj. Listy mi wypisz do sułtana, jak mówiłem. Nawarzyli panowie piwa, niech wypiją. - Doniesiono, miłościwy panie, że i chan już wysłał do nas poselstwo. Przysłał mi pan Grodzicki wiadomość pośpieszną, że zeszłej niedzieli posłowie tatarscy minęli twierdzę Kudak. - Tych przed swoje oblicze nie dopuszczę! Rozkazuję, byś ich wstrzymał pięć mil od Warszawy i niech tam aż do lata czekają. Niech sejm z nimi rozmawia w sprawie haraczu, mnie honor na to nie pozwala. - Stanie się według twojej woli, najjaśniejszy panie! Rozdział XXVIII Arsenał pod rządami Arciszewskiego pracował dalej, jakby nie było haniebnej uchwały sejmowej, zakazu zaciągów i wizyt posłów sułtańskich. Gdy i na biurko generała artylerii przyszedł uniwersał królewski o wstrzymaniu zbrojeń, Arciszewski schował go do okutej almarii, gdzie leżały poufne pisma, dokumenty i szkice nowo odlewanych armat, i odtąd nie przejmował się groźbą infamii tamże wypisanej. Gdy wespół z Piotrem przymykali wieko skrzyni, powiedział: - Ani mi pary z gęby przed edelmanami i żołnierzami, że jakieś uniwersały przyszły. - Według rozkazu waszej miłości. Nie od dziś wiedział przełożony nad armatą, że uniwersały królewskie swoją drogą, a wola królewska - swoją. Zresztą król, który po staremu bywał częstym gościem arsenału, przy najbliższej okazji umocnił Arciszewskiego w jego sądzie. - Każę pisać te haniebne papiery, bo inaczej to bym miał rebelię szlachecką w kraju, ale nie daj Boże, by pułkownicy wzięli sobie do serca uniwersał i przestraszyli się papieru. Któż jak nie oni mają wiedzieć, czy wojsko królowi potrzebne. Przed tobą, coś żołnierz, a nie pyskacz kręcony przez magnatów, powiem prawdę. Kanclerz wysyła królewskie uniwersały, a ja, gdzie mogę, puszczam ludzi zaufanych z cichą prośbą do wojska, by się nie rozchodziło. Przy takich rozmowach nie bywało Piotra Opackiego, ale jak wszyscy żołnierze wiedział, co w trawie piszczy. Gdy zresztą Piotr widział króla wjeżdżającego ze swym synem do arsenału, a potem przyglądającego się puszkarzom na polu ćwiczeń, razem z wszystkimi ludźmi artyleryjskimi odczuwał radość i wracała mu do serca dawna otucha. - Nie złamali króla jegomości. Da Bóg, że jeszcze przygnie karku królewiętom i wbrew ich woli ruszy na Tatarów. Marzyło się młodemu człowiekowi, że i on pokaże, co potrafi. Przez te dziesięć miesięcy, jakie już spędził w arsenale przy papierach, przy sprzęcie i kartaunach, nabrał znacznej wprawy żołnierskiej. Douczył się fechtunku, bił z dział niewiele gorzej od nowo zaciągniętych puszkarzy, a bywało, że jednym celnym strzałem wywalał szopę na dalekim brzegu Wisły. Cieszyło go to wszystko, ale taki już przy tym był, że nadzieja jakiejś wojennej zasługi nachodziła go wespół z myślą o Anieli. "Wyrzucić pijanego za drzwi to nie żadna sztuka. Trzeba pokazać kochanym Timom, że jeszcze inna jest różnica między mną a sławetnym bankierem." Ale i nie o to tylko chodziło. Dzień w dzień niepokoiła go myśl, że gdy z wiosną, co było już umówione z panem Arciszewskim, pojedzie do rodziców, czy powróci stamtąd z ojcowską zgodą. "Ojciec za młodzieniaszka mnie miał - myślał - gdy wyprawiałem się do Warszawy i takim mnie dalej widzi, bo w listach odeń czytuję stale napomnienia. A przecież nie taki już jestem, jak minionego roku, o świat się otarłem, a jeszcze gdyby Bóg zdarzył jaką wojenną zasługę, to i rodzic popatrzyłby na mnie jak na równego sobie, któremu własny sąd przystoi nawet i w sprawie ożenku." Teraz gdy miał za sobą życzliwość panny i jej rodziców, narastał w nim niepokój o zgodę własnych ojców, więc tęsknił do kogoś, z kim by te wątpliwości mógł roztrząsać. Gdy następnego dnia, po pamiętnym wieczorze u gisera, zwierzył. się Arciszewskiemu ze swego szczęścia, pan armatny uścisnął go serdecznie i nawet natchnął otuchą, że cóżby to był za ojciec, co by synowi szczęścia nie przyczynił, ale stary wódz nie znał przecież Piotrowego rodzica. Piotr zaś dobrze wiedział, że im większe ubóstwo przychodziło na dom rodzicielski, tym bardziej ojciec cenił jedyną chlubę, jaka mu została, klejnot szlachecki. Trudno było niepokoić swoimi troskami pana armatnego zajętego tylu ważnymi sprawami wojskowymi, więc Piotr, choć od niedawna pełen szczęścia, biedził się sam na sam z obawami. Raz i drugi zaszedł do pałacu Arde, by pogadać z Marcinem, powinowatym przecie i dobrze widzianym w rodzinie, ale zaufany dworzanin kanclerza miewał teraz zleceń co niemiara i raz po raz wyjeżdżał to do Wiśnicza z listami do Lubomirskiego, to do prymasa Łubieńskiego, odprowadzał nawet z Warszawy ku Lublinowi i poselstwo Sohaim baszy, a jeśli już był w stolicy, asystował swojemu panu. Gdy go wreszcie raz dopadł przed pałacem kanclerskim, witał się z nim z pewnym zakłopotaniem i niczym nie zawinionym zawstydzeniem. Wszystko zaś stąd, że dworzanin Ossolińskiego błyszczał nowym strojem, od świecących jak jaskier trzewików aż po bogate pióra szwedzkiego kapelusza. Minę miał jakby stężałą, a gesty wydały się Piotrowi bardziej pańskie niż przedtem, niż nawet na weselu Urszuli Ossolińskiej, gdzie mimo wszystko Marcin Dębski ginął w bogatym i strojnym tłumie. - Ledwie cię poznałem. Drogo się teraz nosisz. Marcin ujął go za ramię gestem serdecznym, ale jakby trochę protekcyjnym. - Nie będziemy jak mieszczki rozmawiać na ulicy. Chodźże do mnie, dawno cię nie widziałem. - Na jakiegoś wojewodzica czy na starościca teraz patrzysz. - Żartujesz, kochany kuzynie, choć Bogiem a prawdą, nie żadne oczywiście starostwo, ale zacną dzierżawę wyrwałem dla mojego ojca. Jak widzisz, pan Ossoliński dba o swoich ludzi. Wydobył coś niecoś dla mojego rodzica, mianowicie w Płońskiem, rozumiesz? Kilka wsi, z których coś kapnie rodzicielowi, czyli i mnie zarazem do trzosika... - Ho, ho! Coraz wyżej jedziesz. - E, gdzie tam! - niby zaprzeczał Marcin, mile połaskotany po sercu zachwytem ubogiego krewniaka. - Zasługi daje mi teraz książę nieco większe, bo i obowiązków wiele, wyjazdów sporo do pańskich dworów. Ale i ty przecie masz niezgorzej u pana armatnego... - Cóż ja? Jestem na żołnierskim żołdzie. Arsenał nie dwór, ale niech mnie Bóg skarze, gdybym kiedykolwiek narzekał. Takiego człowieka, jak pan armatny, nie ma drugiego na świecie. Marcin uśmiechnął się jakoś dziwnie i Piotr nie wiedział, czy jest w tym uznanie czy politowanie. Nie było czasu na zastanawianie się, bo już krewniak wprowadzał go do swojego pomieszkania w pałacu. Znaleźli się w obszernym pokoju, dość dostatnio urządzonym, a nawet pojawił się zaraz pachołek do posług. - Mieszkasz lepiej niż nasz pan armatny - dziwił się Piotr i siadł stropiony na brzeżku tapczana. - Normalna rzecz, tu pałac, tam zbrojownia. Czekaj no, poszukam jakiegoś trunku. Podszedł do małego sekretarzyka, wyciągnął jakąś butelkę i nalał. - Pij, mój kochany! Francuskie! Od pana de Bregy dostałem. Smakuje? Piotr pociągnął jeden łyk i drugi. - Trochę widzi mi się cierpkawe, ale niezłe. Przyjaciel popatrzył na niego okiem bywalca. - W tym cały smak, młodzieniaszku! Ale mam i słodkie. Odstawże ten kubek, to naleję. - Daj pokój, i to dobre. Ja tylko tak powiedziałem, bo mi się zrazu zdawało, że cierpkie - tłumaczył się Piotr. Ale dworzanin Dębski już nie wypuścił z rąk okazji, by jeszcze bardziej zaimponować krewniakowi. Przyniósł drugi kielich i lał weń połyskliwe wino koloru starego złota. - Tokaj, Piotrze! Dobry, co? Od razu idzie do głowy. - Piłem taki u sławetnego Timy - powiedział Piotr, by zaznaczyć, że i on sroce spod ogona nie wyleciał. - Dalej koligacisz się z mieszczanami? - Zachodzę tam, wcale sobie nie krzywdując. - Oho, widzę, że coś się święci. Piotr onieśmielony dostatkiem, w jakim zastał przyjaciela, już miał zrezygnować ze zwierzeń, ale Marcin znów nalał wina i zachęcał: - Mówże, bo widzę, że ci z głowy nie wywiało. Otworzył więc Piotr serce przed kuzynem, wyznał mu wszystko, z czym przyszedł, swoją radość i niepokój o zgodę ojca. - Rzadka to rzecz - zaczął poważnie Marcin - by się szlachcic z dobrym klejnotem wiązał z mieszczanami, choć i to prawda, że nie ty staniesz się łykiem, tylko ona wejdzie w dom szlachecki. Nie jest to wprawdzie droga w górę, ku jakiej rwie się każdy urodzony, ale skoro już ci tak w serce zapadła, to cóż robić. Zawsze mówiłem, że gdybyś poczekał, inna by się nawinęła. - Nie ma takiej drugiej na świecie. - Mój ty Piotrze, każdy zakochany tak mówi. - Ale ja wiem, że tylko przy niej mogę kimś być w moim życiu. Dla niej wszystkie siły z siebie wydobędę i moja przyszła rodzina będzie miała szacunek w narodzie. Przecież młody jestem, droga przede mną otwarta. Gdy przyjdzie do jakiej sprawy, ludzie wojenni pójdą w górę. - No tak, ale jak żadnej sprawy nie będzie? Piotr nie odpowiedział. Marcin znów trącił się z nim kieliszkiem. - Tak czy inaczej, piję twoje i jej zdrowie. - Dziękuję ci serdecznie, Marcinie, Bóg zapłać! Gdy ją poznasz, sam powiesz, że to najzacniejsza z panien. - W to wierzę. Myślę w tej chwili, boś pytał, jak ojca namówić. Jak widzisz, zaciągi się rozwiązują, więc moim zdaniem w najbliższym czasie nie ma nadziei w żołnierce. Gdybyś tak przeszedł na dwór jakiegoś pana, to byś łatwiej doszedł do zasług i jakąś wioskę wydębił. Ojciec by w niej gospodarzył, matka by się nie truła, że do biedy idzie. Jasna rzecz, oboje byliby wtedy łatwiejsi dla ciebie. - Nie rozumiem cię. Mam w panu armatnym najlepszego zwierzchnika i opiekuna, a ty radzisz iść stamtąd na klamkę pańską? - Wiedziałem, że tak odpowiesz, zresztą nie pierwszy raz. Pięć lat ode mnieś młodszy i niedawno z rodzinnej wioski wyszedłeś, więc słuchaj bardziej od ciebie doświadczonego. Arsenał to służba, żołd, nie powiem, ale na nim się kończy. Kto zaś chce do czegoś dojść w miłej ojczyźnie, musi z jakimś panem się związać. Wtedy już jesteś w stronnictwie i co tam wniesiesz, muszą odpłacić. Widzisz choćby po mnie. Jestem u księcia, więc jak on w górę, to i ja po drabinie postąpię, bo o kogóż ma dbać, jak nie o swoich. - No tak, ale za to trzeba być kropla w kroplę podobnym do swego pana. Tak samo mówić i działać, jak chlebodawca każe. - A jakże chcesz inaczej. Z wojewodziców ani ty, ani ja nie jesteśmy, by się nie liczyć z drugimi. Piotr łyknął wina, które teraz naprawdę skwaśniało mu w ustach, i odpowiedział skromnie: - Ja inny jestem, pewnie głupszy od ciebie i tak jak ty nie umiałbym. Gdyby na przykład przyszła panu ochota zdradzić króla, to i ja to samo musiałbym? Marcin udał, że nie rozumie aluzji. Odpowiedział bagatelizująco: - Jaka tam znowu zdrada... - Pamiętasz, jak to było przed rokiem? Mówiło się o potrzebie wzmocnienia władzy królewskiej i jeśli dobrze pamiętam, obaj godziliśmy się. - Było tak. - A jak odpowiesz mi teraz, gdy kanclerz od króla się odwrócił? Diabli wzięli tę wielką władzę królewską. Twój Ossoliński umknął, a ty jak cień musisz iść za swym panem. - Polityka rzecz giętka. Kanclerz głębiej patrzy od nas obu. Obliczył, że teraz pora niedogodna do tego i że król nie wytrzyma oporu wielkich panów. - Wytrzymałby, gdyby kanclerz pieczęcie przyłożył. Wojsko stanęłoby za królem, szlachta byłaby swobodniejsza na sejmie, nie musiałaby powtarzać tylko tego, co każą panowie. - Jakby było, tego nie wiem, wiem, jak jest. Trzeba się liczyć z tym, co widać wkoło. Pomniejszona jest władza królewska, a panowie górą, więc przy nich przyszłość. Dlatego radzę, byś się w czas rozglądał za jakimś wielkim dworem. Mógłbym cię zresztą niejednemu naraić. Zważ i to, że pan Arciszewski arianin, a na nich coraz krzywiej patrzą. - Król jegomość tak nie patrzy. - Ba, król! Teraz i duchowni górą. Już się zaczyna nagonka na Szlichtynga za jego heretyckie książki. Zapowiadają, że w maju będzie sejm, a na nim cała burza o arian. - Jam nie arianin. - Ale i na ciebie cień padnie, boś zaufany pana armatnego. - On przecież do niczego mnie nie zniewala. Szanuje moją wiarę, ja jego i nigdy o tym nie mówimy. - Do żadnego ładu z tobą nie dojdzie. Pytałeś, jak ojca przekonać, więc radzę. Blask łaski pańskiej wiele by ci pomógł. A tak, czy ja wiem? Rodzina twoja, nie wymawiając, w niedostatku, więc jedno pozostaje. Niech twój przyszły teść sypnie sporym posagiem, to wioskę sporszą kupisz i od razu stary łaskawie popatrzy. Ileż ci za nią dają te mieszczany? Piotr zrobił wielkie oczy. Nigdy o czymś podobnym nie pomyślał, nawet, Bogiem a prawdą, nie wiedział, ile tam jest złota u starego Timy. - Dość zasobny zapewne jest mistrz, ale gdzież bym ja o takie rzeczy pytał. Teraz dworzanin kanclerski uśmiechnął się z wyraźnym politowaniem. Klepnął krewniaka po ramieniu. - Boże kochany, a na jakimże ty świecie żyjesz? Jak już mieszczkę brać, choćby najgładszą, to niechże złotem się opłacą, ród wzbogacą. Im nie wolno kupować większej ziemi, więc niechże, u licha, tobie dadzą. - Coś pewnie dadzą. - Nie coś, naiwny Piotrze! Dokładnie trzeba wszystko wiedzieć przed ożenkiem, bo wtedy z całą gębą staniesz przed rodzicami. Wybadajże to jak najprędzej. - Nigdy. Spaliłbym się ze wstydu i ona by mi tego nie darowała. - No to ja się o to wywiem. Piotr gwałtownie zaprzeczył: - Nic nie rób, niech się dzieje wola boska! To ludzie zacni i uczciwi. Gdyby się dowiedzieli, żeś może ze mną w zmowie, to nawet sam Tima, choć mi tak życzliwy, gotów pomyśleć, że szlachectwo sprzedaję za pieniądze. To powiedziawszy, dodał z cicha: - Kocham ją, a ty tego nie pojmujesz. Głos Piotra tak zmienił się przy tych słowach, że nawet Marcin doznał lekkiego zawstydzenia. Położył mu rękę na ramieniu i też innym głosem odpowiedział: - Tego jednego to ci naprawdę zazdroszczę. Czy ja wiem, może większa twoja racja niż moja? - westchnął ciężko. - Gdy Bóg zdarzy sposobność, spróbuję jakoś wpłynąć na ojca twojego i może spadnie ci ta troska z głowy. - Bóg ci zapłać, drogi Marcinie. Tego dnia wracał Piotr do arsenału ze skołatanym sercem. Niewiele zaznał pociechy. Nie tyle zniechęcił się do swojego krewnego, ile raczej ogarnęły go niepewności ogólniejszej natury. "Tak jak Marcin myśli olbrzymia większość szlachty. Dbają przede wszystkim o własną kieszeń i węszą, przy kim lepiej. Ja zaś jakbym był z innej gliny. Po matce to mam, że mi dukat nie świeci jak wieczna pokusa przed oczami. Jak dotąd nie biję pokłonów na pańskich dworach i nie czekam, co mi z łaski kapnie. To pewna, że tak jak Marcin w życiu nie wyskoczę, ale za to spokój mam i cięgiem nie liczę, nie rachuję." Gdy zobaczył przed sobą wieżyczki arsenału i już dobiegł do jego uszu głos bębnów, odetchnął z ulgą. "Ale, u licha, biorę żołd i mam swój sąd o każdej rzeczy, przed nikim się nie czołgam, jedynie hołd oddaję zwierzchnikom, jak potrza, z żołnierskiej subordynacji. Ale to nie to samo, co gibać krzyżem na pokojach." O tej porze zastał tu zwykły pracowity ruch. Z szop arsenałowych dobiegał huk kowadeł i słychać było zgrzyty pił w stolarni. Na placu odbywała się musztra, to znów przez drugie wrota wjeżdżały lekkie trzyfuntowe działa regimentowe, nowa chluba artylerii pana armatnego. "Wszystko idzie po dawnemu, ruch u nas - cieszył się Piotr na widok wojskowej skrzętności. - Niech sobie gada, co chce, ten świszczypała Marcin. Sprawa będzie, a wtedy górą my żołnierze, nie dworaki." - Gdzie pan armatny? - zapytał straży w bramie. - W polu nad Wisłą z panem Siemianowiczem i Getkantem. Zlecił, by waszmość skoczył tam zaraz po swoim powrocie. Piotr siadł na konia i puścił się północnym szlakiem ku nadwiślańskim brzegom. Tu wśród lasów bielańskich było małe zaciszne pole ćwiczebne, upatrzone przez pana armatnego do specjalnych prób artyleryjskich. Bywało tu kilku zaledwie najprzedniejszych puszkarzy, a z edelmanów tylko Siemianowicz i Getkant, gdy przyjechał z Krakowa. Gdy Piotr dojeżdżał ku kotlinie, zobaczył ich wszystkich skupionych przy sporym usypanym kopcu. Radzili coś z generałem, mierzyli przysadziste ocembrowanie z grubych dębowych bali. Do późnej nocy przygotowywano tego dnia pierwszą próbę wyrzucenia z moździerza pocisków pomysłu mistrza Getkanta, ogromniejszych, niż się dotąd używało. Już zachód słońca nadchodził i długie cienie padały na kopiec ziemi usypanej wokół działa, gdy wreszcie kapitan Getkant, spocony jak mysz, powiedział do Arciszewskiego i puszkarzy: - Myślę, żeśmy już wszystko przewidzieli. Chyba nie wyrwie tego z ziemi. Pan armatny coś jeszcze liczył, wodził palcem po miotającym się na wietrze papierze, zapełnionym cyframi i liniami. - Nie wiem, czy pale wytrzymają. Jeśli, nie daj Boże, i tym razem zepchnie w tył, to trzeba je będzie związać kutymi obręczami. Na wszelki wypadek podsypcie jeszcze wyżej szaniec, by się łatwiej mogli za nim skryć puszkarze. Znów porwali się za łopaty żołnierze, edelmani i Piotr, podsypali szaniec, potem go ubili. Po raz ostatni podeszli oficerowie do potężnej lufy moździerza, który niemal pionowo wyszczerzał paszczękę ku górze. - Kąty mierzcie! - rozkazał Arciszewski. Wrzucono artyleryjski kątomierz do lufy. Sprawdzono. - Wszystko gotowe, wasza miłość - powiedział Getkant, blady ze wzruszenia. Teraz pan armatny zwrócił się do żołnierzy: - Puszkarze, zaczynamy w imię Boże. - Według rozkazu - odkrzyknęli żołnierze. Ten i ów przeżegnał się, by z Bogiem zaczynać trudną próbę. Rozległy się jedna po drugiej komendy: - Na stanowiska! - Wrzuć pocisk! - Zabij! Sprawnie wykonali. - Zapłon! - Teraz wszyscy na szaniec. Padnij! Zostaje z lontem cejkwart Szreder! Gdy wszyscy pokładli się za wałem, puszkarz Szreder wysunął lont na długim kiju. - Przyłóż lont! - W imię Maryi! - szepnął puszkarz i dotknął ognikiem działa. Huk szarpnął całym lasem, jakby dziesięć piorunów runęło w polanę. Zerwała się chmura dymu. Tuman wyrwanej gliny wzburzył się nad działem i padł poza szaniec, na leżących tu dowódców i żołnierzy. W chwilę potem wszyscy, okryci pyłem od czupryn po cholewy, przypadli z powrotem do działa. - Psiakrew, wyrwało, wasza miłość! - jęknął rozczarowany Getkant. Lufa działa była w bok skręcona, utraciła dawny kierunek. Jeszcze zgrzytały ocierające się pale i trzeszczały drzazgi. - Szatańska siła, wyrwało - mruknął Arciszewski. - Kamieniami musimy osadzić dno dołu i sprawić okucia na dyle. Puszkarze mokrzy od potu stali przy moździerzu zawiedzeni, patrzyli bezradni na zmarkotniałego inżyniera Getkanta. - Trzeci raz próbujemy i nie dajemy rady, mości generale - powiedział stroskany oficer. - Trudno, oberszterze, pojutrze zrobimy czwartą próbę. A wy - zwrócił się Arciszewski do puszkarzy - choć nie poszło, jak trzeba, ów obiecany garniec wina dostaniecie w arsenale. Ino mi dalej język trzymać za zębami i nie gadać, co się tu próbuje. Nakryć to wszystko gałęziami i pilnować! Rozdział XXIX Dalej szła praca artylerzystów w arsenale, na ćwiczebnych polach i w lasach bielańskich przy próbach z nowymi moździerzami. Nie przybywało wprawdzie puszkarzy, ale cały zaciąg trwał dalej na swoich stanowiskach, bo pan armatny nikogo nie zwolnił. Były wprawdzie kłopoty z wypłatą żołdu, ale wiedział o tym tylko przełożony nad armatą i Opacki, bo oni dwaj w tajemnicy przed żołnierstwem borykali się z tą troską. Gdy na przykład w ciągu kwietnia brakło pieniędzy na wypłatę zaległego żołdu żołnierskiego i Piotr zdał z tego sprawę Arciszewskiemu, usłyszał ze zdziwieniem taką odpowiedź: - Jakże ci brakuje, skoro masz jeszcze trzy tysiące na rachunku? - To zasługi waszej miłości za rok ubiegły, dotąd nie podjęte. - A ty myślisz, że będę je brał, choć dla ludzi artyleryjskich brakuje? Każ z tej sumy wypłacić wszystkim należności co do grosza. Z moją zasługą poczekam do drugiej kwarty. - Według woli waszej miłości. Gdy puszkarze, cieśle, miedziorytnicy, rozochocili się tego dnia uradowani wypłatą żołdu, Piotr, zdawszy rachunek panu armatnemu, patrzył z nieukrywanym zachwytem w jego pogodną twarz i myślał w duchu: "I od takiego zwierzchnika chciał mnie odciągnąć głupi Marcin. To człowiek, któremu równego nie masz w całej Rzeczypospolitej." Pan armatny zaś, nie od dziś zresztą, spuszczał w takich chwilach powieki, by ukryć swoje oczy przed rozbrajającym spojrzeniem Opackiego i całkiem inne niż u tamtego nachodziły go myśli. "Czasem patrzy we mnie tak przejmującym wzrokiem, że, nie daj Boże, bym się zarumienił." W takich bowiem chwilach stary żołnierz czuł na sobie wzrok nie Piotra, ale dawnej panny Sucheckiej. Wrażenie, jakie na nim zrobił syn Opackiej za pierwszym jego przybyciem do arsenału, w istocie nigdy nie osłabło. Nie zapominał o tym nawet w chwilach, gdy przedmiotem rozmów były sprawy artyleryjskie, gdy młody człowiek słuchał, a dowódca rozkazywał. Ilekroć jednak zdarzyła się rozmowa o innych, bardziej ludzkich sprawach, ile razy na przykład potrącano o sprawy rodzinne czy młodzieńcze troski zakochanego Piotra, Arciszewski przestawał być wodzem artylerii, a stawał się młodym Krzysztofem z Arciszewa. Nie wiedział o tym młody szlachcic, że pan armatny spuszcza niekiedy wzrok przed jego spojrzeniem jedynie z tej przyczyny, że walczy z nawrotami pamięci. Nierzadko po takiej rozmowie Krzysztof Arciszewski zostawszy sam w izbie popadał w zadumę, a w jego starej wyobraźni pojawiała się postać matki Piotra i jedna chwila z dawnego życia nieodmienna, na całe życie zapamiętana. Nie słyszał wtedy okrzyków warty ani bębnów, ani musztry za oknem i jakby siedział nie w izbie arsenału, ale w saniach jadących po puszystym śniegu w lasach pod Buczyną. Wtedy wspominał najrozkoszniejszą chwilę swojego życia, pierwsze zbliżenie się do Renaty, drżenie palców, jakimi pieścił maleńką dłoń ukochanej, muskający dotyk jej futra. Niekiedy uciekał od tego obrazu w puszczę brazylijską i z przerażeniem stwierdzał, że trudno mu już widzieć w wyobraźni twarz Hindersona, księcia de Nassau, Fernandeza czy Foultonsa. Pojawiały się już one jako zamazane zjawy, bezkrwiste, coraz bardziej pozbawione ciała i rysów, a tymczasem obraz utraconej przed tylu laty Renaty, jedynej kobiety, którą w życiu pokochał, był nawet teraz, w starych latach, pełen prawdy, nad wyraz żywy, nasycony wszystkimi wrytymi w pamięć szczegółami. Nie brakło w tym zwidzeniu ani zapachu włosów, rumieńców policzków, dźwięku głosu, ciepła jej ręki i oddechu. Karcił się w duchu w takich chwilach, próbował strząsnąć z głowy majaki i mówił półgłosem do siebie: - Boże święty, jakże jestem stary. Zwidzenia mnie nachodzą. Gdyby ten młody człowiek znał moje majaczenia, miałby ze mnie nie lada pośmiewisko. To oczywiście nie zmieniało faktu, że pan armatny kochał młodego człowieka, a niekiedy próbował przed samym sobą z tego uczucia się usprawiedliwić. "Czy miłuję go dlatego, że do mnie przywiązany i pod każdym względem godny zaufania, czy też dla tej przyczyny, że widzę w nim jej odbicie i, Bogiem a prawdą, mam w tym niejaką pociechę?" Każda sprawa Piotra była mu bliższą niż troski innych żołnierzy arsenału, choć pan armatny nie będąc zimnym i oschłym zwierzchnikiem lubił wkraczać w ludzkie potrzeby z radą czy pomocą. Nawet i za cieślą Sebastianem jeszcze dziś wstawiał się pismem do rodziny Tarnowskiego, gdy hulaka uciekając przed karą za zbrodnię ukrył się pod zakonnym habitem. Niemniej jednak jego życzliwość dla Piotra była inna, miała coś z ojcowskiego niepokoju o syna. Cóż bowiem obchodziły pana armatnego sercowe niedole innych młodych, edelmanów czy puszkarzy, a jeśli chodzi o Opackiego, to żył jego troską, nadzieją czy szczęściem i lubił od czasu do czasu nagabywać go na ten temat. I tak na przykład jednego dnia kwietniowego, przywoławszy Piotra pod jakimś urzędowym pretekstem, zagadnął: - Chodzisz mi tutaj po arsenale z chmurą na czole i nic nie gadasz o swoich sprawach. Mówiłeś kiedyś, że się niepokoisz o zgodę rodziców na swój ożenek. Dlaczego, u licha, nie prosisz o pozwolenie wyjazdu do ojców? - Wasza miłość od świtu do nocy przy tych armatnych sprawach, jakże mi w takiej gorączce prosić o wyjazd. Ze trzy niedziele trzeba by mi na to zmitrężyć. - A list jakiś już napisałeś? - Do pani matki pisząc, coś niecoś wspomniałem. - Do pani matki tylko? A ojca nie masz? - Z ojcem gorsza sprawa, umyśliłem bodaj matkę zjednać. - Nie rozumiem, co ty zamierzasz! Ślub brać, nie padłszy przedtem do nóg rodzicom? Nie daj Boże, by tak było, chyba... w ostatniej alteracji. Mój przyjacielu, jak tylko sejm majowy przejdzie, pojedziesz, obłapisz oboje za nogi i wesele będzie w lecie czy na jesieni. - Bóg zapłać waszej miłości. Może i dwie niedziele na podróż wystarczą. Byle tylko ten ojciec... - Może jakie listy pomogą. Dam ci pismo od siebie, by wiedzieli w domu, co zacz ten Tima i jego rodzina. A jak się ojciec nie zgodzi, to jeszcze stać mnie na to, bym sam do niego pojechał. - O Boże, nieba mi chce wasza miłość przychylić. Bóg zapłać waszej miłości. Czekał więc Piotr końca maja i z jeszcze większą niż dotąd gorliwością oddawał się sprawom arsenału, by zapracować na łaskę pana armatnego. A mitręgi nie było w arsenale, jeno pracy po uszy. Dopłynęła wreszcie część kwarty od panów skarbowych, więc trzeba było porządkować stare i nowe zamówienia. Z nowymi potrzebami przybywali oficerowie artyleryjscy z Baru, Kudaku, które to warownie kazał król Władysław mocniej zasilić artyleryjskim sprzętem. To znów zjeżdżali majętni kupcy z Gdańska po dawne należności. Doszły jeszcze nowe kontrakty z gdańszczanami, Pilgramem i Spiringiem, o dostawę kilkuset beczek prochu, które na dodatek trzeba było potajemnie sprowadzić do Warszawy. A jeszcze przybywali za wolą armatnego cieśle okrętowi i Arciszewski, mając u boku swego sekretarza, radził z nimi całymi dniami nad budową nowo pomyślanych, przenośnych łodzi pontonowych. Przy tym szła musztra i ćwiczenia. Niezmordowany generał artylerii koronnej, jak tylko dżdżu nie było, brał z sobą Getkanta i Piotra na bielańską polanę, próbował ów moździerz w ziemi cembrowany. Gdy wreszcie mosiężny olbrzym wyrzucił z siebie ogromną kulę i ani na ćwierć cala nie drgnął w posadach, pan armatny po chlubnej próbie wcale nie osiadł na laurach. - Jeden jest, dzięki Bogu, i to taki, co by nam mogli pozazdrościć Olendry i Szwedzi. Trzeba co najmniej pięć takich przysposobić, a na razie niech się na tym ćwiczą puszkarze. Dalej szły musztry i próby z kartaunami i z działkami przenośnymi. Nadto zaś przybywało co dnia moc rynsztunku, muszkietów, pik, prochów, lontów, drabin oblężniczych i śrutownic. W tym czasie przyszedł też sejm majowy, znów hałaśliwy i butny jak poprzedni. Posłowie ziemscy wsiedli obecnie na innego konika. Skoro władza królewska była już pomniejszona, wydało się deputatom, że pora dogodna wytępić drugie niebezpieczeństwo grożące miłej ojczyźnie, czyli zdławić ruch dysydencki. Wielu fanatyków religijnych nie zapomniało dotąd królowi, że na synodzie w Toruniu, na owym |colloquium |charitativum chciał godzić różnowierców i kacerzy z katolikami. A w jakim celu to robił, jeśli nie po to, by podnieść powagę swojego majestatu? Rozpętano więc na sejmie spory religijne. Wrzeszczeli jedni i drudzy, katolicy i różnowiercy, grzmiała sala sejmu i senatu od huku wyzwisk i wzywania Boga na pomoc. Znów jak poprzednio poleciały wszystkie szyby i przez sześć tygodni żadna konstytucja nie przeszła. Pokłócona szlachta katolicka i luterska jedno tylko w zgodzie uchwaliła - potępienie znienawidzonych arian. Wśród fanatycznej wrzawy skazano sejmowym wyrokiem Szlichtynga za obrazę majestatu boskiego na karę śmierci i na utratę wszystkich majętności. Ku pospólnej radości uchwalono spalić na Rynku warszawskim wszystkie księgi ariańskiego teologa.Tylko nieliczni deputaci załamywali ręce i biadali w duchu, że w ich obecności kończy się jedna z chlub Rzeczypospolitej, tolerancja, którą dotąd przez wieki świeciła miła ojczyzna całemu światu. Nie tylko na Szlichtyngu się skrupiło. Rozpanoszona szlachta uchwaliła nadto, że należy zburzyć wszystkie szkoły ariańskie, a kto by śmiał księgę ariańską drukować, będzie odtąd karą śmierci zgładzony. Nie tak łatwo poszło z kalwinami, których sądzono o obalenie krzyży przydrożnych na Litwie. Przez dwa tygodnie ciągniono na ten temat oracje sejmowe, ale wystarczyło, by wkroczył na salę obrad sam winowajca, książę Janusz Radziwiłł, za którego przyczyną krzyże na Litwie wywracano. Wyparł się winy i zagroził zerwaniem sejmu, jeśli od sądu nad nim nie odstąpią. Sejm, tak ostry dla mieszczanina Szlichtynga, od razu złagodniał dla magnata i książę litewski wyszedł z Izby Poselskiej bez żadnego moralnego szwanku. Władysław IV śledził z początku obrady sejmowe z pewną nadzieją. Niedawno za pośrednictwem nuncjusza papieskiego, Jana de Torres otrzymał breve od Ojca świętego, zachęcające szlachtę do poparcia wojennych zamiarów króla i wraz z Ossolińskim łudził się, że pod wpływem głosu papieża biskupi zmienią dawne stanowisko i zniosą zeszłoroczną konstytucję. Doczekawszy się zamiast tego burd religijnych w sejmie, opadł na duchu i stracił już wszelką nadzieję na przychylność Izby. Powiedział wtedy do Fanfoniego: - Zabiegi Ossolińskiego wokół jezuitów nic nie pomogły. Biskupowie zamiast uzbrojenia ojczyzny i wyprawy tureckiej umyślili dać papieżowi inny podarunek - zniszczenie dysydentów. Odtąd z wielką apatią wysłuchiwał relacji marszałków i sekretarzy o sporach toczących się w Izbie Poselskiej. Gdy zaś któregoś dnia przyszło mu dla zachowania obyczaju zasiąść na tronie przed połączonym sejmem i senatem, to i wtedy musiał cierpieć jedynie samą gorycz. Przyszło mu słuchać butnej przemowy biskupa kujawskiego, rej wodzącego na tegorocznym sejmie. Magnat karcił po staremu króla i jego otoczenie, "które serce królewskie przeciwko narodowi truje". - Pokornie proszę waszą królewską mość, abyś zechciał ekspediować od boku swego hrabiego Magni, księdza kapucyna, Fanfoniego i Biboniego jako szkodliwe subiekta. Tajemnice oni wydają, a nawet do tej ciekawości przyszli, że na tym ganku w izbie senatorskiej nas mówiących podsłuchują. Rad bym spytać pana posła weneckiego, czyby mi pozwoliła Rzeczpospolita Wenecka podsłuchiwać tak swoje rady? Król słuchał tych słów z resztkami cierpliwości, mimo że z loży na ganku doszedł do jego uszu okrzyk obrażonej Marii Ludwiki. Widział król, jak wychodzi z sali królowa, cały dwór i posłowie państw obcych, ale i ten protest jeszcze nie skłonił go do jakiejś reakcji. Patrząc na zachłystującego się swoją mową senatora, myślał: "Może, u licha, teraz, gdy obraził królową i państwa przyjazne, wreszcie się opamięta." Mylił się. Magnat uznał wyjście królowej za pierwsze swoje zwycięstwo. Nasycił swoją mowę jeszcze większą gwałtownością i zwracał się teraz wprost do króla. Przypominając niedawne czasy wychwalał sułtana za jego pokojowe poselstwo i ganił króla za nieufność do Porty. - Na wojnę turecką nie pozwalam! - wołał do całej sali. - Trzeba wysłać posłów do sułtana, a nade wszystko surowo zakazać Kozakom, by na morze nie wychodzili. Ziemię im teraz orać, a nie wojować! Tego już król nie wytrzymał. - Głupiec - szepnął przez zaciśnięte zęby. "Tak on rozumie honor swojej ojczyzny. Sułtana za nogi obłapić, a własne wojsko do gnoju zapędzić. Niechże sami do siebie te głupstwa gadają" To pomyślawszy powstał w czasie oracji biskupa i z podniesioną głową wyszedł z sejmowej izby. Sejm biegł dalej. O obronie ojczyzny nie radzono, jak i słowem nie wspomniano o pustym skarbie koronnym. Ledwie w ostatnią noc obrad sejmowych przepchał Ossoliński uchwałę o zatrzymaniu bodaj wojska kwarcianego, ale gdy podjął próbę uzyskania podatków na pokrycie zaległego żołdu, zahuczały go zewsząd głosy: - Niech ci płacą, co króla do wojny namawiali. Ani grosza nie damy na królewską samowolę. - Nie pozwalamy! Jeśli król będzie od nas tego żądał, sejm zerwiemy. Sejm mógł być istotnie zerwany nawet w ostatniej godzinie obrad, a wtedy już uchwalone rezolucje traciły swoją ważność. Wobec tego stary wyga Ossoliński wycofał wnioski królewskie i sejm w tryumfie zakończono. Szlachta pyszna i dumna z przebiegu obrad wyległa z zamku na ulicę i przez resztę nocy piła na cześć złotej wolności. Ale i tym razem król, wyzuty z praw i skarbu, nie dał za wygraną. Przez wiernych sobie stronników, przez zaufanych dworzan, sekretarzy i wyższych oficerów usiłował podtrzymać wojennego ducha w narodzie. Wprawdzie rozstawione tu i ówdzie po dalszych województwach regimenty rozsypywały się, tępione przez szlacheckie watahy i głodzone wstrzymywaniem im strawy, ale duża część zaciągów stała w karności i pogotowiu, czekając cierpliwie na żołd i na wojenną kampanię. Bywał i teraz król w arsenale, w lektyce przynoszony, bo już na konia nie mógł skoczyć. Zasiadał z Krzysztofem Arciszewskim przy dzbanie wina i szukał pociechy w trunku i w rozmowie z najwierniejszym żołnierzem. - Już wiarę w ludzi tracę. Boję się - mówił - że czasami i ty mnie nie rozumiesz. Mój Arciszewski, niczego nie chcę, tylko siły dla tego państwa, a oni od potęgi uciekają. Głupcy, głupcy, Boże jedyny! Łudziłem się, że ich nauczę mądrego myślenia o ojczyźnie, o bezpieczeństwie ich własnych włości, ale od nadmiaru złota i tłuszczu rozsądek im się całkiem przytępił. - Dobrze rozumiem, najjaśniejszy panie! Dla waszej królewskiej mości skąpią podatków na żołnierza, a ileż uzbrojonych, choćby w czasie ostatniego sejmu, przywiódł do Warszawy chorąży Koniecpolski czy Jeremiasz Wiśniowiecki. Całe miasto wojskiem obstawili... - Krew się burzy, gdy to słyszę. Prawdę mówisz, obaj mieli po pięć tysięcy żołnierzy, które wiedli ku Warszawie tysiąc kilometrów, aż od Dzikich Pól. Jeden bał się drugiego, więc tak zbrojnie na sejm zajeżdżali. Gdybym ich nie pogodził, to zamiast wojny tureckiej mielibyśmy wojnę królewiąt pod Warszawą czy w mieście. Ale w tym całe nieszczęście, że na prywatę wojsko jest, nie ma go dla króla i dla chwały Rzeczypospolitej. Wstał z krzesła, bo od wina energia zawsze w niego wstępowała, i teraz mówił z jeszcze większym wzburzeniem: - Dla prywaty szli tu całymi taborami, obozy zbudowali pod Warszawą. Ale gdybym im kazał oddać te siły na użytek ojczyzny lub gdybym takie same jak oni chciał mieć, wrzeszczeliby, że to |absolutum |dominium. A tak to oni mają w kraju pańskie |absolutum |dominium. Tak, mój Arciszewski... - Teraz uśmiechnął się ironicznie i ciągnął. - Ale mam na nich sposób. Muszą ruszyć, gdy im Tatarzy na kark zjadą. - Chcą, durnie, bym Kozaków za łeb wziął i broń im z rąk wytrącił, ale niedoczekanie ich. Kozacy potąd przy nas, póki ich mamy za żołnierzy. Słuchaj, mój Arciszewski, bo tobie zawsze mówię prawdę. Poseł chana czeka nadaremnie kilka miesięcy na odpowiedź, ale skoro sejm się skończył, przepędzę tych Nogajców od siebie. Żadnej przyjaźni nie ma z Tatarami. Gdybym, nie daj Boże, do tego dopuścił, całe kozactwo wyprze się Rzeczypospolitej. Kozacy z nami w przyjaźni, nie Tatarzy. Pociągnął łyk wina i spokojnie teraz, zimno zapytał: - Masz już te mostołodzie gotowe? - Wykonane. Przyszły niedawno z Torunia. - Wyślij wszystkie na Zaporoże. Niech Kozacy widzą, że mimo konstytucji sejmowej król myśli po staremu. Niepokoje tam coraz większe, bo z ordą nie zaczynamy, żołdu nie płacimy i nie powiększamy liczby rejestrowych. Dziwię się i miłuję ich za to, że jeszcze cierpliwie czekają, kiedy pójdą pod moim dowództwem na Budziaki i na Perekop. - Orda to wróg wieczny Polski, Moskwy i kozaczyzny. Jeśli te trzy siły się połączą, zakwitnie wreszcie pokój na Dzikich Polach. Tylko nasi panowie kresowi tego nie pojmują. - Pojmują, mój Arciszewski, ale każdy z nich z nadmiernej chciwości tak wlazł Kozakom za skórę, że już wyjścia nie widzi i chciałby ich w ryzach trzymać. - Wiśniowiecki na przykład bardziej się boi swojego ludu niż Tatarów. Gdy padło to nazwisko magnackie, król aż się skrzywił. - Wiśniowiecki... to jedna pycha, człowiek nędzny. Dumę ma giętką, skoro dawniej kłaniał się ikonie, a teraz udaje katolika. Czekał na buławę polną, ale jej ode mnie nie dostawszy, chodzi po stepach zaporoskich jak sęp ponury. Bóg mnie oświecił, że mu jej nie dałem, bo obraziłbym tym wszystką kozaczyznę. Arciszewskiego świerzbił język, by powiedzieć, że Potocki i nowy hetman polny Kalinowski wcale nie łagodniejsi od tamtego, ale właśnie sam król o tym napomknął: - Potocki katem był dla Kozaków, ale teraz, wdzięczny mi za wielką buławę, słucha mojej woli. Rozpisał listy po kraju o niebezpieczeństwie tatarskim i popiera moje zamiary. - A Koniecpolski? - zapytał Arciszewski, nie chcąc wspominać o hetmanie Kalinowskim, niedawno przecie przez króla mianowanym. - Koniecpolski taki sam jak tamci. Jeśli co mnie raduje, to chyba to, że z Wiśniowieckim ma na pieńku, a gdy dwóch się źre, trzeci korzysta, znaczy się król, w tym wypadku. - Mówiłeś, miłościwy panie, żeś ich w czasie sejmu pogodził. - Tak ich pogodziłem - król zaśmiał się na cały głos - że jeden i drugi nadal szczerzą zęby na siebie. Na moich oczach obłapili się ramionami, ale żaden gęby nie otworzył. Wiesz, co powiedział potem do mnie chorąży? "Co mi po takiej ugodzie, która wybuchnie w jeszcze większą nieprzyjaźń." Tyle więc pociechy królewskiej, że niekiedy i magnaci na siebie następują. Tym bardziej, widzisz, ważna dla nas na tych ziemiach trzecia siła - kozaczyzna. Umyśliłem posłać do Moskwy Kisiela, by odnowił przymierze przeciw Tatarom, a Ossoliński pojedzie w tajnym poselstwie do Kozaków, zawiezie im chorągiew i buławy... - Ossoliński? - zdziwił się niepomiernie pan armatny. - Miłościwy pan już mu całkiem darował, że nie stanął za majestatem? - Jakiego mam kanclerza, takim się muszę posługiwać. Wie on, że go szlachta po staremu nienawidzi, więc mimo wszystko bliżej mu do króla niż do magnatów... Poza tym poseł to nader giętki i może Kozaków utrzymać przy królu. Nie daj Boże, by szlachta o tym poselstwie wiedziała... Dobrą jeszcze godzinę bawił król tego dnia w arsenale. Z radosnym błyskiem w oczach nadsłuchiwał bębnów bijących za oknem,okrzyków oberszterów wjeżdżających z działami na dziedziniec. Pytał jeszcze o nadesłany rynsztunek, o cembrowane w ziemi moździerze, chwalił skrzętność armatnego i dalszy wzrost artyleryjskiej potęgi. - Ty jeden ani na mgnienie oka nie ustałeś w gotowaniu siły wojskowej. Ile razy tu jestem, wstępuje we mnie dawna otucha. Byle tak dalej, mój Arciszewski, a może, da Bóg, że będziesz walił z tych armat w mury Adrianopola. Arciszewski nie miał tak pochopnej wyobraźni. Podziękował uśmiechem i odparł: - Byle na Krym wejść wespół z Moskwą i Kozakami. I to byłaby wielka chwała. - Powiadasz, że Krym wystarczy? Władysław przymrużył oczy. Chyba widział w tej chwili skaliste brzegi tatarskiego półwyspu i swoje wojska stojące u czarnych wód południowego morza, bo powiedział: - Stanąć kiedyś na brzegu tego półwyspu... Pokazałbym stamtąd Zygmuntowi mury Adrianopola. Bo jeśli ja do nich nie dotrę, to wierzę, że kiedyś królewicz zatknie tam naszą chorągiew... Oczy króla pałały, ogień błyskał w czarnych źrenicach. Pod wpływem tego wzroku zakradł się niepokój w serce Arciszewskiego. "Wielkie są zamiary króla - myślał - ale czy ma siłę po temu? Trudno wierzyć, by teraz, gdy całemu światu wiadomo o pognębieniu króla przez panów, mógł Ossoliński pozyskać Kozaków i Moskwę." Nie wyraził jednak tych wątpliwości ani słowem, ani nawet drgnieniem powiek. Zresztą król już wstawał. - Arciszewski, rób dalej swoje. Bóg ci zapłać za wierną służbę, może kiedyś inaczej, a nie słowem zapłacę. - Nie o nagrodzie myślę - pokłonił się Arciszewski - ale o chwale ojczyzny i waszej królewskiej mości. - Już u drzwi dodał: - Może najjaśniejszy pan spocznie, zaraz poślę dworzan po lektykę. - Konia niech dają! Na siodle wrócę ku zamkowi. Rozdział XXX Zima tego roku ścięła wszystkie rzeki. Brzegi zasypało śniegami, że nie mógłbyś teraz dociec, gdzie tu był na jesieni step, a gdzie woda. Nad zamarzłą ziemią stało za dnia wysokie, czyste jak kryształ niebo z dalekim, szybko umykającym słońcem, nocą zdawały się trzaskać nad głowami gwiazdy siejące z nieba tysiącami iskier przejmujących do kości. Zginęły wszelkie szlaki i trakty, wkopały się w zaspy śnieżne rude chutory i wszelakie domostwa, więc nie po widoku dachów, ale smużkach dymu można było rozeznać, gdzie pusty step, a kędy przytuliła się żyjąca istota. Na Dzikich Polach, wśród zmarzniętej pustyni nad brzegami rzeki Inguł i Ingulec, między Żółtymi Wodami a Tomachówką i jeszcze dalej, wśród brzegów Końskich Wód, zdawało się nie istnieć w tej chwili życie. Tylko wprawny w oku widział o tej porze ślady kopyt i płóz, które tędy biegły w niewiadomym kierunku i celu. Niekiedy można było uwidzieć i człowieka idącego, prawie po pas zapadłego w śniegu. Dla spostrzegawczego człeka i to było jeszcze godne uwagi, że najczęściej szlak taki biegł z dala od pańskich dworów i folwarków, zawsze w kierunku niskich chutorów, owych smużek dymu ulatujących z niewidocznych dachów. Tymi śladami szło ku ukraińskim chutorom złowróżbne jasnowidztwo, plotka lub zgoła niewiarygodna wiadomość. Jedne z nich mówiły, że król w Warszawie nie z panami, lecz z kozactwem trzyma i jak tylko puszczą lody, zwoła ku sobie stutysięczne wojsko zaporoskie, przepędzi Żydów, łupicieli i zdzierców ludu ukraińskiego, wszelkich dzierżawców i podstarościch. Zapowiadano, że sądy odprawi nad łgarzami, nad oszustami i nad złymi panami, uszanuje kapłanów błahoczestiwych i nie będzie bezczeszczona wiara prawosławna grecko-ruska. Inne wieści, ciszej niż tamte rozgłaszane, podawały, że król już przez panów całkowicie obezwładniony, że ani władzy nie ma, ani złamanego orta na żołd dla żołnierzy, i miał powiedzieć, by Kozacy sami sobie szablą prawa przywrócili, bo on ich chce mieć nie za chłopów panu poddanych, ale za wolnych żołnierzy, za szlachtę ruską polskiej równą. Ale panowie, co wolę króla pętają, umyślili, by z wiosną do reszty wytępić wojenny lud kozacki i dać mu do rąk widły od gnoju zamiast muszkietu i szabli. Niebawem naślą na Dzikie Pola tysiące szachrajów żydowskich, by nawet cerkwie oddane były Żydom w arendę, jak to we włościach kniazia Jaremy. Wtedy przy każdej kaplicy będzie stał Żydowina i za otwarcie kluczem wrót do cerkwi trzeba będzie płacić talarami czy żywnością. - Król - mówiono - buławę hetmańską przysłał pisarzowi wojska zaporoskiego Chmielnickiemu jak i wojskowe pieczęcie. Kazał mu umknąć za porohy do Siczy Starej i tam ma iść do niego każdy kmieć, każdy wolny Kozak, bo w Siczy będzie się werbować rejestrowych dla króla jegomości. - A któż to ten Chmiel? - pytano. - Pisarz wojska zaporoskiego. W więzieniu trzymał go pan Koniecpolski, ale nim głowę zdążyli mu uciąć, uciekł za porohy. Do niego wam wszystkim droga, on wódz wojska zaporoskiego. Baby przeklinały tych myszkujących po chutorach wędrowników, żegnały się potrójnym krzyżem, odpędzały przesądnie nieszczęście od zagrody. Ale mimo wszelakich utrudnień, sporów czy niewiary, ślady na śnieżnych stepach nie rzedły, ale stawały się coraz gęstsze. Okrążały one z dala starą fortecę Kizirkermen, jeszcze przez Turków wzniesioną, mijały chyłkiem Kudacki Poroh, Łahannyj Poroh, Kniezlinin Poroh i szły coraz dalej, aż ku Końskim Wodom. Wiedział coś niecoś o tych samotnych ucieczkach na Zaporoże wielki hetman koronny Mikołaj Potocki. Miał już wiadomości o zbuntowanym pisarzu wojsk zaporoskich, a nawet wiedział więcej niż chłopi w zadymionych chutorach, bo doszły go już listy Chmielnickiego. Nie były wcale groźne ani buntownicze, raczej pokorne. Cóż bowiem pisał w nich niedawny mieszkaniec Czehrynia: "Nie żadna mnie swawola lub nowych rozruchów żądza, ale najcięższe krzywdy, łupiestwa i pogardy dopełnione na te skaliste i niemieszkalne wyspy z opuszczeniem własności moich zapędziły. Tak zbytnie i nie do zniesienia było to wszystko, co nade mną i mymi współbraćmi dozwalali sobie nie tylko starostowie i ich namiestnicy, ale nawet Żydzi, najwzgardzeńszy gdzie indziej w Polsce. Nadaremnie przeciw łakomstwu i okrucieństwu ich hetmańską i królewską zasłanialiśmy się powagą. Ani w pułkownikach swoich nic obrony nie znajdowaliśmy, gdyż ci, żądzom możniejszych pochlebiając, pomnożenia kieszeni swej prywatnej patrzą, a litować się nad losem powierzonego im ludu nie umieją, zaś na mordowanie i pognębianie nas nieszczęśliwych spiesznie przybiegają... Słusznie więc jest, abyśmy od niegodziwości złych panów oswobodzeni byli i używali przywilei dawnych królów, ci, którzy woli królewskiej i usłudze Rzeczypospolitej siebie i wszystko swoje poświęcali... A ponieważ z tych ciemięzców, pijanic, własnej ojczyzny, Korony polskiej zdrajców, pokoju świętego wichrzycielów trudno nam pojedynczym we wszystkich krzywdach i uciskach naszych dojść naprawy i sprawiedliwości u sądów polskich, tedy za przybyciem moim tu na Sicz uradziło całe wojsko zaporoskie wyprawić posłów swoich do najjaśniejszego majestatu królewskiego, pana naszego miłościwego, i jaśnie wielmożnych panów senatorów koronnych, i całej Rzeczypospolitej z pokornymi prośbami, aby te nowości, zbytki, uciemiężenia i zniszczenia ukraińskie groźnym ukazem były powściągnione i uskromione..." Choć jeszcze wiernopoddańcze, oburzały te listy Potockiego. Co za śmiałość, by nędzny dawniej setnik czehryński wypisywał takie żale do hetmańskiej mości. Jak tam rządzą na Ukrainie starostowie, dzierżawcy i pułkownicy przydzieleni do wojsk zaporoskich, to nie setnika czehryńskiego rzeczą krytykować. Gdyby każdy cuchnący łojem chłop ukraiński miał prawo upominać się o jakieś prawa, to wprędce łatwo by oni przepędzili panów z ziem południowych. - Na nich stryczek i pal, bo tylko wtedy szlachtę szanują - mówił do swoich pułkowników. Myślał o tym i dziś, choć teraz siedział za stołem suto zastawionym na bankiecie w bohusławskim pałacu. Trzeci już dzień trwała stypa po śmierci starosty bohusławskiego Kazanowskiego, hetmańskiego szwagra. Po trzech dniach pijatyki wśród kilkuset szlachty, po obrzędach pogrzebowych, oracjach wspominkowych wywiała wszystkim z głowy żałość po nieboszczyku. Zapili dzień pogrzebu, płacz rodziny, stukot kopyt karego konia parskającego w kościele nad trumną i trzask kruszonych herbów u stóp katafalku. Dziś kruszono ławy i poręcze krzeseł, a zamiast żalów nad nieboszczykiem słychać było brzęk kubków, sreber i cynowych misek. U stołu hetmana przepijali do siebie krewniacy zmarłego, jak też podnosił z rzadka kielich syn Potockiego, Stefan, o oczach smutnych i młodzieńczym, wątłym jeszcze zaroście. Nie gardził winem hetman polny Kalinowski, a już kilku pułkowników Potockiego piło na zabój, bo tylko takich cenił i wywyższał hetman wielki koronny. - Kto do wypitki, ten do bitki, więc chyba i ty gębę zamoczysz - Potocki napominał syna. - Piję, ojcze panie. Już brzękali pułkownicy kielichami i wołali: - Zdrowie syna hetmańskiego, starosty niżyńskiego! Niech nam będzie tak dzielny, jak hetman, pan nasz miłościwy! - Gdy będzie miał pierwszą okazję wojenną - mówił uradowany Potocki - pokaże waszmościom, że tęższy w szabli niż w kielichu. Zdarzy mu się teraz sprawa, choć niestety z chłopstwem, bo trzeba ruszyć na Chmielnickiego i ściągnąć go na powrót z Siczy. - A cóż ten Chmiel, wasza miłość? Dalej nie słucha listów hetmańskich? - Posłucha, waszmościowie. Nie taką złą ma pamięć, by sobie nie przypomniał Pawluka. Jedni zakrzyknęli przyświadczając, inni posmutnieli, bo jakby teraz zapachniało nie czerwone wino, ale krew z żył wypuszczana. Każdy tu pamiętał wściekły atak hetmana na zbuntowane chorągwie Pawluka pod Kumejkami i późniejsze losy posłów pobitej kozaczyzny. Wygranej nierównej bitwy z Kozakami nikt tutaj i dziś się nie wstydził i nie jej wspomnienie zatruło na chwilę sumienie siedzących u stołu pułkowników. Roznieśli wtedy z furią zbuntowane roty kozackie i zwycięstwa się nie wstydzili, ale po dziś dzień nie w smak im było okrutne i nierycerskie obejście się z kozackimi posłami. Gdy prosili hetmana o łaskę, sam Potocki honorem zaręczył, że włos z głowy nie spadnie Pawlukowi i czterem jego atamanom, którzy poselstwo sprawowali. A tymczasem nie włos, ale wszystkie głowy poleciały ścięte przez kata w Warszawie za wolą sejmującej szlachty. Ale i ci wojskowi, których to wspomnienie na chwilę naszło, wnet je zapili. Hetman Kalinowski ani przez moment nie miał żadnych wyrzutów sumienia, więc powiedział: - Na nich tylko topór i turma. Wtedy panów słuchają i w pas biją pokłony. W moich włościach rękę mam twardą, to choć klną w duchu, orzą mi i zbierają. Potocki, choć nie lubił Kalinowskiego i za nic miał go jako wodza, przytaknął: - Masz waszmość rację, chłopami im być, a nie królewskim wojskiem. Nawet te sześć tysięcy rejestrowych to dla nich za dużo, bo wtedy innym pachnie muszkiet i siodło. Na tym jedzie ów Chmielnicki i próbuje im we łbach zaprószyć. Ale już dostał moje listy, w których przykazałem, by ukrócił buntownicze zuchwałości, wrócił z wysp i przeprosił za ucieczkę z więzienia. Wtedy dopiero zazna mojej łaski. Pan Stefan Czarniecki, który jako rotmistrz husarski był w bitwie pod Kumejkami, ale dotąd nie pochwalał złamania słowa danego posłom, odezwał się w końcu stołu: - A jeśli Pawluka sobie przypomni? - Na przeniewierców jedyny jest przeniewierczy sposób. - To i on wie o tym, nie taki przecie głupi. Moim zdaniem łba z Siczy nie wychyli, chyba że tym razem król jegomość zaręczy. Królowi Kozacy ufają. Hetman cenił dzielność i doświadczenie młodego rotmistrza husarskiego, ale i od niego nie lubił słuchać żadnych uwag. Przymrużył oczy i odpalił: - Pułkowniku, chcesz powiedzieć, że słowo króla bardziej |nobile niż hetmańskie? - Niestety, u Kozaków tak mówią. - Bo ich rozpuścił król jegomość. Żadna to tajemnica, co nieopatrznie powiedział Chmielnickiemu, by "sobie sam szablą sprawiedliwość wymierzył". Stąd nowy u nich smak na rebelię. Gdyby mnie nie stało, nie wiem, jakby się rozpuściła ta tłuszcza. Na razie jest ich tam na Siczy nie więcej, jak pięćset wywłok. Wpuść ich tu na Ukrainę, to ci wszystkie nasze osiedla i dwory z dymem puszczą. Zobaczyłbyś wtedy, mój rotmistrzu, jak będą porywać na Sicz córki szlacheckie, topić nasze żony w Dnieprze i niemowlęta przybijać do drzwi gwoździami. Mówił dalej hetman, że dlatego trzyma wojsko kwarciane przez całą zimę na Ukrainie, by chłopstwo zawczasu pilnować, śledzić wszystkie szlaki i nie puszczać nikogo ku Dnieprowi. - Chmielnicki na Siczy to kpiny. Trzema rotami go wytłukę, jeśli na czas się nie pokłoni. Pił więc dalej, a podchmieliwszy sobie, umiał popadać w zażyłość nawet z pomniejszą szlachtą. Temu rzucił miłe słówko, tamtego zyskał rubasznym żartem. Tymi hulatykami, którym nie tylko dziś na stypie hołdował, ale i w obozie wojennym nigdy od nich nie stronił, zjednywał sobie miano żołnierskiego i przystępnego człowieka, choć w duchu gardził każdym szlachetką. Wiedziano też, że lubił, gdy go chwalono za bezwzględne postępowanie z Kozakami, za wbijanie na pal buntowników i uciekinierów z dragońskich chorągwi. Więc i dziś, gdy wszystkim do łbów nawiało, wznoszono okrzyki. - Mocna hetmańska ręka! Gdyby nie wasza miłość, to dotąd byłaby tylko na papierze konstytucja o schłopieniu kozactwa. Toteż zęby zaciskają i orzą, choć waszą miłość Palejem nazywają. - Palejem jestem? Ha, ha, niechże i tak nazywają. To znów przypomniano pieśni utrapionej kozaczyzny. Czerwony jak rak rotmistrz Błochocki zanucił: "Króla nie szanuję, sam sobie sejmuję." - Niech i tak śpiewają - śmiał się Potocki. - Gorzej byłoby, gdyby mnie za lada co mieli. Gorzałki dajcie, wino niech panny spijają. Zdrowie ichmościów moich rotmistrzów! Na naszych szablach stoi pokój Rzeczypospolitej i stać będzie, choćby dwustu było Chmielów, Pawluków i Ostranic. Nagle u wejścia zrobił się jakiś rumor. Wchodziło kilku ludzi odzianych wcale nie po bankietowemu. Futra mieli osypane śniegiem, czapy aż na uszy nadziane. - Gdzie hetman? Prowadźcie nas ku niemu! - Zdejmij waćpan okrycie i mów, skąd jesteś. Zaraz hetmanowi powiemy - wstrzymał ich u drzwi pokojowy. - Jeszcze i futro zdążę zrzucić, a ty mnie tu nie opóźniaj. Maszkiewicz jestem z pilnym poselstwem od kniazia Jeremiasza. Wcale to nie zjednało mu szacunku. Przeciwnie, ten i ów u wejścia stojący patrzył spode łba na posłańca. Kniaź Jeremiasz lubił przecie ze swoimi zbrojnymi watahami zjeżdżać na pogrzeby i zagarniać zajazdami włości nieboszczyków. U stołu hetmańskiego zauważono tumult przy drzwiach i zaczęto pytać, co to za przybysze. - Od kniazia z Wiśniowca goniec. - Dawać go! - krzyknął Potocki. - Niech tu siada z nami do gorzałki. Maszkiewicz stanął naprzeciw Potockiego i szybko meldował: - Mości hetmanie! Chmielnicki ruszył się z Siczy i wpadł na Ostran Dnieprowy, Tomachówkę. - No i co, że się ruszył. Stoi tam przecież pułk Kozaków rejestrowych. - Część pułku Kozaków Korsuńskich wyciął, reszta przeszła na jego stronę i oddali mu Tomachówkę. - Oddali Tomachówkę? - krzyknął Potocki. - Psia ich mać! Słyszycie, jakich to wiernych rejestrowych ma król jegomość? - Od zwycięstwa tego hultajstwa zajął się już ogień na Zaporożu. Mój kniaź przysłał z prośbą, by w czas wszystkiemu zaradzić. Potocki nie był tak pijany, by zlekceważyć wiadomość, nie na darmo przecież trzymał tej zimy wojsko kwarciane na Dzikich Polach. Odstawił kubek z gorzałką i powiedział ponurym głosem: - Tu jedna rada: kartaun i szabla. Ale zanim dopadniemy buntowników, trzeba w te pędy rozbroić całe chłopstwo. Wielu pośród nich ma muszkiety w chałupach za wolą króla Władysława. - To samo kniaź Jeremiasz mówi. On już rozpuścił swoich dragonów i przetrząsają każdy chutor. Chyba już ze trzy tysiące luf odebrali. - Mądry jest pan z Wiśniowca. Dziś jeszcze puszczę uniwersał do wszystkich panów braci w dworach ruskich, by wywlekli od chłopów wszelki proch i samopały. Teraz zwrócił się do siedzących u stołu swoich podkomendnych: - Jutro wracamy do pułków, a kancelaria niech pisze uniwersał wzbraniający chłopom ucieczki do Chmiela na swawole i jakichkolwiek z nim poufałości. Każdemu, kto z chutoru za Dniepr wyjdzie, zagrozić, że majętność z dymem mu puszczę, a żony i dzieci buntowników jak plugastwo w chałupach wybiję. - Jedyna to rzecz - potwierdził Kalinowski. - U moich chłopów nie ma samopałów, bom nieskory cierpieć broń w chałupach. Jeżeli coś u nich zostało, wszystko każę pozabierać. Całe szczęście, że teraz zima, więc chłopstwo uśpione, a z pomocą Bożą do wiosny ich rozbroimy. Pito dalej tego wieczora, choć poniektóremu już tak nie smakowała gorzałka, jak przedtem. Milczący siedział młody Stefan Potocki, bo już go sen nachodził po zbytniej ilości wypitego wina, a Czarniecki wręcz odsuwał od siebie kubek. Jedna myśl nękała go w tej chwili z nieustającym uporem: "Czy król Władysław ucieszy się takimi uniwersałami? Gdy obębnią po wsiach hetmańskie groźby, to tylko oliwy dolejemy do ognia." Nic wszakże nie powiedział, bo znał dyscyplinę. Skoro obaj hetmani zgodni w postanowieniu, nie pora, choćby rotmistrzowi husarzów, mieć przeciwne zdanie. Rozdział XXXI Od następnych dni hetman Potocki wziął się ostro do dzieła. Rozesłał uniwersały, a jednocześnie pchał komuniki, by strzec wszystkich dróg i szlaków, wstrzymywał, o ile się dało, ucieczkę chłopstwa ukraińskiego ku niewielkim jeszcze wojskom Chmielnickiego. Nie czekając wiosny ruszył z całym obozem na Białą Cerkiew, bliżej ku Dnieprowi. Jednocześnie obsyłał gońcami wszystkie zamki i dwory na całej Ukrainie, wzywając szlachtę, by nadsyłano ku obozowi koronnemu zbrojne poczty, ściągano działa i, skąd tylko można, usuwano sprzęt wojskowy, by nie wpadł w ręce rebeliantów. Hetman Potocki ani chwili nie wątpił, że idąc szybkimi marszami, samym widokiem wielkiego wojska przerazi chłopstwo, utrzyma je w poddaństwie i karności. Był pewny, że dotarłszy w połowie kwietnia na prawy brzeg Dniepru, odetnie całą Ukrainę od Chmielnickiego, a później jednym atakiem zniesie go w koszu na Starej Siczy. Po drodze dochodziły Potockiego różne wiadomości. Chłopi ogarnięci przez czaty hetmańskie bili po dawnemu pokłony przed rycerstwem, czapkowali Lachom i wypierali się jakiejkolwiek ochoty do buntu. Ale wszędzie, gdzie nie stanęła noga żołnierza hetmańskiego, rebelia się szerzyła. Gromady chłopów ruskich ciągnęły z wozami i dobytkiem w stronę Dniepru. Wieźli ze sobą żywność i broń ukrytą pod słomą czy kożuchem. Pomniejsze, nieobronne dworki szlacheckie leciały coraz częściej z dymem. W odwet za to palił hetman podejrzane chutory, brał w łyka, kogo dopadł, bliżej zaś Dzikich Pól gromady zbiegłego chłopstwa wyrównywały ten rachunek swoją zemstą. Nie mylił się Potocki mówiąc o zawziętości ludu ruskiego. Zbiegowie popróbowawszy Wolności umieli władać ogniem i postrachem nie gorzej od niego. Gdy on wbijał na pale zbiegów czy szpiegów, Kozacy w zamian za to pruli nożami brzuchy pańskie i, jak wywróżył hetman, przybijali niemowlęta polskie gwoździami do drzwi domów i drzew stojących podle szlaków. Niemniej jednak on szedł stale naprzód, tamci uciekali. Rósł przy tym w siłę z każdym dniem, bo przybywało coraz więcej szlachty z bronią, wozami i dobytkiem. Dufny we własną siłę, pewny zwycięstwa, nie kwapił się z wysyłaniem listów do króla. Wiedział, że Władysławowi nie przypadnie do serca bezwzględny zamysł hetmański uciszenia rebelii ogniem, szubienicą i szablą, więc działał na swoją rękę, nic się nie martwiąc, że z dnia na dzień rośnie wzajemna nienawiść szlachty i Kozaków. Może nawet uważał, że potrzebny jest taki stan rozognienia, by w przyszłości nikt nie myślał o pokojowym pojednaniu się dwóch narodów. Dopiero z końcem marca wysłał pisma do Warszawy, w których mógł już zgodnie z prawdą napisać: "Zajął się tak szkodliwy ogień na Ukrainie, że nie było tej wsi, tego miasta, w którym by na swawolę nie wołano i nie myślano o zdrowiu, o substancjach panów swoich i dzierżawców." Wysyłał też coraz groźniejsze napomnienia Chmielnickiemu, ale w zamian otrzymywał odeń już nie pokorne listy, lecz coraz śmielsze żądania. Nie martwiło to Potockiego, przeciwnie, cieszył się z tych pisanych dowodów, stwierdzających, że naprawdę zaczyna się coraz ogromniejsza rebelia, którą jego zdaniem jedynie szablą można było zdławić. Nie tylko do Warszawy wysyłał teraz niepokojące wiadomości, ale i do magnatów w całym kraju. Przestrzegał. przed groźbą rosnącej rebelii nawoływał do nadsyłani wojska. Zresztą z dnia na dzień otrzymywał niepokojące, choć nie sprawdzone informacje, że Chmielnicki już się zaczął kumać z Krymem i jakoby ma obiecaną pomoc chana. Mówiono nawet, że Chmielnicki ucałował szablę Islama Gireja i poddał mu całą kozaczyznę, że przyjął wiarę Mahometa i nawet syna swojego Tymoteusza zostawił Tatarom jako zakładnika. Słuchał tego wszystkiego Potocki, w jedno wierzył, drugiemu nie dawał wiary, niemniej jednak ów przepowiadany sojusz Chmielnickiego z Tatarami zaczął mu zatruwać spokojny sen. Tym bardziej spieszył się teraz, by rozprawić się z buntownikami najdalej w połowie kwietnia, bo dopiero z wiosną, gdy trawa dobrze porośnie, mogli wejść na Dzikie Pola perekopscy Tatarzy. Ale i z innej przyczyny spieszno było hetmanowi koronnemu. Chciał zniszczyć Kozaków, zanim król się spostrzeże i zacznie działać. Wiedział, że wszystkim panom wschodnim osobliwie na tym zależy, by odsunąć majestat od niedawnego przymierza z kozaczyzną i jak najbardziej poróżnić z nimi króla. Stale przecież o tym pamiętali, że gdyby przy pomocy Kozaków wzrosła powaga królewska, Władysław zapłaciłby za to Kozakom powróceniem dawnych swobód. Dolewając oliwy do ognia hetman koronny dopiął swego. Chmielnicki mimo zapowiedzi w listach, że wyśle poselstwo do króla, zaniechał tej myśli. Samowolne postępowanie hetmana było dla niego dowodem, że król Władysław jest bezsilny, że panowie po dawnemu górą, więc któż im swobody kozackie powróci. Tak tedy u jednego brała górę pycha magnacka, zadufanie we własne siły, u drugiego prym wodził podstęp. Potocki zwoływał do siebie szlachtę i szedł coraz głębiej w Ukrainę. Chmielnicki ogłaszał rewolucję, skrzykiwał kozaczyznę do siebie, łasił się przed chanem, a jednocześnie zapewniał króla polskiego o swej wierności, do której tęskni cała kozaczyzna, byleby jej wrócono przywileje i żołd wypłacono. Z końcem marca hetman koronny, uplanowawszy generalną wyprawę na Chmielnickiego, dał wreszcie znać królowi, że nie czekając na jego wolę ruszył na Kozaków. "Wyruszyłem - pisał - nie dla przelewu krwi chrześcijańskiej, ale abym nie dobywszy broni strachem samym wojnę skończył i rozumem przysługę waszej królewskiej mości uczynił. Dotąd jeszcze Kozacy żadnej kropli krwi od wojska waszej królewskiej mości nie uronili i nie uronią, jeśli zrzekną się pychy i zuchwałych uroszczeń, a te zawziętości w sobie stłumią." Pismo hetmańskie nie zastało Władysława w Warszawie, bo bawił wtedy na Litwie. Król będąc w oddaleniu od stolicy nie miał jasnych informacji o zawierusze na Ukrainie, toteż rozdarłszy pieczęcie popadł dosłownie w przerażenie. - Na miły Bóg! - wołał do sekretarza Fanfoniego, bez którego w żadną podróż się nie wybierał. - Oszalało paniątko! Bez rozkazów królewskich, wbrew mojej woli, wszczyna wojnę? Nie daj tego, Boże, nie daj, Boże! Potocki w krwi i ogniu utopi kozaczyznę, a z nią całą Rzeczpospolitą. Rozwścieczony na hetmana klął na całe otoczenie i na samego siebie, że w tak złą porę wybrał się na Litwę. - Tysiąc mil dzieli mnie teraz od hetmana, co robić, na rany Jezusa! Dziesięć dni minęło od wysłania tego listu, więc już tam mogą lać się strumienie krwi i płonąć pożogi na Ukrainie. Potocki własną głupotą wepchnie Kozaków w ręce Islama Gireja. Zamiast przymierza z Moskwą i Kozakami przeciw Tatarom, których wszyscy się tak bali, głupi hetman zgotuje nam teraz sojusz Chmielnickiego z Krymem, z Moskwą, a nie daj Boże, nawet z Portą. Nieszczęście! Nieszczęście! Był tak wytrącony z równowagi, tak bezsilny, że tylko obelgi wylatywały mu z ust całymi stadami. - Jego wbiłbym na pal, Potockiego! Winien za nieposłuszeństwo królowi. Nie chcieli gwardii królewskiej, bali się władzy majestatu, ale, u licha, przecież to ja, a nie Potocki siedzę na tronie. Przy mnie rozkaz wojny czy pokoju. Odetchnąwszy nieco zwrócił się do milczącego sekretarza: - Fanfoni! Dziś jeszcze na łeb na szyję, choćbyś setkę koni na śmierć zajechał, wyprawisz się z moimi listami. Rozkażę hetmanowi wstrzymać wszelką rzeź i niech czeka, póki sam nie zjadę na Dzikie Pola. Gotować cały dwór do odjazdu w kierunku Merecza. Ty do Warszawy, ja jutro wprost stąd całym dworem do hetmanów. - Stanie się według woli waszej królewskiej mości. Moja zaś dzisiejsza droga dokąd? Do Warszawy czy wprost do hetmana? Władysław spojrzał w zimne roztropne oczy sekretarza i dostrzegł w nich sens pytania. Fanfoni miał po prostu wątpliwości, jaką pieczęcią będą naznaczone rozkazy królewskie, jeśliby wprost z Litwy jechał na Zaporoże. Król usiadł. - Zawsześ trzeźwiejszy ode mnie i znasz moje słabości. Listów stąd wysyłanych hetman nie posłucha, bo cóż dla niego znaczy godło królewskie. Ossoliński musi przyłożyć wielkie pieczęcie. Cóż miał począć? Niedawna konstytucja sejmowa była w mocy. Jak widmo klęski pojawiły mu się w tej chwili przed oczyma słowa sejmowej uchwały: "Nie będziemy listów z pieczęcią lub sygnetem pokojowym wydawać... a gwardia nasza nie będzie większa nad sześciuset obywateli Rzeczypospolitej." Niczego, niczego ważnego nie mógł sam zarządzić. - Fanfoni! Nie ma na to rady. Pojedziesz z listami do Warszawy, niech tam pieczęcie przyłożą i wyślą kanclerskim dworzaninem rozkazy do hetmana. Poza tym zanim ja zjadę z całym dworem na Ukrainę, niech Ossoliński, jeśli tego po dziś dzień nie zrobił, wyśle natychmiast wszystkie oszczędności królewskie do obozu Potockiego. Pisał mi hetman, że Chmielnicki upomina się o zaległy żołd dla rejestrowych. Nie mam ja owych trzystu tysięcy złotych, bo Rzeczpospolita nawet orta nie uchwaliła, ale siedemdziesiąt tysięcy z własnej szkatuły wyślę jako część długu należnego kozackim żołnierzom. Listy listami, a ty mi krzycz po całej Warszawie, że król jedzie na Ukrainę i będzie sam mówił z Kozakami. - Stanie się według woli waszej królewskiej mości. - Przygotuj więc papiery i gotuj się do odjazdu! Gdy sekretarz wyszedł z pokoju, Władysław opadł w fotelu. Przed oczyma stanęła mu teraz mapa ziem południowych, której zresztą nie miał tu pod ręką, ale znał ją niemal na pamięć. Liczył w myślach odległości. Wilno, Merecz, Warszawa i znów Warszawa, Lublin, Biała Cerkiew. Ileż trzeba czasu, by dotarły listy królewskie? To znów jako stary wódz wypraw na wschód odtwarzał w swojej wyobraźni południowe szlaki stepowe, przeprawy przez rzeki, stłoczone w pośpiechu wojska, jazdę i tabory, jeszcze i przepływy czajek po Dnieprze, bo zapewne także i wodą pójdzie hetman Potocki. Ileż na to potrzeba czasu? Raz nadzieja, raz zwątpienie wpływało do jego myśli i powtarzał z cicha do samego siebie: - Za późno! Potocki szybko pójdzie. Albo nie, jeśli są roztopy, to tak wielkie tabory będą szły żółwim krokiem. Może nie za późno, Panno Najświętsza! Po godzinie wstał, niczego nie będąc pewny. W sercu kłuło, oddech stawał się przyspieszony i nierówny, nogi ciężyły jak ołów. Raz i drugi zaczerpnął silniej powietrza, próbował przymusić do posłuszeństwa ciało zbyt otyłe i sterane troskami. - Do pioruna! - mruknął przez zęby. - Cyruliki wlewają co dzień we mnie te parszywe zioła, a gnaty nie lżejsze, ale coraz cięższe, jakby uwięzłe w bagnie. Jeżeli jeszcze i mnie sił zabraknie, to diabli porwą wszystkie nadzieje. Podszedł do okna i krzyknął do warty stojącej na dziedzińcu: - Konia! Zeszedł po schodach już nieco lżejszym krokiem. Na podwórzu zwymyślał marszałka dworu, dowódcę straży i masztalerzy. - Łby wszystkim poucinam, jeśli jutro o godzinie piątej rano cały dwór nie będzie gotowy do drogi! Wsiadł na podanego mu konia i bez żadnej asysty, sam jeden, puścił się cwałem poza miasto. Rozdział XXXII Takiego obozu nie widziano jeszcze w Rzeczypospolitej. Najlepsze oko, choćby sokole, nie mogło objąć wschodniego i zachodniego krańca tego płóciennego miasta. Wzrok gubił się wśród tysiąca wozów, karoc i kolas, a dziesiątki tysięcy koni pasących się na trawiastych stepach ginęły z oczu jak mrowie na skrajach horyzontu. Zanim weszło się do właściwego obozu, trzeba było mijać owe stada i zaprzęgi, przejeżdżać wśród krzyku i nawoływań koniuchów, pastuchów i hajduków, i wszelkiej maści pańskich pachołków. Już oni sami nierzadko połyskiwali bogatą barwą pańską, a cóż dopiero panowie szlachta biwakująca wewnątrz namiotów. Marcin Dębski pokazywał glejt kanclerski i mijał wstrzymujące go straże. Wiele już przeżył w swoim krótkim żywocie, ale dotąd nie widział takiego bogactwa ani takiej ilości koronnego wojska. Rzucił okiem w prawo, a tam, poza wozami, na bujnej łące wprawiała się w ćwiczeniu jedna z chorągwi pancernych. Kwietniowe słońce pryskało promieniami od srebrzystych półzbrojek, żelaznych naramienników i skrzydeł białych jak pióra łabędzie. Raz niebieskie, raz żółte, znów opalowe iskry leciały w step od szlachetnych kamieni na końskich wywrotach, od kap przetykanych złotem i flandzistych czapraków. "Wierzyć się nie chce, że to obóz wojenny. Bardziej chyba parada" - myślał olśniony dworzanin. To znów gdy jego wzrok pobiegł od płócien obozowiska w drugą stronę, widział inną chorągiew, lekkiej jazdy, też z kitami rarożymi i strusimi na szyszakach i końskich łbach, z proporczykami na dzidach i dardach. "Bogactwo niesłychane w hetmańskim obozie. Dziwi mnie tylko - myślał - że ćwiczą na polu raptem dwie chorągwie." Bo mimo rozległości dwunastotysięcznego obozu nie odnosiło się wrażenia, że panuje tu duch prawdziwie żołnierski, przeciwnie, wszędzie był gwar, nieład i co najwyżej skrzętna bieganina ciurów. To dźwigali wiadra wody, nosili je ku namiotom, to konie kuli czy poili, wozami tam i nazad zakręcali, wywlekali z płóciennych szop beczki i toczyli je ku środkowi obozu. Musiał nawet huknąć na grupkę owej czeladzi, bo mu pod same końskie kopyta podtaczali baryłkę. - Stój, do pioruna, niech przejadę! Golenie koniowi utrącisz! - Wybacz, wasza miłość, z pośpiechu to wszystko. - Jaki tam pośpiech, do licha! Przecież nie proch macie w tej beczce. - Nie proch, tylko wino, wasza miłość, ale pan hetman baty każe dać, jeśli się opóźnimy. Marcin zamilkł. Przepuścił chłopów i znów się zamyślił. "Wino takie pilne? Pan krakowski i w obozie nie suszy gardła." Choć wiózł pilne listy królewskie, nie od razu dostał się przed oblicze wielkiego hetmana. Pan rotmistrz Błochocki, który go w obozie powitał, tak oto informował: - Waszmość z dalekiej drogi, więc naprzód odetchnij i przyprowadź się do porządku. Hetman już wie o tobie, bo straże wcześniej doniosły. Chce cię widzieć wypoczętego i oporządzonego, bo dziś dzień uroczysty w obozie, a przecież listy nie uciekną. - Ważne to pisma, więc mi trochę dziwna ta zwłoka. Król wysłał je z Merecza przez Warszawę, a pan mój Ossoliński przyłożył na nich pieczęcie i kazał wieźć jak najspieszniej. Wolałbym od razu zbyć z głowy obowiązek, skoro jednak taka wola hetmana, stawię się, gdy każe. - Niewielka zwłoka, panie Dębski. Wejdziesz tu do mojego namiotu, oczyścisz się i przebierzesz. A skoro ci tak spieszno, to zaraz tam pójdziemy. Gdy weszli pod płótna, Marcin zaczął się tłumaczyć: - Przyodziewy odświętnej nie mam, bo nie myślałem o strojach jadąc do obozu. Nawet mi głupio, bo tu widzę całą szlachtę jak na festynie czy koronacji. - Prawdę mówisz. Towarzystwo zjechało się bogate i strojne, by przed zbuntowanym chłopstwem pojawić się w całej okazałości. Stąd też już poszła fama po całej Ukrainie. Czy to przez wieś, czy miasteczko przejeżdżaliśmy, to chłopstwo drżało ze strachu, uciekało z chałup w gaciach, myśląc, że już na nich ostatnia godzina. Marcin pucował wiechciem buty, chlapał się z kubła wodą, parskał rześko, ale mimo to uważnie nadsłuchiwał i odpowiadał: - Chłopstwo zawsze boi się żołnierza, bo przecież dobrze waćpan wiesz, co to wojsko w przejeździe. - Ale ten nasz przemarsz inny niż zazwyczaj. Pan krakowski siejąc przerażenie po drodze niesie pokój miłej ojczyźnie. Dla postrachu kazał po drodze tego i owego obwiesić, więc jeszcze większy lęk przed potęgą hetmańską. Lada dzień ruszymy całą siłą na Chmiela i skończy się rebelia. Królewski goniec nie był tak skory do radości. Popatrzył w twarz pana Błochockiego z rozwagą, trochę dziwną u tak młodego szlachcica. - Otóż to właśnie. Bogu dzięki, żem zdążył z królewskimi listami. Majestat inaczej myśli o tej całej wojnie - a nie chcąc się zbytnio rozwodzić na ten temat przed rotmistrzem, zagadnął z innej strony: - Mówiłeś, rotmistrzu, że dziś dzień wesoły w obozie, chyba nie dlatego, że gotujecie się do bitwy. - Skądże, mości Dębski, inna jest okazja. Dziś z rana przybył do obozu starosta lwowski pan Sieniawski, więc hetman wydaje wielki bankiet. Radość wśród towarzystwa, bo ten możny pan przywiódł z sobą dwa tysiące dragonii. - Dwa tysiące, mówisz waszmość? Chwali mu się, że przyczynił wojska, ale cóż wy tak bankietujecie? - mówiąc to przypomniał sobie Marcin beczki toczone przez pachołków i znów ogarnęło go smutne przeczucie, że coś nie w porządku w całym obozie. - Hetman, człowiek rezolutny i wielki pan, więc nie gardzi kompanią, a znów starosta Lwowski młodzieniaszek jeszcze, też chce sobie zaskarbić łaski wszystkiej braci. Pierwszy raz idzie na wojnę, więc się wkupuje. - Tak powiadasz? - Mamy tu zresztą wszystką młodzież szlachecką, najlepsze rody i nazwiska. Jest też zacny syn Potockiego Stefan, którego ojciec wystawia na wojenną próbę. Mówi się, że właśnie on poprowadzi całą wyprawę za Dniepr. - Ten młodzieniaszek? - krzyknął Marcin - dziesięć lat ode mnie młodszy. Znów pomyślał z rozczarowaniem, jak tu lekko traktują kozacką wojnę. Król drży o całość Rzeczypospolitej, kanclerz biada nad przyszłością kraju, a hetmani stojący tuż przed całą nawałą tak dufni w swoją potęgę. Wydawało mu się jednak, że nieco było przesady w beztrosce pana Błochockiego, bo niepodobna to rzecz, by mimo tak wielkiej rzeszy starych dowódców i doświadczonych rotmistrzów, miał dowodzić wyprawą szesnastoletni Potocki. Już miał powiedzieć, że jest tu choćby pan Czarniecki, najsprawniejszy z młodszych dowódców, ale ugryzł się w język. Po cóż mówić o dowodzeniu w bitwach, skoro już teraz żadnej bitwy nie będzie. Niech tylko wielki hetman koronny przeczyta rozkaz królewski, wszystko się odmieni. Upłynął tak dobry pacierz na pogawędce obu szlachciców w namiocie, aż tu jakiś większy hałas dał się słyszeć za płótnami. Biły tam bębny i trąby obozowe grały wesołą pobudkę. To znów raz po raz słychać było miarowe wystrzały muszkietów. - Pan Sieniawski daje znać o sobie, widać już wesoło w towarzystwie. Odsapnąłeś waszmość? No, to chodźmy do hetmana. - Od pierwszej chwili spieszy mi się do niego. Pan Błochocki podniósł się żwawo z zydla, bo i jego rwało do stołu Sieniawskiego, i uchylili płócien. Zagłębiając się w środek obozu Marcin miał znów powód nie do radości, lecz do zdumienia. Widział coraz okazalsze namioty, wystrojoną odświętnie służbę, bogato odziane konie trzymane przez hajduków. Błochocki objaśniał: - Tu namiot hetmana polnego Kalinowskiego. Tam dalej proporzec Potockich, ówdzie stoją Żółkiewscy... - Ho, ho, nawet i pozłocista kolasa - dziwił się Marcin. - Bo pan hetman częściej w karocy niż na koniu. Byli już w centrum obozu wśród kilkudziesięciu stołów rozstawionych na kozłach. Paździerzyste tarcice uginały się pod mięsiwem i drewnianymi kubłami, z których parowało w ciepłym kwietniowym słońcu wino, małmazja i gorzałka. Co chwila wznoszono wiwaty. - Na szczęście panu Sieniawskiemu! - Na chwałę jego rodu! - Wiwat pan Sieniawski, przyjaciel braci szlachty! Ale że nie było tu Sieniawskiego, tylko jego rotmistrze i pomniejsze szarże, podnoszono co chwila kubki na chwałę oficerów. - Wiwat rotmistrze Sieniawskiego! - Wiwat sieniawszczycy! - Z jego dragonią w puch przepędzimy całe chłopstwo. Ale samej dragonii pana Sieniawskiego nie widziałeś przy stołach, bo niegodna była zasiąść wespół ze szlachtą. Sieniawski poił panów braci, ale nie swoje chłopstwo wyćwiczone na żołnierzy. Roty dragońskie miały zresztą postój daleko stąd, przy obozowym taborze, bliżej Czehrynia. - Widzisz waść, jak wesoło? Rzadko kiedy był taki dobry duch w naszym wojsku - mówił Błochocki i prowadził królewskiego gońca do namiotu. - Hetman kazał zaprowadzić waszmości do swojego stołu, gdzie pan Sieniawski i przedniejsi rotmistrze. - Zaszczyt to dla mnie wielki - skłonił się z elegancją Marcin. Bliżej namiotu było nieco ciszej, a zza płócien nie wybiegały na zewnątrz żadne okrzyki. Ucieszyło to nieco dworzanina i napłynęła mu do głowy myśl, że jednak wodzowie z umiarkowaniem spędzają niezwykłą uroczystość. Gdy uchylili płócien, Dębski rozejrzał się w mig po wnętrzu. Był tu stół nie z tarcic, ale solidnej stolarskiej roboty, widać przywieziony w hetmańskim taborze. Na ławach suknem obciągniętych siedziało chyba ze dwadziestu szlachty. Obydwóch Potockich, starego Mikołaja i młodego Stefana, Marcin znał, bo bywali i na dworze królewskim, i u Ossolińskiego, więc dostrzegł ich od razu. Hetman był już czerwony na gębie, syn zaś, choć miał pychę paniątka na twarzy, wydał się Marcinowi raczej wymizerowany i blady, niezbyt ochoczo uczestniczący w zabawie. Poznał też w pierwszej chwili brodatą sędziwą twarz Samuela Kalinowskiego, który patrząc na przybysza mrużył oczy, bo już ślepotę miał taką, że, jak mówiono, strzelającego weń z odległości trzech łokci uważał za pień drzewa, a nie za człowieka. Dalej w bok z lewej strony Potockiego zobaczył Marcin paniątko w szkarłatnym żupanie z płową czupryną, o cerze raczej dziewczęcej niż męskiej. "To chyba ten "wielki pan Sieniawski"" - przebiegło mu przez myśl. Nie miał zresztą czasu rozwodzić się nad tym w domysłach, bo już rotmistrz Błochocki meldował: - Mości hetmanie, dworzanin wielkiego kanclerza, urodzony Marcin Dębski, z listami od króla jegomości. - Witajże, miły gościu, i siadaj z nami! Wasza miłość - nachylił się do Sieniawskiego z przesadnym ugrzecznieniem - będzie miał jeszcze jednego zacnego gościa na dzisiejszym bankiecie. Marcin skłonił się towarzystwu i podszedł do Potockiego. - Mości hetmanie, cieszy mnie, że przybyłem w dzień, kiedy pan starosta lwowski wzmógł swoją siłą wojsko koronne, więc tym bardziej nie chciałbym psuć tej radości. - Toteż siadaj i nie psuj, wina łyknij! - Ale że z górą tydzień w dzień i noc siedziałem na siodle wioząc listy królewskie, więc zanim sięgnę po kubek, chcę spełnić swój obowiązek i pisma oddaję. - Dawajże je i siadaj. Wina się napij! Marcin wręczył hetmanowi pieczętowane papiery i jeszcze się nie śpieszył do miejsca na ławie, którego mu ustąpił siedzący z brzegu Denhoff. Czekał, czy nie padnie jakieś zdanie z ust hetmana. Potocki nie kwapił się jednak do otwierania listów. - Pisma zaraz przejrzymy - mówił - ale naprzód nam powiedz, co tam słychać w Warszawie? Dalej się wszyscy trzęsą ze strachu przed zbuntowanym chłopstwem? - Wielkiego popłochu nie ma. Wszyscy czekają z utęsknieniem na powrót króla jegomości. - A gdzież król? - W drodze z Litwy do Warszawy. Podobno niewielkiego teraz zdrowia. - Za dużo go zjadł wojując ze szlacheckimi wolnościami. Słowa te, z pychą powiedziane ukłuły serce młodego dworzanina. Nie próbował jednak sprzeciwić się sądowi wielkiego hetmana, o którym każdy tu siedzący wiedział, że niemal przemocą i groźbą wyrwał wielką buławę z rąk króla Władysława. - A twój pan Ossoliński zdrów? - zapytał Kalinowski. - Kazał się kłaniać waszej miłości i pozdrowić od jejmości kanclerzowej i od synowej waszej miłości. Służba nalała wina, przyniesiono nowe misy. Gwar powrócił i wzmagał się, rosła wesołość. Marcin jadł z apetytem, bo od rana nic w gębie nie miał, popijał z Błochockim i zerkał ku honorowej ławie za stołem. Ucieszyło go, że Potocki kazał wreszcie zerwać pieczęcie na listach i zabierał się do czytania. Szlachta jeszcze nie była podpita, więc nieco przycichła, by nie mącić myśli wodzowi. Tymczasem Marcin patrząc w nalaną twarz Potockiego myślał w duchu: "Gębę ma coraz bardziej kwaśną. Otrzeźwiają go rozkazy jego królewskiej mości." Istotnie, gdy Potocki skończył czytanie, każdy z biesiadników spostrzegł, jak bardzo nie w smak hetmanowi królewskie pismo. Niecierpliwym ruchem ręki oddał papiery Kalinowskiemu. - Czytaj, waszmość, co oni tam w Warszawie myślą. Pisze mi król jegomość, bym odstąpił od wojny z hultajstwem i nie zaczynał bitwy. - Sapnął przez nabrzmiały nos jakby z miecha i zaczerpnąwszy więcej powietrza, wzmógł głos: - Teraz gdy tak wielka nasza potęga, gdy chłopstwo ucieka z chałup na sam widok naszych proporców, mam szablę chować do pochwy i jeszcze wypłacać zaległy żołd kozactwu? A któż to wsie pali, kto buntuje pracujący lud, kto niszczy dwory i gwałci córki szlacheckie, jak myślicie, waszmościowie? - Hultajstwo! Nie może tak dalej być! - zaprzeczyło kilka głosów. - Na tę hołotę jedna tylko rada - szubienica i topór. Tych zbuntowanych chłopów nic innego nie może wrócić do posłuszeństwa i odwabić ich od buntu, jeno szabla. Nie ma innego środka, tylko szabla. - I my tak myślimy. Nie ma, mości hetmanie! - Zgromiłem przed dziesięciu laty Zaporoże, to i teraz rzucę je na kolana. - Wiwat hetman Potocki! - odkrzyknięto. Ktoś mocniej podpity zawołał z końca stołu: - Królowi jegomości dalej pachnie przyjaźń z hultajstwem. Woli ruskie chłopstwo niż wielkich panów polskich i naszą brać szlachecką. Chłopów zgnieść, to wtedy wolności nasze pewne. - |Vivat |aurea |libertas! Wiwat hetman, jej obrońca!. Wzniesiono toasty. Wino zabulgotało w dzbanach i w gąsiorach. Zaskoczony tym wszystkim Marcin przybladł z oburzenia. A więc za nic tutaj wola królewska i pieczęcie kanclerza? Po staremu pan hetman rządzi samowładnie, jak to słyszał Marcin niedawno w pieśni kozackiej na stepach: "Króla nie znasz,@ Sam sobie sejmujesz,@ O radę nie dbasz."@ Ileż prawdy było w tych prostych słowach. Hetmańska mość kpiła z majestatu, z woli rządu Rzeczypospolitej, w którego imieniu kanclerz pieczętował te listy. W młodym człowieku wzburzyła się krew, powstał z miejsca. - Mości hetmanie! Mówił pan mój, wielki kanclerz koronny, że król błaga na wszystko, by odstąpić od wojny. Przymierze z Moskwą zawarte, Kozaków trzeba wziąć do naszej trójcy i z nimi razem jako z przyjaznym wojskiem uderzyć na chana. Mają wiadomości w Warszawie, że chan wszedł w granicę naszego państwa, więc przeciw niemu trzeba paktować. - Z hultajstwem? Z czernią? Widzę, że prędki z ciebie statysta. Za młody waszmość jesteś, by hetmanów nauczać. - Broń Boże, nie nauczam, ale chciałbym jak najprędzej zawieźć królowi wiadomość zgodną z jego wolą. - Będziesz miał odpowiedź, nie bój się, przyjacielu - powiedział nawet z uśmiechem Potocki. - Za kilka dni powieziesz do Warszawy listy o naszym zwycięstwie. A zatem pod tę wiktorię, waszmościowie! Za zdrowie króla jegomości! Ocknie się z nieszczęsnej choroby, gdy mu mój syn rzuci pod nogi malinową chorągiew hetmana zaporoskiego. Bo oto chcę wam powiedzieć, waszmościowie, że mój syn Stefan poprowadzi partię na Chmiela, mając u boku pana Czarnieckiego. Pokotem położą zbuntowane chłopstwo. - Za wiktorię! - krzyknięto. - Na pomyślność starosty niżyńskiego, młodego pana Stefana Potockiego? - Za króla jegomości! Zaczęto pić na umór. Na rozkaz Sieniawskiego wytoczono nowe baryłki wina i gorzałki z taboru. Odbijano szpunty z drewnianych beczek i na hetmańskim stole lało się wino, małmazja, petercyment, miód i gorzałka. Spił się nawet Marcin, bo wlewano w niego przemocą, a że z drogi był, więc trunek szedł łatwo do łba i w nogi. Zamroczyła go wreszcie ta hulaszcza wrzawa, ogłuszyły tryumfalne wiwaty muszkietowe. Piąte przez dziesiąte wiedział, co mówi do siedzących obok niego pułkowników, do Denhoffa i Błochockiego i niewiele też słyszał, o czym oni rozprawiali. - Bądźże waszmość dobrego ducha - bełkotał Błochocki - wielki hetman wie, co robi. Wiadomo, że od tego obozu idzie postrach na całą Ukrainę. Mistrz artylerii Denhoff, choć też podchmielony, miał nieco trzeźwiejszy sąd od tamtego. - I ja wierzę w prędką wiktorię, tyle że dział mamy tu niewiele i prochów też wyszło sporo na wiwaty. Strach bierze na myśl, co by o tym marnotrawstwie powiedział pan Arciszewski. Ale nikt tu nie myślał biadać nad armatą i nad troskami pana Arciszewskiego. Zwłaszcza Błochocki krzyczał dalej bez pamięci: - W naszej krwi, panowie, w animuszu szlacheckim wielka siła! Pijmy, mospanowie, nasze zdrowie! - Nasze zdrowie! - wołał półprzytomny Marcin, mimo wszystko cieszący się, że dzięki temu poselstwu jeszcze bardziej zbliżył się do starszyzny żołnierskiej, z którą jak dotąd mniej miewał kontaktów. Gdy się wreszcie po północy wytoczyli z namiotów, wokoło widać było leżącą, popitą szlachtę. Tylko co mocniejsi w trunkach siedzieli jeszcze gdzieniegdzie przy stołach i wywracali osuszone gąsiory. Bliżej taborów spali pokotem dragoni pana Sieniawskiego i całe masy czeladzi obozowej. Na widok zataczającej się szlachty ciury obozowe patrzyły spode łba i usuwały się na bok z zimnym groźnym spokojem. Rozdział XXXIII To, co hetman Potocki wyrzekł po pijanemu o regimentarstwie swojego syna, miał dawno w myśli. Na to go wziął na wyprawę, by niepełnoletniemu młodzieniaszkowi przysporzyć chwały. Ufny w potęgę swojego obozu, nie doceniając siły bojowej Kozaków, których dawniej gromił z łatwością i bezlitośnie, umyślił podzielić wojsko koronne na dwa wielkie hufce po sześć tysięcy ludzi i jeden z nich jako przednią partię wysłać na pogrom Chmielnickiego. Gdy mu co śmielsi odradzali to przedsięwzięcie, uważając za niebezpieczne rozbijanie wojska na dwoje, hetman protestował: - Sześć tysięcy husarii, dragonów i wiernych nam Kozaków pod wodzą mojego syna rozniesie w pył tych podpalaczy i buntowników. Chłopstwa tam więcej niż żołnierzy, i cóż mają? Najwyżej krócice i samopały. Mimo takich słów Potockiego odradzał wyprawę rotmistrz husarii Stefan Czarniecki, zawsze gotów do wyrażenia własnego sądu, choćby nie był zgodny z wolą hetmana. Nie zdradzał entuzjazmu do tego pomysłu także doświadczony oficer artylerii Denhoff, nie wierzący w wojskowy talent młodego Potockiego. Hetman upierał się przy swoim. - Komunikiem pójdą szybciej niż cały obóz. Od języków wiemy, że kilkanaście mil od nas można dopaść nieprzygotowane bandy Chmielnickiego. Syn mój ruszy pustynnymi stepami z panem Czarnieckim jako doświadczeńszym oficerem u boku, a wierni nam Kozacy popłyną Dnieprem. Czy już nie wierzycie, waszmościowie, w Potockiego i w jego potomstwo? Znając dumę i porywczość hetmana trudno było po takich argumentach oponować. Zresztą cała rozhulaszczona szlachta już się przypodchlebiała hetmanowi wynosząc pod niebo jego zamysł. - Potocki wódz nad wodze! Jego syn, młody kasztelanic, pokaże Chmielnickiemu, co potrafi. Ten buntownik niegodny tego, by miał walczyć z samymi hetmanami. Syn hetmański wystarczy na sobakę. Tym zaś niedowiarkom, co utyskiwali na młody wiek kasztelanica i na brak jego wojskowego doświadczenia, odpowiadano: - Wielki i wojenny pan krakowski nie waha się własnego syna na szwank narażać, a wy jeszcze oponujecie? Zrozumcież to, waszmościowie! Hetman, jak postanowił, tak zrobił. Choć był niezachwianie pewny zwycięstwa, to chcąc uniknąć wszelkiego ryzyka dla syna dodał mu do pomocy najdzielniejszych rotmistrzów i pułkowników, bo oprócz pana Czarnieckiego jeszcze swego stryjecznego, też Stefana Potockiego, Jana Sapiehę, wytrawnego oficera Szenberga z działami, dalej Chreptowicza, Malickiego, Dymitrowskiego, Błochockiego, oficera poznanego niedawno przez Marcina, i wielu innych. W dzień wymarszu, po nabożeństwie na pomyślność wyprawy, grały surmy, strzelały muszkiety, cały obóz wiwatował na cześć wychodzących w pustynię wspaniale odzianych i wyekwipowanych chorągwi. - Daj waszmość gęby - żegnał się Błochocki z Marcinem - bo choć krótko cię znam, bardzo waszmości polubiłem. Nie minie kilka dni, a Bóg da, że się znów powitamy i wtedy będzieśz miał z czym jechać do króla jegomości. - Oby tak było! - A ty zaś ponury jesteś jak zakonnik. Patrzże, jaka radość w obozie! - Daruje waćpan, ale zawsze mi na myśli, że przyjechałem tu z pokojem, a nie z wojną. Inaczej jednak wypadło, nie po myśli królewskiej i nie po kanclerskiej zarazem. - Nie martw się, obaj się ucieszą, jak pobijemy hultajstwo. - Otóż to. Nie wiem, czy i wtedy król się ucieszy. Ale jedźże waszmość z Bogiem i wracaj szczęśliwie. Z wielkim splendorem wychodziły chorągwie z obozu. Obaj hetmani, wielki i polny, żegnali je siedząc na koniach. Pozdrawiali wzniesionymi szablami przejeżdżające kolumny, chorągwie husarskie i petyhorskie, dragonię w jednolitych kolorowych koletach. Konie wypasione na trawiastych stepach, wypoczęte dłuższym postojem w obozie, parskały wesoło, rzucały łbami ku piersiom, miotając w powietrzu barwnymi forgami. Choć Marcinowi nie w smak była ta wyprawa, patrzył z podziwem na wymarsz partii. Zamiłowany jak każdy szlachcic w koniach, cieszył swój wzrok widokiem ognistych arabów, ostrouchów, gibkich dzianetów, zwinnych, choć niepozornych bachmatów, tych najwspanialszych w bitwie, zdolnych do największego wysiłku i najdłuższej drogi. Gdy przeszły wszystkie chorągwie, działa i wozy z prochami, co trwało dobre dwie godziny, hetman na oczach całej szlachty i żołnierstwa uścisnął jasnowłosego syna, który stał dotąd przy ojcu czekając, aż przejdzie przeznaczone na wyprawę wojsko. - Z Bogiem, mój synu, a zarazem wodzu tak wspaniałej partii. Wracaj lada dzień z pomnożoną chwałą rycerstwa i naszego rodu! - Stanie się według twojej woli, ojcze panie! Pokłonił się ojcu, karabelą zakreślił w powietrzu krzyż na pożegnanie panów braci, a gdy huknęły ostatnie wiwaty, puścił się pędem na czoło swojego wojska. Działo się to ostatniego kwietnia 1648 roku. Powrotu partii spodziewano się nie dalej jak za tydzień, bo tylko dwa dni liczono na dotarcie do sił Chmielnickiego, które miały stać piętnaście mil na południowy wschód od obozu u brzegów dopływu Dnieprowego Taśminy. Toteż przez cały tydzień hetman koronny beztroski, pewny siebie, pił po staremu z przedniejszym towarzystwem, to na odmianę gościli go w rewanżu inni, a nade wszystkich wysadzał się Sieniawski, który nie tylko kilkadziesiąt beczek trunków przywiózł do obozu, ale też srebra i zastawę. Gdy minęło dziesięć dni maja, Marcin był pierwszym ze szlachty w obozie, który zaczął się niepokoić o los sześciotysięcznego wojska wysłanego w Dzikie Pola. Nie będąc zabijaką obozowym ani hulaką, nawykły do dobrych obyczajów na dworze umiarkowanego w zbytkach kanclerza, nie zapijał się jak reszta szlachty i stąd miał sąd trzeźwiejszy o wszystkim. Uczestniczył w bankietach, bo wszędzie go zapraszano jako dworzanina kanclerskiego, ale on z rozsądkiem nabytym u boku Ossolińskiego, miarkował się w piciu i w słowie. Jedenastego dnia od wyjazdu partii, tym razem na przyjęciu u hetmana polnego Kalinowskiego, Dębski miał minę tak zasępioną, że nawet sam Potocki to zauważył. - A tyś mi zawsze kwaśny i od niechcenia sięgasz po kubek. - Mości hetmanie, wolałbym weselić się z innymi, ale gnębi mnie, że partia dotąd nie wraca i stąd opóźnia się mój wyjazd do Warszawy. - Nie siej mi tu złych humorów - zganił go Potocki. W jego głosie, zawsze pewnym siebie, zadrgał niepokój. Chmura przebiegła Potockiemu po czole i chcąc ją jak najprędzej spędzić, krzyknął na cały namiot: - Wesoło ma być, waszmościowie! Synów naszych lada chwila ujrzymy! Ich zdrowie, waszmościowie! - Ich zdrowie! - krzyknął Sieniawski. - Nie ma się czego turbować. Pogromili oni hultajstwo, a teraz zbytkują w kozackim obozie. - Toś mi brat, Sieniawski! - Potocki trącił się z młodzikiem. - Zdrowie synów szlacheckich, którzy w partii są - wznowił toast Kalinowski i wzniósł kielich ku górze. Jakby na potwierdzenie tych słów pojawił się u płócien wejściowych namiotu oboźny koronny i mówił zachłystując się z radości: - Waszmościowie! Wywiad wczoraj wysłany uchwycił kilku chłopów i w gaciach dostawił ich do obozu. Mówi, że widzieli potężne wojsko syna hetmańskiego idące w pełnej chwale i z kupą jeńców. - Hura! Wiwat młody pan Potocki! - Wiwat, wiwat! Zdrowie kasztelanica! - Kamień z serca! - krzyknął nagle rozanielony Potocki. - Gdzie naszą partię widziano? - Chłopy głupie nie umieją powiedzieć. Gadają, że za dąbrową przed żółtymi bagnami. - Na torturach wyznali? - Nie, mówią z własnej woli. - Wkręć chamom gnaty w koła, niech więcej prawdy powiedzą! Niektórzy przytaknęli ochoczo, Marcina natomiast ogarnęło niepomierne zdumienie. Tak to hetman kocha swojego syna, że za dobre o nim wieści każe golenie łamać? Marcin Dębski nie miał w zwyczaju narażać się wielkim panom, ale tym razem ludzkie uczucia wzięły w nim górę. Podniósł się z ławy. - Mości hetmanie - zaczął nieśmiało - jeńcy przynieśli wiadomości z dawna przez nas utęsknione. - Więc co? - zdziwił się hetman. Jednocześnie przypomniał sobie przywiezione przez Marcina listy królewskie, wzywające do łagodnego postępowania z Kozakami, więc dodał: - Może i racja, młody statysto. A więc - zwrócił się do oboźnego - zostaw tym chłopom łby na karku i odmierz im garniec wina, niech pamiętają, żeśmy skorzy do łaski. A ty, mój Dębski, coś się dotąd wzbraniał pić, będąc w strachu o koronne wojsko, wychylże teraz razem z nami na cześć partii i jej dowódcy. - Z największą ochotą, mości hetmanie. Radość dziś wielka w obozie. Zdrowie syna hetmańskiego! Dopiero teraz zaczęła się pijatyka, co się zowie. Zdawały się pękać od wrzawy opony namiotu. Atoli nie minęło chyba dwie godziny, kiedy w tym samym miejscu, gdzie niedawno stał oboźny, pojawił się goniec cały pokryty kurzem. - Mości hetmanie - mówił. - Przybyłem z twierdzy kudackiej od pana Grodzickiego. Wygląd przybysza, jego zafrasowana twarz i głos pospieszny nie wróżyły nic dobrego. Wszyscy umilkli, Potocki zbladł i wysapał niewyraźne pytanie: - Cóż przynosisz? - Komendant Kudaku przekazuje waszej hetmańskiej mości żałosną nowinę. Czwartego maja u Kamiennego Zatoru wszystko wojsko kozackie, chyba cztery tysiące, co szło wodą z waszego rozkazu, rebeliowało. Pozabijało pułkowników i wszystką starszyznę. - Nieprawda. To krakanie kruka! - Prawda, hetmanie! Rejestrowi Kozacy spotkali się na wyspach z Chmielnickim, który ich do złamania wierności przywiódł. Uradziła czerń zbratać się z chanem i przejść wodą na drugą stronę Dniepru, gdzie podobnoć jest partia pod synem waszej hetmańskiej mości. - Nie wierzę. Co innego słyszeliśmy tu przed chwilą. - Są listy na potwierdzenie mojego słowa. Pijanice nagle otrzeźwieni zaczęli szeptać do siebie. Potocki rozdarł drżącymi palcami pieczęcie i czytał. Widziano, jak krople potu wstają mu na skroniach i coraz bardziej marszczy się czoło. Na chwilę przykrył twarz dłonią. Każdy mógł łatwo dociec, co się teraz dzieje w jego sercu. Jeśli połączyły się rozwścieczone bandy, to czy dwa tysiące rycerstwa, które poszło stepami, miało dość siły, by oprzeć się pomnożonym siłom kozackim? Przerażenie hetmana wzrosło, gdy mu nagle stanął przed oczyma wyimaginowany obraz bitwy. Wiedział przecież, co potrafi zbuntowane chłopstwo. Cóż to dla nich pruć brzuchy i jak nawóz nadziewać jelita na widły. Sam zresztą nauczył ich zemsty i okrucieństwa. Ale niedługo trwała słabość wodza wojsk koronnych. Usunął dłoń ze spoconego czoła i spojrzał zaczerwienionymi oczyma w róg stołu, gdzie siedział Marcin Dębski. - To tyś mówił, by łbów nie ucinać. Tacy jak ty, jak twój kanclerz i nawet król jegomość, rozbestwili to siermiężne chłopstwo. Nagle uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły dzbany i kubki. - Oboźny! Tym trzem chłopom utnij łby i zadzierzgnij na piki. Hańba, żem dopuścił łaskę do mojego serca. Ja tu, do pioruna, hetman! Marcin nie ośmielił się powiedzieć jednego słowa i Bogiem a prawdą żałował w tej chwili swojej poprzedniej wypowiedzi. Wyczekano, póki Potocki nieco nie ochłonie, i wtedy zaczął kojącym głosem Kalinowski: - Wasza miłość może zbyt wcześnie boleje nad swoim synem. W partii było przecież dzielne rycerstwo, więc partia wyjdzie cało z opresji... Zanim wypowiedział całe zdanie, przerwał mu Potocki: - Waszmość nie bolejesz, boś swojego w stolicy zostawił. Kalinowski, mimo że urażony, przebolał cierpkie słowa i dalej ciągnął: - Tak mówię, bo jeszcze o naszym rycerstwie w partii nic nie wiemy. Poprawił się przy tych słowach na krześle i jakby przejmując w tej chwili władzę w zastępstwie Potockiego, pomieszanego z ojcowskiej rozpaczy, zwrócił się do kudackiego posła: - Waszmość po drodze nie słyszałeś nic o partii? - Pędziłem jak najdalej od szlaków i z dala chutorów, by w bezpieczeństwie przewieźć listy. Z partią się nie zetknąłem, ale wczoraj, pięć mil od Czehrynia, słyszałem liczne strzały. - Wczoraj? Pod Czehryniem? - krzyknął Potocki dostając z powrotem blasku w oczach. - I przed wieczorem, i w nocy, wasza miłość. - Jasne - krzyknął Kalinowski - to partia cofa się ku naszemu obozowi. Teraz i innym wróciła do ust mowa. Jeden przez drugiego rzucał okrzyki: - Partia żyje! To pewna! - Syn hetmański przy życiu! - Waszmościowie, trzeba jak najprędzej na pomoc! - I mnie się w nocy zdawało, jakobym słyszał dalekie grzmoty. A przecież nie było chmur, tylko gwiazdy na niebie. - Ruszyć całym obozem! Niektórzy wybiegali poza namiot, by nadsłuchiwać, ale cisza była w dalekim powietrzu. To tylko w pobliżu słychać było nawoływania pastuchów i zwykły szum taborów. Powrócili do stołu. - Nic nie słychać. Ale posłaniec z Kudaku pędził koniem, ile sił było w bydlęciu, więc ich wyprzedził. Dziś w nocy na pewno posłyszymy strzały. Gdy tak rozmawiano, Potocki kazał wypuścić małą czatę w kierunku Dniepru i nieco uspokojony wydaniem rozkazu siedział dalej przy stole. - Jak czata wróci, to się czegoś pewnego dowiemy. Teraz odezwał się młody Sieniawski: - Nie chciałem przedtem mącić twojej boleści, mości hetmanie, więc o jednym nie mówiłem. Smutna to rzecz i niebezpieczna, że chorągwie kozackie zdradziły nas i uciekły do Chmiela. Trzeba to ukryć przed naszym wojskiem, bo choć ja na przykład pewny jestem swoich dwóch tysięcy dragonów, to jednak ostrożność nie zawadzi. - Słuszna rada, starosto! Nie tylko dragonia, ale ciury nie mogą o niczym wiedzieć. Nie tego, ale następnego dnia posłyszano dalekie wystrzały. Nikt już nie miał wątpliwości, że to cofająca się partia prowadzi ruchomy bój z nacierającymi wojskami Chmielnickiego. Nikt też nie wątpił, że lada chwila wielki hetman da rozkaz wymarszu na pomoc Stefanowi Potockiemu i Czarnieckiemu, a nawet niektórym wydawało się dziwne, że jeszcze wczoraj nie podjął tej myśli. Tymczasem ku zdziwieniu starszyzny hetman zamknął się w swoim namiocie, a cały obóz pozostawił w niecierpliwym oczekiwaniu. Oburzała ta zwłoka starych żołnierzy, zwłaszcza tych, których synowie też poszli na nieszczęsną wyprawę ku Dzikim Polom, nikt jednak nie odważył się wejść do hetmańskiego namiotu. Udała się więc grupa starszyzny do hetmana polnego z prośbą, by on poszedłszy do Potockiego wytrącił go z melancholii i namówił do jakiegoś działania. - Idę - powiedział im Kalinowski - choć hetman wielki lubi we wszystkim sam decydować i niechętnie słucha rad, choćby moich. Gdy Kalinowski wszedł do namiotu, oniemiał zrazu ze zdziwienia. Potocki rozebrany do koszuli, z powichrzoną czupryną, półprzytomny czy pijany, siedział na ławie z głową wbitą w obie garści i patrzył przed siebie w gąsior. Wejście Kalinowskiego nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Popatrzył w kolegę błędnym wzrokiem i powiedział półgłosem do siebie: - Zginął albo w bisurmańskiej niewoli... - Wasza miłość - szepnął Kalinowski. - Zginął, powiadam, a ty co? Skoro ci do małmazji pilno, siadajże tu na ławie. - Wasza miłość, nigdy nie odmawiam, ale dziś nierad bym pił i waszej miłości też nie radzę. - Piłbyś, Kalinowski, gdybyś własnego syna miał u chana na arkanie. - Cóż za nieszczęsne myśli chodzą waszmości po głowie. Syn twój nie zginął, wierzę w to najmocniej. Partia na pewno idzie ku nam taborem. Wysłałem znów na zwiady i lada chwila możemy mieć języka. Ale i bez tego radzę na koń siadać i ruszać. Ostatnia chwila, by wzmóc partię potężnym posiłkiem. - Ja tu hetman - zabłysły oczy Potockiemu. - Nie neguję władzy waszej miłości, ale przyszła do mnie starszyzna i powiada, idź do Potockiego, poproś, byśmy przyspieszyli wymarsz posiłków. - Któż to tak chce podszeptywać hetmanowi, hę? Potocki podniósł się ociężale z ławy, nawet się nie zatoczył. Wsparł ręce na biodrach i popatrzył z góry na szpakowatą czuprynę Kalinowskiego. - A waszmość co? Kiedy nieszczęście wielkie, to ty pierwszy łamiesz dyscyplinę? Krew uderzyła do głowy Kalinowskiemu i już miał wypalić, że on nie byle rotmistrz czy fajerwerker, ale hetman polny, więc ma prawo do rady i pospólnego dowodzenia, ale widząc pijanego przed sobą, zdławił w sobie oburzenie. - Ależ, wasza miłość, o ratunku nam mówić, nie o braku dyscypliny. Wojska do bitwy chętne, a zresztą już nam pora zacząć, póki cały obóz nie wie o ucieczce rejestrowych z partii. Milczymy wszyscy, jak wasza miłość rozkazał, ale gdy dłużej postoimy bezradni, wszystko przecieknie do czeladzi i dragonii. A jeszcze gdy się dowiedzą, że chan nadciąga, odejdzie ich wszelka ochota. - Chan, powiadasz? - zapytał Potocki głosem tak dziwnym, że Kalinowskiego ciarki przeszły. - Nie wiadomo, czy się już połączył z hultajstwem, ale jeśli będziemy zwlekać... - Strzały nadal słychać? - Zamilknęły. Gdy się głowę do ziemi przyłoży, coś niecoś jeszcze dobiega ucha. Potocki znów potoczył błędnym wzrokiem po płótnach. Zwichrzył włosy dłonią i westchnął: - Zginęli, Boże jedyny! Poległ mój syn, Bóg pokarał nas za pośpiech... - Bóg był zawsze łaskaw naszemu narodowi szlacheckiemu, nie traćże waszmość ducha. Potocki sczerwieniał jak burak. - Ja ducha? Tyś chyba oszalał! - Niemiłe takie słowo dla mojego ucha, ale rozumiem twoją boleść, mości hetmanie! - Ból boleścią, ale i to nie wasza, a moja sprawa. Powiadasz, żem ducha stracił? Kalinowski chciał protestować, ale w tej chwili Potocki nalał kubek wina i kazał mu wypić. Potem sam pociągnął spory łyk, rzucił naczynie w kąt namiotu. - Ja straciłem ducha? Tak mówią, psiekrwie, w moim własnym obozie? Rozkaż, niech trąbią do wymarszu! - Bogu najwyższemu dzięki! - krzyknął uradowany Kalinowski. Ale jakież było jego zdziwienie, gdy za chwilę posłyszał słowa Potockiego: - Niech trąbią, jak powiedziałem. Zaraz ruszymy spod Czehrynia ku Korsuniowi. Syn przepadł, więc niech idzie na ofiarę ojczyzny. Nam trzeba tam, gdzie bezpieczniej dla wojska. - Nie rozumiem... wasza miłość, na miły Bóg! - Wiem, co robię. Trzeba nam jak najprędzej cofnąć się ku Korsuniowi, bliżej wojsk pana Wiśniowieckiego. - Cofać się teraz, kiedy tam jeszcze bitwa w toku? Jako hetman polny mam prawo dawać wojenne rady. Otóż nie zgadzam się z sądem twoim, mości hetmanie! - Kto się nie zgadza, do pioruna? Anarchia! Zapomniałeś, mości hetmanie polny - podkreślił z naciskiem ten tytuł - że przy mnie cała władza i wszystka odpowiedzialność przed Rzecząpospolitą za koronne wojska. Zabraniam tak do mnie mówić! Kalinowskiego chwyciła wściekłość za gardło i nie. mógł słowa z siebie wydobyć. Zanim zdążył sklecić zdanie, prędszy od niego pijanica krzyknął: - Jam tu plebanem! W mojej plebanii wikaremu milczeć! Milczeć! - szedł z podniesionymi pięściami ku Kalinowskiemu. Magnat cofał się ku wyjściu przerażony wyglądem twarzy Potockiego. Gdy wyszedł na dwór i zaczerpnął powietrza w płuca, posłyszał za sobą głos Potockiego, który wołał ku stojącym tu oficerom: - Wezwać oboźnego i starszyznę! W godzinę potem rozległ się w całym obozie rozkaz wielkiego hetmana: - Wymarsz na zachód, ku Korsuniowi! Jedni szemrali, inni z zadowoleniem gotowali się do odjazdu, zalęknieni bliskością nieprzyjaciela. Potocki już odziany, doprowadzony do jakiegoś porządku, chodził po obozie i dopatrywał formowania się regimentów pieszych i konnych. Wydawszy rozkaz odwrotu pędził cały obóz do pośpiechu i w niebywale krótkim czasie stanął pod Borowiczą u brzegów Dniepru. Potem zaledwie we dwa dni dotarł z tak wielkim obozem pod Czerkasy, pędząc tak gwałtownie, jakby miał na karku wszystek lud ukraiński, kozactwo i ordę krymską. Sarkała szlachta na ten pośpiech, nie było bowiem żadnych poszlak, że ktokolwiek idzie w pogoń za wojskiem. Zrazu po cichu, potem coraz głośniej narzekano w regimentach. - Hetman małego ducha. Pędzi nas, a wroga nigdzie ani śladu. I Marcin Dębski uczestnicząc z konieczności w tym rozgardiaszu niczego nie pojmował. Gdy nadarzyła mu się sposobność zagadnąć o to Kalinowskiego, nie przepuścił okazji. - Nie rozumiem, wasza miłość, co się stało z hetmanem? Przecież na łeb na szyję pędzimy. Może dopiero teraz uznał wolę króla, że nie należy zaogniać sprawy z Kozakami? - Włosy trzeba rwać z głowy, bo nikt nic nie rozumie i nic nie wie. Nie poznaję pana krakowskiego. Własnego syna wydał na zgubę i choć tak ostro gromił zawsze Kozaków, teraz wydaje się być płochliwy... Nie mylił się stary Kalinowski. Potocki miał w sobie butę i odwagę, gdy przewaga była po jego stronie. Niedawno wierzył w nią i dlatego posłał syna na pewną, wydawało mu się, wyprawę. Teraz z wielkiego hetmana stał się małym człowiekiem, myślącym o własnej skórze. Pod Czerkasami musiał dać z konieczności wypoczynek zmęczonym koniom i ludziom, przystanął na dłuższy postój. I tu właśnie, wśród czerkaskich folwarków, zamiast wytchnienia czekała Potockiego najgroźniejsza ze wszystkich wiadomość. Właśnie obiadowano pierwszego dnia postoju, gdy straże obozowe zobaczyły na stepie samotnego jeźdźca, pędzącego w stronę obozu. Rozległy się zewsząd krzyki: - Patrzcie! Jakiś biały goniec pędzi ku obozowi. - Gdzie, gdzie - pytano Dziwne to było zjawisko. Po oświetlonej południowym słońcem łące kłusował wycieńczony koń z jeźdźcem, który słaniał się na siodle. Wołały doń warty, ale on nie zwracając na nie uwagi zbliżał się ku folwarkom, pragnąc jak najprędzej wpaść w środek obozu. - Kto to? Kto to? - wołano. Żołnierze przykładali dłonie do czoła, ocieniając oczy od promieni majowego słońca i krzyczeli: - Chłop jakiś, w siermiędze. - Nie, to ktoś w koszuli. Naraz Marcin, który miał oko bystre, zawołał: - Na miły Bóg, toć to pan Błochocki. - Rotmistrz Błochocki z partii - powtórzono. Jeździec już dobiegał środka obozu. Blady jak trup, wychudzony, półgoły, z wiszącym u ramienia jak flaga urwanym rękawem koszuli, zwalił się z konia tuż przed Potockim. - Partia wycięta - krzyknął - ani śladu z żołnierza! - Święty Boże! Mój syn! - szepnął Potocki. - Bił się dzielnie, nawet gdy stracił pana Czarnieckiego. Trzy razy ranny był twój syn, mości hetmanie! Nie wiem, czy żyje, czy też w niewoli... - Czarniecki zabity? - zapytał Kalinowski. - Nie, żywy. Poszedł jako zakładnik, a potem wydaliśmy wszystkie działa, bo prochów już nie było. Wszystka dragonia i chłopski żołnierz przeszedł do Chmielnickiego. - Szlachta? - Pięciuset nas ostało i pan kasztelanic dowodził odwrotem. Związalimy tabory i szliśmy od Żółtych Wód ustawicznie w bitwie, sześć dni, dzień i noc z rapierem i muszkietem w ręce, aż do szesnastego maja. - Do którego? - krzyknął Potocki nieprzytomnym głosem. - Szesnastego, mości hetmanie - powtórzył Błochocki. - Piętnastego jeszcze tabor był nie wzięty. - Gdzie to było, na miły Bóg? - Doszliśmy w bitwie aż na dwie mile pod dawny obóz, myślał bowiem młody pan Potocki, że lada chwila posiłek będzie od waszej miłości. - Nie mów! - Potocki zakrył dłonią twarz z bólu i ze wstydu przed starszyzną. Teraz pytał Kalinowski: - Słyszeliśmy te wasze działa, ale wydawało się, że to bardzo daleko. - Nie nasze grały, proszę miłości, ale kozackie. Myśmy zostali bez prochu i bez artylerii... Potocki podszedł do swojej karocy, wsparł się na wyniosłym kole i patrzył w zabłocone szprychy. - Sumienie go gryzie - szepnął do oficerów Kalinowski - bo wtedy, gdy pijany w namiocie kłócił się ze mną, jeszcze był czas, by skoczyć i ratować partię. Teraz tylko nieszczęście... - Nieszczęście, Boże jedyny. Oby na tym się skończyło i oszczędziła nam Opatrzność jeszcze większej hańby - powiedział Marcin Dębski. W duchu zaś pomyślał: "Trzeba było posłuchać woli króla i kanclerza." Rozdział XXXIV Nagle król otwarł rozpalone gorączką oczy. Z piersi wyrwało się ciężkie westchnienie i zdawało się choremu, że szum krwi w skroniach błogo się ucisza. W tej także chwili uchyliły się drzwi i wszedł magnat wysoki, o siwej, gęstej czuprynie. Swoją wyniosłą i rozłożystą postacią przesłonił całe wejście i nie było widać, kto jeszcze za nim idzie. Postąpił kilka kroków po dywanie pilnując się, by nie zamącić ciszy tak potrzebnej choremu, pokłonił się wpół i powiedział z cicha, miarkując, że mocniejszy głos nie godzien jest zabrzmieć w tej chwili. - Jestem, najjaśniejszy panie, na twoje rozkazanie. Stojący za nim pochylili z szacunkiem głowy witając króla. Władysław IV poruszył się na poduszkach i patrzył błędnymi oczyma po obecnych. - Witam cię, mości kanclerzu. Jakżeś to szybko zjechał do niemocnego króla. Bóg ci zapłać i wszystkim waszmościom. - Dwa konie na śmierć zajechałem, by stanąć przed twoim obliczem, miłościwy panie. Serce pękało z bólu, gdym się dowiedział, że pan mój złożony tak ciężką chorobą. - Ciężka ona, ale już różnie w życiu bywało, więc i to przy pomocy boskiej zniosę. Przez kilka dni kamień męczył, że już się do świętego Piotra uśmiechałem, a tu nagle jak ręką odjął. Da Bóg, jutro siądę na konia, bo trzeba mi i waćpanom jak najprędzej do pana Potockiego. Nie daj Boże, by mi zbytnio najechał Kozaków, bo od tego zapali się ojczyzna. Poczuł lekkie ukłucie w piersiach. - Nie zapali się, miłościwy panie. My wszyscy staniemy za waszą królewską mością, serca i miecza przyłożymy. - Bóg wam zapłać! Nie pomnę już tego, żeście się mnie wyparli na onym sejmie i od tego zapadłem w tę chorość. Król wiódł gorącymi oczyma po izbie, a nieprzytomne uszy wsłuchiwały się w czyjś głos, przychodzący z daleka. - Daruj, królu, wina nasza wielka. Teraz wiemy, że największa władza winna być u majestatu. My zaś, co nas zwą królewiętami, zbytnio o sobie myślimy. Siła miłej ojczyzny tylko wtedy, gdy wszyscy razem, z królem, ze szlachtą, nawet z pospólstwem. - I z wolnymi Kozakami, jakimi ongiś byli. - I z Kozakami, wasza królewska mość. Przychodzimy do ciebie, panie, by wyznać swoje winy i pokrzepić umiłowanego króla, z którym ramię w ramię staliśmy pod murami Smoleńska, w samej Moskwie, pod Ochmatowem. Więc i w tej sprawie tureckiej chcemy być razem z królem jegomością, byle nam najjaśniejszy pan namówił kozaczyznę. Niech oni nie przeciw nam, ale z nami idą, jak to dawniej chciałeś, miłościwy królu. - Pójdą, na miły Bóg, gdy tylko stanę przed nimi, gdy przywrócę im dawne przywileje. Zrobią stutysięczne wojsko rejestrowe lotne i wierne. Byleście mi wszystko uchwalili, niczego nie wzbraniali dla chwały i wielkości królestwa polskiego. - Nie wzbronimy, wasza królewska mość. Widząc, co się dzieje wokoło, bijemy się w piersi i błagamy pana naszego. Gdy ci Bóg zdrowie powróci, ruszaj ku Zaporożu, a wszystkie nasze siły, całe pospolite ruszenie, dworskie wojska, wszystko stanie u ścian Rzeczypospolitej. Ty jeden nad nami wódz, najjaśniejszy panie, za tobą pójdziemy ku wielkości miłej oczyzny, ku chwale, jakiej nam nie poskąpią przyszłe pokolenia wołając: |Rex |Ladislaus |Quartus z całym narodem szlacheckim stworzył największe państwo chrześcijańskie między dwoma morzami i między dwiema częściami świata. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - modlił się cicho król. - Dzięki ci, Najświętsza Panno, Królowo Niebieska, trzeba było aż tak ciężkiej chwili, by nastąpiła święta zgoda między królem a panami. Boże mój przenajświętszy, nie myliłem się, wierząc, że to naród wielki i godny przyszłej chwały, tylko że nauki ciężkiej potrzebował. Król czuł się w tej chwili tak rześki, jak nigdy dotąd, nawet przy pełnym zdrowiu będąc. Z radości był bliski płaczu, ale wstydził się tak wielkiego wzruszenia przed poddanymi. Uniósł białą dłoń w górę, nad poduszki, i jakby nią błogosławił odkryte głowy magnatów. - A jego świątobliwość prymas Łubieński? Czy na to wszystko przystajesz, prymasie? - Chyba szatan mnie kiedyś opętał, skoro i ja przeszkadzałem mądrej woli królewskiej. Duchowieństwo nasze żyje pod twoim panowaniem w wielkich łaskach i może dlatego mieliśmy serca napełnione pychą. Poniżyliśmy króla na sejmie, zapomniawszy w niewdzięczności swojej, że to ty właśnie, królu Władysławie IV, godziłeś nienawiści religijne w Toruniu na chwałę Krzyża Świętego. Daruj, panie, żem listy pisywał zjadliwe i żem przewodził na owej haniebnej bratniej rozmowie, z której wyszedł upadek władzy królewskiej. Dziś tamto wniwecz poszło. Nie będziemy bronić strawy ani postojów dla wojsk królewskich w dobrach kościelnych. - Bóg zsyła łaskę na nas wszystkich, więc i tobie dzięki, prymasie. Gdyby biskup kujawski po staremu chciał mi głodzić żołnierza i przepędzać, to zakaż mu, arcybiskupie! Ku nowemu swojemu zdumieniu król zobaczył w tej chwili zimny błysk w oczach zgrzybiałego arcybiskupa. Jego świątobliwość sczerwieniał z oburzenia na twarzy i powiedział: - Biskupa przywołam do porządku. Niech słucha królewskiej władzy i nie miesza się do spraw wojskowych, bo inaczej żołnierze zechcą msze za niego odprawować. - Boże święty, czy ja dobrze słyszę? - Dobrze, najjaśniejszy panie! Nieszczęścia Rzeczypospolitej odmieniły nam serca. I ja nie jestem bez winy. Trzymając w ręku pakta konwenta groziłem ci, miłościwy panie, wołałem, że łamiesz wolności szlacheckie, a tyś właśnie o niczym innym nie myślał, tylko o wolności. O wolności i wielkości całego kraju i nas wszystkich jednocześnie. Po wieki zasłynie imię twoje, a ja wobec ciebie będę proch marny. Nic mi nie zostaje, jeno paść przed tobą na kolana i błagać: Przebacz, królu, przebacz nam wszystkim, panie miłościwy! - Prymasie! - krzyknął Władysław. - Już wszystko przepomniałem, nie ma we mnie zawiści. Ale arcybiskup ku przerażeniu króla klękał na dywanie, łzy jedna po drugiej płynęły mu na purpurowe piersi. - Daruj, królu! Głosiłem, że chcesz |dominium |absolutum, wprowadzić i że syna przemocą przysposabiasz na tron, łamiąc źrenicę wolności - elekcję |viritim. Ale któż by był lepszym i bardziej godnym miłości poddanych, jak twój syn Zygmunt, dziecko królewskie, ojczyźnie całej najmilsze. - Pomarł, niestety, więc przestań, prymasie, i wstań z klęczek. Cud, który się na moich oczach dzieje, każe o wszystkim zapomnieć. Nie ma dnia wczorajszego, jest dzisiejszy, najradośniejszy w czasie mojego panowania. Nagle posłyszał tuż przy uchu cichy szept: - Niezbyt im ufaj! - Kto to? Odwrócił się i dopiero spostrzegł, że cicho wszedłszy stanęła u wezgłowia smukła kobieta. - Jadwiżka, i ty tutaj? Ile szczęścia w tym dniu tak radosnym. - Przyszłam, skoro nie ma królowej w Mereczu. Waszmościowie nie wzięli mi tego za złe i wpuścili, wiedząc, że moje tu miejsce, bo król cierpiący. - Minęło już cierpienie. Nigdy nie miałem tyle sił, co w tej chwili. Nawet wtedy, Jadwiżko, gdy cię we Lwowie poznałem, choć wtenczas młody byłem i nie tak ciężki w sobie. Jakaż radość, że wszyscy koło mnie jesteście, najwierniejsi. Pod urokiem tylu serdecznych spojrzeń, jakie czuł teraz na swojej twarzy, przymknął oczy. Pod zasłoniętymi powiekami pojawiło się nowe marzenie. Siedział w tej chwili na koniu. Obok niego gwardia przyboczna, pułkownik Pac, dalej hetman Potocki, hetman polny Kalinowski, za nimi towarzystwo pancerne, śmigłe oddziały Kozaków Zaporoskich na szybkich lekkich koniach. Jak okiem sięgnąć pułki piesze i dragonia, oddziały Mołdawian, wojska zaprzyjaźnionego cara Aleksego. Uszy przy tym całkiem ogłuchłe, bo wkoło bije artyleria, sypią się kruszone mury Stambułu i jak ścięte drzewa padają szczyty meczetów i minarety. Kruszą się warownie i bramy, chorągwie bisurmańskie ścielą się pokotem przed idącymi naprzód wojskami chrześcijańskimi. I już leży w pyle pod kopytami królewskiego konia dumny Islam Girej, klękają wezyrowie tureccy, a sam sułtan bez broni, bez pasa i turbana, chudy jak kukła z drewna, idzie na powrózku u strzemienia królewskiego syna, Zygmunta. Ma odłamaną głowę jak tamten, chowany kiedyś przez królewicza pod poduszkę, i jest tak mały, że syn królewski, gdyby tylko zechciał, mógłby go unieść lekko w górę i rzucić w płonący ogień kominka. Ale syn królewski nie bawi się teraz, lecz wojuje. Patrzy z błogim uśmiechem przed siebie na powalone meczety, na ulice zasypane strąconymi półksiężycami i rozkazuje: - Teraz niech pan Arciszewski bije ze wszystkich dział na chwałę króla i Rzeczypospolitej. ||Vivat rex Poloniae Ladislaus |Quartus! Już walą działa, ziemia drży w posadach, cały Stambuł klęczy przed purpurowym tronem. U stopni, tuż przed majestatem, stoi kanclerz Ossoliński gotowy na każde skinienie króla. - Ossoliński! Skoro pobiliśmy Portę, ogłaszaj teraz wolność wszystkich ludów ciemiężonych przez sułtana. Koptów, Monawitów, Bułgarów, Greków, Mołdawian, Persów. Przyrzekamy naszą łaskę dla podbitych bisurmańców, jeśli nam wierność i posłuszeństwo okażą. Otwarł oczy. W uszach dalej dudniły działa pod Konstantynopolem. - Ossoliński! Wyniosły starzec w aksamitnym błękitnym żupanie podszedł bliżej łoża. - Czemu nie słuchasz mojej woli? - zapytał Władysław. - Słucham, miłościwy panie! Stanąłem na wezwanie królewskie, dwa konie na śmierć zajechawszy, bo wielka żałość pędziła mnie do ciebie, najjaśniejszy panie. - Ktoś ty jest? - Lew Sapieha, królu. - Sapieha? Na miły Bóg! - król potoczył wkoło błędnym wzrokiem. - A gdzież Ossoliński, pytam? - W Warszawie, miłościwy panie. Gońców przedwczoraj wysłaliśmy - powiedział stojący za wezgłowiem królewskiego łoża, sekretarz Fanfoni. - A prymas? Gdzie Lubomirski, gdzie Potocki? Mówcież, na miły Bóg! - Jego świątobliwość arcybiskup też już wie o królewskiej boleści, ale wcześniej jak za kilka dni tutaj nie zdąży. Nagła bladość spadła na twarz chorego. Przeraźliwy ból chwycił w wątrobie. W potężnych rozpostartych na poduszce piersiach Władysława powstało gwałtowne rzężenie. - Wołajcie cyrulika! - krzyknął Fanfoni, próbujący wraz z poduszką unieść głowę chorego. - Gdzie ksiądz Szendorf? - zawołał przerażony Sapieha. - Dajcie gromnicę loretańską, święte oleje! Mała izba kamieniczki w Mereczu zadudniła od bieganiny, schody napełniły się nawoływaniem. Pierwszy wpadł cyrulik i próbował srebrną łyżką otworzyć zaciśnięte szczęki króla, i już lał w spieczone usta konającego zieloną miksturę. Przyniesiono płonącą gromnicę i Lew Sapieha dokonywał daremnego wysiłku, by zacisnąć wokół niej bezwładne palce chorego. Ksiądz Szendorf podnosił ręce ku pożółkłej powale i gdy wszyscy na klęczkach płakali, mówił doniosłym głosem litanię za konającego. O godzinie drugiej po północy ucichło w płucach królewskich. Płomień loretańskiej gromnicy odbijał się w otwartych źrenicach króla jak w nieruchomych gałkach szklanych. `ty Część pierwsza (c.d.) Rozdział XXXV "Świetny w chwilach przewagi, upadły na duchu w trwodze" hetman Potocki wydał rozkaz dalszej ucieczki. Rankiem o godzinie trzeciej wyruszył ku Korsuniowi cały obóz. Magnat pędził swe chorągwie i zarazem swoje wozy skarbne w takim pośpiechu i w takim lęku przed Chmielnickim, że zatrzymał się dopiero w odległości trzech mil od miasta. Przedtem dziesięciu dni mu nie starczyło, by podejść kilka mil na pomoc dzielnie broniącej się partii, teraz w niecałe dwa dni przebył dwa razy większą odległość. Gdy po krótkim odpoczynku gotował się do dalszego marszu, przypędził do obozu nowy goniec, tym razem wysłany przez wojewodę ruskiego Wiśniowieckiego, pisarz książęcy Maszkiewicz. Poseł kniazia przynosił niezwykłe wiadomości. Pan ruski, mając pod sobą z górą sześć tysięcy nadwornego wojska, zapytywał hetmana, dokąd ma skierować swoje chorągwie. Treść listu przywróciła w jednej chwili całą nadzieję hetmanowi Potockiemu. Przeczytawszy pismo książęce rozłożył szeroko ramiona i zawołał do Maszkiewicza: - Toś mi waszmość przyniósł wiadomość! Chodźże, niech cię uściskam. Nie inaczej teraz będzie, jak tylko że się połączymy z wielkim panem ruskim i rozbijemy buntowników. - O tym jednym myśli mój pan, kniaź Wiśniowiecki. - No i widzisz - zwrócił się hetman do stojącego wśród oficerów Marcina. - Jak dobrze, że cię nie wysłałem z żałosnym listem do kanclerza. Pojedziesz z dobrą nowiną. Tego dnia pan Potocki zapijał nie tylko żałość po straconym synu, ale pociągał z gąsiora z okazji nowej otuchy, jaką mu przyniósł Maszkiewicz. Marcin patrzył z niepokojem na natchnionego nowym duchem hetmana i myślał: "Raz kpi z listów królewskich, to znowu, jak mi to wczoraj mówił, myśli o listach błagających o pomoc. Teraz zaś na wiadomość, że się połączy z Wiśniowieckim, znów ma za nic królewskie napomnienia. Aż dyszy nienawiścią do kozackiego ludu." Nie mylił się w domysłach. Nie minęło południe, gdy hetman wezwał do siebie kilku rotmistrzów. Siedząc rozkraczony za stołem pociągał dłonią wilgotnego wąsa i rozkazał: - Korsuń minęliśmy, by tu za miastem odetchnąć wśród starych szańców. Ale ta hołota w mieście myśli, że hetman cofa się przed ich "wybawicielem" atamanem. Skoczcież mi z chorągwią do miasta i żeby tam śladu po żadnym dobytku nie zostało. Korsuń wydaję na łup żołnierzom. - Według rozkazu, mości hetmanie! Żołnierz syty łupu będzie miał jeszcze większą wdzięczność dla waszej miłości - powtórzył oboźny. Tej nocy miasto gorzało ogniem i dymami, a panowie szlachta i wszystkie ciury obozowe rozwalali drzwi i okiennice, rabowali mieszczański dobytek. Obładowane zdobyczą wozy turkotały całą noc na drodze z Korsunia do obozu. Po odprawieniu Maszkiewicza hetman kazał wzmacniać stare szańce, jakie tu pozostały z dawniejszej wyprawy, zarządził sypanie nowych i czekał na przybycie wojsk Wiśniowieckiego. Tejże nocy wrócił wysłany przed kilku dniami podjazd Gdeszyńskiego. - Sześć mil od Korsunia - zdawał relację pułkownik - widzieliśmy pułki tatarskie i kozackie, jak przepływały rzekę tuż za Taśminkiem. Konie mają szybkie i wypoczęte, jutro mogą stanąć pod Korsuniem. - Niech staną! Zamkniemy się w szańcach, a wtedy wjedzie im na kark dragonia księcia Jeremiasza. Zgodnie z rozkazem hetmańskim wzmacniano oszańcowanie obozu. Sam Potocki przejeżdżał po nocy karocą, dopatrywał żołnierzy i gwałtownie popędzał pracujące żołnierstwo i czeladź. Przyszło i Marcinowi nie spać tej nocy, ale-brać się za łopatę i pomagać przy umocnieniu szańców, wyznaczonych dla artylerii Denhoffa. Mistrz artylerii sam rozebrany do pasa, bo noc była parna i duszna, doglądał pracy, kierował grupami kopaczy, a tuż nad świtem stanąwszy obok Marcina powiedział: - Waszmość machasz i machasz tą łopatą, że miło patrzeć. Nikt by w tobie nie poznał kanclerskiego dworzanina. - Przecież nic tu od dwóch tygodni nie robimy, tylko jeździmy z miejsca na miejsce, co najwyżej dla urozmaicenia patrząc na pijatyki. - Csss, lepiej nie drażnić. Chłopstwo słucha, a ci, co tu u mnie pomagają przy szańcu, to dragoni pana Sieniawskiego. - Lepiej od nas wiedzą o wszystkim. Źle, że ich za głupców mamy. Gdy pierwszy brzask słońca przebił mgły leżące na łąkach, z szańca Denhoffa usypanego na pagórku pod brzeziną zobaczono na horyzoncie konnych ludzi. - Podjazd księcia Wiśniowieckiego! - zawołał któryś z puszkarzy. Zbiegło się żołnierstwo na szczyt wału i próbowało rozpoznać, co to za oddział w dali widoczny. Dopiero gdy Denhoff przyłożył do oczu perspektywę, stało się wszystko jasne. - Na koniach żołnierze w białych siermięgach. To nie książę Jarema, lecz chłopstwo. - Rebelianty! Kozactwo się pojawiło! - zaczęto wołać wokoło. Dano znać hetmanowi i niebawem przybył na szaniec Kalinowski, Odrzywolski i Gdeszyński. Pojawił się też Sieniawski, młody Lubomirski i cała starszyzna, na koniec przyjechała złocona kolasa Potockiego. Hetman wygramolił się z wnętrza i wszedł na szaniec. Poniżej dymiącego jeszcze Korsunia ukazywały się teraz coraz liczniejsze oddziały kozackie i gromady konnego chłopstwa. Liczono te watahy. Jedne były po pięćset, inne po sześćset chłopa. Już i z prawej strony od południa wyłoniły się smugi zbitej w kolumny jazdy, która szła nie ku szańcom, ale na ukos ku Korsuniowi. - Nie ma Tatarów, same Kozaki i chłopstwo. Nie wiem skąd się bierze u nas tyle strachu - powiedział Potocki. - Odrzywolski! - Jestem, mości hetmanie! - Widzisz, jak ta ciemna dzicz jedzie bezprzytomnie w Korsuń? Skocz no mi ze swoją chorągwią i podpal z drugiej strony miasto, niech się zakrztuszą. Husarskie pancerne chorągwie i dragonia pana Sieniawskiego niech wyjdą poza szaniec i stoją gotowe do sprawy. Jedno i drugie wykonano. Odrzywolskiemu udało się podpalić budy przedmiejskie i wzniecić kilka pożarów. Ogniowi pomógł silny wiatr i w dwa pacierze już nie było widać Korsunia, tylko ogień hulający na dachach. Chmura dymu zakryła niskie domki ruskiego miasteczka, a gdy wiatr na chwilę wykręcił, ukazała się nie tknięta ogniem kopuła cerkwi i mury korsuńskiego zamku. Spoza wszystkich szańców zwróconych ku Korsuniowi wyszły ciężkie chorągwie i stanęły gotowe do boju, ale zrazu nie miały z kim wojować, bo dalekie gromady nie zbliżały się wcale do obozu. Dopiero w dwie dobre godziny po nadejściu pierwszych oddziałów chłopstwa ujrzano na tle dymów Korsunia wyłaniające się z dali konne regularne pułki. Zataczały olbrzymie koło i z dala nie wydawały się nawet tak szybkie, jakimi były w istocie. Naraz jedna z chorągwi oderwała się od tej, już nie dającej się liczyć, masy i podeszła na ukos, bliżej okopów. - Regiment tatarski - krzyknął Denhoff. - Może sam Tohaj-bej? W niego! - krzyczał do puszkarzy. - Wsuń zapłon! Przybij! Przyłóż lont! Gruchnęły działa, ale gdy wiatr zdmuchnął dym, nie zauważono najmniejszego szwanku w chorągwi tatarskiej, która poderwawszy konie wracała poza odległość strzału. Istotnie był w niej Tohaj-bej, który trzymając się odtąd z dala objechał wkoło cały hetmański obóz, oceniając wojsko koronne, działa i tabory. Na łąkach pod wałami stały nadal w szyku bojowym chorągwie husarii, petyhorskie, lekka jazda i dragonia. Pomrukiwali rotmistrze nadsłuchując, kiedy zabrzmią trąby wzywające do ataku, ale hetman Potocki wyprowadziwszy jazdę na przedpole nie dawał rozkazu. Jeździł po wałach w kolasie znów niezdecydowany, wątpiący, zwłaszcza że wstęgi nieprzyjacielskich wojsk coraz bardziej grubiały i nie doliczyłbyś się teraz, czy to dziesięć, czy trzydzieści tysięcy jazdy otacza polski obóz. I tym razem namówiony przez szlachtę Kalinowski podszedł do stopni hetmańskiej kolasy. - Wasza miłość, uderzać trzeba. Tego mrowia coraz więcej. - Wiem, co robię. - Potocki spojrzał weń zaczerwienionymi oczyma. - Nie dla parady dano mi buławę. - Gdy będziemy dalej czekać, mrowia narośnie. Już teraz jest chyba ze szesnaście tysięcy. Tyle że na razie chłopstwa dużo, niewprawnego w broni. - Waszmość w gorącej wodzie kąpany. Jak dłużej zwleczemy, kniaź Wiśniowiecki nadciągnie. - Ale teraz czas, póki się nie uszykują. Łatwiej w tej chwili niż potem napędzić im strachu - Kalinowski nie dawał za wygraną. - Po cóż, u licha, stoją przed szańcami nasze chorągwie. - Ja tu hetman wielki czy waszmość? Już raz powiedziałem. Na razie niech grają same armaty. - Dał znak woźnicy i karoca potoczyła się dalej. Stało więc wojsko bezczynnie od świtu do zachodu słońca. Gdy się ściemniło, Kozacy i Tatarzy zaczęli zwijać pierścień zatoczony wokół obozu i wracać do kosza w korsuńskiej dolinie. Zostały tylko czaty niewidoczne w lasach i w dalekich wysokich trawach. Wypadł ku nim Odrzywolski w kilkadziesiąt koni i chwycił dziesięciu Tatarów, a wśród nich tłumacza kozackiego, Buta. Potocki kazał ich wziąć na tortury i wybadać. Bojanowski, oboźny, któremu to zlecono, wykonał sumiennie rozkaz. Nie bardzo zresztą musiał męczyć jeńców, bo wszystko z łatwością wyjawiali. Zebrał więc wiadomości i udał się do hetmana. - Ile liczą wojska? - spytał Potocki. - O Kozakach liczb dokładnych nie mają. Tatarów, powiadają, jest już pod Korsuniem czterdzieści tysięcy. - Kto nimi dowodzi? - Tohaj-bej. - A chan? - Chan podobno jeszcze w polach, ale idzie z jeszcze większą siłą. - Nie łgają? - Raczej nie, osobno brałem ich na spytki i liczby się zgadzały. - A ten główny zdrajca? - Potocki umyślnie nie wymienił nazwiska, jakby niegodne było paść z ust hetmańskich. - Chmielnicki? Jego nie ma. Stoi z resztą Kozaków o milę stąd nad Rosią, pod Stębłowem. Na czole Potockiego rosła chmura. By go jednak nie posądzono o lękliwość, powiedział mocnym głosem: - Łgają, myśląc, że się zawczasu nastrachamy. Wszystkim utnij łby i wyrzuć czerepy poza wały. Noc minęła spokojnie. Rankiem hetman nagabywany przez starszyznę zwołał naradę. Jedni byli nadal za otwartą bitwą w polu, inni, zgadując myśli Potockiego, widzieli ratunek w obronie spoza szańców. - Stać poza wozami - mówili - i z dział prażyć, jak radzi nasz wódz naczelny. Innego zdania była grupa starszych dowódców, w imieniu których mówił Denhoff: - Armata nasza mała. Mamy w wojsku koronnym dział dwanaście i jeszcze cztery u pana Sieniawskiego. Z szesnastu luf niewiele pokiereszujemy tę tłuszczę. Chyba że jednocześnie pójdzie bitwa jazdą i piechotą. Niedługo nad tym radzono, bo właśnie w czasie narady przyprowadziły straże jakiegoś szpiega, który - jak mówił - uciekł z kosza Chmielnickiego, spod Stębłowa. Nie docieczono, czy oddał się w niewolę z własnej woli, czy też był podesłany, dość, że wyznał, jakoby wódz kozacki dlatego był z dala od polskiego obozu, że budował tamy na rzece Rosi, zamierzając zawczasu odciąć wodę koronnemu wojsku. Przeraziła wszystkich ta wiadomość, ale jeszcze nie całkiem jej wierzono. Gdy jednak do południa woda opadła w rzece do połowy, strach padł na wszystkich. - Bez wody zginiemy nie od kul, ale od pragnienia. Kalinowski, który na własne oczy zbadał stan wody w rzece, przybiegł do Potockiego i biadał: - Nieszczęście, wasza miłość. Już jutro nie będzie czym koni napoić. Zginiemy tu wśród trupów naszych wierzchowców i woźników. Albo do bitwy stanąć, albo ruszać stąd, trzeciej rady nie widzę. - Mości hetmanie! - popierał go Gdeszyński - nie możemy tu czekać boskiego zmiłowania. Póki koń zdrowy, na bitwę trąbić! Porywczy Korecki, dotąd na radach milczący, zerwał się z ławy i stanąwszy pośrodku, naprzeciw Potockiego, krzyknął: - Na rany Jezusa, zaczynać coś! Każda minuta droga. Potocki, mniej hardy niż poprzednio, trzymał swój temperament na uwięzi, ale iskry latały mu już w źrenicach. - Nieszczęście spadło na nas, to pewna, waszmościowie. Zawodzi nas pan Wiśniowiecki. Bitwy w polu nie widzę, bo wielka tam przewaga w koniach i ludziach. Nie wiadomo, z jakich dziur wylazło tyle chłopstwa i więcej go, jak piachu wokoło. Podzielam sąd tych waszmościów, co mówią, że ani stać tu nie możemy, ani wychodzić w pole. - No, więc jak, do licha? - krzyknął Korecki. - Waszmość zbyt krewki, nie pozwolisz, bym myśl dokończył. - Darujesz, mości hetmanie, ale ziemia pali się pod stopami. - Gorzej będzie, gdy przestaniecie słuchać hetmana. - Zawszem posłuszny w boju, wasza miłość. - Milcz waść, u licha, i czekaj na moje słowa! Taborem trzeba nam uchodzić, innego ratunku nie ma. Im bliżej ojczyzny, nadzieja zawsze większa. Może najjaśniejszy pan podeśle jakieś posiłki. - Taborem uchodzić - przyłączyło się do hetmana kilka głosów. - Tu nas pozbawią wody i do jutra tak otoczą, że choćby konie z pragnienia nie wyzdychały, to popasu braknie. Nie zapominajcie, panowie, że dziesięć tysięcy koni wierzchowych w obozie... nie mówiąc już o woźnikach. Kalinowski był nadal innego zdania. - Nie pojmuję, jak z tylą wozów i koni ustępować taborem? Żadnych szlaków po drodze nie ma, jeno bory. Bitwę zacząć, zwyciężyć lub zginąć. Ja przed własnymi chamami nie myślę uciekać. - Bić się lub ginąć! - krzyknął Korecki. Animusz Koreckiego udzielił się większości oficerów i zaczęto zachęcać Potockiego do bitwy. On stał pośrodku, bo na stojąco wśród wozów odbywała się ta rada, patrzył po twarzach, jakby chcąc na przyszłość zapamiętać tych wszystkich, co mu teraz oponowali. Kalinowski podniecony zachętą tylu towarzyszy jeszcze raz nadmienił natarczywym głosem: - Bitwę zaczynać, a nie czekać klęski w taborze, oto moje ostatnie, też hetmańskie, słowa. Stało się teraz coś dziwnego z twarzą Potockiego. Zawsze czerwony od przepicia, zbladł, rozdął chrapy nad szpakowatymi wąsami i podobny do rozjuszonego tura podszedł do Kalinowskiego. - Już to raz mówiłem, jam tu plebanem! - krzyknął, że aż koniom wzdrygnęły się uszy. - W mojej parafii wikaremu milczeć! Milczeć! Milczeć! Wzniósł ręce w powietrze i powtarzał te ostatnie słowa jak opętany. Nikt, nawet Kalinowski, nie odważył się teraz powiedzieć jednego słowa. Milczenie wszystkiej starszyzny przyprowadziło wreszcie Potockiego do jakiejś równowagi. Zaczął spokojniejszym głosem: - Ja tu hetman, więc wam rozkazuję. Tabor od tej chwili wiązać. Wozów jest za dużo, więc połowę zostawić. Każda chorągiew, pod którą nie więcej jak sto koni, może wziąć dwadzieścia pięć wozów, ta, co ma ludzi sześćdziesiąt, niech bierze wozów tylko osiemnaście, a mniejsze po piętnaście. Piechota pójdzie przodem, za nią działa, na tyłach i z boków tabor cięższy, a reszta wszyscy pośrodku. Dragonia zaraz za piechotą, chorągwie pancerne i husaria na skrzydłach dla bezpieczniejszej obrony... Słuchali w milczeniu bodaj tym uradowani, że coś się wreszcie postanawia i że wódz wraca do poczucia odpowiedzialności za wojsko. I rzeczywiście, zdecydowawszy się na rozkaz wydawał teraz szczegółowe i jasne zlecenia oboźnemu Bojanowskiemu. Potem chcąc niejako naprawić krzywdę wyrządzoną przed chwilą hetmanowi polnemu zakończył: - Ja poprowadzę czoło taboru, a pan hetman polny, doświadczony w bitwach na Dzikich Polach, będzie wraz z panem Sieniawskim dowodził tyłami obozu. A teraz, panowie, do dzieła! W zgodzie nasz ratunek. Otrąbić mi cicho przez munsztuk rozkazy. Niech porzucą wszystkie ciężkie wozy, a lekciejsze niech wezmą do wiązania taboru. Bóg z waszmościami! O świcie dwudziestego szóstego maja wszystko było gotowe. Ustawiono olbrzymi czworobok, rozstawiono działa według woli hetmana, powiązane i osiodłane konie wpuszczono w sam środek ruchomego obozu. Związane w taką warownię wozy miały niebawem ruszyć w odwrót ku ojczyźnie. Całe wojsko, hetmani, rotmistrze, pułkownicy, ciury i pachołkowie odkryli głowy i hetman zawołał do żołnierzy: - Odprawmy ranną modlitwę na pomyślność naszej drogi. Za chwilę biegła wśród stepów chóralna pieśń całego wojska: "Boże z nieba wysokiego,@ Twórco świata szerokiego,@ Racz się nad nami zmiłować,@ A ten gniew swój uhamować."@ Choć śpiewano głośniej niż poprzednich ranków, pieśń brzmiała ponuro i zawodząco. Z głosów żołnierskich umknęła dziś radość i nadzieja, jaka co dnia towarzyszyła porannej modlitwie. Oddziały kozackie i tatarskie nie wróciły jeszcze ze swego kosza pod hetmański obóz, więc tylko nieliczne rozstawione czaty nadsłuchiwały chóralnego śpiewu żołnierzy. Musiały jednak dostrzec zmianę w szyku obozu, bo niebawem kilku jeźdźców ruszyło galopem ku Korsuniowi. Potocki wsiadł do karocy, dał znak Bojanowskiemu i olbrzymi obóz ruszył. Zazgrzytały osie kilku tysięcy sprzężonych wozów i jednocześnie zaczął się pieszy marsz ogromnego wojska. Wewnątrz taboru, poza wozami, rżało kilka tysięcy najpiękniejszych i wypieszczonych koni, idących luzem pobok wozów. Zrazu pochód odbywał się w jakim takim składzie i ładzie. Tabor szedł łąkami w kierunku na Bogusław, do którego prowadziły dwa trakty jeden polami, drugi leśny, wiodący przez przestrzeń pagórkowatą i zakrzewioną. Gdy po kilku godzinach szczęśliwego marszu nie widziano nigdzie ani Kozaka, ani Tatara, wojsko nabrało otuchy i sam hetman wielki poczuł się pewniejszy siebie. Siedział rozparty w kolasie i gawędził z siedzącym naprzeciw niego młodym Sieniawskim. - Da Bóg, uratujemy honor i wojsko koronne, a w swoim czasie policzymy się z czernią i pogaństwem. Na razie odeszła im ochota atakowania taboru. - Mądrze wasza miłość wszystko obmyślił. Sieniawski, choć musiał zostawić pod Korsuniem kilkadziesiąt swoich ładownych wozów, przytakiwał teraz Potockiemu, w duchu rad, że ujdzie cało ze swoimi chorągwiami, czyli z dwoma tysiącami uzbrojonego i umundurowanego chłopa. - Powiem ci, mości hetmanie, że osobliwie rad jestem z tego taborowego odwrotu. Wolę też, że moja dragonia nie na koniach teraz, ale pieszo. Nie zdziwiło to hetmana, bo sam wczoraj dowodził, że zza wozów będzie łatwiej niż z konia bronić się muszkietami, więc powiedział: - Na koniu każdy dla celu widny, a za wozem, to byle tylko lufę dobrze osadzić, możesz się ostrzeliwać, ile wlezie. Pij, waszmość, skoro z pomocą boską uchodzimy w spokoju. Młodemu Sieniawskiemu nic tak nie imponowało, jak niedawna zażyłość ze starym hetmanem, więc, choć się nieco krzywił, bo wino było kwaśne, przepijał i gawędził: - Nie o samą strzelbę mi chodzi, o której mówi wasza miłość. Wolę, że dragonia nie na siodłach, bo choć dotąd wierni mi byli ci ludzie, to jednak rotmistrze ułapili wczoraj jednego, co chciał z obozu umykać. - Do Chmiela? - Nie inaczej. - Rozumiem, że teraz nie jesteś ich pewny? - Byłem pewny. Przed wyprawą do obozu waszej miłości kazałem wszystkim przysięgę ponowić. Lud prosty jak przysięgnie, to się potem boi Pana Boga. - Mądrześ zrobił. - Dziś przykazałem rotmistrzom i wachmistrzom, by mieli baczne oko na zwykłego żołnierza, bo teraz nie każdemu z nich dobrze patrzy z gęby. Gdym wczoraj jednego prasnął przez łeb, bo mi ukradkiem pociągał z beczki, to, proszę waszej miłości, złowrogi pomruk słychać było w ciemnościach. - Trzeba było od razu karę wymierzyć, batów im przyłożyć. - Kilku czupurnych wypatrzyli rotmistrze. - No, to pijże waszmość w spokoju. Twoje zdrowie, zwłaszcza że mi ojca twojego przypominasz, a był to człowiek wielce zacny. - Dziękuję waszej miłości. Batów jednak nie przyłożyli, bom zakazał. - Człowieku, czy ty rozum masz? Chłopstwo rozpuścisz. - W odwrocie jesteśmy, więc myślałem, że lepiej będzie, jak im okażę ludzkość. - Głupstwoś zrobił, bo właśnie w odwrocie potrzebna większa dyscyplina. Teraz pomyślą, żeś miękki, bo pobok nas jest Chmielnicki. Tak samo ubzdurzył sobie król jegomość, zawsze zbyt łagodny dla kozactwa, no i widzisz, do czego doszło? Musimy taborem uciekać przed chamami. Pijże, waszmość, bo jakbym straconego syna miał przed sobą. Jak myślisz, zginął czy w niewoli? - Ranny był, więc chyba go oszczędzili. Chmielnicki potrzebuje dukatów, więc ochronił go dla okupu. Na pewno go wykupisz, mości hetmanie. - Daj gęby za takie dobre słowo! Kolasa kolebała się, raz szła szybko w przód, bo wypasione woźniki miały niecierpliwość w pęcinach, to znowu trzeba było przystawać. Teraz jednak zgrzytnęły koła i dyszle ani rusz nie puściły naprzód. - Ki diabeł? Znów stoimy? - krzyknął hetman i wychylił głowę poza okno. Cały obóz stawał. Skwierczały podwozia i pasy, dyszle zachodziły na siebie, a tam znów pośród tabunu wierzchowców uwijali się koniuchowie, usiłując przywieść szyki do porządku. Ku karocy hetmańskiej podbiegał w tej chwili oboźny Bojanowski. - Stoimy, bo pora otrzymać nowy rozkaz. Szlaki się rozchodzą. Jak wasza miłość rozkaże, polami w lewo czy ku lesistej okolicy? - Wyraźnie rozkazałem, lasami. Krzewy będą chroniły, a borów wielkich nie ma. Nie pamiętasz słowa hetmańskiego? - Pamiętam, mości hetmanie, ale niektórzy panowie radzą, by jednak iść stepem, bo w tych zagajnikach szlak nierówny, pełen pagórków. Wozy mogą się kłębić... - Kto tak mówi? - Pan Denhoff, pan Korecki, pan hetman polny Kalinowski. To ostatnie nazwisko najbardziej zdenerwowało Potockiego. - Dlatego dziadyga nie chce przez las, że nie dowidzi? Niech lepiej patrzy końca taboru, bo to do niego należy. Ja przodem kieruję. Przez dąbrowę, psia wasza mać, i głowy mi nie zawracać. Trzasnął drzwiami karety i za chwilę ruchomy wąż wozów skierował się w prawo na dość szeroki szlak wśród wątłych krzewów brzeziny. To podtrzymanie przez hetmana poprzedniego rozkazu, by iść przez szlak wycięty w brzezinie, było na rękę Kozakom. Nikt zresztą w obozie nie wiedział, że rankiem, gdy śpiewano modlitwę, jeden z dragonów Sieniawskiego skrył się do wozów pozostawionych na pastwę nieprzyjacielowi i doniósł dowództwu kozackiemu o zamierzonym kierunku marszu. Chmielnicki otrzymawszy tę wiadomość zmienił zamiar natychmiastowego szturmu na ruszający tabor polski i dlatego nie widziano po dziś dzień żadnej czaty kozackiej czy tatarskiej. Kozacy wykonując rozkaz hetmana zaporoskiego obiegli z dala cały obóz polski, wyprzedzili go znacznie i w obranym miejscu ryli w brzezinie rowy, sypali wysokie wały. Z godziny na godzinę rosły poprzeczne zasieki; ścinano pnie, zwalając je na młode brzózki i na leśne podszycie. Pod wsią Grochowice, gdzie była spora dolina, wojsko kozackie, chłopi miejscowi i kto żył na tej ziemi, kopali długi na całą milę parów, którego brzegi spiętrzano zwalonymi kłodami. By zaś dalej tumanić zadufanego w swój spryt hetmana, Chmielnicki zaczął teraz pozorować drobne ataki na tyły obozu, gdzie dowodził Kalinowski. Marcin tu właśnie maszerował w chorągwi Koreckiego. Gdy się rozległy pierwsze odgłosy muszkietów kozackich, odezwała się w dworzaninie kanclerza żyłka żołnierska. Szedł za kołami wozów i celował z muszkietu w obskakujących tabor jeźdźców kozackich. Chorągiew Koreckiego ostrzeliwała się raz po raz i często wymieniała muszkiety. Niekiedy trzeba było wyskakiwać na wozy i z góry odpierać bardziej natarczywą watahę. Stary Kalinowski młodniał w takich chwilach. Komenderował strzelbą, wymieniał żołnierzy, to znów wstrzymywał bardziej zapalczywych. - Nie spieszyć się! Bij w nich, dopiero gdy bliżej podejdą. Spokojnie, stąd nam nie ugryzą taboru. Bywało więc, że dopuszczano oddziały kozackie aż do samych wozów i sieczono się na szable. Kalinowski wołał wtedy do żołnierzy: - Brawo, waszmościowie, brawo, żołnierze! Prochu szanować, jeśli wystarczy karabela. Sam gramolił się na wóz i machał szablą uszczęśliwiony, że nie tylko rozkazuje, ale i własnoręcznie bije nieprzyjaciela. Niekiedy Marcin, Korecki i inni z towarzystwa, którzy trzymali się blisko hetmana, wołali nań z ostrzeżeniem: - Z wozu, wasza miłość, na miły Bóg! Strzelają, po co głowę wystawiać! Kąśliwe ataki kozackie nie były jednak trudne do odparcia. Tył obozu mocno związany, zaopatrzony w dwa lekkie działka mógł się łatwo bronić. Toteż odpływały patrolowe oddziały kozackie, a wtedy nie tylko ariergarda, ale i cały obóz nabierał otuchy. - Od tyłu nie dadzą rady, a z boku lasy bronią - pocieszała się szlachta. - Dojdziemy, waszmościowie, do ziemi nam przyjaznej. Da Bóg, że jeszcze i pan Wiśniowiecki nam pomoże. Korecki był innego zdania. Mówił do Marcina: - Dziwne mi się wydaje, że mając siłę tak wielką, uderzają tylko małymi oddziałami. Mój Dębski, powiem szczerze, że się tych lasów boję. - Na przedzie cicho, wasza miłość. - Cicho, ale niechby przynajmniej Potocki puszczał przodem jakiś zwiad i przepatrywał lasy. Tymczasem wszystkie konie luzem i idziemy stadem jak barany. - Potockiemu niełatwo coś doradzić, w siebie ufny. - Lepiej powiedz, że stale pijany. Od jego karocy cuchnie gorzałką. Cała nadzieja w Kalinowskim. Gdy minęło skwarne południe, każdy żołnierz idący w ciasnocie i zaduchu był zlany potem. Wody nie było wiele, tyle co w beczkach i to mdłej, rozgrzanej. Od ruchu wozów i od marszu tylu tysięcy ludzi i koni wzbijała się nad nieszczęsnym taborem jedna kurzawa i tamowała oddech ludziom i zwierzętom. Raz i drugi wydano nieco wina żołnierzom, nawet pijaniuteńki pan Sieniawski obdarował trunkiem swoją dragonię, ale nie przyniosło to wiele ulgi ludziom idącym w skwarze i w duchocie. Żołnierz pluł kurzem pod nogi i za każdym razem wdychiwał nowy kłąb pyłu. Konie idące u wozów, sponiewierane szarpaniną, ryły kopytami ziemię, niejeden już na kolana przyklękał, a droga przy tym była nierówna, wiodąca nieznacznie, ale cięgiem ku górze. Woźnice bili batami w końskie zady, podpychali barkami wozy, niekiedy kręcili dłońmi szprychy kół wzdychając: - Może, jak ten pagór miniemy, lżej będzie człekowi i bydlęciu. Z góry poleci. I poleciało. Gdy bowiem pokonano wreszcie wzniesienie, tabor zaczął się szybciej spuszczać po pochyłości. Zaturkotały weselej koła, konie prychnęły ochoczo, wyczuwszy wilgoć tchnącą z doliny i poszły ostrzej. Ale teraz właśnie, gdy tabor nieco się rozluźnił, cały las wkoło zahuczał wystrzałami muszkietów. Z traw, spoza pni, z dołu spod krzewów, z lewej i prawej strony zagajnika gwizdnęły kule. Strzelba powstała tak nagle i była tak przeraźliwie gęsta, że w jednej chwili zakotłowało się w całym taborze. Rozległy się setki nawoływań: - Zasadzka! - Na koń! - Do wozów! - Cugle trzymaj, bo konie rwą! - Gdzie hetman? Gdzie hetman? Potocki zaskoczony hukiem i wrzawą wychylił głowę z kolasy. Widząc, że ten i ów z towarzyszy pancernych wskakuje na konia, otwarł drzwi i wyskoczył z karocy. - Stać, stać! Pieszo, mówiłem. Na koń nie siadać! Kto mi siodła dotknie, będę gardłem karał. Pieszo! Inaczej, na miły Bóg, zginiemy! Rozkaz taki miał swój sens, bo skoro wszystko było spieszone, należało działać jednolicie, nie wywoływać rozgardiaszu. Rozporządzenie hetmańskie podawano sobie z ust do ust od czoła do tyłu taboru i wszędzie słyszałeś: "pieszo, pieszo". Usłuchała wszystka szlachta, skupiły się chorągwie przy wozach i zaczęto się ostro i regularnie ostrzeliwać. Niestety strzały nie mogły być celne, bo jednocześnie tabor zjeżdżał po pochyłości. Toteż cała szansa obrony uzależniona była od sprawnego przetoczenia taboru w dolinę i ścieśnienia go w uporządkowany, zbity i warowny obóz. - Na dole się obronimy! - wołano. - Byle w dolinę zjechać, panowie bracia. Jedni bili z muszkietów i z krócic, drudzy rzucali się do koni i wozów, pomagali woźnicom i koniuchom utrzymać ład w toczącym się taborze. Ale w tej chwili wozy idące u czoła wpadły na zasieki i rowy. Konie zaczęły łamać golenie, wywracały się pod koła rozpędzonych wozów. Jeden okrzyk grozy rozległ się po dolinie: - Zasadzka! Trzymać konie! Stać tam u góry, stać tam u góry, na rany Jezusa! Nie od razu pojęto wszędzie, o co chodzi. Nastąpiło nowe zamieszanie. Jedni wołali: "naprzód ku dolinie", drudzy zdzierali lejce do tyłu i pomstowali na tamtych, krzycząc: - Trzymaj! Za koła imaj! Wozy trzymaj! Ale któż by to potrafił. Trzaskały łamiące się dyszle, koła wbijały się na koła, karoce pańskie wskakiwały na ładowne wozy. Piętrzył się zator połamanych dyszli, kół, złoconych drzwi karet, waliły się z wozów beczki, toboły, skrzynie, i wszelakie narzędzie obozowe. Idące na przodzie armaty Denhoffa grzęzły już w rozkopanych rozdołach, dziesiątki koni padało wśród kłód i rowów rżąc z kwikiem mrożącym krew w żyłach. Mimo tego straszliwego chaosu i zdradzieckiego obstrzału kozackiego doborowe chorągwie koronne nie zatraciły się w popłochu. Szły za wozami z muszkietem w ręce i raz po raz słychać było nawoływania pułkowników: - Bij zza wozów! Równo! Spokojnie, panowie bracia! W spokoju nasz ratunek. Muszkiet do oka! Gdzie wozy się rozsunęły i groziło bezpośrednie natarcie wyskakujących z lasu Tatarów, bo i ci się teraz pojawili, spieszeni husarze i towarzysze pancerni stawali zwartym szeregiem, szablą i ramieniem zagradzali wejście do taboru. W innych miejscach, gdzie znów jazda tatarska dopadała do rozluźnionych wozów, rozlegały się zapobiegliwe rozkazy dowódców: - Na wozy! Bij, zabij! Białą bronią! Ale gdzieś tam w bocznym szyku taboru, gdzie szła spieszona jazda pana Sieniawskiego, powstała nagle spora dziura wśród wozów, zafalowała ściana warownego czworoboku. Powstało tam kotłowisko. Jedni wskakiwali na wozy, inni błyskawicznie dosiadali koni i naraz rozległ się przerażony okrzyk: - Ucieka dragonia pana Sieniawskiego! Wstrzymaj! Sieniawski machający szablą na którymś wozie dopiero teraz spostrzegł, co się dzieje. - Uciekają! Bij w nich, w zdrajców, w sukinsynów! Muszkietami ich zatrzymać! Sam podskoczył ku pędzącej dragonii i rąbał szablą w przelatujących dragonów. - Stójcie, sukinsyny! Odpowiadał mu zwycięski oszalały śmiech i urągowisko. - W żopu mnie teraz całuj, jasny panie! Prawie wszystkie dwadzieścia setek chłopskiej dragonii Sieniawskiego wyrwało dziurą z obozu i lada chwila cały tabor mógł być wpół rozcięty. Uratował sytuację Korecki. W ostatniej chwili dopadł ze swoją chorągwią dziury w czworoboku. - Trzymaj własną piersią! Trzymaj, choćbyś trupem padł! Bij, zabij! - wołał spocony. Zziajany i okrwawiony ścinał, gdzie mógł, błyskawicznym rapierem. Zamknęli wyrwę szablami, związano rozerwany tabor i dopiero teraz zaczęły się rozlegać okrzyki: - Gdzie hetman? Gdzie hetman? Sami się bronimy, a wodza nigdzie nie ma! Myślano o Potockim, nie o Kalinowskim, bo ten szedł na tyle taboru krok w krok obok żołnierzy i bił się jak prosty żołnierz. Krew mu ciekła z lewego ramienia, ale prawie mając całe rąbał ostrzem nie najgorzej. Wielki zaś hetman koronny siedział pijaniuteńki w kolasie. Nic już nie widział, co się wkoło dzieje. Od czasu do czasu wystawiał rozwichrzony łeb na zewnątrz i powtarzał półprzytomnie: - Z muszkietem w ręce! Gardło mi odda, kto na konia, siędzie. Otoczony czterdziestotysięczną armią kozacką i tatarską tabor trzymał się trzy godziny. Wreszcie piechota zaporoska wywaliła sześć wozów w bocznej ścianie obozu i cały pułk jazdy kozackiej wpadł do środka, przeciął tabor na dwoje. - Huraa! Lachy pobite! Obóz zdobyty! - nieprzytomny okrzyk huknął na całą dolinę. Przecięli tabor, ale jeszcze go nie zdobyli. Pułk kozacki zagarnął w środku obozu chorągwie Sieniawskiego i Odrzywolskiego, osaczył je i wyprowadził na zewnątrz. O związaniu taboru już nie było mowy. - Zginęliśmy! - krzyknął półżywy ze zmęczenia, nieprzytomny Korecki. - |Actum |est! - powiedział Kalinowski i opuścił wycieńczoną rękę. Zaczęło się kotłować wszystko, konie, ludzie i wozy. Żołnierze zlani krwią i potem nie słuchali już dowódców, w dymie i kurzu nie wiedząc nawet, gdzie przód, a gdzie tył taboru. Bili na oślep z muszkietów, bronili się w oddzielnych grupach, to przy stadzie koni, to przy pojedynczych wozach. W chwili nieuchronnej klęski, kiedy nie było już żadnej nadziei na ratowanie taboru, dopadli do kolasy Potockiego trzej najdzielniejsi dzisiaj dowódcy: Kalinowski, Korecki i Kossakowski. - Wasza miłość! Daj rozkaz na koń siadać! Pieszo nie damy rady. - Na koń siadać! - krzyknęły tłoczące się wokół kolasy chorągwie. - Jeszcze pora, by uderzyć husarią i pancernymi. Potocki zatoczył po nich błędnym wzrokiem. - Z muszkietem, powiadam! Na koniach zguba, zakazuję! Rozwścieczony Korecki krzyknął: - Wyleź, pijanico, z tej kolasy, bo nie wiemy, czy wodza mamy! Potocki wyskoczył z karety. - Do mnie tak? Do hetmana? - krzyknął. - Psiekrwie jedne! Nikt się jego oburzeniem nie przejmował i wkoło krzyczano: - Na koń siadać i uderzać! Inaczej ani jeden z nas żywy nie wyjdzie. - Zakazuję! - ryczał Potocki wymachując szablą. - Zakazuję! Wtedy Korecki wyszarpnął także rapier i zawołał: - Pijanica i tchórz, a nie hetman! Na koń, panowie bracia! Kto w Boga wierzy i chce żyć, za mną! Zakotłowało się w środku obozu jak w ulu. Jedni jeszcze krzyczeli, by słuchać hetmana, bo bez wodza pewna zguba, inni już chwytali uzdy i wskakiwali na siodła. Siedział już na koniu Korecki, Kossakowski, Lubecki i kilkadziesiąt szlachty, między nimi i Marcin Dębski. Uszykowało się tak kilkadziesiąt koni, ustawiono zwartą kolumnę. - Za mną! - krzyknął Korecki. - Śmierć albo życie! Uderzaj! Jezus, Maryja! - Uderzaj! Jezus, Maryja! - powtórzyli. Wpadli w wyłom taboru, na jazdę tatarską i zaczęła się masakra. Zrazu ani kroku nie posuwały się konie naprzód. Setka szabel błyskała w powietrzu, padały konie i ludzie, jeden okrzyk dodawał gromadzie ducha: - Do kupy! Do kupy! Tylko w gromadzie się przebijemy! Naprzód! Czoło prowadzili najsprawniejsi żołnierze: Korecki, Kossakowski, Lubecki. Z lewej ręki bili z pistoletów, prawą próbowali wycinać trochę pola. Sprawdzało się, że ratunek tylko w kupie. Kto się bił samotnie lub samotrzeć, spadał z konia, przebity dzidą, kulą czy kordelasem. Kto był bliżej Koreckiego i kilku pułkowników albo padał, albo posuwał się z wolna naprzód. Tatarzy ustępowali nie widząc celu nadstawiania karku pod ten oddział szaleńców, skoro na dodatek cały obóz stał w tej chwili otworem. - Ałła! Ałła! Na obóz, na hetmana! - nawoływali się wzajemnie. To samo i Kozacy. - W obóz! W obóz! Na jasnych paniw, na hetmana! Gdy Korecki wyprowadzał swą garstkę z obozu, wewnątrz taboru nie było w istocie bitwy, tylko rzeź oszalałych, przerażonych chorągwi. Kolumny kozackie i tatarskie wpadały zwartą masą poza warowne wozy, przecinały wzdłuż i wszerz poszarpany tabor. Husarz, dragon, ciura obozowy czy towarzysz pancerny nie wiedział już, z której strony Polacy, z której tatarska czy kozacka rota. Oślepiony i ogłuszony żołnierz unosił szablę, by bronić się przed nacierającym napastnikiem, a wtedy z tyłu spadało mu na kark śmiertelne uderzenie obucha. Odwracał się wśród kurzawy i w dymie do tyłu, by stamtąd odparować napaść, a tu z przodu, znad wozu, wpadał nań koń kozacki i rozciągał go kopytami na ziemi. Wywracały się jedna na drugą zdobne kolasy, pękały beki wina i piwa, oszalałe bezpańskie konie gryzły się wzajem, stawały dęba, już uprowadzane przez kozackie oddziały. Nie było widać znaków pancernych, proporców, żupanów i liberii pocztów pańskich, bo przeważające liczbą wojsko kozacko-tatarskie pokrywało sobą cały obóz. Proporce wojsk koronnych jeden po drugim padały w łajno końskie razem z chorążymi i drzewcami i raz po raz grzmiał na dolinie jeden potężny, dziki ryk: - Zwycięstwo! Hura! Lachy pobite! Pobite jasne pany! - Ałła, Ałła! - wtórowali Tatarzy. W samym środku obozu, tuż przed karocą pijanego hetmana koronnego, pojawił się zwycięski czambuł. Pijany Potocki wybałuszył czerwone gałki oczu i przez okno kolasy bąkał nieprzytomnie: - |Actum |est. Król zgubił ojczyznę. Któryś z Kozaków zamachnął się i drasnął Potockiego w szyję. - Stój, głupcze! - wstrzymał mu rękę nadskakujący ataman. - Żywcem brać! Gdy za chwilę wyciągano pijanego hetmana ze złoconej kolasy, łomotała nad nim malinowa chorągiew Bohdana Chmielnickiego. Część druga Rozdział I Majowe słońce wpadało do kanclerskiego pokoju. Iskrzyła się srebrna ściana komnaty, wielki kobierzec, rozścielony na posadzce, bił w górę czerwonym blaskiem. Kanclerza drażniła dziś ta mnogość światła w pokoju. Ciszy i ukojenia potrzeba było, a tymczasem słońce hulające po izbie nie sprzyjało skupieniu i oziębieniu podnieconych myśli. - Łeb pęka! Ani jednej mądrej rady nie mogę wytrząść z czerepu - powiedział do siebie na głos. Wstał i zasunął ciężkie firanki na oknach. Znów osunął się na fotel. To usadzenie korpusu w wygodnym karle przyszło niełatwo, bo od kilku dni szwankowała władza w członkach kanclerza. Gdy pięć dni temu, w drodze do chorego króla, dowiedział się z nagła o jego śmierci, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i nawet nie w kolasie, lecz na leżąco, w lektyce, musiał wrócić do Warszawy. Cyruliki wypędziły jako tako paraliż, ale po dziś dzień kruche były ścięgna w kolanach, stopach i łokciach. Śmierć króla przybiła Ossolińskiego. Nie była to żałość i ból po stracie kochanego człowieka. Ludzkie, zwykłe uczucia miały przystęp do jego serca nader rzadko, raczej w chwilach wolnych od spraw państwowych. Zazwyczaj pierwszy minister koronny brał wszystko na zimny rozsądek, i teraz właśnie uciekał się po radę i pociechę jedynie do swojego rozumu. A ten zawodził, podsuwał na razie najczarniejsze myśli. "Póki żył król, wszystko, co zdziałałem czy zamyśliłem, szło na rachunek majestatu. Król w trumnie, więc teraz nie jego, ale mnie oskarżą o całe nieszczęście kozackie. Bóg mnie pokarał, że te Żółte Wody zbiegły się ze śmiercią królewską." Od kilku dni wiedział o ciężkim oblężeniu obozu pod Żółtymi Wodami i przejściu na stronę Chmielnickiego pułków kozackich płynących czajkami. Nieskory łudzić się nadziejami, przewidywał, że partia młodego Potockiego już przepadła i że lada dzień potwierdzą się jego domysły. Hetmani się ostoją, bo siła przy nich większa, ale jeśli przyjdzie chan Islam Girej? Zaraz po otrzymaniu wiadomości o śmierci Władysława wysłał do wezyra chańskiego listy nawołujące do wstrzymania ich od sojuszu z Kozakami, ale czy na czas zdążą? Czy chan ulęknie się jego groźby? A i gońce z listami mają teraz utrudniony przejazd, skoro całe Zaporoże w ogniu. Nawet o Marcinie Dębskim, choć to najsprytniejszy z dworzan, słuch zaginął i nie wiadomo, co się z nim dzieje. Nie daj też Boże, by się chan dowiedział wcześnie o śmierci królewskiej, bo bezkrólewie zachęci go do najazdu na ziemie wschodnie. Ale gdyby nawet chan nie wciągnął się do wojny, to wiadomość o klęsce pod Żółtymi Wodami wystarczy, by wzbudzić popłoch w szlachcie i skierować całe jej oburzenie na Ossolińskiego... "Mnie będą winić za wszystko. Pierwszy ten karzeł ruski, Wiśniowiecki, zacznie na mnie ujadać i głosić, że to ja rozpuściłem kozaczyznę. W te pędy za nim porwie mi się do gardła podkanclerzy Leszczyński, któremu dogadza śmierć Władysława, bo niewiele miał do niego dostępu." Myśl o dwóch największych wrogach, wojewodzie ruskim i podkanclerzym, była pierwszą wśród trosk kanelerza. Zresztą, w istocie nie był w tej chwili kanclerzem, bo z śmiercią królewską władza pierwszego ministra ustawała na czas bezkrólewia. Zastępstwo króla w rządzeniu państwem było teraz w rękach prymasa, ale jakież to były ręce? Zgrzybiałe i nieudolne. Chory prymas Łubieński leżał teraz w swojej sypialni w Łowiczu i choć jeden z pierwszych wiedział o zgonie Władysława, dotąd nie pojawił się w stolicy. "Że prymas chory - myślał Ossoliński - to dobrze i źle zarazem. Poniewolnym można łatwiej kierować, ale niestety nie ma go w Warszawie, tam zaś w Łowiczu mogą go wszyscy urabiać na swoje kopyto. Jedyne wyjście ściągnąć prymasa jak najprędzej do Warszawy, otoczyć swoimi ludźmi i wpływami." O tych ludzi właśnie zabiegał Ossoliński. Mimo dolegliwości w członkach składał teraz wizyty senatorom przebywającym w stolicy, to znów zapraszał do siebie na poufne narady znaczniejszą szlachtę, nawet nie z senatorskiego grona. Nigdy nie było dla niego tajemnicą, że póki król żyje, szanują go wszyscy z pozoru, w duchu zaś nienawidzą za jego rozum, niechęć do hulaszczego życia i za łaski królewskie, które na sobie skupił. Zawsze wypominali mu tytuł księcia cesarskiego, mimo że go przecież nie używał, ośmieszali wspominaniem pomyślanej dawniej przez niego kawalerii Niepokalanego Poczęcia i jego wpływom przypisywali całą łagodność króla dla Kozaków. Natomiast nikt już nie pamiętał odmówienia pieczęci na królewskie zaciągi. Przeciwnie, byli i tacy, co nazywali to klęską kanclerza, do której zmusił go nacisk panów i szlachty. "Póki żył król Władysław, kłaniali. mi się do pasa. Całe korowody wystawały przed pałacem i moja kolasa nie mogła się przecisnąć wśród wozów pańskich, wyczekujących pod bramą. Teraz mógłbyś urządzić gonitwy przed opustoszałą rezydencją." Wraz ze śmiercią króla odczuł Ossoliński całkowite osamotnienie i dlatego w pośpiechu zabiegał o opinię. I dziś czekał na człowieka, z którym wprawdzie nie darł nigdy kotów, ale o jego względy dotąd się nie troszczył. Cóż bowiem znaczył wprzódy dla kanclerza pan armatny, szlachcic na znacznym wprawdzie urzędzie, ale bez dworu, bez majętności, bez sług rękodajnych i całego grona popleczników? Dziś natomiast nawet pozyskanie takiego stronnika nabierało ceny. Czas był wojenny, groźny, w którym każdy wybitniejszy dowódca nabierał znaczenia. Armatny, który utrzymał do tej chwili pełny zaciąg żołnierza w liczbie kilkuset ludzi, rozrzuconych po cekhauzach i twierdzach pogranicznych, był teraz poplecznikiem nie do pogardzenia. Reprezentował nie tylko znakomicie wyszkolonych oberszterów i puszkarzy, ale całą siłę artyleryjską państwa, która mogła poważnie wpłynąć na losy ojczyzny. Niech tylko rozejdą się hiobowe wieści o klęsce pod Żółtymi Wodami, to cała szlachta zwróci swoje oczy na ludzi wojskowych, upatrując w nich ratunek. Lepiej mieć Arciszewskiego za sobą niż przeciw sobie w tej nieszczęsnej chwili. Poza tym skołatanemu troskami kanclerzowi brak było dotąd rozmowy z człowiekiem o wojskowym doświadczeniu, a za takiego zawsze uważał pana Arciszewskiego. "Wierny był bezgranicznie królowi i nie siedzi po dziś dzień w żadnej magnackiej kieszeni. Sąd jego o wszystkim będzie bezstronny i prawy. Nadto w ostatnich miesiącach król jegomość często przesiadywał w arsenale więc armatny dobrze wprowadzony w zamierzenia królewskie." Bo i tego brakowało kanclerzowi - dawnej woli królewskiej. Za życia Władysława opierał się jej niekiedy, ale w sumie szedł ręka w rękę z królem i na tym przecież wyjechał. Myliła się szlachta, mówiąc, że on "złym przystawem i duchem królewskim" i że wszystko królowi podszeptuje. Niełatwo było podszeptywać Władysławowi IV, którego siłę woli znał kanclerz lepiej od innych. Co król zamierzył lub pomyślał, kanclerz na swój rozum przerabiał, w czyn wprowadzał lub, gdy zgoła wydawało się niebezpieczne, perswadował królowi. Dziś był sam. Czuł na sobie obowiązek myślenia za wszystkich i przerażała go myśl, że brak mu nie tylko króla, ale przyjaciół, co by byli niejako pogrobowym głosem królewskim. Właśnie uchyliły się drzwi i pokojowiec zapowiedział: - Pan przełożony nad armatą koronną. - Wpuszczaj! Uniósł się z trudem z fotela i chcąc gościa uhonorować podszedł aż ku drzwiom. - Witajże, mości Arciszewski! Z utęsknieniem czekam na ciebie. Czas tak podły, że jedyna otucha w tym, gdy się widzi człowieka rycerskiego. - Kłaniam się waszej kanclerskiej mości. Co zaś do otuchy, nie wiem, jaka może być ze mnie pociecha. Skoro króla brakło, wszyscyśmy jako te sieroty. - Siadajże, waszmość, rady twojej mi potrzeba. "Do rady mnie potrzebuje - myślał Arciszewski rozsiadając się w karle. - Łeb ma tęższy ode mnie i nigdy mnie o zdanie nie pytał. Króla trzeba było słuchać, mości kanclerzu, a tyś jeden z tych, co go zawczasu do grobu wpędzili." Złożył ręce na pasie i nie kwapiąc się do zaczęcia rozmowy czekał, co tu do niego powiedzą. Ossoliński zaczął mówić z ciężkim sercem o sytuacji na Zadnieprzu, o wszczęciu wojny przez Potockiego wbrew woli króla. - Nie usłuchał pan krakowski i sam zaczął. Posłałem mu pisma królewskie przez zaufanego dworzanina i nawet po dziś dzień nie raczył odpowiedzieć na wolę królewską i chyba mi sługę zatrzymał. A tam na Zadnieprzu niedobrze, mój Arciszewski. Słyszałeś waszmość o Żółtych Wodach? - Mówią o tym bałamutnie. Przegadują głównie Żydzi, którzy uciekli zza Dniepru. Nic pewnego nie wiem, ale i ja przeczucia mam nie najlepsze. - Źle tam jest, najgorzej, jak być może. Z tego, co wiem, partia młodego Potockiego skazana już na zagładę. Na szczęście są jeszcze hetmani z wojskiem kwarcianym i z pańskimi pocztami. Ale jeśli rozejdzie się po Warszawie wiadomość o klęsce pod Żółtymi Wodami, lęk tu wszystkich ogarnie. Zważ, waszmość, śmierć króla i taka klęska w jednym miesiącu, ba, w jednym tygodniu... Za dużo na moją starą głowę. - Król żyłby dłużej, gdyby go odebraniem władzy nie dobito... - Wiem, co przez to rozumiesz. Nic nie winienem, klnę się Bogiem, że przez całe życie o niczym nie myślałem jak tylko o tym, by wzmóc władzę królewską w państwie. Ale wielcy panowie niestety silniejsi byli ode mnie i od króla. Arciszewskiemu przypomniała się w tej chwili relacja Piotra Opackiego o spotkaniu magnatów w ogrodzie reformatów. Spojrzał przenikliwie w oczy kanclerza. - Król jegomość do samego zgonu nie darował waszej miłości odmowy pieczęci na listach przepowiednich. Darujesz, kanclerzu, co powiem, ale z tej odmowy całe obecne nieszczęście. Nie do pomyślenia było, by kiedy indziej kanclerz ścierpiał podobne słowa, dziś zaś wcale się nie obraził. Ku zdziwieniu Arciszewskiego, spodziewającego się ostrej odpowiedzi, Ossoliński westchnął i powiedział ze smutkiem w głosie: - Sądzisz, że i o tym nie myślałem? Jeden Bóg wie, ile zgryzoty miałem z tej przyczyny... prawo nie pozwalało... Krzysztof uśmiechnął się ironicznie. - Prawo? Gdyby prawa wieczne były nie naruszane, świat skostniałby. Dobre prawa trzeba szanować, złe niszczyć lub zmieniać. Taki czas idzie po świecie, że mądre narody chwytają się silnej władzy, wojska miewają zaciężne i narodowe u boku monarchy. A u nas co, jedynie pańskie watahy. Gdyby wasza miłość przyłożył wtedy pieczęcie, mielibyśmy dziś pod dostatkiem żołnierza, Kozaków za sobą i może do tej pory Islam Gireja pod nogą... Źle się stało. - Szlachta okoniem stawała. - Nie szlachta, królewięta. - Niech i tak będzie. Przejrzałem, że wojną domową groziło. - Nie wiem, czy aż wojną. Ale gdyby nawet raz przyszło przemóc opór panów nieposłusznych królowi, przeczyściłoby się powietrze w miłej ojczyźnie. Zresztą gdyby król zaczął z Tatarami, nie powstałyby w kraju zamieszki. Jacy są możni panowie, bo nie wszystkich mam za warchołów, to jednak ojczyzny by wtedy bronili. - Z Tatarami, powiadasz? Ale ty równie dobrze jak ja wiesz, bo król z tobą pijał w arsenale, że nieboszczyk chciał wojny z Portą, nie tylko z Tatarami. Z waszmości człowiek światły, wódz znamienity i trzeźwy w każdym obrachunku, więc powiedzże mi szczerze, czyś ty naprawdę wierzył w nasze zwycięstwo nad Turkami? To było nieszczęsne fatum królewskie i sam to tak nazywał. - To pewna, że z Portą byłaby rzecz trudna, ale nie wszystko dzieje się za jednym zamachem. Gdyby wtedy Budziaki i Krym uciszyć, Kozakom wrócić wolności, byłaby i w tym wielka chwała. Co dalej, Bóg jeden wie... - O Kozakach wspomniałeś - przerwał Ossoliński, myśląc "słowo w słowo to mówi, co król nieboszczyk". - Ale skoro tam teraz rebelia, mówże, cóż by twoim zdaniem uczynił król w takiej chwili? - Pojechałby na Zaporoże, hetmana przywołał do porządku i rzeź wstrzymał. Dałby kozactwu amnestię, skoro o swoje prawa wojują. Nie do pługa im, ale do muszkietu i siodła. - Amnestię, powiadasz? Nie wiem, czy teraz wystarczy Chmielnickiemu amnestia. A gdyby tak cała orda z chanem zjechała nam na karki, też byś mówił jeszcze o amnestii? No, powiadaj! - Żołnierzem jestem, nie statystą. Wiem, że straszna to wojna z własnym wojskiem, za jakie Kozaków mamy. Paktować trzeba do ostatniej chwili, a jeśli sprzedadzą się Tatarom, to i ja wytoczę przeciw nim armaty. Żołnierzem jestem, królowi i Koronie przysięgałem, a nie Kozakom i chanowi. - A widzisz! Króla nie mamy i w tym całe nieszczęście, toteż ci powiem w zaufaniu, że myślę, byśmy w jak najszybszym czasie zwołali elekcję, ale znając szlachtę, boję się, czy zgoda będzie? Rzucił pytanie i czekał na odpowiedź. Od kilku dni wybadywał znaczniejszą szlachtę, o jakich kandydatach myślą. Czy wolą królewicza Karola, biskupa wrocławskiego i płockiego, czy owego włóczęgę po świecie, Jana Kazimierza. Obyczaj przemawiał za starszym Kazimierzem, ale większe sympatie skupiały się już po stronie Karola, choć znowu obawiano się jego jezuickich doradców. Czekał więc teraz Ossoliński na jakąś wypowiedź Arciszewskiego, nie orientując się dotąd, który z kandydatów cieszyłby się większym zaufaniem ludzi wojskowych. Widząc jednak powściągliwość armatnego, wyraźniej zapytał: - Wojsko by chciało wojennego króla, a tu jeden biskup, drugi kardynał. Jan Kazimierz starszy i podobno człowiek o osobistej odwadze. A znów Karol królewicz o większej powadze i stateczności. - Myślę, że ludzie rycerscy pójdą raczej za Kazimierzem. Na to tylko czekał Ossoliński. Uśmiechnął się teraz serdecznie do generała i rozłożył szeroko ramiona. - Toś mi, panie armatny, brat i zwolennik. Głośże to wszędzie, co teraz mówisz, bo choć zacny jest królewicz Karol, ale Kazimierz prędzej wsiędzie na konia i w pole ruszy. Czas wojenny. Tak mówił, ale nie o koniu i siodle królewskim myślał w tej chwili, tylko o Marii Ludwice Gonzaga. Królowej jeszcze nie było w Warszawie i nie widział jej kanclerz od zgonu Władysława, nietrudno mu jednak było dociec, jakie zamiary chodzą po głowie ambitnej Francuzce. Maria Ludwika wcześniej od innych przewidziała niedługi żywot schorowanego króla. I ją jednak zaskoczył nagły zgon Władysława, ale nie w tym stopniu co szlachtę, senatorów i samego kanclerza. Już od kilku miesięcy przemyśliwała nad czekającym ją wdowieństwem i krzątała się wokół brata królewskiego, Kazimierza. Jeszcze niedawno, gdy na Wielkanoc przybył z Paryża poseł francuski i zabiegał o małżeństwo Jana Kazimierza z jedną z księżniczek francuskich, Maria Ludwika postarała się swoimi wpływami odwlec decyzję królewicza i odstręczyła go od zbyt pochopnego małżeństwa. Jej ówczesne manewry, intrygi i pochlebstwa w stosunku do Kazimierza były już wtenczas dla Ossolińskiego całkiem jasne. "Dobrze ona liczy - myślał wtedy - król już zaszedł w lata i niewiele życia mu zostało. Gdy zemrze, ona pierwsza zakręci się wokół Jana Kazimierza. Dobrze wie, że po śmierci króla szlachta poprze raczej takiego kandydata, co by wdowę pojął, bo wtedy nie trzeba uchwalać oprawy dla nowej królowej." Dziś kanclerz miał absolutną pewność, że żałoba Marii Ludwiki nie pogrąży jej w bezczynności. Jeśli dotąd w zamian za pożyczki dane królowi sprzedawała różne urzędy państwowe, to nie tylko po to, by sobie przysporzyć majątku. Trzy lata pobytu na tronie królowej wystarczyło sprytnej Francuzce, by sobie zjednać rozdawaniem urzędów całą rzeszę popleczników. Więc gdy i ona - myślał Ossoliński - wesprze Kazimierza, gdy i królewicz, co kanclerzowi wydawało się pewne, przyrzecze wdowie królewskiej małżeństwo, szanse biskupa Karola znacznie zwątleją. "A któż w państwie tego dokona, jeśli nie Ossoliński" - myślał nie bez pewnej pychy. Więc i teraz wyzyskując obecność na swych pokojach pana armatnego powiedział: - Cieszą mnie słowa waszmości, bo widzę, że i tobie miły Kazimierz. Pomóżże zatem swoją mądrą głową, by jedność była w narodzie. Rzecz w tej chwili najważniejsza mieć króla jak najprędzej. - Tak i ja myślę, mości kanclerzu. - Daj rękę! A teraz, skoro już jesteś u mnie, zapytam jeszcze o jedno. Wiem, że za zgodą króla nieboszczyka zadbałeś o opatrzenie twierdz i arsenałów, więc ciekaw jestem, jakie masz teraz potrzeby. Póki króla nie ma i póki prymas chory, niestety mnie trzeba o wszystkim pamiętać. Gdy się wszczęła rozmowa o artylerii, pan armatny poczuł się bardziej swojo. Opowiadał o stanie zbrojowni, ilości prochów i sprzęcie zarówno w arsenale warszawskim, jak i w cekhauzach w Barze, we Lwowie i w Kudaku. Informował właśnie kanclerza tak o nowych potrzebach artyleryjskich, jak i długach dotąd nie spłaconych, gdy drzwi do gabinetu uchyliły się i stanął w nich pokojowy. - Któż tam znowu? Nie widzisz, że rozmawiam z panem armatnym - skarcił go kanclerz. - Sprawa pilna, proszę waszej miłości. Wrócił w tej chwili dworzanin Marcin Dębski i prosi o szybkie posłuchanie. - Dębski? Wołaj w tej chwili! - krzyknął kanclerz podniecony do najwyższego stopnia. - Panie armatny, toż to goniec zza Dniepra, którego tam przed dwoma miesiącami wysłałem. Daj Boże dobre wiadomości. Wszedł Dębski. Już na sam widok jego twarzy ogarnęły Ossolińskiego złe przeczucia. - A cóż się z tobą działo tyle czasu? Mówże, z czym przybywasz! - Mości kanclerzu, nie daj Boże takiego poselstwa. Bóg zbyt ciężko nas doświadczył. Zaczął opowiadać o Żółtych Wodach, potem o Korsuniu. W krótkich, tragicznych w swej wymowie zdaniach zdawał relację ze swej wyprawy. Widział wszystko na własne oczy i przecierpiał na własnej skórze. Mówił o tym, jak to uciekł spod Korsunia, ze wstydem wyznając, że nie jak dworzanin kanclerski, ale jak parobek w chłopskiej siermiędze uciekał lasami ku Lwowu, jak omijał Białą Cerkiew, Malinówkę, wsie i osiedla, bo wszędzie jeden bunt, jedna rebelia, pożoga. - Wasza miłość, od rebelii zajmują się wsie jak od ognia. Niebo nocami pełne płomieni, bo chłopstwo pali dwory pańskie i kościoły z takim trudem tam budowane. Nieszczęsna szlachta opuszcza domostwa i borami jak zwierz leśny ucieka ku Wiśniowcu, ku Barowi i ku Lwowu. Wszędzie zgiełk, pomieszanie i lament, jakiego Korona polska nigdy nie słyszała. Dwa konie zajeździłem i pierwszą noc na jakim takim wczasie spędziłem dopiero we Lwowie u pana Ostroroga. Zabawiłem tam dwa dni, bo podczaszy zbierał wiadomości, chcąc waszej miłości opisać nieszczęścia, w jakich się znalazły ziemie ruskie. Dał te oto listy, by wasza miłość mógł z jego słów rozeznać się w całej sytuacji. W grobowej ciszy, jaka teraz zapanowała w izbie, kanclerz rozrywał pieczęcie i czytał półgłosem: - "Nieprzyjaciel wszystko wojsko pogromił. Postrzelony hetman polny i wzięty do Kozaków. Hetman wielki, w szyję raniony, w rękach tatarskich jest i wielu znacznych, a drudzy na placu zostali. Dnia dwudziestego szóstego maja rano we trzech godzinach stało się. Chmielnicki z tymże pogaństwem idzie w głąb Polski, miasta mieczem i ogniem wojując, drugie osadzając. W Białej Cerkwi siedzibę wojny zasadzi, a potem o Kijowie myśli, książęciem ruskim tytułując się. Kozaków szpiegów siedemdziesięciu dziewięciu wyszło do Polski, którzy co przedniejsze miasta palić mają. Z tych jednego w Brzeżanach dostano, który to wszystko na mękach wyznał. Dan ze Lwowa wśród szczęku broni, dnia czwartego czerwca nieszczęsnego 1648 roku." - Stało się - szepnął złamany wiadomością Krzysztof Arciszewski. Groźna była prawda tego lakonicznego słowa. Stało się, nieszczęście zawisło nad Rzecząpospolitą. Nie jedno nieszczęście, ale kilka naraz, idących po sobie jak lawina. Śmierć króla, Żółte Wody, Korsuń, rebelia zbuntowanej kozaczyzny, brak hetmanów, Tatarzy u granic Korony wespół z mszczącym się za bezprawia pańskie ludem ukraińskim. Inaczej wszystko marzyło się nieżyjącemu królowi. Zamiast wyprawy na Tatarów i Turków przyszedł najazd na ziemie Rzeczypospolitej. Gdzież był teraz ratunek, skoro ani wojska nie stało, ani wodzów, ani żadnego zaopatrzenia? I żadnej władzy w państwie, tylko eks-kanclerz Ossoliński i zgrzybiały prymas. Ossoliński siedział ponury, bez słowa. Nie mógł w tej chwili ścierpieć na swojej twarzy oczu Arciszewskiego, bo jakby widział w nich niewypowiedziany wyrzut: Stało się, ale że się tak stało, tyś przede wszystkim winien. Może właśnie dlatego zapytał nagle Dębskiego: - Wiozłeś listy królewskie do hetmana i nic o nich nie mówisz. Jakim prawem Potocki zaczynał wojnę, skoro miał najwyraźniejszą wolę królewską w rękach i moje pieczęcie na listach? - Pan hetman dzień w dzień pijany był i cięgiem bankietował pełen nadziei na tryumf. Kazał mi czekać, bo, i jak mówił, pojadę z wiadomością o wiktorii. - Opój i dureń. O Tatarach wiedział? - Mówiono mu o Tohaj-beju, ale nie wierzył. - A Islam Girej jest na Dzikich Polach? - Ordy są wielkie, o chanie jednak nie słychać. Szlachta, co ze mną od Lwowa do Warszawy jechała, powiada, że i Gireja widzieli, ale strach ma wielkie oczy. - Już takie ploty w Warszawie? - oburzył się Ossoliński. - Do wieczora zapędzą całe miasto w trwogę. Nowa troska spadła na jego głowę. Dotąd łudził się, że póki miasto nie wie o wszystkich klęskach, on łagodną informacją o wojnie uspokoi opinię. Tymczasem wszystko spadło tak nagle, że nie było już nadziei na uciszenie wzburzonych umysłów. - Ręce opadają - zwrócił się do Arciszewskiego - jak waszmość widzisz. Nie na taką gawędę, cię zaprosiłem, jaką nam los zgotował. Cóż ty myślisz, panie armatny, o tym wszystkim? - Jeśli mam prawdę powiedzieć, to myślę o tym, żeby wyszedłszy od waszej miłości, puścić gońców do cekhauzów w Toruniu, Gdańsku i Malborku, by mi jak najprędzej działa odstawili do Warszawy. Słyszałeś, mości kanclerzu, że te, co były pod Denhoffem wszystkie poszły do Chmielnickiego. - Nie o to pytam. Boję się, że tu w Warszawie może powstać rozprzężenie. - Pierwsza rzecz zadbać, by ludność nie uchodziła w popłochu, do którego skwapliwi zwłaszcza bogacze. Wiem z innych wojen w Europie, a Bogiem a prawdą i w Brazylii, że nikt tak nie jest czuły na każdą tragiczną wiadomość, jak ci, co pilnują swoich szkatuł. Pospólstwo nie ma z czym uchodzić, więc łatwiejsze do utrzymania w mieście. - Cóż więc radzisz? - Obstawić wszystkie drogi wokół Warszawy i nie puszczać ładownych wozów. W przystani na Wiśle warty ustawić i aresztować każdą dombasę uciekającą z miasta, czy to mieszczańską, czy szlachecką. - To mądre... - Trzeba zwerbować mieszczan, dać im broń i ćwiczyć. Poza tym na wszelki wypadek wały opatrzyć. - Jeszcze większa panika się zacznie. - Inaczej w życiu doświadczałem. Właśnie gdy miasto wciągnie się w obronę, ducha nabiera. A poza tym, jeśli wolno powiedzieć, uważam, że należy prowadzić dalej myśl królewską. Gotując obronę nie tylko w mieście, ale w całym państwie, myśleć o odwróceniu nieszczęścia ugodą z Kozakami. Może jeszcze porzucą Tatarów. - Nawet teraz to mówisz, gdy wiesz, co zrobili z wojskiem królewskim i ze szlachtą na ziemiach ruskich? - powiedział kanclerz bynajmniej nie w formie wymówki. To pytanie zadawszy niejako sobie zaraz na nie odpowiedział: - Może wojewoda Kisiel mógłby jeszcze coś pomóc w takiej niedoli? Czy ja wiem, głowa pęka... Po wyjściu armatnego kanclerz pozostał sam ze swoimi myślami. Porządkował je, starał się uwolnić skołataną głowę od rozpaczy i chaosu. Tłumił w sobie niepokoje i coraz zimniej wszystko rozważał - sytuację na wschodzie, szanse poselstwa do Kozaków z wojewodą Kisielem na czele, potrzebę szybkiego zbrojenia, a nawet możliwość amnestii dla kozaczyzny. "Prymasa jutro ściągnę do Warszawy. Zwołam do stolicy zjazd bodaj województwa mazowieckiego i wezwę, kogo się da dopaść, z senatorów. Najpilniejsza sprawa regimentarstwa. Kto godzien władzy nad wojskiem w tym nieszczęściu?" Ostatnia myśl najbardziej zaprzątała mu umysł. Przerzucał w myśli nazwiska: Wiśniowiecki, Tyszkiewicz, Dominik Zasławski, Koniecpolski, Ostroróg? A może Lubomirski czy Jędrzej Firlej? Rozważał każdą kandydaturę, jakby to on sam władny był nadawać teraz buławę czy regimentarstwo. Jedno wiedział, że gdy się rozejdzie wiadomość o grożącej nawale kozacko-tatarskiej, szlachta zdolna będzie do pośpiesznej decyzji. Ten wtedy wygra, kto będzie miał gotowe propozycje. Kogóż więc na tym nadzwyczajnym zjeździe szlachty wysunąć na wodza? Kniazia Wiśniowieckiego chcieliby niektórzy, ale on utopi we krwi całą Ukrainę. Przy nim jako regimentarzu mowy być nie może o żadnej ugodzie z Kozakami, bo o jednym będzie myślał, jak wyrżnąć buntowników i wjechać z triumfem w swoje dawne włości. Koniecpolski? Nazwisko na Ukrainie sławne po ojcu, ale i on niepoczytalny w nienawiści do Kozaków. Dominik Zasławski, pan tam największy, ale niezbyt wielkiego umysłu. Ten chyba pojmie, że bez poparcia kanclerza nigdy by go nie obrano regimentarzem. Jeśli o głowę chodzi, najtęższą ma Ostroróg, mąż uczony... dobry do rady. Ważył na szali swego rozsądku nazwiska, związane z nimi przymioty i wady i wciąż go niepokoiła jeszcze jedna troska. Jeśli jednego wysunie jako kandydata do buławy, inni w nienawiść popadną, bo kto uwierzy, że w tym nie jego, ale prymasa ręka. - Skoro więc mam jednego zdobyć zwolennika, a wielu utracić, to czyż nie lepiej pomyśleć o tym, by zwiększyć liczbę regimentarzy? Olśniony tym pomysłem wrócił do przeglądu magnackich nazwisk. Słońce już dawno umknęło z okien komnaty i tylko daleki jego odblask padał na firanki, a kanclerz wciąż biedził się ze swoimi myślami, kreślił piórem na papierze nazwiska, projekty listów i powtarzał: - Radę senatorów trzeba zwołać... Kisiela wysunąć na posła do Kozaczyzny i wybrać co najmniej trzech regimentarzy... A może pomyśleć też o wojskowych komisarzach? I jak najprędzej zebrać wielką siłę, poczty pańskie, pospolite ruszenie. Czas nagli, czas nagli... Rozdział II Najstarsi żołnierze nie pamiętali ze swych wojennych wypraw tak wspaniałego i rozległego obozu jak ten, który stał teraz na Czołhańskiej Dolinie. Nawet ci nieliczni, co byli niedawno pod Korsuniem, a dziś wybrali się na drugą wyprawę, oszołomieni byli okazałością i mnogością wojska. Na całe mile ciągnęło się obozowisko oparte z jednej strony o skalisty Czołhański Kamień, z drugiej wchodzące w zamglony step i mgły płynące od źródeł Słuczy i Horynia. Dziesiątki tysięcy wozów skarbnych, rydwanów, kolas, karoc i podwód chłopskich otaczało owe płócienne miasto namiotów, szop, stajni obozowych i kuchen. Wszędzie błyszczały kirysy, hełmy, złotogłowie zdobiące wejście pod opony, proporce fruwające na wbitych w ziemię kopiach i lśniły blaskiem pozłacane i wysrebrzane drzwi karoc pańskich, czekających przed namiotami. Gdzie sięgnęło oko, napotkało tłumy żołnierzy, barwne mundury dragonii, pajuków, jak i wystrojoną szlachtę. Wielu ludzi bywałych nie pamiętało takiego przepychu nawet ze zjazdów koronacyjnych, na które też się wyprawiała szlachta z całą, na jaką ją było stać, okazałością. - To nie obóz - mówili stateczniejsi - ale cała Rzeczpospolita w swym przepychu i bogactwie. Ileż tu zbytku, sreber niepotrzebnych na wojnie, ile kredensów, jakby to nie na bój, lecz na bankiet jechano. Pan Arciszewski stał ze swoją artylerią na przodzie obozowiska. Namioty tu były szare, żołnierskie, nie wybijane wewnątrz purpurą. Miast stołów bogatych, sreber i kredensów znalazłeś tutaj ławy pospolite, zbite naprędce z tarcic, a do jadła sprzęt tylko najpotrzebniejszy, gliniane dzbany, misy i drewniane łyżki. Żołnierze jednolicie ubrani nie świecili kolorową barwą i mieli buty nie miękkie, co się w słońcu łatwo grzały lub szarpały się w chruście, ale tęgie cholewy z juchtowej skóry łojem nasyconej. Nie tylko strój pana armatnego i jego puszkarzy, nie tylko surowy obyczaj żołnierski różnił tę część obozu od reszty, ale i duch, jaki tu panował. Tam wiwatowano i pito codziennie na bankietach, tu żołnierz pracował w pocie czoła, rył rowy, osadzał działa, opatrywał podwozia i lufy, o każdej godzinie dnia dawał dowody swej żołnierskiej sprawności. Gdy trąbiono na porę posiłku, puszkarze zasiadali kołem na obalonych pniach, łamali chleb w palcach jeszcze obeschniętych gliną i obyczajem chłopskim jedli w milczeniu. Dopiero gdy nabrali sytości, rozpoczynali gawędę. Inna ona była niż przy pańskich stołach w namiotach, bo ani petercyment, ani gorzałka nie podniecały tu umysłów. Prowadzono raczej skromne rozmowy. - Jeszcześmy wojny nie wygrali, a u panów regimentarzy codziennie wiwaty - mówił cieśla Sebastian. - Panowie pewni są swojej siły. Takiego wielkiego wojska w życiu nie widziałem - odpowiedział drugi. - Strojne ono jest, na niejednym wozie tyle majątku, że byś go za kilka wsi nie kupił. Widziałeś, z jakimi kolasami wjechali tu kiedyś obaj panowie Lubomirscy? - Widziałem, drzwi były wysadzane perłami jak groch wielkimi. Woźnica miał nawet bat w srebro oprawny. - Gadasz o panach krakowskich, jakbyś nie widział regimentarza Koniecpolskiego. Ten ci dopiero pokazał, ile ma bogactwa. - Prawdę mówisz. Błyszczały kamienie na łbach końskich i czaprakach, że kłuło w oczy. Ale pan chorąży świecił nie tylko bogactwem, bo i liczbą swojego wojska. Przyprowadził dwadzieścia dwie chorągwie jazdy, moc to wielka. Teraz wtrącił się do rozmowy cejkwart Mitwenz. - On jeden przywiódł działa, dwanaście luf. Oglądałem je dzisiaj z rana. Niezgorsze są, ale ani ćwierci tego ognia nie dadzą, co nasze, pod panem armatnym. - Ognia, powiadasz? Oberszterzy mówią, że nawet lontów nie zapalimy, a kozactwo pierzchnie. Sebastian na to powiedział: - Może to być. Gdy chłopstwo błahoczestiwe uwidzi tyle magnackiego bogactwa, duch w nim zamrze. - Ty zawsze myślisz tak, jakbyś miał swojego pana Tarnowskiego na oczach. U ciebie we wsi może sobie nawet zabić plebana, ale tu przeciw nam stoi nie jeden chłop, ale całe wojsko. - Właśnie, tu panowie z potęgą, a tam chłopi z siekierami. - Nie tylko chłopi. Jest tam i żołnierstwo kozackie, no i tatarskie. - Tatarów nie ma. - Różnie o tym gadają. - A ty strach siejesz, nie wiadomo po kiego licha. Żołnierz jesteś na służbie więc tak mów, jak każe pan armatny. - A skąd wiesz, co myśli pan armatny? Nie pije co dzień z regimentarzami jak inni i małpy nie przychodzą do jego namiotu. - Powagę ma, wiadomo. I karności od nas wymaga. - Toteż, co on każe, robimy. Będzie bitwa, to i mnie się nie powstydzi. - O widzisz, tak mów, boś żołnierz. A właśnie pan armatny szedł z oberszterami przez artyleryjski obóz. Tu zaglądnął do misy, czy jadła nie za mało lub czy nie zmarnowane, tam znowu przystawał przed stosami zwalonych kłód, które zawczasu sposobiono na wypadek dalszej przeprawy. Patrzył, czy wozy z prochem dobrze okryte przed wilgocią i zaprószeniem ognia, rzucał okiem to na rynsztunek żołnierzy, to na konie chrupiące smakowicie owies. Przeszedł też mimo gromady, wśród której siedział Mitwenz i Sebastian, skinął ręką, gdy się podrywano do powstania, i wszedł do swego namiotu. Odprawił oficerów i zostawszy sam na sam z Piotrem usiadł na ławie pod płócienną szopą. - U nas porządek, jak przystało na wojenny obóz, a tam? Słyszysz? Z dala, z głębi olbrzymiego obozowiska, dolatywał warkot bębnów i luźne wystrzały z samopałów. To tu, to tam na niezmierzonej okiem przestrzeni odzywały się trąby, piszczele, zrywały się hałaśliwe okrzyki i wiwaty, których nie sposób było uchem rozeznać. Jeszcze z dalsza, z krańców obozu, dobiegało rżenie pasących się na stepach koni, a niekiedy i ryk bydła spędzanego z okolicznych wsi na potrzeby żołnierstwa. - Hulaszcze wojsko, czegoś podobnego w życiu nie widziałem - zasępił się Arciszewski. - Tyś pierwszy raz na wyprawie, więc nie dziwota, że ci oczy wyłażą ze zdziwienia. - Pierwszy raz, wasza miłość. Takiej potęgi nigdy nie widziałem. - Siła wszystkiego, a najwięcej wozów. Jadą jak na wesele, ale nie daj Boże, by z tego nie wyszedł pogrzeb Rzeczypospolitej. Piotr nie od dzisiaj widział takie zasępienie na twarzy generała i w duchu dziwił się jego cierpkim słowom. Dlaczego siedziała mu chmura na czole? Szli tak całym obozem pod wodzą trzech regimentarzy aż spod Glinian i co dzień rosła potęga wojska. Przyjeżdżały poczty pańskie, chorągwie husarskie, a każda z nich po pięćdziesiąt i sto koni, dochodziła dragonia i kompanie piesze. Przyszedł pułk szlachty krakowskiej, zjechali Lubomirscy, przyprowadził ozdobne chorągwie miecznik koronny Zebrzydowski, dalej starosta słotnicki i Ossoliński. A jeszcze pułk sochaczewski Brzozowskiego i własna piechota magnata, licząca ponad sześciuset ludzi, dalej dobre wojsko lubelskie pod Zbigniewem Firlejem i dzielny poczet ostatniego z Koreckich, księcia Samuela. Przyszły poczty Zamoyskich i krajczego królowej, Radziejowskiego, a nade wszystko ucieszyło Piotra i żołnierzy nadejście regimentarza Koniecpolskiego z kilkutysięczną jazdą. - Wasza miłość lepiej wszystko widzi ode mnie i rozważy. Mnie się jednak wydaje, że urośliśmy w siłę od postoju w Glinianach, a już nade wszystko od chwili gdy kniaź Wiśniowiecki przeprosił się z regimentarzami i połączył z naszym obozem. - To prawda, ale ileż z tym było ceregieli. Trzy dni szły dąsy i fochy, jakby nie o Rzeczpospolitą chodziło. Widzisz, mój drogi, wielka siła jest dotąd w ojczyźnie, ale każdy za swój róg ciągnie. Mamy trzech hetmanów i trzydziestu komisarzy, trzy kopy wodzów, a tu jednej głowy potrzeba. - I wasza miłość, dzięki Bogu, też komisarzem z woli sejmu. Arciszewski uśmiechnął się gorzko. - Wybrali mnie, bo mam armatę pod sobą. Ja jeden wśród nich jestem żołnierzem na żołdzie, tamci to panowie z własnymi pocztami. Patrzą na mnie spode łba i żadnej rady nie słuchają. Gdyby żył król jegomość, inny głos miałby tutaj znaczenie, a nie tych, co niby stoją na czele wojska, ale wyjechali na wojnę z beczkami i z pierzynami, a na dodatek, ku obrazie prostego żołnierza, także ze spódnicami. Prawdę mówił Arciszewski, bo w obozie pod Czołhańskim Kamieniem folgowała sobie szlachta i pod tym względem. Służono nie tylko Bachusowi, ale i Wenerze. Niektórzy panowie wieźli tutaj w kolasach także swe nadworne nałożnice. Mniej wybredny, gdy mu się cniło w męskim gronie wojskowych, przygarniał do namiotu wywłoki miejskie i z okolicznych osiedli, które włóczyły się pod wieczór jak ćmy wokół obozu. Zatrzymywano na otuchę i do swawoli także wszelakie wyciruchy zajeżdżające na targ do obozu z nabiałem czy mięsem. Toteż przed wieczorem, gdy zabłysły ogniska na rozległej dolinie, słyszało się nie tylko strzały z muszkietów, ale nierzadko także śpiew podchmielonych kobiet. Niedługo gawędził dziś wódz artylerii ze swoim adiutantem, bo właśnie zarył kopytami końskimi przed namiotem goniec z kwatery głównego regimentarza Dominika Zasławskiego. - Wasza miłość, książę regimentarz prosi do bram obozu. Prezentować się będzie pan wojewoda brzeski, komisarz wojenny Szymon Szczawiński. - Co dzień te powitania i prezentacje. Mów mi lepiej, czy już wrócił podjazd wysłany pod Krasiłów. My tu bankietujemy, a nie wiadomo, co Chmiel zamierza. - Przed wieczorem spodziewamy się podjazdu. A zaś o Chmielnickim każdy chłop ruski, co był dziś na targu w obozie, gadał, że zbuntowany hetman kozacki rwie wąsa i trzęsą się na nim hajdawery. Pokłoniłby się regimentarzom i na klęczkach by ich prosił, tylko nie wie, czy mu potem głowy nie utną. Gdzież to, proszę waszej miłości, chłopstwu z nami wojować! - Ejże - popatrzył z ukosa Arciszewski - tak lekko sobie o nim mówicie? - Nie ja jeden. Wszyscy panowie regimentarze tak myślą. Każdy z nas widział, ile było strachu we wsiach, gdyśmy od Glinian jechali ku Kamieniowi. Od tego blasku pańskiego oczy im słupem stawały z przerażenia. Lecę dalej, mości generale, bo jeszcze mam wezwać pułkownika Osińskiego. - Lećże co prędzej, a nie zapomnij mnie wytłumaczyć, że nie przyjdę na prezentację. Muszę chodzić koło swej artylerii. Nie zdziwił się zbytnio dworzanin książęcy, bo z rzadka widywano Arciszewskiego na tych prezentacjach i powitalnych pijatykach. Już miał konia zawrócić, ale przypomniało mu się, że nie wszystko powiedział. - Ale, przepraszam, dziś po prezentacji będzie rada wojenna, bo oddział pana Szczawińskiego to już ostatni, jakiego się tutaj spodziewamy na Czołhańskiej Dolinie. - A na wojewodę Kisiela nie myślą poczekać? - Stoi dwie mile za Czołhańskim Kamieniem. Woli nie wchodzić w oczy kniaziowi Jeremiaszowi. - Jedź z Bogiem! Na radzie będę, tyle że z trzeźwą głową. - Czołem waszej miłości! Arciszewski znał dobrze sprawę zatargu Wiśniowieckiego z Kisielem. Wojewoda ruski od wielu tygodni wysilał swój spryt, by przeszkodzić pojednawczej misji wojewody Kisiela jadącego z poselstwem do Kozaków. By rozognić wzajemne nienawiści szlachty i Kozaków, obrotny wojewoda ruski wzmógł w tym czasie swoje najazdy na wsie i nieobronne miasteczka, palił chałupy i domostwa, wieszał i wbijał na pale, kto mu popadł w ręce. Puściwszy z dymem osiedla, wracał na bezpieczne miejsca, zostawiając po sobie trwogę i rozszalałą nienawiść do Rzeczypospolitej. Gdy mimo to Kisiel jadąc ostrożnie całymi tygodniami przemknął się przez rozgoryczoną Ukrainę i stanął pod Ostrogiem, niedaleko obozu Chmielnickiego, a nawet zaczął wchodzić z nim w układy, pan wojewoda ruski nie zaspał sprawy. Posłał siedem chorągwi pod rotmistrzem Sokołem, by najechały na Ostróg i puściły z dymem miasto wraz z Kisielowymi zakładnikami. Chorągwie pohulały wokół miasta i wcale go nie zdobyły, ale to wystarczyło kniaziowi. Rzucił hańbę na poselstwo Kisiela, bo któż u Kozaków wiedział, czyje to wojska najechały Ostróg. Toteż mówiono wśród Kozaków: - Kisiel z nami paktuje, a jednocześnie urządza szturm na miasto. Zdradzieckie to układy. Hańba Kisielowi! O tym właśnie myślał Arciszewski po odjeździe gońca regimentarskiego. - Słyszałeś - mówił do Piotra - jaka tam u góry opinia o wojewodzie Kisielu? - Właśnie, nic z tego nie rozumiem, przecież i pan Kisiel jest komisarzem wojennym z ramienia Rzeczypospolitej. - To wszystko robota Wiśniowieckiego. Posiał nienawiść i pogrzebał nadzieję pojednania się z kozactwem. Wiem od pułkownika Osińskiego, z jaką pogardą powitał Wiśniowiecki Kisiela, gdy straciwszy szanse układu oddał mu pod dowództwo swoich ludzi. - Kniaź ich odtrącił? Teraz, gdy każdy żołnierz dla nas jest zbawieniem? - Wojska nie odtrącił, tylko Kisiela. Nawet nie wpuścił go do obozu i nazwał zdrajcą przekupnym, któremu Chmielnicki miał jakoby dać za zdradę sto pięćdziesiąt tysięcy talarów. Jeszcze rzucił na niego oszczerstwo, że to za jego namową Chmielnicki wezwał Tatarów do Polski, a nawet bredził, jakoby Kisiel chciał się ogłosić królem polskim za poparciem kozaczyzny. - Cóż to za hańba! - krzyknął Piotr. - Haniebne, ale dla Wiśniowieckiego dogodne. Oczernił wojewodę, a wtedy Kisiela porzuciły chorągwie wołyńskie i same przeszły do obozu księcia. - Boże jedyny, tyle waśni w tak ciężkiej chwili. - Ty ją nazywasz ciężką, a oni już zwycięstwo ogłaszają. Niechże piją tam beze mnie i bez Kisiela. Gdy zachód słońca rzucił ukośne cienie na dolinę, Arciszewski wyprawił się do kwatery Dominika Zasławskiego. Jechał konno, bo pół mili dzieliło stanowisko artylerii od namiotu regimentarza. Mijał namioty, setki wozów i kuchen, biwakujące chorągwie dragonii i husarii, nieco dziwiąc się tak niezwykłej wesołości, bo wielka dziś była ochota w wojsku. Dopiero wjechawszy w środek obozu zrozumiał, gdzie jest przyczyna tego wzmożonego przypływu radości. Co chwilę mijał go teraz jeden i drugi oficer czy towarzysz pancerny i krzyczał w stronę namiotów i biwakujących żołnierzy: - Podjazd wrócił! Chmiel ucieka w popłochu! - Co waszmość pleciesz? Chmiel ucieka bez bitwy? - zapytał konnego gońca. - Bóg mi świadkiem! Całe kozactwo wali spod Krasiłowa na wschód, aż się kurzy. Chłopstwo już nie chce słuchać Chmielnickiego. - W głowie się nie mieści. Wierzysz w to? - Kto by nie wierzył. Wrócili towarzysze z podjazdu. Każdy z nich na własne oczy widział to, co mówi. Przywiedli sporo języka, chłopów i żydostwo. Każdy z jeńców mówi to samo, słowo w słowo. Oficer spiął konia, a pan armatny jechał dalej i nadsłuchiwał okrzyków. - Chmielnicki ucieka, waszmościowie! |Vivant regimentarze! - Samym strachem zbiliśmy wroga. - Nie ma już z kim wojować. Słuchał tego wszystkiego Arciszewski i sam nie wiedział, wierzyć czy nie wierzyć. W namiocie księcia Zasławskiego zastał takie same radosne nastroje. Zebrana starszyzna miała twarze rozanielone i beztroskie i jeden radosny gwar wzbijał się pod szczyt namiotu. Zasławski rozłożył ramiona na widok wchodzącego generała artylerii. - Stronisz od nas, panie armatny, więc teraz masz za swoje. Gdybyś tu wcześniej był, tobyś wcześniej wiedział. Chmielnickiego jakbyśmy już mieli w łańcuchu. - Słyszałem, ale wybaczcie, panowie, nie skorym do łatwej wiary. Wojna wojną, więc Chmielnicki może wyprawiać fortele. - Siadajże z nami, to cię przekonamy. Teraz nam tylko radzić, jak się puścić w pogoń za Chmielnickim i bić w uciekające watahy. Zaczęła się rada w wielkim ożywieniu i pogodzie ducha. Ale choć większość zadufanych w siebie komisarzy ogłaszała już zwycięstwo, a nawet podawała w wątpliwość, czy w ogóle wojnę trzeba dalej prowadzić, nieliczni, jak wojewoda ruski czy Denhoff, nie byli tak pełni otuchy. Chudy, niepozornej postawy książę Jeremiasz mówił z wrodzoną mu zgryźliwością: - Nie krzyczcie zaś zbyt głośno waszmościowie o zwycięstwie, skoro go jeszcze nie ma. To plugawe chłopstwo potrafi w jeden dzień grozić buntem własnemu wodzowi, a na drugi dzień będzie biło przed nim pokłony. - Co książę przez to myśli? - zapytał Zasławski, mimo niedawnej zgody z Wiśniowieckim zawsze skory do sprzeciwiania się rywalowi. - Ano to, że jutro Chmielnicki wbije na pal kilku zbuntowanych chłopów, a nawet samych atamanów uwiąże u armat, jak to zrobił już z Krzywonosem, a wtedy cała reszta tej czerni będzie mu buty całować. Chłopstwa tego jak szarańczy. Skoro Krasiłów wolny, trzeba zaraz podeń iść, a potem dalej na Konstantynów i bez pamięci bić, palić i wieszać, póki się na nowo nie zwąchają do kupy. - Dobra rada - krzyknęło kilku komisarzy - naprzód iść i w pień wycinać. - Wytrącić im z rąk samopały i zapędzić z powrotem do pługa i sochy - wołał chorąży Koniecpolski. - Jeśli pozwolicie, waszmościowie regimentarze, to ja z panem Wiśniowieckim ruszę jutro na Krasiłów. Nasze tam zbuntowane chłopstwo, więc niechże swoich panów zobaczą z karzącym mieczem w dłoni. - Jutro pod Krasiłów i Konstantynów! - przytwierdził Dominik Zasławski. Drugi regimentarz, Ostroróg, gdy spytano o jego wolę, skinął siwą brodą z przyzwoleniem nie wydobywszy z siebie żadnego słowa. Arciszewski próbował natchnąć komisarzy ostrożnością i radził, by dokładniej wybadać zamiary hetmana zaporoskiego, jeszcze raz zasięgnąć języka, czy w tym cofaniu się wojsk kozackich nie ma jakiegoś podstępu. Umilkł, gdy go zakrzyczano wrzawą. - Gdy pogoń za wrogiem, artyleria nam niepotrzebna. Idźże waszmość wolniej naprzód, jeśli ci do boju nie pilno. - Wolniej pójdę, ale i wolniej będę wracał, jeśli, nie daj Boże, zajdzie ku temu potrzeba. - Puszczyk! - krzyknął Wiśniowiecki. - Nie puszczyk, mości wojewodo. Mnie krwi nie potrzeba, tylko uspokojenia granic ojczyzny i zgody z wojskiem zaporoskim. - Do Kisiela waszmość idź i z nim razem posłuj do chłopstwa. Pisz listy błagalne do buntowników. - Za pozwoleniem - oburzył się Arciszewski - komisarzem wojennym jestem jako i wasza miłość, więc mówię swoje zdanie. Od żołnierki jestem, nie od posłowania, ale gdyby mi przyszło posłować jak Kisielowi, tobyś waszmość miał ze mną więcej kłopotu niż z Kisielem. Po chudej twarzy Wiśniowieckiego przemknął grymas wzgardy i oburzenia. Ten to kondotier, obieżyświat bez ziemi i majątku, śmie się równać z nim, kniaziem ruskim, i jeszcze wytykać mu przy okazji, że podobnie jak on jest tylko komisarzem, a nie regimentarzem. Kisiela tu wywlókł, bo pewnie jak Ossoliński jeszcze dziś wolałby układy niż wieszanie kozackiego motłochu. - O wojewodzie Kisielu niech waszmość przy mnie nie wspomina. Wiedziałem, co robię. Gdybym nie najechał wtedy Ostroga, tobyśmy dziś zasiadali do stołu z własnym chłopstwem i pieczętowali hańbę swoimi podpisami. Dzięki mnie, który utrąciłem układy, wiktoria przed nami. - Prawdę mówi jego książęca mość, wiktoria przed nami - powtórzyło kilku obecnych. Rankiem następnego dnia ruszyły naprzód podjazdy, za nimi husaria i dragoni, pod wieczór artyleria, a nocą cały tabor wielotysięczny wozów. Jazda dopadła Krasiłowa opuszczonego przez wojsko Chmielnickiego i z hukiem ogłoszono pierwsze zwycięstwo. Jeszcze bardziej wzmogło się poczucie pewności siebie wśród szlachty, bo wszyscy ludzie ze zdobytego miasta potwierdzili wiadomość o popłochu szerzącym się wśród Kozaków. - Już i pod Konstantynowem tylko nieliczne oddziały Kozaków. Wszystkie pułki uciekają na łeb na szyję ku Piławcom. - Na Konstantynów! Na Konstantynów! - wołała szlachta upojona bezkrwawym tryumfem. Nie wstrzymując więc pośpiechu ruszyły pod Konstantynów pułki Wiśniowieckiego, Koniecpolskiego i starosty sokalskiego Denhoffa. Niedawna twierdza Chmielnickiego nie była tak opuszczona od wojsk kozackich jak Krasiłów. Za okopami uwijały się oddziały kozackie niezbyt wprawdzie liczne, ale gotowe do boju. Rozpoczął więc kniaź ruski szturm swoją dragonią, to znów Koniecpolski pchał jazdę i piechotę na wały, ale do wieczora na niczym zeszło. Odłożono ataki na dzień następny, a tu już o świtaniu rozległy się wśród żołnierzy nieoczekiwane okrzyki: - Okopy puste! Pierzchnęło całe kozactwo! Wszedł więc wojewoda ruski do miasta bez jednego wystrzału i ogłosił drugie zwycięstwo. Gdy nadciągnęła reszta wojsk regimentarskich, bito na wiwat z dział, rozbijano beczki z gorzałką i wśród tysięcy ogni i zapalonych głowni upajano się zwycięstwem. Nawet siwy starzec Ostroróg, niełatwy do szybkich wzruszeń, mówił teraz do starszyzny: - Puścił Pan Bóg wszechmocny taki strach nieprzyjacielowi w oczy, że wszyscy uciekli. - Zrozumieli, że panowie jadą - powiedział dumny z ostatnich osiągnięć Wiśniowiecki. A zaś Arciszewski opatrywał nadal swoje działa, obsadzał nimi opuszczone okopy i już sam mając wątpliwości, czy się przedtem nie mylił, mówił do Piotra Opackiego: - Dziwne to bardzo, że tak łatwo oddają nam miasta i twierdze. Chyba naprawdę nie wierzą w swoje siły. - Tatarów nie mają. - Jest rozkaz hetmański, by z rana dalej ruszać, więc przyłącz się z kilku ludźmi do podjazdu. Trzeba przejrzeć drogi, którymi mamy ciągnąć działa. Tego dnia przed wieczorem wrócił Piotr z miną nie najweselszą. - Drogi podłe. Jeśli prawdę powiedzieć, to właściwie nie ma żadnych szlaków pod działa. Pełno stawów, bagnisk i jarów trudnych do przepraw. - Z podjazdem wróciłeś? - Podjazdy poszły dalej, bo nigdzie ani ludzi we wsiach, ani zbrojnego żołnierza. Ze swoimi wróciłem, by jak najprędzej zdać relację o niebezpiecznym pochodzie dla armat. - Z tego, co mówisz, znów mi się zdaje, że Kozacy wciągają nas w ostępy i uroczyska. Poszedł więc armatny z tą wiadomością do regimentarzy i znowu budził w nich wątpliwości. Ale jak markotny poszedł, to jeszcze markotniejszy wrócił. On jeden i jeszcze Kisiel, tym razem już obecny na radzie, był za pozostaniem w Konstantynowie jako miejscu warownym, inni zaś krzyczeli, by tylko słuchać księcia Jeremiasza i stale iść naprzód. Wydali regimentarze rozkaz wymarszu i wszystko, co było, przeprawiało się przez błotniste brzegi Słuczy ku wschodowi. Znów jechały paradne pułki, wozy z jedwabnymi płótnami namiotów, złocone kolasy, kredensy i srebra, wozy skarbne, pełne wszelakiego bogactwa. Mimo trudnej przeprawy przyodziewała się szlachta jak i swoje sługi w najbogatszy strój, w pióropusze, łańcuchy i srebrne kirysy, bo niech dalej idzie strach od tego pańskiego blasku na zbuntowane chłopstwo i rozbestwioną kozaczyznę. Konie grzęzły po kolana w błocie, ciury wyrywały rękami z gliny koła karet i wozów i obóz posuwał się wolno naprzód. Puszkarze, woźnice, cieśle i wszyscy ludzie artyleryjscy zlani potem przetaczali działa, mościli bagno zwalonymi kłodami, rzucali promy przez rzekę i ostatkiem sił posuwali krok za krokiem artylerię koronną według woli panów regimentarzy. Wreszcie siedemnastego września obóz stanął. Jego czoło dotarło nad brzeg rzeki Pilawki. Przez dwa następne dni zjeżdżał tu cały ogrom taboru, owa szarańcza wozów. Działa koronne poszły teraz na front obozu ku rzece Pilawce, naprzeciw wroga. Ileż było przy tym męki, potu ludzkiego i narzekań. Starzy puszkarze patrzyli z rozgoryczeniem na otaczającą ich przyrodę, na owe wertepy, na których łamały się podwozia armat, na usypiska i jary, i podmokłe łąki u brzegów rzeki. - Gdzież nas wepchali, Panno Najświętsza - biadał każdy puszkarz i oficer - nie może być podlejszych stanowisk dla armaty. Objeżdżał Arciszewski z Piotrem i Siemianowiczem brzegi rzeki, parowy i wszelkie zawady rozwścieczony i zgryziony. - Jakże tu stać w tej piekielnej dolinie. Ani się okopać, ani armat umocować. Gdzież tu szańce sypać, do kaduka! Wleźliśmy w takie doły i bagna, że trzeba by więcej niż na milę w cirkumfleksji budować wały wokół obozu. Próbował tłumaczyć reginientarzom, że to miejsce na obóz paskudne, pełne zawad i uprzykrzenia, ale ten go zbył, tamten umknął, trzeci zaś siedział przy zastawionym stole w namiocie. Poza tym obóz był tak rozwleczony, że nawet kontaktu nie było między dowódcami. Każdy z regimentarzy pisywał teraz kartki do komisarzy, jeden takie, drugi inne wydawał rozkazy. Panięta zaś na swój sposób urządzały własne, odrębne obozy w ogólnym obozowisku, nie słuchały wodzów ani oboźnego. Nie dało się nawet uporządkować jednolitej straży ani czat obozowych i zaniedbano wysyłania podjazdów. Jeden głos przeważał teraz wśród szlachty. - Chmielnicki poszedł, gdzie pieprz rośnie, a z tymi watażkami to byle atakiem poradzimy. Zresztą była już pukanina nad brzegami rzeki i wygrywano drobne utarczki przy groblach, co jeszcze bardziej wzbudziło zaufanie w swe siły. - Nie ma z kim wojować. |Finis |belli. Chorągwie powiatowe ogłaszały sobie nawzajem zwycięstwo i już wołano o powrót z wyprawy do domu. Ta niecierpliwość powiatów do swych ziem zmusiła regimentarzy do jakiegoś postanowienia. Uradzono, że dnia następnego rozpocznie się walną rozprawę z owymi watahami za rzeką. Zapowiedź przyjęło wojsko z radością. - Skorośmy tu przyszli - mówiono - to trzeba się rozprawić do końca. Jutro przystąpimy, trzeba nam się trochę pocić, ale daj nam Boże szczęścia. - Jeśli już bić, to bić zawczasu - mówił nawet Arciszewski - inaczej, to poczty szlacheckie rozjadą się do domu. Atoli na drugi dzień rano przyszło regimentarzom do głowy, że po licha ten pośpiech, skoro na dodatek niedziela. - W dzień święty nie będziemy się krwawić - mówił Dominik Zasławski - odłożymy do poniedziałku, bo nic wielkiego nam nie grozi. Zaczniesz jutro, panie armatny, od samego rana bić ze stu dział i spróbujemy dobywać tego kurnika za rzeką. - Daj Boże, by się wreszcie zaczęło. - Waszmość wątpisz? - zagadnął ironicznie Wiśniowiecki. - Nie takie kupy chłopstwa roznosiłem. - Daj Boże, powtarzam. Jeszcze słońce nie wstało, już pan armatny stał wśród uszykowanych baterii przy puszkarzach z gotowymi lontami, a nie trąbiono do owej zwycięskiej salwy. Przybiegł natomiast adiutant księcia Dominika, zarył koniem i doręczył Arciszewskiemu pisemny rozkaz. - Wstrzymać atak. Jutro będziemy dobywać kozackiego taboru. - Do pioruna, wojna czy zabawa? - huknął Arciszewski. Rzucił kartę, zacisnął zęby i kazał gasić lonty. - Trzech wodzów, ale ani jednej głowy. Niechże ich diabli porwą - pomstował do swoich oficerów i wyżalał się przed Piotrem. On zaś pierwszy raz będąc na wojennej wyprawie patrzył na to wszystko zaskoczony i zdziwiony. Jeszcze pod Glinianami był olśniony bogactwem, rynsztunkiem i ogromnością wojska, a nawet dziwił się wtedy narzekaniom swojego dowódcy. Dziś jednak, nawyknąwszy do chaotycznych rozkazów, nabierał niewiary w tę siłę wielką, uzbrojoną, zaopatrzoną w nadmierne wygody i tylko jedno przychodziło mu do głowy. "Boże święty, ileż mocy miałoby nasze wojsko, gdyby w nim była taka karność i jasność rozkazywania, jak w armacie koronnej. Nie komisarzem być panu armatnemu, ale regimentarzem." Toteż i tego poniedziałkowego dnia wieczorem siedział przed namiotem dowódcy rozgoryczony, pełen zadumy. Poszedł nie na taką wyprawę wojenną, o jakiej mu się marzyło za żywota króla Władysława. W tamtej wojowałby u boku nieżyjącego dziś króla, w przymierzu z wojskami kozackimi, przeciw odwiecznym wrogom ojczyzny, Porcie i Tatarom. A wojna z muzułmanami smakowała przecież szlachcie, bo z niej i z chwałą, i z dobytkiem wracano. Gdyby nawet nie wjechano do Konstantynopola, jak marzył sobie król Władysław, to samo rozbicie hord tatarskich, perekopskich i budziackich okryłoby laurem młodego żołnierza. Dziś był na innej wojnie, nieszczęsnej, uciskiem wywołanej. Ale skoro już powstała i groziła nowym najazdem Tatarów, Piotr, karny żołnierz, chciał słuchać rozkazów i wypełniać swoje obowiązki. Gdyby była ugoda, wróciłby bez wielkiej chwały, ale z lekkim sercem, gdy zaś do niej nie doszło, nie moja rzecz, myślał, deliberować, tylko wykonywać rozkazy. Ale z tymi rozkazami było nie w porządku. On wypełniał ślepo zlecenia armatnego, ale sam pan armatny? Wodzów miał trzech nad sobą, a żadnego rozkazu. Czwarty dzień bitwę odwlekają, jakby umyślnie czekali, póki Chmielnicki nie dostanie posiłków od chana. Bogiem a prawdą, wtedy byłaby cięższa przeprawa, ale za to przyszłoby wojować z lżejszym sercem. Inaczej to brzmi, gdy się powie, że Tatara, a nie ruskiego chłopa ściągnęło się z siodła. Siedział u stóp namiotu o kilka stajań od rzeki. Na bagnistą łąkę za Pilawką, gdzie był ów kosz kozacki, nazywany kurnikiem, padała już siwa poświata, bo zachodzące słońce skryło się za lesisty jar, o który wsparty był tył koronnego obozu. Ostatnie iskry czerwonego słońca błyskały na dalekich grotach proporców, jakich tysiące było wbite w ziemię na przestrzeni całego obozowiska. Najgęściej igrały promienie pośrodku doliny, gdzie mieściły się najbogatsze i najwyższe namioty regimentarzy i komisarzy. Tu przy rzece, wśród stanowisk artylerii koronnej, było ciszej, bo jedynie słyszało się nawoływania wart strażujących przy kartaunach i falkonetach i czasem zarżał koń gońca jadącego z rozkazem. Ale stamtąd, ze środka obozu, dochodził jeden szum i rozgwar. Gdy teraz umykało słońce i wilgoć od łąk i rzeki dźwigała się w górę, te dalekie odgłosy płynęły coraz wyraźniej w powietrzu. "Kapele pańskie znów grają jak pod Glinianami - pomyślał Piotr, a za chwilę zauważył z jeszcze większym zdziwieniem: - Panno Najświętsza, jeszcze teraz, dzień przed bitwą, słychać głosy kobiece w obozie? U licha, gdzież to tak piją i hulają? U Koniecpolskiego czy u Lubomirskich?" Wsparł głowę na dłoniach, nakrył nimi uszy i skierował wzrok przed siebie na szuwary i sitowia u brzegów rzeki. Mgła tam już całkiem siadła, spowiła łąkę, a tylko gdzieniegdzie sterczało samotne, uśpione drzewo. Piotra nawiedziło w tej chwili uczucie smutku i tęsknoty. Miesiąc minął od czasu, gdy u bram Warszawy żegnała go cała rodzina Timy. Pieścił teraz w pamięci chwilę bolesnego rozstania się z dziewczyną, wywoływał w swej wyobraźni obraz Anielki, z miłością wpatrując się w każdy szczegół jej urody. Wsłuchiwał się w słowa pożegnania, odnowione w marzeniu i jednocześnie doznawał rozdzierającego smutku. - Jak wrócę z wiktorii, Bóg nas w pokoju połączy - mówił wtedy do niej. - Boję się o ciebie, Piotrze. Po dziś dzień w pamięci Piotra tkwiły te słowa niepokoju o jego los żołnierski. Radowało to wyznanie najgłębszej miłości, ale szło za tym i widmo złego przeczucia. Toteż jeszcze z obozu pod Glinianami, gdy tylko nadarzyła się okazja, wysłał do Warszawy pierwszy list pełen otuchy, w którym opowiedział o wielkości wojsk koronnych, o nadziejach żołnierstwa na zwycięstwo i na szybki powrót do domu. Drugi, jeszcze ufniejszy w niedaleką przyszłość, wysłał spod Czołhańskiego Kamienia, kiedy to wyprawiano gońców do Ossolińskiego i prymasa z listami donoszącymi o rozpoczęciu kampanii i o cofaniu się wojsk kozackich. "Może dziś właśnie go dostała?" - pocieszał się w myślach i znów widział całą rodzinę Timy siedzącą za stołem i słuchającą treści jego pisma. Czyta go pan Tima, bo do niego był adresowany, i zapewne rozwodzi się nad szczegółami listu, nad czułością przyszłego zięcia, uśmiechnięty, mrużący swoje łagodne oczy. A ona? Słucha w radosnym milczeniu, skupiona i cicha, bo nieskora jest do egzaltacji i wywnętrzeń. - Kochane dziecko - szepnął bliski roztkliwienia. W tej chwili załomotało płótno namiotu, pan armatny stanął w wejściu. - Nie słyszysz, jaki tam hałas za rzeką? Piotr zerwał się z kloca i stanął w żołnierskiej postawie. - Cisza była, mości generale. Tylko w naszym obozie wrzawa i hulatyka. - Zadumałeś się i nie słyszysz. Nadstaw uważnie ucha. Odgłosy spoza rzeki spowitej we mgłę stawały się nieco wyraźniejsze. Chyba to były wiwaty, stłumione odległością. - Jest jakiś hałas, mocniejszy niż dni poprzednich. - Zejdźmy ku rzece. Poszli pochyłą ścieżką w dół, minęli stanowiska artyleryjskie, posunęli się błotnistym szlakiem ku szuwarom. Stał tu na warcieżołnierz z piechoty pułkownika Osińskiego. - Co tam za rzeką? - Gwar jakiś, ale co wieczór tak bywa. - Okrzyków jakich nie rozeznałeś? - Nie, wasza miłość. Żaby tu koło mnie tak kumkają, że głosu ludzkiego z dala nie zrozumie. Koniuchów tylko słyszę, co bliżej rzeki konie pasą. Poszli dalej, w miejsce już niebezpieczne, na skraj grobli, którą wpół rzeki zbudowali w dniach ostatnich żołnierze armatnego. Tu mógł nawet paść strzał zdradziecki z drugiego brzegu, zwłaszcza że człowiek stojący nad groblą łatwo był widoczny z tamtej strony Pilawki, a jeszcze nie nastała całkowita ciemność. - Wasza miłość, słyszę daleki tętent - szepnął Piotr. - Cicho - napomniał Arciszewski. Stary wódz brazylijski miał mimo wieku ucho wprawne, w puszczach wyćwiczone. Wsłuchał się w dalekie stepy i słuch go nie zawiódł. - Dobrze słyszałem w namiocie. Tętent wielki, jak powiadasz, ale ja jeszcze słyszę okrzyki "Ałła". - Na rany Jezusa, Tatarzy przyszli? - Nie wiem, czy Tatarzy, okrzyki tylko słyszę. Kilkuset Tatarów miał zawsze u swego boku Chmielnicki, ale to jakaś potężna, wielka wrzawa - "Ałła" i "Ałła". Nie marudźmy! Trzeba nam jak najprędzej do regimentarzy i przerwać im hulatykę, bo zaśpią całą sprawę. Wrócili pośpiesznie do kwatery, wsiedli na konie i popędzili cwałem ku centrum obozu. Minęli biwakujące przy ogniach gromady i dopadli kwatery Zasławskiego. Regimentarz siedział przy mięsiwie i winie w kole starszyzny, przepijając jeszcze raz z Wiśniowieckim na utwierdzenie zgody, zawartej pod Czołhańskim Kamieniem. - Wasza miłość, coś niedobrze za rzeką - zaczął Arciszewski. - Puszczyk - mruknął z cicha Wiśniowiecki, ale pan armatny tego nie dosłyszał. - Co waszmość przez to rozumiesz? - zagadnął Zasławski. - Siądźże za stołem, przepłucz gardło i opowiadaj! - Dziękuję, mości regimentarzu, ale chcę zaraz wracać do stanowisk, bo chwila wydaje mi się niespokojna. Opowiedział o swoich spostrzeżeniach i zaniepokoił wiadomością kilku ze starszyzny siedzących przy stole. Inni jednak, miarkując się wedle miny regimentarza Zasławskiego, machnęli lekceważąco dłońmi. Zasławski nadął ironicznie wargi i powiedział: - Toście wy w artylerii słyszeli, a inni nic? - Kto miał słyszeć? Czat nie ma innych u rzeki, tylko ludzie artyleryjskie i żołnierze wybranieccy Osińskiego. Nawet widzi mi się niesłuszne, by i gdzie indziej wkoło obozu nie strażowały czaty. - Mówisz, mości armatny, że Tatarzy, hm? Skąd by się nagle chan znalazł? Od chłopstwa ruskiego, które co dzień zjeżdża do obozu na targi, dobrze wiemy, że stoi tam tylko wystraszone kozactwo. Mały Wiśniowiecki, ledwie widoczny za stołem, spochmurniał na twarzy i uniósł się z krzesła. - Choć tu, prawdę mówiąc, puszczykiem waszmości nazwałem, nie gniewajże się na mnie. Mości panowie, nasz armatny jako wódz zęby zjadł na wojowaniu i byle czego nie mówi. Moim zdaniem, może to być, że horda nadchodzi. Jeśli panowie regimentarze za złe mi nie wezmą, powtórzę, co nieraz tu mówiłem. Zdajemy się na liche wiadomości od szpiegów, a podjazdów nie wysyłamy. Puszczę teraz szybki komunik, niech mi prędko pole przepatrzy i dlatego nie gniewajcie się, że i ja wrócę do mojej kwatery. Inni zmarkotnieli, ale to właśnie ucieszyło Arciszewskiego. "Dzięki Bogu - pomyślał - o niebezpieczeństwie wreszcie myślą, a nie tylko o gorzałce." Książę Zasławski, choć mu nie w smak było, że niedawny jego wróg Wiśniowiecki wykazał więcej troski o los wyprawy, odezwał się w tej chwili: - Gdy pan wojewoda ruski zdobędzie swoim podjazdem jakieś języki, to zwołamy radę wojenną. Póki jednak nic pewnego nie wiemy, broń Panie Boże, by się jakaś plotka o Tatarach nie rozeszła po obozie. Pary z gęby nie puszczajmy. Nie o żadnej radzie myślał Arciszewski spiesząc tu do kwatery, ale o rychłym postawieniu całego obozu na nogi. Niemniej jednak nic tu więcej nie mogąc wskurać, pokłonił się regimentarzowi i wrócił do swojej kwatery. Podjazd Wiśniowieckiego ruszył niebawem na północ od obozu, by tam niepostrzeżenie przekroczywszy rzekę dopaść wałęsających się żołnierzy kozackich czy chłopów. Ale zanim komunik wrócił, już nocą tego dnia cały obóz koronny mógł na własne oczy sprawdzić, co się dzieje za rzeką. O północy zapłonęły tysiące ognisk za Pilawką i uniosła się od płomieni cała łuna nad łąkami. Bito z rusznic, z samopałów, grzmiały działa kozackie, i to bynajmniej nie celując w polski obóz, ale na salut, w powietrze. - Orda przyszła. Wiwaty biją na cześć Tatarów! - mówili żołnierze patrząc na to widowisko. - Udają, by nas zatrwożyć - powtarzali inni. Niemniej jednak za rzeką w środku ognisk widać było coraz nowe konne czambuły tatarskie z buńczukami i półksiężycami i wrzawa rosła w ciemnościach. - Ałła! Ałła! Głuchy ryk wstawał wokół każdego ogniska i łączył się w jeden potężny huragan. - Ałła! Ałła! Dopiero teraz zmalały serca regimentarzom i komisarzom wojennym. Zwołano radę i pośpiesznie rzucano projekty. - Uderzyć dziś jeszcze, póki cała orda nie nadejdzie. - Czekać świtu, niech i oni, pogańce, zobaczą za dnia naszą potęgę. Jedni byli za pośpiechem, drudzy za zwłoką, aż ostatecznie uradzono wydać bitwę następnego dnia, czyli we środę po południu. Ale o świcie przybiegły do kwatery Zasławskiego czaty wysłane przez Wiśniowieckiego i donosiły: - Chmiel idzie na nas z całą potęgą i z ordą. Przestępują na północy rzekę i zbliżają się do wojsk koronnych od najniebezpieczniejszej strony, gdzie stoi wojewoda Kisiel i chorągwie sandomierskie. Ocknął się z bezczynności książę regimentarz i zaczął działać. Rozesłał rozkazy wzywające do natychmiastowego podesłania posiłków pułkom sandomierskim. Tam jeszcze nie wszczęto bitwy, ale już się zaczynały harce. Nie były to jednak starym obyczajem rycerskie pojedynki twarzą w twarz, ale starcia całych oddziałów, z czego nie można było zrazu dociec, czy zacznie się tu niebawem bitwa, czy też wróg myli manewrem dla odwrócenia czujności polskiego dowództwa. Gdy natarcia przybierały na sile, wyskoczył na pole ze swoją wyborową dragonią kniaź Wiśniowiecki. Mając pod sobą doskonałych żołnierzy zniósł błyskawicznie kilka czambułów tatarskich, ale wtedy znienacka runęła na niego posiłkowa jazda kozacka. Postąpił natychmiast na pomoc kniaziowi Jeremiaszowi chorąży Koniecpolski z kilku chorągwiami, więc i Chmielnicki nie zaspał sprawy, dodając wyborowy pułk konnicy. Z tej i z tamtej strony wzmagała się ilość wojska wprowadzanego do bitwy i w istocie, choć to jeszcze nie była generalna rozprawa, bój już rozgorzał na skrzydle obozu. Żeby skończyć z tą przewlekającą się potyczką, wyprowadził część swojej husarii drugi regimentarz, Ostroróg. Rozbił nią skrzydło tatarskie, ale i on nie przemógł ostatecznie wyniku tych wielkich harców na korzyść wojsk koronnych. Z obu stron śledzono z napięciem przebieg owej zawziętej potyczki jazdy. Ogromne wojska polskie i kozackie stały dotąd nie ruszone. Gdy jednak po tamtej stronie rzeki padały coraz częściej okrzyki "Ałła, Ałła", i pułki chłopskie i kozackie, czekające na rozprawę, nabierały ducha, to w polskim obozie rodziło się zwątpienie. "Panno Najświętsza, cała orda przyszła" - myślał w duchu regimentarz Zasławski i marzył w tej chwili, by jak najprędzej skończyły się harce i nie przemieniły się w potężne starcia obu armii. Toteż zobaczywszy, że dragonia Wiśniowieckiego wycofuje się z placu boju i także Koniecpolski powoli ściąga swoje chorągwie, doznał ulgi. Jeszcze bardziej go ucieszyło, że Kozacy, zagarnąwszy z powrotem pole przed obozem nie zaczynali bitwy z tej strony. Niedługo się jednak cieszył. Chmielnicki realizując nie odkryty przez polskie dowództwo plan boju, zaczął teraz uderzać z innego skrzydła. Rzucił zza rzeki całą masę piechoty ku grobli, w bród przez płycizny na Pilawce. Teraz zagrały działa koronne. Ze stu luf bili puszkarze Arciszewskiego na nacierającą piechotę kozacką, słynną z wprawy wojennej i waleczności. Kozackie wojsko piesze szło pod nakryciem armat Chmielnickiego, nierównie liczniejszych niż polskie. Bój piechoty na grobli miał w sobie tragiczną wymowę. Rozgorzała tutaj naprawdę bratobójcza walka. Chłopi wybranieccy z pułku Osińskiego bili wprawnie z muszkietów i spychali z szańców drugich chłopów, niedawnych poddanych księcia Zasławskiego, Wiśniowieckiego i Koniecpolskiego. Kłuło się na zabój między sobą chłopstwo pochodzące niekiedy z tych samych powiatów i z tych samych wsi, bo jednych los rzucił na tę, drugich na tamtą stronę. W zapamiętaniu bojowym wołali do siebie nierzadko tym samym polskim językiem: - Gińcie, psiekrwie, bestyje jedne, pogany bez Boga w sercu. - Giń, pański sługusie, niewolniku! Liż buty swemu panu! - Zdychaj, zdradziecka duszo, kundlu tatarski! Tobie "Ałła", a nam "Jezus, Maryja". Ów okrzyk "Ałła", z którym nacierała teraz chłopska i tatarska piechota doprowadzał żołnierzy Osińskiego do wściekłości. Gdy szlachcie na niedawnych harcach jazdy malały serca na głos tego bojowego wezwania, tu, wśród wybrańców, okrzyk muzułmański działał przeciwnie. Podnosiła się zaciekłość boju i niejeden stary żołnierz wybraniecki, posłyszawszy tatarską mowę, czuł się rozgrzeszony z dokonywanego mordu. - Ja za Bogiem, ty za poganem. Pomóż, Maryjo! Ale i ten krwawy znój na szańcach nie rozniecił generalnej bitwy, choć ciągnął się do późnego wieczora. Wojska kozackie zepchnęły wprawdzie piechotę Osińskiego z grobli, ale bite pociskami armat nie zdobyły szańców nadrzecznych. Przyszedł wieczór i poza szarpaniną na wybranieckich szańcach bitwa nie rozgorzała. Teraz regimentarz Zasławski zwołał pośpieszną radę na koniach. Stanęło kołem trzech regimentarzy i trzydziestu nieszczęsnych komisarzy, z których żaden nie wiedział, jakie są jego zadania i uprawnienia. Stał tu konno Wiśniowiecki, Radziejowski, dwaj Lubomirscy, dwaj Denhoffowie i ponad dwie dziesiątki innych. W ostatniej chwili przyskoczył i generał Arciszewski zostawiwszy artylerię pod Siemianowiczem. - Bóg łaskawy, że boju wielkiego jeszcze nie dopuścił - zaczynał złamany, wybladły z rozterki Dominik Zasławski. - Radźcie, waszmościowie, co robić, skoro przyszła orda wielka. Czy bój wydać, kiedy już popłoch wśród żołnierstwa, czy też cofnąć się ku Konstantynowu i tam się okopawszy wojować. Przysięgam wam na rany Jezusa, że wtedy póki mojej krwi w żyłach stać będę przy obronie. - Nie przy żołnierzu popłoch, ale przy nas, regimentarzach i komisarzach - pierwszy zaoponował Krzysztof Arciszewski. - Stać tutaj z bronią u nogi. - Bój wydać! - zawołało kilku komisarzy. - Jeszcze nie ma całej ordy, jeno pierwsze pułki nadeszły. Innego zdania był stary Ostroróg. - Złe mieliśmy początki. Ja sam, choć już kości kruche, skoczyłem z chorągwiami za panem Wiśniowieckim i ledwie je dzięki Opatrzności wyprowadziłem z powrotem. Duch po nieudałej potyczce upada, więc radzę tabor związać i ustępować w szyku, jak to czynić zwykł wielki hetman Żółkiewski. Na te słowa powstała tak wielka wrzawa, że aż konie, choć do huku nawykłe, strzygły uszami i zlęknione biły kopytami o ziemię. - Bić się! - Na miejscu stać! - Tabor wiązać! - Ciągnąć do Konstantynowa! - Bitwę wydawać, nie cofać się, na miłosierdzie Boskie! Pamiętajcie, waszmościowie, o Korsuniu! Najlękliwszy ze wszystkich, Hieronim Radziejowski, przekrzykiwał wszystkich: - Nawet taboru nie wiązać, komunikiem uchodzić! - To już ucieczka i hańba! Do czego namawiacie? Wiązać tabor, inaczej rozszarpią nas na wsze strony. I tym razem Jeremiasz Wiśniowiecki był tego samego zdania co Arciszewski. - Jak pan armatny mówi, lepiej tu stać i sił próbować. Wozów jest za dużo, by można wiązać tabory. Jeszcześmy chana nie ujrzeli, a już przed nim uciekamy. Większość była za wiązaniem taboru, więc regimentarz Zasławski uciszył głosy i wydał ostateczną decyzję: - Rad jestem, że waszmościowie uznają moją rację. Przez całą noc wszystko wojsko stać będzie w pogotowiu, bo nie wiadomo, co tam rebelia knuje, a ciury niechaj wozy wiążą. Rano w spokoju ruszymy z nie umniejszoną naszą mocą i pod Konstantynowem bój wydamy. Niechże Bóg będzie łaskaw koronnemu wojsku. Wracał Arciszewski z tej rady wespół z komisarzem Osińskim. Obaj byli chmurni i zafrasowani. - Widzę, proszę waszmości, że naszych wodzów strach obleciał - biadał armatny. - Ci, co niedawno tryumf ogłaszali, już myślą o zmykaniu, bitwy nie zacząwszy. - I odwroty bywają na wojnie, ale przecież nie takie - próbował łagodzić Osiński. - Jakże tabor wiązać z tylu tysięcy wozów? - Mości pułkowniku, no i co z tego odwrotu, gdyby nawet wozy ustawiono? Pójdziemy powoli jak żółw i wtedy chan z całą ordą, gdyby go nawet jeszcze nie było, nadąży za nami. - Myślisz waszmość, że jeszcze nie ma chana? A skądże te Tatary? - Coś ich jest, ale myślę, że więcej w tym wiwatów niż prawdy. Panowie zrazu nie wierzyli, a teraz imaginują sobie gorszą sytuację, niż ona jest w rzeczywistości. - Dałby Bóg, by wasza miłość miał rację - Osiński poruszył się z otuchą na siodle. - Jeszcze przy nas nadzieja. - I ja nią żyję. Myślę, że jak się nasi regimentarze prześpią, to do rana wróci im odwaga, która ich odstępuje, bo za dużo nawieźli majątków i o nie się trzęsą. Nam, pułkowniku, trzymać szańce i nie spieszyć się do odwrotu. Jak jutro otrąbią wymarsz, to chyba ostatni wezmę się do tego haniebnego odwrotu. - I ja razem z waszmością. Gdy niebawem wrócili do swoich stanowisk sąsiadujących z sobą, jeden i drugi natchnął żołnierzy dobrą myślą. Wybrańcy zresztą, którym daleko było do paniki, zaprzątnięci w tej chwili ustawiczną obroną szańców, ostrzeliwali się zawzięcie i nie mieli czasu na deliberowanie. Artyleria zaś aż do późnego zmroku, póki coś niecoś widać było na przedpolu, biła poza rzekę i w groblę, celnością strzałów wzmacniając piechotę na duchu. Wzdłuż całej linii szańców nad rzeką, a więc od strony głównych sił nieprzyjacielskich, panował nastrój dobry, nie zamącony rozterkami. Piechota i puszkarze wspomagali się wzajemnie nie tylko wystrzałami z dział i muszkietów, ale i okrzykami. Gdy nacichły odepchnięte natarcia artyleryjskie, ludzie wspinali się na nasypy przy swych armatach i wołali w dół do piechoty ukrytej wśród okopów nad rzeką: - Brawo, chłopy! Tędy bisurmańców nie puścimy! A tamci odkrzykiwali: - Byleście w groblę dalej bili, to nas ścierwa stamtąd nie ugryzą. Oberszterzy artylerii koronnej z Siemianowiczem na czele stali u swych baterii i oszczędzając prochu wypatrywali, kiedy dać rozkaz obstrzału rzeki. Wyczekawszy, aż się kupy nieprzyjacielskie stłoczą poza rzeką przy grobli, krzyczeli do puszkarzy: - Wsuń w lufę! - Zapłon! - Przyłóż lont! Grzmiało. Dym spowijał osępiałe samotne drzewa, potem kładł się na nurcie rzeki i na grobli. Późnym wieczorem uderzył silniejszy oddział tatarski na jeden z szańców bliskich stanowisku artylerii. Zaczęło się kotłować na wale i wśród kurzu i dymu nie można było z dala rozeznać sytuacji. Wzmagały się coraz gwałtowniej tatarskie okrzyki, wciąż grzmiało w powietrzu "Ałła" i "Ałła", a nad całą wrzawą górował głos młodego watażki w tatarskiej kapocie, jakiejś zbyt kusej, zwłaszcza że żołnierz był rosły i barczysty. Rąbał on wprawnie, zamiatał z rozmachem pole wokół siebie i zdawało się, że ten prowadzony przezeń czambuł wyprze niebawem nieliczną załogę szańca. Armatny, choć zajęty swoją artylerią, śledził każdą potyczkę na okopach Osińskiego, więc i w tej chwili dostrzegł zamieszanie na wale. - Skoczcie no tam na pomoc - rozkazał grupie muszkieterów, którzy jako ochrona dział stali zawsze w odwodzie. - Coś się tam za bardzo kłębi, a pan Osiński widać tego nie widzi i posiłków im nie posyła. Pobiegło w dół kilkudziesięciu żołnierzy, a wśród nich cieśle artyleryjscy, minierzy i ślusarze. Znalazł się w tej grupie także Piotr, Sebastian i Mitwenz, którzy dotąd nie uczestniczyli w żadnym ręcznym starciu. Wypoczęte chłopy poszły z zaciętością i w krótkim czasie oczyścili szaniec z Tatarów. W tej też potyczce wzięto po raz pierwszy żywego jeńca, bo jak dotąd po każdym natarciu zostawało tylko kilka trupów w sitowiu. Ten zaś brodaty żołnierz, z tatarska ubrany, choć wcale nie skośnooki, idący u boku potężnego setnika wpadł w rozdół przy szańcu i przywalony staczającą się kłodą nie zdążył uciec z czambułem. Skoczył na niego Sebastian i schwyciwszy za gardło trzymał pod belą. - Zaduś bisurmańca! - wołali żołnierze artyleryjscy. Sebastian mógłby w boju pchnąć wroga ostrzem w samą grdykę, ale rękami zadusić bezbronnego nigdy by nie potrafił. Odkrzyknął: - Przecież to nie bydlę, bym palcami zadławił. - Nawet rozluźnił nieco uścisk na szyi jeńca i wtedy ku swojemu zdumieniu posłyszał wcale nie po tatarsku. - ||Spasibo, pane! Ja ne Tatar, pustyte, |pane! "Ki diabeł? - pomyślał Sebastian. - Czy mi się pod palcami przemienił? Przecież przed chwilą wrzeszczał: Ałła i Ałła!" - Tyś nie Tatar, a ruski chłop? - zapytał, tyle tylko gardła popuszczając, by zipał, ale sił nie nabierał. - |Ruski, |pane. |Spasibo, |pane. - Ruski, a w Tatarach służysz? -|Jasne |pane - mamrotał jeniec nie wiedząc, że ma przed sobą prostego człeka, a nie szlachcica. - My wszyscy nie Tatary, chłopi ruscy, jeno nas Chmiel przebrał z tatarska. Kilka tysięcy chłopstwa tak przebrał. |Pustyte, |pane! Słyszał to Piotr, który tu nadbiegł niespokojny o los Sebastiana, leżącego na kłodzie w dole. - Sebastian, puść mu szyję! Niech gada, czy ten watażka, co was prowadził, też nie Tatar? Wszyscy słyszeliśmy, że po tatarsku wołał. - To Kasper, chłop z naszej wsi jako i ja, poddany kniazia Jaremy. Wszystkich nas nauczono udawać Tatarów. Cała gromada żołnierzy zebrała się teraz wokół jeńca. - Jak to, nie ma u was ordy? - pytali. - A skądże te wiwaty i huki, co tu przez dwa dni niebem wstrząsały? - |Jasny |pane, |pustyte gardło, to powiem. Sebastian nieco popuścił garści. - Ordy nie ma, jest tylko jeden czambulik Tatarów. Nie ma chana ani Tohaj-beja. Orda idzie, ale gadają, że jej nie ujrzy przed niedzielą. - Na miły Bóg, puśćże go, Sebastianie, żywcem brać! - krzyknął Piotr olśniony wiadomością. - Niech mu włos z głowy nie spadnie. Do pana armatnego z nim, w te pędy! W niedługi czas potem wystraszony chłop ukraiński stał przed Arciszewskim i powtarzał swoje zeznania. - Nie łże - powiedział po skończonym przesłuchaniu armatny. - Zresztą i mnie się dziwne wydawało, że zbyt dużo było tego ałłakowania. I to by też było dziwne, by Tatarzy pierwsi szli, kozactwo oszczędzając. - Tośmy się dali omamić - napomknął Siemianowicz. - Zawsze tak bywa, gdy podjazdów wodzowie zaniedbają. Chmielnicki w kozi róg zapędzi takich regimentarzy. Niech to diabli! Pierwszy raz w swoim życiu widzę, by zamiast jednego trzech było wodzów i trzydziestu pomocników. - Pierzyna, Dziecina i Łacina - dodał ironicznie Siemianowicz. - Łagodne to jeszcze przezwiska i nie daj Boże, by gorsze do nich nie przywarły. Teraz Arciszewski zwrócił się do Piotra: - Skoczysz w tej chwili do pana Zasławskiego i powiesz, cośmy od jeńca słyszeli. Mów też, że choć grobla wzięta, to szańce całkiem oczyszczone i do jutra spokój tu będzie. Piotr dosiadł konia i popędził go wśród ciemności ku głównemu obozowi. Niebawem już musiał jechać stępa, bo minąwszy pustawą część obozowiska, dzielącą jego centrum od stanowisk piechoty i artylerii, natrafił na korowody przetaczanych i sprzęganych wozów. "Już tabor wiążą" - myślał przeciskając się mozolnie wśród brzęku łańcuchów, zderzających się dyszli, kół i osi. Tysiące ciur pracowało tu w pocie czoła. Woźniki ogłuszone harmiderem, ciosami batów i nawoływaniem stawały dęba, wyrywały lejce i wędzidła z rąk miotających się furmanów. - Z drogi! Z drogi! - wołał Piotr, ale nikt nie słuchał napomnienia. - Nie plątać się między wozami! - odpowiadano. - Rozkaz regimentarski tabory związać przed świtem. - Miejsce wolne - powtarzał ochrypłym głosem - co się tak wcześnie rwiecie do taborów. - Jeśli do rana nie zwiążem, orda wpadnie! - Nie ma ordy, puszczajcie z meldunkiem do księcia Dominika! Posuwał się z wolna zdziwiony niepomiernie, bo jakby jechał przez jakiś inny, odmienny obóz. Światła było mało, bo regimentarze zakazali palić ognisk, więc tylko tu i ówdzie przy wozie płonęła głownia. "I karoce już przeciągnęli na tamtą stronę?" - kiwał głową coraz bardziej zaniepokojony i zaskoczony. Wreszcie dotarł do kwatery Zasławskiego. Przed namiotem nie było rojno o tej porze i żadne odgłosy nie wybiegały spod płócien. Zamiast towarzyszy pancernych i pańskiej służby, której tu zawsze było pełno, stało u wejścia dwóch posępnych dragonów książęcych. - Zgłoś mnie do regimentarza!- - Piotr naparł na jednego z nich. - Wiozę pilny meldunek. - Książę śpi, nikogo nie wolno meldować. - A gdzież tu jakiś oficer dyżurny? - Nie wiemy. Nas przed chwilą postawiono, by nikogo nie wpuszczać. Daremna była dalsza rozmowa. Piotr rozmyślał, że lichy to wódz, co śpi o tak niebezpiecznej porze, i zdecydował się jechać do innego regimentarza. - Którędy stąd najprędsza droga do kwatery wtórego regimentarza, Ostroroga? - Nie wiemy, wasza miłość. My dziś przyszli tutaj od swej dragonii. - Bodaj was, durnie jedne! W tej chwili posłyszał znajomy głos w ciemnościach. Jakiś zbliżający się jeździec mówił do niego z konia: - Widzę, że waszmość z tym samym co i ja frasunkiem. - Witajże, waszmość - zawołał uradowany Piotr poznawszy z głosu i postawy porucznika Czarnotę z regimentu Kisiela. - Nawet nie ma do kogo gęby otworzyć. Dragony niemowy, a ja z rozkazem od pana armatnego. - To i ja szukam pana Lubomirskiego, który tu co dzień bywał u księcia Dominika. Ale czekaj no waszmość... Odwiódł go w bok od dragonów i zaczął poufle: - Waszmość chcesz do kwatery Ostroroga? - Umyśliłem do niego, skoro tu dostać się nie mogę. - No to słuchaj, co ci powiem. Tam chcesz jechać, skąd dopiero wracam. Nie znajdziesz Ostroroga w kwaterze. - Co, u diabła? Chyba wszyscy na naradzie, ale dlaczego nie wezwali pana armatnego? - Nie, przyjacielu, co innego miarkuję... Trzeba nam jak najprędzej do Koniecpolskiego czy księcia Jeremiasza. Jeśli tam, nie daj Boże, nikogo nie znajdziemy... Piotrowi, gdy posłyszał te słowa, przeszedł dreszcz po krzyżach. - Na miły Bóg, czyś waszmość oszalał? - Nie oszalałem, ale ogarniają mnie złe przeczucia. Pojechali do trzeciego obozu, do chorążego koronnego. Jak wszędzie, tak i tu pełno było krzątaniny. To wprzęgano, to wyprzęgano wozy i cała czeladź zdawała się pracować wśród jakiegoś bezhołowia, jakby tu nikt całą pracą nie rządził, nikt nie rozkazywał. - Patrz dobrze, mości Opacki, co się dzieje - napominał Czarnota. - Nigdzie nie widzę wyższych oficerów, żadnego komisarza. - Powiadam, wszyscy w namiocie Koniecpolskiego na naradzie. Jedźmyż prędzej, bo to kawałek za stawem. Ale właśnie gdy okrążali staw, napotkali wracających stamtąd kilku jeźdźców, towarzyszów pancernych. - Dokąd, waszmościowie? - Do pana chorążego. - Nie masz pana Koniecpolskiego, tylko jeden rozgardiasz wokół kwatery. Nikt nie wie, co się dzieje, więc my pędzimy do pana Ostroroga. - To w takim razie stójcie, panowie! - odkrzyknął blady jak trup Czarnota. - Tam nie ma ani Ostroroga, ani Zasławskiego... - Niemożliwe, waszmość chyba niespełna rozumu. - Prawdę mówię, przysięgam Bogu! to wszystko straszliwie jasne. Zdrada! Przez chwilę to straszne słowo leciało samotne nad stawem. Dopiero po chwili kilkunastu jeźdźców powtórzyło haniebny okrzyk: - Jezus, Maria! Zdrada! Uciekli regimentarze! - Zdrada, panowie! Zostawili nas samych. Hańba im, psiekrwiom, tchórzom! W tym momencie nadjechało kilku konnych i powiększyła się gromada. - Teraz rozumiemy, co się działo pod wieczór - mówili tamci. - Pierwszy uciekł z kilkoma wozami komisarz Radziejowski, ale powiadał, że tylko karoce wyprowadza na czoło taboru. Pierwszy zdrajca Radziejowski. - Zdrajcy! Wszyscy zdrajcy! - zaczęto wołać. - Jedźmy do głównego obozu. Ostatnia pora ratować wojska koronne. Gdy wpadli za chwilę między namioty w centrum obozowiska, i tu już posłyszeli nawoływania. - Nie wiecie, gdzie pan Sieniawski? - Gdzie Denhoff? - Gdzie Lubomirscy? - Nie wiemy, waszmościowie. Uciekli komisarze. - Zdrada! Wieszać komisarzy! - Kogo będziecie wieszać? Tych, co zostali? - Zostali, bo nie zdążyli wyprowadzić wozów. Wieszać komisarzy! - rozległy się ochrypłe głosy. To znów Piotr karcił struchlałych krzykaczy. - Są komisarze, nie róbcie paniki! Jest pan Arciszewski, stoi z piechotą pułkownik Osiński, jest kniaź Wiśniowiecki. - Prawda, jest Wiśniowiecki. Jedźmy do Wiśniowieckiego. - Do wojewody ruskiego! On nam wódz i niech on jeden będzie regimentarzem. Nieco ostygła panika i kilkudziesięciu towarzyszy pancernych, oficerów z cudzoziemskiego autoramentu i zwykłej szlachty puściło się pędem na południowy kraniec obozu, ku namiotom wojewody ruskiego. Pędził Piotr strzemię w strzemię obok Czarnoty. Myśli miał skołatane i pełne trwogi, jak wszyscy w tej zrozpaczonej gromadzie. - Panno Najświętsza - mówił do towarzyszy. - Jadę z meldunkiem do dowództwa i nie mam komu zdać sprawy. Chwyciliśmy jeńca, który zeznał, że nie ma w ogóle ordy, a tylko chłopi ruscy przebrani przez Chmielnickiego za Tatarów. Ałłakują, bo tak ich przyuczono. - Nie ma ordy, a regimentarze uciekli. Hańba im, hańba, na pochybel! Znów trochę otuchy wstąpiło w gromadę jeźdźców. Jechali teraz wśród biwakujących żołnierzy, wzdłuż sznurów czeladzi wiążącej południowe skrzydło taboru. - Nie ma ordy! - wołali po drodze. - Chmiel przebrał chłopstwo za Tatarzynów. Tu zresztą nie dotarła jeszcze panika. Dragonia Wiśniowieckiego, służba i czeladź pracowała w ładzie przy porządkowaniu taboru, nic nie wiedząc o zamieszaniu, jakie zaczyna się w samym sercu koronnego obozu. Posłyszawszy wiadomość o fortelu Chmielnickiego, powtarzali ją z ust do ust i z jeszcze większą niż dotąd zawziętością wiązali wozy, bili obuchami w łańcuchy, szarpali łyka i sczepiali dyszle z podwoziami. - Nie ma ordy! Chmiel przebrał chłopów za Tatarzynów - szedł pogłos wśród chorągwi książęcych. Gromada konna już dopadła namiotów kniazia Wiśniowieckiego. Zobaczywszy opodal kilka naładowanych wozów książęcych i gotowe do drogi karoce, Piotr szepnął do Czarnoty: - Widzisz waszmość? I tu wozy gotowe. - Cóż waćpan chcesz? Rozkaz był, by do świtu wszystko przygotować. Ale książę jest w namiocie, to najważniejsza! Niebywała radość wstąpiła we wszystkich, gdy za chwilę, wywołany wrzawą przed namiot, stanął wśród wejściowych opon kniaź Jeremiasz. - Wiwat książę Wiśniowiecki! - przywitano go gromkim okrzykiem. - Wiwat Wiśniowiecki, nasz wódz i nasz hetman! Mały kniaź uchwycił jedną dłonią zasłonę namiotu, drugą wsparł na brodzie i patrzył po twarzach żołnierzy. Ze szparek jego oczu wymykało się przenikliwe zimne spojrzenie, którym mierzył otaczającą go gromadę. Upewniwszy się, że to przypadkowa zbieranina żołnierzy i oficerów i że nie ma wśród niej nikogo znaczniejszego ze szlachty, powiedział suchym głosem: - Cóż to waszmościowie robicie takie larum po nocy? Teraz jeden po drugim zaczął z gromady wołać: - Mości wojewodo, regimentarze uciekli z obozu, panika zaczyna się wśród wojska. - Ratuj, kniaziu, bierz od wojska dowództwo! Tamtym hańba, tobie chwała, wodzu nad wodzami! - Hańba komisarzom! - Krzyczeli, że batami rozpędzą kozactwo, a sami pierzchnęli. Ratuj, kniaziu Jaremo, bo na dodatek mamy wiadomość, że ordy wcale nie ma. Wiśniowiecki słuchał w milczeniu. Znieruchomiały mu małe oczka wbite w tej chwili w głównego krzykacza, marszczyła się brew, aż nagle puścił oponę i oparłszy dłoń na rapierze zawołał: - A waszmościowie to niby kto, pytam, żołnierze czy rebelianci? Uciszyło się jak makiem posiał. - Rozkaz był od regimentarzy, by wozy wiązać, bo rankiem ruszamy, a wy wrzawę i trwogę siejecie po nocy. Taka to dyscyplina? Jego przenikliwe oczy oświetlone iskrami głowni, które tu wokoło płonęły, onieśmieliły wszystkich. Czarnota uniósł się nieco na siodle i powiedział: - Wodzowie uciekli, więc przed kim dyscyplina? - Ja jestem. Gdzie są inni, nie wiem, bo nie mam w obyczaju budzić dowódców po nocy. Cokolwiek by postanowili, wojsko ma stać pod bronią i związać tabor do rana. Taki był rozkaz i kto go narusza, winien gardłem zapłacić. Gdybyście byli z moich chorągwi, już by od tej chwili żaden z was nie miał przy pasie karabeli. Patrzajcie na moje wojsko! Wskazał z dumą na namioty, wokół których był ład i porządek, na oddziały husarii stojące poza wozami w bojowym pogotowiu, na pracowitą czeladź, krzątającą się przy wozach. - Co będzie potrzebne, zgodnie z sumieniem postanowię i krwi mojej nie poskąpię. Jedźcie więc do swoich chorągwi i na miły Bóg, tłumcie wszędzie panikę. Jedna Opatrzność wie, co nam ranek przyniesie. - Wiwat książę! Wiwat Wiśniowiecki! On jeden z nami w obozie. Krzyknięto już nie tak gorąco jak przedtem i cała gromada puściła się wolniejszym tempem w powrotną.drogę. Było im nawet markotno. - Możeśmy nieco przesolili - zagadnął Piotr do Czarnoty. - Przecież nie w jednych rękach dowództwo. Jeśli kilku uciekło, to jest przecież Wiśniowiecki, Kisiel, Arciszewski, Osiński i wielu innych komisarzy. - I mnie ucieszyło, że u Wiśniowieckiego spokój i porządek. W imię Boże, panowie, jedźmy do swoich. Byle do świtu, bo gdy dzień nastanie, wszystko się wyjaśni i w razie potrzeby kniaź Jeremiasz obejmie dowództwo. Daj Boże, byśmy innych uciszyli. Łatwo to było powiedzieć, niełatwo wykonać. W głównym obozie rozgardiasz wzrastał. Rozpanoszyły się plotki, bo jedni wierzyli w ucieczkę komisarzy, drudzy temu przeczyli. Najmniej skorzy do rozsiewania fantastycznych wiadomości byli oberszterzy obcego autoramentu i wszystek żołnierz zaciężny, nawykły do subordynacji. Jeśli panika nie zawładnęła do tej chwili całym obozem, to dzięki owym karnym chorągwiom i oficerom, którzy zapędzali zapalczywie żołnierzy do pracy przy formowaniu taboru, nie dając im plotkować. Piotr pożegnawszy się z Czarnotą wracał ku stanowiskom nad rzeką. Znów przemknął się z trudem wśród formujących się tyłów taboru i nawet stwierdził teraz z pewnym zadowoleniem: "Tył taboru potężnie wygląda. Jeśli tu jeszcze nad ranem działa przeciągniemy, to nikt z tej strony nie ugryzie warowni, najeżonej muszkietami i lufami naszych armat." Żmudne uwijanie się żołnierzy, które przedtem ocenił jako chaotyczne, teraz, po niedawnych doświadczeniach, wydawało się zbawienną karną skrzętnością. Po drodze raz i drugi zaczepił go któryś z wachmistrzów nadzorujących pracę żołnierzy. - Co tam takie huki u czoła obozu? Czy to prawda, że regimentarze już się szykują do odjazdu? - Nie mówcież głupstw i nie rozgłaszajcie plotek. Trwać nam do świtu i czekać. Artyleria stoi za wami. - O właśnie! Cała otucha w tym, że pan armatny za nami i że piechota Osińskiego trzyma szańce. Teraz tam nawet boju nie ma, ucichło. - Ucichło, mówisz? - ucieszył się Piotr. - Dzięki Bogu! Odetchną trochę puszkarze i piechury. Z Bogiem! - Z Bogiem! A gdyby co, strzelajcie z tych armat, bo wtedy i nam weselej. Wśród puszkarzy Arciszewskiego i piechoty Osińskiego nie wiedziano o zamieszaniu w obozie. Nikt tu nad rzekę nie przybiegł z żadną wiadomością, więc nawet sam armatny wziął odgłosy z obozu jako zwykłe po nocy okrzyki, dziś gwałtowniejsze, bo wiązano tabor. Zresztą i teraz była na szańcach rzadka pukanina z muszkietów, więc niełatwo było nadsłuchiwać, co się tam dzieje w obozie. Krzysztof czekał niecierpliwie na powrót adiutanta, toteż ledwie Piotr zatrzymał konia przed kwaterą, armatny naparł na niego zgryźliwie: - Gdzieżeś to tyle czasu zabawił? Na pociechę można by dwa razy obrócić. - Mości generale, nie moja wina. Tam jedno nieszczęście. Hańba i zdrada! - Co słyszę, na miły Bóg! - krzyknął obecny tu Siemianowicz. - Spokojnie! - ujął go za rękę Arciszewski. - Wejdźmy, panowie, do namiotu. I tu dopiero, pod ochroną płócien tłumiących rozmowę, opowiadał Piotr o wszystkim, co widział i słyszał po drodze. Głos mu się łamał, brakowało słów, ale i te strzępy zdań wywoływały grozę i przygnębienie. Siemianowicz, żołnierz stary, który wiele się w swoim życiu nawojował, przybladł nieco, a oberszter Aders przykrył twarz rękami, bo i jego palił. wstyd za tchórzliwych wodzów. - Zginęliśmy - szepnął. - Już teraz nikt nie przywróci wojsku otuchy. - Cała nadzieja w księciu Wiśniowieckim - mówił Piotr. - Jak świt przyjdzie, wojsko okrzyknie go wodzem i wtedy można się albo bić, albo ruszać taborem. - Wiśniowiecki, powiadasz? - bąknął z powątpiewaniem Siemianowicz. - On jeden z wielkich panów stoi w ordynku. Widziałem nieporuszone, spokojne jego chorągwie, husarię i dragonów. Jest także porządek w obozie Kisiela jak i u wielu komisarzy, co zostali na miejscu. Wszyscy też widzą otuchę w tym, że na tyłach stoi nasz pan armatny i pułkownik Osiński z dzielnymi żołnierzami. Czekano na słowa Arciszewskiego, ale on milczał zawzięcie. Hamował w sobie wściekłość i wzburzenie i nic innego nie miał w tej chwili w myślach, jeno pogardę dla regimentarzy. Nie chciał też wzmagać przygnębienia wyjawieniem, że nie podziela owej nadziei na dowództwo kniazia, bo któż jak nie Jarema niesprawiedliwością i okrutnym stosunkiem do ruskiej ludności wywołał tę nieszczęsną wojnę. Wracać do swoich włości i rżnąć chłopów ukraińskich to jego pasja, ale nie jemu prowadzić bitwy ogromne, z regularnym wojskiem. Wreszcie zaczął: - Smutne to wiadomości, ale widać Bóg chce wystawić ojczyznę na próbę. Niesprawiedliwości i krzywdy są początkiem tej wojny, ale skoro ona już jest, trzeba bronić honoru. Oby tak było, jak mówi Opacki, że rano zgasną niepokoje i ruszy tabor. Nie daj jednak Boże, by się o zdradzie panów zwiedzieli Kozacy, bo gotowi jeszcze tej nocy uderzyć z całą furią. Szpiegów nie brak w obozie, więc pilnujcież mi teraz przejść przez rzekę jak oka w głowie. Żołnierzom nic nie mówić o ucieczce regimentarzy, bo strach zaraźliwy jak morowe powietrze. Zapalić wiele smolnych głowni, niech będzie widniej wokoło, a stąd i Chmielnicki pomyśli, że się do boju sprawujemy. Trzeba też zaraz wysłać wiadomość do pana Osińskiego, bo odtąd tylko na jego żołnierzach i na naszych puszkarzach cała obrona tyłów obozu. Pomocy żadnej już nie dostaniemy, ale jeśli do rana wytrwamy, Bóg ześle opamiętanie i tabor ruszy. Ale i Arciszewski mylił się mówiąc, że jest jeszcze nadzieja przywrócenia ładu w obozie. Po północy wpadł do jego kwatery zdyszany pułkownik Osiński i od wejścia mówił ze łzami w oczach: - Giniemy, panie armatny. Wojsko koronne w rozkładzie! - Dajże waszmość spokój, nie wszędzie panika. Wojsko Wiśniowieckiego w dyscyplinie. - Nie ma już i Wiśniowieckiego! Przyjechał do mnie przed chwilą goniec od wojewody Kisiela i mówi, że książę wyprowadza husarię i dragonię z obozu. Nawet zostawia załadowane wozy. - Nie może być! Miał stać w ordynku do świtu. Szlachta słyszała na własne uszy. - Zdrada! Okłamał towarzyszy i uciekł kłusem z obozu. Za nim prysnął Rewera Potocki, miecznik Zebrzydowski, trzej Lubomirscy, Sieniawski, ówże spod Korsunia, i cała reszta komisarzy. Teraz już jedna panika w obozie. - Boże najświętszy, a Kisiel? - Też w ostatniej trwodze! Ów jego goniec, zresztą mój krewniak Zenowicz, nie chcąc mieć hańby na sobie, zgłosił się do mojej piechoty, powiadając, że już i Kisiela po powrocie nie zastanie. Co robić, generale? Lada chwila wszyscy tu zginiemy! Arciszewski słuchał z przymkniętymi oczyma. Na jego chmurnej twarzy igrały teraz ognie niedalekiej łuny wpadającej przez uchylone zasłony namiotu. Wszyscy czekali z niecierpliwością, co powie, bo nie ulegało wątpliwości, że waży jakąś decyzję. Nagle powstał i nieswoim stłumionym głosem powiedział do Piotra: - Konia! Opacki oniemiał i serce mu się ścisnęło z rozpaczy. A więc pan armatny? Boże jedyny, klęska i nieszczęście. - Konia, mówię! - krzyknął Krzysztof. Piotr wyskoczył za opony, a armatny skierował teraz wzrok na Osińskiego. - A waszmość, pułkowniku, ze mną, jeśli łaska. Osiński jeszcze bardziej przybladł i zrobił zdziwione oczy. - Na miły Bóg, generale! Sami? - O czym ty myślisz, pułkowniku? - Nie wiem... trwoga mąci mi umysł. - Można zwariować, to pewna. Siadajże i ty na koń, popędzimy do obozu. Zostaliśmy ostatni dwaj komisarze, więc na nas cała władza. Gdy się pokażemy wojsku na oczy, jeszcze zażegnamy trwogę. Bóg pomoże! Piotrowi, który już stał z koniem u wejścia, odżyło skamieniałe przed chwilą serce. Zawstydzony niedawnym przypuszczeniem, trzymał teraz strzemię Arciszewskiemu i patrzył zachwycony w twarz dowódcy. Podobne wyrzuty nękały Osińskiego, więc podszedłszy do Arciszewskiego powiedział: - Daruj, wasza miłość, jakże małego jestem ducha. - Każdy tu może stracić głowę. Już byli we trzech na koniach. Pułkownik Osiński kierował konia w górę ku obozowi. - Nie tam! - napomniał Arciszewski. - Naprzód skoczymy pod szańce, by nie pomyślano, że i my uciekamy. Już jechali kłusem wzdłuż szańców, okopów i baterii. Grupki żołnierzy skupione przy każdym stanowisku gawędziły w podnieceniu ze sobą i nie było już wątpliwości, o czym mówią. Na widok jeźdźców ucichali, a wtedy przełożony nad armatą koronną krzyczał z konia: - Cóż to gęby na mój widok zamykacie? Wiem, o czym teraz strzępicie języki. No więc cóż, u diabła, że uciekli regimentarze. Psia ich mać, jeśli wojsko opuszczają. A nie widzicie, sobaki jedne, że ja tu jestem i że jest pułkownik Osiński? Przysięgam, że do ostatka będziemy stać przy żołnierzu. Zaskoczeni taką mową, przyskakiwali do strzemion generała i wołali zachwyceni, podniesieni na duchu: - Wiwat pan armatny i pułkownik Osiński! Z nimi do ostatka! - Z wami do ostatka, brawo! No to puśćcie teraz za rzekę kilka strzałów, by nie myśleli, żeśmy już działa zagwoździli. Zagrzmiały falkonety, kartauny i półkartauny, a po nich jeszcze muszkiety, bo i do szańców piechoty nie zapomnieli wskoczyć na chwilę obaj komisarze. Teraz dopiero wykręcili w górę i pocwałowali ku ogniskom głównego obozowiska. Wpadłszy poza łańcuch wozów oniemieli na widok tego, co się działo. Już i tu na tyłach zginął ostatek jakiegoś porządku, który niedawno tak urzekł Piotra. Jakby fala powodzi wtargnęła w to wielotysięczne miasto i zmiatała wszelką żywą istotę. Rżały przerażone konie, uwięzione przy miotających się wozach, a każdym wolnym szlakiem pędzili w panice ludzie konni i piesi. W całkowitych ciemnościach, bo światła i ognie pogasły, konie i ludzie wpadali na siebie. Wrzask nieludzki wstrząsał powietrzem. Jeden krzyczał, drugi biadał, trzeci ścinał batem oszalałe konie. Trzaskały pod kopytami koni pancerze, szyszaki, pogubione muszkiety i piki, raz po raz wywracał się wóz, kolasa od naporu stłoczonych pojazdów. Trzeszczały łamiące się dyszle, koła i podwozia, drzazgi fruwały w powietrzu, a przerażona czeladź wyprzęgała konie, by na oklep siadać do ucieczki. Setki okrzyków kotłowało się w tym huraganie klęski, jaki wymiatał resztkę ładu z obozu. - Orda potężna idzie! Ratuj się, kto może! - Panowie uciekli. Na koń! Na koń! Hańba hetmanom, wojewodom, psim synom! - Uciekaj z Panną Maryją! Na koń! Rwali na zachód bez czapek, w koszulach, w nie dopiętych żupanach i rozwianych kubrakach, bez siodeł, na oklep. Jak kto uchwycił konia za grzywę, tak w popłochu na niego wskakiwał i pędził, goniony panicznym strachem. Na nic zdały się wspaniałe posrebrzane kolasy, pozłociste karoce, srebra na wozach i suknie ze złotogłowiu. Nie kareta i nie złotogłów, ale koń był największym skarbem. - Konia! Konia! - to jedno było najgłośniej słychać. Tu i ówdzie na szczycie karocy, niekiedy już nawet na końskim siodle, widać było oberszterów, wachmistrzów czy towarzyszy pancernych rwących włosy z głowy i wołających ochrypłym głosem: - Stójcie, na rany Chrystusa! - Panowie bracia, opamiętać się! Nikt nas nie atakuje. Tyły trzymane, nasza artyleria bije! Stójcie, ludzie! Jeszcze inni klęli niemiłosiernie: - Sukinsyny, tchórze! Gady małego ducha! Spokój, psiewiary! Te oto wyzwiska leciały z dachu karocy, na której stał szlachcic wpółoszalały. Głos mu chrypł, więc już nie wołał, ale piszczał kogucim pianiem. Widząc, że nikt go nie słucha, zamilkł i klęknął na karecie. - Boże miłosierny, Królowo Anielska, zmiłuj się nade mną! Zanim jadący tuż obok pan armatny i jego towarzysze spostrzegli się, szlachcic wyrwał zza pasa pistolet i przyłożył do skroni. Gdy huknęło, skulił się i tak w kłębek zwinięty został na dachu karocy. - W imię Ojca i Syna... - szepnął Piotr i zakrył oczy. Arciszewski nie patrzył na dach karety. Powściągał spłoszonego konia i próbował rozeznać się w panice. Dalsza droga była zatarasowana, więc stali tak we trójkę w milczeniu ze ściśniętym sercem. - Koniec - szepnął pan armatny. - Tu już nikt nie pomoże. Zawrócił konia, a za nim dwaj jego towarzysze. Jechali stępa. Piotr płakał w głos, Osiński zbierał łzy do garści, suche były tylko oczy Krzysztofa z Arciszewa. Patrzył przed siebie na połamane kopie, szable dzwoniące pod kopytami i powtarzał w myślach: "Bóg był łaskaw dla króla Władysława, że go wziął do siebie i nie pozwolił patrzeć na tę hańbę. Boże wszechmocny, spuść pioruny na uciekających regimentarzy, ale uratuj całe wojsko od ostatniej zagłady. Nie daj, Panie Boże, by teraz ruszył na nas Chmielnicki, bo śladu nie zostanie po koronnym wojsku. Boże miłosierny, daj mi siłę, bym ich ochronił przed ostateczną zgubą." Wydostawszy się poza wozy spiął konia. - Waszmościowie, rysią do naszych stanowisk! Północ minęła, trzeba trzymać tyły do ostatka, do samego świtu, do ostatniej kropli krwi. Ku szańcom, w imię Boże! - W imię Boże! - powtórzyli. Wrócił armatny nad rzekę i nawet nie zajrzawszy do namiotu udał się wprost do baterii. Chodził od działa do działa, od puszkarza do puszkarza, naocznie się wojsku pokazując. Mówił zaś z takim spokojem i z tak beztroskim wyrazem na twarzy, że Piotr, idący obok niego, wciąż myślał: "Ile w tym człowieku siły i spokoju. Tak mówi do żołnierzy, jakby cała potęga wojska była nienaruszona i nie klęska, ale jeszcze wiktoria nas czekała." Podobnie myśleli żołnierze zachwyceni dowódcą. Ufni w jego spokój i rozwagę nabierali żołnierskiej pogody, wiary w niedaleką swą przyszłość. Jaka będzie, taka będzie, zawsze jednak nie inna od losu samego dowódcy. Gdy o północy ruszył zza rzeki nowy czambuł na szańce piechoty Osińskiego i trzeba było wesprzeć ją działami, Arciszewski ku zdziwieniu żołnierzy zdjął kubrak i rzuciwszy go do rąk Piotra powiedział: - Ciśnij go na kulbakę, przy robocie w ramionach uwiera. Podszedł w koszuli do półkartauna obsługiwanego przez Mitwenza i żartobliwie skarcił żołnierzy: - Bijecie od wieczora w tę groblę i tylko wodę pluskiem burzycie. - Ciemno, generale. Strzelamy raczej, by trwogę siać wśród Kozaków. Arciszewski machnął ręką. - Ciemno, ale i tak widać te dwie kupy idące ku rzece: Nie tłumacz się, a kręć mi lufą. W górę! Jeszcze... dosyć! Daj kąt! Sam włożył w lufę przymiar do celu. - Wsuń zapłon! Dawaj lont! Biło działo ku rzece. Gdy spadły czuby olszyn i słychać było z grobli pomieszane krzyki, tym razem naprawdę tatarskie, rosły serca puszkarzom. Patrząc na uwijającego się przy dziale generała, krzątali się z jeszcze większym zapałem i uwagą koło swoich baterii. Tam zaś, przy szańcach piechoty Osińskiego, kotłowało się coraz bardziej. Gęściej padał trup, ale i tym razem czambuł tatarski wycofywał się z ataku. Gdy tu na dole, wzdłuż smugi Pilawki, toczył się bój raz gwałtowniejszy, raz niklejszy i roznosił się szczęk broni, w górnym obozie nacichało. Gasły ogniska, zanikał tupot końskich kopyt i już z rzadka biegł okrzyk samotny jak ptak zagubiony w otchłani. Czasem przeszywał ciszę senny ryk pozostawionych w obozie krów, których kilkadziesiąt sprowadzano codziennie z okolicznych wiosek. Ta cisza pokrywająca miejsce niedawnej wrzawy miała w sobie coś z cmentarnego spokoju. Gdy i w okopach ucichały niekiedy działa, puszkarze odwracali głowy ku zachodniemu gwiaździstemu niebu i żegnali się krzyżem. - Tylko pięć ogni jeszcze widać - szeptał Sebastian do siedzących wespół z nim żołnierzy. - Panno Najświętsza, jaka cichość u góry. Ktoś mniej łatwy do strachu karcił lamentujących: - Jakżebyście chcieli, by cięgiem były po nocy huki. Ci, co zostali, wczasu teraz używają. Choć nikt w to nie wierzył, bo noc nie do wczasu była, ale do rozpaczy, to jednak i takie słowa nagradzano potakiwaniem. - Panowie uciekli, wojsko ostało. Co się strachasz, skoro masz pana armatnego nad sobą. - On najdzielniejszy ze wszystkich. Nie boi się ani nocy, ani zdradzieckiego ostępu. - Kogo się będzie bał? Wojował w takich puszczach na nowym świecie, że mu do śmiechu ruskie stepy. Skrzydlate konie atakował i na morzu się bił takim dużym, jak ta cała Ukraina. - Głupstwa gadasz, gdzieżby tyle wody było na świecie. - Nie ja głupi, lecz ty, Andrzeju. Więcej jest wody na świecie niźli Dzikiego Pola. Tak gawędząc szukali wzrokiem białej koszuli armatnego. Gdy nadchodził, zrywali się z mokrej trawy zawstydzeni, że siedzą, gdy on ciągle na nogach. A przecie głucho było o tej porze po obu stronach rzeki, więc każdy miał prawo wytchnąć i ukoić głowę wspartą na dłoniach. - Nawet wolni od straży nie drzemiecie? - pytał Arciszewski. - Przyłóżcie łby do trawy, bo sił będzie potrzeba o świcie. - Jakże nam drzemać, gdy wasza miłość na nogach. - Wasza wola spać lub ślęczeć. Ale niech mi który o świtaniu bąknie, że nie wywczasowany, to batami będę walił na oczach całej artylerii - groził im z uśmiechem. - Nie będzie takiego, mości generale - wołali i znów wstępowała w nich ochota, bo się o jutrze mówiło, a niejeden myślał przed chwilą, że w ogóle dnia nie doczeka. O tej właśnie porze, dwie godziny po północy, rozległ się w mokrej ziemi stukot kopyt końskich. Jakiś jeździec wołał w ciemnościach: - Hej tam! Gdzie pan armatny? Nie ma go we własnej kwaterze. - Tu jest, przy armacie - odpowiedzieli puszkarze. - Bogu dzięki - dobiegło z ciemności i niebawem wytoczył się z niej cień jeźdźca. Był to pułkownik Osiński, ale nie ten, jakiego tutaj widziano przed kilku godzinami. Włos miał powichrzony, twarz zmiętą, udarty rękaw żupana miotał się pod pachą. Dostrzegłszy Arciszewskiego siedzącego na lawecie nieco się stropił. - Wasza miłość jeszcze na stanowisku? - zapytał nieśmiało. - Gdzież mam być? - Obóz jest pusty, ostatnia chwila. Teraz cicho za rzeką, więc ściągnąłem piechotę do wymarszu. Bóg mi świadkiem, że co mogłem, to zrobiłem. - Nie sumituj się waszmość przede mną, honor przy tobie. - Dalej już stać nie mogę, to ponad siły, mości generale. Piechury ledwie dyszą i sarkają z utrudzenia. Wyjść już trzeba, mości Arciszewski, bo inaczej to nas wszystkich do nogi wybiją. - Wola waszmości, ty wódz swojej piechoty. - A ty, panie armatny? - Ja dalej stoję. Przez chwilę nie było słychać z ust Osińskiego żadnego słowa. Naraz zeskoczył z siodła i podbiegł do lawety. Na oczach puszkarzy przyglądających się w milczeniu chwycił Arciszewskiego za ramiona i prosił: - Panie armatny, na miły Bóg, ratuj siebie i swoich ludzi. Każdy żywy człowiek potrzebny teraz ojczyźnie. - Nie szafuję bezmyślnie krwią swoją ani cudzą. Do świtu stoję, powiedziałem. Potem w Bogu nadzieja. - Wstyd mi - Osiński pociągnął dłonią po czole. - Ja odchodzę, a waszmość zostaje w tak wątłej grupie, ostatni... - Idźże waszmość w spokoju, wcale się nie frasuj. Bylebyś jeszcze konie znalazł w obozie dla utrudzonej piechoty. Osiński już nic nie mówił. Cały drżący obłapił obiema rękami Arciszewskiego i żegnał się z nim nie dobywszy słowa. Za chwilę tupot konia zginął w trawach i sylwetka samotnego jeźdźca zapadła się w ciemnościach stepowej nocy. Krzysztof siadł z powrotem na lawecie. - Opacki! - Stoję tu, proszę waszej miłości. - Daj kubrak. Chłód idzie od wody. Gdy Piotr podał mu odzienie, Arciszewski narzucił kapotę na barki. - Siadaj przy mnie. Chcę cię mieć bliżej siebie. Piotr usiadł przy jego nogach i czekał w słuch zamieniony. Nic jednak nie usłyszał. Arciszewski wsparł brodę na rozwartych dłoniach i zadumany patrzył w hak lawety wtłoczony w ubitą ziemię. Minęła chyba godzina w zupełnej ciszy. Nie było teraz strzałów po obu stronach rzeki, a tylko niekiedy dobiegał spoza czarnej smugi Pilawki samotny okrzyk tatarski, którym nawoływały się czaty. Po godzinie napiętego czekania Piotr poczuł na swej dłoni zimną jak sopel lodu rękę armatnego. Jednocześnie posłyszał głos dowódcy: - Powiedz cieśli Sebastianowi, niech utną sto pali na wysokość chłopa. Po jednym takim palu niech wkopią w ziemię przy każdej lawecie. Zimny, stłumiony głos Arciszewskiego zmroził Piotrowi krew w żyłach. - Według rozkazu, wasza miłość - odpowiedział. Za chwilę adiutant armatnego przekazawszy zlecenie wrócił i znów usiadł obok dowódcy. Ciszę przerywało teraz rzężenie pił i szelest łopat ryjących ziemię. Za jakieś dwa pacierze cieśla Sebastian stanął przed armatnym. - Wszystkie pale wbite, mości generale! - Niech teraz nadzieją czapy na każdy pal, a słupy owiną lontami. Tak trzeba zrobić, by się lont zapalony mógł jak najdłużej jarzyć. - Rozumiem, wasza miłość. I to wykonano, a świt nie nadchodził. Wódz siedział dalej ponury i ważył ostatnią decyzję. Tym razem chwila nie była długa, ale zniecierpliwionemu Piotrowi zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Naraz posłyszał ciężkie westchnienie Arciszewskiego. - Świt przyjdzie za pół godziny. Czas ostatni. Zawołaj mi Mitwenza! - Jestem tu, wasza miłość - wydobył się głos z ciemności. - Mitwenz! Działka przenośne, co nam robił giser warszawski, załadujemy na wozy. - Tak jest, wasza miłość - cejkwart powtórzył drżącym głosem, jakby już przewidując straszne słowa, które za chwilę posłyszy. - A wszystkie inne działa, falkonety, oktawy i kartauny... zagwoździć! Mitwenz nie odpowiadał, stał jak rażony piorunem. - Zagwoździć, do jasnego pioruna! Czemu stoisz? - Według rozkazu, wasza miłość. Mróz przeszedł po kościach starych puszkarzy. Wszystkim się zdawało, że przed chwilą padły z ust armatnego nie słowa, ale krwawe strzępy jego serca. Westchnęli ciężko i bez słowa ruszyli ku bateriom. Gdy za chwilę jęczały mosiężnym płaczem zagważdżane działa, Piotr wzdrygał się za każdym hukiem młota, jakby w jego pierś, a nie w działo biły żelazne stemple. Gdy przy osiemdziesiątej armacie ucichło ostatnie uderzenie, Krzysztof Arciszewski powstał z lawety. Naciągnął w płuca powietrza i spojrzał po gromadzie oberszterów i żołnierzy, skupionych wokół niego. - Cóż tu tak cicho, do jasnego pioruna? Gdzie oberszter Siemianowicz? - Jestem do rozkazów. - Wciągnij mi kasę artyleryjską na wóz, a gdy będziemy w bezpiecznym miejscu, rozdaj, co komu należy. Furmanów zwłaszcza trzeba popłacić pieniędzmi, bo już do armat niepotrzebni. - Tak jest, panie armatny. Teraz Krzysztof zwrócił się do całej gromady: - Żołnierze, dziękuję wam. W klęsce ci dzielni, co ostatni uchodzą. Na tamtych hańba, na was chwała. Dzięki wam wojska koronne uszły już ze cztery mile bez pościgu i oby je Bóg ocalił. Teraz mi sprawdzić czapy na owych palach i zapalić lonty. Póki się będą tlić, wróg pomyśli, żeśmy w pogotowiu, a przez ten czas umkniemy kawał drogi. Zapalić lonty i wszyscy na koń! - Lonty zapalić i na koń! - powtarzano z ust do ust. Rozbiegli się puszkarze, minierzy, cieśle i furmani. Ci biegli zapalać lonty, tamci sprawowali konie i wiązali kulbaki. Za pół pacierza dwie setki załogi artyleryjskiej stało w pogotowiu na koniach. - Formuj się! Za mną! Niech Bóg prowadzi! Zstąpiły się konie w foremny oddział i ruszono ku górnemu obozowisku, już nieco widocznemu, bo miało się ku świtaniu. Wjechali poza pierwsze łańcuchy martwego taboru. Cisza była, jak makiem posiał. Tysiące, dziesiątki tysięcy wozów załadowanych i już nawet okrytych i wymoszczonych, stało nieruchomo jak żałobne mary. Choć mgła spowiła niedostrzeżone okiem krańce obozu, wystarczyło spojrzeć przed siebie, by oczom ukazał się straszliwy widok. Przejazdy pośród namiotów zawalone były pomieszanym sprzętem i porzuconą bronią. Konie stąpały po pikach i muszkietach i co krok kopyto końskie plątało się w porzuconych żupanach, czapach z piórami wbitymi w stratowaną glinę. Raz po raz odzywał się przejmujący jęk potrąconej blachy, bo leżały w prochu kirysy husarskie, naramienniki i szyszaki. Od namiotów wiało straszliwą pustką. Opony wejściowe uwięzione sznurami poruszały się wolno pod uderzeniem wiatru i widziało się w ciemnych wnijściach wywrócone srebrne zastawy, mahoniowe krzesła, zdobione jedwabiem taborety, porzuconą pościel i misy z resztkami nie spożytego jadła. Na odgłos kopyt końskich zrywały się stada wron, jedynych teraz żywych mieszkańców obozowiska. Wiało cmentarną grozą od tego niezmierzonego bogactwa, od bezpańskich namiotów i wygasłych ognisk, w których ani iskry, ani lotnego popiołu, bo wilgoć i mgła przydusiła zgorzeliska. Odnosiło się wrażenie, że śmiercionośny huragan zdławił tu wszelkie życie, choć oznak śmierci nigdzie nie było. Jeden tylko trup, po tę chwilę klęczący, widniał na dachu karocy z herbem Lubomirskich. Ale i on nie wydał się martwym, tylko żywym człowiekiem, skręconym od wstydu w kłębek. Więcej trupów nie było, bo nikt nie padł w bitwie. Jeśli zaś byli ranni, to jedynie wśród tych, co jechali teraz za milczącym, oniemiałym ze zgrozy swoim wodzem. Na ten widok, który się przed nimi odsłaniał, puszkarze. koronni żegnali się krzyżem, a jeśli podnosił się wśród nich jakikolwiek szept, to miał w sobie żałobną cichość, jakby mijali nie złocone karoce, ale śmiertelne mary. Dopiero gdy już byli w połowie obozowiska, dał się słyszeć w gromadzie głos donioślejszy: - Są ludzie! Patrzcie, tam pod wozami kryją się ciury obozowe! - Bij w nich z muszkietów - zawołał pan Siemianowicz wyszarpując pistolet zza pasa. - To zdrajcy, czekają na Chmiela. Nikt nie zdążył wystrzelić, bo nagle posłyszano od przodu rozkaz Arciszewskiego. - Cofnij lufy! Nie marnować prochu! - To zdrajcy, wasza miłość - oburzył się Siemianowicz. - Zdrajcy uciekli. Ostali chłopi ruscy księcia Dominika. Niech biorą, co im ostawiono. Ta wymiana słów wprowadziła ożywienie w oniemiałą dotąd gromadkę artylerzystów. Żołnierze poruszyli się na siodłach i zaczęli rozmawiać. Jeden po drugim schylał teraz pikę lub szablę ku ziemi, nadziewał na nią porzucony pas, bogatą kaletę, co się tam nawinęło. Niejednego też brała teraz chęć skoczyć ku namiotom, ale że nie było rozkazu, nikt się nie odważył. Zresztą i to, co się trafiło pod kopytami, starczyło na pociechę. Mówili: - Jezusie Nazareński, tyle bogactwa? Chmiel na panów przebierze wszystkie swoje chorągwie. Piotr jechał wpół konia za armatnym i nie patrzył na obóz, bo każdy szczegół kłuł go niemiłosiernie w serce, rozdrapywał zakrwawioną ranę. "Klęska, klęska..." - to jedno słowo nie pozwalało myśleć ani patrzyć. Przykrył oczy dłonią, by pomniejszyć napierający zewsząd obraz pustki i hańby, ale nawet jego koń stuknięciem kopyta o szyszak czy grot przypominał, że stąpają po leżącym w kurzu honorze Rzeczypospolitej. Zagryzł wargi, połykał łzy i jednocześnie miał za złe Arciszewskiemu, że zamiast galopem przepędzić przez to cmentarzysko, każe jechać stępa, jak na pogrzebie. Bo niechby już wyszli poza tabor, za stawy, na step wolny od tego straszliwego widoku. Co więcej, zaczął ogarniać go strach. Jeśli taka potęga uciekła, to jakże im, garstce znikomej, uchronić się przed nieszczęściem? Lada chwila się rozwidni, czaty Chmielnickiego dojrzą pustkę w obozie i wjadą na karki tym ostatnim żołnierzom. Złamany na duchu zaczął się rozglądać w tył i ten sam lęk dostrzegł w oczach żołnierzy. Każdy z nich już nabrał na siodło, co mógł, i teraz myślał o tym, by jak najprędzej umykać z pola. W tej właśnie chwili Arciszewski wstrzymał konia. Nie odwracając się do tyłu, zawołał do Piotra: - Podnieś! Piotr usłyszawszy znienacka głos dowódcy nie spostrzegł się, o co chodzi. - Podnieś, powiadam, nie widzisz? Teraz dopiero Piotr zobaczył proporzec leżący w pyle przed koniem Arciszewskiego. Jego purpurowa czerwień zdawała się płonąć na tle zeschniętej gliny. Żółte litery świeciły na purpurze jak pęk jaskrów. - |Ladislaus |Quartus, |rex |Polaniae. Piotr podniósł proporczyk gwardii królewskiej i wskoczył z nim na siodło. Ale w tej chwili postąpiwszy koniem do przodu zobaczył mimochodem twarz generała. Nie była blada, ale czerwona, nabrzmiała aż po czoło. Na białej kryzie pod szyją pana armatnego widział Piotr kilka mokrych strużek. - Wasza miłość - szepnął Piotr z rozdzierającym smutkiem. - Do tyłu! W ślepia mi nie zaglądaj! Piotr zakręcił pośpiesznie kobyłą do tyłu i wtedy znów posłyszał: - Popatrz ku rzece! Lonty widać? - Palą się, mości armatny. Sznur cały, kilkadziesiąt ogników. - Bogu dzięki. Tatarzy myślą, że dalej stoimy przy działach. Nagle odwrócił się w tył ku żołnierzom. - Kto chce żyć, niech się kupy trzyma. Za mną w imię Boże cwałem! Spiął konia, a za nim poszła cała kolumna. Szlak był tu szerszy, a dalej przed nimi otwierała się coraz rozleglejsza, z mgły wyłaniająca się łąka... Żołnierze artylerii koronnej pędzili na zachód, ku uciekającym wojskom Rzeczypospolitej. `ty Część druga (c.d.) Rozdział III Gdy wczesnym rankiem dwudziestego szóstego września pachołkowie miejscy otwierali potężne wrota Bramy Halickiej, powitały ich zza fosy podniecone okrzyki: - Prędzej, łyki! Puszczajcie do miasta! Pchnięto rozwierającą się bramę i zaczęła się wciskać do miasta gromada kilkudziesięciu jeźdźców. Konie były w pianie, po brzuchy oblepione kurzem i gliną. Nie mniej spocone i brudne były twarze wjeżdżającej szlachty. Odzienie mieli na ogół bogate, nie zniszczone trudem wojennym, tyle że proch pokrył aksamity i atłasy, wszystko ku jednej barwie sprowadzając. Nie każdy też z jeźdźców miał czapę na głowie, bo niejednemu wiatr ją w ucieczce zerwał, więc trzeba było teraz świecić gołym czubem przed zbiegającą się zewsząd gawiedzią. Pomieszana gromada konna, ledwie wpadła w ulicę, zaczęła wołać na wszystkie strony: - Tatarzy za nami, bramy zawierać! - Orda wielka pędzi ku Lwowu, Tohaj-bej, Islam Girej, Krzywonos i Chmielnicki! -Ratuj się, kto może, zginęliśmy! - przesadzali w okrzykach, by pokryć nimi swój wstyd i usprawiedliwić paniczną ucieczkę. Zbudzone miasto wpadło zrazu w popłoch. Trzaskały otwierane okna i wychylały się głowy przerażonych mieszczek. Z bram wybiegali ludzie wpółubrani i zewsząd pytano: - Co się stało, w imię Jezusa Chrystusa? Mówcie! - Do obrony się bierzcie! Za godzinę Chmiel będzie pod murami miasta. Czambuły tatarskie już w Glinianach! - Jezus, Maria! - Ratuj, święty Michale! Na mury, na mury! Gdzie rajcowie? Gdzie burmistrz Groswajer? Wokół jadącej gromady zbiegło się już sporo ludzi, rzemieślników, czeladzi, jak i wszelakiego pospólstwa prawosławnej wiary, którym nie tyle strach świecił w oczach, ile skryta ciekawość. Ci pierwsi wybiegali na mury, by sprawdzić, ile prawdy w tych niesłychanych wiadomościach. Część zwiastunów klęski rozbiegła się po domach patrycjuszów miejskich, bo każdy głodny i niewywczasowany rad uciekał się pod opiekę mieszczan. Inni otoczeni rosnącą ciżbą dotarli do rynku i tu dopiero, na oczach licznego tłumu, zaczęli opowiadać chaotycznie o klęsce, pomstować i lamentować. Wyszedł ku nim burmistrz Groswajer i kilku rajców miejskich ze snu wytrąconych, byle jak odzianych. Groswajer nie tak skory do popłochu, patrzył nieufnie na gromadkę zakurzonych zwiastunów klęski, uciszał okrzyki i począł stawiać pytania: - Waszmościowie, jak widzę, spod znaku pana Sieniawskiego. A gdzież pan starosta? - Nie wiemy, wszystko rozbite. Każdy samotrzeć czy samopięć umykał. - A gdzież regimentarze i całe wojsko? - Ta mówimy, że wszystkie chorągwie w rozsypce. Regimentarze pierwsi uciekli. - Taka straszna była bitwa? Bitwa? O bitwie nic nie umieli opowiedzieć. Burmistrz patrzył im przenikliwie w oczy, nie dowierzał. Jego spokój zaczął się udzielać przysłuchującemu się tłumowi. Mniej teraz lamentowano, raczej nadsłuchiwano. - Burmistrzu - mówiła szlachta. - Ordy były tak wielkie, że okiem nie ogarnąłeś. - Tak powiadacie, waszmościowie? Domyślił się Groswajer, że o szczegółach bitwy niewiele mają do powiedzenia. Nie bardzo już wierzył w całkowitą klęskę tak olbrzymiej potęgi, którą widział niedawno jadącą w stronę Glinian, więc znów zadał pytanie: - Dziwno mi, że panowie regimentarze pierwsi z boju uszedłszy dotąd nie zawitali do miasta. Tędy im przecie droga. - Miasto miną, bo hańba na nich tak wielka, że boją się stanąć przed żołnierstwem i przed mieszczanami. - A pan z Wiśniowca? Nie wiedzieli, jak odpowiedzieć, bo uszli wcześniej z obozu, kiedy to jeszcze stały chorągwie Wiśniowieckiego. - Książę Jeremiasz bił się dzielnie u początku bitwy i dużo dragonii postradał. Kiedy zaś ruszył do odwrotu, nikt z nas po nocy nie widział. Może i jego wojsko w pień wycięto. Któryś ze szlachty przez mieszczki już napojony poczuł nieco animuszu i powiedział teraz bardziej butnie do burmistrza: - Asan zaś indagujesz, jakbyś nas za strachajłów miał czy za kłamców. Wszystko, co z naszych ust wyszło, to prawda. Do obrony miasta się bierz, nie do gadania. - Nie obrażaj się, waszmość, na mnie, bo cóż w tym złego, że wszystko chcę brać spokojnie na rozsądek. Inaczej jedna panika wybuchnie w mieście. Idźcie, waszmościowie, do ratusza, wytchnijcie i głód nasyćcie, a ja wespół z rajcami zarządzę szybko, co potrzeba. Gdy szlachta odeszła z kilku mieszczanami ku ratuszowi, Groswajer odezwał się do zebranego tłumu: - Jak słyszeliście, wieści okropne, ale chyba przesadzone. Strach ma wielkie oczy, ta zaś szlachta chyba pierwsza umknęła z pola. Miarkuję, że jeśli nie daj Boże, przyjdzie na nas nieszczęście, to w każdym razie nie tak rychło, jak kraczą. Pamiętacie przecie, ile to wojska szło pod Gliniany. Gdyby tam co najgorszego, jak powiadają, zaszło, to i tak zjedzie ku nam niebawem tyle żołnierstwa, że będzie kto miał stanąć z nami do obrony. Idźcież w spokoju do domów i dławcie strach wszędzie, gdzie się zalęgnie. Rada za was pomyśli. Burmistrz od razu wziął się do zarządzeń. Dla wzmocnienia czujności rozstawił liczniejsze czaty na wałach, kazał wozić co prędzej na mury miejskie wszelaki sprzęt obronny, smołę, prochy, kule, drabiny i beki z wodą. Kiedy słońce wyszło wyżej i oświetlało już szczyt cerkwi Św. Jura i mury Wysokiego Zamku, padł na miasto nowy postrach, większy niż poprzedni. Strażnicy miejscy dojrzeli na drodze od Glinian pędzącą w nieładzie gromadę koni i wozów. - Tatarzy, Tatarzy! - zawołano w pierwszej chwili, ale niebawem strach zelżał, gdy zobaczono w oddali barwy i znaki. - Chyba to wojsko pana Ostroroga! - mówiono z ulgą. Sędziwy regimentarz wjechał w bramy miasta na czele swej niedużej gromadki blady jak trup. Mieszczanie oblepili ciżbą ten ponury orszak i rzucali niecierpliwe pytania ku zgarbionemu na siodle regimentarzowi. Ostroróg nie mógł ścierpieć tych przerażonych spojrzeń i zalęknionych pytań, więc zaraz za bramą zsiadł z konia i szedł pieszo, milczący, ze spuszczoną głową, który to widok wywołał wśród tłumu jeszcze większą trwogę: Nikt jednak już nie krzyknął hańbiącego słowa, bo każdy czuł, że gdyby starzec jedno posłyszał, ugnie drżące kolana i padnie twarzą w pył ulicy. Tak tedy idąc ledwie żywy, ze splecionymi na piersiach rękami, wszedł w końcu w bramę pałacu arcybiskupiego. Odtąd jedna po drugiej wpadały do miasta Bramą Halicką skotłowane watahy. Na ogół było to wzajemnie pomieszane żołnierstwo z różnych chorągwi, a więc dragoni z husarzami, żołnierze z pańskich pułków razem ze szlachtą pospolitego ruszenia. Przejmujące wrażenie robił widok tych mizernych szczątków wojska jadącego bez dowództwa, bez pułkowników. Miasto napełniało się biadaniem i lamentem. Żołnierze dopadali wody i jadła, a nasyciwszy się, wołali:. - Gdzie Ostroróg? Gdzie regimentarze? Kamieniami zatłuc Pierzynę i Łacinę. Na nich cała hańba! Oni nas w obozie opuścili! - Gdzie komisarze? Na gałąź regimentarzy i komisarzy! Zdradzili wojsko i ojczyznę. Nocą jak nietoperze wyśliznęli się z namiotów, a nas na hańbę wystawili! Toteż gdy koło południa wjeżdżał do miasta główny regimentarz, książę Dominik Zasławski, skrył się w karocy za firankami i tylko temu zawdzięczał, że przejechał cało do pałacu. Nie zabawił tam jednak długo, bo posłyszawszy za oknami pogróżki, tego samego dnia umknął cichaczem z miasta. Jeremiasz Wiśniowiecki w inny sposób uchronił swoją głowę od pohańbienia i wyzwisk. Przybył zaledwie w kilka koni, bo wszystko wojsko po drodze go odbieżało, i palił się ze wstydu. Straciwszy dobytek i wszelki blask, którym tu tylokrotnie dawniej świecił, jadąc przez miasto na czele ogromnego swego wojska, dziś nawet nie wjechał do grodu. Na przedmieściu Lwowa przygarnął go jeden z bogatszych kupców ormiańskich, on go pożywił pierwszym obiadem i odstąpił mu własne posłanie. Tymczasem w całym mieście wrzało jak w skotłowanym ulu. Podniecone pospólstwo tłoczyło się w ulicach, zdemoralizowani żołnierze wprowadzali rozgardiasz i zamęt. Wyzywano na dowódców, wzajem się oskarżano przed mieszczaństwem. Jedni już pili z rozpaczy na umór, inni wszczynali burdy, teraz nadmiernie skorzy do obrony honoru. Burmistrz z radą próbował łagodzić nastroje, ustawiał pachołków przy bramach, bo już kupcy, co lękliwsi, ładowali wozy i próbowali ucieczki w stronę Zamościa. Lękali się nie tylko ordy, ale i miejskiego pospólstwa ruskiego, które zdawało się czekać na Kozaków. Rankiem następnego dnia zbliżał się ku miastu drogą od Glinian niewielki i ostatni już oddział spod Piławiec. W przeciwieństwie do wczorajszych bezładnych kup ta gromada jeźdźców podjechała ku bramie w porządnym szyku. Konie nie były spienione, choć pokryte jednolitym kurzem, a w oczach żołnierzy nie widniało znamię wstydu. Jakże je mieli mieć, skoro szli w szyku, a jeszcze kilkunastu z nich miało to ręce, to czoła owinięte w szare, zaskorupiałe od krwi szmaty. Mimo to Arciszewski jadący na czele tego orszaku mówił do swojego adiutanta: - Wstyd wjeżdżać w miasto. - Tam już pełno żołnierstwa, nie pierwsi jesteśmy, mości generale. - Ale jak tamci z klęską jedziemy. Na dodatek i nasza gromada zmalała, odkąd po ostatniej utarczce umknął nam Siemianowicz. Piotr próbował bronić obersztera. - Pieniądze miał, więc nie chciał narażać skarbu artyleryjskiego. Niepotrzebnie biadał Arciszewski nad chwilą pokazania się we Lwowie, bo gdy wjechali w bramę, czekało ich zamiast wyzwisk zdumienie. - Patrzcie! Ci ostatni, a w szyku jadą! - Ci naprawdę wracają z placu boju. Patrzcie, ilu rannych na siodłach. - Co to za ludzie? Kto to? Kto to? - Pan armatny z artylerzystami. Gdy jeszcze zobaczono z tyłu za jeźdźcami dwa wozy z małymi działkami, wzmogły się okrzyki. - Z armatami jadą! Posłyszawszy to uśmiechnął się gorzko pan armatny. - Z działami, mówią, Boże święty. Gdyby wiedzieli, że tam osiemdziesiąt zostało... Tłum już obstąpił artylerzystów, zbiegli się z ulic żołnierze, szlachta i kilku towarzyszy z chorągwi Ostroroga. Jedni patrzyli na wjeżdżających z zaciekawieniem, inni z uczuciem zazdrości. - Skąd jedziecie? - pytano. - Od Piławiec i Glinian. - Gdzie Tatarzy? Blisko już Lwowa? Mówcie, my tutaj w strachu od wczorajszego ranka. - Ordy daleko za nami. Mały czambulik dopadł nas po drodze, ale to było jeszcze pod Konstantynowem. Rozjaśniły się twarze i padały nowe okrzyki: - Widzicie? Ostatni wracają, a wcale nie wystrachani. Tamtym hańba! Księciu Dominikowi hańba! - Możesz krzyczeć - śmiał się ktoś obok - i tak cię nie posłyszy, bo już blisko Zamościa. - Ale jest Ostroróg, też tchórz i zdrajca! Chodźcie pod pałac arcybiskupi! - A gdzie kniaź Jeremiasz? Nawet w mieście się nie pokazał. - Na kniazia nie pyskuj! Wszystko utracił i nawet w koszulę go odział zacny Ormianin z halickiego przedmieścia. Kniaź nie winien, jeno regimentarze. Pan armatny jechał przez te okrzyki, nadsłuchiwał i już z nich wiedział, kto ze znaczniejszych w mieście, kto dalej uciekł i jaki tu rozgardiasz. Nie takiego widoku się spodziewał. Myślał niedawno w drodze, że skoro wojsko koronne umknęło wczas spod Piławiec, to może zeszło się do kupy, a przynajmniej ocknęło się tu, we Lwowie, i wróciło do dyscypliny. Tymczasem wszystko widział na opak. - Patrz, co się dzieje - mówił do Piotra. - Ani składu, ani ładu. Pyski im tylko chodzą. Słyszałeś, że już uciekł ze Lwowa pan Dominik, a tylko dziadyga Ostroróg pozostał? - I kniaź jest. Choć nie rozumiem, jak to się stało, że bez dragonii dotarł? - A widzisz, w tym cały mój zawód. Nie po tośmy odwrót osłaniali, by się wszystko rozpierzchło. Jakże haniebnie musieli wyrywać, skoro już wczoraj rankiem i przed południem tu byli. W tamtą zaś stronę kilka tygodni im było potrzeba na tę samą drogę. - Jeden wstyd - powtarzał po raz setny Opacki. Tego dnia, gdy armatny ulokował się w arsenale lwowskim, przybiegł do niego burmistrz Groswajer ze starszyzną grodową. - Radź, wasza miłość, co robić. Tyle wojska w mieście, a wszystko zastrachane i bez głowy. Tyś jeden wjechał do nas z żołnierstwem w ordynku i odtąd nieco otuchy wśród ludności. - Mylicie się, ojcowie miasta, i ja też przybyłem jeno ze zgryzotą. Jest pan Ostroróg w pałacu arcybiskupim, idźcie do niego, on regimentarz. Rajcowie spochmurnieli. - Sędziwy to człowiek i bardzo sfrasowany. Byliśmy i prosiliśmy, by skrzyknął do siebie żołnierstwo i przystąpił do obrony. On zaś w lament i powiada, że już wszystko stracone i że tylko jeden Bóg może pomóc, a nie żołnierz. - Bóg tym pomaga, co chętni do boju, a nie ludziom małego ducha. Nie mam pana podczaszego za tak lękliwego, jak księcia Dominika, więc mi dziwno, że nie chce się brać do obrony. - Mówi, że sprzętu brak i że żołnierz zaciężny nie zapłacony, więc chce uciekać z miasta. A my, mości panie armatny, nie chcemy skąpić pieniędzy na obronę, toteż przychodzimy do waszej miłości, jako do komisarza wojennego, byś wpłynął na Ostroroga i z nim czy bez niego wziął się z nami do dzieła. W dzwony uderzymy, zwołamy cały lud, naszą krwią i mieniem chcemy ratować miasto, które jest wejściem do ojczyzny. - Ja w służbie koronnej, więc mi słuchać hetmana czy regimentarza, póki on jest. Pójdę z wami do Ostroroga i może go namówimy, by się ocknął i stanął na czele obrony. - A jeśli się nie zgodzi, czy ty, panie armatny, nie opuścisz nas w niedoli? Serca nam się krają na samą taką myśl. - Ja, choćby przyszło najgorsze, już w tym mieście ostanę. - Bóg zapłać, Bóg zapłać. Kamień nam z serca spada. Regimentarz Ostroróg mniej przybity niż pierwszego dnia, kiedy to szedł przez miasto z oczami wbitymi w ziemię, był dziś podatniejszy na błagalne prośby ojców miasta. Porzucił wczorajszy zamiar wyjazdu w stronę Żółkwi i zgodził się pozostać we Lwowie, ale uzależniał swoje dowództwo nad obroną od opinii całego rycerstwa przebywającego w mieście. Umyślił rozesłać gońców po mieście i zaprosić wszystkich rotmistrzów, pułkowników, towarzyszy husarskich, pancernych, jak i patrycjat miejski na następny dzień do kościoła Franciszkanów, który upatrzył na miejsce tak niezwykłej narady. Nawy franciszkańskiego kościoła nie pamiętały tak żałosnej chwili, jaka zawitała do świątyni w wigilię świętego Michała 1648 roku. Każdy gość przybywał ponury jak widmo, szedł w milczeniu w mroczne nawy, zasiadał w ławach, jakby przybył nie na zebranie rycerstwa, ale słuchać egzekwii nad umarłą potęgą ojczyzny. Wchodząc zanurzał palce w kamiennej misie, żegnał się krzyżem i z kroplami święconej wody na czole jak ze znamieniem pokuty posuwał się w głębię kościoła. Szli smutni, przygarbieni i dopiero na widok ironicznych spojrzeń pospólstwa czekającego przed kościołem niejeden przypominał sobie, kim jest, jakie ma stroje na sobie, i wtedy podnosił głowę do góry. Po kolei zasiadali w ławach obok regimentarza komisarze, wojewodowie według starszeństwa, jakby tu był sejm, a nie rada wojenna w pośpiechu się odbywająca. Zajął poczesne miejsce wojewoda kijowski Tyszkiewicz, zapadł w fotel niepozornej postawy, najniższy wzrostem ze szlachty kniaź Wiśniowiecki, pchali się do lepszych ław Sieniawski, Pac, Myszkiewicz. Bliżej rotmistrzów usiadł pan Arciszewski, jakby tym akcentując, że więcej ma chęci do żołnierstwa niż do wielkich panów. Ale choć tak cisi tu wszyscy weszli, to niebawem, gdy zasiedli, ogarnął ich zapał sejmikowania i kościół zaczął się wypełniać wrzawą. Trzy tysiące zebranej szlachty wołało wniebogłosy, wyrzucało z piersi żale i skargi. Wszyscy potępiali jedynego regimentarza, jaki im pozostał, Ostroroga, a on siedział pośrodku milczący i nieruchomy jak kamienny posąg Mojżesza, z którym poza brodą nie miał nic wspólnego. Dostało się wojewodom i komisarzom, oszczędzano jedynie Wiśniowieckiego, bo ten siedział cichutki, przybity, pochłonięty troskami. Wiedziano, że ten równy księciu Dominikowi magnat wschodni stracił wszystkie swoje włości, miasta, wsie, zamki, całe wojsko, a nawet wszystek dobytek pozostawiony na wozach pod Piławcami. Nie omieszkała zresztą tu przypominać o tym ostatnia garstka oberszterów książęcych i rękodajnych, którzy głosili, że ten, co niedawno najwięcej bił kozaczyznę i grodził rebelii drogę do ojczyzny, to dziś nędzarz bez dachu nad głową i dobytku. On jeden, wołano, zdolny bronić miasta przed hultajstwem, wieszać szpiegów i żelazną ręką zaprowadzić dyscyplinę. Dogadzały te okrzyki szlachcie, bo im większy był ich wstyd i lęk przed Chmielnickim, tym krwawszego poszukiwała mściciela swojej klęski. Przyszło wreszcie do tego, że pan podczaszy "waledikował urzędowi swojemu i złożył przywilej, obiecując jutro odesłać pisma kanclerzowi". Wtedy wyskoczył na ławę przyjaciel kniazia, wojewoda kijowski, i na miłosierdzie boskie prosił, by kniaź przyjął wielkie hetmaństwo. Gdy cały kościół załopotał oklaskami i zadudnił hukiem, uniósł się wreszcie z fotela Jeremiasz Wiśniowiecki. Ani jednym mrugnięciem oka nie dał poznać po sobie, że go cieszy owa już jaśniejąca przed nim buława, o którą dawniej bezskutecznie zabiegał. Dziś była mu potrzebna nie tyle do blasku, ile do wsparcia zrujnowanej fortuny. Jeszcze się jednak wzbraniał, biadał nad nieszczęsnym położeniem wojska i brakiem wszelakiej gotowizny na zorganizowanie obrony miasta. Wtedy, jakby na umówiony znak, wdarła się do kościoła gromadka kobiet, sióstr karmelitanek, a na ich czele szlachcianka Katarzyna Słomczyńska. Dopadły książęcego fotela i nagle zaczęły rzucać pod jego stopy srebrne misy, lichtarze, pierścienie, złote zausznice i dźwięczące na kamieniu sztuki złota. Uderzyły w lament i wołały: - Ratujcie ojczyznę, ratujcie miasto nasze, bo będzie pohańbione przez rozszalałe chłopstwo i bisurmańców. Na miłość ojczyzny, na Boga, w imię wszystkich świętych prosimy, ratuj nas, kniaziu Wiśniowiecki! Całe miasto złoży pieniądze i wszystkie skarby, a znak Boży nad nami, bo oto dziś wigilia twojego i naszego patrona, świętego Michała. Ledwie z płaczem skończyły, przybiegł do ołtarza bosy reformata, ksiądz Krzyżanowski, i ten znów rzucił srebra pod nogi milczącego kniazia. Podnosiła się ochocza owacja i teraz cały kościół wypełnił się wołaniem o hetmaństwo Wiśniowieckiego. Kniaź stał milczący, twarzą ku całemu rycerstwu, i jeszcze się wahał. Dopiero gdy rajcowie miejscy oświadczyli się z publiczną daniną całego miasta, książę otarł łzy rękawem żupana i przyjął nieszczęsną buławę. Za jego wolą stanęła konkluzja, "by się bronić do ostatka przy Lwowie, jako stolicy ruskiego państwa, i mężnie się oponować rozhukanej dzikości szalonego chłopstwa i bisurmańców". Uszczęśliwiona szlachta huknęła wiwatami prawie pewna, że już ma Chmielnickiego i ordy tatarskie pognębione, i za chwilę cały tłum podniesiony na duchu wychodził z kościoła na miasto. Kniaź Wiśniowiecki ledwie się przecisnął przez ciżbę zebraną przed kościołem. Chwytano go za poły, całowano po rękach, próbowano nieść na barkach. - Kniaź Wiśniowiecki nam wodzem! Wiwat kniaź Jeremiasz! Wojewoda ruski szedł wśród tłumu uśmiechnięty i pozdrawiał go wzniesioną do góry dłonią. Ten gest wszyscy odczuli jako podanie przez pana Wiśniowieckiego ręki miastu, które poprzysiągł bronić do ostatka. Rozdział IV Gdy nazajutrz przyszedł dzień świętego Michała, podniosła się nadzieja w sercach mieszkańców Lwowa. Słoneczny świt poczytywano za dobrą wróżbę, zwłaszcza że poprzednich dni ciężkie chmury snuły się po niebie i deszcz siąpił nieustannie. - Święty patron idzie ku nam z pomocą - mówiły mieszczki patrząc na błękitne niebo. Do ratusza i do pałacu arcybiskupiego, gdzie wyznaczono miejsce na składanie daniny, zaczęto znosić klejnoty i ofiary na koszt obrony miasta. Składano srebra stołowe, puchary, diamenty i rubiny, wszystkie najcenniejsze kruszce, jakie wydają z siebie wnętrzności ziemi. Delegacje zakonów przywoziły uciułane złoto i wota będące dotąd okrasą cudownych krzyżów i obrazów. W imieniu kniazia przyjmowało to wszystko dwóch wyznaczonych poborców, Wurzel i Radziejowski, który na wczorajszym zebraniu sam się ofiarował "z wielką, na jaką go było stać, gorliwością zgartywania pieniędzy". Pierwsze dobrowolne ofiary przyjmowali komisarze z serdeczną wdzięcznością. Zgartywali, liczyli, szacowali klejnoty i oczekiwali na główną, najbogatszą daninę, jaką mieli złożyć patrycjusze miejscy. Wszystkie rzemiosła i kupcy szacowali swoje majętności pod przysięgą i zależnie od zgłoszonej zasobności wyznaczano wojenny podatek na rzecz Wiśniowieckiego. Toteż już pod wieczór tego dnia zaczęły napływać bogatsze ofiary w żywej gotowiźnie i w towarach. A że strach przed najazdem był wielki i powszechny, już po północy doliczyli się komisarze kilkuset tysięcy złotych. Radziejowski zacierał ręce na widok tak hojnej ofiarności, a od następnego dnia wziął się jeszcze chytrzej do dzieła. Zdał relację Wiśniowieckiemu z otrzymanych już sum i powiedział: - Kosztowności i gotowizny złożyli już trzykroć sto tysięcy złotych, ale ich stać na więcej, bo ja znam dobrze tych łyków i kupczyków. Wasza miłość ogłosił zaciągi i żołnierz się zbiera tłumem do werbunku, ale odzienie na nim liche i buty lada jakie. Jeśli tedy gotowiznę na to obrócimy, to ona z powrotem wróci do kupców i rzemiosła, a na otarcie naszych łez nic nie zostanie. Domyślił się kniaź, co ma na języku zaufany skarbowy komisarz, ale że chytrzejszy był od niego, zapytał: - Nie rozumiem, o czym myślisz? - Mam tu, mości hetmanie, przygotowany rozkaz do miasta, by teraz dalsze ofiary składali w suknie, w skórach, pasach, cholewach i w każdym sprzęcie potrzebnym żołnierzowi. Wtedy to wojsko jakoś odziejemy. - Bez wojska odzianego i uzbrojonego nie masz obrony. Skoro wszystko, co było moje, postradałem, a skarb koronny w rozsypce, jakże mi odziać żołnierza. Ściągnij od nich, co można. Radziejowski przedłożył skwapliwie przygotowany projekt uniwersału do miasta, a Wiśniowiecki przejrzawszy pismo, położył podpis: "Hieronim książę Wiśniowiecki, wielki hetman koronny na ten czas" Obrotny komisarz rozesłał w mig odpisy orędzia po mieście i znów zajeżdżały pod kwaterę dowódcy wozy z wszelkimi towarami. Ten i ów mieszczanin dziwił się wprawdzie, że po raz drugi składa daninę, ale gdy pomyślał, że jedyny ratunek w obwołanym hetmanie, i tym razem składał ofiarę z dobrą myślą. "Daję, co mogę, byle obrona stanęła potężna" Jednocześnie szły codziennie zaciągi, odziewano wojsko, rekwirowano konie i kulbaki, tak że kniaź Jarema już po trzech dniach miał w murach miasta i w obozie na przedmieściu cztery tysiące żołnierzy. Na widok tej armii nowy duch wstępował w ojców miasta i już się nikt nie gryzł uszczerbkiem swojego majątku. Ale Radziejowski nie tylko troskał się o pieniądze na werbunek żołnierza. I on przecież, nie tylko Wiśniowiecki, zostawił swoje wozy skarbne pod Piławcami, więc pomyślał o otarciu łez, bo jakże ich miał nie osuszyć, jeśli tyle trudu włożył w zgartywanie publicznego grosza. Z początkiem października, gdy już ściągnął z miasta wszystko, co dobrowolnie czy na rozkaz książęcy dano, zaświtała mu nowa myśl. "Jeśli te psiekrwie miejskie tak się trzęsą przed ordą i Chmielnickim, to jasne, że więcej dadzą. Niechże nam, czyli ojczyźnie miłej, nie będą tak skąpi, bo jakby tu Chmiel wjechał, to ich z torbami puści." Nie tylko tak pomyślał, ale dość gwałtownie wypowiedział to przed burmistrzem miasta i rajcami. Oni zaś skrobali się po głowach, wili się w sobie i tłumaczyli, że już ponad stan zubożeli. - Wierz nam, panie komisarzu - mówił Groswajer - że już nic z ludności nie wyciśniemy. Wszystko, co mogli dać, złożyli na ołtarzu ojczyzny. - Ojczyźnie miłej skąpicie, i to w tak strasznej chwili? Wymawiali się, ale jeszcze coś dołożyli. Wtedy zaś czwartego dnia od narady w kościele pan komisarz Radziejowski chwycił się osobistych fortelów. Skrzyknął koło siebie oddział szlachty, dopiero co zaciągniętej za pieniądze mieszczan lwowskich, i już na nic nie patrząc zaczął samowolnie najeżdżać domy najbogatszych kupców. Naszedł zbrojnie mieszkanie jejmości Grajewskiej, złupił, co się dało, i wziął się do dalszego rabunku. Przemocą wyrwał po kilkanaście tysięcy złotych od Ormianina Iwanki, od sławetnego Budziszewskiego, Grabianki, Wyszla i innych. Wpadał jeszcze do kramów, wywlekał z ukrycia postawy sukna, jedwabiów, adamaszków i wśród lamentu ograbianych kupców wydzierał im z rąk każdy łatwy do przewozu dobytek. Oprócz lęku przed Chmielnickim padł teraz na mieszkańców drugi lęk przed komisarzem pana "hetmana na ten czas". Chowali głębiej w piwnicach towary i resztki kosztowności, licząc, że skończy się wreszcie zachłanność Radziejowskiego. Tydzień minął od przybycia pierwszych zwiastunów klęski, a Tatarów ani Chmielnickiego nie było pod miastem. Wały już były jako tako opatrzone, sprzęt na mury wyniesiony, przygotowywano obronne machiny. Pan armatny wespół z kilku starszymi puszkarzami i z burmistrzem Groswajerem objeżdżał stanowiska, doglądając porządku. Widząc poza murami spory obóz nowo zaciągniętego wojska pocieszali się nawzajem. - Spory obóz urządzono. Byle strawy w mieście starczyło, to z takim wojskiem najcięższe oblężenie przetrzymamy - mówił Arciszewski. - Żywność zwozimy co dnia - odpowiedział Groswajer. - Troska tylko w tym, że zjeżdżają się do miasta tłumy okolicznej szlachty, a wszystko zastrachane i głodne. - Ale i z miasta wiele ucieka - napomknął Arciszewski. - Co dnia tu na murach bywając, widzę umykające wozy kupieckie, jak też i ludzi z pospólstwa. - Bo sporo ludu ruskiego w naszym grodzie. Niektórzy przemykają się ukradkiem do rebeliantów. Wielu też w mieście pozostałych sprzyja po cichu Chmielnickiemu. - Lud ten pamięta, jak skórę z niego zdzierali. Tego dnia o zachodzie słońca wielki hetman "na ten czas" wezwał do siebie armatnego. Szedł Arciszewski do pałacu arcybiskupiego, gdzie teraz mieściła się kwatera kniazia Wiśniowieckiego, i bezczynnego Ostroroga i przemyśliwał, po co go wołają. Dotąd był tam dwukrotnie z własnej woli, by dostać nieco żołnierza zdolnego do obsługi armatnej i trochę gotowizny na bieżące potrzeby puszkarzy, ale oba razy odszedł z kwitkiem. Radziejowski czy sam kniaź przytakiwał jego prośbom, ale jak dotąd żaden nie kwapił się z pomocą. Mówili, że artyleria ma swoją kwartę, a ta nędzna gotowizna, którą miasto złożyło, potrzebna na werbunek żołnierza do obrony. Tłumaczył pan armatny, że choć ze skarbem artyleryjskim uszedł spod Piławiec, bo się tak nie spieszył jak inni, to jednak gdy się czambuł tatarski nawinął, odbieżał drużyny pan Siemianowicz z pieniędzmi i dotąd nie pojawił się we Lwowie. Stąd też nie popłacone furmany się zlatują, żołnierz żołdu żadnego nie uwidział i dzień w dzień szarpanina z brakiem gotowizny. Dziś szedł z nadzieją, że może po to go wzywają i że wreszcie coś kapnie z darów lwowskich na jego żołnierzy. O tym, by komisarze mieli jakieś wiadomości o ruchach wojska Chmielnickiego, wcale nie pomyślał, bo przecież nie jego jednego wtedy by wzywano, ale i innych, choćby ze starszyzny miejskiej. A przecie goniec Wiśniowieckiego o to właśnie zapytany powiedział, że tylko pana armatnego chce widzieć dziś kniaź Jeremiasz. - Tak czy inaczej, nie daj Boże nowego nieszczęścia - westchnął Arciszewski wchodząc w bramę pałacu. Za chwilę stał w wielkiej półmrocznej komnacie. Kniazia zrazu nie dostrzegł. Karło stojące za biurkiem było puste i nikt też nie siedział przy mahoniowym stole na wprost wejścia. Książę Wiśniowiecki niziutki, ledwie widoczny w tej przestronnej izbie, stał u otwartego okna i trzymając dłonią odchyloną zasłonę patrzył w zadumie na niedalekie domostwa i na szczyt murów widniejącego w dali zamku. - Jestem do usług, mości książę - powiedział głośno Arciszewski, miarkując, że kniaź nie słyszał jego kroków. - Nieszczęsne miasto - jakby do siebie szepnął Wiśniowiecki, a odwróciwszy wychudłą twarz ku środkowi komnaty dodał ze zdziwieniem: - Ach, witam waszmości. Daruj, że nie spostrzegłem twojego wejścia, choć mi już meldowano. Gdy słyszę co wieczór to błagalne bicie dzwonów, myśl się mąci i tępieje uwaga. - Miasto się modli, bo tylko w Bogu i żołnierzu nadzieja. Lepsi ci, co się modlą, niż co uciekają z miasta o jednym myśląc, jak unieść gardła i dobytek. - Tak myślisz, panie armatny? Gdy jednak przyjdzie oblężenie, kto wie, czy nie lepiej, by ostało tu jak najmniej płochliwego ludu. - Chyba niewiast i dzieci, każdy zaś, co rydel udźwignie, potrzebny do obrony. Książę jakby tego nie słyszał, przymknął okiennice, by ciszej było w komnacie, i teraz podszedł ku Arciszewskiemu. - Siądźmy, panie armatny, bośmy obaj od świtu do nocy na nogach. Usiedli przy stole zasłanym papierami, mapami. Książę usunął w bok kartelusze, wsparł łokieć na lśniącej mahoniowej płycie. - Utrudzenie z tymi nieszczęsnymi papierami. Zanim waszmość tu wszedłeś, liczyłem chorągwie i wszelki rynsztunek, jaki dało się zebrać w mieście. Cztery tysiące żołnierza zbiegło się ku mnie w te kilka dni. Niestety lud to różny... - Cztery tysiące? To czwarta część wojska, jakie było pod Piławcami. Resztę tośmy na płochliwy wiatr puścili. Gdy padło słowo Piławce, w oczach dumnego księcia zapalił się ostry błysk i zmarszczyły mu się powściągliwie wargi. Przez moment zdawało się Krzysztofowi, że regimentarz wybuchnie, bo nie ścierpi owego płochliwego wiatru. Mylił się jednak. Książę przyłożył dłoń do czoła i nic nie powiedziawszy przykrył nią zapalone iskry w oczach. Chwilę trwało milczenie, którego Krzysztof nie próbował przerywać, ciągle mając na myśli, po co go wołano i o czym książę zacznie rozmowę. Jeremiasz Wiśniowiecki nie uchylając dłoni z czoła powiedział: - Tylko przed tobą jednym mi wstyd, wstyd wielki, mości Arciszewski. - Nie rozumiem - zdziwił się Krzysztof zaskoczony skruchą książęcą. - Nic nie mów! Nie przerywaj! Wstyd mi wielki, powiedziałem, tego, co się stało, a wiesz chyba, że lękliwy nie jestem. Natłukłem tego mrowia kupy, nierzadko większe od moich, i naród szlachecki dobrze wie, ile mam nienawiści do hultajstwa. Chyba dlatego dano mi buławę z woli rycerstwa... Naprawdę nie rozumiał Arciszewski, o co księciu chodzi. Ten najdumniejszy z magnatów, uosobienie senatorskiej pychy, mówił tu o wstydzie, a jednocześnie chełpił się masakrami ukraińskiego chłopstwa. Nie tego się wstydził, że ich na pal wbijał, palił chutory i krwią znaczył szlaki swego pochodu. O jakim więc wstydzie myśli? Czyżby go tak nękały te Piławce? Już chciał coś przypowiedzieć, ale kniaź, jakby umyślnie nie dopuszczając go do słowa, westchnął ciężko i z nagła zapytał: - Wierzysz ty, Arciszewski, w obronę tego miasta? - Niełatwa jest, bo ordy wielkie przyjdą tu niebawem. Armat brak, ledwie mamy dwadzieścia. Tyle że innej broni sporo i wojska na obronę dostatek, jak słyszałem przed chwilą od waszej książęcej mości. - A tego nie bierzesz pod uwagę, że lud w mieście różnoraki? Za nami szlachta, kupiectwo, bogatsze rzemiosła, a wiele z pospólstwa za Chmielem. Trzeba by się bić na wałach i wewnątrz murów szpiegów pilnować. Myślę też, że skoro w moich rękach obrona, to wzrośnie zawziętość wroga. Ja i chorąży Koniecpolski najwięcej im krwi napsułem. - Gdzie działa biją i żelazo brzęczy, zawziętość zawsze, jak to na wojnie. Ale to mnie boli i napawa niepokojem, że wasza miłość powątpiewa w obronę, i to w chwili, gdy całe miasto wojsku zaufawszy złożyło tyle skarbów. Byle miesiąc wytrzymać, proszę waszej miłości, bo tam w Warszawie elekcję szykują. Jak króla jegomości obiorą, to cała Rzeczpospolita otrząśnie się z nieszczęścia. Wtedy, da Bóg, i ta wojna zagaśnie, przyjdzie opamiętanie na jedną i na drugą stronę. Jeszcze pora, by odżyły mądre myśli króla Władysława i przyszło do ugody... Wiedział, że to najbardziej ukłuje w uszy Wiśniowieckiego, bo któż jak nie on z Koniecpolskim, Zasławskim i Potockim przeszkadzał mądrej ugodzie i przywróceniu przywilejów kozaczyźnie. Toteż kniaź nie puścił tego płazem, chociaż i teraz odpowiedział z dużą wstrzemięźliwością słowa: - Wiem, że waszmość nie masz tej zawziętości do hultajstwa, ale tylko dlatego, że ich nie znasz. Buduj im drogi i kościoły, ucz człowieczeństwa, a oni ci zawsze sztylet w plecy wbiją. Ten motłoch można tylko batem trzymać w ryzach, ale tego nie chciał rozumieć król nieboszczyk. Nie będziemy się teraz o to wadzili, czyj zamysł lepszy, króla czy Wiśniowieckiego, bo nie na to pora. Skoro już wojna, wojować trzeba. A więc waszmość myślisz, że miasto nieźle opatrzone, mury i wały sposobne do obrony przed szturmami? - Bóg nam łaskaw, że orda dotąd nie przyszła, więc tydzień czasu było na wszelkie przygotowania. Dlatego też dziwią mnie obawy waszej miłości. Kniaź zaprzeczył gestem ręki. - Każdy wódz musi mieć wszystko na uwadze, więc stąd pochodzą moje wątpliwości. Dobrze, że mi je rozpędzasz ty właśnie, człowiek i żołnierz wielce doświadczony. W sztuce oblegania i bronienia się w twierdzach zdobyłeś przecież sławę na całym świecie. Teraz na odmianę sposępniał Arciszewski. - Com tam zarobił na sławę, to tutaj co dnia tracę. W haniebnych klęskach przyszło mi uczestniczyć, a nie w zwycięstwach. Gdy wasza miłość mówił przed chwilą o wstydzie, i ja się rumieniłem. Osiemdziesiąt armat musiałem zostawić nad Pilawką i teraz one, choć zagwożdżone, w rękach Chmielnickiego. Ale klnę się Bogiem, że jeślibym miał w tym mieście drugą taką hańbę znosić, tego już nie wytrzymam. Gdyby bowiem przed elekcją poszła wieść po kraju, żeśmy jeszcze i ten gród oddali, zginie nie tylko nasz honor, ale całej Rzeczypospolitej. Jak mówił, tak i myślał w tej chwili pan armatny. I dla niego bunt Chmielnickiego był rebelią, która uderzyła w dotychczasowe prawa Rzeczypospolitej. Podobnie jak ukochany przezeń król Władysław, bolał nad tą z nieprawości wynikłą wojną pobratymczych ludów, ale przecież i on był szlachcicem związanym z dotychczasowym porządkiem rzeczy. Widziałby chętnie, czego tu dziś przed Wiśniowieckim nie mógł powiedzieć, ukrócenie władzy magnatów, wzmocnienie królewskiego majestatu i ulżenie doli ciemiężonemu ludowi ukraińskiemu, ale przecież ani na chwilę przez głowę nie przeszła mu myśl o jakiejś powszechnej chłopskiej rebelii, która by odmieniła.obraz całego państwa. Po słowach armatnego pojaśniało kniaziowi w oczach. - Dziękuję waszmości za te gorące słowa i za chęć ku obronie miasta tym zacniejszą, że wielu ze starszyzny inaczej szepcze mi do ucha. Z tak dzielnym dowódcą łacniej mówić o bolączkach, więc przystępuję teraz do spraw pilnych, dla których cię tutaj prosiłem. Przysunął bliżej siebie mapę ziem ruskich i zaczął: - Dotąd myślałem, że herszt band zaporoskich, nie wiedząc, ile tu wojska, ominie Lwów i ruszy na Zamość. Dziś zaś w południe mój podjazd uchwycił kilku szpiegów, co się tu od Glinian mieli ku Lwowu i ci na mękach wiele wyznali. Nie powinienem tego rozgłaszać, tobie jednak powiem... Byli to chłopi z moich wsi pod Łubniami, po polsku mówiący, bo, jak wiesz, wielu z Korony ku ziemiom wschodnim uciekało, smakując w większej wolności. Takich właśnie Chmiel używa na zwiady. Sam wziąłem ich na spytki, więc ze strachu przed obliczem pańskim nawet bez mąk prawdę zeznawali. Wiadomości pewne, bo jeden z nich, chłop stary, ma syna swojego za watażkę u Krzywonosa i od niego wiele słyszał. Otóż Chmielnicki wyznaczył jutrzejszy ranek na podejście ku miastu... - A orda jest przy zaporoskim hetmanie? - Jest Tohaj-bej, ale on się nie będzie kwapił do pierwszych szturmów. Przedtem idzie czerń ogromna, mówią, że sto tysięcy. Regularne pułki kozackie podejdą pod Lwów koło południa. Mówił i to ów stary buntownik, że Chmielnicki zawziął się na miasto, dowiedziawszy się od szpiegów, że mnie dano buławę i że w mieście siedzę. - Wielką ma nienawiść do waszej książęcej mości, to pewna. - No, tak - bąknął Wiśniowiecki, nie wyjawiając w pełni swojej myśli. Gdyby mu przyszło prawdę wyznać, dowiedziałby się odeń pan armatny, że wojewoda ruski, dziś tak rozwścieczony na Chmielnickiego, nie zawsze miał ku niemu tę zatwardziałość w sercu. Póki Chmielnicki na początku rebelii nastawał głównie na wojska koronne, Jarema umiał sobie pozyskać zbuntowanego hetmana, a nawet wymógł na nim, że włości książęcych oszczędzał i zgodnie z wolą Wiśniowieckiego chronił głowy Żydów z miasteczek i wsi książęcych lub odstawiał ich kniaziowi pod eskortą. Tymi fortelami wyprowadził wtedy w pole kniazia, a dziś, gdy urósł w siłę, kpił nie tylko z Wiśniowieckiego, ale z całej potęgi Rzeczypospolitej. - No, tak - powtórzył teraz Jeremiasz - zawistna i przebiegła to sztuka, ale go w dyby wezmę i sprawiedliwość wymierzę. - Skoro wasza miłość mówi, że orda stanie jutro wokół Lwowa, to chwila ostatnia, by powiadomić starszyznę miejską i wszystkie wały obsadzić zbrojnym ludem. - Tak myślisz? Ja jestem innego zdania. Strachu już się dość najedli, więc lepiej nie robić zawczasu gwałtu. Pilnuj mi dziś w nocy wraz z piechotą Adersa murów i przedmieść, by nie nalazło szpiegów spod Glinian. Na mury zachodnie i na Bramę Krakowską moje wojsko będzie mieć całkowite baczenie. Miasto niech śpi spokojnie i niech wytchnie, bo lud bardzo umęczony, a na jutro mu sił potrzeba. To wszystko, co miałem do waszmości. Bogiem a prawdą dwóch nas tylko w tym mieście, co mogą dowodzić nieszczęsną obroną. Słysząc słowa uznania z ust pysznego księcia pokłonił się Arciszewski, myśląc w duchu: "Nie ten to książę, co dawniej. Nieszczęście pychę mu odjęło i, co prawego w charakterze, na jaw teraz wychodzi." - Dziękuję za dobre słowa, mości hetmanie! Wiśniowiecki rozłożył ramiona. - Mówisz do mnie: "hetmanie"? A dotąd skąpiłeś mi tego tytułu, com go wziął jedynie jako karę za moje grzechy. - Tak mówię bez pochlebstwa, widząc, że wasza miłość przejęty troską o miłą ojczyznę i że gotów ją osłonić własnymi piersiami. - Nie wiem, czy to się uda w tych murach... - napomknął bezbarwnie Wiśniowiecki. Przez mgnienie oka zdawało się Krzysztofowi, że kniaź jest gotów do jakiegoś wyznania, ale zawiódł się. Wiśniowiecki uciął nagle rozmowę. Przeszedł się po komnacie już zapadającej w półmrok i znów stanął przed oknem. - Dzwonów już nie słychać - szepnął z ulgą. Odwrócił się i jakby sobie coś przypomniawszy powiedział: - Mówiłeś tu kiedyś o tym, że ci pieniędzy niedostaje. Dałem dziś ordynans do kasy, by ci wydano tysiąc talarów. Kiedyś to z kwarty wrócisz. - Dziękuję za to, mości hetmanie! - Puszkarzy zaś u mnie żadnych nie ma, więc musisz sobie radzić swoimi ludźmi. Idźże z Bogiem, pamiętając, że od jutra sporo dla ciebie roboty. - Z Bogiem! - pokłonił się Arciszewski. Książę jeszcze we drzwiach go zatrzymał: - Miasta mi nie budź! Może jaki komunik puszczę nocą za mury, by przepatrzyć, czy i w stronę Zamościa nie podciągają Kozacy. Niechże się żołnierze nie dziwią jakiemu ruchowi i nie mącą pokoju. - Tak będzie, jak wasza miłość rozkazuje. Rozdział V Noc, która tego dnia okryła miasto, była chmurna i bezgwieździsta. Poginęły w ciemnościach dachy domostw, szczyty kościołów. Nawet wieża cerkwi Św. Jura każdej nocy widoczna z murów utonęła w czarnych czeluściach. Piotr jak i inni siedzący przy ognisku żołnierze nadaremnie wysilali oczy, by dostrzec wysoki szczyt wieży lub bodaj zarysy domów halickiego przedmieścia. - Takiej ciemnicy przez cały tydzień nie było - powiedział Sebastian. - Jesień idzie, ciemnota nocami coraz tęższa. - I ziąb też - dodał puszkarz Strójwąs. Sebastian dorzucił polan do ogniska i zaczęło teraz raźniej pryskać. Suche drzewo trzeszczało, jakby strzelał z biczyska. - Dobrze, żeś naniósł drzewa, bo noc długa. Przy ogniu zawsze weselej. Każdy to wiedział. Buzujący ogień to serdeczny przyjaciel żołnierza. Raz służy jego wesołości, towarzyszy w hulatyce czy gawędzie, kiedy indziej każe się w samotności wpatrywać w siebie i dumać. Piotr patrzył w czerwony, za podmuchem wiatru oślepiający jak złoto ogień i myśli jego, podobnie jak płomień, raz wzniecały się, raz uciszały. Wszystko, co dotąd przeżył na pierwszej wyprawie wojennej, przeczyło dawnym nadziejom. Jakże inaczej marzył o przyszłości, choćby wtedy, gdy wespół z panem armatnym stał tuż za majestatem na polu ćwiczebnym w lasach nadwiślańskich. Inny świat roztaczał mu się w wyobraźni, gdy słyszał rubaszny głos Władysława IV klepiącego po ramieniu puszkarzy strzelających celnie w dalekie szopy. Przypomniały mu się nawet słowa króla, dobrze wbite w pamięć. "Każdego, kto tak będzie strzelał w tureckie szańce, zrobię oberszterem." Gorące były ongiś jego nadzieje, gdy z rozkazu armatnego doglądał w arsenale transportów nowego sprzętu, gdy wraz z nim zachwycał się wystrzałami z moździerzy czy widokiem nowych falkonetów lub gdy w porcie wiślanym odbierał mostołodzie nadesłane z Torunia. Młody człowiek, wszedłszy od dwóch lat w wir pracy i bujne życie Warszawy, był wtedy olśniony wszystkim, co go otaczało. Gdy jeszcze wszedł w dom Timy i zbliżył się do ubóstwianej dziewczyny, wydawało mu się, że cały świat stoi przed nim otworem. Marzyło mu się, że u boku Arciszewskiego, o którego prawości i talentach słusznie opowiadała cuda pani mateńka, zdobędzie chwałę i stanowisko. Służba rycerska była, jeśli nie jedynym, to jednak najbardziej powszechnym zawodem, w którym mógł się wybić młody człowiek. Dawała nadzieje przyszłych zaszczytów, awansów i dorobku za zasługi wojenne. Była jeszcze i klamka pańska, ale do niej nadawał się raczej układny krewniak Opackiego, Marcin Dębski. "Taki - myślał teraz Piotr - siedzi sobie w tej chwili w kancelarii Ossolińskiego jak u Pana Boga za piecem i mimo wojny i klęski dalej idzie w górę." Piotr uważał się za przeciętnego, ale prawego szlachcica. Wychowano go w szacunku dla oręża jako jedynego narzędzia, które przystoi brać do ręki człowiekowi "urodzonemu". Ojciec, który na starsze lata zamienił się w opoja, zawsze szczycił się przed jedynakiem swoją dawną żołnierką, najbardziej chwaląc się wyprawą pod Kircholm i Chocim. To samo słyszał Piotr od matki, dla której przykładem rycerskiej kariery był znowu Krzysztof Arciszewski. O nim to mówiła synowi, że z ubóstwa wyszedłszy doszedł do wielkiej chwały, niczym się w życiu nie posługując, jeno cnotą rycerską. Ojczyznę Piotr kochał, ale nigdy nie mówił z obłudą, że ją nade wszystko miłuje. Marzył o jej wielkości i cierpiał nad jej nieszczęściem, ale zawsze była w tym uczuciu część jego osobistej sprawy. W zwycięstwach Rzeczypospolitej upatrywał swoje nadzieje, w jej klęskach swój upadek. "Jakże tedy - myślał zadumany nad ogniskiem - będzie teraz wyglądało moje życie, gdy tyle nieszczęścia i hańby wkoło. Kim i ja będę, jeśli nie pohańbionym żołnierzem, gdy powrócimy z tej wyprawy. Czy możliwe jest, by po strasznej klęsce piławieckiej Bóg zesłał nam wielkie zwycięstwo?" Na dodatek gnębiła go co dzień coraz mocniejsza tęsknota za Anielą. Trzy miesiące jej nie widział i tylko w myślach doń przychodziła jeszcze powabniejsza, niż gdyby oblicznie się pojawiła. Tęsknił tym bardziej, że za nic mu była jakakolwiek żołnierska swawola czy miłostka, którymi nie gardzili jego towarzysze, łatwi do rozgrzeszania się z wszystkiego. Nie potępiał ich, ale unikał hulaszczych kompanii, towarzystwa lekkich kobiet, jakie się przecież przewijały niedawno przez obóz pod Konstantynowem czy Piławcami. Nawet i teraz wśród wojennego rozprzężenia w mieście nietrudno było przyhołubić frywolną i łatwą mieszczkę. Gdzieżby o czymś podobnym pomyślał! Bronił się przed taką pokusą i w chwilach słabości przywoływał na pomoc obraz ukochanej kobiety. Jej wspomnienie dawało mu moc, radość i poczucie dumy, że prowadząc wstrzemięźliwy żywot zasługuje sobie na jeszcze większą miłość dziewczyny. Dla niej żył, o niej myślał, każdego dnia nasycał swoje serce jeszcze głębszym i jeszcze bardziej czystym uczuciem. Teraz, po nieszczęsnym odwrocie spod Piławiec, nierzadko przychodziły na niego zwątpienia. "Co będzie, jeśli ta wojna, co miała być jednym bojem skończona, przeciągnie się na długie miesiące? Przecież tam w Warszawie mimo naszych niepowodzeń życie wre nadal huczne i bogate zwłaszcza teraz gdy już zjeżdża szlachta na elekcję i każda kobieta wystawiona jest na pokusę. Kocha mnie, to wiem na pewno, ale czy myśli o mnie tak nieodmiennie i gorąco jak ja o niej w tej nieszczęsnej opresji?" To znów cierpiał nad tym, że od tak długiego czasu nie ma żadnej z Warszawy wiadomości. Gdy głownie rozpalały się do rażącej bieli i kłąb dymu miotał się ponad głowami sennych żołnierzy, w głowie Piotra rodziły się jaśniejsze myśli. "Źle ją sądzę, niegodna takich powątpiewań. Jakże może być stamtąd wiadomość, gdy my cięgiem w ucieczce i w poniewierce. Tam nawet nie wiedzą, gdzie jesteśmy i czy w ogóle żyjemy. Krzywdę jej wielką robię tak posądzając, o nikim ona nie myśli, tylko o mnie, inaczej Bóg byłby niesprawiedliwy." Taka myśl wiodła za sobą błogi, kojący spokój i wtedy Piotr widział wszystko na różowo. "Nie przyjadę z wielką chwałą ani z łupami i zdobyczami tureckimi, ale niech tylko pokój nastanie, spełnią się moje nadzieje. Nie z wojną mam się żenić, tylko z Anielką. Świat przed młodym otworzysty. A jak nowego króla wybiorą, byleby był wojenny, to na nowo ocknie się cała ojczyzna i moje szczęście przy jej szczęściu się ogrzeje." W tej chwili poczuł na ramieniu czyjąś rękę. "Mitwenz czy kapitan Aders?" - pomyślał. - Drzemiesz? Poderwał się z miejsca poznawszy głos pana armatnego. Ocknęli się także inni żołnierze siedzący przy ognisku i każdy zrywał się do żołnierskiej postawy. - Nie drzemię, wasza miłość. Tylko taka cichość i ciemnica wokoło, że różne myśli nachodzą. - Wiem, o czym myślisz. I wy też siedzicie tu jak na stypie. - Czuwamy, mości generale! Straże przy działach ustawione, my zaś przy ogniu się grzejem, bo ziąb idzie. - Gawędą macie się zabawiać, a nie milczeć, bo was sen opadnie. Czy ta głuchota za murami taka sama teraz, jak była z wieczora? - Właśnie - powiedział Piotr - takiej cichości nigdy dotąd nie było. Zawsze nocą ciągnęły wozy od Glinian, dziś jakby makiem posiał. Może już w okolicy Chmielnicki? Krzysztof nie zaprzeczył. Jasne było, że czaty Chmiela otoczyły szlak gliniański i nikt się stamtąd nie przedrze ku miastu. - Skoro ziąb, to gorzałki trochę dostaniecie, byście nosów nie spuszczali ku ogniowi. O Chmielnickim mi cięgiem nie myśleć, bo tu nie Piławce. Wały są potężne, wojsko liczne ku obronie. Jednego możecie być pewni, że stąd krokiem się nie ruszę, choćby nie wiem jaka nawała przyszła. - My z tobą, panie armatny, jak pod Piławcami. Tymczasem Krzysztof wziął pod ramię Piotra i szedł z nim po świeżo sypanym wale ku dalszym stanowiskom. - Tęsknota cię żre, widzę to od kilku dni. - Nie byłaby tak wielka, proszę waszej miłości, gdybyśmy żyli w radości, a nie w nieszczęściu. - Wojna zawsze nieszczęście, choćby i chwała przy niej była. Prawdziwego szczęścia w wojnie nie znajdziesz. Trochę zaskoczyły Piotra te słowa, padające z ust człowieka, który całe życie poświęcił wojowaniu. Nie wyraził jednak swego zdziwienia żadnym słowem. - Choć stary jestem i siwy, ale wiem, co to tęsknota. To ci jednak powiem, że mieć w sobie takie uczucie, to wielkie szczęście. Ale zaraz ci ulżę, bo jak do tego drugiego ognia podejdziemy, będziesz miał dużą radość i ukojenie... - Jakże, wasza miłość... - szepnął Piotr i wszystka krew uciekła mu z twarzy, bo nagła nadzieja wtargnęła do serca. - Przyszły pisma z Warszawy i do ciebie jest też kartelusz od pana Timy. - Co za szczęście, wasza miłość! Bóg łaskaw dla mnie. Za chwilę stali u ogniska. Piotr rozkładał drżącymi rękami list i przebiegał oczyma pismo. Papier raz płonął czerwonym odblaskiem ognia, raz pokrywał się szarym dymem. Armatny patrzył w rozpalone oczy żołnierza i cieszyło go łaknienie, z jakim wchłaniał treść listu. Krzysztof doznawał jednocześnie dziwnego uczucia, jakby to on stał teraz nie tu na murach Lwowa, ale na szańcach artyleryjskich pod Mitawą, kiedy tak samo biło mu serce, jak teraz synowi panny Sucheckiej. Piotr już przeczytał pismo, ale nietrudno było zauważyć, że po raz wtóry biegną jego oczy od początku do końca listu. - No i co tam piszą? - Wasza miłość, pomieszanie wielkie w Warszawie, niezwykłe niepokoje. - Nie o to pytam. Co się dzieje w Warszawie, to i ja wiem, bo nie tylko do ciebie przyszły pisma. Piotr schylił głowę i powiedział z chłopięcą skromnością: - Tak tam do mnie tęsknią, jak i ja do nich... - A widzisz, jakże by mogło być inaczej. Rozłąka wzmaga, a nie dławi uczucie. Teraz mi opowiadaj, co piszą o Warszawie. Piotr zaczął się zwierzać z treści listu, w którym nie tylko było o lęku, z jakim Aniela i rodzice myślą o jego osobie. Cała stolica żyła w niezwykłym podnieceniu, turbując się o dwie sprawy - o los wojny na Ukrainie i o elekcję nowego króla. Napłynęło ludzi mnóstwo, bo nawet bogatsza szlachta z województwa ruskiego i wołyńskiego ominąwszy Lwów zjechała z wozami do stolicy. Ruch był tym większy, że poniektórzy mieszczanie, mimo zakazu prymasa i eks-kanclerza wywozili zawczasu bogactwa ku Gdańskowi i miastom pruskim. Było w liście, o czym zresztą obszerniej pisał pan Tima, i o kandydatach na królewski stolec. - Nikt nie wie - mówił Piotr ochłonąwszy z pierwszej radości - po czyjej stronie przewaga, czy za królewiczem Karolem, czy Kazimierzem. Już się szlachta zawczasu wodzi za łby, niektórzy przegadują nawet o Rakoczym. - To widzę, twoja nadobna bawi się w politykę. Rzadki to przymiot u białogłowy, a ty, widzę, wolałbyś zamiast takich informacji same wzdychania. - Pół listu nie od niej, ale od pana Timy. - Tak mi mów, bo pomyślę, że kanclerza będziesz miał w domu, a nie niewiastę do płodzenia potomstwa. Na dworze jakby jaśniało. Ciemności rzedły i zaczęła się rysować na niebie cerkiew Św. Jura. Jednocześnie daleki nieboskłon z lekka różowiał. Dostrzegł tę zmianę na niebie pan armatny. - Czyżby świt nadchodził? Chyba niedaleko po północy. W tej chwili odezwał się z boku tętent kopyt końskich. - |Wer |da? - krzyknęła warta. - Hej tam, nie wiecie, gdzie pan armatny? - Pan armatny tu niedaleko, przy ogniu. Bywaj ku nam! Przybywającym był kapitan Aders. Zarył koniem tuż przed Krzysztofem i mówił: - Wasza miłość, nie wiemy, co się dzieje. Wojsko z Bramy Krakowskiej wychodzi. - Jazda? - Nie inaczej, dragoni. - Nie rób, oberszterze, krzyku bez potrzeby. Komunik wyjeżdża za mury. Mówił pan Wiśniowiecki, że lekki podjazd wyśle po nocy. Sporo wojska? - Z wałów nie widać, bo na przedmieściach pogasili ogniska. - Pogasili? - zadziwił się Arciszewski. - Któraż to godzina? - Pierwsza po północy, mości generale. Krzysztof rzucił baczniejszym okiem poza mury cerkwi Św. Jura. Czarne niebo jeszcze bardziej zróżowiało. Nad linią, gdzie się powinno schodzić niebo z niewidoczną jeszcze ziemią, drgało powietrze, nabrzmiałe sinokrwawą barwą. - To nie świt - krzyknął Opacki. - Gorze tam, mości generale! Wszyscy skierowali oczy ku dalekiemu niebu. - To łuna - zaczęli szeptać żołnierze. - Orda idzie w ogniu! Arciszewski też nie miał wątpliwości. Poprawił pasa, chrząknął jakby przeczyszczając gardło. - Lepsze to - powiedział - niż nękające czekanie po nocach. Niech się zacznie według Bożej woli. Ty, Opacki, wespół z panem Adersem skoczysz mi na dół w ulicę, bo tam łuny nie widać, więc trzeba co szybciej powiadomić hetmana. Podano Piotrowi konia i już jechał we dwójkę z Adersem ku miastu. Wpadli w śpiące ulice i niebawem stukot kopyt ich koni dzwonił wśród kamienic, zbliżając się do pałacu arcybiskupiego. Nie dotarli jednak do kwatery kniazia, bo w poprzek ulicy rozstawiony był kordon żołnierzy. - Dokąd, waszmościowie? - Do kniazia od pana armatnego. - Nie wolno - wstrzymał ich bezceremonialnie otyły szlachcic, dowodzący strażą. Po głosie, bo twarzy nie można było dostrzec, Piotr rozeznał Przyłułeckiego, poznanego jeszcze w karczmie pod Lublinem. - Puszczaj waszmość, na miły Bóg! - Nie wolno. - Już mi drugi raz włazisz w ślepia, ale dalibóg, nie chciałbym żadnej zwady, gdy czas tak nieszczęsny. Puszczajże, z rozkazu armatnego jedziemy - napierał koniem na kordon. - Stój, bo na szpadę nabiję. Rozkaz hetmana ważniejszy niż armatnego. - Sprawa nagła, puszczaj do hetmana albo melduj! Żołnierze stojący za Przyłułeckim już nastawiali muszkiety. Posłyszawszy rzegot broni szlachcic odwrócił się ku kordonowi. - Cóż wy, psiekrwie jedne? Mówiłem nie ruszać muszkietów, strzelać zakazano. Trochę wyprowadzony z niedawnej pewności siebie, powiedział pojednawczym głosem: - Kniazia nie ma w pałacu, więc i tak zbytecznie panowie na mnie nastajecie. - A gdzież kniaź? - Pewnie u Bramy Krakowskiej dopatruje komunika, ale nie radzę tam jechać. - Dlaczego? - Dajże mi, waszmość, święty spokój i strać się z oczu. Nie wdawali się już w dalszą rozmowę i ruszyli ku Bramie Krakowskiej. - Widziałeś waćpan, co się dzieje? - mówił po drodze Aders. - Pusto tam koło pałacu, jakbyś wymiótł. - Nie daj Boże nowego nieszczęścia - szepnął Piotr pełen złego przeczucia. Gdy dobiegli końmi w pobliże bramy, znów zatrzymała ich warta. Tu było widniej. U zwodzonego mostu palono głownie, by oświetlić drogę jeźdźcom. Ku niepomiernemu zdumieniu obaj wysłannicy armatnego zobaczyli, że wszystkie konie wychodzące za mury mają kopyta owinięte szmatami i że szeregi jazdy przeciskają się ku bramie w pośpiechu i w jakimś utajeniu. Każdy trzymał szablę czy muszkiet w powietrzu, by nie było słychać żadnego szczęku. Przejazdu u bramy pilnował kapitan dragonii Cichocki, którego poznał Piotr jeszcze pod Piławcami. Podjechał więc ku niemu koniem i zapytał: - Na rany Jezusa, mówże waszmość, co się tu dzieje? - Cicho waszmość, jeśli ci życie miłe. Każdego z obcych mam rozkaz zatrzymać, by nie robił paniki i nie utrudniał wymarszu. Po tych słowach odstąpił koniem nieco dalej od żołnierzy i powiedział poufałym głosem: - Umykajcie stąd jak najprędzej, bo gardłem za was przypłacę. Kniaź hetman, choć z wielką boleścią, uradził wyjść z wojskiem ku Zamościu. Stamtąd przyjdzie ku miastu z odsieczą, jak tylko posiłki z Prus nadejdą. - Święty Boże! - szepnął Opacki. Kapitan Aders, choć poufale doń mówiono, nie wytrzymał, krzyknął oburzony: - Nie ku odsieczy mu pilno, ale do księżnej Gryzeldy. Nowa hańba i zdrada! - Zdrada, Jezusie Nazareński! - jęknął Piotr. - Hańba wam, tchórze i wywłoki, pachołki książęcej mości! - krzyknął rozwścieczony Aders. - Kto tam? Jak śmiecie nas obrażać? - zaczął się tumult w jadących szeregach. Ten i ów ściągnął konia i zakotłowało się w gardle bramy. Ale Cichocki umiał się znaleźć w takiej chwili. Wyszarpnął pistolet zza pasa i krzyknął w stronę łamiących szyki: - Spokój! Do szeregów! Rozkaz w cichości wychodzić. Ja za porządek odpowiadam i w razie potrzeby rozprawię się, z kim należy. A waszmościowie w tej chwili z moich oczu, bo zaaresztuję. Opacki i Aders wykręcili z nagła konie i rzucili się kłusem w ulice miasta. Gdy zbliżali się ku wałom, by jak najprędzej zanieść panu armatnemu tragiczną wiadomość, zarys wieży Św. Jura stężał i poczerniał. Za nim szła w górę krwawa łuna. Rozdział VI Gdy o świcie gruchnęła wieść o ucieczce Wiśniowieckiego z całym zaciągniętym niedawno wojskiem, z wszystkimi zebranymi na obronę kosztownościami i gotowizną, spadła na miasto bezgraniczna trwoga. Jedni uciekali w popłochu za Bramę Krakowską, inni w nieprzytomnym chaosie biegali po mieście siejąc powszechny lament. Sypały się przekleństwa na Wiśniowieckiego, na Ostroroga, Radziejowskiego i Wurzla, bo żaden z nich w grodzie nie pozostał. Ulice miasta zdały się być teraz korytarzami nadeptanego mrowiska, w którym oszaleli ludzie biegali nieprzytomnie w różnych kierunkach bez ładu i składu. Gdy bardziej płochliwych ogarniał strach, ludzie trzeźwiejszego usposobienia popadali we wściekłość. Na każdej ulicy wrzało od krzyków. - Zdrajca Wiśniowiecki! Złodziej i oszust! - Na pohybel kniaziowi! - Zrabowali miasto i uciekli. Hańba im! - Przysięgali przed ołtarzem u Franciszkanów, że obronią miasto, a złupiwszy je niecnie opuścili. - Hańba wydrwigroszom! Dzwony biły od rana i nawy wszystkich kościołów napełniały się płaczącą ciżbą. Zrozpaczone kobiety porywały dzieci z łóżek i biegły z nimi do kościołów i cerkwi, by nie widzieć straszliwej łuny za miastem, nie słyszeć mrożących krew w żyłach okrzyków, jakie wznosiły się pod ratuszem i pod pałacem arcybiskupim. Jeszcze większy zamęt wybuchł na przedmieściach, gdzie mieszkało kilka tysięcy pospólstwa i sporo zasobniejszych kupców, Żydów i Ormian. Jedni rwali się teraz ku murom miasta, nacierali na natłoczone bramy, na furtę Jezuicką i Bosacką tuż obok cerkwi wołoskiej, inni - zwłaszcza lud ruski - krył się w cerkwi Św. Jura lub umykał zawczasu ku gliniańskiej drodze, by oddać się pod opiekę wojsk kozackich. Burmistrz miasta Groswajer, jeszcze przed świtem zbudzony przez pana armatnego, zwołał do siebie kilku ze starszyzny miejskiej i radzono nad tragicznym położeniem miasta. Zrazu dostało się i jemu od rajców zawiedzionych ucieczką załogi. - Jakże to mogło być - mówili - by nawet burmistrz nie wiedział o planowanej ucieczce. - Wyprowadziliśmy w pole mieszkańców, pierwsi spiesząc z ofiarami na obronę. Szczycimy się tym, że zmysł mamy do obracania pieniądzem, a tymczasem okpiono nas jak naiwnych młodzieniaszków. Głupi z nas ojcowie miasta, skoro osiemkroć sto tysięcy złotych na wiatr wyrzuciliśmy. Więc pytamy burmistrza, jakże to mogło być, by bramy bez jego wiedzy otworzono? Groswajer słuchał i nie obrażał się. Wszystko, co mówili, było prawdą, bo i jego gryzły te same wyrzuty. Łatwowierne było miasto, ufające w książęcy honor. Powtórzyła się stara prawda, której każdy kupiec hołdował, że kto lekkomyślnie i na honor daje pieniądze, ten z torbami przez życie pójdzie. Słuchał wszystkiego z cierpliwością, schylał głowę pod naporem skruchy i żalów, niekiedy tylko rzucając krótkie zdanie: - Pachołków u bramy przekupiono. Tych zaś ze straży miejskiej, co się spostrzegli, że to ucieczka, i chcieli biec do ratusza, wszystkich siłą zatrzymano. Pierwsi spostrzegli się żołnierze pana armatnego, ale już wtedy za późno było działać. Zresztą, cóż byśmy zdziałali? - Jeden tedy pan armatny godzien naszego zaufania. Jemu jednemu i jego żołnierzom chwała. On i spod Piławiec z honorem wyszedł. Arciszewski, który słuchał tego wszystkiego, mając u boku kapitana Adersa, poruszył się teraz na ławie. - Karcicie pana burmistrza i sami siebie, choć nie macie winy. Wina jedynie przy kniaziu, który i mnie wczoraj wieczorem wyprowadził w pole. Opowiedziawszy rozmowę z księciem ciągnął dalej: - Niech go za to Bóg sądzi. Jeśli prawda, że zamyśla o odsieczy, to może i z tego nieszczęścia będzie później pociecha. Sławetni mężowie, nie pora teraz wadzić się i rozdzierać szaty. Co prędzej trzeba nam na wały, przy stole nikt miasta nie obroni. Mamy trochę artylerii, sto pięćdziesiąt dzielnej piechoty niemieckiej pod kapitanem Adersem, coś niecoś załogi na Zamku Wysokim i chyba piętnaście setek zbrojnych mieszczan. Mało to, bo wielkie ordy tu nadejdą. Przedmieściom nie damy ochrony, bo rozleźlibyśmy się niewidoczni jak muchy na jesieni, ale w murach możemy się bronić. Od wschodu strzeże nas rzeka Pełtew, fosy też jako tako oporządzone, dwa zaś pierścienie murów niełatwe do zdobycia. Na owych kilkunastu naszych basztach też będą sobie zęby łamać. - Żywności brak, bo i spyżę uprowadziło wojsko kniaziowe. - To pewna, że bez odsieczy długo nie wytrzymamy, ale może się opamiętają regimentarze pod Zamościem i przyślą posiłki. Nie traćcież ducha, asanowie, bo jeszcze i to możliwe, że hetman zaporoski będzie oszczędzał miasto, w którym tyle ludzi prawosławnej wiary. Nie jest też wykluczone, że dowiedziawszy się, gdzie kniaź Wiśniowiecki, ominie nas i pójdzie za nim pod Zamość. W tym była najwalniejsza pociecha, zwłaszcza że mimo łuny na niebie nie pojawiły się dotąd pod miastem poczty kozackie ni tatarskie. Otucha wróciła w ojców miasta i zaczęto wołać: - Brońmy się sami, skoro nas opuszczono. Pan armatny nam wodzem! - Pan Arciszewski! Pan Arciszewski! - wołano. Krzysztof, niechciwy pochwał i zaszczytów, oponował: - Lud miejski lepiej posłucha swoich rajców. Widzę, jakim szacunkiem w mieście cieszy się sławetny Groswajer, na którego tutaj przed chwilą następowano. Burmistrz niech dowodzi obroną, a ja będę go radą wspomagał. Cały dzień upłynął na gorączkowych przygotowaniach. Wzmocniono załogi baszt, wyprowadzono na wały całą piechotę miejską. Stanęły na szańcach miejskich cztery pułki strzelców, za nimi przygodni obrońcy miasta z kosami i oszczepami. Arciszewski z piechotą niemiecką Adersa czuwał na dawnych swoich stanowiskach. Stąd rozpościerał się widok na przedmieścia, na setki domostw i ogrodów, jeszcze pełnych zieleni i dostałego listowia na drzewach. Widać było z tego miejsca Łysą i Lwią Górę i szlak na przedpolu miasta, skąd spodziewano się nadejścia wojsk Chmielnickiego. Jak dotąd jednak nie pojawił się pod miastem żaden czambuł. Dopiero tuż po zachodzie słońca ukazała się na dalekich polach konna rota. Pędziła ku miastu nie od strony Glinian, ale z północnego zachodu, drogą od Żółkwi. Ludzie na wałach mrużyli oczy, wyrostki miejskie wspinały się na drzewa, by rozpoznać wojsko, ale zachód słońca osłabił nawet najsilniejsze oko. Naraz ze szczytu któregoś dębu rozległ się radosny okrzyk : - To dragonia kniazia Wiśniowieckiego! Widzę proporce, wojsko wraca do miasta! Ogólna radość, jaka powstała po tym okrzyku, nie trwała długo. W mury Lwowa weszła nieduża chorągiew złożona z pięćdziesięciu dragonów. Prowadził ją rotmistrz Cichocki, który ledwie wszedł w miasto, dopytywał się o armatnego. Za chwilę zlany potem zeskoczył ze spienionego konia i zdawał pospiesznie raport przed Arciszewskim i starszyzną miejską: - Mości panie armatny, książę hetman oddaje pod rozkazy waszej miłości tę oto chorągiew dragońską, złożoną z pięćdziesięciu ludzi. - Liczba zaiste wielka - uśmiechnął się Arciszewski. - Pół setki zamiast czterech tysięcy uzbrojonych za pieniądze miejskie. Nie odmówił sobie złośliwej uwagi także burmistrz Groswajer: - Skorośmy ponad milion złotych dali hetmanowi, to każdy z tych żołnierzy nader cenny, kosztuje nas po dwadzieścia tysięcy. Okazało się, że kniaź Wiśniowiecki lepszy kupiec niż my, mieszczanie. Rotmistrz poczerwieniał na twarzy. - Serce się ściska, gdy trzeba słuchać takich narzekań. Jeśli tu jestem, to wiedzcież, panowie, że nie z książęcego rozkazania. Prosiłem kniazia, by mnie właśnie wysłał z tym żołnierstwem, bo Bóg świadkiem, wstyd mi było uchodzić bezpiecznie ku Zamościowi. - Toteż, kochany rotmistrzu - odparł Krzysztof - witamy cię i twoich żołnierzy z całego serca. Lepsza jedna chorągiew dzielna niż czterdzieści bez ducha, jak to było niedawno nad Pilawką. - Dziękuję za te słowa. Kniaź Wiśniowiecki i to kazał powiedzieć waszej miłości, że zdaje dowodzenie obroną na jego rozum i głowę. - Zdać dowództwo zawsze łatwo, trudniej tu ostać i dowodzić. - Jest też pismo, w którym książę wyłożył swoją wolę i zamiary. - Dawajże je, waszmość. Arciszewski, przywoławszy do siebie Groswajera, wespół z nim przebiegał oczyma pismo książęce. Sumitował się kniaź, że "nie masz łez takich, którymi można by dosyć opłakać takie |periculum miłej, a tak nieszczęsnej ojczyzny i że w tak nieszczęsnym zamieszaniu nic innego nie ostawało, jak chronić resztę wojsk przed zagładą. Miawszy język, że Tatarowie już na to podani są, by opanować Lwów, wolał książę konserwować wojsko, niżeli w mieście takim się zawierać, w którym za długo do obrony nie widział sposobu, "nie mając piechocie żywności ani opatrzonych murów i siła innych uważając defektów". "Zemknęliśmy tedy - pisał - dragony przy mieście ostawiwszy, ku Zamościu, abyśmy wziąwszy subsydium oblężonemu Lwowu z tej bliskości przednią odsiecz dać mogli." Były jeszcze w piśmie pochwały, jakich nie skąpił Arciszewskiemu za jego męstwo i doświadczenie, którym ufając kniaź oddawał mu dowództwo. To i owo z listu na głos czytano, by słyszeli oberszterzy i rajcy. Burmistrzowi przypadł szczególnie do serca ustęp przekazujący dowództwo Arciszewskiemu, więc powiedział: - Choć nas hetman odbiegł, woli jego dalej nam słuchać. Tak chce kniaź, jak i myśmy dotąd chcieli, by wodzem obrony Lwowa był pan Krzysztof Arciszewski. Jeszcze nie skończył, a już wtórowały jego słowom radosne okrzyki na cześć armatnego. Rozjaśniła się pod wpływem tych głosów twarz Cichockiego, rozłożył ręce i powiedział: - I ja szedłem tu w nadziei, że będę pod dowództwem pana armatnego. Ale Arciszewski zaprzeczył ruchem głowy. - Skoro kniaź stąd uszedł, niech nam rozkazów nie daje. Tak będzie, jak rankiem uradzono za obopólną zgodą wojska i miasta. Burmistrz Groswajer dowodzi obroną, bo to jego wojsko, a nie kniaziowe, ja zaś dam swoją radę i krew, by hańbę zmyć za tych, co własne miasta łupią i gołe je ostawiają. Tak stanęło. Rozbiegli się oficerowie i rajcowie, dragonia zsiadła ze zdrożonych koni. Arciszewski wziął Cichockiego na bok i zagadnął: - Pisze mi książę o zamierzonej odsieczy i na głos to czytałem, by słyszeli ojcowie miasta i roznieśli otuchę po mieście, ale powiedzże waszmość szczerze, wierzysz ty w te słowa? Cichocki posmutniał. - Otóż utrafiłeś, mości generale, w sedno. Zwątpiłem w tę odsiecz, co by honor powróciła naszemu wojsku, i dlatego wyprosiłem, by mnie tu posłano. Po drodze wszędzie mówią to samo, co owi chłopi chwyceni na gliniańskim szlaku, których zresztą książę uprowadził ze Lwowa. Idzie na miasto wielka nawała, dwieście tysięcy wojska. Kozactwo i chłopstwo pod czterdziestu pułkownikami i orda Tohaj-beja. Gdy to książę posłyszał, wpadł w nową zgryzotę i myślę, że nawet Zamościa nie będzie teraz bronił. Pilniej mu zresztą na elekcję niż na wojnę. - Rozumiem. Teraz mu pilno na elekcję, ale ciekaw jestem, jak by na nią pojechał, pieniędzy ze Lwowa nie ściągnąwszy. Gdy już nadziany złotem, po dawnemu pycha idzie do głowy, Cichocki słuchał z goryczą, ale jako karny żołnierz wzdragał się dolewać oliwy do ognia, więc tylko dodał: - Źle jest w Rzeczypospolitej. Gdy król pomarł, same nieszczęścia w ojczyźnie. - Gdyby żył, też by go zgryzota dobiła. Wszystko skotłowali i zmącili, żeby w mętnej wodzie łatwiej ryby łowić. Dajmy jednak pokój biadaniom, trzeba wyjrzeć na wały i zobaczyć, co się tam dzieje. Tego jednak dnia wieczorem, jak i nadeszłej nocy nie pojawiły się na przedpolu żadne wrogie oddziały. Dopiero nazajutrz, tuż po świcie, wyłoniły się z mgieł od strony Zboisk konne straże tatarskie. Zrazu widziano je tylko przez perspektywy z najwyższych wież kościelnych, ale nie minęło dwa pacierze, gdy każdy stojący na wałach mógł gołym okiem dostrzec pędzących jeźdźców. - Tatarzy! - wołano. - Jaki ogrom! Mylono się. Tatarów wcale nie było. Ukazywały się natomiast setki i tysiące żołnierzy w baranich kożuchach, białych płóciennych płaszczach, to znów jakoś cudacznie odzianych. Ten miał kubrak obdarty na sobie, a na głowie pańską czapę z bogatymi piórami, tamten błyszczał aksamitnym kontuszem i srebrną karabelą u pasa, a zaś na głowie miał chłopską baranicę. Niekiedy u bogatego rzędu końskiego widziało się zwykły topór drwala, kiedy indziej chłop siedzący oklep na koniu bił go w brzuch srebrnymi ostrogami, przypiętymi do safianowych cholew. - Chłopstwo ruskie, nie Tatarzy! - wołano teraz na murach. - Patrzcie, jak się pod Piławcami odziali, niejeden po pięć koni wlecze koło siebie. Gdy to wojsko chłopskie obiegało nieskładną ciżbą szlak wiodący wkoło miasta, zaczęły z dala napływać nowe oddziały, jednolite i karne, na koniach śmigłych, zaprawionych do wojny. Te pułki kozackie, których już nikt zliczyć nie potrafił, obsadzały wszystkie wzgórza, dogodne do ataku. Gdy już ciemna rzeka koni i ludzi otoczyła pierścieniem miasto i zdawało się niemożliwe, by jeszcze więcej wroga mogło napłynąć, zaczerniły się na horyzoncie czambuły tatarskie. Te szły w błyskawicznym pośpiechu, dopadały stóp Łysej i Lwiej Góry, rozlewały się jak mrowie na łąkach i ścierniskach, wypełniały każdą lukę w pierścieniu zaciskającym się wokół miasta. Strach padł na przedmieścia. Od tygodnia słyszano o ogromnej sile zbliżającego się wojska nieprzyjacielskiego, ale wyobraźnia ludzka była za słaba, by przewidzieć taki ogrom walący ze wszystkich stron na miasto. Na szańcach przedmiejskich niedługo bronili się lwowianie. Wojsko Chmielnickiego nacierając z furią rozwaliło ostrokoły, zapory z bel i pniaków, z takim trudem przez tyle dni budowane. Błysnęło w powietrzu tysiące siekier, łopat i rydli i jak kruche słomki wylatywały w górę skrzyżowane kłody, otwierając drogę wolną dla jazdy. Zaczęła się nierówna rzeź na rozwalonych szańcach i po trupach piechoty lwowskiej wpadały czambuły w podmiejskie ogrody i uliczki. Za nimi szła na zdobyte stanowiska regularna, groźniejsza od jazdy, piechota kozacka. Biły dzwony na trwogę w kościele Bernardynów, jęczały mosiężne serca dzwonnic u Karmelitów trzewiczkowych, u Franciszkanów, u Marii Magdaleny i w murach Św. Jura. Wszystek lud miejski biegł w panice do naw kościelnych, a przez zdobyte uliczki przedmieść leciały kozackie okrzyki: - Strach boży bije Lachy! - |Nute, |mołojci, |nute! Przed zachodem słońca padły wszystkie szańce poza murami, przedmieścia były zdobyte. Czambuły perekopskie Tohaj-beja już wyprowadzały poza miasto pierwsze tysiące schwytanego jasyru. Rozdział VII Załoga stojąca na murach była pewna, że teraz na nią idzie pora krwawego żniwa, tymczasem ledwie słońce utonęło w lasach jaworowskich, wódz rebelii kazał trąbić na odwrót. Odpłynęła spod wałów wszystka jazda kozacka i tatarska, wyszła z powrotem ze zdobytych szańców piechota. Zostało na przedmieściach tylko wałęsające się za rabunkiem żołdactwo, ale żaden szturm nie ruszył na mury miejskie. Na wałach spędzono całą noc na czekaniu. Było już późno po północy, kiedy Arciszewski przywołał do siebie starszyznę. Przybył do jego kwatery kapitan Aders, chorąży piechoty Ringer, rotmistrz Cichocki i Groswajer. Zasiadło też w kole kilku sierżantów i adiutant armatnego, Opacki. - Widzieliśmy wszyscy - zaczął Krzysztof - jaka potęga nas naszła i jakie zuchwalstwo z tamtej strony. Mogłyby na ten widok ustać serca i opaść ręce, a tymczasem nie widziałem w oczach żołnierzy żadnej trwogi, tylko chęć obrony. Stało się, jesteśmy oblężeni i odtąd trzeba się bronić do ostatka. - Do ostatka! - krzyknął Cichocki, a za nim reszta obecnych. Teraz zaczął Groswajer: - U mieszczan polskiego pochodzenia, u ludzi religii rzymskiej, nie brak otuchy do walki, ale co będzie z pospólstwem ruskim? Wielu z nich spode łba patrzy na obronę, bo pachnie im kozactwo i bisurmańcy. Na przykład u kowala Jerzego, człowieka błahoczestiwej wiary, znaleziono dziś kule i oręż, który nie dla nas był kuty. Straże miejskie obległy dom i szpiega wywleczono. Musimy więc być czujni nie tylko na wałach, ale i wewnątrz miasta. Sposępnieli wszyscy, choć to jeszcze nie wszystko było, co miał powiedzieć Groswajer. - Tuż przed północą, zanim mnie wasza miłość wezwał na naradę, uchwycono drugiego szpiega u furty Jezuickiej. Niósł listy do Chmielnickiego od metropolity prawosławnego, który przyzywa hetmana zaporoskiego do miasta i prosi o łaskę dla ludności. - Powiesić zdrajcę! - krzyknął kąpany w gorącej wodzie Cichocki. - Powiesić! - zawtórowano. - Gdy my mamy bronić miasta, oni sztych w plecy wbijają. Arciszewski uciszył okrzyki. - Zdrada zdradą, ale wieszanie błahoczestiwych ludzi ostawcie kniaziowi Jaremie, który stryczkami i wbijaniem na pal tę wojnę rozpalał. Metropolitę weźmiemy pod straż, bo nie może być zdrady wewnątrz miasta, gdy na murach stoimy. Gdybyśmy jednak, jak krzyczycie, gardło mu odjęli, powstanie ku nam jeszcze większa nienawiść ruskich ludzi. Nie wszystkim podobała się ta mowa, ale zmilkli, wiedząc, że armatny nie znosi sprzeciwu. - Przedmieścia nie wytrzymały nawet kilku godzin i na nic zdały się szańce i zasieki. Jedynie Wysoki Zamek w naszych rękach i tylko w nim została obrona przedpola. Jak długo utrzymamy jego mury, tak długo wróg nie może podjąć generalnego szturmu na miasto. - Załogi tam niewiele, obrona zamku niebezpieczna - wtrącił Groswajer. - Wiem o tym i dlatego was wezwałem. Wezmę swoich ludzi, co najdzielniejszych, i dziś nocą obsadzę zamek. Tu zaś niech pan Groswajer pilnuje obrony. - Mości generale! Tam śmierć pewna i zagłada. Tuś nam potrzebny, nie na zamku, jakże nam wodza narażać? - Śmierć taka sama dla żołnierza, jak dla generała. Pójdę, od tego zamiaru mnie nie odwiedziecie. Niech wszystek żołnierz na murach widzi, że się tej ordy nie lękam. Nie protestujcie, panowie! Wezmę czterdziestu muszkieterów, ludzi wiernych, bo szli ze mną od Warszawy przez Piławce ku Lwowu. Obecny na naradzie Opacki powstał z miejsca. - A ja, wasza miłość? Mnie zawsze być u twojego boku. - Nie mów, gdy cię nie pytają. Tam trzeba starych żołnierzy, strzelców, co nigdy nie chybiają. - Wasza miłość mówił zawsze, że starym nie ustępuję w celności. Weź mnie, wasza miłość, bo dotąd jeno z pola uchodziłem. Razem nam zginąć lub powrócić. - No, trudno, skoro się tak rwiesz, to pójdziesz. Bogiem a prawdą, gdym był w twoich latach, też się rwałem ku jakowejś zasłudze. Pięćdziesiąt kilka człeka wyszło tej nocy pod wodzą armatnego za mury miejskie i obsadziło Wysoki Zamek. Gdy księżyc wzeszedł, można było dostrzec w starych strzelnicach zamku gotowe do strzału muszkiety. Widok kilkudziesięciu szyszaków i luf podparł na duchu gromadkę mieszkańców przedmieścia, którzy umknąwszy za dnia z plądrowanych domostw skupili się wokół zamczyska na cmentarzu. Nie bez zazdrości wzdychał do takiejże załogi drugi tłum ludności przedmiejskiej, oblegający przepełnioną cerkiew Św. Jura. Nie mylił się Arciszewski, że Wysoki Zamek i katedra to dwa bastiony, o których zdobycie pokusić się musi Chmielnicki. Po ich opanowaniu mógłby nękać miasto dogodną strzelbą. Następnego dnia nieprzyjaciel powróciwszy na przedmieścia zaczął z furią atakować te dwa główne punkty oparcia na przedpolu miasta. Na obie warownie szły szturmy czambułów tatarskich i doborowej piechoty zaporoskiej. Grad kul muszkietowych sypał się na okna zamku i nierzadko słaniał się żołnierz w strzelnicy, a szyszak opadły z martwej czy rannej głowy leciał w dół po murze. Arciszewski chodził od strzelnicy do strzelnicy. Wymieniał żołnierzy, niekiedy sam brał muszkiet z omdlałej dłoni strzelca i z niezawodną pewnością celował w nacierających Tatarów. - Póki z dział nas prażyć nie mogą, wytrzymamy. Piechotą nas nie wezmą. Do upadłego, żołnierze! Ale przed zachodem słońca padła cerkiew Św. Jura. Sotnia mołojców wespół z Tatarami wdarła się na wyłomy z pomieszanymi okrzykami: - |Hałaj! |Hałaj! |Bre |gaur! W cerkwi zgromadzona była ruska ludność przedmieścia. Na widok wpadających do świątyni żołnierzy brodaty ihumen zaczął wołać od ołtarza: - ||Mołojci! Pro Boho Chrystian, wira, |wira! - |Bre |gaur! |Bre |gaur! - odpowiadały mu okrzyki. - ||Bateńku, ne choczem twojej |wiry! Mołojcy chlupnęli starcowi okowitą w oczy i polali nią jego liturgiczne szaty. Któryś porwał z ołtarza pałające świece i krzyczał: - A teraz podpalim cię, |bateńku! - |Wira! |Wira! |Mołojci! - ||Ne choczem twojei wiry. Dawaj |bhroszi! Dzieńgi lackie masz u siebie, dawaj, |bateńku, bo podpalim! Gdzieś je ukrył? Gdy jedni chwytali bogatszych mieszczan i zrywali z nich kosztowności, inni walili toporami i zydlami w grobowce i sarkofagi, szukając ukrytych klejnotów. - Dzieńgi? Gdzie dzieńgi? - grzmiało w całej katedrze. Zdobycie cerkwi Św. Jura przesądziło zarazem los obrony Wysokiego Zamku. Z murów cerkwi obsadzonej teraz przez Kozaków zaczął się sypać grad kul na przedmieście, a jednocześnie wzmożono szturmy na mury zamku. Zatoczono działa pod mur cerkwi i odtąd jedna chmura dymu pokrywała także daleki stary zamek. Arciszewski, szary od dymu i prochu, przerzucał resztki swojej załogi na ostatnie nie wyłamane mury warowni, ale ostrzeliwanie się obrońców słabło z każdą chwilą. O zachodzie słońca policzył zmarniałą garstkę. Było trzydziestu ludzi stojących na nogach. Przybiegał do każdego z nich, rozkazywał krzyczeć sobie w ucho jego nazwisko, bo nie mógł rozpoznać żadnej twarzy okopconej i przysypanej czerwonym pyłem. - Do ostatka, żołnierze! - ryczał nieludzkim głosem. - Tu nasza śmierć i chwała. Już nie odkrzykiwali, milczeli, gardła mając wyschnięte. Niektóremu, gdy nabijał muszkiet, lufa chodziła w ręku jak pijanemu. I wtedy to podszedł do dowódcy stary Mitwenz. - Mości armatny! Choćbyś mnie na stare lata wziął za tchórza, powiem, co serce dyktuje. Dalej nie wytrzymamy. Palce popuchły, lufy do celu żaden nie utrzyma. Lepiej białą szmatę wywiesić, może nas przepuszczą na wały. - Milczeć, do pioruna, ja rozkazuję. Hańbę doradzasz! - Jeśli nas na pardon przepuszczą... Teraz i Piotr Opacki, słaniający się na nogach z przemęczenia, odważył się powiedzieć: - Wasza miłość, jeśli nas przepuszczą, to się dalej bić będziemy na wałach. Tam ludzi za mało... - Po jakie licho tu się rwałeś? Lęk cię nachodzi? - Nie lęk, wasza miłość, wielkie utrudzenie. Nikt już strzelać nie potrafi. Właśnie gdy to mówił, zadudniło gdzieś obok i huk walącej się ściany przygłuszył słowa. Przez strzelnice wdarł się skłębiony pył i pokrył burym tumanem skrawek widocznego nieba. - Gore! Gore! - przez chmurę dymu przedarł się okrzyk z dalszych murów warowni. Jeszcze pół godziny broniła się załoga płonącego zamku. Gdy słońce całkiem zgasło, a tylko krwawa łuna oświetlała dymiącą ruinę, na najwyższym murze kasztelu pojawiła się biała flaga - Krzysztof Arciszewski poddawał Wysoki Zamek. W dwa pacierze potem wyszła z ruin garstka osmalonych żołnierzy. Wielu z nich szło nie o własnych siłach, wspierając się na ramionach towarzyszy. Gdy opuszczali dziedziniec zamkowy, gromada przerażonych mieszczan, kryjących się pod murami, uderzyła w lament: - Wojsko nas opuszcza. Ratuj, święty Michale! Giniemy! - Siebie uratowali, a nas na zgubę zostawiają. Nasza krew na wasze głowy. Nikt z idących za Arciszewskim nie wiedział, jak w tej chwili krwawiło się serce armatnemu. Stąpał coraz szybciej, zesuwał się z pochyłości wzgórza i potykając się po rozrzuconych kłodach mówił przez zaciśnięte zęby do idącego obok niego Piotra: - Prędzej, bo się ze wstydu spalę. Boże jedyny, za czyje grzechy ciągle skądś uciekam. Tuż przed murami miasta opuściła ich tatarska eskorta. Wchodzili ku miastu po zrzuconej im drabinie, nie patrząc poza siebie na płonący zamek i na cerkiew Św. Jura zdobytą przez wojska Chmielnickiego i Tohaj-beja. Rozdział VIII Nastąpił teraz Tohaj-bej na przedmieścia i niebawem wszystkie wzgórza, domostwa i pałacyki kupców były w rękach wroga. Przyszło to tym łatwiej, że sporo ludności ruskiej, skrytej po domach podmiejskich, strychach i piwnicach, wychodziło teraz na światło dzienne i ci wspomagali wkraczające wojska. Wydobywano broń z tajemnych schowków i obracano lufy przeciw miastu z okrzykiem: - Na pohybel Lachom, krwiopijcom. Na pohybel panom i rajcom. |Nute, |mołojci, my z wami. Wiwat hetman zaporoski! - Śmierć Lachom, śmierć Żydom i dzierżawcom! Burmistrz Groswajer znów zwołał naradę. Przyszli przedstawiciele wszystkich kolegiów miejskich, ławnicy, mężowie zaufania ludności ormiańskiej, Żydów i Rusinów. Z ramienia polskiego rzemiosła zasiadł sławetny Wachlowicz, imieniem ludzi obrządku prawosławnego Laurysiewicz, Ormianin Zuchnowicz, ksiądz kanonik Mokrski. Z ramienia wojska przybyli Arciszewski i Ciehocki, nie było tylko Adersa, zostawionego na tę porę na wałach. - Tęskna na nas pora - zaczął Groswajer. - Zasadzili się już na wszystkich przedmieściach i ścisnęli nas całkowicie. Radźcie, panowie, co robić. - Bronić się! - krzyknął Cichocki. Za obroną byli rajcowie polscy, Ormianie i żydowskie kupiectwo. Laurysiewicz kręcił głową, biadał nad sytuacją i mówił: - Na nic obrona przy takiej sile. Radzę wysłać posłów z prośbą o łaskę. - Do Tohaj-beja pilno asanowi? - znów się poderwał Cichocki: - Zawczasu chcesz jasyr dawać. Nie obraził się roztropny rajca. - Jak sami wejdą w mury, rzeź będzie, jakiej świat nie widział, i wszyscy w jasyr pójdą. Tylko pospólstwo na to liczy, że Chmiel je wybroni od Tohaj-beja. - Taka łaska ich spotka, jak tych, co się schronili w cerkwi Św. Jura - odpalił Cichocki. Groswajer wszystkiego słuchał, czekając na słowa armatnego. - Sądu pana Arciszewskiego czekamy - napomknął. Krzysztof ocknął się z zadumy, bo coś w tej chwili przemyśliwał. - Dziwne tu słyszę rady - zaczął. - Broniło się dotąd miasto, wiele nieprzyjaciela pokładając, ale gdy przedmieścia padły, asanów znów strach obleciał. Mury przecież nietknięte, nie wiem, dlaczego zawczasu chcecie się wydać na pastwę. - Nie chcemy! Wtedy Sodoma i Gomora, jedno piekło - zaczęto wołać. - I mnie też na arkan nie pilno. Żołnierz jestem królewski i wiem, na com przysięgał. - I myśmy przysięgali królowi Władysławowi. - Miło słyszeć, że pamiętacie. Ja radzę bronić się i posłów nie wysyłać, a raczej zmusić Chmielnickiego do traktatów. Tak niewiarygodna wydawała się ta propozycja, że wszyscy zamilkli, a tylko Cichocki zapytał: - Jakże to zrobić naszą garstką żołnierza? Pan Arciszewski podniósł się z ławy. - Wiem, że każdy z asanów, jak i wielu ludzi miejskich, ma domy, a nawet pałace na przedmieściach, po których teraz Tatar plądruje, więc już musicie zapomnieć o swym dobytku. Dziś w nocy podpalimy wszystkie przedmieścia, wykurzymy nieprzyjaciół i otoczymy się wieńcem ognia. - W imię Ojca i Syna! - szepnął Laurysiewicz. - Swoje palić? - Wykurzymy ich ogniem poza góry i wtedy nie inaczej zrozumieją, tylko że desperacja u nas wielka i odwaga bronienia się do ostatka. Chmielnickiemu nie na rękę długie oblężenie, bo się śpieszy za wojskami Wiśniowieckiego, więc wierzę, że wtedy zgodzi się na okup i odstąpi od miasta. Da Bóg, może krew nie pociecze ulicami, jasyru nie dacie i ostaniecie w swoich domach. Nikt się zrazu nie odezwał. Zamysł palenia tysiąca domostw zmroził im krew w żyłach. Patrzyli bezradni w burmistrza, który z chmurą na czole łamał się w sobie. Wreszcie zaczął: - I ja tam mam dwór podmiejski i ogrody, w których jabłonie sam sadziłem. Jeśli jednak spalenie przedmieść wyjdzie na pożytek obronie, ani chwili się nie waham. Skoro luf i prochów mamy niewiele, niechże nas, w imię Boże, pożoga broni. Dziś w nocy spalić przedmieścia! - Spalić przedmieścia! - huknął Cichocki uradowany, że już się nie mówi o poddaniu miasta. - Jakże to zrobić? - zapytali inni. - Nie masz takiego odważnego, co by wyszedł za mury i podrzucił głownie. Tam czerń wszędzie, mrowie żołdactwa. - Otrąbimy w całym mieście i wyznaczymy sowite nagrody - mówił z zimnym spokojem Groswajer. - Jedni pójdą z dzielności, łakomsi z ochoty na talary. Tego dnia o zachodzie słońca ogłoszono na ulicach miasta zamysł spalenia przedmieść. Znalazło się kilku ryzykantów. Nocą jeden za drugim wychodzili ze smolnymi głowniami i krzesiwem, rozbiegali się wokół wałów miejskich na halickim i krakowskim przedmieściu. Z murów patrzono w czarną przestrzeń, oczekując z biciem serca skutków tej tajemnej wyprawy. Na dodatek szturmów tej nocy nie było i cisza zaległa przedmieścia, skąd dolatywały tylko z rzadka nawoływania czat tatarskich i kozackich. Piotr siedział u boku Arciszewskiego na wschodnim szańcu i patrzył na majaczące w oddali czarne dachy, na szopy i uśpione sady. Paliła go ciekawość, czy uda się ponure dzieło podpalenia miasta. Doznawał przy tym uczucia rozdzierającego smutku i zawstydzenia. "Spod Piławiec uciekłem, z Wysokiego Zamku uszedłem, a teraz czekam, czy się głownie zapalą. I to pod domami naszego miasta, a nie Konstantynopola..." Uśmiechnął się gorzko do siebie. Nie wiedział, o czym myśli w tej chwili wódz królewskiej artylerii, ale chyba i do jego serca cisnął się smutek i gorycz. Jaką wojnę przyszło im prowadzić? Najniewdzięczniejszą ze wszystkich, bratobójczą. Stał na wałach miasta, w którym jedni jak on, Arciszewski, Cichocki, Aders i rajcowie z Groswajerem na czele, bronili wstępu do Korony zbuntowanym wojskom kozackim i wspomagającym ich Tatarom, drudzy zaś spoglądali z cichym zachwytem na potęgę Chmielnickiego i czekali, by jak najprędzej poddało się miasto. Cóż to za bój nieszczęsny, w którym trzeba było ostrzeliwać się z wałów, a jednocześnie dybać na kowali i giserów lejących potajemnie kule dla wojska kozackiego? - Konstantynopol - szepnął Piotr z gorzką ironią. Tamta nadzieja spłonęła w pożarze całej Ukrainy, wśród łun, które widział nad stepami uciekając spod Piławiec, i teraz czekał na nowy ogień, niszczący miasto. Zamiast szturmów na pogańskie ziemie, na Krym i Perekop, patrzył teraz, czy zapłoną za chwilę domostwa, których jeszcze wczoraj bronił z okien Wysokiego Zamku. "Służę wzajemnej zagładzie, a nie żadnej wojnie świętej, o jakiej się marzyło. Jeśli ona sprawiedliwa, to chyba tylko w tym, że bronię wejścia do ojczyzny. Jeśli padnie Lwów, przyjdzie zagłada na Zamość, na Warszawę. Nie daj Boże tego nieszczęścia." Nagle posłyszał okrzyk cieśli Sebastiana: - Pali się! Panno Maryjo! Widzę ogień. - Gdzie? Gdzie? - Tam za sadem. - Jest, jest... Widzę! Drugi płomień tam, za Św. Jurem - wołali żołnierze. - I za Krakowską Bramą! Gore! Gore! Płomienie wstawały jeden po drugim. Zajmowały się od ognia drewniane domostwa, szopy, stajnie, warsztaty przedmiejskich rzemieślników. Wiatr dął, powietrze było suche, więc ogień siadał na dachach pałacyków, willi i dworków. W sadach dym i płomień chwytał się drewnianych płotów, zagród i groźnym sykiem piął się po gałęziach grusz i jabłoni. Zagrały teraz wokół miasta trąby, piszczele i odezwały się bębny. Gromady chłopów Krzywonosa, roty tatarskie Gałgi i Tohaj-beja, śpiąca po domostwach piechota kozacka, wszystko wyskakiwało z palących się domów i stodół wśród wrzawy, przekleństw i wystrzałów. Biły kotły na alarm, konie zrywały się z uwięzi i uszu obrońców miasta dolatywały przekleństwa i okrzyki: - Gore! Gore! - Lachy zapaliły miasto! - |Nute, |mołojci! Gore, święty Michale! Stała się taka jasność od płomieni, że jak w dzień widziałeś ludzi, konie, nawet oświetlone od blasku przerażone twarze i czerwone trawy. Jeszcze większy blask padał na mury miasta otoczonego płomieniami. Złociły się krwawą czerwienią hełmy kościołów i kule na wieżach pozłociste. Straszny to był widok dla oka. Ludność miasta, która wyległa na wały, klękała w trawie i modliła się ze ściśniętym sercem. Kobiety zanosiły się od płaczu, tuliły do siebie dzieci ze snu wyrwane i zakrywały oczy na widok szalejących płomieni, wśród których stał gród lwowski jak wyspa płynąca na zapalonym oceanie. Groswajer siedział obok Arciszewskiego na kamieniu i milczał podobnie jak pan armatny. Nadsłuchiwał wrzawy esaułów i pułkowników, śledził ruchy konnych i pieszych. - Wychodzą, nikt już ognia nie zadusi. Żar coraz większy bił z palących się przedmieść ku murom. Trzeszczały rozognione bele i stropy, szum pożogi głuszył okrzyki tatarskie i tętent uciekających koni. Ogromne stada spłoszonego ptactwa - wron, wróbli i kruków - łopotały nad głowami obrońców miasta, uciekając ku strzelistym wieżom. Złowieszczy był ów łopot skrzydeł po nocy, bo zdawało się, że to szarańcza nietoperzy osacza dachy broniącego się miasta. Poniektóra wrona leciała z zapalonymi skrzydłami i jak płonący grot spadała na głowy puszkarzy, czekających przy lufach swoich armat. Teraz i z drugiej strony grodu, od środka miasta wzbiły się ku niebu okrzyki. - Gore! Gore! Na Boga! - Wody! Wody! Ratujcie dachy! Wskutek wiatru przelatywały iskry ku grodowi i ogień groził domom Starego Miasta. Burmistrz, który tę ewentualność przewidując kazał rozstawić straże pożarne na mieście, pobiegł teraz w ulice. - Wody! Wody! Nie ma wody! - słyszał po drodze gwałtowne okrzyki. Nowa rozpacz spadła na głowę Groswajera. - Jak to nie ma wody? - biegł z pytaniem na ustach. - Woda miastu odjęta, rury przez Kozaków przecięte! Tego nie przewidział. Istotnie Kozacy pod wieczór minionego dnia rozkopali doły wokół miasta i zatamowali dopływ wody. Jedyny ratunek był teraz w nielicznych studniach miejskich, wokół których zbiegały się drużyny ratownicze i ciągnęły wodę z głębiny. Piszczały kołowroty, jęczały łańcuchy, dźwigając setki kubłów, na które czekały już wyciągnięte dziesiątki nicierpliwych rąk. Mimo pośpiesznego ratunku spalił się dom bożnicy i zajęło się kilka drewnianych domostw tuż przy Bramie Halickiej i Krakowskiej, poszły z dymem domostwa przy furcie Jezuickiej. Nad ranem spadł deszcz i pomógł w ratowaniu zagrożonego pożogą miasta. Nie ugasił jednak wieńca płomieni na przedmieściach. Przeciwnie, nasycając pożogę wilgocią wzmógł dzieło straszliwego zniszczenia. Tej nocy nie było Kozaków ani Tatarów na przedmieściach Lwowa. Rozdział IX Gdy świt nastał, dogorywały jeszcze zgliszcza i dym piął się w górę po piszczelach samotnych drzew, po słupach kamiennych i sterczących w niebo kominach. Dęło popiołem na miasto i przeraźliwy swąd dławił w gardłach. Na przedpolu Lwowa nie było o tej porze żadnych wojsk nieprzyjacielskich, tylko daleko na Łysej i Lwiej Górze stały konne czaty. Słońce było już dość wysoko, gdy od czambułu na stoku Łysej Góry oderwało się kilku jeźdźców. - Jadą ku naszemu szańcowi - wołali żołnierze artyleryjscy. - Pewnie na zwiady, szturm się zacznie. Na wale zbiegła się teraz gromadka ludzi wokół Arciszewskiego i Groswajera i patrzano z zaciekawieniem na przedpole. Na czele konnego oddziału jechał trębacz. Zbliżywszy się na odległość muszkietowego strzału zadął w mosiężną trąbę i jednocześnie cały czambulik wstrzymał konie. - Nie strzelać! - krzyknął Aders. - W dół muszkiety! To poselstwo do miasta. Odtrąbić im, niech się zbliżą. Kozacy stanąwszy naprzeciw szańca, przyłożyli dłonie do ust i jeden z nich zaczął wołać: - Nasz hetman wzywa was do poddania miasta. Łaskę obiecuje, jeśli wydacie mu wszystkich Lachów. Teraz drugi zawołał: - Nie brońcie Lachów! Zbója Jaremę wydajcie i Koniecpolskiego, wtedy włos wam z głowy nie spadnie. Pan Cichocki przyłożył dłonie do ust i krzyknął głosem jak dzwon potężnym. - Idź stąd i w buty całuj Gałgę i Tohaj-beja! Niewiele brakowało, by grzmotnął z krócicy, ale w tej chwili trębacz ponownie zadął, po czym zawołał: - List dla was od naszego hetmana! Teraz dopiero zauważono, że jeden z jeźdźców miał w ręku nie pikę, lecz żerdź rozszczepioną na końcu. Wyjął list zza pazuchy i nadziawszy go na szczapę wbił ją w ziemię. - List zostawujemy. Do południa poddajcie miasto! Odtrąbili i odjechali. Posłał Groswajer poza fosę człowieka z miejskiej gwardii i za chwilę czytano pismo Chmielnickiego. Hetman Ukrainy obiecywał przyjaźń miastu i swoją dla niego powolność. Pisał, że nie chce wojny ani krwi rozlania, ale jeśli głównych winowajców tej wojny, kniazia Wiśniowieckiego, Koniecpolskiego i wszystkiej szlachty zbiegłej spod Piławiec nie wydadzą, to tym samym przymuszą go do szturmów. Miastu, jako ruskiemu, przyrzekał wolności, a przy tym radził wszystkiemu ludowi prawosławnemu, by się zamknął w cerkwiach, bo tylko tam będzie oszczędzony. Jeszcze listu rozważać nie skończono, gdy ze wszystkich stron ruszyły ku murom pułki konne i piesze. Nie ulegało wątpliwości, że ten szturm miał na celu zmusić obrońców do pośpiesznego poddania miasta, ale natrafił na zaciekłą obronę. Wskutek spalenia przedmieść otworzyła się przed obrońcami widoczność terenu i teraz każdy strzał muszkietowy mógł być dobrze wymierzony i celny. Nie próżnowała też artyleria na wałach, raz po raz rzucając pociski na zbite czambuły, idące pod Łysą Górą. Gdy po godzinie utarczek ucichło na przedpolu, Groswajer wysłał odpowiedź Chmielnickiemu. W piśmie prosiła rada, by hetman zaporoski nie rozlewał krwi chrześcijańskiej, odstąpił od oblężenia miasta, w którym nie ma ani Wiśniowieckiego, ani Koniecpolskiego. Noc przeszła spokojnie. O świcie pojawił się przed murami nowy trębacz w otoczeniu kilku esaułów i zażądał wpuszczenia posłów do miasta. Wjechało w miasto trzech parlamentariuszy. Jednym był trębacz, drugim śniady czterdziestokilkoletni ataman, trzecim młody płowowłosy watażka z jasną grzywą nad czołem. Ten budził największe zdziwienie wśród ludności i wojska, bo jakoś nie było w nim jurności kozackiej, a w siwych oczach więcej miał smutku niż hajdamackiej pychy. Gdy poselstwo stanęło przed Arciszewskim i Groswajerem, ten właśnie jasnowłosy Kozak zbladł nagle i poczuł się niepewnie. Wbił wzrok w pana armatnego i patrzył weń niemal z przerażeniem, co nie uszło uwagi Piotra, stojącego za dowódcą. - Mości armatny - szepnął Piotr - ten młody setnik kozacki patrzy na waszą miłość z jakimś niepomiernym zdziwieniem. Krzysztof skupiwszy całą uwagę na śniadym atamanie, którego za głównego posła uważał, nie interesował się dotąd młodym Kozakiem. Teraz uchwycił jego wzrok i coś go tknęło. Czyżby znał tego człowieka? Szukał pośpiesznie w pamięci miejsca i okoliczności, które mógłby powiązać z Kozakiem. Może to było pod Piławcami, na owych szańcach przy grobli? Może go tu w mieście kiedy widział? "Zwidzenie chyba. Ale czemuż ślepia pod moim wzrokiem opuszcza?" Tymczasem ataman kozacki podawał Groswajerowi nowy list Chmielnickiego. - Dni wasze, a nawet godziny policzone. Miasto niechybnie padnie, a wtedy waszą krwią polejemy ulice. Po cóż wam obrona tego ruskiego miasta? Groswajer biorąc list odpowiedział: - Nie tyle ono ruskie, co polskie i ormiańskie. A wy nam krwią nie groźcie, bo nie my ją chcemy przelewać, tylko wyście się na nas zawzięli. - Nie o krew upomina się hetman zaporoski, ale o naprawę krzywdy i o nasze wolności. Wy zaś stoicie za panami. Wielu już mamy w naszych łańcuchach, więc jeszcze kniazia i chorążego wydajcie. Koniecpolski Dziecina, ale mołojców naszych kupami namordował, brać wolną w pług zaprzęgał, więc niechże teraz u nas trochę poorze. - Pisaliśmy, że nie ma u nas ani kniazia, ani Koniecpolskiego. - Nie wierzy wam hetman, więc zdobędzie miasto i przepatrzy za nimi każdą dziurę. Ale jeśli nawet nie ma Jaremy, to wydajcie nam wszystką szlachtę. Rotmistrz Cichocki podskoczył w tej chwili ku posłowi. - Cóż ty, chamie jeden, łapę po szlachcica wyciągasz! Ataman wcale się nie stropił. - Posłem jestem hetmana zaporoskiego i szacunek mi się należy taki, jaki mojemu hetmanowi. Noc nie minie, a ja ciebie, jasny panie, oduczę nazywać mnie chamem. Cichocki szarpnął za rapier, ale nim wyciągnął ostrze z pochwy, posłyszał głos armatnego: - Zakazuję! Trzymaj waszmość szpadę, gdzie należy. Poseł jest. Na dźwięk tego, głosu młody watażka stojący za atamanem zmieszał się jeszcze bardziej i potarł czoło ręką. Zdawało się patrzącemu nań Piotrowi, że Kozak drży i patrzy wkoło, jakby tu ujść z izby. Burmistrz rozłożył list i czytał pełnym głosem. W przeciwieństwie do wczorajszego pisma, to było pisane po polsku. Powtarzał w nim Chmielnicki swoje przyjazne względem miasta zamiary, wypierał się chęci rozlewania krwi chrześcijańskiej i żądał, o czym już poseł wspomniał, wydania szlachty polskiej i zbiegłych z Ukrainy Żydów. Gdy ucichł głos Groswajera, zaległo milczenie. Tylko Cichocki sapał, ocierał dłoń o rękojeść i mruczał: - Hańba, że tego w ogóle słuchamy. Hańba, waszmościowie, chłopstwo szlachcie stawia warunki! Groswajer odwołał Arciszewskiego i starszyznę do drugiej izby i tam się z nimi naradziwszy, wrócił z odpowiedzią. - Ciężko nastąpił na nas niewinnych hetman zaporoski, którzyśmy nic przeciwko niemu nie zawinili. Spokojnym będąc mieszczaństwem, ludu ruskiego nigdy nie tykającym, bo i ruscy są u nas w radzie, taki respons dajemy. Szlachty polskiej niewiele wśród nas i nie godzi się nam ich wydawać, bo tak oni, jak i my królowi polskiemu przysięgaliśmy. "Żydów też wydać nie możemy, dla dwóch przyczyn. Pierwsza, że nie naszymi, a królewskimi i Rzeczypospolitej są poddanymi, druga, że z nami równo wszystkie koszty i niewczasy ponoszą, gotowi będąc z nami pospołu i dla nas umierać." Gdy skończył, odezwał się z nagła ów jasnowłosy, który ochłonął z niepewności. Jasne oczy zapaliły mu się zimnym płomieniem i mówił: - Ludzie kniazia Jaremy wziąwszy na postronek kilku chłopów książęcych spod Dubna przyprowadzili ich kniaziowi do Lwowa. Jeśli ci cierpiętnicy jeszcze żywi, wydajcie ich. - O żadnym chłopstwie wydanym kniaziowi nic nie wiemy - zdziwił się Groswajer. - Kłamiecie, rajcowie. Pytałem o to chłopów na przedmieściach Lwowa. Widziano sporą gromadę, wiedzioną do kniazia, którą on potem brał na tortury. Gdzież oni są, na miłość boską? Nagle stała się rzecz nie do wiary. Watażka postąpił krok i pochyliwszy się nisko, objął rękami kolana pana armatnego. - Wielmożny panie, ratuj mojego ojca! Jam Kasper, syn Łukasza, poddanego waszej miłości, coś go w Śmiglu wybijał z gąsiora... - Kasper? W imię Ojca i Syna! - krzyknął Arciszewski. Zdziwienie ogarnęło wszystkich. Ataman kozacki ściągnął brwi zaskoczony uniżonym pokłonem swojego druha i stał zakłopotany i oniemiały. Tymczasem Arciszewski patrzył w twarz płowowłosego setnika, szukając w jego rysach potwierdzenia tego, co przed chwilą słyszał. - Prawdę mówisz. Oczy te same jak u Łukasza. - Wielmożny panie! Z rodzicem była dotąd moja dola i niedola. Jego to Żydy kniaziowe dostawiły, bo się rzucił z watahą na dwór w Łubniach. Oddaj mi go, wasza miłość! Chmielnicki obiecał, że kilku szlachciców wypuści za mojego ojca i za tamtych chłopów. - Przysięgam, że na oczy go nie widziałem. Jakże ty myślisz, żebym swojego druha, mimo że z wami był, nie oszczędził? Miał tu kniaź Jarema jakichś chłopów, ale ich zabrał ze sobą. Przepuścicie mi człowieka z listem, to wstawię się u kniazia za twoim ojcem. Jeśli żywy, wybłagam go u Wiśniowieckiego. Rotmistrz Cichocki słuchał wszystkiego z jeszcze większym niż inni zdziwieniem. On jeden coś miarkował, mrużył oczy i jakby pobudzał swoją pamięć. Nagle zapytał: - Łukasz imię twojego ojca? - Łukasz. - Niski i przygarbiony? Całkiem łysy? - Tak, panie. - On to pilnował stawów pańskich pod Dubnem? - Rybakiem był jako dawniej u pana Heliasza Arciszewskiego - odpowiedział chłop coraz bardziej drżącym głosem, bo czegoś niedobrego się spodziewał. Teraz Cichocki odwrócił się ku panu armatnemu. - Niech wasza miłość listów daremnych nie pisze. Wszyscy ci chłopi stąd wzięci do drogi z rozkazu kniazia wbici na pal pod Jarosławiem. Kasper przycisnął zaciśniętą pięścią swe wargi. Nagle z bladego posiniał. Zadarł zbuntowanym ruchem głowę do góry i huknął na całą izbę rozdzierającym głosem, tym razem po ukraińsku: - ||Hospody, pomyłuj! Na pohybel wam, jasnym, panam, szczo wy naszych bat'kiw riżete. Prodały wy mene na neszczastje, ałe ja wam, syny sobaczi, |widpłaczu. Wyrwał kindżał zza pasa, ale w porę chwycił go za ramię śniady ataman. - ||Stoj! Ty łycar i komisar, a ne |rizun! - Rodzica na pal wbili - szarpał się watażka. - |Job |ich |mat'! - Ty |łycar, powiadam. Przyjdzie czas, że tych panów będziesz |rizaty, bo nam nie zdzierżą. I kniazia Jaremę przejedziesz sobie kindżałem po gardle. Wziął go mocno pod ramię i już w drzwiach krzyknął ku rajcom: - |Sława |Bohu! |Ne |zderżyte! Obstawiono ich strażą, zawiązano oczy i prowadzono z powrotem ku fosom miejskim. Rozdział X Zwycięskiemu hetmanowi wojsk zaporoskich i księciu ziem ukrainnych, jakim się ogłosił, nie śpieszyło się do gwałtownych ataków na miasto. Od przedzierających się poza mury Rusinów wiedział o nielicznej załodze miasta, jak i o tym, że na czele obrońców wespół z Groswajererem stoi dowódca artylerii koronnej, ten, co do ostatka wytrwał pod Piławcami. Ostatnie poselstwo potwierdziło i upewniło Chmielnickiego, że poza Arciszewskim nie ma w mieście nikogo ze znaczniejszej szlachty. Na drugi dzień wysłał nowego parlamentariusza, Teodora Radkiewicza, swojego szwagra i spowiednika. Poseł oświadczył miastu, że wódz wojsk ukraińskich gotów odstąpić od oblężenia za cenę okupu sięgającego miliona złotych, którego jakoby nie on żąda, ale Gałga i Tohaj-bej. Z tym poselstwem wpłynęła nowa otucha w serca rajców. Ucieszyli się, że już groza zagłady nad nimi nie wisi, ale jednocześnie markotniały miny na myśl o tak fantastycznie wielkim okupie. Nie minął jeszcze tydzień, od chwili gdy miasto złożyło olbrzymi haracz Wiśniowieckiemu, a teraz miało się wysilić po raz drugi. Następnego dnia wysłali za glejtem kozackim parlamentariuszy do Chmielnickiego. Jechał w delegacji radca Wachlowicz, Laurysiewicz i kupiec Jędrzej Czechowicz, przełożony rady czterdziestu mężów zaufania. Jako asystę wzięli ze sobą grupę młodzieży polskiej i ormiańskiej. Wyjechawszy za Bramę Krakowską dostali przystaw dwóch esaułów i ruszyli do kwatery Chmielnickiego i Tohaj-beja. Smutna to była droga. Mijali co krok zgliszcza spalonych domów, a potem niepomierne obozowisko kozackie i tatarskie, ciągnące się na mile. Przytłaczał ich ogrom nagromadzonych stad bydła, koni, nieprzeliczonych wozów, armat i wojennego sprzętu. Wobec tej potęgi wszystko, co dotąd widzieli z murów miejskich, wydawało się znikomą igraszką. - Straszna siła zrobiła się z tego chłopstwa - szeptał Wachlowicz do towarzyszy. - Nikt ich nie przemoże. Dziw bierze, żeśmy się dotąd opierali takiej przemocy. Inni nie kwapili się nawet do takich uwag. Jechali w milczeniu, a może i w zalęknieniu, bo napierała na nich napastliwa wrzawa. Esaułowie musieli raz po raz machać buńczukami i pokrzykiwać: - Z drogi! Uciszcie się! Posłowie jadą za zezwoleniem hetmana zaporoskiego. - Nie broń Lachów! Oni naszych posłów na pal wbijali! Zapomniałeś o Kumejkach? - Puszczajcie! Hetman obiecał, że im włos z głowy nie spadnie. Po godzinie jazdy parlamentariusze dobili do kwatery Chmielnickiego, mieszczącej się w podmiejskim dworze. Przed wrotami czekał na nich pułkownik kozacki Ostapiej. - A tak wy drogę do naszego hetmana naleźli, hę? - zapytał złośliwie. - Potrzeba przymusiła - odparł sucho Wachlowicz. - Nu, nie strachajcie się. Hetman nie taki srogi. - Nie strachamy się, pułkowniku. - Ty z ruskiego miasta, a czemu po polsku do nas mówisz? - Ja z Polaków lwowskich, ale macie tutaj i innych, posłów od ludności ruskiej i ormiańskiej. Ostapiej popatrzył na resztę poselstwa spode łba. - Te młode |łycary, co z wami przyjechały, tu ostaną. Was zaś prosimy do stancji. Za chwilę nadejdzie hetman wraz z atamanami. Parlamentariusze zsiedli z koni i weszli do dworskiej sieni. Rozstawione tu były ławy pod ścianami, a pośrodku stały dwa długie stoły i kilka bogato rzeźbionych foteli. Niedługo czekali. Nie minęło pół pacierza, gdy za oknami ozwały się bębny, piszczałki i kotły. Zadzwoniły kopyta kilkunastu koni i na całym dziedzińcu wzniósł się okrzyk strażujących esaułów: - Wiwat hetman zaporoski! Wiwat Tatarzy, jego druhowie! Pierwszy wszedł do izby wódz Tatarów perekopskich, Tohaj-bej, za nim Gałga i Piri-aga, wielki oboźny hordy. Jeszcze nie zasiedli za stołem, gdy ich niskie postacie i skośnookie twarze pokrył gruby cień wchodzącego do sieni Chmielnickiego. Wódz zaporoski szedł wolno i ociężale. Lewą dłoń wsparł na rękojeści karabeli, w drugiej, ku ziemi opuszczonej, niósł hetmańską buławę, od której biły rubinowe i szafirowe iskry. Twarz miał skupioną i myślącą. Czarne zwisające wąsy obejmowały dwoma półksiężycami zaciśnięte usta, w których nie tyle było zaciętości i dumy, ile raczej ironii czy zgryzoty. Z bogatej czapy pięły się ku powale dwa białe strusie pióra, na bok rozchylone jak skrzydła lecącego sokoła. Za Chmielnickim wsypało się do izby trzydziestu pięciu kozackich pułkowników. Więcej tu było mołojców o czarnych czuprynach, a tylko kilku miało włos siwy i szpakowate brody. Zasiadali według starszeństwa i każdy kładł przed siebie buzdygan sadzony drogimi kamieniami. Gdy uciszył się stuk butów i krzeseł, Chmielnicki powstał. - Wielki chanie Perekopu, przyjacielu i druhu mój Tohaj-beju, oto laccy posłowie, którzy proszą o łaskę dla miasta... Tohaj-bej zmrużył oczy i słuchał tłumaczonej na język tatarski mowy Chmielnickiego, w której wódz Ukrainy jakoby się wstawiał za miastem. - Niech sami mówią, z czym przychodzą - przerwał Tatar. Podniósł się teraz z ławy Wachlowicz i rozpoczął swoją żałosną przemowę. Prosił, by od miasta odstąpiono, oszczędzono bogobojną ludność i ubogie kupiectwo, znękane wojną i srogą kontrybucją daną niedawno wojskom koronnym. Mówcą był dobrym, więc umiał udawać wzruszenie, choć w duszy brała go wściekłość, że się musi kajać przed tatarskim hultajstwem. Uderzywszy w płaczliwy ton lamentował nad biedą miasta i ze łzami w oczach prosił o umniejszenie okupu. - Miejcie politowanie nad nami i nie chciejcie przyprawić nas o tak srogie ubóstwo. Kontentujcie się jakąś równiejszą sumą, ponieważ jużeśmy wyniszczeni przez żołnierza jako i przez panów swoich ze wszystkiego. Pożałujcie nas nieszczęśliwych, a zwłaszcza ty, hetmanie zaporoski, miej wzgląd na spokojne miasto, stolicę ruskiego województwa. Chmielnicki słuchał słów rajcy uważnie, uciszając od czasu do czasu okrzyki pułkowników. Gdy Wachlowicz skończył i pozwolono mu usiąść z powrotem na ławie wespół ze stojącymi dotąd towarzyszami jego niedoli, Chmielnicki położył obie dłonie na buławie i zaczął: - "Żalem się wielkim karmię i nie mogę tego zataić w sobie, żebym się nie umiał poruszyć tym nieszczęsnym przypadkiem, na który się bodaj nigdy nie zanosiło ani o tym ucho ludzkie nie słyszało. Tego wszystkiego nieszczęścia pan chorąży Koniecpolski i książę Jeremi są autorami. Nie mogliśmy wydołać tak ciężkiej krzywdzie dalej, nieszczęścia wycierpieć niepodobna było. Gwałt się nam dział wielki i nic nie pozostawało, tylko broni się chwycić dla sprawiedliwości naszej. Miłosierdzia waszmoście ode mnie żądacie, tego sam nie doznałem. I jednakże na miłosierdziu moim nic waszmościom nie schodzi. Dość z siebie czynię, co czynię, że waszmościów przy żywocie zostawuję i nie chcę szabli mojej na kark waszmościów dobywać, ale waszmościów wszystkich gardłem daruję. A to jest wielkie miłosierdzie, przez co słuszną mi sumę dwakroć sto tysięcy czerwonych złotych złożyć i oddać nie omieszkacie." - O wydanie Żydów dopominałeś się, mości hetmanie zaporoski. Czy więc i im nie stanie się krzywda na gardłach? Chmielnicki ściągnął brwi i uciszył pogwar. - "Oto jeszcze i Żydów zostawuję przy was i nie domagam się ich, tylko aby się do tej sumy znacznie przyłożyli, jako ci, którzy znaczne skarby z Kozaków po Ukrainie zebrali." Odetchnęli rajcowie miasta, bo wszystkie głowy, jakie były w oblężonym Lwowie, chcieli ustrzec od topora i stryczka. Ale nie okazali swojego zadowolenia, tylko znów w płacz uderzyli, że suma okupu ciężka. - Dwakroć sto tysięcy czerwonych toć milion złotych. Skąd mam zebrać taki ogrom pieniędzy, kiedy miasto jak nigdy zubożałe! Daruj, hetmanie, i opuść z tej sumy! - "Ja, co wezmę, trzeba wiedzieć, że nie prywacie mojej chcę wygodzić albo ku pożytkowi swojemu obrócić, ale wojsko przyjaciela mojego szczodrze ukontentować. Samemu Tohaj-bejowi i jego druhom wynagrodzić winienem, że mi kompaniej szczodrze dopomógł, posiłku i pomocy na nieprzyjaciela mojego dodał, ludem mi wielkim w potrzebie gwałtownej wygodził i stawił się ze zdrowiem swoim przy mnie zawsze odważnie." Gdy tłumaczono te słowa na język tatarski, uśmiech pychy rozlewał się na twarzy Tohaj-beja i Piri-agi. Obaj kiwali przytakująco głowami i z ust beja perekopskiego padło tylko jedno zdanie: - Grosza jednego za ich karki nie ustąpię. Widział Wachlowicz i inni posłowie, że dalsze targi bezowocne, więc oświadczyli żałosnymi głosami: - Niech się stanie wedle waszej woli, bo przy was siła. Co będziem mogli z pozostałego naszego ubóstwa zebrać, oddamy, by ukontentować tak dobrego najezdnika. Zechciejcie, panowie, wstrzymać szturmy i dać nam do miasta waszych fidelisów, drużynę, by nam miasta przed rabunkiem strzegła i okup wespół z nami liczyła, bo gotowizny niewiele, więc i w towarach, i wszelkiej kupii będziemy się opłacać. A tak nam, Panie Boże, dopomóż miasto nasze w pokoju mieć. Dobito targu. Chmielnicki kazał wytoczyć dwie baryłki gorzałki i gościł stroskanych parlamentariuszy. Na odjezdnym przydał posłom pułkownika Głowackiego i Piri-agę jako mężów zaufania i gdy już na koń wsiadano, kazał uderzyć w kotły i piszczałki. Żegnając poselstwo powiedział: - Wiedzcie, żem miasta jeno dlatego przed rabunkiem oszczędził, że ruskie jest i cerkwie w nim ludowi mojemu miłe. Wojsko, jakie tam jest, niech wyjdzie wolno ku Warszawie, a z nim i onże Arciszewski, co mi ostatni uszedł spod Piławiec. Niechże też każdy, co z miasta pójdzie ku Warszawie, głosi wszędzie, żem za królem Kazimierzem jest, a nie za oną jezuicką wywłoką, tak miłą kniaziowi Jaremie. |Boh z wami! Posłowie wrócili do Lwowa w otoczeniu esaułów, murzów, pisarzy tatarskich i kozackich pod dowództwem Piri-agi i atamana Głowackiego. Jednocześnie trąbiono na rozejm. Pułki kozackie i czambuły tatarskie oczyszczały pole z rannych, odpływały powoli do kwater na dalsze przedmieścia. Ustał szczęk broni, gasły ostatnie wystrzały, a jednocześnie zaczynała pracować w pocie czoła lonheria miejska. Otworzono kasy przed komisarzami Chmielnickiego i pierwszy znaleziony tu dziesiątek złotych rozdzielono między obecnych atamanów i murzów, by pozyskać ich życzliwość. Jednocześnie obdarowano złotymi pasami i rubinowymi zausznicami oboźnego Piri-agę i Głowackiego. Od pierwszego dnia zaczęto szacowanie dobytku miejskiego. Zajeżdżały wozy ładowne pod ratusz i liczono towary. A było co rachować i oceniać, bo zwożono bogate suknie, futra, siodła, czapraki, pierzaste czapy, zegary i kobierce, srebro białe, antały wina i miodu, baryłki wszelakiego likworu. Z niemałą ciężkością serca składali to wszystko mieszczanie, głośno narzekając, by wzbudzić litość u rachmistrzów. Przez dwa tygodnie sznury wozów szły poza Bramę Halicką ku obozowi Tohaj-beja, aż wreszcie komisarze orzekli, że ów milion haraczu jest spłacony, choć gdyby dobrze liczyli, daleko jeszcze było do pełnego rachunku. Następnego dnia, dwudziestego trzeciego października, wódz ukraiński zajechał na białym koniu pod Łysą Górę. Kazał dać dwadzieścia strzałów armatnich na swój tryumf i na pożegnanie złupionego miasta. Po salwach i wiwatach wojska kozackie ruszyły w stronę Zamościa, Gałga zaś i Tohaj-bej skierowali swoich Tatarów ku Kamieńcowi. Na życzenie rajców miejskich Chmielnicki pozostawił dla ochrony miasta przed rabunkiem kilku zakładników, którym jako dowódcę przydał swojego synowca, Zachariasza Chmielnickiego. Miasto odetchnęło od ognia, od szturmów i komisarzy, ale niebawem przyszło nań nowe nieszczęście - zaraza morowa wywołana głodem i brakiem wody. Co dnia grzebano po setce i więcej ludzi, póki pierwsze przymrozki listopada nie złagodziły morowego powietrza. W tym też miesiącu rozstali się z sobą dwaj dowódcy obrony Lwowa, Arciszewski i Groswajer. Pan armatny posępny, schorowany i już całkiem od trosk posiwiały, wyszedł ze swoim niewielkim oddziałem przez Bramę Krakowską na szlak warszawski. Jechał na swojej wychudzonej szkapie, osowiały, z ciężkimi jak ołów nogami, wbitymi w strzemiona. Nawet i w tym nie miał pociechy, że wyprowadza na wolność gromadkę swoich żołnierzy w pełnym rynsztunku, z bębnami i proporczykiem armaty koronnej, fruwającym na wietrze. Rozdział XI Pierwszy śnieg tego roku spadł wcześnie, już w początku listopada. Z okien domu mistrza Timy widać było nierzadko śnieżycę zasłaniającą mury przeciwległych kamienic. Płatki śniegu padające na zielone szyby, które lat poprzednich witała Aniela z dziewczęcym zachwytem, tego roku napawały ją grozą i lękiem. Zima szła, a stamtąd, z krainy ogarniętej pożogą, nie przychodziła żadna wiadomość o Piotrze ani o panu armatnym, z którym związany był los jej ukochanego. Zima, pora zawsze groźna dla żołnierza, była dziś tak samo straszna dla dziewczyny. Aniela nigdy nie widziała wojny, ale wiedziała o niej, że straszna latem, straszna wiosną i jesienią, a cóż dopiero zimą, gdy świat pusty, wrogi człowiekowi i każdemu żyjącemu stworzeniu. Gdy widziała pierwsze zawieje śnieżne, bijące o zieloną szybę izby, stawały w wyobraźni pustynie śnieżne na dalekich stepach, wśród których idzie oddział żołnierzy pana armatnego. Nie umiała sobie wyobrazić bitwy i szczęku broni, ale wystarczyło widzieć w myślach ptaki padające z zimna, pokryte lodem rzeki i stawy, wichurę śnieżną tłoczącą ludzi ku ziemi, by dreszcz lęku mroził jej skołatane serce. Co dzień teraz wraz z matką śpiewała w kościele Bernardynów "Od powietrza, ognia i wojny - zachowaj nas, Panie", a każde słowo śpiewanej modlitwy urastało do żywej prawdy. Widziała przed sobą to morowe powietrze, głód i ogień i jeszcze bardziej błagalnie powtarzała słowa nabożnej pieśni. Szukała w modlitwie ukojenia, ale zamiast niego doznawała jeszcze większego niepokoju o kochanego człowieka. Wierzyła, że żyje, bo jakże mogło być inaczej, ale choć żywy, ile tam musi cierpieć w niedostatku, w szarudze, a cóż dopiero, gdy przyjdą jeszcze straszliwe mrozy? Niekiedy, w czasie bezsennej nocy, zlatywały się ku niej wszystkie za dnia słyszane, poplątane wiadomości ze wschodu i wtedy stawało jej serce. Bo może ranny w owej nieszczęsnej obronie Lwowa? Może go choroba nawiedziła, skoro wszyscy mówili, że zaraza powstała w oblężonym mieście. A jeszcze opowiadano, że Tatarzy pędzą całe korowody jasyru ku stepom Perekopu. Ostatnią wiadomość o Piotrze dostała za przyjazdem wojsk księcia Wiśniowieckiego, który przybył na elekcję nowego króla. Mistrz Tima przepytał się na polu elekcyjnym na Woli wśród dragonów książęcych i przyniósł do domu wątpliwą pociechę. Była to wiadomość, że pan armatny z ludźmi artyleryjskimi pozostał we Lwowie i że widziano u jego boku adiutanta, Piotra Opackiego, przy dobrym wtedy zdrowiu. Ale miesiąc czasu upłynął i śnieg polatywał, a żaden z żołnierzy pana armatnego nie wracał do Warszawy. Wiedziano tylko, że pan armatny bronił Lwowa, że okupił go kontrybucją i że oblężenie zniesione, ale o żołnierzach nikt nic nie wiedział. Giserowa patrzyła z boleścią na córkę, nie mając jej czym pocieszyć i w tajemnicy przed nią napominała co dzień męża: - Dowiedzże się coś wśród szlachty, bo widzisz, że już prawie nie je i chodzi z kąta w kąt, co dzień bledsza i marniejsza. Mistrz mając teraz sporo bieganiny po mieście, bo w czasie zjazdu szlachty interesy się mnożyły, pytał, gdzie mógł, o pana armatnego i o los artylerzystów, a one co wieczora czekały na jego powrót z wielką niecierpliwością. - Powoli zjeżdża się szlachta na elekcję - mówił. - Już prawie miesiąc, jak radzą wokół szopy, a wielkich panów dalej nie ma. Mazowiecka szlachta dopisała, ale dalej brak towarzystwa z dalszych ziem, zwłaszcza ze wschodu. Jutro spodziewają się przyjazdu szlachty z województwa wołyńskiego. - Jakże z wołyńskiego? - pytała zgryziona ludwisarzowa - skoro wszędzie wielki lament, że tam już wojska Chmielnickiego? - Z Chmielnickim na razie spokój. Stanął pod Zamościem i czeka na wybór króla jegomości. Miał ogłosić, że jeśli Kazimierza nie obiorą, to on Karola nie ścierpi i pokłoni się nam armatami w Warszawie. - Panno święta! - kobiety załamywały ręce. - Niechby już wybrali królewicza Kazimierza, bo i pierworództwo ma, i on jeden może tę straszną wojnę uspokoić. Cóż tak zwlekają z tą elekcją? - Ba! Gdyby to magnaci i szlachta mieli nasz mieszczański rozsądek, to dawno byłoby po elekcji. Ale oni porządku i karności żadnej nie uznają i jakby nie wiedzą o tym, co o nas mówią posłowie zagraniczni: "Polacy byliby straszni światu, gdyby się nauczyli porządku i karności." A tymczasem wystarczy podejść pod szopy elekcyjne, by serce krwawiło z żałości. - A cóż tam nowego? - pytała Timowa, pełna nadziei, że w takiej gawędzie padnie jakieś słowo pociechy dla córki, a w każdym razie uwaga jej zajmie się czym innym, a nie tylko tęsknotą i złymi przeczuciami. - Za łby się wodzą. Jedni wciąż w Jabłonnie u królewicza Karola, drudzy zaś u Jana Kazimierza w Nieporęcie. Tu i tam pije szlachta i nawzajem wieszają psy na sobie. Ostatnio wiele zamącił Wiśniowiecki, bo jak zwykle zajechał z wielką ilością żołnierza i myśli siłą wesprzeć Karola. - Nie daj tego, Boże! Wtedy Chmielnicki w złość popadnie. Cóż ten książę, zamiast Zamościa bronić, to wojsko tu przyprowadził, przeciw swoim rodakom? - Robi jak inni. Dominik Zasławski też stanął w Mokotowie z dwoma tysiącami ludzi, a Radziwiłł przyprowadził cztery tysiące. - Stamtąd uciekli, a tu udają rycerzy - wmieszała się Aniela. - Mówiono, że Lwowa kilkuset ludzi broniło przed krociami tysięcy. Tima ucieszony, że córka włącza się w rozmowę, uśmiechnął się serdecznie: - Broniło i wybroniło, a ty widzę na statystę mi wyrośniesz. Skoro o Lwowie mowa, widziałem dziś kilku Ormian stamtąd przybyłych. - Najważniejszego nie mówisz - krzyknęła ludwisarzowa. - Przez kilka tygodni okup zbierano i miasto było wokoło zamknione aż do końca października. A potem dozwolono wyjść żołnierzom. - Nie oddano ich Tatarom? - szepnęła Aniela. - Tak mówią kupcy Ormianie, ludzie nieprzesadni w słowie. Myślę więc, że jeśli Opatrzność im opieki nie poskąpi w drodze, to pan Arciszewski i Piotr zjadą niebawem do Warszawy. Sądzę, że pan armatny nie ominie elekcji, a chyba mu też pilno do arsenału. - Daj Boże, tatulu. Mawiał tak co dzień o elekcji i o wielkim rozruszeniu w mieście. Przynosił wiadomości o wahaniu się zwolenników Karola, którzy powoli przechylali się na stronę Jana Kazimierza, o nowych hukach na polu elekcyjnym, o listach, jakie królewicz Kazimierz pisywał z Nieporętu do swojego brata, upraszając go o rezygnację z kandydatury i o braterską zgodę. Niekiedy przynosił nawet krotochwile, jakie posłyszał o elekcji w ratuszu czy winiarniach, z których to rymowanych historyjek ta oto zdała mu się najskładniejsza: "Uderzono we wszystkie dzwony,@ dobry będzie król z Jabłonny.@ A teraz mówią chłopięta:@ lepszy będzie z Nieporęta."@ I dodawał: - Czasu wiele marnują, a ja widzę, że skończy się na Kazimierzu, bo jego chce nie tylko Chmielnicki, ale i kanclerz. Ossolińskiego niechętnie by posłuchali, ale Chmielnickiemu ze strachu ustąpią. Choć dobrze przewidywał roztropny Tima, nie tak łatwo i szybko przeszła elekcja Kazimierza. Dzień po dniu upływał coraz mroźniejszy, a końca elekcji nie było widać. Natomiast co dnia przychodziły groźne wiadomości z Zamościa. - Miasto oblężone przez wielkie krocie. Zgniotą Zamość, nim się na króla zgodzimy. Chmielnicki przyjdzie na elekcję i wtedy dopiero pod obuchem pana wybierzemy. I znów wielu mieszczan pakowało toboły, ładowało dobytek na wozy i dombasy. Bardziej z miastem związani modlili się po kościołach o szybki wybór króla, widząc w tym jedyną nadzieję ratunku ojczyzny. - Jeśli Kazimierza wybierzemy - wołała szlachta na polu elekcyjnym - Chmiel ku nam nie przyjdzie. A druga, spod znaków kniazia Jaremy, Potockiego i wojewody poznańskiego, Opalińskiego, obrzucała tamtych wyzwiskami i krzyczała: - Wy chcecie króla, co się z Chmielnickim w pas obejmie, a my takiego, co go na Porohy przepędzi. Za Karolem stoimy. Nie masz nad królewicza Karola, który już żołnierzy swoich na wojnę obiecuje. Koło dwunastego listopada rozeszła się wieść po Warszawie, że hetman zaporoski, uważając się za szlachcica polskiego mającego prawo do uczestniczenia w elekcji, przysłał za pośrednictwem oblężonych Zamościan list w sprawie wyboru króla. Z wielkim zainteresowaniem powtarzano sobie teraz słowa tej epistoły. "A zatem, daj Boże, aby pokój stanął, abyśmy się doczekali w Koronie pana, którego nam Pan Bóg królem pobłogosławi, a mianowicie, życzylibyśmy sobie przyrodzonego pana królewicza Kazimierza, któremu, daj Panie Boże, abyśmy jako świętej pamięci jego królewskiej mości Władysławowi IV oddali poddaństwo z usługami naszymi wiernie życzliwymi." List ten przechylił szalę na rzecz Jana Kazimierza. W połowie listopada królewicz Karol wyrzekł się nadziei na koronę. Wysłał posłów na pole elekcyjne, przez których oświadczył się za bratem Janem Kazimierzem, jako jedynym kandydatem na króla. Ale i po tym radosnym dniu objawienia zgody w rodzinie królewskiej nie kwapiono się do zakończenia elekcji. Szły targi o pakta konwenta, o zagwarantowanie praw dla dysydentów, o odebranie starostwa puckiego Ossolińskiemu. Ta zwłaszcza sprawa podnieciła umysły szlachty pruskiej, rozżalonej na kanclerza, w którym widziano głównego zwolennika Jana Kazimierza. Dopiero dzień siedemnasty listopada wyznaczono na elekcję. Ledwie brzask wstał nad Warszawą, ciągnęły zewsząd na Wolę nieprzejrzane tłumy konnej i pieszej szlachty. Wszystkie szlaki zapchane były pańskimi pocztami i mieszczaństwem, które także chciało bodaj z dala patrzyć na elekcyjne pole. Szedł więc mistrz Tima z rodziną, by być w bliskości elekcyjnych okopów. Z dala od nieprzeliczonej masy namiotów upatrzył pusty wóz, przekupił furmana, który tu właśnie po to tylko przyjechał, i miał odtąd niejako ruchome podium, z którego wraz z żoną i córką, mógł objąć okiem dalekie pole elekcyjne. Jak okiem sięgnąć, widziało się tysiące namiotów, ostro rysujących się na tle białego całunu, bo śnieg minionej nocy spadł obfity i pokrył ziemię na grubość piędzi. Pośrodku owego ogromnego płóciennego osiedla widać było czworobok okopów, broniących wstępu do szopy elekcyjnej, gdzie już od rana zebrało się koło poselskie i senat. Wokół okopów, z dala od szopy senatorskiej, obitej zielonymi oponami, ustawiały się z proporcami i znakami strojne poczty wojewódzkie. Nikt by nie przeliczył tych tysięcy ludzi i koni, orszaków, gwardii magnackich, pojazdów wszelakiego rodzaju i mrowia przekupniów uwijających się wśród szlachty. Było rojno i gwarno, przy tym wesoło, skoro już obiór króla był pewny. Nastrój ten jednak zgasł, gdy nagle dostrzeżono wokół okopów jakieś gwałtowne pomieszanie. Przyczyna popłochu była w tym, że o jednoczesnej porze, jakby na zmowę, pojawiły się wojska z północy od Słodowca i z południa od Mokotowa. Szlachta przy okopach zaczęła się kręcić niespokojnie, stawała na wozy i dachy karoc, by dojrzeć, co to się dzieje na owych szlakach. Naraz zaczęto wołać: - To książę Dominik jedzie z wojskiem na elekcję. Nie dopuszczać! Pułki muszą odstąpić od naszego koła! Już i z drugiej strony odezwały się podobne okrzyki: - Od Słodowca wali z wojskiem kniaź Jarema. Hańba panom, na wolności nasze następują! - Hańba! Nie dopuszczać do koła! Przepędzić! - Koło rycerskie zerwać! Do prymasa! - zaczęły wołać wszystkie województwa. Wzmógł się tumult i rwetes. Krewcy Prusacy zaczęli znowu grozić, że od elekcji odstąpią i już ten i ów grzmocił w powietrze z krócicy. Porwali się do wrzawy Mazowszanie, ci, co już od sześciu tygodni mącili w obradach, następując z fanatyzmem na dysydentów. Ustawiona przy północnym szańcu Litwa porwała się do wtórowania okrzykom i już huragan wrzawy unosił się nad elekcyjnym polem. - Odpędzić wojska magnackie! Nie pod muszkietami wotować! - wołano na wszystkich krańcach czworoboku. Tak pogodny z rana nastrój zakłócono kompletnie. Szlachta rwała się do szabel, następowała na prymasa żądając wycofania wojsk pańskich. Zamieszanie i groźba rozruchów była tak wielka, że pułki magnackie musiały ze wstydem ustąpić z pola. Na życzenie szlachty pół mili cofnął swoich żołnierzy Zasławski i musiał pójść jego śladem kniaź Wiśniowiecki, wściekły na szlachtę, która mu dotąd była powolna na sejmach. Dostało się przy okazji i Radziwiłłowi, który pod naporem woli szlacheckiej musiał odwieść swoje trzy tysiące żołnierzy daleko poza elekcyjne pole. Dopiero koło południa uciszyło się i województwa stanęły z powrotem w kole. - Teraz króla wybierzem, zaczynać, waszmościowie! - wołała kolumna do kolumny. Wylegli z szopy na zaśnieżony czworobok senatorowie i zasiedli na rozstawionych fotelach. Zaraz za nimi wysypał się tłum posłów ziemskich i otoczył krzesła kolorowym wieńcem. Jako ostatni wyszedł w asyście biskup prymas Łubieński z ciężkością stąpający po sypkim i głębokim śniegu. Uciszyło się w szeregach poza okopem, a tylko głuchy poszum idący od województw nadbiegał ku centrum elekcyjnego pola. Arcybiskup przeżegnał tłumy ręką i zaczął cichutkim, przez nikogo nie słyszanym dyszkancikiem wygłaszać uroczystą mowę, w której starym zwyczajem ogłaszał kandydaturę do tronu. Skończywszy te kilka zdań, klęknął w śniegu, a za nim senat i posłowie. Prymas zaintonował: - |Veni |Creator |Spiritus... - |Veni |Creator... - zaczęło wtórować grono senatorów i posłów. Aż tu nagle wśród szlachty pruskiej opodal konno stojącej zerwała się nieprawdopodobna burza. - Nie śpieszcie się! Powstać z kolan! Jeszcze nasze wolności nie zagwarantowane. Protestujem! - Wpierw pakta konwenta trzeba uchwalać - wołali. - Wiwat nasza |libertas! Naprzód wojskami chcieli nas otoczyć, a teraz bez paktów "Veni Creator" zaczynają! Kilku jezdnych puściło się pędem w stronę prymasa. Arcybiskup śpiewał dalej, choć już nikt śpiewu nie słyszał i nie powtarzał. Gdy Prusacy dopadali w pobliże klęczącego prymasa, szlachcic Brochowski, człek znany z ciętego języka, krzyknął potężnym głosem: - Waszmościowie! Ksiądz arcybiskup nazywa się Maciej, a nie Wojciech. Nie zabijajcie go, panowie Prusacy! Huragan śmiechu powstał wokół rycerskiego koła. Szlachta pruska stropiła się i na chwilę zapomniała języka w gębie. Ale i ksiądz prymas przerwał już pieśń i powstał z klęczek. Prusacy z biskupem warmińskim Leszczyńskim na czele zaczęli napierać na Łubieńskiego. - Nie będziemy wotować, póki kanclerz Ossoliński nie ustąpi nam starostwa puckiego. Ono pruskiej szlachcie należne, nie kanclerzowi. Ossoliński, który jednocześnie z prymasem podniósł się przed chwilą z klęczek, spojrzał z wyrzutem na Leszczyńskiego. - Księże biskupie, elekcję nam rwiesz i z prywatą występujesz teraz, gdy już króla po bożemu chcemy obierać? - Wolności bronię, przeciw elekcji protestuję, póki nam nie oddasz starostwa puckiego. Ossoliński odrzucił dumnie głowę do tyłu i odpowiedział: - ||Salus rei publicae suprema lex |esto. Ustępuję dla miłej zgody praw do ziemi puckiej, nadanej mi przez króla. By mnie szlachta za chciwca i za warchoła nie miała, oświadczam wszystkim tu obecnym, że krom tego starostwa dla miłej zgody odstąpionego wystawię jeszcze ośmiuset zbrojnych ludzi ku obronie ojczyzny, bo ona jest w wielkim nieszczęściu. Wracajcież więc do swoich i na miły Bóg, króla obierajmy! - Niech żyje kanclerz Ossoliński, co taki przykład dawa! - krzyknął Brochowski. - Klękaj teraz, mości prymasie! Ale szlachta pruska jeszcze nie była zadowolona. - I pakta konwenta chcemy naprzód uchwalić. - Miejcie litość, waszmościowie - biadał Ossoliński - nad paktami tydzień zejdzie i dalej króla mieć nie będziemy. - Protestujemy! Pakta naprzód uchwalać! - Przysięgam waszmościom - mówił Ossoliński z resztką zimnej krwi - że gdy teraz króla obierzemy, nie wprzód na tronie zasiądzie, aż pakta konwenta będą uchwalone. Z dalszego koła rycerskiego znów dobiegły rozsądniejsze głosy: - Wszystko już ugodzone. Klękajmy, panowie bracia, i zaczynajmy pieśń do Ducha Świętego. Arcybiskup podniósł ponownie białą dłoń ponad śnieżne pole i przyklęknął. Poszli za jego przykładem Ossoliński, senatorowie i deputaci. - |Veni |Creator |Spiritus... - rozległo się na polu elekcyjnym. Ale jego drżący głos dobiegł zaledwie do trzeciego słowa pieśni, gdy ponownie wpadła do koła grupa pruskiej szlachty. - Nie śpiewać! Protestujemy! Zdenerwowało to szlachtę, więc zaczęła się wrzawa. - Przepędzić tych Prusaków! Od Świętego Ducha, a nie od burdy zaczynać! Szlachta pruska nie dała się zbić z tropu. By przekrzyczeć innych, wołali całym chórem w stronę senatorów: - Braci naszego województwa nie wystarczają słowa kanclerza. Niech ksiądz prymas parol da, że króla przed paktami nie wprowadzi na majestat. Po raz drugi powstali wszyscy z klęczek. Staruszek bledszy niż śnieg, na którym przed chwilą klęczał, podszedł ku posłom ziemi pruskiej. - Czy do zgody dziś nie dojdziemy i znowu się rozejdziem? Jeśli słowo kanclerza wam nie starcza, więc ja przysięgam waszmociom, że stanie się według ich woli. I zaczynajmyż już w imię Boże! Tym razem szlachta pruska usłuchała. Prymas Rzeczypospolitej po raz trzeci zapadł w śnieg i intonował: - |Veni |Creator |Spiritus... Jak okiem sięgnąć, cały tłum szlachty zsiadłszy z koni klęczał wokół okopów. Na kolanach były wszystkie województwa, poczty pańskie, ciury i przekupnie, i tłum gapiów oblegający dalekim wieńcem pole elekcyjne. Elekcja była zaczęta. Po skończonej pieśni senatorowie ruszyli konno do swoich grup wojewódzkich, by zebrać głosy szlacheckie. Poszczególne ziemie gromadziły się w odrębnych kołach i słuchano przemówień senatorów, z których każde kończyło się zapytaniem: - Czybyście Janowi Kazimierzowi jako królowi byli radzi? - Radzi! Radzi! |Vivat |Casimirus! - szedł okrzyk od województwa mazowieckiego do krakowskiego, od Litwy do poznańskiego, od ziemi do ziemi, dopłynął i do Prusaków, którzy teraz najgłośniej krzyczeli na cześć Kazimierza. Już bito na wiwaty z samopałów, krzyczano wniebogłosy i hurmem cisnęła się szlachta do sekretarzy, by składać podpisy na akcie elekcyjnym. Jak przedtem sześć tygodni trawili na awanturach, kłótniach i burdach, tak teraz uniesieni ogólną zgodą obłapiali się wzajem, wróg wroga ściskał i ze łzami w oczach cieszyli się dokonanym obiorem króla. Nawet Prusacy porwani ogólnym uniesieniem zaprzestali zwady o treść paktów konwentów i te w ciągu dnia uchwalono. W trzy dni potem nowo obrany król podążał w orszaku z zamku ku katedrze. Wsparty o ramię brata swego, królewicza Karola, szedł na majestat. Tuż za królem idącym w huku dział postępował Ossoliński i posłowie: cesarski, francuski, szwedzki i pruski. Jednocześnie wysłano posłów królewskich pod Zamość do Chmielnickiego. Wieźli list królewski, w którym Jan Kazimierz pisał: "Jakośmy tedy już przez pisanie nasze, przed szczęśliwą elekcją naszą wysłane, afekt wojsku zaporoskiemu i wodzowi tego wojska oświadczyli, nagradzając życzliwe chęci wasze, iż prosiliście i życzyliście sobie tego, aby nie kto inny, ale my na to królestwo byli obrani, tak teraz zostawamy..." W chwili gdy posłowie królewscy wjeżdżali w obóz kozacki pod Zamościem, Chmielnicki już był wydał rozkazy, by pułki kozackie szły pod Lublin, a czterdzieści tysięcy Tatarów ku Warszawie. Przeczytawszy pisma królewskie wstrzymał ordynanse i kazał bić z armat na wiwat nowemu królowi. Tego też dnia zarządził odwrót wszystkich wojsk ku Ukrainie. Rozdział XII Stolica przeżywała teraz dni huczne i pełne nadziei. Piła szlachta na umór, znów pyszna z siebie i pewna, że skoro króla obrano, to sam urok majestatu nastraszy Chmielnickiego. Gdy w kilka dni po elekcji nadeszły wiadomości, że hetman zaporoski kazał bić z armat na cześć króla i zaczął odwrót ku ziemiom ruskim, radość szlachty i mieszczan nie miała granic. Otucha nawiedziła w ten dzień także dom mistrza Timy. Ludwisarz przyniósłszy wiadomość o cofaniu się wojsk kozackich i tatarskich zasiadł z żoną i córką do uroczystszej niż zwykle kolacji. Wyciągnął z piwniczki gąsiorek przedniejszego wina i pociągając zeń gawędził beztrosko z rodziną. - Teraz to i twój oblubieniec zjedzie do Warszawy, bo droga przez Zamość wolna. - Nie tylko przez Zamość droga do Warszawy - napomknęła cicho Aniela, powolniejsza niż ojciec do uczuć beztroski. - Nam ku uciesze, nie ku smutkowi, bo wojna już zawieszona i w tym największe szczęście. Nie frasujcie się obie, ufajcie moim nadziejom. Tego dnia wieczorem dał się słyszeć w sieni odgłos poruszonej kołatki. Posłyszawszy ów stuk obie kobiety zbladły. Aniela ścisnęła pod stołem rąbek obrusa, a przesądna Timowa odpędzała z myśli wszystkie nadlatujące złe i dobre przeczucia i podobnie jak córka bała się powstać z krzesła. - Idźże ty, zobacz, kto taki o tej porze - powiedziała do męża. Niepotrzebnie to powiedziała, bo Tima już szedł ku drzwiom i za chwilę skrzypiały pod jego nogami dębowe schody. Ludwisarzowa nie mogła wytrzymać cierpliwie nawet tej krótkiej chwili oczekiwania. Podeszła do okna i teraz dopiero przypomniała sobie, że przecież przymknięte i utkane przed zimą, więc nikogo pod bramą nie dojrzy. Aniela zamieniona w słuch czekała półżywa, nieruchoma na krześle. Słyszała zgrzyt ciężkiego zamku i dwa przytłumione głosy. Jeden z nich był ojca, a drugi? Rumieniec oblał jej twarz i pomieszane domysły zawładnęły głową. To jego głos, nie inaczej, tyle że inny, ochrypły, pewnie sterany wojennymi niewczasami. Nie, Boże święty... Bała się spojrzeć ku drzwiom, od których już biegł wesoły głos ludwisarza: - Gościa mamy niezwykłego, dla którego cały nasz dom otworem. Witaj, waszmość, i wstępuj w moje skromne progi. W drzwiach stanął wysoki zażywny szlachcic z głową półłysą, posiwiały na skroniach. Uśmiechnął się zaczerwienioną twarzą w stronę kobiet, machnął zawadiacko czapą ku dywanowi i powiedział: - Do nóg padam asankom tak cnotliwym i powabnym, o których tyle dobrego czytywałem w listach mojego syna. Zerwała się z krzesła Aniela, dygnęła i stała dygocąc z przejęcia. W jednym momencie uleciała z głowy cała nadzieja, a na jej miejsce wstąpił lęk przed tym szlachcicem i jeszcze większy niepokój o kochanego człowieka. Jakiż to znak Boży przybycie ojca Piotrowego - nieszczęście czy ukojenie troski? Stary Opacki właśnie do niej się zbliżał i ponawiał ukłon przed chwilą oddany matce. Dziewczyna przypadła do ręki szlachcica, ale on nie dał się pocałować. Uniósł jej głowę do góry, po czym uchwycił dziewczynę obiema rękami za ramiona i patrzył przenikliwie. - Uroda zacna, że i mojej, panie dzieju, nie ujdzie uwagi. Gładkość masz, widzę, po matce, jako mój syn brzydotę po ojcu. Gdzie on tam biedak teraz? Stał twarzą w twarz dziewczyny i wydmuchiwał w jej stronę zapach nadmiernie wypitego wina. Puścił ją wreszcie z rąk i wtedy powstał w całym domu jeden rwetes. Kobiety rzuciły się do zmieniania obrusa i pospiesznej zastawy, trzaskały szkłem i talerzami, a pan Tima sadzając sapiącego gościa w fotelu mówił: - Zaszczyt to wielki dla mojego domu widzieć tak miłego gościa. Nie odmówi mi wasza miłość skromnej strawy i napitku. - Bóg zapłać. Jadła tam wiele nie gotujcie. Przed napitkiem zaś to tylko tchórz i niedojadek się broni lub zgoła człek nieuczciwy, bojący się szczerości. Zanim jednak coś podacie, powiem, jaka ciekawość mnie tutaj przywiodła. Nie macie, mistrzu, jakiej wiadomości o Piotrze? Byłem w arsenale, ale i tam głucho całkiem. Srebrna taca zadzwoniła w tej chwili w ręce Anieli. Jeden szum oblał uszy dziewczyny i ledwie mogła ustać na nogach. A więc i ojciec Piotra niczego o nim nie wie, Boże jedyny! - Żadnej wiadomości nie było od półtora miesiąca. - Ba, moi kochani - nadął się Opacki. - Ja już od trzech miesięcy nie widziałem żadnego listu. Nawet z pisaniem spieszniej mu do dziewczyny niż rodzicielów. - Do Warszawy łatwiej wysłać pismo. Dostaliśmy wiadomość przez szlachtę kniazia Jeremiego - wyjaśniał pospiesznie Tima. Zaczęła się teraz gawęda o Piotrze, o jego przeprawach wojennych, o Piławcach i Lwowie. Stary szlachcic pociągał łyk za łykiem ze szklanicy, rozgadywał się na dobre i popadał w rozrzewnienie. Przy tym raz po raz rzucał wzrokiem na dziewczynę, wprowadzając ją w coraz większe zakłopotanie, bo nie wiedziała, do czego wiedzie ta dociekliwość. Gdy już miał dobrze w czubie, uderzył się w kolano i powiedział: - Skoro już jestem tu u was, to wypalę, bo u mnie, co w sercu, to i w gębie. Jednego mam tego Piotra. Myślałem, że w wyższą koligację szlachecką pójdzie, bo sroce spod ogona nie wyleciał. Ale on sobie dom mieszczański, nie powiem, zacny, upatrzył i ani myśli o innym. Gdy tak pół roku go nie ma i morduje się na ciężkiej wojaczce, zmiękło mi ojcowskie serce, bo inaczej, to bym tu do asana nie przyszedł. Przerwał na chwilę, łyknął wina i obtarłszy garścią wąsy ciągnął: - Jejmość moja co dzień mi głowę suszy i duszę mi truje niepokojem, powiadając, że moim oporem ściągnąłem niełaskę boską na syna. Więc tak oto pomyślałem. Skoro przy pomocy Ducha Świętego króla zgodnie obraliśmy i wielkie szczęście za tym idzie, bo już się Chmielnicki zabiera ku stepom, to niechże i u mnie w domu, i u was będzie pospólna radość. Nie przeciwiam się tej dziewczynie, jeśli taka wola obojga. Chodźże tu do mnie, świerzopo, niech cię uścisnę, a waszmość lejże to wino! Aniela przypadła do szlachcica, a on ściskał ją za głowę, po czym obłapił się z panem Timą i całował po rękach ludwisarzową. Łzy pojawiły się w oczach Timowej, ale nie ceniłaby swojego mieszczańskiego stanu, gdyby teraz nie powiedziała: - Bogu niech będą dzięki za radość, jaka nas wszystkich spotyka. Wielki to honor wydać córkę za dobrze urodzonego, choć i my mieszczanie ludzie nie najpodlejsi. Powiem, że nie tylko waszmość sprzeciwiał się temu małżeństwu, ale i ja, matka czująca. Zrazu co innego serce mi dyktowało, gdyż wielce zasobnego i zacnego mieliśmy tu konkurenta. - Matulu - napomniała Aniela. Matka nie dała się zbić z tropu. - Ale syn waszmości tak nas ujął swoim moderunkiem i wszelkimi zaletami, jakie po zacnych rodzicach ma w sobie, żeśmy go tu jak własnego widzieli. Skoro w naszym domu pannę sobie upodobał, niech mu Bóg szczęścia przysporzy, a my nie poszczędzimy sowitego wiana. Oby tylko jak najprędzej i zdrów powrócił. - W tym sęk, żeby powrócił. Nalejże waszmość! - stuknął pustym kielichem Opacki. - Ale wino to masz, ho, ho! Na niejednym stole szlacheckim takiego nie widzą. Po twarzy ludwisarza przebiegł w tej chwili uśmiech niepośledniej dumy. - Jeśli waszmość chwalisz tę małmazyją, to ciekaw jestem, co powiesz, gdy cię czymś innym poczęstuję. Za chwilę Tima przyniósł z piwniczki nowy gąsiorek, spowity w plecionkę z wikliny, całkiem już od starości pociemniałą. - Jeden mi ostał od chrzcin tej dziewczyny, na które mi kilka takich podrzucił sławetny Knor, winiarz warszawski. Niechże ten gąsiorek wypróżni się teraz na cześć waszmości i na powrót kochanego Piotra. Siedzieli przy zastawionym stole i pili do późnej nocy. Obgadywali obaj sprawę wesela, choć kobiety protestowały, by wilka z lasu nie wywoływać i niczego nie ustalać, póki nie ma Piotra powróconego i zdrowego. Ale Opacki tym się nie turbował, wierząc niezbicie, że syn lada dzień się pokaże, i nawracał do terminu wesela, który mu się widział najdogodniejszy w czerwcu. - Niechże Piotr idzie do ołtarza na swojego patrona, jeśli to państwu nie przeszkadza. - Wedle woli waszmości - przytakiwał ludwisarz, nie zapominając o dolewaniu starego tokaja. Gdy zaś obgadywali wiano, Opackiemu rozjaśniała się twarz, bo ani przez myśl mu przedtem nie przeszło, że tak znaczna jest zasobność mieszczanina. Aniela nie słuchała tej gawędy, dawno umknąwszy do sypialni, choć jej nie do snu było. Leżała na wznak z rozpłomienionymi oczyma, to szczęśliwa, to znów nękana niepokojem. - Panno Najświętsza, dzięki za to jedno szczęście, ale oby drugie przyszło. Spraw, by cały i zdrowy powrócił. Nie mogła zasnąć. Radość i złe przeczucia plątały się wzajem i sen nie przychodził. Rozdział XIII W kilka dni potem, z początkiem grudnia 1648 roku, wjechały w Bramę Krakowską niedobitki artylerii koronnej pod wodzą Krzysztofa z Arciszewa. Ludzi było kilkudziesięciu, wozów kilka i dwa małe działka, które od Piławiec ku Lwowu, od Lwowa przez Jarosław wieziono do Warszawy. Oddział budził w mieście powszechne zaciekawienie swoim nędznym wyglądem. Żołnierze byli zarośnięci, szarawary na nich i kubraki zbiedniałe, poszarpane. Konie zmordowane daleką drogą stukały ciężko po jezdni, niekiedy potykały się kopytami o oblodzone kamienie. Na widok steranej garstki zbiegał się tłum miejski i szła od ust do ust wiadomość. - Pan armatny wraca do arsenału ze swymi ludźmi. - Oto prawdziwi żołnierze! Witajcie nam, dzielne ludzie artyleryjskie! Gdy się dowlekli do Rynku, chciał pan Arciszewski kierować się ku Bramie Nowomiejskiej, ale tu zebrał się tak wielki tłum, że konie dalej nie ruszyły. Podbiegły ku żołnierzom mieszczki od niedalekich kramów, oblegli gromadkę przekupnie, mieszczanie z okolicznych domów i pospólstwo uliczne. Co kto miał pod ręką do jadła i picia, podawał utrudzonym żołnierzom. Mieszczki patrzyły z rozrzewnieniem na zarośnięte i wychudłe twarze puszkarzy, na poszarpane cholewy muszkieterów, a widok blizny, niekiedy jeszcze opuchłej, budził współczucie. - Ci się naprawdę bili, nie uciekali za pańskimi wozami. Prawdziwi żołnierze! Pan armatny nierad był okrzykom, bo nie widział powodów do owacji, skoro tu wjeżdżał z pamięcią klęsk, a nie zwycięstw. Nie mogąc przedrzeć się przez to pospólstwo ku arsenałowi, zsiadł z konia, za nim żołnierze, i gawędził z mieszczanami. U boku generała jeden tylko Piotr Opacki nic nie słyszał, co do niego mówiono. Odpowiadał chaotycznie na pytania i niewiele brał z rąk gościnnych mieszczek. Stał obok konia niecierpliwie, co chwila zerkając ku narożnikowi ulicy Piwnej. Byłby już dawno tam pobiegł, ale wstrzymywały go dwie przyczyny. Jedna, że był brudny i zarośnięty, w błocie uciapany, druga, że nie wiedział, czy lada chwila nie ruszy pan armatny ku arsenałowi, a on chciał być do końca w pełnej dyscyplinie. Tak gapiąc się ponad głowami tłumu posłyszał koło siebie piskliwy okrzyk: - O rety! Toć to jegomość pan Opacki! Oglądnął się, ale nikogo znajomego nie dojrzał. Dopiero po chwili oderwała się od ciżby jakaś młoda przekupka i pobiegła środkiem Rynku. Za chwilę pojawiły się na narożniku ulicy dwie kobiety spiesznie idące ku żołnierzom. Na ich widok Piotr puścił z ręki uzdę konia, potrącił kubeł grzanego wina ku przerażeniu raczącej go trunkiem mieszczki i rozepchnąwszy tłum podbiegł do zbliżającej się ludwisarzowej i jej córki. Wszystka niedola, zawody i tęsknota, jakie towarzyszyły mu przez sześć miesięcy wojennej poniewierki, w jednej sekundzie spłynęły z serca. Gdy poczuł na swojej twarzy ciepłe matczyne ręce ludwisarzowej, a poprzez jej palce widział bladą jak śnieg twarz ukochanej, tylko jedno uczucie owładnęło jego pamięcią - szczęście niewysłowione. - Jużeśmy obie zwątpiły w twój powrót. Co dnia serce się nam krajało - mówiła pani Timowa nie puszczając młodzieńca z rąk. - Tyle miesięcy i takie straszne wiadomości przychodziły do nas... Piotr nie śmiał się wyrywać z rąk matrony, zresztą w tej chwili wystarczało samo patrzenie w twarz dziewczyny. Czymże wobec tego zjawiska były zwidzenia i marzenia w bezsennych nocach żołnierskiego czuwania czy marszu? Tu stała przed nim piękna, urokliwie piękna, o niepokalanie czystych, kochających oczach. Przypadł do jej rąk, całował zimne palce, które drgały pod jego wargami i błądziły półprzytomnie po zaroście jego twarzy. Ani jedno, ani drugie nie wypowiedziało zrazu słowa. Rozrzewnione widokiem powitania przekupki obcierały twarze fartuchami i chlipały. - Ojej, moiściewy, ile to biedy w każdej wojnie. Takim młodym to razem być, a nie w rozłące i poniewierce. Druga, bardziej niż tamta ciekawska, już osuszyła łzy i pociągając Timową za rękaw pytała rozgorączkowanym głosem: - Syn to czy zięć, asińdźko? - Ani jedno, ani drugie. - Ojej, to dopiero zmówieni? A mówiłam! - odwracała się do sąsiadki - że dopiero teraz pójdą do ołtarza. - Ale kiedy, asanko? Pewnikiem jeszcze tej zimy. U Reformatów, moja pani, czy u księży Jezuitów? Pani Timowa nie mogła zaspokoić ich ciekawości, bo w tej chwili witała się z panem Arciszewskim. - Jeśli waszmość nie pogardzi naszym domem, to choćby zaraz prosimy do siebie z panem Piotrem. Jakaż będzie radość, gdy się mąż dowie o powrocie waszej miłości! Zaraz go ściągnę z warsztatów; nieborak nic nie wie o tej naszej radości. - Z całego serca dziękuję, ale naprzód mi dopaść arsenału. Za kilka pacierzy, jeśli łaska, może nas jejmość widzieć. Myślę, że do wieczora ten młody nie omdleje mi z tęsknoty. Prawdę mówiąc, wychudł w drodze na paździerz nie tyle z niewczasowania i głodu, ile z tych wiecznych rozmyślań. Tego dnia do mieszkania mistrza Timy zawitał najweselszy wieczór, jakiego tu od wielu miesięcy nie było. Gwar wypełnił izbę, bo gościnny gospodarz chcąc uczcić powrót pana armatnego i przyszłego zięcia zaprosił kilku rajców miejskich, ciekawych rozmowy o niedawnej wojnie, a zwłaszcza o perypetiach mieszczan lwowskich, z którymi wielu kupców warszawskich było w koligacji i zażyłości. Młodzi siedzieli ramię w ramię nic poza sobą nie widząc, a przy stole prym wodził nie tyle armatny i małomówny gospodarz, co pan Gremborzewski i Marcin Dębski, bo obaj wmówili się na przyjęcie, dowiedziawszy się o powrocie żołnierzy artyleryjskich. Mówili gospodarze, że miał to być skromny poczęstunek, naprędce urządzony, ale mimo to stół uginał się od jadła, od mis, cukrów i różnorakiego wina. Pito pod nowego króla jegomości, pod pokój z Chmielnickim i choć to nie były przecie jeszcze zrękowiny, nie omieszkano wznosić zdrowie narzeczeństwa, zwłaszcza nie mógł sobie tego odmówić pan Gremborzewski. - Proszę jejmości - mówił do swej sąsiadki, Timowej - jeszcze na pokojach w pałacu Arde widziałem, jak ten młodzik wzdychał ku tej młódce i w pomieszaniu groch nazywał kaparami. Kto tak jak on wtedy patrzy na dziewczynę, to go już wołami nie odciągnie. A może nie mówiłem wtedy waćpanowi, że jednak ją będziesz prowadził do ołtarza, a ja ci zagram na chórze? - Mówiłeś, waszmość. - No, to wasze zdrowie. Pijmy, drodzy państwo! - Na ich zdrowie! Zaś Marcin Dębski, choć ten toast wychylił z życzliwością, to za statystę się mając, nawracał wciąż do polityki. - Słyszeliście waszmościowie, że mój pan, książę Ossoliński, do Rzymu się wybiera? Nikt o tym jeszcze nie słyszał, więc wszyscy nadstawili uszu. - To i ty z nim pojedziesz - wtrącił Piotr. Może o to właśnie napomknięcie chodziło Marcinowi, bo odpowiedział z udaną skromnością: - Polecił mi kanclerz, jak i kilku innym swoim dworzanom, sposobić się wcześniej do drogi, byśmy się mogli przystojnie pokazać w Rzymie. Pamiętają tam, powiada, dawniejsze poselstwo kanclerza. - I myśmy wtedy widzieli, z jaką paradą wyprawiał się Ossoliński do papieża - dorzucił Tima. - Ale powiedzże waćpan, co za cel tego posłowania. - Książę kanclerz myśli o dawnych planach króla Władysława. Skoro stanie teraz zgoda z kozaczyzną i powróci dawne przymierze z Moskwą, kto wie, czy nie przyjdzie nam ruszyć na Tatarów i Turków. W tym celu potrzebne nam poparcie Ojca świętego. Uśmiechnął się gorzko Arciszewski. - Tu nie tyle potrzeba papieskiego poparcia, ile rozsądku i karności w narodzie. A jakaż ona u nas jest, waszmościowie? Widzieliśmy, co się działo pod Piławcami. Powiedzcież mi, waszmościowie, czy był bodaj jakiś sąd nad regimentarzami i komisarzami w czasie elekcji? - Chciano wziąć pod sąd kapturowy Radziejowskiego, ale oparł się temu z wielkim hukiem. - A nad księciem Dominikiem lub komisarzami? - Zrazu pomstowała szlachta, ale panowie zjechali z wielkimi wojskami, więc potem każdy bał się im przeciwić. - Ano macie. Hańba nawet na sejmie nie zmyta. Widzę też, że gładko poszło panu Wiśniowieckiemu, co jak nietoperz umknął nocą ze Lwowa. Ładny mi hetman "na ten czas"! - O, właśnie dobrze, żeś, mości armatny, wspomniał o hetmaństwie Wiśniowieckiego! - wtrącił Gremborzewski. - Szlachta uznała tę nominację, przydawszy mu do pomocy Firleja, ale król dotąd tego nie potwierdził. Chyba w tym przyczyna, że kniaź jawny wróg kozaczyzny, a król pragnie ugody. - Wróg to nie tylko kozaczyzny, ale prawa i porządku w kraju. Daj Boże, by król jegomość miał go bacznie na oku. - Zobaczymy, jak będzie po sejmie koronacyjnym - napomknął Tima. - Dopiero wtedy król pełen władzy, pomazany. - A kiedyż koronacja? - pytał pan armatny, wszystkiego ciekaw. - Wyznaczono ją na drugą połowę stycznia - informował Dębski. - Czas daleki, może być jeszcze jakie zamącenie. - O kim myślisz? - O wielu cichych wrogach króla i kanclerza, którym przewodzi kniaź i Leszczyński. To oni mówią, że król zasiadł na majestacie dzięki obrotności kanclerza i żądaniom Chmielnickiego. - Jest i trzecia osoba, która wielce królowi pomogła - napomknęła pani Timowa. - Jejmość królowa wdowa, która zmówiła się z Janem Kazimierzem do ołtarza. - Ho, ho, jeszcze i to? - dziwił się Arciszewski. Gremborzewski nie lubił długiego politykowania, więc ile razy nadarzała się sposobność, nawracał do kielicha i ściągał rozmowę na lżejsze tematy. I w tej też chwili podniósł szkło w górę i zawołał beztroskim głosem: - Czyli, jak słyszę, na wiosnę dwa weseliska, na dworze królewskim jedno, drugie tu, u mistrza Timy. Wychylmy, waszmościowie, zdrowie tej pary, a rodzice niech tu zaraz gadają, na kiedy mam sprowadzić śpiewaków włoskich, jak to obiecałem panu Opackiemu. Wychylili wszyscy kubki, po czym Timowa wspomniawszy o wizycie starszego pana Opackiego, o której powiedziała Piotrowi już na Rynku, wtrąciła: - Z ojcem pana Piotra, gdy tu u nas był, uradziliśmy ten ślub na koniec czerwca, w dzień patrona nowożeńca. - Zbyt daleko, ale lepiej patrona nie obrażać, skoro tak uradzono - śmiał się Gremborzewski. - A teraz, waszmościowie, zdrowie ichmościów pań! - Zdrowie ichmościów! Gawędzili do późna w nocy w nastroju pogodnym i beztroskim. Jedynie na spalonym od wiatru czole Arciszewskiego pojawiała się wbrew jego woli chmura. Ogarniały go złe przeczucia i nie tak różowo, jak tu mówiono, widział przyszłość miłej ojczyzny. Niekiedy spostrzegał się, że zapada w milczenie i siedzi kwaśny przy radosnej okazji, więc ganił siebie samego w duchu. "Stary jestem i robię się zgryźliwy i nieufny. Swoją ściśniętą gębą psuję młodym całą radość. Gdy im do wesołości, to mnie nęka myśl, że nie będzie zgody z Chmielnickim. Obym się mylił, bo od pokoju, a nie od wojny zależy szczęście ludzkie, a więc i tych dwojga młodych." Rozdział XIV Od pierwszego dnia po powrocie do stolicy Arciszewski żył myślą o niedostatkach skarbu artyleryjskiego, zwłaszcza że nie zastał w Warszawie obersztera Siemianowicza, którego tutaj spotkać się spodziewał. Znów przyszedł okres ściągania rynsztunku, zabiegania o nowy sprzęt, czas korespondencji z cekhauzami na innych ziemiach Polski. Zgłaszał się armatny z petycjami do Ossolińskiego, do podskarbiego i wpływowych dostojników, nękając ich troskami artyleryjskimi. A namnożyło się pod nieobecność armatnego w Warszawie różnych kłopotów co niemiara. Oto na przykład w czasie pobytu Arciszewskiego na wyprawie rozwalono szopy na placu musztry, znajdującym się opodal arsenału, rozkopano doły i nie wiadomo za czyją zgodą, niejaki pan Montelupi zaczął tam stawiać fundamenty pod swoją rezydencję. To znów, gdy się rozeszła wiadomość po mieście, że zjechał pan armatny, co dzień wystawało w sieni arsenału po kilku furmanów ze skargami, że żaden z tych, co ciągnęli wozy i działa z Warszawy aż pod Konstantynów, nie został po dziś dzień opłacony przez Siemianowicza. Pisał więc Arciszewski skargi do kancelarii królewskiej na rodzinę Montelupich, upominał się o pieniądze dla furmanów, bo już na dodatek słyszał, że protektorzy obersztera Siemianowicza jakimiś sposobami zabiegają o rozgrzeszenie królewskie za zmarnowaną kasę armatnią. Gdziekolwiek jednak się pojawił, wszędzie go odprawiano bez decyzji, mówiąc, że dopiero po koronacji wszystko się uładzi i uporządkuje. Na koronację do Krakowa Krzysztof nie pojechał, by nie mitrężyć czasu. Posłał tam natomiast Opackiego, by młody człowiek coś niecoś przepatrzył, przysłuchał się szlachcie i przy okazji zebrał wiadomości. Tam w Krakowie, widząc króla na majestacie, niewiele myślano o potrzebach wojennych ojczyzny. Bito z dział krakowskiego cekhauzu, pito, ile wlezie, na festynach, pokrzykując o nowej potędze Rzeczypospolitej, jaka skupi się wokół nowego króla jegomości. Tylko jeden mąż stateczny, będący u boku Jana Kazimierza, myślał nieustannie za wszystkich, trzeźwo i zimno. Był nim kanclerz Ossoliński, któremu już zazdroszczono, że jak u króla Władysława, tak teraz u Jana Kazimierza jest pierwszą osobą. Nauczony klęskami powracał do dawnych zamiarów wzmocnienia władzy królewskiej, którym hołdował za dobrych lat króla Władysława. "Divide et impera" - myślał za antycznymi mistrzami i zręcznymi manewrami kłócił panięta między sobą. Po cichu podtrzymywał nienawiść i oburzenie szlachty przeciw Dominikowi Zasławskiemu, Ostrorogowi jak i Wiśniowieckiemu, choć tego najmniej winiono. Ku cichej satysfakcji Ossolińskiego obrzucano regimentarzy i komisarzy wyzwiskami, obelgami i obwiniano za klęskę, aż stanęła decyzja sejmu koronacyjnego, że wszyscy regimentarze i komisarze będą sądzeni na przyszłym sejmie inkwizycyjnym. Nie wyszedł cało z tej opresji i kniaź Wiśniowiecki, choć stali za nim zwolennicy całkowitego zdeptania kozaczyzny. Jan Kazimierz idąc ręka w rękę z Ossolińskim nie uznał kniaziowego hetmaństwa. Już w przeddzień uroczystości koronacyjnych spotkał Wiśniowieckiego ze strony Jana Kazimierza wyraźny dyshonor. Oto w czasie pogrzebu zmarłego króla, który dawnym zwyczajem odbywał się przed koronacją, Jan Kazimierz wobec tłumów zebranej szlachty ujawnił swoją niechęć do Jaremy. Stary obyczaj nakazywał, by po skruszeniu chorągwi króla nieboszczyka, jej grot wręczony był hetmanowi koronnemu. Jakież więc było zdziwienie senatorów, biskupów i jakaż niepomierna gorycz dumnego kniazia, gdy Jan Kazimierz podjąwszy z posadzki katedry wawelskiej odłamany grot chorągwi wręczył go nie hetmanowi, ale swojemu dworzaninowi. - Za hetmana go nie uważa - rozszedł się szept wśród senatorów i deputatów i leciał z ust do ust na krańce starej katedry. - Hetmanem jest, póki innego nie ma i dopokąd król nie pomazany - oburzali się zwolennicy kniazia. Wiśniowiecki zagryzł zęby i stał ponury jak widmo. Nie wypowiedział do nikogo jednego słowa skargi. Tego dnia jak i następnych chodził w orszaku królewskim niemowny i wściekły, z oczyma wbitymi w ziemię. On jeden wiedział, jakim wysiłkiem opłaca ten pozorny spokój i milczenie. W duszy bowiem szamotały się porywcze myśli i jeszcze gwałtowniejsze nie wypowiedziane słowa. "To ten plugawiec Ossoliński winien wszystkiemu. On króla przeciw mnie urobił. Nie daruję, na miły Bóg, nie daruję! Gardłem mi Toporczyk zapłaci za moją hańbę." Z tą wściekłością w duszy patrzył jak Jan Kazimierz szedł przez katedrę wśród zwisających chorągwi i arrasów, jak składał na ołtarzu chleb i wino, jak potem opierał dłoń na Ewangelii, przysięgając, że "podług prawa pospolitego królować będzie", i jak w tryumfie zasiadał wśród huku armat na majestacie. Tak ponury towarzyszył królowi, gdy trzeciego dnia Jan Kazimierz jechał z zamku wawelskiego do miasta Krakowa, by odbierać od mieszczan klucze ich grodu. Nie koiło jego goryczy nawet to, że idąc tuż za Dominikiem Zasławskim, niósł teraz purpurową poduszkę ze szczerozłotym jabłkiem królewskim. Aż przyszedł na małego kniazia dzień najgorszy, najboleśniejszy w jego dotychczasowym życiu, wobec którego utrata zamków na Ukrainie wydawała mu się znikomym nieszczęściem. Dnia ósmego lutego król Jan Kazimierz na oczach wszystkich senatorów i deputatów wziął z jego rąk buławę i jeszcze nie oszczędził słów nader przykrych. - "Służyłeś Rzeczypospolitej, ale nie nam. Nie chciałeś nas mieć królem, my nie chcemy cię mieć hetmanem. Sami będziemy buławą zawiadywać, a później oddamy ją, komu zechcemy. A ty przy boku naszym pozostać nie możesz i dopóki my za łaską Bożą królować będziemy, ty ani wojskiem dowodzić, ani urzędu piastować nie będziesz. Trzeba, by monarchowie szanowali tych, którzy ich zdrowia pilnują i dobrze im życzą." Zzieleniał Wiśniowiecki i dech mu całkiem zaparło. Ledwie wykrztusił: - Jeśli w czym zawiniłem, ukarzcie mnie, miłościwy panie, śmiercią. To, co wasza królewska mość mówisz, gorsze niż wygnanie. - Karać cię inaczej nie będziemy, ale łaskę naszą usuwamy, boś jeszcze sejm chciał zerwać, nie bacząc na króla i ojczyznę. - Ale przecież sejmu nie zerwałem, tylko groziłem. Kto mnie tak obwinia przed waszą królewską mością, jest arcypies, niedobry syn i zdrajca! - Ostatnie słowo nieomal syknął, rzucając jednocześnie złe spojrzenie na Ossolińskiego. - Upominam, byś obelg nie rzucał na wiatr w mojej obecności. Lepiej, bym cię już u boku swojego nie widział. Straszna to była chwila dla pysznego magnata. Odstąpił wtedy od króla i wszedł w gromadę szlachty. Nie mogąc już ścierpieć dłuższego opanowania syczał na lewo i prawo : - Haniebnie ze mną postępują! Kanclerz pies, wszystkiemu winien. Na nim poszukam sprawiedliwości. On jeszcze nie wie, kto to Wiśniowiecki. Przytaknął mu z miejsca drugi wróg Ossolińskiego, Leszczyński: - Kanclerz pyszałek, każdego z nas chce pognębić. Napisał do Chmielnickiego, że hetmaństwo waszej miłości zostanie odebrane, byle była zgoda z Kozakami. - Przeciw mnie, kniaziowi ruskiemu, z chłopami paktuje? Hańba im wszystkim, niedaleko na tej zdradzie zajadą. Działo się to wszystko w komnatach zamku wawelskiego, wśród tłumów gości sproszonych na królewski festyn. Kniaź widząc, że już ten i ów odeń odstępuje, a inny rozmawia z nim półgębkiem, niedługo tu zabawił. Wyszedł przed czasem z całym swoim dworem i już będąc na dziedzińcu śród tysiąca pałających świateł powiedział do swojej świty: - Bracia, czy takiej hańby nie należy pomścić? Jak myślicie, druhowie moi najmilejsi, towarzysze złej i dobrej godziny? - Krwi potrzeba! Krwi utoczyć z jegomości kanclerza! - krzyknął skwapliwy do wszelkich burd Przyłułecki, jeden z sekretarzy kniazia Jeremiego. - Hańbę zmyć! Nie może być inaczej - wołali inni dworacy. Podobały się księciu te objawy oburzenia, ale dostrzegłszy, że opodal pod kolumnadą wawelskiego zamku stoi kilku gwardzistów królewskich, nadstawiających oka i ucha, powiedział na cały głos: - Dziękuję waszmościom, że mi tak sprzyjacie i burzy się w was krew przeciw kanclerzowi. Wszelako ja prawo szanuję i niechże mi nikt z was nie waży się jakowej burdy wszczynać. Przecierpię moją krzywdę. To powiedziawszy wziął pod rękę Przyłułeckiego i szedł z nim do karocy z cicha rozmawiając. `ty Część druga (c.d.) Rozdział XV Dwór Ossolińskiego ruszył w powrotną drogę do Warszawy na drugi dzień po odjeździe orszaku królewskiego. Kanclerz opóźnił podróż, by mieć bodaj jeden dzień wolny do uporządkowania spraw związanych z koronacyjnym sejmem. Siedział teraz w karocy oparty o miękkie poduszki i dumał nad przebiegiem obrad krakowskich. Miał szereg sukcesów, ale nie wszystko poszło po jego myśli. "Że sejm dobiegł końca - myślał - bez burdy i bez veta, to moja zasługa. Nasłuchali się nagan regimentarze i moja w tym ręka, że nie dopuściłem do sądu nad nimi, bo wtedy szlachta porwałaby, się za szable i sejm zeszedłby na niczym. Najważniejsze, że zgodzili się na pięćdziesiąt tysięcy żołnierza i że Wiśniowieckiemu wypadła z ręki nieprawna buława." Myślał i o tym, że w nagrodę za swoją obrotność przy obronie kandydatury Jana Kazimierza otrzymał wczoraj od króla nowe starostwo. Nie do pogardzenia było, bo jedno z najbogatszych, lubelskie. Ileż to, chyba ponad czterdzieści tysięcy rocznej intraty wpłynie z owej żyznej ziemi lubelskiej? Ale kanclerz Ossoliński, choć jak każdy szlachcic nie zapominał o swej prywacie, to nie na niej wyłącznie skupiał swoją uwagę. Równą troskę przydawał sprawom publicznym, a te nie we wszystkim pomyślnie się układały. Porozumienie, które wszczął przez posła Śmiarowskiego z Chmielnickim nie zyskało pełnej aprobaty sejmu. Tą sprawą miał się zająć zespół czterdziestu deputowanych i ministrów rezydentów, a takich komisji krępujących jego władzę kanclerz nie cierpiał. Oprócz tego najbardziej doskwierała mu uchwała nakazująca, by na miejsce dawnych pułków kozackich, pilnujących przeprawy dnieprowej, postawiono polskie chorągwie. "To będzie kamień niezgody między nami a Chmielnickim. Ich to przecież ziemie i starodawne prawo posiadania pułków rejestrowych. Czegoś podobnego nie ścierpi hetman zaporoski." Widział w tym rękę swoich nieprzyjaciół, wrogów ugodowej polityki z Kozaczyzną, a wśród nich - Wiśniowieckiego. Toteż jedyną było pociechą, że zniechęcił króla do kniazia i że buława została w rękach Jana Kazimierza, który miał odtąd dowodzić wojskiem przy doradzie triumwirów: kasztelana bełskiego Firleja, kanclerskiego krewniaka, dalej kasztelana kamienieckiego Lanckorońskiego i podczaszego Ostroroga. "Gdy trzech wodzów jest, to jakby żadnego nie było myślał z uśmiechem. - Wszystka władza wojskowa w ręku królewskim przy wsparciu o moje ramię!" Poruszył się z zadowoleniem na poduszkach karocy i uchylił okna. Zimny wiatr nadleciał z ośnieżonych pagórków wyżyny kieleckiej, a kłąb pary wybiegł z kolasy na zewnątrz. - Dębski! - Do usług, wasza miłość. - Gdzie jesteśmy? - W Kieleckiem, niedaleko wsi Zagaje. - Staniemy dziś przed wieczorem w Kielcach? - Pospieszamy, mości kanclerzu, ale śnieg tu w lasach po kolana, - Wczoraj szedł tędy dwór królewski, szlaku nie przetarł? - Nocą na nowo zasypało. Dobijemy do miasta, proszę waszej miłości, chyba późnym wieczorem. - A jak tam muszkieterzy na przodzie i na zadzie? Jadą w pogotowiu? - Jak wasza miłość kazał, pilnują szlaku. - Tu lasy niebezpieczne i ciemno, niechże pół chorągwi podejdzie bliżej moich sań i jedzie obok nich w pogotowiu. Dębski już miał ponaglić konia ostrogą, by jechać na czoło do pocztu prowadzącego korowód, ale Ossoliński jeszcze go wstrzymał: - A ten, co tu stale przy tobie, kto to taki? Nie w moich barwach przecie. - Mój krewniak, Piotr Opacki, spod znaku pana armatnego. Asystował przy działach, które grały na koronacji. - Już wiem. Pamiętam, jak się o niego wstawiałeś. Skoroś - zwrócił się do Piotra - od pana Arciszewskiego, toś jak i on stronnik, a nie wróg kanclerza. - Nie inaczej, mości kanclerzu. Pan Arciszewski był za królem Kazimierzem i zawsze przyjazny zamysłom waszej kanclerskiej mości. Gdy w tej chwili Marcin pojechał ku przodowi, kanclerz, widać żądny pogawędki, bo mu jakoś było nieswojo w tych lasach, rozmawiał dalej z Opackim. - Toś i ty był pod Piławcami i we Lwowie? - Cały czas byłem u boku pana armatnego. - A czemuż twój generał nie pojechał na koronację? - Chce jak najprędzej odnowić armatę, a poza tym po ostatniej wyprawie choroba mu wlazła w nogi. - Hm. Stary i dobry żołnierz. A jakże tam było z kniaziem Jaremą we Lwowie? Opowiedzże, skoroś wszystko na własne oczy widział! Ossolińskiemu nie brak było wiadomości, o które pytał. Znał wszystko w szczegółach z wielu relacji, jak też z rozmów z panem Arciszewskim. Ale że to o Wiśniowieckiego chodziło, który się tak na niego zawziął i odgrażał, miłe było dla kanclerskiego ucha każde słowo ganiące kniazia. Dlatego pytał i słuchał z ciekawością, jak Piotr oburzał się na Wiśniowieckiego, jak opowiadał o nieludzkim ściąganiu kontrybucji z mieszczan lwowskich i o jego niecnej ucieczce. - No i widzisz, o takim wodzu niektórzy hymny piali na sejmie. Dzielności mu nie brak, wiele przecież dokazywał na Ukrainie, tyle że nie po myśli królewskiej. Nasycony wiadomościami o Wiśniowieckim nagle dodał: - Ale nie o tym chciałem z tobą mówić, skoro mi wlazłeś pod rękę. Pokłoń się ode mnie panu armatnemu i powiedz, by już sprawy na oberszterze Siemianowiczu nie dochodził. Jako sekretarz pana armatnego wiesz chyba, o czym myślę. Piotr przytaknął. - Owe kilka tysięcy, co ostały w kasie artyleryjskiej pod Piławcami, król darował Siemianowiczowi, by mógł jechać do Niderlandu i kształcić się w sztuce artyleryjskiej. Nie byle jaki to indzinier i puszkarz. - Pan Siemianowicz jako indzinier w wielkiej cenie u pana armatnego, ale jak się mój pan o tej kasie dowie, żółć go zaleje. Śledzi on za każdym groszem, nawet za takim, co na świece i inkaust wydany. Bywa, że sam żołdu nie bierze, więc się zmartwi tak wielką utratą gotowizny. A jeszcze furmany spod Piławiec nie popłacone. - Cóż robić - Ossoliński rozłożył ręce - wola królewska święta. Ktoś widać ze stronników królewskich wetknął miłościwemu panu pismo i król podpisał skwitowanie Siemianowicza. Na to królem, by łask udzielał. Tymczasem po obu stronach drogi wzburzył się tuman śniegu. Nadchodziła Chorągiew dragońska ku lepszemu bezpieczeństwu kanclerza. Pojawił się też Marcin i zameldował księciu o wykonaniu rozkazu. - Mrok się zbliża - powiedział Ossoliński. - Pilnujcież mi sprawnie konwoju, a ja się zdrzemnę. Piotr jechał teraz obok Marcina, tuż przed saniami. Wkoło był cichy las, uśpiony pod kiściami śniegu. Niekiedy podchodziły ku drodze polanki młódkami zakrzewione, całe w śnieżnym puchu, i wtedy nieco siwego światła nadpływało ku jadącemu orszakowi. Dwaj młodzi towarzysze jadąc stępa gawędzili ze sobą. Piotr nawracał do niedawnej rozmowy z kanclerzem, dalej zdziwiony, że król tak pochopnie rozgrzeszył Siemianowicza. - Tyś, widzę - odpowiedział Marcin ze współczującym uśmiechem - taki sam jak Arciszewski. Sumienie masz delikatne i trzęsiesz się o każdy grosz. - O publiczny, nie o swój. Własnego zresztą mam niewiele. - I dlatego jesteś zbyt surowy w tych sprawach. Ostatecznie trzy tysiące talarów to nie majątek, a król zyskuje sobie stronnika. Czymże ich pozyska, jak nie pieniędzmi i donatywami? - Zły to stronnik, co za pieniądze sprzyja. Ludzi trzeba sobie jednać mądrością i prawością rządzenia. - Naiwny jesteś jak wtedy, gdy cię wiozłem do Warszawy. Tylko ten, co łaski dawa, ludzi sobie zjednywa. Nie ma takiego, co by gardził talarami. - Zależy, za co dawane. Za przywłaszczenie winna być kara, a nie zapłata. Skoro już wszystko przeliczasz na pieniądze, powiedzże, komu należna nagroda, Siemianowiczowi, który uciekł z kasą, czy panu armatnemu, co o głodzie i chłodzie przywiódł resztki ludzi do Lwowa i bronił miasta? - Gdyby się umiał upomnieć o swoje, i jego nie minęłaby łaska królewska. - Pan armatny za dumny, by się przymówić o nagrodę. We Lwowie z własnej szkatuły wyłożył tysiąc złotych za ludzie artyleryjskie, by cało wyszli. Nie dla pieniędzy on wojuje. Dworzanin Ossolińskiego zrazu nic na to nie odpowiedział. W świetle pierwszej zapalającej się właśnie głowni Piotr zobaczył rysy Marcina. Na jego ustach nie było niedawnej ironii, ale raczej zawstydzenie. - Zacny jest pan z Arciszewa, ale tacy ludzie tak rzadcy w miłej ojczyźnie jak perły. Czasy nastały takie, że kto nie ma wielkich majątków i o nie się nie dobija, nic nie znaczy w Koronie. Samym wojowaniem, i to, jak na tę porę, nieszczęsnym, pan armatny nie dojdzie do fortuny i ty przy nim wiecznie będziesz chudym pachołkiem. Mnie zaś, przed krewniakiem tego nie kryję - zaiskrzyły mu się oczy - porywa nadzieja wielkiego życia, działania, polityki i chęć posiadania ziemi coraz większej. Mówiłem ci dawniej, że mi Ossoliński puścił wioskę, a teraz nowej się spodziewam, skoro mój pan w łaskach u króla i sam się już wzbogacił o starostwo lubelskie. I dla mnie coś kapnie, bom się także napracował przy elekcji króla jegomości. - Daj ci Boże szczęście, mój Marcinie. Ja jestem urodzony do innego życia. Byle Bóg dał mi skojarzyć małżeństwo, żyć po bożemu i rodzinę założyć, to już większego szczęścia mi nie potrzeba. Dębski uderzył go rękawicą po ramieniu i krzyknął wesoło: - Tak mi mów, że cię miłość oślepiła i tylko myślisz o kochaniu. Jak się ożenisz, a lata pójdą, zobaczymy, co wtedy powiesz. Teraz niech ci Bóg szczęści i mnie też, byśmy tego wesela w czerwcu doczekali. Tuż obok w lesie zadudniły nagle kopyta. - Kto tam? - krzyknęły straże. Dwóch muszkieterów jadących z pochodniami w ręce skierowało konie w bok drogi, by oświetlić zagajnik, i wtedy zobaczono gromadę jeźdźców pędzących niewielką polaną w stronę kanclerskiego orszaku. - Stój! Kto tam? Zamiast odpowiedzi padło kilka wystrzałów. - Zdrada! - krzyknął Dębski. - Na nich! To zbójecki napad. Powstał tumult, strzały padały coraz gęstsze. Nie wiedziano, jak się ustawić i przed kim bronić, bo napastnicy dopadli orszaku z różnych stron, kłuli szablami w szpaler muszkieterów i już znikali w ciemności. Naraz padł z lasu gromki okrzyk: - Kanclerz w saniach. Na kanclerza! - Wszyscy do mnie! Do mnie! - krzyczał przerażony Marcin. - To napad na kanclerza. Wraz z Piotrem przyskoczył do drzwi sań i zasłonił sobą wejście. Jednocześnie krzyknął do zbudzonego Ossolińskiego. - Mości kanclerzu, napad zbrojny na waszą miłość. - Kto śmie, w imię Boga? Obok sań brzękały karabele i szpady. Dragonia siekła na chybił trafił, bo płonące głownie oślepiały, napastnikom zaś ułatwiały natarcie. Bito się i szamotano u samych drzwi pojazdu, tuż przed oknem, w którym widać było przerażoną twarz Ossolińskiego. Jakże nie miało być lęku w jego oczach, skoro tuż przed saniami grupa napastników wrzeszczała nieludzkim głosem: - Niech zginie pies przeklęty, zdrajca szlacheckiego narodu! Przysadkowaty, o przekrwionej gębie szlachcic rąbał w tej chwili przez kark kanclerskiego dragona i wołał wniebogłosy: - Puśćcie, puśćcie, psiewiary, do niego! Kogo bronicie, arcypsa i pachołka Chmielnickiego? Panowie bracia, w obronie naszych wolnościów nawlec go na szpadę. Naprzód, na kanclerza! - Znam ten głos - krzyknął Marcin do walczącego obok Piotra. - Uważaj, to bestia cięta w szabli. Przysadkowaty szlachcic, dowodzący napadem, miał twarz zakutaną w futrzany kołnierz, ale wśród kłaków baranicy widać było obwisłe wąsy, małe oczka ryby i nos nieco skrzywiony od blizny. - Przyłułecki, pamiętasz? Ten, co pyskiem bronił kniazia Jaremy. Żołnierze, to napad bandy kniazia Wiśniowieckiego! - krzyczał Marcin. - Stawaj, ty wywłoko Jaremy, coś już raz pyskiem nas obrażał. Teraz dworzanie i dragoni kanclerza wiedzieli, z kim mają do czynienia. Zawziętość wzrosła jeszcze bardziej. - Wiśniowiecczycy, bij, morduj psubratów! Jak szakale po nocach napadają! Giń, ścierwo jedne! Napastnicy, chcąc wywołać większe zamieszanie, zaczęli wytrącać zapalone głownie z rąk służby kanclerskiej. Spadały w dół, syczały w topiącym się śniegu i teraz źgano się po omacku. Piotr i Marcin mimo to nie spuszczali z oka krępej postaci Przyłułeckiego. - Pilnujmy tej wywłoki, on hersztem całej bandy. Od czoła orszaku nadjeżdżały posiłki. Wataha widząc się w niebezpieczeństwie okrążenia straciła na ochocie i cofała się w bok od szlaku. - Nazad, waszmościowie, za dużo sługusów kanclerskich! - wolał wściekłym głosem Przyłułecki. - Czekajcie, psie dusze, przyjdzie na was ostatnia godzina, wtedy diabłu oddamy duszę kanclerza. Wrzeszczał i manewrował koniem szukając miejsca do ucieczki. Przesadził rów, pochylił łeb do szyi końskiej i umykał przed goniącym go Piotrem. - Stój, sukinsynu! Stawaj, podlecu, a nie umykaj, jak twój kniaź spod Piławiec i ze Lwowa. Ale warchoł już dopadał gęstego lasu i kluczył, pościg był niemożliwy. Piotr strzelił raz z jednej, raz z drugiej krócicy, ale nawet szelestu liści nie było, bo śnieg wszystko przytłumił. - Umknął mi, ścierwo jedno. Zawrócił koniem ku orszakowi, gdzie już nie było szczęku broni. Podejmowano z ziemi pogubioną broń i odprowadzano pokłute konie na tyły. Gromada dworzan i żołnierzy skupiła się wokół sań, z których wysiadał Ossoliński. - Pewni jesteście, że to ludzie kniazia Wiśniowieckiego? - Taili w okrzykach, z czyjego rozkazania napadają, i gasili głownie, ale ich herszta znam, bośmy z nim mieli zwadę pod Lublinem. - Pamiętam, mówiłeś wtedy o jakichś paszkwilach. Psie dusze jedne, pogadam ja z kniaziem Jeremiaszem, choć mi się wierzyć nie chce, by to było z jego rozkazania. Daleko stąd do Kielc? - Pół godziny zaledwie. - Tedy jedźmy dalej, w imię Boże! Dziękuję wam wszystkim, żeście mi życie ratowali. Każdemu z muszkietem wypłacić jutro po czerwonym złotym, oberszterom w dwójnasób. Tobie zaś, mój Dębski, żem cię tu widział u samych drzwi walczącego, jakeś piersi za mnie nadstawiał, dzierżawę puszczę, o której kiedyś wspomniałeś. - Bóg zapłać waszej miłości. Kanclerz wgramolił się z powrotem do wnętrza pojazdu i cały orszak ruszył dalej. Rozdział XVI Pan armatny chodził teraz po arsenale już nie tak pełen pogodnego ducha i nadziei, jak za czasów króla Władysława. Nie odczuwał troski królewskiej o armatę koronną, nie widywał króla jegomości ani w bramach arsenału, ani na ćwiczebnym polu. Nie mógł też zrozumieć, dlaczego król tak łatwo wybaczył oberszterowi Siemianowiczowi, którego już odtąd Arciszewski nie zobaczył, jak i bolały go inne troski nieszczęsnego arsenału. Uzyskał wprawdzie nakaz królewski, by odebrano Montelupiemu teren bezprawnie zajęty pod budowę pałacu, ale mała to była pociecha, skoro inne ważkie potrzeby zbrojowni nie znajdowały życzliwego zrozumienia na zamku. Nie mogąc dostać się na pokoje dworskie, raz i drugi zachodził do Ossolińskiego prosząc o baczniejsze oko królewskie i kanclerskie na sprawy artylerii. Za każdym razem otrzymywał mniej więcej tę samą odpowiedź. - Miłościwy pan dopiero od niedawna na tronie, więc się waszmość nie dziw, że nie zdążył pomyśleć o armacie. Pora też nie po temu, bo król nie chce drażnić Chmielnickiego gotowością wojenną. - I ja z tych, co się nie kwapią do bratobójczej rozprawy. Niechże będzie zgoda jak najsłodsza z Kozakami, ale przecie różnych sąsiadów wokół mamy i nie wiadomo, kiedy i przeciw komu będą potrzebne kartauny. Ja zaś nie tylko działa mam teraz byle jakie, ale i brak prochów, lontów i śrutownic. - Czekajże waszmość cierpliwie. Jest teraz u Chmielnickiego poselstwo z panem Śmiarowskim, więc da Bóg, zawrzemy zgodę, a wtedy trzeba się będzie razem z Kozakami sposobić na Tatarów. Przyjdzie czas, będą wici i twoja armata doczeka się królewskiej troski. Po każdej takiej wizycie Arciszewski wróciwszy do arsenału wyżalał się przed Piotrem: - Boże święty, kiedyż naród szlachecki zrozumie, że trzeba mieć stałą obronę, stałego żołnierza, a nie zaciągi od okazji do okazji i nie owe, brońże Panie Boże, pospolite ruszenie, cośmy je widzieli pod Piławcami. Opacki słuchał narzekań, a potem jak zazwyczaj wieczorem opowiadał Arciszewskiemu, co tam słyszał na mieście. - Mówią, że choć kanclerz myśli o ugodzie, może powstać nowa pożoga. Podobno Wiśniowiecki z owymi kilku tysiącami żołnierza zamierza przeszkodzić wszelkim układom i zacząć na własną rękę z Chmielnickim. - Ten zawsze ogień posieje. Nie udało mu się haniebnie ubić kanclerza, to dalej mąci przeciw niemu i królowi. - Mówią też, że Chmielnicki źle przyjął wojewodę Kisiela, a nawet odgrażał się, "że wybije z lackiej niewoli wszystek naród ruski po Lublin i Kraków". - Za daleko on sobie wymierza, bo mu już nasze niedołęstwo we łbie przewróciło. Wspomniałeś o Kisielu, a tu znów kanclerz mówił o poselstwie ze Śmiarowskim. - Właśnie mówią i o tym. Podobno słuch zaginął o Śmiarowskim. - Gdzieżeś to słyszał? - Gremborzewski powiadał. Podobno król jegomość zna już nienajlepsze wiadomości o poselstwie. - Kanclerz nic o tym nie wspominał. - Wczoraj dopiero przyszła taka wiadomość. - Gremborzewskiemu nie brak lichych plotek, jakich tam pełno na zamku. Gdzieżeś go widział? - U sławetnego Timy. - Aha, widzę, że temu moczymordzie zasmakowało wino u mieszczanina. A ty także polubiłeś go od czasu, jak ci obiecał zagrać na organach. - Skrzypek on, proszę waszej miłości, nie organista - odpowiedział Piotr nieco zarumieniony. - Nie płoń się, skoro o ślubie mowa. Daj ci Boże szczęście, choć teraz co dzień wieczorem siedzisz u Timów, mnie starego zaniedbując. - Wasza miłość zezwolił. Ja przecież dla waszej miłości, jeśliby taka była wola, wszystko... - Żartowałem, a ty zaraz do serca bierzesz. Zachodź tam i pilnuj panny, by ci jej Gremborzewski nie sprzątnął. Leciwy on, ale nigdy nie wiadomo, co siedzi w takim dworaku. Myśl o szczęściu młodego człowieka była dla Arciszewskiego jedyną pociechą w tych dniach niezwykłych i niespokojnych. A były to czasy naprawdę burzliwe i niepewne, nasycające wątpliwościami nie tylko pana armatnego. Światlejsi ze szlachty jak i roztropni mieszczanie patrzyli z obawą w najbliższą przyszłość kraju. Burza nad wschodem dalej wisiała. We wszystkich miasteczkach, wsiach i chutorach ukrainnych panował ruch wojenny. Szeptano po Warszawie, że mimo pertraktacji z Chmielnickim chan dalej w przyjaźni z hetmanem zaporoskim i że ma mu posłać nowe posiłki po świętym Jurze. Rozeszła się także wieść, że Chmielnicki przyjął ze wzgardą posła królewskiego, Śmiarowskiego, a nawet rzucił na ziemię przyniesiony przezeń list Jana Kazimierza. Inni powiadali, że wszystkiemu winien Wiśniowiecki, który przeszkadza układom, znosi się przez ścianę Rzeczypospolitej z Rakoczym na Węgrzech i z nim razem zamierza odzyskać swoje włości ukraińskie, nic się nie licząc z planami królewskimi. Najczęściej jednak mówiono o rosnącej potędze Chmielnickiego, który znów głosił po całej Ukrainie, że żadnego pokoju nie pragnie, bo musi się "ściana ze ścianą zderzyć i jedno się obali, drugie ostanie". I dla Ossolińskiego były ciężkie chwile. Liczył na to, że jeśli nawet poseł Śmiarowski nie namówi Chmielnickiego do ugody, to jednak uda mu się przekupić atamanów kozackich i zamącić w dowództwie ukraińskim. Ów poseł wziął zresztą w tym celu z Warszawy tajemne nominacje dla pułkowników kozackich. Niedobre wiadomości ze wschodu odwracały szlachtę od kanclerza, którego za jego ugodową politykę znów nazywano wrogiem ojczyzny i zdrajcą. Podtrzymywali tę nienawiść śmiertelni jego wrogowie, Wiśniowiecki i Leszczyński, i obaj wzniecali nastroje wojenne, domagajac się rozprawy z Kozaczyzną. Kanclerz widząc, co się wokoło niego święci, rozsyłał teraz rozpaczliwe listy do senatorów, zapraszał ich na zebrania do Warszawy, by jak najprędzej obmyślić jakowąś obronę, bo szło, jak pisał, "już nie o rękaw sukni, nie o suknię samą, ale całe ciało ojczyzny". W drugim tygodniu maja król Jan Kazimierz dał się przekonać senatorom, że należy porzucić politykę ugody, sposobić wojsko, a nie czekać z założonymi rękami. Wydał wici na pospolite ruszenie i rozesłał uniwersał, w którym pisał: "Ponieważ swawola coraz to większą górę bierze, do uspokojenia nakłonić się nie chce, przyjdzie wszystkich sił Rzeczypospolitej na jej poskromienie ruszyć, do czego My osobą naszą przyczynić się chcemy, niosąc zdrowie i dostojeństwo nasze za całość i bezpieczeństwo państw nam od Pana Boga powierzonych..." Sekretarze królewscy i kancelaria zagraniczna Ossolińskiego miała teraz pełne ręce roboty. Szły listy królewskie do cesarza, do Rzymu, do Hiszpanii i Francji, do Moskwy i na Węgry, a wszystkie miały zjednać przyjaźń obcych państw dla nowej wyprawy wojennej Rzeczypospolitej. Z początkiem czerwca Ossoliński wezwał do siebie Arciszewskiego. Gdy przełożony nad armatą koronną wszedł do gabinetu kanclerza, nie mógł dziś poznać Ossolińskiego. Chyba z dziesięć lat mu przybyło od czasu, gdy przed kilku miesiącami widział go w tymże samym pałacu. Nalana twarz Ossolińskiego była żółta jak wosk, obwisła, na wielkim czole kanclerza urosły dziesiątki zmarszczek i napuchniętych wzgórków. - Jestem do usług waszej miłości - zaczął armatny. - Siadajże waszmość i nie patrz tak na mnie, bo nie zobaczysz w mojej twarzy zdrowia, tylko zgryzotę. Chwilę gładził strzyżoną szpakowatą brodę, pocierał dłonią twarz, by mięśnie na niej nieco stężały. - Dobijałeś się tutaj wiele razy, by ci pomóc w przygotowaniu większej armaty. Tak to u nas jest, że wszystko robi się poniewczasie. - Lepiej późno niż nigdy. - Nie chciał król drażnić Chmielnickiego, ale na nic to się zdało i teraz czeka nas nowa potrzeba. O uniwersale królewskim już słyszałeś? Pan armatny przytaknął. - Uniwersał więcej na postrach niż ku rzetelnemu przygotowaniu siły. Dobrze wiesz, co warte nasze pospolite ruszenie. Przerwał ważąc, czy pora wyjawić swoje troski. - No, tak - bąknął zrazu. Potem wsparł się mocniej w fotelu i zaczął mówić bardziej energicznym głosem.Tyś stary żołnierz, a nie strachajło, jakich wielu nawet wśród panów senatorów. Słuchaj, co powiem. Chciałem ugody z Kozaczyzną z zachowaniem powagi króla i Rzeczypospolitej. Tymczasem nie z byle kim sprawa. Ów Chmielnicki, ciężko to wyznać, wydaje mi się chwilami sprytniejszy ode mnie. Łudził mnie przez ostatnie miesiące, przyjmował poselstwa, choćby tego Śmiarowskiego, człowieka moim zdaniem nader obrotnego. Miał mi on przeciągnąć pułkowników kozackich na naszą stronę i czterech nawet przekupił. Ale Chmielnicki to wykrył i skończyło się całe poselstwo. Znaleziono u Śmiarowskiego szkatułę z pięćdziesięciu przywilejami dla pułkowników kozackich i uwięziono biedaka. Chmielnicki kazał go przykuć do armaty. - Posła Rzeczypospolitej?! - Kto ma siłę, z posłami się nie liczy. Śmiarowskiego zakłuli atamani i półżywego w dole zakopali. Rozumiesz, że gdy to rozgłoszę, jedno pozostaje - wojna. Ale nie na tym koniec. Wiem, że Chmielnicki pojechał do Krymu i już się umawia z ordą. Przejąłem jego listy. Na dodatek zwąchał się z młodym Rakoczym i wiele mu obiecuje za sprzyjanie rebelii. Rozumiesz więc, jaka teraz sytuacja. Tylko wojna przed nami, nie ma innego wyjścia. Musisz więc na głowie stanąć, by w kilka tygodni przygotować, co się da, wysłać zawczasu rozkazy do Baru, Zbaraża i do innych cekhauzów wschodnich. Kanclerz skończył. Korciło Arciszewskiego, by teraz wygarnąć z oburzeniem, jak to nawoływał do przygotowań zaraz po elekcji króla. Wystarczyło jednak spojrzeć na znękaną twarz Ossolińskiego, by odeszła ochota dokuczania. - Czasu mało, ale według twojego rozkazania, mości kanclerzu, wszystko zrobię, co będzie w mojej mocy. - Nie ja każę, król tak chce. On to zezwolił, bym tobie wcześniej niż innym powiedział o jego planach. Na pospolite ruszenie nie liczymy, bo "byłaby to sromota, gdybyśmy przeciw chłopom nieposłusznym z wszystkich województw ruszyli..." Do obrony, powiedział król, nie widzimy innego środka, jak zadowolić się zaciężnym żołnierzem. Król sam w pole ruszy i liczy na to, że mu panowie nadeślą swoje poczty. - Kiedyż zacznie się wyprawa? - Król jegomość upatrzył na wymarsz dzień swojego patrona, dwudziesty czwarty czerwca, więc przed tym czasem, ile masz armat, podeślij pod Lublin i przygotuj jak najwięcej prochów i rynsztunku. Mów, ile potrzeba ci gotowizny. Gdy choć tak poniewczasie zaczęła się mowa o potrzebach artylerii, armatny nabrał kolorów. Już nie biadał nad przeszłością, ale wysuwał plany. Dział, ile będzie mógł, ściągnie z Prus i z Krakowa. Tysiąc cetnarów prochu zwiezie co prędzej od gdańszczanina Pilgrima, na co wyjdzie dziesięć tysięcy złotych. Miał nadzieję, że uda mu się jeszcze sprowadzić petardy, lontownice i podwozia dla dział. - Batów mostowych - mówił - mam coś niecoś, ale dziś jeszcze poślę ludzi do Gdańska, by mi tameczni cieśle pospieszyli z wykonaniem nowych łodzi mostowych, zwłaszcza że ich nic tak nie zachęci do pośpiechu, jak widok gotowizny. Od jutra zaciągnę nowych furmanów, skoro zawczasu trzeba wysyłać sprzęt pod Lublin. Tego dnia wrócił Arciszewski do arsenału odmłodzony i rześki. Czuł się z powrotem potrzebny. Ledwie wszedł do swojej izby, przywołał Piotra i chodząc po pokoju, bo już nawet z nóg ustąpiło wszelkie kłucie, opowiadał zaufanemu adiutantowi o rozmowie z kanclerzem. - Tak już jest w naszej Polsce, że dopiero nieszczęście uczy nas rozumu. Byśmy się zajęli,armatą i zbrojeniem, muszą nam przedtem atamanowie kozaccy zakłuć posła Rzeczypospolitej. Ale nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Wreszcie widzi król, że ma arsenał, i jesteśmy znowu potrzebni. I na ciebie, Piotrze, przychodzi teraz pora jeszcze żywszej pracy. Pojedziesz jutro do Gdańska do Pilgrima i Izaaka Spiringa... - Do Gdańska? - zapytał Piotr wahającym się głosem, ale zaraz dodał z pełną karnością: - Według rozkazu waszej miłości. Ale i to nie uszło uwagi Arciszewskiego. - Cóż to, pytaniem odpowiadasz na rozkaz? Gdy w odpowiedzi na te słowa Opacki opuścił głowę z wyraźnym zakłopotaniem, Arciszewski dopiero teraz domyślił się, o co chodzi. - Bóg świadkiem, że zapomniałem. Darujże mi, chłopcze! Przecież właśnie po świętym Janie twoje wesele. - Nie chciałem wspominać o tym waszej miłości. Zresztą, skoro wyprawa w pogotowiu, to trzeba przełożyć na później dzień mojego ślubu... - Nie, nie. Kto inny pojedzie do Gdańska, a ty raczej musisz przyspieszyć wesele. - Łaska wielka waszej miłości, ale przyspieszyć się nie da. Dla moich rodziców byłoby to kłopotliwe, bo się dopiero sposobią, a zaś mistrz Tima nie ściągnąłby swoich krewnych z Torunia i Malborka. Serce się rwie do szczęścia, ale za łaską Opatrzności przełożymy dzień wesela na Matkę Boską Zielną. - Myślisz, że do tego czasu skończy się wyprawa? - posmutniał armatny. - Nie, mój drogi, zostaniesz przy arsenale, będziesz wszystkiego tu pilnował w czasie mojej nieobecności i nie zamącisz tym samym w swoich zamiarach. Nie takie to wielkie nieszczęście, że cię nie będę widział przy ołtarzu. Na te słowa Piotr pochylił się do kolan zwierzchnika. - Niewdzięcznikiem nie jestem,za żadne skarby ślubu w nieobecności waszej miłości nie wezmę. Zresztą i pan Tima miałby mnie wtedy za wielkiego nędznika. Poza tym, wasza miłość, jestem żołnierzem i tam moje miejsce, gdzie niedola ojczyzny. Da Bóg, z chwałą wrócimy razem i wtedy wesele będzie chwalebniejsze i bardziej radosne. Niechże wasza miłość nie protestuje, bo to moje ostateczne postanowienie. Musiały się takie słowa podobać panu armatnemu, bo podszedł do Piotra i objął go ramionami. - Toś mi jeszcze milszy niż przedtem. Jako syna cię mam i widzę, że mi odpłacasz synowskim uczuciem. Jaka tam chudoba po mnie ostanie, to już widzę, że ciebie muszę na nią upatrzyć... - Do nóg padam waszej miłości, choć mi Bóg świadkiem, że nigdy o darowiznach nie myślę, tylko o sercu waszej miłości, bez którego ciężko byłoby mi na świecie. Jutro do Gdańska jadę do Pilgrima. - Niechże tak będzie, jak pomyślałeś: Ojczyzna pierwsza. Rozdział XVII Król Jan Kazimierz, jak postanowił, tak ruszył w dzień swojego patrona dwudziestego czwartego czerwca 1649 roku na wyprawę. Wojsko zaciężne i artyleria wyszły wcześniej ku Lublinowi, natomiast wespół z dworem królewskim wyprawiła się gwardia królewska i sporo panięcych chorągwi. Gdy po dziesięciu dniach obóz królewski podszedł ku bramom Lublina, powitały go tutaj działa pana Arciszewskiego, chorągwie przyboczne kanclerza Ossolińskiego i nowe poczty jazdy pańskiej. Podkanclerzy litewski wyjechał naprzeciw majestatu z szesnastu chorągwiami swojej doborowej jazdy i oddał je na potrzeby wojenne pod dowództwo królewskie. Sam zaś kanclerz, jako niedawno mianowany starosta lubelski, przywiódł pod rozkazy króla trzy setki żołnierzy i sprezentował je królowej. Bito wiwaty z armat, przydawano do nich salwy muszkietowe i cały Lublin huczał od okrzyków na cześć króla. Było w tym więcej wrzawy niż prawdziwej siły, zwłaszcza że wojsk magnackich dotąd nie nadeszło wiele, a one stanowiły walną podstawę potęgi wojskowej państwa. Za to wiadomości przychodziły nad wyraz pogodne i natchnięte dobrą wróżbą. W pierwszy dzień pobytu króla w Lublinie przybiegli gońce od Firleja i Lanckorońskiego z wiadomością, że obaj regimentarze przetrzebili masy chłopstwa ukraińskiego i już sześć tysięcy doborowego żołnierza skupili pod Zbarażem. Podobno i kniaź Wiśniowiecki zbliżył się pod to miasto z trzema tysiącami piechoty i jazdy. Na dodatek każdy schwytany chłop ruski przysięgał, że Chmielnicki teraz osamotniony, że chan odmówił mu pomocy, więc nie ma ordy. Byli i tacy, co nie wierzyli w zeznania jeńców, a nawet podejrzewali, że to umyślnie podesłane szpiegi dla zmylenia i osłabienia czujności Polaków, większość jednak szlachty wolała dawać wiarę informacjom dobrym niż groźnym. Toteż gdy w tych właśnie dniach przybył do Lublina poseł wenecki Centarini i rozgłosił wszędzie, że Wenecjanie odnieśli wielkie zwycięstwo nad Turkami, a stąd sułtan trzyma teraz chana z całym wojskiem przy sobie, dwór królewski nie posiadał się z radości. Wśród wiwatów i fajerwerków obchodzono uroczyście zwycięstwo Wenecjan nad Turkami, a kanclerz chodził dumny po mieście, już wierząc, że dopiął swego i niebawem przymusi Chmielnickiego do ugody. Ze starszyzny najmniej bankietował armatny. Dobre wiadomości cieszyły go, ale nie tłumiły czujności, więc dopatrywał wszystkich potrzeb swojej armaty z nieustającą troską i jeszcze tu w Lublinie zdobywał, ile się dało, sprzętu. Od kilku dni brakowało mu tylko Piotra, który wyprawił się na tydzień do rodziców w Lubelskiem. W połowie lipca wrócił do Lublina. Wjeżdżając w miasto nie mógł się nadziwić, skąd tu taki wesoły nastrój, bo jeszcze trwały festyny z okazji weneckiego sukcesu. Pod pałacem biskupim napotkał gromadkę znajomej szlachty rozanielonej i beztroskiej, a wśród niej Marcina. - Skądże wracasz ponury jak widmo? - zaczepił go Dębski. - U ojców byłem pod Lublinem. A cóż tu w całym mieście takie wesele? - Święcimy tryumf Wenecjan nad Turkami i, jak widzisz, jestem tu wśród dworzan posła Centarini, którym towarzyszę z ramienia kanclerza. Chodźże z nami do kompanii! - Z drogi jestem, zmordowany i nie takiego humoru jak twoja kompania, a jeszcze pilno mi do pana armatnego. - Służba nie drużba - odparł zdawkowo Marcin.Armatnego zastaniesz na polu ćwiczebnym, bo jeszcze tu w Lublinie musztruje swoich ludzi. Bogiem a prawdą wydaje mi się, że już z waszych dział strzelać nie będziecie. Chmiel opuszczony przez chana padnie na kolana przed królem i przyjdzie ugoda, tyle że teraz Kozacy dostaną cięższe warunki. - Dałby to Bóg! Krew by się nie polała. - Jedź więc do armatnego, ku wieczorowi wpadnę po ciebie i wezmę cię do naszej kompanii. Piotr ruszył ku kwaterze Arciszewskiego wcale nie zachwycony wiadomościami, które przed chwilą słyszał. Tydzień temu zostawił obóz lubelski w nastroju pogotowia, dziś go widział jakby w rozprzężeniu. Nawet Dębski, człowiek nie tak przecie lekkomyślny, zbyt różowo widział najbliższe dni wyprawy. A wiadomo było Piotrowi, że wszystko, co tamten mówi, to kanclerza opinia. "I znów lekko traktują Kozaków" - myślał z goryczą, mając w pamięci wszystko, co słyszał i widział po drodze. Stanąwszy przed Arciszewskim, od tego właśnie zaczął: - Smutek mnie bierze, proszę waszej miłości, na widok tego, co się tu wkoło dzieje. Podobnież pod Piławcami bili zawczasu wiwaty na zwycięstwo. Wasza miłość wierzy w te wszystkie dobre wróżby? - To chyba prawda, że Wenecjany odnieśli zwycięstwo. - I że orda nie idzie na pomoc Chmielnickiemu? - W to uwierzę, jak nie uwidzę Tatarów przy jego boku. - Otóż właśnie. Tu w Lublinie niewiele wiedzą, co się tam święci. Do moich ojców przyjechało kilku szlachty zza Sokala i ci różne rzeczy opowiadali. Chłopstwo jest wszędzie zawzięte i sprzyjające Chmielnickiemu i ono to roznosi fałszywe wiadomości. Hetman zaporoski rozpuścił setki szpiegów i ci głoszą, że nie ma chana ani ordy. Siła Chmielnickiego w tym, że gdzie stanie, całe chłopstwo za nim w nadziei, że im potu odejmie i ulży nędzy. - Pamiętasz, jak to było z owym Kasprem we Lwowie? Na początku miał się za Polaka, a potem już mu polskie słowo z gęby nie wyszło. Taki jest skutek pańskiej ciężkiej ręki i głupoty. Armatny po tych słowach wstał, wstrząsnął ramionami, jakby zrzucając z nich ciężar nie swoich grzechów, i powiedział: - Nie nasza rzecz biadać nad istotą tej wojny. Jest król i Rzeczpospolita. Jest kanclerz, który przecież wyciągał do Kozaczyzny ręce i proponował zgodę. Jeśli ów wódz zaporoski posłów polskich do armat wpina i kuma się nadal z pogaństwem, Kraków im obiecując, niechże wreszcie odczuje nasze ramię. Bóg chyba z nami będzie, nie z pogaństwem. Tego samego dnia po południu zapukał do izby armatnego Marcin Dębski. Wystarczyło jednak popatrzeć na jego twarz, by od razu poznać, że nie przychodzi wywabić Piotra na pijatykę z Wenecjanami. Stanął w drzwiach i zafrasowanym głosem powiedział: - Mości generale, kanclerz prosi do króla jegomości. - Cóż się stało? - Nieszczęście, regimentarze Firlej i Lanckoroński oblężeni pod Zbarażem. - Oblężeni? Przecież niedawno donosili o zwycięstwach? A regimenty kniazia Wiśniowieckiego? - Książę Jeremiasz otoczony wespół z tamtymi. Tysiące wojsk Chmielnickiego stanęło wokół chorągwi koronnych. - A chan? - Mój pan kanclerz ma wiadomości, że chana nie ma. Narada u króla miała przebieg posępny. Ci sami, co przez cały tydzień wiwatowali i oblewali przyszłe zwycięstwo, milczeli teraz bezradni. Nawet ci z senatorów, co zwykle oponowali Ossolińskiemu, umilkli teraz, zdając wszystko na jego rozum. W takich warunkach nie była to rada, ale wysłuchanie woli królewskiej. Jan Kazimierz powiadomił senatorów i starszyznę wojskową, że jutro rusza na odsiecz Zbaraża i mianuje generalissimusem całego wojska kanclerza Jerzego Ossolińskiego. Ta dopiero wiadomość zaskoczyła zebranych. Przytaknęli, nikt się nie sprzeciwił, nawet kilku krzyknęło z udanym entuzjazmem. Ossoliński podziękował panom braciom za uznanie i zwrócił się do nich z gorącą mową, w której chwalił potęgę majestatu i przewidywał rychły upadek Chmielnickiego. - "Wielkie dziękczynienie nasze dla miłościwego pana naszego, że wśród nas jest i na potrzebę dalej ruszy. Bóg pomoże, że za zbliżeniem majestatu zbuntowany wódz zaporoski będzie pokornie suplikował o łaskę królewską i przebaczenie swojej winy. Samowolne chłopstwo go opuści i to pewna, że i miasta ruskie wyślą ku nam poselstwa z poddaniem się woli królewskiej i naszej. Opatrzność stanie za nami, a bunt jak śnieg stopnieje od promieni pańskiego majestatu i u nóg królewskich się rozpłynie." Mówił i o tym, że skoro Chmielnicki złamał słowo i hańbi hetmańską buławę, to pora go ostatecznie ukorzyć. Jest u boku królewskiego ataman Zabuski, który godzien być ozdobionym owym zaszczytem i jako nowy wódz Kozaków rejestrowych niechybnie przywróci zgodę między Zaporożem a Koroną. I ta wiadomość zaskoczyła zebraną szlachtę, więc z tym większym zaciekawieniem patrzano, jak za chwilę wprowadzony do pokoju Zabuski potwierdzał słowo w słowo przewidywania Ossolińskiego. Na drugi dzień ruszył obóz ku Zamościowi. Po drodze nadeszły do dworu królewskiego nowe pocieszające wiadomości. Jedne z nich potwierdzały neutralność Moskwy, inne mówiły o zwycięstwach hetmana litewskiego nad Kozakami. Na Białej Rusi miano wyciąć kilka tysięcy buntowników, a ich wódz Hołota, "który u Chmielnickiego uprosił sobie księstwo litewskie, od samych Kozaków zabity i miasto pogrzebu pal, miasto grzebania kruków znalazł". Obóz królewski posuwał się dalej ku ziemiom ruskim powiększając swoje szeregi. Przywiódł królowi trzystu żołnierzy kasztelan sandomierski, przyprowadzili chorągwie husarskie Czartoryski i Denhoff, a z jeszcze większą radością witano w obozie księcia Koreckiego, jadącego z ośmiuset żołnierzami i siedmioma działami, których tak brakowało. Okrzykami powitano pojawienie się w orszaku Koreckiego rotmistrza Pełki, słynnego zagończyka, jadącego na czele dwustu dragonów. - Bywaj, Pełka! Z takimi jak ty rotmistrzami łatwo poradzimy sobie z Kozactwem - wołano. Nie każdy poddawał się tym radościom obliczając na zimno wojska królewskie. Bo jakąż siłę przedstawiało dwadzieścia pięć tysięcy piechoty i jazdy wobec ogromnej czerni Chmielnickiego. Na dodatek każdy po cichu mówił to, co Ossoliński tępił i tropił jako nieprawdziwe, że jednak chan stoi pod Zbarażem. Nieco otuchy wstąpiło w serca dopiero w Toporowie, dokąd przedarł się ze Zbaraża jeden z oblężeńców wysłany z prośbą o odsiecz. On to właśnie miał potwierdzić, że przy Kozakach nie ma chana ani ordy, a tylko trzy tysiące Tatarów. Ossoliński chodził teraz pewny siebie po obozie, bo wbrew krakającym krukom sprawdziły się jego słowa. - Najjaśniejszy panie - mówił do króla - już pora oddać uroczyście buławę Zabuskiemu i wysłać stąd uniwersały do chłopów ruskich i mieszczan, by prosili majestat o przebaczenie. Jak radził, tak się niebawem stało. Przy fanfarach i wiwatach wręczono publicznie buławę zaporoską atamanowi Zabuskiemu, a jednocześnie ogłoszono Chmielnickiego jako zdrajcę i buntownika. Skryby królewskie zasiadły do pisania uniwersałów i niebawem dziesiątki gońców rozbiegło się po wsiach ruskich i miasteczkach z orędziem królewskim. Któregoś dnia sierpniowego wojsko zatrzymało się na krótki popas w polu, dwie mile przed Złoczowem. Było pogodne popołudnie. Skwar unosił się nad porosłymi trawą ścierniskami, od nieba biło ku ziemi rażące rozpalone słońce. Szlak szedł skrajem lasu, więc tylko, od drzew wiało nieco chłodem, w którym kryli się żołnierze. Postój zarządzono nie tylko dla wytchnienia, ale i przebadania terenu. Generalissimus Ossoliński wysłał stąd mały podjazd pod Złoczów i czekał na jego powrót. Umęczeni drogą żołnierze siedzieli w gromadach na podszyciu lasu gawędząc i częstując się łykiem z gąsiorka. Siedział też pan Arciszewski w towarzystwie Zygmunta Przyjemskiego, rotmistrza Pełki, kilku oficerów i Piotra. Zagończyk Pełka, zwykle mający wiele do opowiadania o swoich nie byle jakich wyprawach, siedział dziś małomówny i skwaszony. Nawet kilka łyków gorzałki nie podnieciło mu języka. - Idziemy, proszę waszmościów - mówił - niby wielką kupą, ale jakby na oślep. - Nie powiem, że tak całkiem na oślep - wtrącił Przyjemski. - Wiemy, że wszystkie wojska Chmielnickiego pod Zbarażem i że ordy tam nie ma. Przecież tak wyznał szlachcic ze Zbaraża. - A byłeś waszmość przy tym, jak zeznawał? - Nie byłem, ale cały obóz powtarza, co on opowiada. - W obozie mówią tak, jak sobie życzy Ossoliński. Mnie zaś doszły słuchy, że co innego powiadał ów wysłaniec zbaraski, który zresztą tak przepadł, że nikt go na oczy nie widział. Gdy słynny zagończyk wypowiadał swoje wątpliwości, pan Arciszewski siedzący obok Piotra miał inne wyrzuty, Patrzył na wychudłą twarz Opackiego, na nie golony zarost na jego twarzy i myślał: "Zjada go tęsknota. Nie najmądrzej zrobiłem biorąc go na wyprawę. Trzeba było przymusić do pozostania w Warszawie." - Puść no łyk gorzałki w gardło, to cię smutek opuści - podał mu gąsiorek. - Usychasz mi tutaj z tęsknoty. - Nie o tym myślałem, proszę waszej miłości, ale o domu rodzicielskim, znaczy się o pani mateńce. Ostatnio podupadła bardzo na zdrowiu i więcej teraz w łóżku niż na nogach, choć wiek ma jeszcze młody. - Czemuś mi o tym w Lublinie nie wspomniał? Nie tu byłoby twoje miejsce, ale przy matce. - Zataiłem, by,wasza miłość nie pozbawił mnie udziału w wyprawie. Potrzeba wielka w ojczyźnie, więc moje miejsce tutaj, a nie w domu za piecem. Cóż miał na to odpowiedzieć pan armatny, skoro sam nie inaczej rozumiał swój obowiązek. - Gdym i ja w świat wyjeżdżał, matka była obłożnie chora. A potem Opatrzność już mi jej widzieć nie pozwoliła. Nieopatrzne to było powiedzenie. Młodemu człowiekowi smuga cienia przemknęła po gorących oczach i odparł: - I moją matkę ogarnęły złe przeczucia, gdyśmy się żegnali. Dała mi, proszę waszej miłości, ten ryngraf, co go tu mam pod kaftanem, i powiedziała: "Gdybyś mnie po powrocie przy zdrowiu nie zastał, niechże ci ten znak przypomina o mnie i pozostanie na całe życie za ochronę." - Każda matka pełna obaw o swoje potomstwo, a już pani Opacka jeszcze w młodości była przesądna i lękliwa o los jakoś brakło tu słowa Arciszewskiemu, więc zająknąwszy się dodał - o los każdego, kto jej był bliskim. Gorące w niej serce i zacność wielka. - Toteż modlę się co dzień, by jej Bóg zdrowia przyczynił. - Nie frasuj się zawczasu. Bóg da, że po powrocie z wyprawy będziesz brał błogosławieństwo z rąk matczynych idąc do ołtarza. Piotrowi poweselały oczy. - Wasza miłość, w tym byłoby największe szczęście dla niej i dla mnie. Opodal rotmistrz Pełka wespół z panem Przyjemskim poczęstowawszy się wzajem gorzałką, w znacznym już będąc podochoceniu, spierali się o wojskową taktykę. Przyjemski, stary artylerzysta, prawił, że przy mniejszej liczebności żołnierza trzeba zawsze z działami iść, szańcować się, wiązać tabory i trzymać całość wojska w jednej kupie. - Jak wały masz wokół siebie, drogi rotmistrzu, to choć tam chmura wielka z drugiej strony, nie bardzo cię ugryzą. Gdy Pełka słyszał takie słowa, zaczynały mu latać oczka czarne jak jagody i odpowiadał z wielką ruchliwością gestów: - Nie gadaj mi waszmość, że tym sposobem dojdziesz do czego z ogromną czernią. Ich trzeba gryźć znienacka, naskakiwać jazdą dniem i nocą, raz z tej, raz z tamtej strony, a wtedy strach pójdzie na spłoszone chłopstwo. Zanim do kupy się zbiegną, waszmość nasiekasz, ile wlezie, i z powrotem w lasy. Książę Wiśniowiecki był dla nich postrachem, póki tak na nich skakał, a jak wlazł z regimentarzami za wały, to krwi im nie upuszcza i pewnie wzdycha, póki my pod Zbaraż dobijemy. W tej chwili przypadł do biwakującej gromady jeden z rotmistrzów księcia Koreckiego. - Lecę po waszmości - mówił do Pełki. - Podjazd pod Złoczowem osaczony. Masz waszmość skoczyć ze swoimi dragonami, a za tobą ruszy książę Korecki z chorągwiami. Trzeba oczyścić wjazd do Złoczowa! - Nareszcie się zaczyna - zerwał się Pełka - a już myślałem, że mi stawy zaschną w tej wyprawie. - Wywołałeś waszmość wilka z lasu - zaśmiał się Przyjemski. - Niechby tak częściej bywało. Piotr jakby czekał na tę okazję. Zerwał się z trawy i stanął przed armatnym. - Jeśli wasza miłość pozwoli, chciałbym raz w życiu być u boku tak zacnego zagończyka. - Po tym, coś tu przed chwilą mówił, nie bardzo cię widzę w takiej wyprawie. - Pozwól, wasza miłość! W ruchu i w bitwie wywieją ze łba smutki. - Puśćże go, mości armatny, bo za młody, by tylko w kurzu chodził i wąchał lufy od moździerzy - przymówił Pełka. Zgodził się Arciszewski i za chwilę Piotr wraz z dwoma chorągwiami wołoskimi pędził co koń wyskoczy ku lasom pod Złoczowem. W obozie gotowały się tymczasem chorągwie husarskie i lekkie Koreckiego, by za chwilę ruszyć posiłkiem za Pełką. Zachód niebawem przyszedł i wkrótce ciemności zakryły biwakujące obozowisko królewskie. Do późnej nocy czekano z niecierpliwością na powrót dragonów i chorągwi książęcych. Już i księżyc zimny dziś i matowy jak srebrna taca chylił się ku lasom złoczowskim, a nie wracał ani Pełka, ani Korecki. Dopiero po północy zadudniły kopyta końskie na szlaku od strony Złoczowa. Kto tylko czuwał tej nocy, biegł zaciekawiony ku zbliżającym się jeźdźcom, a nie brakło tam i pana armatnego, który z bijącym sercem czekał na wiadomości o dragonach Pełki. Otoczono kołem kilku przybyłych towarzyszy pancernych z chorągwi Koreckiego i prowadzono wśród pytań do generalissimusa. Zdyszani, zmordowani żołnierze odpowiadali urywkami. - Chorągwie książęce pędzą całą ordę poza Złoczów. - Dzięki Bogu! A chorągwie rotmistrza Pełki? - Z nim nieszczęście. Zanim przybyła jazda książęca, czerń rozbiła podjazd zagończyka. Sam pan Pełka został na placu. - Święty Boże! - szepnął pan Arciszewski. - A nie wiesz waszmość, co się stało z moim Opackim? Poszedł nieborak wespół z Pełką. - Nie wiemy, panie armatny. To pewna, że ponad setka ludzi zagończyka leży w lesie pod Złoczowem. Toteż książę Korecki popadł we wściekłość i tłucze z zemsty czambuły tatarskie, jadąc im dalej na karkach. Droga do Złoczowa wolna. Rozdział XVIII Przełożony nad armatą nie zmrużył tej nocy oka aż do samego świtu. Nie mogąc usiedzieć na miejscu chodził po uśpionym obozowisku, wśród ognisk i korowodów wozów wypytując straże, czy nie przybyli jacyś gońce spod Złoczowa. Choć mu rozbito namiot i legowisko było z dawna gotowe, nie wszedł poza płótna. Bał się, że go ściany namiotu odetną od świata i popadnie w jeszcze większą rozterkę. Co mu do łba strzeliło, że tak łatwo zgodził się puścić Piotra z zagończykiem. Na wojnie nigdy nic nie wiadomo. Miała być łatwa sprawa z jakimś tam czambulikiem, a wyszło całe nieszczęście. Jeśli zginął tak wytrawny żołnierz jak Pełka, to jaki koniec spotkał Piotra, który trzymał się u boku rotmistrza? "Stary jestem, a tak mnie oślepiło. Zgodziłem się, i to w chwili, gdy chłopiec zgnębiony myślał nie o trafieniu w łeb Nogajca, ale o zgryzocie w domu rodzicielskim. Nie daj Boże nieszczęścia." Armatny nie był człowiekiem łatwym do rozrzewniania się, ale dziś chwytał go skurcz za gardło na myśl, że może Piotr jak i rotmistrz Pełka gryzie ziemię w złoczowskim lesie. Jeszcze bardziej uświadomił sobie, że kocha młodego człowieka jak swojego syna i że miłuje w nim niejako swoją młodość i zawiedzione nadzieje. Nie mogąc dać sobie rady ze złymi przeczuciami krzyknął do czuwającego przed namiotem żołnierza. - Który tam stoi? - Wedle rozkazu, Sebastian, mości panie armatny. - Gorzałki przynieś z namiotu! Gdy za chwilę Sebastian podawał mu gąsiorek, armatny zapytał: - Tyś był z panem Opackim pod Lublinem u jego rodziców? - Ja, wasza miłość, bo już pan Opacki nawykł do mnie. Toteż serce się kraje, że poszedł dziś z panem Pełką. - Nie o to cię pytam. Powiedz, coś tam słyszał i widział w domu Opackich. - Jejmość pani Opacka dowiedziawszy się, że to ja zawsze blisko jej syna, błagała mnie na wszystko, bym go strzegł, proszę waszej miłości, przed wodą. - Przed czym? Co ty pleciesz? - Przed wodą. Mówiła mi jejmość, że co dzień śni jej się wielka mętna woda, ohydne bajoro... - Nie gadaj głupstw! - fuknął Arciszewski. Po chwili żal mu się zrobiło, że zbił z tropu żołnierza. Wyciągnął doń rękę z gąsiorkiem. - Napij się, bo chłód idzie po kościach. Sebastian gulgał sporszą chwilę. - Bóg zapłać waszej miłości. Azaś z tą wodą, to mówiłem pani Opackiej, że ile razy mojej babie przyśni się bajoro, to ino patrzeć, nowe dziecko przyjdzie, a nie jakieś gorsze nieszczęście. - Nie takiś głupi, jak myślałem. Niebawem przyszedł świt. Jak okiem sięgnąć, wyłaniało się z mgły śpiące pokotem wojsko, kozły z muszkietami, olbrzymi tabor i bladły dalekie ogniska. Zrywało się ptactwo z lasu i odzywało się rżenie pobudzonych koni. O tej też porze zadudniła ziemia i na złoczowskim szlaku pojawił się wielki tuman kurzu. - Jadą chorągwie Koreckiego! - rozległ się radosny okrzyk wśród żołnierzy. Istotnie, to husaria i dragonia księcia wracała na zdrożonych koniach. Już dobiegano jadących chorągwi i zarzucano je pytaniami. - Jest orda? Gdzieście całą noc spędzili? Kogo brak w szeregach? Odpowiadali, że Kozacy przepędzeni za Złoczów, powtarzali wiadomość o straconych dragonach, to znów informowali o sobie. - Myśmy niewiele stracili, choć brak kilku takich, jak obaj panowie Żółkiewscy i Lubomirski. Pan armatny i Marcin Dębski byli jednymi z pierwszych, którzy dopadli samego księcia. - Czy wasza miłość ma jaką wiadomość o rotach Pełki? - Wyrwałem ich niewielu z ostatniego nieszczęścia. Jadą na tyle chorągwi. - Był tam i mój człowiek, Piotr Opacki, mówże wasza miłość, czy jest z tobą, czy też, nie daj Boże, został? - Opacki? Zdrów, mości armatny. Pozazdrościć ci takiego żołnierza. Ściągnął znacznego Tatara z konia i prowadzi go na arkanie w głębi kolumny. Cały ciężar spadł z serca Arciszewskiemu. Za chwilę stał przed nim Piotr bardziej rześki, niż się wydał Krzysztofowi przed wieczorem. Na widok dobrej postawy żołnierza, jego oczu sytych zadowoleniem, brała pana armatnego chęć chwycenia go w ramiona, ale wstrzymał się na oczach wojska od tego ojcowskiego gestu. - Ostatni raz to było, żem cię puścił na podjazd. Miejsce twoje przy mnie, bo nie w dragonii służysz, a przy armacie. A co to za jeńca masz przy sobie? Tatar, który stał obok Piotra w otoczeniu kilku dragonów, patrzył uważnie przed siebie. Po roztropnym wejrzeniu i bogatym stroju można było dociec, że to nie zwyczajny Nogajec, ale znaczniejszy Tatar. - To murza Safi. - Jakżeś wziął takiego jeńca? I cóż to za pyszałek? Widzę, że wcale nie stropiony patrzy po obozie, jakby myszkował i oceniał nasze siły. - Niewielka moja zasługa w jego pojmaniu - odparł Piotr. - Dopadłem go w bitwie pod Złoczowem, ale ani się zbytnio bił, ani też skwapliwie uciekał. Tyle wiem, że chce być przed króla czy przed kanclerza postawiony, a więcej z jego mowy nic nikt nie zrozumiał. - Wołajcie więc pana Rzeczyckiego i do kanclerza z jeńcem. Był w obozie starosta urzędowski, Stanisław Rzeczycki, znawca wielu języków, a już w perskim, tatarskim, tureckim nader biegły. Odszukano go niebawem i wraz z jeńcem zaprowadzono do królewskiego namiotu. Jan Kazimierz w czasie całej wyprawy wstawał o świcie, bo zwykł był o brzasku nieco się pożywiwszy jeździć po obozie i doglądać wojska. Toteż i dziś z samego rana był już u niego ksiądz Cieciszewski, z którym król odprawiał co dzień ranną modlitwę. Dowiedziawszy się o powrocie jazdy Koreckiego jak i schwytaniu znacznego jeńca, kazał go natychmiast wprowadzić pod płótna namiotu. Murza nieco stropiony obecnością majestatu bił czołem o rozpostarty dywan, ale oddawał te ukłony bez lękliwości, raczej z uroczystą powagą. Odpowiadał potem zwięźle na pytania, kim jest, z jakiej ordy, kiedy przybył z Nogajcami pod Złoczów, a pan Rzeczycki w mig tłumaczył każde zdanie. Naraz ku zdziwieniu króla, Ossolińskiego, Koreckiego i obecnego tu także armatnego Rzeczycki powtarzał niesłychane wyznanie murzy. - Najjaśniejszy panie, największy królu chrześcijański, potężny władco Lechistanu. Ów młody rycerz, który mnie wziął do niewoli, a którego tutaj nie widzę, potwierdziłby, co w tej chwili powiem. Nie on mnie ujął w bitwie bo murza Safi w niczyjej dotąd nie był niewoli, ale ja sam mu się oddałem. Niech więc wasze uszy słuchają, co powiem, i niech moje słowa nie wymkną się poza te płócienne ściany. Murza Safi podniósł głowę i rzucił teraz ku królowi dumne, odważne spojrzenie. - Wielki jest chan, cesarz perekopski Islam Girej, i wielcy są jego bracia Nuredin-aga i Selim-aga, którzy przywiedli na waszą ziemię krociowe ordy perekopskie i krymskie. - Chyba on łże, najjaśniejszy panie! - krzyknął Ossoliński. - Niech mówi dalej! - Potężne wojska potężnego Islam Gireja stoją u boku hetmana zaporoskiego, każdej chwili gotowe wesprzeć jego dzielnych Kozaków. Ale wielki chan chce być przyjacielem króla polskiego, a nie zbuntowanego chłopstwa, któremu w jasyr iść, a nie szukać przyjaźni u wielkiego cesarza. Najjaśniejszy panie, chan dobrze wie, ile jest twojego dzielnego rycerstwa i ja też dziś je widziałem, ale nie ostoją się te pułki przed setkami tysięcy ordy i Kozaków. Będziecie jak kamyki wśród olbrzymiego piasku, bo dwudziestu naszych przypadnie na każdego waszego żołnierza. Gdy to Rzeczycki tłumaczył, pochrząkiwali wszyscy z oburzenia, ale z resztą cierpliwości czekano, do czego murza zmierza. - Wielki chan Islam Girej jeszcze nie zaczął z wami wojny. Gdyby go dziś lub jutro doszedł list królewski mówiący, że chcecie przyjaźni z ordą i Tatarom na kożuchy nie poskąpicie, to Islam Girej gotów zawrzeć z wami pokój i przymierze. Inaczej, żywa noga wasza nie wyjdzie stąd z powrotem. Tego już nie wytrzymał Ossoliński. Krzyknął do tłumacza: - Powiedz mu, by język trzymał za zębami, a nie krakał przed majestatem. Jeśli nie przestanie nas straszyć, pacierz nie minie, a będzie dyndał na gałęzi. Dumny murza posłyszawszy te słowa w przekładzie zamilkł. - Najjaśniejszy panie - mówił teraz kanclerz - to jest wysłannik Chmielnickiego. Umyślnie się oddał w nasze ręce, by nam strachu napędzić. Żadnej wielkiej ordy ani Islama Gireja nie ma u Chmielnickiego, są tylko luźne czambuły, trzy tysiące Tatarów. Oblężeniec ze Zbaraża to samo mówił. - Niech powie, ile talarów obiecał mu Chmielnicki za te łgarstwa? - krzyknął Korecki. Choć tego nie tłumaczono, murza jakby domyślił się, o co chodzi, bo objawił chęć mówienia. Król zezwolił. - Wielki wezyr chrześcijańskiego wojska myli się - zaczął Safi. - Islam Girej jest w obozie Chmielnickiego i od niego wie, jakie w waszym obozie bogactwa, a nawet, że macie gotowizną dwieście tysięcy talarów w beczkach. To wszystko ma obiecane po zwycięstwie. Lepiej więc zawrzeć przyjaźń z chanem, niż byśmy sami wzięli wszystko, wraz z całym waszym obozem... - Powiesić, na miły Bóg! - krzyknął ponownie Korecki. Arciszewski dotąd milczący, zwrócił się do króla: - Najjaśniejszy panie. Mój żołnierz wziął tego jeńca i przyobiecał, że mu włos z głowy nie spadnie, jeśli nam prawdę powie. Śmierć go nie minie, jeśli zełgał, ale tego dziś nie sprawdzimy. Jeśli łaska waszej królewskiej mości, chciałbym zadać murzie kilka pytań. - Pytaj! - Gdzie stoi teraz Islam Girej i jego wezyrowie? - Za Zbarażem. - Nie tyś pierwszym naszym jeńcem, więc wiele wiemy. Ty zaś co innego mówisz niż tamci. Zeznawano dotąd, że wielkiej ordy nie ma. - Chmielnicki trzyma ordę w ukryciu, by was skusić ku sobie. - Jak może trzymać w zasadzce tak ogromne wojska? Jakże popasają konie, jak zdobywają strawę? - Wszystko im Chmiel dostarcza. Chłopstwo zwozi paszę do obozu i ani jeden Tatar nie potrzebuje wychodzić poza obóz. - No, a jak ty się wydostałeś z czambułem? - Mądre jest pytanie roztropnego wezyra. Myśmy wyszli nocą za cichą zgodą chana, ale bez wiedzy Chmielnickiego. Chan chciał wiedzieć o waszej mocy z mego wywiadu, a nie tylko z ust zaporoskiego hetmana. Dziś, gdy nasz czambuł przyprowadził języka, chan jeszcze dokładniej wie o waszych siłach. - Może tak być, najjaśniejszy panie - wtrącił Korecki - czambuł uprowadził żywcem pana Żółkiewskiego. - Ten, choćby go żywcem smażyli, nic nie powie - napomknął Ossoliński. Arciszewski jeszcze pytał: - Ale ty, murzo, mówisz przecież, żeś się sam oddał w nasze ręce. Jakże to więc było, wywiad po języka czy też żeby dostarczyć nam języka? - Wielka mądrość u chrześcijańskiego wezyra. Miałem te dwie rzeczy wykonać, wziąć języka i podesłać wam wiadomości o chanie i o tym, że czeka na list królewski. Sam się tego podjąłem i gdy nadarzyła się okazja, oddałem się owemu młodemu rycerzowi. Na tym skończono przesłuchanie i wyprowadzono jeńca. Ledwie za nim opadły opony, Ossoliński zaczął: - Nie wierzę ani w jedno słowo. Twierdzę dalej, że to nowy podstęp Chmielnickiego, który chce przejąć nasze listy do chana i mieć w nich dowód, że bitwy nie zacząwszy, chcemy paktować. Jan Kazimierz wahał się z ustaleniem własnego sądu. Jak dotąd, nie dochodziły go złe wiadomości, bo kanclerz chytrze je przesiewał. Do dnia dzisiejszego utwierdzał króla w przekonaniu, że przyjdzie im się rozprawiać tylko z Chmielnickim i ze zbuntowanym chłopstwem, więc i teraz obstawał przy swoim. - Nie ma ordy, bo gdyby była, po cóż by nam o tym donoszono. Nie wierzę też w nagłą przyjaźń Islam Gireja do króla i do Rzeczypospolitej. Jeśli jest mała liczba Tatarów, to oni i tak w lęku o własną skórę odstąpią Chmielnickiego, gdy przyjdzie walna rozprawa. Jedno pozostawa, naprzód iść z wielkością majestatu. Inaczej zginą oblężeńcy w Zbarażu. Gdy padło słowo Zbaraż, przytaknął Ossolińskiemu Korecki i wojewoda krakowski Lubomirski, nie tyle może przekonani, ile nie chcąc się narażać kanclerzowi. Wiedzieli, że przecząc jego słowom nie zdobędą także uznania Jana Kazimierza, ślepo ufającego Ossolińskiemu. Zdawało się, że posłuchanie ma się ku końcowi, a tymczasem raz jeszcze odezwał się Arciszewski. - Do boju mi łatwiej niż do rady, ale daruje wasza królewska mość i zacni panowie, że odmienny sąd wyrażę. "Co będziem czynić gdy nieprzyjaciel osadziwszy tamtych pod Zbarażem, przyjdzie przeciwko nam komunikiem i nas osadzi, którzy, moim zdaniem, idziemy z motyką na słońce?" - Dałby Bóg, by ku nam ruszyli! - krzyknął Ossoliński. - Opatrzność z nami, nie z pogaństwem. - Wiarę w Boga ja mam i nic jako i waszmościowie nie zaczynam bez Niego, ale inaczej Go widzę, bardziej w niebiesiech niż tu na ziemi. Gdyby Bóg wszystkim za mnie władał, nie imałbym się armat ani muszkietu, bo same by strzelały. Jesteśmy, proszę waszmościów, siedem mil od Zbaraża, czyli jeden dzień, gdy się idzie komunikiem. Przed nami błota nad Strypą i rozlewisko duże pod Zborowem, bo tu ulewy były. Klęska może być, gdy nas orda najdzie w czasie przeprawy. - Mości armatny, mówisz z uporem o ordzie. - Bom o niej słyszał. Takim zaś się szczycę rozumem że nieufny on dobrym wieściom, a przyjmuje co najgorsze. - Ten Nogajec tak mówił, ale inne były przedtem języki. Zresztą, swoje już powiedziałem, a teraz pozostaje jedynie wola królewska, której objawienia czekamy - powiedział z pewną urazą Ossoliński. Król, który z uwagą wszystkiego słuchał, uniósł rękę na znak, że będzie mówił. - Przełożony nad armatą koronną, tak ceniony przez króla nieboszczyka, jest -i nam bardzo miły. Cenimy każde słowo wołające o ostrożność, ale, mój Arciszewski, dotąd doszliśmy z pomocą Bożą i teraz nam już nie w tył, ale naprzód, jak mówił generalissimus. - Stanie się według woli waszej królewskiej mości - podchwycił kanclerz. - Wolę dopiero objawimy, ale przedtem powiedzże, mój Arciszewski, ile czasu potrzeba, by przejść z wojskiem i z działami na drugą stronę Strypy? - Mosty na Strypie zerwane, jak mi mówił mój adiutant Opacki, wróciwszy z wczorajszego podjazdu. - Prawda to - potwierdził Korecki. - Wpław rzekę przechodziliśmy, pędząc za Nogajcami. - Jeśli wasza królewska mość rozkaże, trzeba, żeby piechota Gizy, bo to żołnierz do tych potrzeb najlepszy, obsadziła zawczasu brzegi rzeki, a chyba we dwa dni zbuduję przeprawę z mostołodzi. A może w jeden, bo, jak słyszę, jest tam grobla, częściowo umocowana. - Dwie moje chorągwie szły przez nią pod strachem boskim, reszta bród jako przejście wybrała - objaśnił Korecki. - Czyli, że i groblę trzeba mocować. Skoro tam mamy iść, musimy na gwałt wszystko zaczynać - radził Arciszewski. - Racja jest. Lepiej stać za wodą i za bagnami, by tyły były chronione - Jan Kazimierz powstał z karła. - Co Bóg da, to będzie. Powzięliśmy zamiar uspokojenia granic miłej ojczyzny i od niego nie odstąpimy ani listów pisać do Islam Gireja nie będziemy. W dzień Wniebowzięcia Matki Boskiej ruszymy pod Zborów, a ty, Arciszewski, jak chciałeś, przypilnujesz z pułkownikiem Gizą przeprawy przez Strypę. Na tobie, panie armatny, najważniejsze zadanie przeprawić wojska przez rzekę. - Stanie się według woli twojej, najjaśniejszy panie, wojsko za wodę przeprowadzę. Rrozdział XIX Przyszło teraz wykonać panu armatnemu niełatwe zadanie, i to zaledwie przez półtorej doby. Strypa między Młynówkami a Zborowem płynęła nader płytkim korytem i przy lada słocie wody rozlewały się po łąkach, tworząc niewidoczne zatrawione bajora. Tegoroczny sierpień był słotny, więc trzęsawisk namnożyło się sporo, zwłaszcza że i długi staw pod Zborowem, przez który rzeka przepływała, podmywał olbrzymie łąki. Przez te bagna wiodły tu i ówdzie suchsze szlaki dla bydła, ale znali je tylko okoliczni chłopi, z których żadnego ułapić nie było można, bo jakbyś dmuchnął w plewy, wszystko rozpierzchło się i uciekło na drugą stronę Strypy. Gdyby nawet te ścieżki odkryto, piechota mogłaby się przez nie wolno przeprawiać, ale nie wozy i działa. Pozostawała jedynie grobla wiodąca nad bagnami, ale gdy piechurzy Gizy i żołnierze Arciszewskiego podeszli ku niej w sobotę z rana, okazało się, że ledwie człek samotny przeczłapie po roztrzęsionym błocie, a mowy być nie może o przetaczaniu wozów czy armat. Od świtu do nocy artylerzyści i piechurzy rąbali drzewa okoliczne, zwozili chrust, gałęzie, ziemię i sążeń za sążniem mocowali groblę. Jeszcze nie osiadła, gdy Arciszewski puścił po niej pierwsze wozy artyleryjskie z mostołodziami i balami, by co prędzej zbudować dwa mosty wewnątrz miasteczka, bez których o szybkiej przeprawie myśleć było niepodobna. Przed wieczorem zostawił część swoich żołnierzy przy dalszym umacnianiu grobli, a z resztą i pułkiem piechoty Gizy wszedł w miasto. Nie uszło uwagi armatnego, że mieszkańcy Zborowa, zwłaszcza pospólstwo, patrzyli spode łba na wchodzące wojsko. O nic nie można było się dopytać, a już do pomocy przy naprawie mostów żadnego nie schwyciłeś. Gdy zaś pytano o wojska nieprzyjacielskie, każdy wzruszał ramionami i zapewniał, że na trzy mile wkoło pole puste i cisza. - Widzisz, waszmość, gdzieśmy wleźli? - mówił Krzysztof do pułkownika Gizy. - Ludność całkowicie wroga wojskom koronnym. Obsadź, pułkowniku, miasto od wschodu, by się nie przedzierali do Chmiela. Jeśli się uda nasza przeprawa, to miejsce poniżej miasta dogodne do obrony. Z lewej strony Strypa i staw, rozdoły i wzniesienia na prawo, przedpole zaś do boju otwarte. - Król tu nie myśli popasać, chce się przeprawić i jak najprędzej podejść ku Zbarażowi. - Nam myśleć za króla. Jesteśmy tak blisko nieprzyjaciela, że każda noc niepewna. Przy nadludzkich wysiłkach artylerzystów i chłopów Gizy oba mosty stanęły około północy. Giza obsadził miasto od wschodu i teren do przeprawy był gotowy. Niedziela dnia piętnastego sierpnia 1649 roku nie była dniem wytchnienia dla polskich żołnierzy. Za wolą króla rozpoczęto przeprawę. Pierwsza przeszła piechota, później kilka chorągwi jazdy, która poszła naprzód dla przeglądnięcia terenu. Za nią przetoczono działa artylerii koronej, bo, jak pan armatny radził, lepiej je było mieć zawczasu u czoła, gotowe do boju. Przetaczanie armat i ciężkich wozów z amunicją dało okazję całemu wojsku do wielkiego podziwu ludzi artyleryjskich. Każdy z puszkarzy, muszkieterów i furmanów miał tu wyznaczone miejsce i rolę, stąd też przeprawianie tak ciężkiego transportu szło bez chaosu i krzyku. Przy toczeniu grubawych kartaunów podziwiało wojsko nowe sposoby pana armatnego, za którego przyczyną stosowano mechanizmy z linami i blokami. Jasne słońce stało dość ukośnie nad ziemią, gdy już wszystkie armaty koronne były na nowych stanowiskach za rzeką opodal piechoty pułkownika Gizy. Nie tak łatwo poszło z chorągwiami pancernymi i z dziesiątkami tysięcy pańskich wozów, a już śmiech i rozpacz chwytały za gardło, gdy zaczęły się przeprawiać poczty pospolitego ruszenia. Powstał jeden zgiełk i harmider, konni wjeżdżali na idącą czeladź, wozy spinały się z wozami. Podczas gdy czoło obozu przeprawiwszy się na drugą stronę formowało się kształtnie i w ordynku, na tyłach rosło zamieszanie. Nikt tu nie umiał wprowadzić jakiej takiej dyscypliny, mieszały się wzajem kompanie pospolitego ruszenia i wiele turbacji narobił poczet zbrojny wojewody krakowskiego, liczący półtora tysiąca ludzi bitnych, ale nad wyraz niesfornych. Tymczasem w kotlinie za miastem urządzano obóz. Dymiły już kuchnie i ogniska, rozpinano namioty, rozmieszczano w mądrym porządku nadjeżdżające wozy. Król, przeprawiwszy się koło południa, chodził ze starszyzną po kotlinie, chwalił Arciszewskiego, Przyjemskiego i Gizę za wybór miejsca i jego czujne opatrzenie. - Szkoda, że jutro dalej ruszymy, bo tu miejsce przednie do bezpiecznego postoju. Ale pora nam pod Zbaraż, waszmościowie - powtarzał Jan Kazimierz. - Tam już ani żywności, ani prochów, Boże jedyny. - W imię Boże dojdziemy na czas, najjaśniejszy panie! - pocieszał Ossoliński. W tej chwili zaczęły bić w mieście dzwony, - Nabożni ludzie w tym miasteczku pana Sobieskiego - odezwał się stojący obok króla spowiednik Jana Kazimierza, ksiądz Cieciszewski. - Dobry to znak, że dzwony się ozwały w chwili, gdyśmy wzdychali do Boga o rychłą odsiecz dla Zbaraża. Szkoda, że deszcz zaczyna siąpić, bo i my odbylibyśmy dziś nabożeństwo na powietrzu, a tak trzeba nam do kaplicy w namiocie. Gdy król z orszakiem odszedł, u brzegów Strypy pozostał Arciszewski w towarzystwie puszkarzy i oficerów. Deszcz siąpił coraz gęściej i w tej wilgotności powietrza mosiężne serca na wieżach dzwoniły coraz mocniej. Niebawem i z dalszych kapliczek poza miastem nadlatywały odgłosy mniejszych dzwonów. Arciszewski nadsłuchiwał to skrzypienia świeżo ułożonych bali mostowych, to owego coraz gwałtowniejszego bicia dzwonów. - Dziwne to dzwonienie. Jak myślicie, panowie? - rzucił pytanie do oficerów i żołnierzy. - Święto Matki Boskiej Zielnej, a przy tym niedziela - zauważył Giza. - Święto świętem, ale to pospieszne bicie dzwonów to jakby głos nie na chwałę Bożą, ale na trwogę. Zbyt gwałtownie pociągają za sznury. Żaden z oficerów nie potwierdził jego spostrzeżenia. Nawet pułkownik Giza, ceniący talenty pana armatnego, pomyślał w tej chwili: "Zacny człowiek, ale wylazł z niego arianin, drażni go nasze nabożeństwo." Arciszewski nadal był niespokojny. - Tak czy inaczej, pułkowniku, nie mogą mosty stać, jak stoją, bez ochrony. Zamknij waszmość dostęp do nich wozami. Po tych słowach zwrócił się do Piotra: - Weź no z dziesięciu ludzi i skocz niepostrzeżenie ku cerkwi, bo tam najgłośniej dzwonią. Jeśli zajdzie potrzeba, to mi tego gorliwego dzwonnika złap za kark i sprowadź co najrychlej. Więcej jak połowa wojska przeciągnęła już na drugi brzeg Strypy. Przed rzeką pozostało jeszcze niesforne pospolite ruszenie, dragoni Koreckiego, którzy pilnowali tyłów, oraz chorągwie kasztelana sandomierskiego i starosty bracławskiego. Liczono, że mimo niesforności reszta wojsk przeprawi się w kilka godzin po południu. Tymczasem właśnie w południe wrócił Piotr Opacki z wyprawy do cerkwi i w podnieceniu zdawał relację armatnemu. - Wasza miłość! To zdradzieckie bicie w dzwony! Ludzie pod cerkwią ani pary z gęby nie puścili udając, że taki u nich obyczaj, ale wlazłem z Sebastianem na wieżę i tam dopadliśmy dzwonnika. Sebastian chwycił za sznur i dalej dzwonił dla niepoznaki, a ja człeczynę za gardło i mówię: "Gadaj, sukinsynu, bo cię przez okno wyrzucę." No i wygadał. Wasza miłość, bicie w dzwony to umówiony znak dla Chmielnickiego, że się przeprawa zaczyna. - Tośmy wpadli w pułapkę! Prędko z tym do kanclerza! - To nie wszystko, proszę waszej miłości. Z tej wieży widać bagna za Zborowem i dębinę, może pół mili od miasta. Już spod tej dębiny wyłażą czambuły. - Lećże prędko do Ossolińskiego, a ja do pułkownika Gizy. Trzeba wiązać wozy, by mosty były ochronione. Piotr dopadł kanclerskiego namiotu, w chwili gdy zajeżdżał na spienionych koniach komunik wysłany rankiem poza Złoczów. Jeźdźcy pędzili co koń wyskoczy i krzyczeli: - Orda w dębinie pod Zborowem! Gotujcie się do boju! Jedno mrowie, Tatarzy i Kozacy! Jak błyskawica pobiegła przez obóz ta wiadomość. Już od tych okrzyków trwogi zawiązałaby się panika, gdyby nie rozwaga Jana Kazimierza. Zanim Ossoliński zdążył wydać jakieś rozkazy, król skoczył na siodło i wjechał konno w środek obozu. Wiódł konia powoli, stępa. Nagłe pojawienie się króla z zimnym spokojem na twarzy podziałało kojąco na żołnierzy, a zwłaszcza na pospolitaków. Milkły przerażone okrzyki, a gdy przy jakimś bardziej niesfornym oddziale napotykał król na pomieszanie i wrzawę, przemawiał donośnie z konia: - A cóż to, waszmościowie, myśleliście, że w ogóle wroga nie spotkamy? Pilnujże każdy swojego miejsca i czekaj, co dowództwo rozkaże, a gębą nie miel, bo to ani odwagi, ani karności nie dodaje. To znów pokazywał dłonią na baterie Arciszewskiego i szańce sypane w tej chwili przez piechotę Gizy. - Uczcie się od piechurów i od ludzi pana Arciszewskiego. Tam ani krzyku, ani trwogi. Jedni przy oskardach, drudzy z lontami i narzędziem przy armatach. Po tej stronie rzeki wojsko wróciło do karności i nabrawszy ducha wzięło się na gwałt do ubezpieczenia obozu, ale na grobli i na mostach nikt nie zdołał przywrócić ładu i składu. Przerażeni furmani porzucali lejce i otumanione konie stawały dęba, łamiąc dyszle i osie. Niejeden wóz trzeba było zrzucać z grobli do bagna, by nie tamował ruchu. Zamieszanie na tyłach wzrosło, gdy pod miastem pojawiły się pierwsze czambuły tatarskie. Zrazu nie szły wprost na obóz, ale rozpływały się wokół grodu jak rozlewisko, zdążając ku brzegom Strypy. Watahy prowadzone przez okolicznych chłopów pędziły kilkudziesięciu strugami i mijały zakosami niebezpieczne grzęzawiska. Z wyniosłej skarpy nad Strypą patrzyła na to starszyzna polskiego obozu. - Na tyły nam jadą - mówił Arciszewski do Ossolińskiego. - Trzeba ostrzec jazdę po tamtej stronie rzeki, by nie dopuściła Tatarów do przeprawy. - Masz rację, panie armatny, chcą nas zamknąć w koło. Posłano gońców na tyły. Korecki, Sapieha i Tyszkiewicz skoczyli z pułkami swojej jazdy ku brzegom rzeki między Meteniowem a Młynowcami, rozrzucili wzdłuż bagien chorągwie i zaczęli ostrzeliwać rzucające się wpław czambuły. Na przestrzeni całej wiorsty rzeka pokryła się szarańczą ludzi i koni, bo chan tatarski wysłał na tę stronę potężną sokmę w sile kilkunastu tysięcy ludzi. Mimo tej olbrzymiej przewagi wojska królewskie nie ustępowały pola. Jazda Koreckiego i chorągwie husarskie Tyszkiewicza tłukły niezmordowanie oddziały tatarskie wyłaniające się z nurtów rzeki i oczyszczały brzeg, ale fala za falą nadpływały dalej oddziały tatarskie. Husarzom słabły ręce, a jeszcze bardziej mdlały konie, wyrywające ustawicznie kopyta z bagnistej łąki. Ku obozowi królewskiemu po drugiej stronie rzeki pod miastem podchodziły teraz pułki tatarskie. Jak dotąd, nigdzie nie było widać Kozaków i stąd jeszcze większe zatrwożenie padało na polskich żołnierzy. Pomstowali na starszyznę obozową, a zwłaszcza na Ossolińskiego, że żołnierza mylono głosząc dotąd, że tylko z Kozakami będzie sprawa. Ale brakło czasu na te narzekania, bo trzeba było stawać do obrony. Sotnie tatarskie wyłaniały się ostrożnie z dąbrowy i harcowały na przedpolu, ale jeszcze z tej strony nie atakowały, czekając na liczebniejsze wojska. Gwałtownie sposobiono się do bitwy. Dowództwo lewego skrzydła objął wojewoda podolski, Potocki, na prawym stał Jerzy Lubomirski. Na samym przedzie piechota, umieszczona na wzniesionym brzegu rzeki, czuwała z muszkietem w dłoni patrząc z niemałym lękiem na coraz bardziej rosnące watahy, które w dwa pacierze pokryły całe widoczne przedpole. - Jakaż to potęga! - szeptali piechurzy, jak i starzy puszkarze Arciszewskiego, co byli przecież pod Piławcami i we Lwowie. - Naprzeciw nas chyba kilkadziesiąt tysięcy, a ileż tam wokoło? Inaczej myślał w tej chwili Arciszewski. "Bóg nam sprzyja, skoro nie poszliśmy dalej, bo wtedy śladu z nas by nie zostało. Tu zaś można się bronić. Staw z lewej, na prawo parowy i wądoły. Byleby tyłów nie zaszli i mosty były utrzymane." Ale choć tak spokojny, i on czekał z niecierpliwością na pierwszy atak. Toteż gdy wreszcie sokma Artimur-beja ruszyła z nagła, z nieprawdopodobną furią na szańce Gizy będące w centrum frontu, pan armatny przyskoczył do swoich baterii. - W imię Boże, żołnierze! Wrzuć! Zapłony! Przyłóż lonty! Salwa! Pierwsze wystrzały artylerii pokryły dymem i ogniem pędzącą sokmę. Zafalowały szyki Artimur-beja, jakbyś w tę czarną płynącą rzekę rzucił granitowe głazy. Gdy jedne lufy dymiły i już stygły, Zygmunt Przyjemski wznosił szablę nad głowami przy drugiej baterii. - Wrzuć! Zapłon! Przyłóż lonty! Salwa! Potężny huk własnych dział porwał za serce piechotę Gizy na szańcach. Stojąc nieporuszenie na okopie nabijała muszkiety i raz po raz siała kulami na ową już pomieszaną nawałę. Ale Artimur-bej nie myślał atakować piechoty. Na kilka stajań przed szańcami odwrócił szyki i z całym impetem wpadł na prawe skrzydło, gdzie stała jazda Lubomirskiego. Oba wojska stłoczyły się w jeden wzburzony kocioł i przez chwilę nie można było rozeznać, kto górą, a kto słabnie w ataku. Ossoliński stojąc u boku Jana Kazimierza patrzył ponuro na to gwałtowne starcie się jazdy z jazdą, a nawet przykrywał oczy dłonią. - Za mało ich, najjaśniejszy panie! - Nie ustępują. Odwaga przy nich wielka - szepnął Jan Kazimierz, a skóra na twarzy pokryła mu się szorstkim piaskiem. - Bóg ich wspomoże - złożył ręce ksiądz Cieciszewski. Zawtórował mu nabożnym westchnieniem kapelan obozowy, ksiądz Lisiecki. Husaria Lubomirskiego trzymała na rapierach i karabelach przewagę Artimur-beja. Ale w tej chwili z boku od królewskiego stanowiska na wzniesieniu przy Strypie rozległy się pomieszane okrzyki. Kilku konnych płynęło wpław przez rzekę w stronę starszyzny polskiej. Jeszcze konie z rzeki nie wyskoczyły, a już z jej nurtów dobiegły przerażone okrzyki. - Najjaśniejszy panie! Tatarzy za rzeką. Chorągwie pana Tyszkiewicza zniesione! - W pień wycięta husaria pana Żółkiewskiego! Gdy tutaj, na oczach króla, jazda Lubomirskiego ostatnim wysiłkiem odpierała morderczy atak Artimur-beja, zza Strypy nadciągali wpław coraz liczniejsi rozbitkowie, a wraz z nimi i tragiczne wiadomości. - Dragonia Korniakta zniesiona! Przeprawa wzięta przez Tatarów! Blady jak trup Ossoliński tracił panowanie nad sobą. Wytrawny kanclerz, ale niedoświadczony wódz miotał się teraz w bezsile. - A wy skąd? - krzyczał do spłoszonej szlachty. - Na łeb na szyję przez wodę uciekacie? - My pospolite ruszenie, przemyskie. Rozbili nas jednym uderzeniem. To nie wojsko, ale szarańcza, mości kanclerzu. Taki ogrom zdusi wszystko. Ksiądz Cieciszewski starał się nie słuchać tych biadań. Patrzył na miotające się szeregi jazdy Lubomirskiego na prawym skrzydle i poruszając sinymi wargami modlił się o ratunek dla zagrożonych chorągwi. Ale zamiast pociechy doznawał tylko rozpaczy. - Święty Boże! - szeptał. - Ucieka jazda pana Lubomirskiego. - Koniec! - powiedział Ossoliński i znów przyłożył dłonie do oczu. To, co zaczynało się dziać z wojskiem koronnym, mogłoby każdego wodza przyprawić o utratę zdrowych zmysłów. Uciekała jazda krakowska, podawały tyły poczty pańskie, skupione przy niej na prawym skrzydle, panika na obu mostach rosła do szczytu. Uciekające zza rzeki tabory, resztki pospolitego ruszenia i dragonia zbiły się w jedną kotłującą się ciżbę. Wśród potwornego ścisku i nieprzytomnej wrzawy piętrzyły się wozy, setki ludzi i koni spychanych nieustannym naporem spadały z mostów na łeb na szyję w rzekę. - Boże wszechmocny, koniec! - szeptał Ossoliński. - Nie koniec! - krzyknął mu nad głową Jan Kazimierz. - Nie kracz mi ciągle za uszami! Król cisnął na ziemię kapelusz, bo go pióra łaskotały po oczach i pchnął konia ostrogami. Puścił się pędem w stronę uciekających pocztów pańskich i wpadł z gołym rapierem między pomieszane roty. - Nie odstępujcie mnie, panowie! Nie odstępujcie ojczyzny swojej! Pamiętajcie o sławie przodków naszych! Właśnie starł się ze strzemieniem królewskiego konia jakiś chorąży, uciekający z pochylonym sztandarem. - Ratuj się, najjaśniejszy panie! Tam śmierć, na rany Jezusa! Król grzmotnął go płazem przez plecy. - Stój tchórzu! Ze sztandarem pierwszy umykasz? Zawracaj, bo nie Tatar, ale własny król plecy ci przebije! Bił płazem uciekających, chwytał za cugle, to klął, to prosił. - Na rany Jezusa! Stójcie, panowie! Stójcie, psiekrwie, tchórze, sobaki! Nie umykajcież, panowie! W odwodzie stoją rezerwowe chorągwie. Jeden go słuchał, drugi uciekał. Tak pędząc wjechał król w centrum bojowego szyku, gdzie zaczynały się szańce piechoty Gizy. Tu wojsko mokre od potu stało na okopie nie poruszone i prażyło z muszkietów, nie wiedząc w ogóle, co się dzieje na mostach i na skrzydłach. Na widok króla jadącego w rozwianym żupanie, widocznego dla nieprzyjacielskich watah za wałami, major Giza wyskoczył naprzód i krzyczał wniebogłosy: - Z konia, z konia, najjaśniejszy panie! Kryj się za nami, na miłosierdzie boskie! - Na nic mi życie, jeśli bitwę przegramy. Pułkowniku! dzielne piechury, ratujcie króla i ojczyznę! - Ratujem, najjaśniejszy panie! - krzyczał Giza. Kryj się za nami! Piechocie, a zwłaszcza rycerskiemu jej dowódcy, nie trzeba było żadnej podniety. Jeżeli dotąd bili.z muszkietów tylko w przód, a nie w watahy, atakujące skrzydło konnicy, to jedynie z tej przyczyny, że na nic by się zdało sypanie kulami w pomieszane szyki polskie i tatarskie. Ale teraz mieli już tylko przed sobą Tatarów, pędzących za uciekającą husarią. - Frontem ku rzece! Lufy na jazdę! Bij z muszkietów! - komenderował Giza, rozdzielając swoją piechotę na dwoje. Jedne kompanie miały się bronić od czoła, drugie odwracał ku Tatarom otwierającym lukę na skrzydle. Muszkiety siały nieustannym ogniem. Cięli kulami po, brzuchach mierzynów tatarskich i wyżej, gdzie szyje końskie stykały się z pochylonymi piersiami jeźdźców. Nad doliną odezwały się teraz wzmożonym hukiem działa koronne. Pan armatny podobnie jak Giza dotąd wyczekiwał, póki nie wyjaśni się stan bitwy na skrzydle. Widząc teraz tylko Tatarów Artimur-beja skierował na nich lufy swoich armat i prażył ogniem niemiłosiernie. Wystrzały muszkietów i huk dział koronnych zrosły się w jeden łańcuch grzmotów i na przedpolu kładł się wał postrzelonych koni i strąconych z siodeł Tatarów. Zahamowało to konne watahy tatarskie, bo dalsi jeźdźcy wpadali na ranne, kwiczące i wierzgające konie. Wraz też ruszyły kłusem rezerwowe chorągwie husarskie i nie użyta dotąd w boju królewska rajtaria. O tej samej porze pułkownik Giza wyprowadzał poza szańce swoją piechotę. Szła naprzód wśród ustawicznego ognia osłaniającej ją artylerii i zamykała swymi piersiami lukę na skrzydle obozu. Nim przyszedł zachód słońca, obóz królewski był uratowany od zagłady. Rajtaria królewska stanęła na miejscu pobitej jazdy Lubomirskiego. Rozdział XX Wieczór szybko zapadał. Na przedpolu ucichło. Wojska tatarskie odstąpiły ćwierć mili i zatoczyły obręcz wokół polskiego obozu. Mimo mroku można je było doskonale widzieć, bo tworzyły płonący wieniec ognisk. Piechota Gizy, Seebalda i Arciszewskiego zaprzątnięta ryciem nowych rowów nie miała czasu na roztrząsanie groźnej sytuacji obozu, a poza tym ci ludzie prości i karni niełatwi byli do poddawania się zwątpieniu. Niedawna dzielność wzbudzała w nich cichą dumę, że to za ich przyczyną odparto niebezpieczeństwo. Toteż z jeszcze większym zapałem i subordynacją bili oskardami w ziemię, machali szpadlami, ciesząc się na widok pogłębiającyeh się fos i wznoszących się wałów. Inaczej było wśród bezczynnych o tej porze towarzyszy pancernych i pospolitego ruszenia, gdzie nieporadnie biadano nad tragicznym położeniem wojsk królewskich. - Kanclerz winien! - wołano. - On króla i nas wprowadził w matnię. - Generalissimus od pióra i kałamarza! - Zdrajca Ossoliński! Paktował do ostatka, a teraz się załamał i umknął, gdzie pieprz rośnie. - Gdzie kanclerz? Gdzie kanclerz? - wołano po różnych kątach obozu. Bardziej porywczy biegali gromadami po obozie i wystraszeni o los dnia jutrzejszego wołali pośród namiotów: - Gdzie Ossoliński? Dajcie nam kanclerza! On nas I wszystkich wydał na śmierć i hańbę. - U króla jegomości jest - mówili inni. - Król go przygarnął do swojego namiotu, by go przed wojskiem ochronić. Biegli więc pod królewskie namioty, ale stąd odprawiały ich straże. - Król śpi, waszmościowie, uciszcie się, nie ma tutaj mości kanclerza. Ossoliński przepadł jak kamień w wodę. Miało się już ku północy, kiedy do szańców artylerii koronnej podjechał konno jakiś dworzanin. - Hej tam! - wołał z konia. - Nie wiecie, gdzie jest adiutant armatnego, Piotr Opacki? - Szukać go trzeba podle szańców, z rydlem stoi jako i my żołnierze. Marcin jechał więc dalej wzdłuż okopów i nawołując poszukiwał krewniaka, aż wreszcie znalazł go z łopatą w ręce w okopie najbliższym brzegowi Strypy. - Rzućże ten szpadel i wyłaź z rowu! Więcej teraz potrzebna twoja głowa niż ręce. Piotr wygramolił się na okop, otrząsnął glinę z rąk i szarawarów. - Mokryś jak mysz - zaczął Marcin zsiadając z konia. - Nie na twoje ręce taka robota. - Głupstwa gadasz - odciął się Piotr. - Gdyby cała szlachta rzuciła się do wyrywania dołów, jutro mielibyśmy zaporę nie do przebycia. - Każdy na swój sposób służy ojczyźnie, jeden rękami, drugi głową. - Tu nawet taką głową obrotną jak twoja niewiele poradzi. Odwaga i praca potrzebna. Marcin nic nie odpowiedział, ale gdy teraz padł na niego odblask ogniska, Piotr zobaczył na jego ustach grymas ironii. - Nie po to przyszedłem, by się z tobą spierać. Chodź no nieco na bok i powiedz, co pan armatny myśli o dniu jutrzejszym. - Jego pytaj, a nie mnie! - Widzę, że ci praca przy łopacie dodała czupurności. Mówże, o co pytam. Za chwilę dowiesz się, o jak ważną sprawę chodzi. - No tak... - Piotr łagodniał. - Pan Arciszewski jak był przedtem niechętny iść naprzód, tak teraz widzi tylko jedno wyjście: wały sypać, uzbroić całą czeladź i bić się do upadłego. Mówi, że w szańcach wytrzymamy, póki nie przyjdzie na pomoc całe pospolite ruszenie. - To chyba szaleństwo. Wy tu siedzicie w rowach i nie wiecie, co się dzieje wewnątrz obozu i przy groblach. Szlachta strwożona i niewiele brakuje, by po cichu wyrywała z obozu. Na razie pomstują na kanclerza. - A gdzież kanclerz? - Tobie, jako krewniakowi, powiem szczerze. Kanclerz upadł całkiem na duchu, jeszcze go takim w życiu swoim nie widziałem. - Pochylił się do uszu Piotra i mówił szeptem: - Ukrył się w kolasie, która stoi dla niepoznaki wśród taboru, i lęka się, że gdyby go znaleźli, roznieśliby go na szablach. Ja zaś przychodzę do ciebie w poufnej sprawie. Tyś ujął murzę tatarskiego? - Nie tyle go ująłem, ile mi się sam oddał w ręce. Słyszałem zresztą od pana Arciszewskiego, żeś był obecny przy przesłuchaniu jeńca, więc dobrze wiesz, jak z nim było. - Byłem i nie na darmo byłem. - Toś słyszał, co tam mówił Arciszewski, żeby słów murzy na wiatr nie puszczano. Gdyby go posłuchano, nie wleźlibyśmy w te błota, pod sam nos Islam Gireja. - Słyszałem, dobrze słyszałem, ale, widzisz, w tym rzecz, by wszystko w porę zaczynać. - Co zaczynać? Nie rozumiem. Marcin zbył pytanie milczeniem i po chwili z nagła zagadnął: - Gdzie ten murza tatarski? O ile wiem, był przy chorągwiach Koreckiego, ale one w puch rozbite i niczego dowiedzieć się nie można. -Murza Safi osadzony przez nas z kilku jeńcami w miasteczku, w murach cerkwi. - Bóg ci zapłać za tę ważną wiadomość. Miasto w naszych rękach, więc każdej chwili możemy wyciągnąć stamtąd Tatara. - Nie inaczej. - Chwała Bogu! Chwała Bogu! A toś mi zdjął kamień z serca - powtarzał uradowany Marcin. - Nie puszczaj pary z gęby o tym, cośmy mówili, a ja lecę do kanclerza. Może od tego zależy nasz ratunek. Wskoczył na konia i znikł w ciemnościach, pędząc zrazu nie do obozu, lecz w stronę cerkwi. Po godzinie był z powrotem przy taborze. Odszukał wśród wozów książęcą kolasę, utopioną w całkowitym mroku. - Śpi? - zapytał strażującego przy kolasie rajtara. - Nie wiem, cicho tam wewnątrz. Czasem tylko słychać ciężkie wzdychania. - Odejdź poza wozy i przepatruj, czy kto nie nadchodzi. Gdy żołnierz odszedł na bok, Marcin zapukał w drzwi karowy. - Wasza miłość, to ja, Dębski. Odpowiedziało mu ciężkie westchnienie, po czym posłyszał przytłumiony głos Ossolińskiego: - Wejdź do karety! Marcin uchylił szybko drzwi i równie szybko zaparłszy je za sobą usiadł naprzeciw księcia. - Wasza miłość przy lepszym teraz zdrowiu? - Nie pytaj! W piersiach dławi, a serce jakbyś garścią ściskał. Myślałem, że koniec na mnie przyjdzie, ale Bóg niełaskaw, żyć każe i cierpieć całą hańbę. - Niech wasza miłość tak nie mówi, bo serce się kraje. Może łyk gorzałki, mam tu za pazuchą. Koniecznie, proszę waszej miłości. - Daj pokój! - Koniecznie, wasza miłość! Wmusił w bezwolnego kanclerza kilka łyków. Ossoliński pochrząknął, otarł wąsy i poruszył się z pewnym ożywieniem na poduszkach karowy. - Jak znalazłeś szlachtę w obozie? Dalej pomstują? I cóżeś tak długo był, samego mnie ostawiwszy? - Chciałem przepatrzyć cały obóz i skoczyć na szańce. Nieszczęście mąci szlachcie umysły, wyzywają na waszą miłość i już przegadują po cichu o ucieczce. Jadąc z powrotem słyszałem nawet plotkę, jakoby król jegomość chciał potajemnie umknąć z obozu. - Król nie ucieknie. Wiem, że śpi w tej chwili, bo strażują tam moi ludzie. Ale jakże gorzkie przynosisz wiadomości! To już koniec, koniec, klęska i hańba. Nikt nas nie uratuje. Za jakież winy karzesz mnie, Boże, na stare lata? Mój Marcinie, nawet przed tobą mi wstyd, że kryję się przed szlachtą i wojskiem nie jak wódz, ale człek słaby, bezsilny, marny człowiek. Koniec... Marcin nie mógł słuchać rozpaczliwego lamentu. Jakby zapominając, że ma przed sobą wysokiego dostojnika i swojego pana, wyszukał w ciemnościach jego rękę i położył na nią gorącą dłoń. - Wasza miłość, nie wolno tak mówić. Wcale nie koniec, jest ratunek i to ostatnia chwila, zanim przyjdzie świtanie - mówił dyszącym od wzruszenia głosem. - Czyś oszalał? Uciekać? Za kogo ty mnie masz? - Nie uciekać, broń Panie Boże! Jest inny ratunek, o którym od wczoraj myślałem, ale ja, sługa marny, bałem się radzić kanclerzowi. - Mówże! Cóżeś mógł wymyślić, czego by kanclerz nie wymyślił? - zapytał prawie z urazą Ossoliński. Ale ten właśnie ton ucieszył Marcina, bo już duma wracała w kanclerza. - Ja tylko sługa waszej miłości i jego uczeń. Wszystek mój lichy rozum za waszej miłości przyczyną. - Łebskiś jest, zawsze to wiedziałem. Nawet w takiej chwili umiesz prawić komplementy. Mów, co ci do głowy przyszło? - List do chana. Gdy po zimnej dłoni kanclerza przebiegł w tej chwili energiczny dreszcz, z jakąż radością odczuł Marcin ten odruch! Chciał w tej chwili usunąć swoją rękę, ale Ossoliński chwycił ją kurczowo. - List, mówisz? - Pismo proponujące przyjaźń. Ostatnia chwila, by rozbić sojusz Tatarów z Chmielnickim. - Za późno. - Nie za późno - zaprzeczył gorączkowo Dębski. W cerkwi zborowskiej jest naszym jeńcem murza Safi. Daruje wasza miłość, że na własną rękę go odszukałem i doń poszedłem. - Coś z nim mówił? - Niewiele mogłem rozmawiać, bo słów tatarskich brakowało, a nie chciałem, by ktokolwiek słuchał. Tyle wiem, że murza gotów iść z listem do Islam Gireja. Ossoliński poruszył swym wielkim korpusem, aż zajęczały pasy karowy. - Przebóg! Mój Dębski, sam Bóg mi cię zsyła w tej ciężkiej chwili. Gdyś przed godziną odszedł, zapadłem w omdlenie. Miałem widzenie, które teraz rozumiem. Schodził z nieba anioł ku mojej karecie, myślałem, że to śmierć, a teraz widzę, że to łaska Opatrzności. Ile do świtania? - Niedawno północ minęła. - A zatem konia! Zbudzimy króla jegomości. Jeśli Bóg ześle ratunek, wieś puszczę ci w dożywocie. Otwierajże drzwi kolasy, szybciej, do jasnego pioruna! Gdy za chwilę uniesiony na duchu Dębski biegł po konia dla kanclerza, w obozie działy się niesłychane rzeczy. Co dopiero obiegła wiadomość, że dwóch rotmistrzów, Bełżecki i Gidziński, z kilkudziesięciu ludźmi przeszło potajemnie Strypę poniżej miasta i uciekło w lasy. Zbiegała się więc szlachta do kupy, budzono śpiących, cały obóz napełniał się biadaniem. Zwłaszcza wśród jazdy wszczął się wielki zamęt, siodłano konie, inni rozrywali powiązane wozy taboru, a w tym wszystkim rozrastała się plotka. Mówiono, że pułki pancerne gotują się do ucieczki, że starszyzna chce zrobić ze Zborowa nowe Piławce. - Drugie Piławce! - wołano. - Poczty pańskie gotują się do przeprawy! Ale największa trwoga padła na wojsko, gdy rozległ się najgroźniejszy ze wszystkich okrzyk. - Król uciekł! Sami jesteśmy, waszmościowie! - Zdrada! Zdrada! Na pastwę nas wydano! Którzy byli mniej pochopni do strachu, a zwłaszcza oficerowie rajtarii królewskiej, krzyczeli w ciemnościach, że król jegomość nie opuszcza wojska, że śpi w tej chwili w namiocie i ani myśli wydać żołnierzy na zgubę, ale głosy gwardzistów ginęły zagłuszone. Dopiero co minęła północ. Kaznodzieja królewski, ksiądz Cieciszewski, klęczał o tej porze w swoim namiocie i odprawiał brewiarz. Hałas i harmider rosnący w głębi obozu dolatywał tu pod płótna, więc ksiądz tym goręcej się modlił, pełen na jutro jak najgorszych przeczuć. Ale teraz dopiero dobiegł do jego uszu jeden i drugi wyraźniejszy okrzyk. Ksiądz zamknął brewiarz i przyłożył dłoń do ucha. - Czy dobrze słyszę? Jeszcze nie wierzył. Wstał z klęczek i uchylił płócien namiotu. - Jezus, Maria! - szepnął, a jednocześnie strugi zimnego potu przeleciały mu po plecach. - Krzyczą, że króla jegomości nie ma w obozie. Podciągnął sutannę i biegł, ile sił starczyło, do niedalekiego namiotu królewskiego. Trącił stojącego na warcie gwardzistę i krzyknął: - Puszczaj! Pan miłościwy zezwolił mi wchodzić o każdej porze. W namiocie królewskim było widniej niż na dworze, bo pod zawieszonym u stropu krucyfiksem paliła się olejna lampka. Jan Kazimierz spał na wznak na niskim polowym łóżku. Z białej pościeli wyłaniała się smagła twarz, a wokół niej leżały krucze sfalowane włosy. Ksiądz Cieciszewski pierwszy raz w swoim życiu widział Jana Kazimierza we śnie. Stropił go ten widok i kapłan zawahał się słysząc miarowy i głęboki oddech śpiącego. Ale dochodzące tutaj głosy, wzburzone jak pomruk dalekiej burzy, dodały mu odwagi. Położył dłoń na włosach Jana Kazimierza. - Najjaśniejszy panie! - Kto na miły Bóg? - król wytrącony z ciężkiego snu wstrząsnął głową i wparł się plecami w poduszki. - To ja, najjaśniejszy panie, Cieciszewski. - Przebóg! Co się stało? - Miserere, miłościwy panie! Panika w obozie! Uciekają krzycząc, że majestat już umknął za Strypę. - Święty Boże! Czy oszaleli? Bydło! - krzyknął nieludzkim głosem i wyskoczył z łóżka. - Cieciszewski, wołaj wartę! W tej chwili kilka koni! Ksiądz rzucił się z pośpiechem ku wnijściowym płótnom, a Jan Kazimierz wciągnął gwałtownie szarawary, narzucał a kaftan na rozchełstaną nocną koszulę. Pasa, kapelusza ani broni nie szukał. W niedopiętym żupanie wypadł przed namiot. - Konia, mówiłem! Gdzie jest, do jasnego pioruna? Łby poucinam! - Tu jest, najjaśniejszy panie! - wołał w ciemnościach Cieciszewski. Ksiądz sam trzymał strzemię królowi, a za chwilę robił znak krzyża w powietrzu patrząc na półprzytomną twarz Jana Kazimierza. - Za mną! Skoczyły konie. Jan Kazimierz pędził do pierwszego ogniska. Siedzący tu koniuchowie na widok pół ubranego króla, oniemieli. Zanim zerwali się od ogniska, król przejechał szpicrutą przez łeb pierwszego z brzegu i krzyknął: - Żagwie podawaj! Każdy gwardzista niech bierze płonącą szczapę do ręki. Teraz blisko mnie, kołem, aby widoczne było, że to ja jadę. W otoczeniu dziesięciu pochodni wjechał naprzód w środek obozu, gdzie najbardziej wrzało. - Jestem przy was! - wołał. - Nie traćcie ducha! Ja od was nie ucieknę, wy nie uciekajcie ode mnie! - Król jegomość! - szeptano nie wierząc zrazu oczom. Widok Jana Kazimierza oblicznie ukazującego się wojsku, na dodatek prawie nie odzianego, zawstydził szlachtę. Zapomnieli języka w gębie i tylko z cicha poszeptywali do siebie. Dopiero któryś z towarzyszy lekkiego znaku zawołał w stronę monarchy: - Najjaśniejszy panie! Odwaga byłaby przy nas, ale rotmistrze już uciekają. - Jam rotmistrz! Powiedział to z tak zimnym i budującym spokojem, że oniemiałe przed chwilą żołnierstwo porwało się do krzyku: - Niech żyje król! Najjaśniejszy pan z nami. On żołnierz nad żołnierzami. - Vivat rex, Johannes Casimirus! Przy tobie, panie nasz miłościwy, do ostatka! Król jechał od pułku do pułku, docierał do najdalszych krańców obozowiska i sycił wszystkie chorągwie spokojem i otuchą. Był już na powrotnym szlaku, gdy zastąpił mu drogę kanclerz Ossoliński. - Najjaśniejszy pan nie wczasuje? - Gdy wodzowie pod ziemię znikają, królowi trzeba pilnować wojska. Ossoliński przecierpiał dokuczliwą uwagę. - Miłościwy panie! I ja snem pogardziłem. Pół nocy strawiłem w samotności, trapiąc się losem wojska i ojczyzny. Teraz mając plan działania gotowy, proszę o poufne posłuchanie. To, co przynoszę, to ostatnia nadzieja ratunku. Gdy książę Ossoliński wchodził za królem do namiotu Marcin Dębski pędził co koń wyskoczy ku cerkwi zborowskiej. Tego też dnia o świtaniu murza Safi eskortowany przez dragonów Ossolińskiego wychodził z listem królewskim poza szańce, ku ogniom tatarskim widocznym w czarnej dali. Rozdział XXI Piotra Opackiego zmęczenie zwaliło z nóg tuż przed świtaniem. Leżał teraz na świeżej pulchnej ziemi pogrążony we śnie, o świecie bożym nie wiedząc. Tuż obok paliło się ognisko, przy którym siedział Sebastian i kilku czuwających artylerzystów. Raz po raz wspinali się na wysoki szaniec i przeglądali siwiejącą przestrzeń. Na wprost siebie mieli dalekie łąki i setki dymiących ognisk tatarskich. Nieco ku zachodowi widać było ciemne zarysy miasteczka i kopułę cerkwi, gdy zaś oko pobiegło w lewo, napotykało jedynie rdzawą smugę oparów. Tam leżał staw, brzegi rzeki i jeszcze niewidoczne pod mgłą podmiejskie sady. Najlepiej było o tej porze widać polskie okopy, ciągnące się na przestrzeni pół mili, toteż Sebastian patrząc z wałów mógł łatwo dojrzeć daleką sylwetkę Arciszewskiego. - Pan armatny chodzi po wałach. - Oka nie zmrużył tej nocy, cięgiem krążąc wśród żołnierzy. Łaska od Boga, że nam zesłał takiego wodza. - A rotmistrze już mieli się ku ucieczce - napomknął Sebastian. - Bo u panów szlachty to różnie - dorzucił Mitwenz. - Wielką miewają odwagę, ale nierozumną. I lękliwych teraz sporo, a dawniej takich nie bywało. Mówili o dzisiejszej nocy, o królu jegomości, co się ze snu zerwał, by panów odwieść od ucieczki, i patrzyli z zadowoleniem na wyniosłe wały wzniesione przez piechotę. - Teraz trudniej będzie pogaństwu nastawać na nas - chwalił okopy Sebastian. - Pogaństwu, powiadasz? Gadają, że dziś Chmielnicki zasadzi się na nas z całym Kozactwem i z chłopskim wojskiem. A oni też chrześcijanie. - Boga oszukują trzymając z tymi, co ałłakują. - Ale tyś chłop i tam chłop, co w takich jak i ty gaciach parcianych chodzi. Widzisz, wolałbym, by nas tutaj tak jak wczoraj Tatarzy najeżdżali, a nie chłopstwo ruskie. Ręka gotowa zadrżeć na muszkiecie. - Im nie będzie drżała, gdy ciebie wezmą na cel. Nie może być inaczej, wojna to wojna. - Czuwacie? - posłyszeli głoś nad sobą. Zerwali się od ogniska. - Czuwamy, mości generale! - A ten śpi? - Krzysztof wskazał na Opackiego. - Śpik go chwycił przed godziną - informował Sebastian. - Nie budzim, niech śpi, póki cisza wokoło. Pan armatny siadł przy nich. Nabił fajkę, sięgnął palcami do ogniska i wyciągnął stamtąd żarzący się węgielek. Podrzucił go w garści i nasadził na wiórki tytoniu ugniecione w fajce. Zamilkli. Arciszewski pykał dymem i patrzył w dogasające ognisko. Żar to jaśniał za podmuchem wiatru, to czerniał, gdy cisza nastawała w powietrzu. Nikt tu nie dokładał drewien, bo świt był coraz pełniejszy. Cmokanie fajki orzeźwiło armatnego i powoli ustępowała z jego członków śpiączka, która nawiedziła go o brzasku. Teraz i w głowie nie było takich myśli jak przedtem, kiedy to zmęczony umysł niezdolny był żadnego wątku doprowadzić do końca. Gdy sobie przypominał dzień wczorajszy, krocie atakującego wojska, gdy pojawił mu się w pamięci obraz tumultu nocnego w obozie, pan armatny cmokał szybciej fajkę. Ponure były początki rozprawy z nieprzyjacielem. Niewiele wczoraj brakowało, by sam król siedział dziś jako jeniec w obozie Gireja. Arciszewski nie dałby się wziąć żywcem, więc tylko Bóg łaskaw, że siedzi teraz z fajką w gębie, a nie leży stratowany w glinie. - Przeszło, żyjemy i obóz umocniliśmy - bąknął niewyraźnie do siebie. - Co wasza miłość mówi? - zapytał Sebastian pomyślawszy, że to jakieś życzenie wodza, które należy rychło spełnić. - Nic nie mówię, w moje myśli nie zaglądaj! "Na Boga - pomyślał teraz pan armatny. - Już na głos gadam do siebie z niepomiernego utrudzenia." Pilnował się, by już żadna myśl nie ujawniła się słowem, i dumał dalej: "Szańce oporządzone, artyleria przetoczona na lepsze miejsce, wojsko przez króla uciszone. Z tyłu obozu wzniesienia i rozdoły, na przedzie miasto obsadzone przez dragonów. Gdyby wszystko wojsko stanęło na wałach z muszkietem i rapierem, w piętnaście tysięcy ludzi można by się tutaj oprzeć największej nawale. A gdyby jeszcze ciury i czeladź na koń wsadzić, to Islam Girej pomyśli, że nocą przyszły posiłki. Żarcia braknie - myślał - choć koni ubitych będzie sporo. Posiłki na pewno idą, bo na trzecie wici zwołuje, się pospolite ruszenie: Nie najlepsze ono, ale w kupie pomoże. Zbaraż się jeszcze broni, więc wróg musi na dwoje rozdzielić siły kozackie i tatarskie. Tu zatem orda, tam Kozacy... Kozacy! - Myśl o nich znowu zatruła spokój, co dopiero powstały. - Można było, jak chciał król Władysław, iść z nimi na ordę, a tymczasem oni na nas z ordą następują. Dławiono to chłopstwo okrutnie i teraz ono nie nam ale Tatarom zdradza szlaki. Wolą pogan niż nas chrześcijan, którzyśmy im miasta i kościoły stawiali, od których światła nabierali. Jeśli im smakuje swoboda, to i tej na polskiej szlachcie się nauczyli, póki im nie została wzbroniona przez chciwych panów. Swoboda? Tej panowie polscy, póki przy władzy, nikomu nie popuszczą." Myślał tak do niczego nie dochodząc, tylko do nowej zgryzoty. Wyrwał go z niej pierwszy daleki wystrzał muszkietu. "Na szańcach jestem" - uwolnił się od dręczącej myśli. - Sebastian! - Słucham waszej miłości. - Ów poczet kanclerski, coście go za okop wypuszczali, wrócił do obozu? - Pół mili poza szańce wyprowadzili owego znacznego jeńca tatarskiego i w dwa pacierze byli z powrotem. - On dotąd nie powrócił? - upewniał się pan armatny. - Nie, mości generale! Armatny nie był wtajemniczony w zamierzenia Ossolińskiego, więc tylko mógł snuć domysły. Nie było to poselstwo, bo wtedy wysyłaliby nie obcego, lecz swojego. Widocznie z listem poniewczasie wysłano murzę Safiego. Nie wierzył w skutek tej epistoły, ale miał przynajmniej satysfakcję, że dzięki niemu ów murza przeżył po dziś dzień w obozie. Żużle w ognisku zgasły, a pan armatny dalej siedział zadumany. Wokół obozu na dalekich łąkach zaczynał się powoli ruch i słychać było hasła stłumione odległością. Nawoływali się koniuchowie tatarscy i zapędzali całe tabuny koni do wodopoju. W tej też chwili posłyszał Arciszewski ciężkie, jakby z miechu idące, sapanie śpiącego Piotra. Opacki rzucał się niespokojnie na glinie i coś mamrotał. - We śnie gada? - Krzysztof zwrócił się do Sebastiana. - Mamroce z przemęczenia. Zasadzał bele nie gorzej niż zwyczajny piechur. - Obróćcie go na bok, ulży mu we śnie. Sebastian pochylił się nad śpiącym i ujął go pod plecy. W tej chwili Opacki z otwartymi oczyma mówił wprost w twarz żołnierza: - Daj pokój, pani mateńko! Jaka tam woda... Obrócili go na bok i znów zaczął chrapać. Arciszewski wytrzepał fajkę o kolano i powstał. Zresztą w tej chwili dobiegły do szańców odgłosy dalekich trąb i piszczeli. Z opadającej mgły wyłoniły się pierwsze czambuły jazdy, nad którymi powiewał grzebień dzid i buńczuków. - Zaczyna się. Budzić wszystkich puszkarzy! Zadął trębacz na okopie i zaraz za nim odezwały się pobudki w całym polskim obozie. Siadały na koń chorągwie i ustawiały się pierwsze oddziały. Na szańcu artyleryjskim wszyscy puszkarze i cała piechota pana armatnego służąca za ochronę armat stanęła w mig na nogach. Piotr Opacki niedawno zbudzony wdychiwał chłodne powietrze przesycone wonią łąk i niedalekiego lasu, prostował ścierpnięte nogi i ramiona. Czuł się rześki i wzmocniony nawet tak krótkim wypoczynkiem. Po tym śnie był jakby odmieniony. Wesoło żartował z puszkarzami, klepał po ramieniu starego Sebastiana, a muszkiet wzięty do ręki wydawał mu się lekki jak nigdy przedtem. - Sebastianie, dziś ani raz nie chybię. Patrz, ręka jak z kamienia, lufa nie drgnie. - Dzięki Bogu, że u jegomości jasno w oczach. A we śnie to zmora zdawała się dusić. -Skądże, spałem jak kamień, nawet żaden sen nie przychodził. Na łąkach były już nieprzeliczone wojska. W tym ogromie przetaczającym się jeszcze bez wystrzału widać było nie tylko skośnookie twarze i buńczuki. Jeden za drugim wchodził w dolinę pułk kozacki, dalej kolorowe oddziały chłopskie. Wojska Chmielnickiego uderzyły od razu na miasto i powstało tam istne piekło. Huk armat i muszkietów zlał się z okrzykami w jedną bojową wrzawę, wśród której biły nieustannie dzwony Zborowa witające atak pułków kozackich. Niedługo bronili się dragoni królewscy, mający główną kwaterę w cerkwi. Wszystkich w pień wycięto, a na szczycie rozdzwonionej wieży pojawiła się malinowa chorągiew. Obsadziwszy błyskawicznie świątynię pułki kozackie zaatakowały skrzydła wojsk koronnych. Jednocześnie wokół szańców i taboru okalającego obóz królewski zawiązywała się gwałtowna bitwa. Pułki Islam Gireja, Gałgi, Nuredina i Artimur-beja nacierały olbrzymim pierścieniem na wszystkich frontach. Falę za falą odpierała niestrudzenie piechota, wspierana artylerią koronną. Falkonety Przyjemskiego i ciężka artyleria pod bezpośrednim okiem armatnego robiły potężne dziury w zbitych nacierających masach. Wzburzały się nad łąkami kłęby wyrwanej gliny i cała dolina pokrywała się wzgórkami kretowisk. Zwinne roty tatarskie napływały w dolinę, to znów odmieniały szyki i po raz drugi szły do ataku. Piechota Gizy miała dziś pełne ręce roboty, ale i radość ją rozpierała, że jak dotąd nie dopuszcza Tatarów na wały. Jeśli zakradał się do nich jakiś niepokój, to jedynie o los konnicy atakowanej na skrzydle przez Kozaków. Każdy żołnierz rozumiał, że obsadzenie przez wroga brzegów rzeki grozi zgubą obozowi, bo wtedy wróg byłby na tyłach poza szańcami. Już dwie godziny trwała zaciekła bitwa na wszystkich frontach obozu. Chrypły piechurom gardła, oślepiał ich pot lejący się strugami po oczach, puchły ręce od ustawicznego wbijania stempli, ale jak dotąd żaden Tatar nie przestąpił obronnego wału. A trzeba było nie tylko nabijać muszkiet, ale nierzadko chwytać dzidę do ręki czy gasić pożar. Raz po raz zaczynały nacierać na okopy gromady ukraińskiego chłopstwa, które rzucały płonącą słomę na wozy i na faszynę otaczającą szaniec. Piechota gołymi rękami musiała dusić gorejące snopy lub zrzucać je w dal między trawy na łąkę. A jeszcze dym dławił w gardłach i zakrywał cały widok horyzontu. I tak biła się bezpamięnie piechota, nie wiedząc, co się dzieje na skrzydłach obozu. Naraz, gdy się powietrze nieco przetarło, któryś z puszkarzy krzyknął do towarzyszy: - Na rany Jezusa! Kozacy zataczają działa nad rzekę. - Nie siej strachu! - krzyknął Piotr, ale za chwilę sam szepnął przerażony. - Boże jedyny! Widział stąd resztki pułku Zabuskiego kryjącego się poza drzewami sadu nad rzeką i dwa pierwsze działa kozackie zataczane na wyniosłą skarpę przy Strypie. Puścił się pędem ku niedalekiemu stanowisku cięższych armat i w biegu meldował: - Panie armatny! Działa kozackie na flankach zasadzają! - Gdzie? Nic w dymie nie widzę. - W sadach nad Strypą. - Siadaj na koń i pędź do Ossolińskiego, oni stamtąd nie widzą, co się dzieje na skarpie. Niech poślą posiłki, bodaj ciurów, bo zginiemy. Za chwilę Piotr stał przed królem i Ossolińskim. - Najjaśniejszy panie, Kozacy przeprawę zdobywają. Artyleria ich wjeżdża na tyły. Jeśli jazda nie wyprze ich z sadu, nikt nie obroni obozu. - Skąd wezmę jazdę? Połowa już rozbita, a co dzielniejsze chorągwie wszystkie w boju. - Pan Arciszewski radzi zatrąbić na luźną czeladź. - Na luźną czeladź? Wahanie króla przerwał stojący obok ksiądz Lisiecki, kapelan obozowy, któremu bardziej pasowała do ręki buława pułkownika niż brewiarz. - Jedyna rada, najjaśniejszy panie, czeladź na konie! Znam tych ludzi, bo im pociechy udzielam. Pójdą w ogień nie gorzej od szlachty. - Rotmistrzów nie ma. Kto poprowadzi? Ksiądz Lisiecki nabrał w piersi powietrza. Oczy jego straciły nabożną skromność i zaiskrzyły się chęcią czynu. - Ja poprowadzę, miłościwy panie. Byle ktoś przy mnie był, kto zna przejścia wśród bagien ku owym sadom. - Znam doskonale przejścia, bośmy tam mosty umacniali - wtrącił Opacki. - Pójdę z nimi, najjaśniejszy panie. Kazano trąbić na luźną czeladź. Zbiegali się kuchciki, furmani, woziwody i masztalerze. Wszystko siadało na koń, jeden z toporem, drugi z muszkietem, trzeci z dzidą. W kilka minut urosła z tej zbieraniny -jazda na kilkaset koni. Zagrały trąby i nad głowami tego dziwnego wojska uniosły się płócienne chorągwie. Ksiądz Lisiecki wespół z Opackim stanął u czoła szyku pośród kucharzy obozowych najliczniejszych w tej gromadzie i najbardziej rwących się do boju. - Żołnierze! - krzyknął. kapelan. - Pokażemy królowi jegomości, żeśmy nie gorsi od panów szlachty. Za mną, za świętą wiarę katolicką! Ruszyli w dół ku rzece. Z tej strony obozu nie było szańców, bo dostępu broniły rozlewiska podchodzące aż do pierwszych domostw i sadów położonych nad rzeką. Piotr znał wśród bagien kręte szlaki i tymi poprowadził uzbrojonych ciurów. Gdy wypadli na twardszy teren, ksiądz Lisiecki uformował porządniejszy szyk, mieszając ludzi posiadających broń palną z ciurami byle jak uzbrojonymi, i dopiero teraz mając na przedzie muszkiety i samopały puścił się między sady. - Mości Opacki - mówił po drodze do Piotra. - Ja z muszkietami skoczę poza domostwa i najadę stamtąd Kozaków. Wezmę na siebie całą ich siłę, a ty z drugą połową czeladzi próbuj zepchnąć działa do wody. W imię Boże! Kozacy co dopiero opanowawszy brzeg rzeki nie spodziewali się natarcia od strony bagien. Ich sotnie szły zresztą dalej na przedmieście Zborowa i parły na resztki dragonów królewskich, tu zaś u wody była tylko piechota artyleryjska, która już sypała wały i umacniała przetaczane działa. Dwa stały w pogotowiu, trzecie ciągniono od strony zburzonego mostu. Kucharze księdza Lisieckiego nie było to byle jakie, lękliwe wojsko. Wskoczywszy w sad posiali celnymi strzałami i natarli na stojącą w odwodzie konną rotę kozacką. - Bij, morduj! Jezus, Maria! - wołał pędzący na czele ksiądz Lisiecki. Wróciła mu w pełni młodzieńcza wprawa w machaniu rapierem i ku własnemu zdziwieniu trafiał celnie w karki i szyje, odparowywał ciosy razami. Wtórowali mu kucharze, furmani, masztalerze idąc jak furia na mniej liczebną chorągiew kozacką, która cofała się z wolna poza szopy i opłotki. Piechota kozacka przy działach była teraz odcięta od jazdy. Widząc przed sobą drugi konny oddział ciurów wyłaniający się zza drzew rzucili się wszyscy na podsypany już okop i zaczęli się gwałtownie ostrzeliwać. W oddziale Piotra Opackiego padał koń za koniem i kotłowały się szeregi. Na dodatek dość niski sad, pełen pogarbionych konarów utrudniał posuwanie się jazdy. - Z koni! - krzyknął Piotr. - Rozsyp się i od drzewa do drzewa! Na szaniec! -Na szaniec! - odkrzyknęli. Dziki szał ogarnął to liche wojsko. Pachołki wszelakiego rodzaju, masztalerze i cieśle parli teraz na okop z toporem, czekanem i byle jaką szablą, z impetem, jakiego nie powstydziłyby.się chorągwie pancerne czy husaria. Dziesiątkowani kozackimi kulami dopadali okopu, zbijali się w gęstą kupę wokół ustawionych armat, spychani spadali w dół i znowu szli do przodu. Tych ludzi prostych, pogardzanych przez rycerstwo, ogarnął zapał i chęć wywyższenia się odwagą ponad szlachtę, nad owe poczty pańskie, które jeszcze tej nocy knuły ucieczkę. Gdy poczuli zapach krwi. i żelazo w ręce, nikt tu niczego nie rozważał. Bić to bić, bo tamci działa przeciw królowi nastawiają.Jednocześnie owładnął całą gromadą jakby szał religijny. - Za Chrystusa! Rżnij najemników pogaństwa! Tamci przeszywali im gardła i nie darowali żadnej obelgi. - Rizaty was, pachołki jasnych paniw! Sobacza twoja maty! Pod przewagą rozjuszonego chłopstwa kozacka piechota artyleryjska z wolna ustępowała. Ku niewysłowionej radości ciurów obozowych Piotr Opacki z kilkunastu żołnierzami był już na okopie, przy armatach. - Działa do wody! - ryknął zwycięskim głosem. - Bierz za koła! Chwytali za lufy, za szprychy i za dyszle, które podkładali pod podwozia. Spychana poza drzewa piechota kozacka biła dzielnie z muszkietów i padały ciury przy armatach. Gdy jeden osuwał się pod wasąg, drugi chwytał pokrwawioną lufę. Padał drugi u koła, już go w bok spychano i trzeci zasadzał się do szprych. Aż wreszcie pierwsze działo runęło z chlupotem do rzeki i jedna wrzawa zawładnęła sadem. - Hura! Hura! Poleciało! - Drugie do wody! Za koła imaj! - wołał Piotr. Drugie poszło do Strypy. Potężny plusk wody buchnął słupem w górę i oblał wiwatujących żołnierzy. Zimna struga spadła i na twarz Piotra, oblała mu upojone zwycięstwem oczy. - Żołnierze! - wołał nie wiedząc, czy to łzy, czy woda na oczach. - Naprzód, w imię... Nie skończył. Na piersiach poczuł teraz nie zimną, ale gorącą jak ogień strugę. Przycisnął ręką żupan, nie pomagało. Otwarł szeroko usta, tchu nie puściło do piersi... Runął w glinę i już nie słyszał nowego zajadłego okrzyku: - Chłopy, do trzeciej harmaty! Naprzód, za króla jegomości! Rozdział XXII Gdy luźna czeladź spychała działa do Strypy, a ksiądz Lisiecki napierał z kucharzami na dwie chorągwie kozackie cofające się pod cerkiew, na całej linii obozu broniono się ostatkiem sił. Mdlała piechota od boju i gaszenia pożarów, wszyscy puszkarze mieli pokrwawione i popuchnięte ręce. Jednocześnie rosło spustoszenie na prawym skrzydle, gdzie osobiście dowodził Jerzy Ossoliński, napierany przez pułki Tohaj-beja i Artimur-beja. Bój tu był zażarty, ale nierówny, bo Tatarzy zmieniali pułki i coraz to nowa sokma szła na polskie, ciągle te same chorągwie. Topniały roty Sapiehy i Potockiego, coraz więcej koni bez jeźdźców biegało wśród dragonii Denhoffa, słabły chorągwie ordynata Zamoyskiego, Sobieskiego, upadał na duchu pułk sandomierski Witowskiego. Wśród setek trupów i rannych leżał młody chorąży, tłumacz królewski, Rzeczycki, nie było wśród żywych oboźnego Czarnieckiego, księcia Czetwertyńskiego, Tyszkiewicza i wielu innych oficerów. Ossoliński od samego ranka zadziwiał szlachtę. Chcąc naprawić sobie reputację dwa razy na czele swojej chorągwi wypadał ku czambułom Tohaj-beja, siekł nie najgorzej rapierem i wracał cało do obozu. Owa brawura, z jaką dziś występował, ustrzegła go od nowych narzekań rycerstwa. W tym duchu wytrwał dwie bite godziny, ale z minuty na minutę chmurniał. Gdy przyszło południe, odjechał wraz z Dębskim w bok od swych chorągwi i stał konno pod drzewem zdyszany, z powrotem pełen zwątpienia. - Koniec, mówiłem. Nikt takiego boju nie wytrzyma. Lada chwila padniemy pod przewagą. Wymyśliłeś tego murzę Safiego i nic z tego nie wyszło. Ba, jeszcze silniej nas atakują. Żadnych układów nie chcą. - Nie jestem tego pewny - pocieszał Marcin. - Widzieli niedawno tysiąc ciurów, pomyślą, że pospolite ruszenie nocą nadeszło. - Przy tym ogromie niczego się nie lękają. Na jaką hańbę mi przyszło? Prawdę gadają, żem na zgubę wystawił majestat. - Bitwa jeszcze trwa, mości kanclerzu. - Nie bitwa to, ale zagłada. O tej właśnie porze, w czasie największego boju, gdy wierny dworzanin pocieszał złamanego kanclerza, ku szańcowi pułkownika Gizy podjeżdżało dwóch tatarskich trębaczy. Tuż za nimi zobaczono z wałów murzę Safiego, który unosił w górę żerdź z wczepionym w nią białym papierem. Umilkły na tym odcinku muszkiety z jednej i z drugiej strony, odtrąbiono z wałów i poseł chana wszedł na okop. Przeprowadzono go do namiotu królewskiego i zaraz potem Jan Kazimierz zwołał naradę. Niedługo trwała. Jeszcze daleko było do zachodu słońca, gdy kanclerz Ossoliński otoczony pocztem sześćdziesięciu towarzyszy pancernych wyjechał w pole na miejsce wyznaczone przez Islam Gireja. W dwie godziny potem ucichły z obu stron działa i muszkiety. Przez następne dwa dni kanclerz Ossoliński wespół z podskarbim litewskim Sapiehą jeździł na spotkania z wielkim wezyrem Sefir-agą i obaj słuchali dumnych żądań Tatara. Chan gotów był zmusić Chmielnickiego do ugody, skłaniał się także do ustąpienia spod Zborowa i Zbaraża za cenę ciężkich warunków. Żądał zaległej daniny, wstrzymanej jeszcze przez króla Władysława, w wysokości sześciokroć sto tysięcy złotych, dalej corocznego haraczu po trzydzieści tysięcy na kożuchy, upominków dla wezyrów i murzów, jak i zgody na to, że wracając ku stepom Perekopu będzie miał prawo ziemie polskie ogniem i mieczem w lewą i prawą stronę wojować, w jasyr brać ludność polską i ruską. Poza tym miał być gwarantem umowy między królem a Chmielnickim, dla którego żądał dawnych wolności i czterdziestu tysięcy rejestrowych. Uciążliwe to były warunki dla Polaków, ale nie zachwycał się nimi także wódz Ukrainy Chmielnicki. Cóż bowiem znaczyły dla niego owe czterdzieści tysięcy rejestrowych Kozaków, skoro miał ich teraz całe krocie pod sobą, jak i wybite spod władzy pańskiej chłopstwo ukraińskie. Każdą noc po traktatach kanclerz Ossoliński spędzał bezsennie. Gdy cały obóz stojący niedawno u progu zagłady teraz oddychał z ulgą i nadzieją, zdawszy się na mądrość i polityczny rozum kanclerza, on jeden to naradzał się z królem, to w samotności gryzł się ogromem napierającego nieszczęścia. Uratuje majestat przed hańbą, a wojsko koronne przed niewolą. Wyzwoli oblężeńców zbaraskich i w tych ciężkich dniach zazna wdzięczności od szlachty. Ale co będzie, gdy się mimo nieszczęścia nie ockną i ogarnie ich dawna głupota? Jutro podpisze układy z chanem i Chmielnickim, ale nie będzie mógł ujawnić wszystkich punktów układu, bo zawczasu będzie szlachta psy wieszała na kanclerzu. Któryż z biskupów zgodzi się choćby na to, by, jak chce Chmielnicki, metropolita ruski zasiadał pośród nich w senacie? Już więc dzisiaj szukał sposobów, jak to wszystko politycznie ułożyć i wymanewrować. Klęskę zborowską trzeba ogłosić jako zwycięstwo, a układ z Chmielnickim nazwać supliką i darem łaski królewskiej. Haracz dla chana niech będzie upominkiem zawiązanej przyjaźni i sojuszu. A jeszcze niech Chmielnicki na oczach szlachty padnie przed królem na kolana i prosi o darowanie winy. Tak i owak biedził się umysł kanclerza szukając chlubnego wyjścia z niechlubnej sytuacji. "W ręce boskiej wszystko, bo i tak będą mną poniewierali. Nie chcieli przyjaznej umowy z Kozakami za króla Władysława, niechże mają tę przymusową." Na trzeci dzień po święcie Wniebowstąpienia układy były gotowe. Wielki wezyr Tatarów stanął przed królem Janem Kazimierzem i oddał pisma gwarancyjne Islam Gireja. Ossoliński brał listy z wyszywanej perłami poduszki i rwał pieczęcie na oczach starszyzny zebranej w namiocie królewskim. Nie żył już pan Rzeczycki, więc inny tłumacz, mniej wprawny od tamtego, zamieniał mowę tatarską na polskie słowo. - "Za łaską i miłosierdziem, i pomocą Boga najwyższego ja, cesarz wielkiej ordy, wielkiej monarchii stolicy Krymskiej i puszcz Czerkieskich, wszystkiej Nohajskiej i Kapczańskiej ziemie i niezliczonego wojska wielki cesarz, ja, szczęśliwy i potężny wielki Islam Girej chan, którego szczęście i panowanie niech trwa do sądnego dnia - do ciebie, ukochany, potężny i szczęśliwy Janie Kazimierzu, Korony Polskiej królu, i książę litewski, ruski, pruski, mazowiecki, czernihowski, smoleński i szwedzki, gotski i wandalski dziedziczny królu, czwarty bracie nasz, którego szczęśliwe panowanie niechaj trwa długi wiek. Przy ofiarowaniu przyjaźni naszej dajemy znać, że między nami wojnę i niezgody znosząc i do przyjaźni przystępując zawiązaliśmy między sobą braterstwo i żądaniu waszemu dosyć się stało na kondycjach, które się mianują: Naprzód ta jest pierwsza, aby Chmielnicki, który jest hetmanem wojska zaporoskiego, i jego mołojcy, których jest czterdzieści tysięcy, najmniejszej krzywdy nie mieli tak od wezyra i namiestnika waszego, jako i od innych panów waszych. Jako poddani pod waszą władzą będąc, kiedykolwiek potrzeba będzie, nam na pomoc poszedłszy i puste domy zostawiwszy, niech żadnej krzywdy, pomsty i szkody nie cierpią. Punkt wtóry jest ten, aby nam według starego zwyczaju upominki i podarki na każdy rok bez ociągania wielkiego były posyłane. Trzeci punkt ten jest, żeby nad trzema rzekami od Ozowa na zachodzie słońca wolna pasza była dla naszego bydła. Czwarty punkt ten jest, żebyś w państwie wszystkim wielkiego i potężnego cesarza, którego panowanie niechaj trwa na długi wiek, tak na lądzie, jak i na morzu żadnej szkody nie czyniąc był przyjacielowi naszemu przyjacielem, a nieprzyjaciołom nieprzyjacielem. Jeśli tedy w tych punktach od was, jako od wezyra, tak i od innych panów i wojska waszego przeszkody nie będzie, przysięgam na Boga Najwyższego i Sprawiedliwego, że i my pokoju dochowamy, czyli ja, brat mój sułtan Gałga, sułtan Nuredin, jako też i od innych sułtanów i murzów najazdu nie będzie." Słuchali tych słów senatorowie i wyżsi dowódcy wojska polskiego. Każdy z nich udawał.spokój, silił się, by nie poznano po nim, ile w tej chwili czuje upokorzenia. Jedynie Ossoliński nie wypuścił jednego wyrazu spod swojej uwagi. Patrzył w usta tłumacza z niepokojem czekając na koniec czytania. Gdy posłyszał ceremonialne pozdrowienia, kończące epistołę, westchnął z ulgą. "Dotrzymał słowa - pomyślał. - Nie ma w pakcie, co się tajnie umówiło, że jasyr wezmą." Tego dnia kanclerz koronny powrócił do swego namiotu krokiem spokojnym i pewnym siebie. Miał nareszcie za sobą traktat z chanem i mógł z jaką taką otuchą myśleć o jutrze. Zapłacił straszliwą cenę za pokój, ale wyprowadzi stąd króla i wojsko koronne, uwolni Zbaraż od oblężenia. Co więcej, rozluźnił sojusz chana z Chmielnickim, skoro zbuntowany hetman zaporoski zmuszony został do zawarcia pokoju i przysięgi na wierność Rzeczypospolitej. Dostanie wprawdzie czterdzieści tysięcy rejestrowych, weźmie pod swoją władzę ziemie od Uszy po Jezupol i nie będzie tam cierpiał jezuitów, tylko prawosławnych wojewodów i starostów, ale pozostanie poddanym króla Jana Kazimierza. I to było najważniejsze zwycięstwo kanclerza, osiągnięte w zborowskiej sprawie. Kozaczyzna wróci pod polską koronę, a niedawno groziła, że wybije Lachów aż po starożytny Kraków. Następnego dnia miała się odbyć ceremonia przysięgi Chmielnickiego przed królem. Kanclerz i to przemyślał. Z klęski, jakiej doznał, umyślił uczynić akt łaski królewskiej i ukorzenia się Chmielnickiego przed majestatem. Od rana kazał trąbić w obozie i przygotowywać wielką paradę. Wszystkie chorągwie husarskie, pancerne i dragonię ustawił na półmilowej przestrzeni po obu stronach szlaku, którym miał jechać hetman zaporoski. Przybrano bogato namiot królewski, przed którym stanął odświętnie odziany chorąży królewski, Jakub Michałowski, trzymając w dłoni drzewce turkusowej chorągwi Jana Kazimierza. Patrzyła szlachta na flagę, na widniejący na niej żółty krzyż i obraz Najświętszej Panny z Dzieciątkiem, syta zadowoleniem, że niewiele brakowało, by w pyłe leżała ta oto chorągiew, a tymczasem unosi się dziś dumnie nad obozem jako znak nie zniszczonej chwały królewskiej. Nagle gdzieś daleko przy łąkach zagrała pobudka i przez ów półmilowy szpaler wojska przebiegło z ust do ust: - Jadą Kozacy. Widać karetę pana wojewody kijowskiego. Już wtoczyła się pomiędzy wojska królewskie pozłacana kareta Kisiela, który wyjechał z rana na powitanie Chmielnickiego. Wojewoda kijowski siedział niespokojnie w kolasie. Raz po raz odwracał się do tyłu, robił dłonią zapraszający gest i mówił: - Podle karety, waszmość hetmanie. Chmielnicki zdawał się tego nie słyszeć. Przeciwnie, wstrzymywał cuglami jabłkowitego konia, by jak największy odstęp dzielił go od pańskiej kolasy. Lepiej czuł się tam w tyle na czele dwunastu pułkowników kozackich, chłopów na schwał, siedzących na szerokopierśnych arabach. Wszyscy oni patrzyli butnie, a przy tym czujnie, na paradne szyki polskiego wojska. Wprawdzie na żądanie ostrożnego ich hetmana siedział w tej chwili w obozie kozackim jako zakładnik wojewoda krakowski, Lubomirski, ale mimo to czujność nie wydawała im się zbyteczna. Pamiętali, że niedawno naznaczono wysoką nagrodę na głowę Bohdana Chmielnickiego. Przed namiotem królewskim zadęto w fanfary. Chmielnicki wstrzymał konia tuż za karocą Kisiela, zeskoczył z siodła i rzucił lejce na kulbakę. Teraz uniósł w górę buławę nabijaną rubinami i pozdrawiając nią atamanów kozackich powiedział: - Panowie mołojcy, ostańcie tu! Wszedł za Kisielem pod opony namiotu. Zaraz za wejściem rzucił bystrym wejrzeniem po całym wnętrzu, w którym tłoczno było od senatorów, duchownych i rotmistrzów. Przez moment wzdrygnął się. Nie przeraził go tłum błyszczący jedwabiami i złoconymi pasami ani nawet widok Jana Kazimierza siedzącego na wysokim karle. Wzrok jego padł na niewielki dywan, rozpostarty u stóp tronu. Wiedział, co to znaczy. Ten skrawek ziemi pokrytej perskim dywanem, to miejsce, na którym za chwilę ma uklęknąć nie on jeden zbuntowany hetman, ale całe wojsko zaporoskie i wybity spód władzy panów lud Ukrainy. Dreszcz go przechodził, że będzie tu klęczał niejako w imieniu wdów po mołojcach zabitych przez Jaremę i Paleja Potockiego. Patrząc na dywan dostrzegł jednocześnie, że nie ma tu w namiocie Ossolińskiego, z którym się wczoraj układał, natomiast na miejscu kanclerskim tuż przy tronie stoi Sapieha. Czyli że i tego afrontu mu nie oszczędzono. Będzie mówił z królem nie za pośrednictwem pierwszego ministra Rzeczypospolitej, tylko jego zastępcy kanclerza litewskiego. Gdy tak stał w wejściu wszystko błyskawicznie sumując, głupszym z senatorów wydawało się, że zbuntowany hetman oniemiał oślepiony blaskiem królewskim i stracił panowanie nad sobą. Inaczej myślał wojewoda Kisiel. On jeden widział w oczach Chmielnickiego tłumiony bunt i jakby podstępny zamysł. Niedługo trwało to milczenie. Hetman zaporoski postąpił kilka kroków i klęknął na dywanie. - Nie w ten sposób życzyłem witać waszą królewską mość, ale ponieważ tak się stało, proszę o miłosierdzie. Wszak nie wszystko moja wina. Pokraśniała twarz Sapieże i wszystkim senatorom. Pysze ich stało się zadość. Król raczej smutny w tej chwili uniósł rękę i kazał kanclerzowi litewskiemu przemówić. - "Najjaśniejszy pan bardziej się pokutą poddanych niźli karaniem kontentuje i naśladuje słońce, które na dobrych i złych wschodzi, szkaradne przestępstwa jako pan dobrotliwy odpuszcza, byleś statecznością, wiarą i usług swoich ochotą zbrodnie popełnione nagrodził." Mówił o łasce królewskiej, o uznaniu suplikacji zaporoskiej przez majestat, nie omieszkał przypomnieć, że skoro tyle wybaczenia spływa na Kozaczyznę, zbuntowany lud ruski winien wrócić do zbożnej pracy na roli i nie ma odtąd ręki na swych panów podnosić. Podobała się taka mowa dostojnikom, więc szept pochwalny szedł po namiocie. Jeszcze: większa pycha napłynęła im w serca, gdy za chwilę hetman zaporoski powtarzał za kanclerzem rotę przysięgi i ślubował wierność Rzeczypospolitej. Gdy akt przysięgi dopełniono, powstał Jan Kazimierz. - Skoroś z powrotem wierny nam hetman dzielnych wojsk zaporoskich, rozkazuję pilno, abyś wojska odwiódł od Zbaraża i odprowadził ku Dnieprowi. - Harazd, myłostywyj korolu. Chmielnicki powiedział te słowa po rusku. Nie uszło to uwagi wojewody Kisiela. "Mówi, co każą, ale dusza w nim po staremu ta sama - pomyślał. - Za Kozaka się ma, nie za polskiego szlachcica." Tego dnia po odjeździe Chmielnickiego cały obóz o niczym nie mówił, tylko o ukorzeniu się hetmana zaporoskiego. Szlachta nabrała ducha widząc, jak teraz pułki kozackie i czambuły tatarskie zgodnie z umową odpływają na wschód, ku stepom zadnieprzańskim. Jedni wiwatowali na cześć majestatu, inni pod niebo wynosili mądrość kanclerza koronnego, a nieliczni, na razie po cichu, już szeptali: - Wszystko miał kanclerz ułożone w swoim szatańskim umyśle. Po to nas wyprowadził na pewną zgubę, by stanęła haniebna umowa z chłopami. Od tego przyjdzie dalsza zguba naszych wolności, bo dopiął, za czym tęsknił król nieboszczyk, że będzie teraz czterdzieści tysięcy rejestrowych. Rozumiecie, waszmościowie, co to znaczy? - Podobnoć obiecał też Chmielnickiemu, że pop, Kosow, zasiądzie z nami w senacie. - Nie wierzę - przeczył ksiądz Cieciszewski. - Gdyby nawet musiał na to przystać, biskupi nigdy nie wpuszczą prawosławnego między siebie. Pan armatny, który od trzech dni pogrążony w cichym smutku prawie zaniemówił i przy wszystkich uroczystościach uczestniczył duchem nieobecny, dziś wtrącił się do rozmowy. - Zguba nie w samej umowie, tylko w tym, żeśmy ją pod batem tatarskim podpisali. Co zaś do patriarchy, byłaby wielka głupota u biskupów, gdyby go do senatu nie wpuścili. Ktoś szepnął złośliwie: - Arianin to mówi, im wszystko do smaku, co na przekór kościołowi katolickiemu. Armatny tego nie słyszał, bo tajemnie było powiedziane. Popadł z powrotem w zadumę i znów był głuchy na całe otoczenie. Tego też dnia, czwartego po bitwie, odprawiono ostatnie obrzędy w obozie. Kilkanaście trumien ze zwłokami posesjonatów i synów panięcych ładowano na żałobne wozy, które niebawem miały ciągnąć ku ich rodzinnym stronom. Kilka zaś setek trupów żołnierskich: dragonów, piechurów i biedniejszej szlachty, nawet z husarii i z pancernych, grzebano na cmentarzysku pod Zborowem. Pokrywano ziemią mogiły i wbijano świeżo związane krzyże. Jeden z nich gładko ociosany przez cieślę Sebastiana ustawiali ludzie artyleryjskie nad kurhanem Piotra Opackiego. Niebo było szare i deszcz padał na odkryte głowy, spływając po twarzach żołnierskich i policzkach pana armatnego. Rozdział XXIII Był grudzień. Śnieg już leżał na polach gruby i osiadły. W południe słońce topiło zaspy, a nocą białe szkliwo pokrywało śnieżną powłokę. Sady i przydrożne drzewa wyciągały nad tym całunem pobielałe ramiona, gdzieniegdzie szarzały ściany chałup nakryte owisłymi czapami, a tylko nie zamarznięte jeszcze potoki przetykały ciemnymi ściegami ośnieżoną ziemię lubelską. Drogą od Lublina do Opatowa jechało dwóch konnych ludzi. Obaj mieli konie piękne, maści jabłkowitej, niemniej jednak pierwszy z jeźdźców, starszy i brodaty, był kimś znaczniejszym ze szlachty, drugi sługą lub żołnierzem. Konie szły wolno, bo ich nie męczyli, szlak był przecież zaśnieżony, a tylko pośrodku nieco ubity płozami sań i końskimi kopytami. - Daleko jeszcze, Sebastianie? - Myślę, że więcej jak godzina. W lecie tu byłem, proszę waszej miłości, więc inny świat widziałem. Coś mi się jednak widzi, że u tej strugi, co się tu wije podle drogi, tośmy z nieboszczykiem panem Opackim konie poili. Jechali dalej jak przedtem w milczeniu. Nie cieszyło ono Sebastiana, bo podróż po dwóch dniach bardzo mu się dłużyła, ale pan armatny wolał pogrążać się we własnych myślach niż gawędzić ze sługą, wprawdzie niegłupim, ale cóż taki mógł wiedzieć o rozterce i bólu, jaki gnębił w tej chwili generała. Przełożony nad armatą koronną żył teraz dwoma zmartwieniami, które się wzajem wymieniały. Choć już, ponad trzy miesiące minęło od bitwy zborowskiej, nie opuszczała armatnego gorzka pamięć tej wyprawy i rozdzierający smutek po zgonie Piotra. Stary samotnik żył do niedawna ambicją zorganizowania artylerii koronnej, a oprócz tego i chęcią przyczynienia się do szczęścia Piotra Opackiego, syna Sucheckiej. Był do niego przywiązany jak do własnego dziecka, którego poskąpił mu żywot bezżennego włóczęgi. Dlaczego zaś ten los był po dziś dzień samotniczy, wiedział jedynie sam armatny. Był z tych ludzi, co raz w życiu pokochawszy, nie umieją odmienić uczucia. Zrazu cierpią, z latami się przyzwyczajają i stygną. Ale i dziś jeszcze, gdy po dwudziestu kilku latach jechał ze smutną wizytą do dawnej panny Sucheckiej i jej męża, stary żołnierz musiał walczyć ze swą pamięcią. Czuł śmieszność, a zarazem tragizm czekającej go niebawem sytuacji. Miał za chwilę stanąć przed nie widzianą od tylu lat kobietą i to jako żałobny poseł nieszczęścia. Byłby się nigdy w życiu nie podjął tej podróży, gdyby nie tragiczne zrządzenie losu. U jego boku, pod jego zwierzchnictwem, zginął jedyny syn pani Opackiej. Któż więc jak nie on, przyjaciel - pomyślał z ironią o sobie Arciszewski - ma zawieźć ostatnie wspomnienia o synu zrozpaczonej matce, dla której, od chwili gdy się dowiedziała o jego śmierci, cały świat już nie istnieje. Któż jak nie on ma odwieźć rodzicom bolesne pamiątki po Piotrze. Przy kulbace Sebastiana wisiała karabela Piotra, a w sakwie u swojego siodła wiózł pan armatny ryngraf, zdjęty własnoręcznie z piersi zabitego żołnierza. Te żałobne obrządki spełniał Arciszewski nie od dzisiaj. Serce się na nowo krajało, gdy wspomniał teraz chwilę podobną do tej, która go niebawem czeka. Dwa miesiące temu, po powrocie z wojskiem królewskim spod Zborowa, wchodził ledwie żywy we drzwi domu sławetnego Timy. I tam już wiedzieli z listów o śmierci Piotra, ale dopiero z panem armatnym wkroczyło w progi jawne widmo śmierci, bo jakby cień zabitego stąpał za panem Arciszewskim. Przyszło mu wtedy patrzeć z niewysłowioną rozpaczą na łzy pani Timowej i na wyschniętą od łez twarz nieszczęśliwej Anieli. I wtedy jak w tej chwili ogarnął go rozpaczliwy wyrzut. "Boże święty, gdybym go wtedy nie pchnął wespół z księdzem Lisieckim, żyłby po dziś dzień! Byłoby szczęście w tym domu i spokój w moim starym sercu." Myśl o utracie Piotra nie wyczerpywała wszystkich trosk, jakie w tych czasach nawiedzały armatnego. Wyjechał z Warszawy w czasie trwania sejmu do cna zgnębiony pieniaczymi po dawnemu obradami. Posłem ani senatorem nie był, ale bywał na ganku sejmowym, ciekaw, jak,to będą radzić nad paktami zborowskimi i spłatą zaległego żołdu, na który i żołnierz armatnego czekał. Tymczasem dzień w dzień wadzili się o Zborów i nie rozdane przez króla donatywy. Gdy w połowie grudnia zjechał na sejm z wielką jak zawsze jazdą pan Wiśniowiecki, jeszcze bardziej się zakotłowało. Tłumy szlachty na złość kanclerzowi witały hucznie jednego z wodzów oblężeńców zbaraskich i gardłowały teraz jeszcze odważniej przeciw Ossolińskiemu. W tych też dniach, zaraz za przyjazdem dworu kniazia Jaremy, zaczęły krążyć po stolicy pisemne paszkwile na kanclerza, odsądzające go od czci i wiary. "Co to za kanclerz, co pana naszego, jedyne dobro nasze, całe istnienie Rzeczypospolitej wyprowadził na krwawe jatki? Który wieczne jarzmo na obywateli i stan szlachecki województwa kijowskiego, bracławskiego i czernihowskiego zaciągnął? Za jego przyczyną orda zagony rozpuściwszy, dusze chrześcijańskie w niewolę zagnała." On, zdradziecki kanclerz, to sprawił, że poselstwo kozackie wiezie do Warszawy metropolitę Kosowa. Nie dopuścim, by schizmatyk zasiadał wśród senatorów. Ci sami, co tyle oskarżeń sypali na kanclerza i na jego stronników, inaczej nie nazywali Wiśniowieckiego jak "rozkoszą narodu". Pijane watahy chodziły odtąd dniem i nocą po mieście i wołały nawet o śmierć dla Ossolińskiego. Kanclerz, struty i schorowany, zaciągnął wojsko na swoją obronę i dniem i nocą straże pilnowały teraz pałacu Arde. Obmierzło wszystko armatnemu, zwłaszcza z chwilą gdy król przymuszony przez szlachtę zaczął się przechylać na stronę kniazia Jeremiasza. W.dzień, kiedy przyznano Wiśniowieckiemu wielką buławę koronną, okraszoną przydaniem naieczyste posiadanie dóbr nad rzeką Horol, pan armatny po raz ostatni był w sejmie. Po powrocie z zamku wezwał pisarzy arsenału i kazał pośpiesznie sporządzać rachunki, a pod wieczór przywołał Sebastiana. - Jutro ze mną pojedziesz do Opatowa, więc przygotuj wszystko do drogi, przyodziej się dostatnio. Teraz zbliżał się do rodzinnej wioski Piotra struty i zgryziony, myśląc, by jak najbardziej opóźniła się chwila przyjazdu. Niebawem jednak konie wyszły z lasu i wyłoniło się w śnieżnej dali niewielkie zabudowanie dworskie. Było sporsze od widzianych po drodze zagród zamożniejszych kmieciów, ale podobnie jak one w ziemi osiadłe. Jedynie drewniany dworek z poddaszem i gankiem przypominał, że to szlachecka siedziba. - Dzięki Bogu, mości generale, dobijamy - powiedział z ulgą Sebastian. - Jeśli wasza miłość pozwoli, skoczę naprzód, by przyjazd zapowiedzieć. Wszystkie niedawne myśli wywiały z głowy Krzysztofowi, a na ich miejsce wstąpiło jedno uczucie - zalęknienie. Poczuł, jak mu ustępuje władza z członków, a w mózg zakrada się szumiąca pustka. Ogarnęło go tak wielkie zakłopotanie, że zaniemówił i nie odpowiedział słudze. Sebastian kręcił się niecierpliwie na siodle, konie człapały wolno po śniegu. - Zawsze to lepiej, proszę waszej miłości, uprzedzić, bo się pani Opacka ogarnie. Gdym tu latoś przyjechał, to prosto od chudoby szła i cała w pąsach sumitowała się przed synem... - No to popędź kobyłę. Sebastianowi nie trzeba było powtarzać. Pchnął konia ostrogą i już gnał ku dworowi. Arciszewski, przeciwnie, wstrzymał wierzchowca i przystanął pod drzewem. Potrzebna mu była teraz samotność i chwila wypoczynku, bodaj na nieruchomym siodle. Wdychiwał haustem powietrze w nadziei, że uciszy puls w skroniach nadmiernie bijący. Jednocześnie poprawiał machinalnie pas na sobie, pocierał zgrabiałą dłonią twarz, by krwi napędzić i zetrzeć z niej osowiałe rysy. - Cóż ja wyprawiam, dziad zgrzybiały? - skarcił się w pewnej chwili. Zgarbił się jeszcze bardziej, pochylił głowę nad szyją konia i ruszył naprzód. "Głupstwo zrobiłem nie powiedziawszy Sebastianowi, że tylko do zachodu będziemy w gościnie. Trzeba było powiedzieć, że mam jutro ważne sprawy w Lublinie." Zaledwie wymyślił to naiwne kłamstwo, już się potępił. "Co się ze mną dzieje? Tchórz mnie obleciał przed Suchecką i jej mężem? Głupota by to była mówić, że po dwóch dniach jazdy z Warszawy, tylko kilka godzin czasu mam w zanadrzu. Nie łgałeś, Krzysztofie, w całym życiu, nie fabrykuj na stare lata tchórzliwego kłamstwa." Popędził konia i za chwilę stał w bramie obejścia. Dopadł jej w chwili, gdy pod gankiem dworku trzech ludzi dosiadało koni. Był to Sebastian, jakiś chudzielec, pewnie rękodajny w wyszarzałym żupaniku, i tęgi, silnej budowy szlachcic z długimi po uszy wąsami. Ten właśnie pan Opacki na widok wjeżdżającego w bramę jabłkowitego konia rozpostarł szeroko ramiona i biegł ku Arciszewskiemu. - Mości panie armatny, gościu znamienity, witajże w moich skromnych progach. Hańba dla mnie wielka, żem nie zdążył bodaj kilka stajań wyskoczyć poza dwór do waszmości. Szedł z odkrytą, łysą jak dynia czaszką i już chwytał strzemię pod butem Krzysztofa. - Panie bracie! Dwór Opackich godnych tu widywał ludzi, ale przecie tak zacny gość pierwszy raz w naszych progach. Przesadzając w grzecznościach wykrzykiwał tubalnym głosem komplementy i z niebywałym pośpiechem ściągał Krzysztofa z siodła. Gdy za chwilę cmoknął w powietrze po obu stronach twarzy armatnego, ten ani przez mgnienie oka nie miał wątpliwości, że gospodarz pociągnął dziś z gąsiora. Teraz zrozumiał nadmierną poufałość szlachcica, w której była chyba nie tylko radość z widoku pana armatnego, ale może i nadzieja na okazję do zalania robaka. - Bóg łaskaw, że widzę przy dobrym zdrowiu zacnego nieszczęśliwego ojca Piotrowego. Opacki spochmurniał, napuchnięte oczy zwęziły mu się jeszcze bardziej. - Otóż to, wasza miłość, dom ten w wielkiej żałobie. Ja z rozpaczy to czasem na frasunek pociągnę, ale Bóg mi świadkiem, że trzeźwym okiem nie mogę patrzeć na moją jejmość, co jak ten duch, a nie żywy człowiek chodzi po pokojach. W drzwiach na zaśnieżonym ganku stanęła w tej chwili pani Renata. Była w atłasowej czarnej sukni, spiętej w pasie sznurówką, przeszywaną fiszbinami. Od tej błyszczącej czerni odbijały trzy jasne plamy - śnieżnobiała twarz i dwie piąstki wystające spod sfalowanej koronki. W pierwszej chwili zdawało się Krzysztofowi, że to nie człowiek, ale zimny posąg zasłonił sobą drzwi dworku. Nikt nie wiedział, że pani Renata stoi teraz nieruchomo jedynie z tej przyczyny, że nie może ani kroku dalej postąpić, ani dłoni rozluźnić. Ten jej sztuczny spokój i bezruch dodał jej tyle wdzięku i onieśmielającej, dostałej urody, że Krzysztof zaskoczony tym zjawiskiem stąpał jak niedźwiedź po schodkach ganku. Gdy przygiął kolano i ucałował Opacką w zimną dłoń, posłyszał nad swoją głową: - Witam waćpana. Głos był ten sam i ręka drżała jak przed dwudziestu laty. Staremu żołnierzowi zdawało się, że podobnie i dziś umykają palce, choć tym razem była inna ku temu przyczyna. Pani Renata chowała skrupulatnie dłonie, by nie było widać, jak spracowane i zniszczone. - Bóg zrządził na moje stare lata, żem zawitał do waćpaństwa, choć ból to wielki, że w złą godzinę... Byłby jeszcze bąkał coś niewyraźnie, ale gospodarz mu przerwał: - Gość w dom, Bóg w dom, prosimy waszmości w swoje progi. Podjął leżący w śniegu kapelusz pana armatnego i wiódł gościa pod ramię w ślad za małżonką. Ten dzień w opatowskim dworze był w istocie pogrzebową stypą. Zrazu siedział pan Arciszewski naprzeciw skamieniałej pani Opackiej i gadatliwego jej męża i z ciężkością na sercu opowiadał o prawości, o bohaterstwie ich syna i tragicznych jego przypadkach. Wysilał się, by mówić spokojnie, unikać każdego bolesnego szczegółu, próbował koić rozpacz rodziców chlubną pamięcią, pozostałą po ich synu. Ale właśnie w takich chwilach przerywał mu gwałtowny płacz Opackiego. Raz szlachcic beczał jak bóbr, drugi raz ocierał łzy rękawem i mówił: - Opacki on był, nie inaczej syna widziałem. Blada jak trup pani Renata połykała łzy, jej się zdawało, że niewidocznie, i napominała męża cichym szeptem: - Uspokój się, Hieronimie, woli boskiej nie zmienisz. Mów, waćpan, dalej. Chciałabym wiedzieć, czy mój syn po bożemu się rozstał ze światem. W takich chwilach wspomagał pana armatnego Sebastian, siedzący w kącie izby. - Proszę jejmości, ksiądz Lisiecki znalazł pana Opackiego na owym brzegu Strypy, gdy jeszcze dychał. Mówić już nie mógł, ale księdza rozeznał i łaską Bożą rozgrzeszony pożegnał się ze światem. Pani Opacka wzdychała cichuteńko, a Arciszewski mówił: - Ten człowiek grzechów żadnych nie miał. - Każdy z nas grzesznik - odpowiedział Opacki i pociągnął ukradkiem z kielicha. Od tej chwili pan armatny zaniemówił i patrzył ponuro w kubek małmazyi. Szlachcic zachęcał go do wypicia, ale widząc bezskuteczność zabiegów, podniósł się z ławy nie całkiem już pewnie i powiedział: - Bóg zapłać waszmości za miłość, jaką miałeś do naszego dziecka, i za łaskę, żeś raczył przybyć i zostawić nam po nim pamiątkę. Ale nie godzi się, byśmy syna jeno w kilkoro opłakiwali, mając tak zacnego gościa. Gorajski - zwrócił się do rękodajnego, który gawędził z Sebastianem pod ścianą - skocz no mi konno do Liniewickich i Ledóchowskich, niech saniami zjadą. Jeśli zaś pan armatny sługi swojego mi pozwoli, to skoczy po plebana, bo i księdza jegomości zdałoby się zaprosić. Renata na myśl, że zostanie tutaj sama z Krzysztofem, zbladła jeszcze bardziej. - To już ty zostań, ja wszystko załatwię. - Miejsce małżonki przy gościu - zaprotestował szlachcic. Wyszedł wraz z Sebastianem i rękodajnym, zostawiając ich samych: Nastąpiło to, czego przed chwilą bali się oboje - kłopotliwe milczenie. Opacka zaciskała kurczowo palce i usiłowała wydobyć z gardła kilka słów, ale w głowie powstała jedna pustka. Zamiast jakiegoś bodaj zdawkowego zdania rodziły się w myśli pytania, jak zacząć, co powiedzieć, może on wreszcie zdobędzie się na jakieś słowo. O czym mówić? Każde słowo wyda się głupie i śmieszne wobec tego światowego człowieka, mężczyzny w sile wieku, który dziś patrzy na nią jak na chłopkę, na steraną kobietę dobitą nieszczęściem. Skądże miała pani Renata wiedzieć, że podobna niewiara w siebie nękała w tej chwili Krzysztofa. Armatny bał się podnieść oczy, by naocznie tego nie stwierdzić, co w tej chwili myślał: "Patrzy z dumnym zdziwieniem na mój siwy łeb, na pochylone barki, bo cóż ze mnie zostało po tylu latach? Dawny warchoł u niej jestem i zabójca, nic więcej." Oboje byli pewni, że milczenie trwa nie wiadomo jak długo, a to ubiegła chwilka zaledwie, bo jeszcze było słychać skrzypienie butów Opackiego na korytarzu. Wreszcie Krzysztof zaczął: - Mówiło się tutaj przed chwilą o grzesznikach. Nie masz tedy większego ode mnie. Odkąd tu wszedłem, jedno widzę w oczach waćpani. Patrzysz na mnie jak na zabójcę. Jako i ja w tej chwili wspominasz chyba ów dzień, gdym wlókł nieszczęsną ofiarę i stawiał ją pod szubienicę... - Boże święty! Niech waćpan przestanie! Nigdy taka myśl we mnie nie powstała. - Nie zaprzeczaj. Każda bogobojna niewiasta nie inaczej wtedy by pomyślała. - Może wtedy... Żal tylko ogarniał, żeś waćpan w szaleństwo popadłszy musiał tułać się po świecie. Nic złego nigdy o waćpanu nie myślałam, modliłam się tylko, by Bóg wybaczył. Tyle było goryczy i współczującego ciepła w tych słowach, że zaskoczony nimi Krzysztof podniósł oczy. Jakże piękna w swym smutku była w tej chwili pani Renata. Lekki płomień wypłynął na jej policzki, zaczerwieniły się odmłodzone wzruszeniem wargi. Drgały lekko, gdy mówiła: - Wyprawiając się wtedy w świat, nawet widzieć mnie waćpan nie chciałeś. - Ja nie chciałem? Boże święty! Wstyd wstrzymywał i resztka rozsądku. Bogusława prosiłem, by słowo za mną przemówił: - Mówił, coś mu waćpan polecił, ale potem słuch po tobie zaginął. Bóg zesłał pana Opackiego i w pokoju życie płynęło, póki waszmości syna do żołnierki nie oddałam. Łzy tak długo hamowane zaperliły się w jej oczach i zaczęły płynąć po policzkach. Krzysztof uszanował ten płacz milczeniem. Gdy ochłonęła, zaczął: - Syn waćpani był i moją pociechą na stare lata. Co umiałem, w niego przelewałem, radując się jego nauką i nadzieją. Niestety, Bóg nadal karze: Śmierć mnie od waćpani oddaliła i ze śmiercią wróciłem. To jedno chodzi wokół mnie całe życie i dlategom po dziś dzień w spokoju nie jadł. Spochmurniały mu w tej chwili źrenice. Patrząc w wielkie, załzawione oczy Renaty, mówił stłumionym głosem: - Ty nie wiesz, co się ze mną działo. Wyklęty z narodu, morderca i banita, z rozdartym sercem tułałem się po świecie: Twój obraz wiozłem w pamięci w dalekie kraje i długie lata stał przy mnie na jawie czy we śnie na tamtej straszliwej ziemi. Był jedyną pociechą w tym piekle, gdzie wszystko było pospołem, krew, głód i choroba. Włos posiwiał, ręka już niewprawna, serce nikomu niepotrzebne tłucze się tylko w piersiach... - Nie mów tak! - przerwała bliska płaczu. Zamilkł. Wsparł głowę na wielkiej, nabrzmiałej żyłami dłoni i próbował wrócić do spokoju. W tej chwili wszedł z hukiem Opacki. - Pojechali z kopyta. Da Bóg, w godzinę będziemy mieli gości. - To teraz ja przeproszę - szepnęła Renata - by coś niecoś przygotować. Po zachodzie słońca zjechało saniami okoliczne towarzystwo. Zastawiono stoły w sieni dworku i przy zapalonych świecach pito i opłakiwano śmierć jedynaka Opackich. Gospodarzowi, gdy zasiadł pospołem ze szlachtą, poprawił się humor i odstąpiła go nieco żałość, więc raz po raz wznosił toasty na cześć znakomitego gościa i sąsiadów. Jeśli nie było zbyt hucznie, to dzięki kobietom, które, patrząc na stroskaną twarz Opackiej, mitygowały mężów, jak i samego gospodarza. Zresztą miast poruszania frywolnych tematów gawędziła szlachta starym zwyczajem o polityce, a zwłaszcza o ostatniej przeprawie z Chmielnickim i toczącym się jeszcze sejmie. Że zaś armatny przybył wprost z Warszawy, nękano go ustawicznymi pytaniami. Gdy już wszystkiego, co mógł opowiedzieć, wysłuchali, gościnny gospodarz powiedział: - Z tego, co waszmość mówi, widzę, że skoro kniaź Wiśniowiecki dostał buławę, to jeszcze przyjdzie ostateczna rozprawa z Kozakami. Twoje zdrowie, mości panie armatny, bo jeszcze zalejesz im sadła za skórę, a przy tym pomścisz mojego syna. Po raz dziesiąty wznosił kielich na cześć przełożonego nad armatą koronną, by nie zapomniało towarzystwo, jakiego tu gościa ma dziś w Opatowie. Ale tym razem posłyszał nieoczekiwaną odpowiedź: - Zdrowie wypiję, ale darujcie państwo, że nie za swój urząd. Moi waszmościowie, ja z panem Wiśniowieckim jako hetmanem na żadną wojnę nie pójdę. Stary jestem i zgrzybiały, skoro zaś za język mnie ciągnięcie, to powiem. Tuż przed wyjazdem do was, tak mi już wszystko obmierzło, że zdałem sekretarzom robienie rachunków i jak tylko za dwa dni wrócę do Warszawy, złożę papiery przed sejmem i oddam dowództwo nad armatą. - Niemożliwe, mości generale. Nie masz nad ciebie innego armatnego! - zawołała zebrana szlachta, Ledóchowscy, Liniewiccy, pleban i Opacki. Nawet Sebastian, który usługiwał przy stole swemu panu, potarł czoło ręką i westchnął: "Co się stało z panem armatnym?" Gdy tak wkoło pokrzykiwano, Arciszewski uciszył wszystkich podniesioną ręką. - Darujcie, waszmościowie, i nie mówmy o tym, wola moja nieodmienna. Rankiem następnego dnia ruszył Arciszewski wraz z Sebastianem w powrotną drogę. Aż ku lasowi odprowadził go konno Opacki, nieźle trzymający się na koniu mimo wczorajszej stypy. Tu go pożegnał, sumitując się, że musi i wracać, bo goście pośpieni niebawem wstaną i trzeba im ulżyć w żałości, jaka ich ogarnie, gdy się dowiedzą, że tak miły gość niespodzianie umknął. Arciszewski pożegnał pijanicę i jechał odtąd milczący i osowiały, wspominając dzisiejsze pożegnanie z panią Opacką. Gdy już miał konia osiodłanego, stanęła jak wczoraj we drzwiach dworku nieruchoma i blada. Znów ugiął kolan i ucałował jej drżącą rękę. - Niech Bóg prowadzi waćpana. - Z Bogiem ostańcie - odpowiedział i odszedł ku kobyle. Będąc już za wrotami odwrócił jeszcze głowę i uchylił kapelusza i tak oto po raz ostatni w życiu widział panią Renatę stojącą na schodach ganku, rozmawiającą z siadającym na koń Sebastianem. Teraz o to właśnie zapytał: - Cóż ci mówiła pani Opacka, zatrzymawszy na odjezdnym? - Dała mi, proszę waszej miłości, trzosik i powiedziała, bym na wiosnę przyjechał. Arciszewski wstrzymał konia. - Na wiosnę? - Pytała, czy potrafiłbym odnaleźć grób jej syna nad Strypą. Chciałaby tam ze mną pojechać, gdy tylko drogi podeschną. Nie wiem, proszę waszej miłości, kto bardziej: on ją czy ona jego miłowała... Ruszyli naprzód. Wypoczęte bachmaty szły teraz rączo, napasione z rana owsem, prychały rześko chrapami i stąpały miękko po puszystym śniegu. Sebastian jadąc krok w krok za swoim panem bolał bardzo nad tym, że armatny dziś nierozmowny, a przecież o wielu rzeczach można by gawędzić po wczorajszej wizycie. Patrzył z niejakim rozczarowaniem na pochylony grzbiet Arciszewskiego i na jego owisłe ramiona. Mierziło i to starego cieślę, że jadą wolno, a zdałoby się pocwałować i nieco drogi ugryźć, bo dzień był najkrótszy w roku, tydzień zaledwie przed Wigilią. Tak zeszło chyba cztery godziny i Sebastian nie posłyszał jednego słowa. Gdy jednak zobaczył w oddali oświetlone słońcem kopuły dalekiego miasta, krzyknął ochoczo przed siebie: - Wasza miłość, już widać lubelskie kościoły! Nie posłyszawszy odpowiedzi zaniepokoił się i pchnął konia do przodu. Spojrzawszy teraz na twarz starego wodza, przeraził się. Była bez krwi, szara. Nad szpakowatą brodą wbitą głęboko w kołnierz zwisały rozwarte, sine wargi. Dłonie Arciszewskiego, razem splecione na kulbace, ledwie dotykały rzemienia, który ślizgał się tam i nazad w luźnych palcach. - Wasza miłość! - szepnął nachyliwszy się bliżej generała. Pan armatny spał. Sebastian patrzył w skuloną jego postać i w bezkrwistą twarz, nie mogąc pojąć, z jakiej przyczyny stała się nagle tak stara. EPILOG W kościele ariańskim w Lesznie zeszła się dzisiaj mała garstka ludzi, bo czas był wielce burzliwy. Była to bowiem wiosna 1656 roku. Z całego kraju uciekały w popłochu wojska szwedzkie, szarpane przez dzielne pułki partyzanckie Czarnieckiego i Grzymułtowskiego. Rajtarzy i piechota szwedzka porzucali zrabowane miasta, osiedla i zamki, umykali na północ zostawiając za sobą głód, pożogę i zniszczenie. Do nielicznych miast polskich, w których ucieczka Szwedów wznieciła mniej radości, a więcej haniebnego lęku, należało Leszno. Gdy nocą 28 kwietnia zniknęły znaki szwedzkie z murów i z budynków miasta, a rankiem ujrzałeś tylko gdzieniegdzie zbłąkanego rajtar, wałęsającego się za rabunkiem, ojcowie miasta potracili głowy. Każdy z nich pamiętał, że roku ubiegłego za radą Jana Komeniusza witali zwycięskie wojska Karola Gustawa. Bez wahania oddali najeźdźcy klucze miasta ufając, że nie tylko uchronią gród przed zniszczeniem, ale jeszcze znajdą w królu szwedzkim opiekuna swej protestanckiej wiary. Poili wtedy pułkowników szwedzkich, wznosili toasty na cześć "króla Szwedów i Polaków", a każdego z mieszkańców, co by im się przeciwił, nazywali zdrajcą miasta. Dziś, odwrotnie, nad ich głowami zawisnęło piętno? hańby i zdrady. Najzagorzalsi zwolennicy króla szwedzkiego pakowali w panice swój dobytek na wozy i sam bakałarz Komeniusz pierwszy pierzchnął z miasta. Wychodziły za mury całe gromady rajców i bogaczy, została tylko biedota różnowiercza i wszyscy katolicy, choć i oni nie bez lęku patrzyli na szlak od Rydzyna i Głogowa. Wieść niosła, że tam właśnie chłopskie pułki Czarnieckiego biły na łeb i na szyję uciekających Szwedów. Gromadka kilkunastu szlachty zebrała się podle drzwi kościelnych. Nie byli to mieszkańcy Leszna, ale ludzie podróżni. Dopiero co tutaj przybyli podjechawszy pod sam kościół wozami i wierzchem. Zaskoczeni zamieszaniem i paniką w mieście stali teraz w gromadce biadając, że nie w porę przyszło im wędrować tutaj aż spod Gdańska, z rodzinnej wsi Arciszewo. - Słyszeliście - powiadał jeden z nich. - Lesznianie gadają, że podobnoć widziano pułk Grzymułtowskiego koło Rydzyna. - Jeden tu mówił, że nawet już pod Kościanem są nasze wojska. Nie to turbowało dwóch długonogich brodatych starców, mimo wieku najbardziej ruchliwych w gromadzie, ni to płowych, ni siwych. Obaj krzątali się przed kościołem i w jego nawach, pomagając kościelnemu ustawiać trumnę na katafalku, niedawno z wozu zniesioną. Była prosta, ale dębowa i nad wyraz ciężka, bo obaj Tobiasze Arciszewscy nie żałowali grosza na ostatnią posługę dla krewniaka. Gdy już wszystko było gotowe, a nawet medal kompanii amerykańskiej widniał już położony na wieku trumny, jeden ze starych Tobiaszów powiedział do drugiego: - Rychtyg, Tobiaszu. Jedno mierzi mnie, com jeszcze w Arciszewie powiadał, czy nam się nie osunie z wozu. No i patrz, tutaj od sznura się otarła. - Tyś kazał wiązać, nie ja przecież, Tobiaszu. - Wiązać można tak i siak, ale słomy za mało podmościłeś. Po chwili pogodzili się. - Pan Bóg i w takiej wpuści go do nieba. Swoje, Tobiaszu, zrobiliśmy. - Zrobiliśmy, Tobiaszu. Jak chciał nieboszczyk przed zgonem, takeśmy dokonali. Będzie se spał w ziemi, w której wyrósł, i wiater mu od Warty na grób poleci. Wyszli na dwór do gromady. - Do południa mamy czas, bo dopiero na tę porę kościelny przywołał księdza. Wcześniej się nie da, bo widzicie, całe miasto zamieszane. - Grzymułtowskiego się, choroby, boją, bo się Szwedom oddali. Był tu i młody Kawęczyński, syn nieżyjącego Hipolita, co ongiś jak i dwaj Tobiasze potwierdził Krzysztofowe szlachectwo w Starogardzie. On właśnie teraz powiedział: - Słońce nisko, do południa jeszcze ze trzy godziny. chodźmyż ku jakiej gospodzie, bo niceśmy w gębach nie mieli od świtu. Większość przytaknęła. Jedynie płowowłosy Tobiasz poruszył zaprzeczająco głową. - Wy idźcie, my z Tobiaszem ostaniemy. Tamci poszli, ci zostali. Usiedli w trawie niedaleko drzwi kościelnych. - Pamiętasz, jakeśmy za nim w Starogardzie świadczyli? - Jakże nie mam pamiętać! Gdybyśmy wtedy we dwóch drzwi nie zaparli w kościele, to jatki byłyby w świętym miejscu. Nie tylko gębą, ale i rapierem wsparliśmy krewniaka, Tobiaszu. - Prawdę powiadasz, Tobiaszu. Ale dziś to byśmy chyba nie zaparli, moc wielka była z tamtej strony. To znów drugi zapytywał: - Wiele też był młodszy od ciebie? - Piętnaście chyba. - Ode mnie zasię dwie dziesiątki. I jego grzebiem, a my jeszcze na słonko patrzymy. - Mógłby żyć, ale zgryzota go dobiła. Pamiętasz, co mówił, gdy go już chorość zmogła i nogą z łóżka nie postąpił? - Pamiętam, Tobiaszu. Powiadał, że gdyby żył król Władysław, nie byłoby ani Piławiec, ani tej szwedzkiej pożogi. - I jego śmierć królewska dobiła. Ostatnie lata to już tylko kawęczał. Czasem tak ci razem biją dwa serca, że gdy jedno uśnie, drugie ustaje. - Ja tak to widzę. On to samo zawsze myślał, co król nieboszczyk. Zawsze powiadał, że władza winna być przy majestacie, nie przy paniętach. - Król bez paniąt? My na to za głupi, Tobiaszu. - Chyba, że głupi, Tobiaszu. Gdy przyszło tego dnia południe, nie odbył się pogrzeb pana armatnego. Na miasto pohańbione sojuszem ze Szwedami wpadł pułk Grzymułtowskiego. Żołnierz z ludu pochodzący nie darował zdrady. Wyciągał z piwnic ostatnich pochowanych rajtarów, tropił zdrajców i rzucał pochodnie pod opustoszałe domy ojców miasta. Otoczono znienawidzony kościół ariański i padły głownie pod drzwi świątyni. Z dymem poszła ku niebu dzwonnica, drewniane nawy i stojąca w nich trumna. Spaliło się serce Krzysztofa z Arciszewa i pod ruiną kościoła legł popiół wiernego syna Rzeczypospolitej. Niechże, jak chciał król Władysław, "niepomniejszona będzie jego sława, którą okrył oceany i Indie, obce państwa oraz i polskie kraje".