Robinson Kim Stanley - Zielony Mars

Szczegóły
Tytuł Robinson Kim Stanley - Zielony Mars
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Robinson Kim Stanley - Zielony Mars PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Robinson Kim Stanley - Zielony Mars PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Robinson Kim Stanley - Zielony Mars - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kimm Stanley Robinson Zielony Mars Sedno sprawy nie polega na tym, aby stworzyć drugą Ziemię. Wcale nie chodzi o kolejną Alaskę czy Tybet, Ver- mont lub Wenecję, nie chodzi nawet o drugą Antarktydę. Trzeba powalać do życia coś zupełnie nowego i obcego wobec ziemskich wzorców, coś cał- kowicie marsjańskiego. W pewnym sensie zresztą nasze intencje nie mają właściwie znaczenia. Gdybyśmy bowiem nawet spróbowali stworzyć replikę Syberii czy Sahary, i tak nam się nie uda. Nie pozwoli na to ewolucja, a proces przekształca- nia tej planety jest z gruntu ewolucyjny, jest aktem, który odbywa się nie- zależnie od naszych chęci, jak wówczas kiedy na Ziemi życie nagle, w spo- sób niemalże cudowny powstało z nieożywionej materii albo kiedy wydo- stało się z morza na ląd. Tak czy owak, w chwili obecnej znowu walczymy o kształt nowego świata, tym razem świata naprawdę obcego. Pomimo wielkich, długich lo- dowców, które są skutkami gigantycznych powodzi roku 2061, świat ten nadal jest bardzo jałowy, mimo pierwszych prób tworzenia atmosfery - po- wietrze nadal bardzo rzadkie, a mimo wszystkich naszych dotychczasowych manipulacji ciepłem - przeciętna temperatura Marsa wciąż sytuuje się znacznie poniżej punktu zamarzania. Generalnie więc owe uwarunkowania wszystkie razem sprawiają, iż przeżyć tu mogą jedynie organizmy toleru- jące warunki ekstremalne. Życie jednakże jest wytrzymałe i potrafi się przystosowywać niemal do wszelkich warunków, to zielona siła, zwana viriditas, która wciska się w każdy dostępny zakamarek wszechświata... W dziesięcioleciu po kata- strofach 2061 roku ludzie usiłowali przetrwać w popękanych kopułach i po- dartych namiotach; łatali, naprawiali i jakoś żyli. My w naszych sekret- nych kryjówkach nadal staraliśmy się budować nowe społeczeństwo. Na zewnątrz natomiast, na mroźnej powierzchni — na stokach lodowców i w ni- żej położonych cieplejszych basenach -powoli, ale nieubłaganie rozrasta- ły się nowe rośliny. Oczywiście, wszystkie genetyczne wzorce naszej nowej bioty pocho- dzą z Ziemi; umysły ludzkie, które je zaprojektowały, są także ziemskie. Te- ren jest jednak marsjański, a ten bywa potężnym biotechnologiem. Potra- fi zadecydować, który osobnik ma się rozwinąć, a który nie, wyzwala róż- nicowanie się organizmów, a zatem - w rezultacie -powoduje ewolucję nowych gatunków. Przemijająpo sobie kolejne pokolenia i wszyscy przed- stawiciele biosfery wspólnie się rozwijają, przystosowując się do swego te- renu razem, w skomplikowany sposób, i korzystają z własnej twórczej umie- jętności do samoprojektowania własnych cech. -Proces ten, niezależnie od tego jak bardzo my, ludzie, chcemy w niego ingerować, jest ze swej natu- ry absolutnie niemożliwy do kontroli. Geny mutują się, istoty się rozwija- ją: pojawia się nowa biosfera, a wraz z nią nowa noosfera. I w końcu rów- nież umysły twórców, podobnie jak wszystko wokół, nieodwracalnie się zmieniają. I to właśnie jest proces areoformowania. Pewnego dnia spadło niebo. Tafle lodu za- częły pękać i wpadać do jeziora. Na plaży co rusz to rozlegały się trzaski. Dzieci rozproszyły się jak przerażone brodźce, a Nirgal pomknął po wy- dmach do osady i z krzykiem wpadł do oranżerii. - Niebo spada! Niebo spada! Peter wybiegł z cieplarni i popędził po wydmach tak szybko, że chło- piec nie mógł za nim nadążyć. Piasek plaży pokrywały wielkie białe tafle, a w wodzie jeziora sycza- ło kilka odłupanych kawałków suchego lodu. Wszystkie dzieci natychmiast stłoczyły się wokół Petera, który stał z zadartą głową i wpatrywał się w wi- szącą wysoko nad nimi kopułę. - Wracajcie do wioski - odezwał się wreszcie poważnym, nie zno- szącym sprzeciwu tonem i zaraz potem wybuchnął śmiechem. - Niebo spa- da! - wrzasnął wesoło i potargał Nirgalowi włosy. Chłopiec zarumienił się, a Harmakhis i Jackie roześmiali się, szybko wyrzucając z ust zmrożone białe pióropusze oddechów. Peter należał do ekipy, która natychmiast weszła na bok kopuły, aby ją naprawić. On, Kasei i Michel wspięli się nad osadę, przez jakiś czas więc byli dobrze widoczni dla mieszkańców, potem zawiśli nad plażą, następnie nad jeziorem, aż wreszcie - gdy tak wisieli w zrobionych z lin uprzężach, podwiązanych do haków wbitych w lód - wydawali się z dołu mniejsi niż dzieci. Opryskiwali pęknięcie w kopule wodą, aż zamarzła w nową, prze- zroczystą warstwę i pokryła biały, suchy lód. Kiedy zeszli, zaczęli rozmo- wę na temat ocieplania się powietrza na zewnątrz. W pewnej chwili ze swe- go małego bambusowego lokum nad jeziorem wyszła Hiroko i Nirgal spy- tał ją: - Czy będziemy musieli stąd odejść? - Kiedyś nadejdzie taki dzień, gdy będziemy musieli odejść - odpar- ła. - Na Marsie nic nie trwa wiecznie. Nirgalowi jednak podobało się pod kopułą. Następnego ranka zbudził się w swoim kolistym bambusowym pokoiku, położonym wysoko w czę- ści mieszkalnej, zwanej Półksiężycowym Dziecińcem, i wraz z Jackie, Ra- chel, Frantzem oraz innymi rannymi ptaszkami, natychmiast zbiegł na za- marznięte wydmy. Na przeciwległym brzegu dostrzegł Hiroko - szła po plaży, jak tancerka, unosząc się nad własnym odbiciem w wodzie. Chłopiec chciał do niej podejść, ale nie było już na to czasu - musiał wraz z innymi iść do szkoły. Wrócili więc do osady i stłoczyli się w szkolnej szatni; powiesili kurt- ki i chwilę stali z rozczapierzonymi, posiniałymi z zimna dłońmi, grzejąc je nad piecykiem. Czekali na nauczyciela, który tego dnia miał z nimi od- być lekcje. Mógł przyjść Dr Robot, który nudził ich nieprzytomnie, wy- znaczając czas nie kończącymi się, rytmicznymi mrugnięciami oczu, ni- czym sekundy odmierzane na zegarze. Mogła się też pojawić Dobra Cza- rownica, stara i brzydka, a wówczas wróciliby na dwór i przez cały dzień budowaliby coś pod jej czujnym okiem, radośnie postukując narzędziami. Gdyby przybyła Zła Czarownica, wtedy spędziliby cały ranek przed mi- krokomputerami, usiłując myśleć po rosyjsku i narażając się na kuksańca w ramię, jeśli zachciałoby się komuś zachichotać lub zasnąć. Zła Czarow- nica miała srebrzyste włosy, ogniste spojrzenie i haczykowaty nos. Przy- pominała jednego z rybołowów, które mieszkały w sosnach przy jeziorze i Nirgal bardzo jej się bał. Toteż, podobnie jak inne dzieci, musiał opanować przerażenie, bo- wiem kiedy otworzyły się drzwi szkoły, weszła właśnie Zła Czarownica. Tego dnia wyglądała wszakże na zmęczoną i pozwoliła im zgodnie z pla- nem wyjść ze szkoły, nie przedłużając lekcji, mimo że jej uczniowie kiep- sko się sprawowali na arytmetyce. Z budynku szkoły Nirgal wyszedł za Jackie i Harmakhisem. Obeszli róg i dotarli do alei między Półksiężyco- wym Dziecińcem a tyłami kuchni. Tam, przy ścianie, Harmakhis zaczął siusiać. Jackie natychmiast zdjęła spodnie, chcąc pokazać, że również tak potrafi, a wówczas zza narożnika wyszła akurat Zła Czarownica. Wycią- gnęła dzieci z alejki, ciągnąc je za ramiona (Nirgal i Jackie tkwili razem w jednym z jej szponów) i wyprowadziła na rynek, gdzie sprawiła lanie Jackie, jednocześnie wołając gniewnie do chłopców: - Trzymajcie się obaj z dala od niej! To przecież wasza siostra! Jackie krzyczała i wykręcała się, próbując naciągnąć spodnie, a wte- dy dostrzegła, że Nirgal na nią patrzy. Próbowała uderzyć i jego i Maję za jednym wściekłym zamachem, ale upadła na gołe pośladki i zaskowycza- ła z bólu. To nieprawda, Jackie nie była ich siostrą. Cała ta gromadka składała się z tuzina sansei, czyli dzieci trzeciego pokolenia. Mieszkali w osadzie o nazwie Zygota i znali się tak dobrze, jak bracia i siostry. Wielu spośród nich faktycznie było rodzeństwem, jednak nie wszyscy. Temat ten konfun- dował niektórych dorosłych, toteż rzadko go poruszano. Jackie i Harma- khis byli najstarsi, Nirgal sześć miesięcy od nich młodszy, reszta jeszcze sześć miesięcy za nim: Rachel, Emily, Reull, Steve, Simud, Nanedi, Tiu, Frantz i Huo Hsing. Hiroko powszechnie uważano za matkę wszystkich mieszkańców Zygoty, ale w rzeczywistości nią nie była - była jedynie mat- ką Nirgala, Harmakhisa i sześciorga innych sansei, a także kilku z doro- słych nisei, czyli drugiego pokolenia. Dzieci bogini-matki. Jackie była córką Esther, która po kłótni z Kaseiem, ojcem dziewczyn- ki, wyprowadziła się z osady. Trzeba przyznać, że spośród dzieci Zygoty niewiele wiedziało, kim są ich ojcowie. Pewnego razu, jakiś czas temu, Nirgal skradał się po wydmie za jakimś krabem, kiedy akurat Esther i Ka- sei ukazali się nad jego głową. Esther płakała, a Kasei krzyczał: „Jeśli chcesz mnie opuścić, proszę bardzo, zrób to!" I także się rozpłakał. Kasei nosił kieł z różowego kamienia. On również był dzieckiem Hi- roko, a więc Jackie -jej wnuczką. Tak to wyglądało. Jackie miała długie czarne włosy i biegała najszybciej ze wszystkich w Zygocie, wszystkich, oprócz Petera. Nirgal potrafił biec najdłużej i cza- sami obiegał trzy albo cztery razy pod rząd jezioro, ot tak, dla przyjemno- ści, ale na krótszych dystansach Jackie go wyprzedzała. Przez cały czas się śmiała. Jeśli Nirgal kłócił się z nią o coś, mówiła: „W porządku, wujku Nir- galu" i długo się z tego zaśmiewała. Była jego bratanicą, chociaż o całą marsjańską porę roku starszą. Ale siostrą jego nie była. Drzwi szkoły otworzyły się z trzaskiem i w progu stanął Kojot - na- uczyciel tego dnia. Często podróżował po całej planecie i bardzo niewiele czasu spędzał w Zygocie. Kiedy więc przychodził uczyć dzieci, było to coś w rodzaju wielkiego święta. Oprowadzał ich wówczas po osadzie, wynaj- dując najprzeróżniejsze zajęcia, a równocześnie przez cały czas kazał jed- nemu z uczniów czytać na głos fragmenty niemożliwych do zrozumienia książek, napisanych przez dawno nieżyjących filozofów. Bakunin, Nietz- sche, Mao, Buchin - myśli ludzi, które dzieciom udawało się pojąć z tego naukowego bełkotu, były jak perły nieoczekiwanie znalezione na długiej plaży pełnej potrzaskanych kamieni. Czytali też wybierane przez Kojota opowieści z „Odysei" czy Biblii. Może łatwiejsze do zrozumienia, ale z ko- lei niepokojące i straszne: ich bohaterowie ciągle ze sobą walczyli, a i nie- rzadko się zabijali. Hiroko mówiła, że to jest złe, ale Kojot śmiał się z niej i często bez powodu - podczas czytania przerażających opowieści - zaczy- nał wydawać z siebie osobliwe dźwięki, przypominające wycie, a potem zadawał im trudne pytania na temat tego, co przeczytali i spierał się z dzieć- mi, jak gdyby sądził, że jego młodzi uczniowie w ogóle wiedzą, o czym mówią. To również mogło niepokoić. „Co byś zrobił? Dlaczego tak właśnie byś postąpił?" - pytał Kojot. Jednocześnie przez cały czas ich uczył, jak działa paliwowy przetwarzacz odpadów rickovera albo kazał sprawdzać hydrauliczny tłok nurnikowy w maszynie do wytwarzania fal na jeziorze, aż dłonie dzieci z sinobłękit- nych stawały się białe, a zęby szczękały im tak bardzo, że nie mogły mó- wić wyraźnie. „Wy, dzieciaki, na pewno łatwo się przeziębiacie - mówił Kojot. - Wszystkie, z wyjątkiem Nirgala". Nirgal potrafił sobie rzeczywiście świetnie radzić z zimnem. Dobrze znał kolejne jego fazy i nie miał nic przeciwko temu, by je czasem czuć. Ludzie, którzy nie lubili chłodu, nie rozumieli, że można się do niego przy- zwyczaić i że z jego wszystkimi złymi skutkami można się skutecznie upo- rać, wypierając je z własnego wnętrza. Nirgal umiał także, całkiem nieźle, obchodzić się z ciepłem. Twierdził, że jeśli wypchnie się ciepło wystarcza- jąco mocno, wtedy zimno staje się tylko swego rodzaju niezbyt przyjem- nym płaszczem, który człowiek ma na swoim ciele. W ten sposób zimno stanowi tylko bodziec, zachęcający do biegania. - Hej, Nirgalu, powiedz, jaka jest w tej chwili temperatura powietrza? - Dwieście siedemdziesiąt jeden. Śmiech Kojota brzmiał przeraźliwie, przypominał zwierzęce rechota- nie i mieścił w sobie jakby wszystkie możliwe najdziwaczniejsze odgłosy naraz. Zresztą za każdym razem był nieco inny niż poprzednio. - Hej, dzieci, zatrzymajcie generator fal i popatrzcie na jezioro. Wy- gląda jak równina. Woda w jeziorze nigdy nie zamarzała, natomiast spód kopuły za- wsze był pokryty wodnym lodem. To wyjaśniało niemal wszystkie zjawi- ska pogodowe ich mezokosmicznego światka, jak nazywał go Sax; po- wodowało mgły i zamglenia, nagłe wiatry, marznącą mżawkę, a od cza- su do czasu opady śniegu. Tego dnia maszyneria meteo ledwo się poru- szała, gdyż duża półkula przestrzeni pod kopułą pozostawała prawie bez- wietrzna. A kiedy wyłączyli również generator fal, jezioro wkrótce zmie- niło się w krągłą, płaską taflę. Powierzchnia przybrała taki sam biały ko- lor jak kopuła, chociaż dno jeziora, pokryte zielonymi glonami, ciągle pozostawało widoczne poprzez białą poświatę. Jezioro było więc równo- cześnie czystobiałe i ciemnozielone. Na jego drugim brzegu, w tej dwu- barwnej wodzie odbijały się - tak jak w lustrze - obrócone wydmy i kar- łowate sosny. Nirgal wpatrzył się z zachwytem w ten widok i wszystko, z wyjątkiem tej pulsującej zielono-białej wizji, przestało mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie. Wówczas dostrzegł to po raz pierwszy: były tu dwa światy, a nie jeden - dwa światy w tej samej przestrzeni, oba wi- dzialne, odrębne, o swoistych, indywidualnych cechach, ale tu spojone razem, a więc widoczne jako dwa tylko pod pewnym kątem. Wypchnij płaszcz tej wizji, powiedział sobie chłopiec, wypchnij go tak, jak wypy- chasz płaszcz zimna: po prostu wypchnij! A wtedy zobaczysz taaakie ko- lory!... - Mars dla Nirgala! Mars oddaje się Nirgalowi! - krzyknął. Śmiali się z niego. Powiedzieli mu, że stale się tak zamyśla. Dostrzegł w twarzach przyjaciół sympatię, ciepło. Kojot odłamał kilka płaskich ka- wałków z lodowego pasma i rzucił je w jezioro. Wszystkie dzieci poszły za przykładem nauczyciela, aż wyzwolili tak silne biało-zielone fale, że obró- cony świat zadrżał i zatańczył. - Spójrzcie na to! - zawołał Kojot. Między kolejnymi rzutami prze- mawiał do nich typowym dla siebie emfatycznym angielskim. Jego słowa niemal płynęły, brzmiały jak nieskończona, piękna pieśń: - Wy, dzieci, ży- jecie w sposób najlepszy z możliwych. Większość ludzi to tylko trybiki w wielkiej machinie świata, a wy naprawdę uczestniczycie w narodzinach nowej rzeczywistości! To nie do wiary! Spotkało was prawdziwe szczę- ście, wierzcie mi! Nie rozumiecie tego, ponieważ nie macie porównania. A równie dobrze moglibyście się przecież urodzić w jakimś pałacu, w wię- zieniu albo- w slumsach Port of Spain, ale mieszkacie tu, w Zygocie, se- kretnym sercu Marsa! Cóż, wiem, że w tej chwili żyjecie niczym krety za- grzebane w ziemi, a nad wami krążą sępy, gotowe was zjeść, ale nadejdzie dzień, kiedy przejdziecie się swobodnie po tej planecie wolni od wszelkich więzów. Zapamiętajcie to, co wam mówię, ponieważ to prawdziwe pro- roctwo, moje dzieci! A tymczasem podziwiajcie to piękne miejsce, ten cu- downy, mały lodowy raj. Kojot podrzucił lodowy okruch pod kopułę, a wszystkie dzieci zaczę- ły za nim śpiewnie powtarzać: - Lodowy Raj! Lodowy Raj! Lodowy Raj! Aż wreszcie nie mogły się powstrzymać i jedno po drugim wybuch- nęły śmiechem. Tej nocy Kojot, przekonany, że nikt go nie słyszy, powiedział do Hi- roko: - Roko, musisz zabrać dzieci na zewnątrz i pokazać im świat. Nawet, jeśli mają go zobaczyć tylko pod kapturem mgły... Te dzieci są jak krety, zagrzebane w ziemi, na litość boską! To powiedziawszy, ponownie odjechał, nie wiadomo dokąd, gdzieś daleko, może udał się w jedną ze swoich tajemniczych podróży do innego świata, tego, który znajdował się nad nimi. Przez kolejnych kilka dni Hiroko przychodziła do osady uczyć dzie- ci. Dla Nirgala oznaczało to najszczęśliwszy okres w.życiu, bowiem Ja- ponka zawsze zabierała ich na plażę, a wyprawa z nią w to miejsce była jak dotyk boga. Ten świat należał do niej - zielony świat wewnątrz białe- go świata, o którym wiedziała wszystko; a kiedy w nim przebywała, sub- telne, perłowe kolory piasku i kopuły pulsowały barwami obu światów na- raz, jak gdyby próbowały się wyrwać z krępujących je więzów. Siedzieli całą grupą na wydmach i obserwowali, jak przybrzeżne pta- ki muskają wodę i popatrują w dół, kołując nad lodowym pasmem. Dzieci patrzyły na mewy krążące im nad głowami, Hiroko zadawała pytania, a jej czarne oczy wesoło przy tym migotały. Mieszkała na wydmach w pobliżu jeziora, z małą grupą bliskich przy- jaciół: Iwao, Ryą, Genem i Jewgienią; wszyscy w jednym małym bambu- sowym baraku. Spędzała też wiele czasu, odwiedzając inne tajemne kry- jówki położone wokół bieguna południowego. Zawsze więc ciekawiły ją wiadomości z osady. Miała smukłą kobiecą sylwetkę i była wysoka jak na przedstawicielkę przybyłych z Ziemi issei. W kombinezonie wygląda- ła bardzo zgrabnie i poruszała się z gracją, właściwą ruchom przybrzeż- nych ptaków. Była, rzecz jasna, stara, niewyobrażalnie wręcz starożytna, tak samo zresztą jak wszyscy issei, ale jej sposób bycia sprawiał, że wy- dawała się młodsza nawet od Petera czy Kaseia - właściwie niewiele star- sza niż dzieci. Zachowywała się tak, jak gdyby cały świat stał przed nią otworem, nieznany i zachęcający, a ona pragnęła podziwiać wszystkie je- go barwy. - Spójrzcie na ślad wzoru, jaki pozostawiła ta muszelka: cętkowa- ia spirala, zakręcająca do środka w nieskończoność. Taki też jest kształt całego wszechświata. Panuje w nim stałe napięcie, ciągle popychające ku temu wzorcowi. Materia potrafi rozwijać się, dążąc do coraz bardziej skomplikowanych form. Jest to coś w rodzaju wzorcowej grawitacji, święta zielona moc, którą nazywamy viriditas i która stanowi siłę napę- dową kosmosu. Rozumiecie? To jest życie. Jak te piaskowe pchły, ska- łoczepy i kryle - chociaż kryle właściwie są martwe, lecz pomagają pchłom. Tak jak my wszyscy - mówiła, wymachując ręką z gracją tancer- ki. - A ponieważ żyjemy, musimy mówić o wszechświecie, aby on tak- że żył. Jesteśmy jego świadomością w takim samym stopniu, jak swoją własną. Wywodzimy się z wszechświata i dostrzegamy siateczkę jego form. To nas porusza, ponieważ jest piękne. Właśnie nasze uczucie jest najważniejszą sprawą w całym wszechświecie -jego kulminacją -jak kolor rozkwitającego kwiatu w wilgotny poranek. Uczucie to jest świę- te, a nasze zadanie w świecie polega na tym, by ze wszystkich sił je pod- sycać. Jedynym i najlepszym sposobem pielęgnowania go jest rozprze- strzenianie wszędzie życia. Aby pomóc mu zaistnieć tam, gdzie nigdy dotąd go nie było. Tak jak tutaj, na Marsie. Hiroko uosabiała akt najdoskonalszej miłości i gdy mówiła im o tym wszystkim, nawet jeśli nie całkowicie rozumieli jej słowa, czuli tę mi- łość. Kolejne pchnięcie, kolejne ciepło w zimnym płaszczu. Dotykała ich, kiedy mówiła, a oni słuchając, przekopywali piasek w poszukiwaniu mu- szelek. - Błotne mięczaki! Antarktyczne skałoczepy. Szklana gąbka. Uwa- żajcie, możecie przeciąć sobie ręce. Samo patrzenie na Hiroko uszczęśliwiało Nirgala. A pewnego ranka, kiedy wstali, zakończywszy kopanie i zabierali się za grabienie plaży, Hiroko również spojrzała na Nirgala, a on rozpoznał w wyrazie jej twarzy dokładnie tę samą minę, jaką on przybierał, gdy na nią patrzył. Poczuł to w sobie, w swoich mięśniach. A więc i ona dzięki nie- mu czuła się szczęśliwa! Chwycili się za ręce i ruszyli na spacer po plaży. - Ten ekoświat jest bardzo prosty - powiedziała, gdy uklękli, aby obejrzeć muszlę kolejnego mięczaka. - Jest mało gatunków, toteż łańcuchy pokarmowe są krótkie. Ale jakże bogate! I takie piękne. - Zbadała dłonią temperaturę jeziora. - Widzisz mgłę? - spytała. - Woda musi być dzisiaj ciepła. Podczas gdy Hiroko przebywała z Nirgalem, inne dzieci kręciły się po wydmach albo zbiegały po lodowym paśmie. Nirgal schylił się i dotknął fali, która dotarła niemal do jego stóp, a potem odpłynęła, pozostawiając po sobie białą koronkę piany. - Ma dwieście siedemdziesiąt pięć, może trochę więcej. - Jesteś taki tego pewny... - Zawsze potrafię ocenić temperaturę. - No to sprawdź - zaproponowała. - Mam gorączkę? Podniósł dłoń i dotknął jej szyi. - Nie, jesteś chłodna. - Zgadza się. Zawsze mam około pół stopnia za mało, poniżej nor- my. Wład i Ursula nie potrafią tego wytłumaczyć. - Na pewno dlatego, że jesteś szczęśliwa. Hiroko roześmiała się. Wyglądała w tej chwili dokładnie tak samo jak Jackie, zarumieniona z radości. - Kocham cię, Nirgalu. Poczuł w swoim wnętrzu ciepło, jak gdyby miał tam piecyk. Tempe- ratura jego ciała wzrosła przynajmniej o pół stopnia. - I ja cię kocham. Po chwili poszli w dół plażą, trzymając się za ręce. W milczeniu po- dążali za spacerującymi brodźcami. Po pewnym czasie wrócił Kojot i Hiroko oznajmiła mu: - Okay. Zabierzmy je na zewnątrz. Następnego ranka, kiedy dzieci spotkały się w szkole, Hiroko, Kojot i Peter wyprowadzili je przez śluzy powietrzne i powiedli w dół długim, białym tunelem, który łączył kopułę ze światem zewnętrznym. Przy drugim końcu tunelu znajdował się hangar, a nad nim skalny pasaż. W przeszłości dzieci biegały tym chodnikiem z Peterem i przez małe, zaciemnione okna patrzyły na zmieszany z lodem piasek i różowe niebo. Próbowały wówczas dojrzeć wielką ścianę suchego lodu, w której wydrążono ich osadę - połu- dniową czapę polarną, dno tego świata. Mieszkali tu w obawie przed ludź- mi, którzy pragnęli ich uwięzić. Dlatego zawsze docierali tylko do tego chodnika. Ale dziś weszli do komór powietrznych hangaru, nałożyli na małe ciałka obcisłe elastyczne kombinezony, podwinęli rękawy i nogawki, wsunęli ciężkie buty i obci- słe rękawice, a na końcu hełmy z wypukłymi szybkami na przedzie. Z każdą chwilą ich podniecenie rosło, aż zaczęło przeradzać się w strach, zwłaszcza gdy Simud się rozpłakała i powiedziała, że nie chce wycho- dzić. Hiroko przez jakiś czas uspokajała dziewczynkę, głaszcząc ją deli- katnie. - Nie bój się. Przecież będę tam z tobą. W śluzie powietrznej dzieci nic nie mówiły i kuliły się do siebie. Roz- legło się nagłe syczenie, a następnie otworzył się zewnętrzny luk. Dzieci, trzymając się kurczowo dorosłych, ostrożnie wyszły na zewnątrz. Idąc, co chwilę zderzały się ze sobą. Wokół nich było zbyt jasno, by mogli patrzeć. Znajdowali się w lek- ko wirującej białej mgle. Powierzchnię pokrywały zawiłe lodowe wzory - kwiaty mrozu - i wszystko połyskiwało, tonąc w powodzi świateł. Nirgal jedną ręką trzymał Hiroko, drugą ściskał dłoń Kojota, aż nagle oboje pchnę- li go do przodu i wypuścili z uścisku. Zatoczył się niepewnie od gwałtow- nego białego blasku. - To jest kaptur mgły - wyjaśnił głos Hiroko przez interkom w uszach chłopca. - Trwa przez całą zimę. Ale teraz mamy Ls dwieście pięć, jest wiosna, i zielona siła, rozpalona przez słoneczne światło, mocniej naciera na świat. Spójrzcie na to! Nirgal jednak nie widział niczego, poza białą, zwartą ognistą kulą. Nagle tę kulę przeszyło światło słoneczne i przekształciło ją w rozprysk koloru, zmieniając zmrożony piasek w wygładzony magnez, a kwiaty mro- zu w rozżarzone klejnoty. Wiatr spychał na bok i rozdzierał mgłę; zaczęły się w niej pojawiać szczeliny i odległa kraina poczęła się rozstępować przed oczyma dzieci. Widok ten sprawił, że chłopiec aż zachwiał się z wrażenia. Jakie to duże! Takie duże - wszystko było takie duże. Ukląkł, przykłada- jąc jedno kolano do piasku, na drugiej nodze położył ręce, aby utrzymać równowagę. Kamienie i kwiaty mrozu wokół jego butów połyskiwały, jak próbki pod mikroskopem. Skały, tu i ówdzie, porastały kuliste kępki czar- nych i zielonych porostów. Dalej, na horyzoncie, znajdowało się niskie wzgórze o płaskim szczy- cie. Krater. W jego żwirze umiejscowiono szlak roverowy; był prawie cał- kowicie wypełniony szronem, jak gdyby trwał tu od miliona lat. Forma pul- sująca w chaosie światła i skał, zielone porosty, wpychające się w biel te- go świata... Wszyscy mówili naraz. Dzieci zaczęły bezładnie obiegać okolicę, krzycząc z zachwytu, kiedy mgła się rozsunęła i dostrzegły ciemnoróżowe niebo. Kojot zaśmiał się głośno. - Są jak urodzone zimą cielęta, które ktoś wypuścił z obory na wiosenną trawę. Zobacz, jak się potykają... Och, wy, biedne, kochane ma- luchy. Cha, cha! Roko, nie ma mowy, aby kazać im żyć tak, jak przedtem. Rechotał, kiedy podnosił kolejne dzieci z piasku i stawiał na nogi. Nirgal stał w miejscu, ostrożnie podskakując. Poczuł, że mógłby z ła- twością oderwać się od powierzchni i odlecieć, toteż był zadowolony, że je- go buty są takie ciężkie. Nagle zobaczył długą, wysoką do ramion hałdę, która schodziła w dal z lodowego urwiska. Po jej grzbiecie stąpała Jackie. Chłopiec, chwiejąc się i zataczając, próbował biec po gruzowisku leżących na powierzchni kamieni, aby przyłączyć się do przyjaciółki. Gdy dotarł na szczyt, wpadł w swój własny rytm biegu i wydawało mu się, że leci. Miał wrażenie, że mógłby tak biec bez końca. Wreszcie stanął u boku dziewczynki. Popatrzyli za siebie, na lodową ścianę i krzyknęli ze strachu i radości. Cały świat ciągle podnosił się w mgłę. Snop porannego światła przesączył się nad dziećmi, jak topnieją- ca woda. Nie można było na nią patrzeć. Mocno załzawionymi oczami Nir- gal dostrzegł, jak jego cień na tle mgły ociera się o sterczące pod nim ska- jy j jest otoczony jaskrawą, kolistą wstążką tęczowego światła. Wrzasnął, a Kojot ruszył w górę do niego. Nirgal usłyszał jego krzyk: - Co się stało? Czy coś jest nie w porządku? Zatrzymał się, kiedy zobaczył cień. - Hej, to aureola! To się nazywa aureola! To jest jak Widmo Brocke- nu. Zobacz sam! Pomachaj ramionami w górę i w dół! Spójrz na kolory! Boże Wszechmogący, ależ ty jesteś szczęśliwcem, dzieciaku. Pod wpływem jakiegoś impulsu Nirgal stanął blisko Jackie i ich au- reole stały się pojedynczym nimbem w połyskujących tęczowych barwach, które otaczały jeden podwójny, błękitny cień. Jackie roześmiała się weso- ło i odeszła, by spróbować zrobić to samo z Peterem. Mniej więcej w rok później Nirgal i in- ne dzieci wpadły na pomysł, jak sobie radzić ze szkolną nudą w te dni, kiedy prowadził zajęcia Sax. Za każdym razem rozpoczynał lekcję sto- jąc przodem do tablicy, a jego głos brzmiał jak wyjątkowo bezosobowe AI. Dzieci za jego plecami przewracały oczami i stroiły miny, kiedy pe- rorował swoim monotonnym głosem na temat ciśnienia cząstkowego lub promieni podczerwieni. Nagle któreś z nich w stosownym momencie za- czynało grę, w której Sax zawsze przegrywał. Mówił na przykład coś ta- kiego: - W termogenezie niedrgającej ciało wytwarza ciepło za pomocą płyt- kich cykli... Wówczas jedno z dzieci podnosiło rękę i pytało: - Ale dlaczego, Sax? Pozostali byli wpatrzeni w ekrany swoich komputerów, nawet na sie- bie nie zezując, a Sax marszczył brwi, jak gdyby miał pierwszy raz do czy- nienia z takim pytaniem i odpowiadał: - No cóż, ciało niedrgające, by wytworzyć ciepło nie potrzebuje tak dużej energii, jak drgające. Proteiny w mięśniach kurczą się, ale zamiast Podskakiwać, prześlizgują się jedynie nad sobą i w ten sposób tworzy się ciepło. Jackie, tonem tak szczerym, że prawie cała klasa nie mogła się po- wstrzymać od śmiechu, pytała: -Ale jak? Sax przez chwilę mrugał oczyma, tak szybko, że dzieci nie nadążały za nim wzrokiem, po czym oświadczał: - No cóż, aminokwasy zawarte w proteinach przerywają wiązania atomowe i te pęknięcia wyzwalają coś, co się nazywa energią dysocjacji wiązania. - Ale dlaczego? Mrugając jeszcze intensywniej, Sax wyjaśniał: - No cóż, to po prostu kwestia fizyki. - Energicznie rysował na tabli- cy wykres. - Wiązania atomowe powstają wówczas, kiedy dwa orbitale atomowe łączą się ze sobą i tworzą jeden orbital wiążący. Są w nim elek- trony z obu atomów. Przerwanie wiązania wyzwala od trzydziestu do stu kilokalorii energii akumulowanej. W tym momencie kilkoro dzieci pytało chórem: i - Ale dlaczego? To prowadziło nauczyciela do fizyki subatomowej, gdzie łańcuchy pytań („dlaczego?") i odpowiedzi („ponieważ") można było kontynuować przez pół godziny, podczas której Sax nie wymówił nawet jednego zdania, które jego uczniowie potrafiliby zrozumieć. Wreszcie dzieci zaczynały wy- czuwać, że gra powoli dobiega końca. - Ale dlaczego? - No cóż - Sax, patrząc z ukosa, próbował wrócić do początku - ato- my pragną zachować swoją stałą liczbę elektronów, a więc - kiedy zajdzie potrzeba - będą dzielić elektrony. - ALE DLACZEGO?! Ich nauczyciel już wpadł w pułapkę. - W taki sposób po prostu wiążą się atomy. To jest jeden ze sposo- bów... - Ale dlaczego?!! Wzruszenie ramionami. - Tak działa siła atomu. Taka jest natura rzeczy... A wszyscy jego słuchacze odkrzykiwali chóralnie: - ... w Wielkim Wybuchu. Wyli z radości, a Sax marszczył czoło, ponieważ uświadamiał sobie, że jego uczniowie po raz nie wiadomo już który zrobili mu ten sam dow- cip. Wzdychał i wracał do tego miejsca swego wykładu, w którym dzieci rozpoczęły grę. Ale za każdym razem, kiedy zaczynały ją znowu, zdawał się o niej nie pamiętać, o ile pierwsze „dlaczego" było wystarczająco wia- rygodne. A nawet kiedy stwierdzał, co się dzieje, zupełnie nie potrafił po- wstrzymać zabawy. Jedynym sposobem obrony, jaki znał, było pytanie z lekkim zmarszczeniem brwi: „Dlaczego co?" To zatrzymywało grę, ale tylko na jakiś czas, bowiem dość szybko Nirgal i Jackie nauczyli się odga- dywać, co w poprzednim zdaniu Saxa najbardziej zasługiwało na pytanie „dlaczego" i póki im się to udawało, Sax potrafił jedynie odpowiadać na kolejne pytania. Łańcuch kolejnych „dlatego" docierał więc za każdym ra- zem aż do Wielkiego Wybuchu albo, czasami, do pomruku naukowca: „Te- go nie wiemy". - Nie wiemy!? - odkrzykiwała klasa w pełnym szyderstwa przeraże- niu. - A dlaczego tego nie wiemy? - Bo nie zostało wyjaśnione - odpowiadał Sax, marszcząc brwi. - Jeszcze nie. Tak upływały dobre poranki z Saxem; zresztą zarówno Sax, jak i dzie- ci najwyraźniej zgadzali się co do tego, że taka lekcja jest lepsza niż te, które zdarzały się w złe poranki, kiedy ich nauczyciel nie pozwalał się wciągnąć w zabawę i protestował, mówiąc: „To jest bardzo ważna kwe- stia", po czym nieprzerwanie kontynuował wykład monotonnym głosem. A kiedy na chwilę odwracał się od tablicy, widział przed sobą rząd głów le- żących na biurkach. Niektóre dzieci po prostu spały. Pewnego ranka, myśląc o marszczącym brwi Saxie, Nirgal poczekał w szkole po lekcjach tak długo, aż zostali sami i spytał go z całą powagą: - Czemu nie lubisz, gdy nie potrafisz odpowiedzieć na pytanie „dla- czego"? Sax znowu zmarszczył brwi. Długo milczał, następnie powoli odpo- wiedział: - Próbuję zrozumieć. Zwracam uwagę na różne rzeczy, wiesz, bar- dzo dokładnie je analizuję. Tak uważnie, jak umiem. Koncentruję się na specyfice danej chwili. Pragnę pojąć, dlaczego coś dzieje się w taki spo- sób, w jaki się dzieje. Jestem ciekawy. Sądzę po prostu, że wszystko dzie- je się z jakiegoś określonego powodu. Wszystko. I uważam, że powinni- śmy zawsze potrafić odgadnąć te powody. Kiedy nie możemy tego zro- bić... No cóż. Nie lubię tego. To mnie irytuje. Czasami to nazywam... - Spojrzał nieśmiało na Nirgala i ten zrozumiał, że Sax nigdy nikomu jesz- cze się nie zwierzał ze swoich myśli: - Nazywam to Wielką Niewyja- śnioną. To jest zupełnie biały świat, uświadomił sobie nagle Nirgal. Biały świat wewnątrz zielonego, świat absolutnie przeciwstawny wobec świa- ta Hiroko, wobec jej zielonego świata, znajdującego się wewnątrz bieli. Sax i Hiroko zupełnie inaczej odczuwają, pomyślał. Gdy, patrząc z zie- lonej strony, Hiroko stawała w obliczu czegoś tajemniczego, kochała tę tajemnicę i tajemnica tają uszczęśliwiała - to była jej viriditas, jej świę- ta siła. Natomiast kiedy Sax, patrząc z punktu widzenia bieli, miał do czy- nienia z tajemnicą, nazywał ją Wielką Niewyjaśnioną i uważał za niebez- pieczną oraz przerażającą. Saxa interesowała prawda, Hiroko natomiast rzeczywistość. A może chodzi o coś zupełnie innego - słowa są takie zwodnicze... Lepiej chyba powiedzieć po prostu, że ona kocha zielony świat, a on - biały. - Ależ tak! - odparł mu Michel, kiedy Nirgal wspomniał o swej ob- serwacji. - Bardzo dobrze, Nirgalu. Twoje spostrzeżenie jest bardzo wni- kliwe. W terminach archetypicznych możemy zielone nazwać „mistycz- nym", białe natomiast - „naukowym". Oba światy są niezwykle potężne, sam kiedyś zrozumiesz. Jednak to, czego potrzebujemy, jeśli chcesz usły- szeć moje zdanie, to kombinacja owych dwóch czynników, coś, co nazwał- bym „alchemicznym". Zieleń i biel. Popołudnia dzieci miały wolne i mogły robić wszystko, na co miały ochotę. Czasami zostawały z nauczycielem, który uczył je tego dnia, ale częściej biegły na plażę albo bawiły się w osadzie leżącej w skupisku ni- skich wzgórz, w pół drogi między jeziorem i wejściem do tunelu. Wspina- ły się na spiralne schody dużych, bambusowych domów na drzewach i ba- wiły się w chowanego w pomieszczeniach magazynowych, konarach drzew i łączących je wiszących mostach. Sypialnie bambusowe tworzyły półksię- życ, w którym znajdowała się niemal cała pozostała część wioski; każdy z większych konarów miał wysokość pięciu albo siedmiu segmentów. Ko- lejny segment, umieszczony wyżej, był mniejszy od tego, nad którym się znajdował. W szczytowych segmentach miały swoje pokoiki wszystkie dzieci - ozdobione oknami pomieszczenia w kształcie pionowych walców, szerokie na cztery, pięć kroków, niczym wieże z czytanych na lekcjach opowieści. Pod pomieszczeniami dzieci znajdowały się pokoje dorosłych. Były przeważnie jedno-, czasem dwuosobowe. Natomiast najniższe seg- menty pełniły funkcję salonów. Z okien szczytowych pokoików dzieci mogły spojrzeć na dachy wio- ski, skupione w kręgu wzgórz, bambusów i oranżerii, jak małże na płyciź- nie jeziora. Jeśli dzieci pozostawały na plaży, szukały muszli, grały w dwa ognie albo ponad wydmami rzucały strzałkami w skupiska piany. Zabawy te zwy- kle wybierali Jackie i Harmakhis; przewodzili też zespołom, jeśli decydo- wano się na gry zespołowe. Za najstarszą dwójką ślepo podążał Nirgal i grupki młodszych dzieci. Łączyły je rozmaite przyjaźnie, dzieliły różne- go rodzaju hierarchiczne podziały, podkreślane bez końca w codziennej zabawie. Mały Frantz wytłumaczył kiedyś dość brutalnie Nadii: „Harma- khis bije Nirgala, Nirgal mnie, a ja dziewczyny". Często Nirgala męczyły te gry, w których i tak zawsze zwyciężał Harmakhis, toteż zdarzało się, iż odsuwał się od reszty i - co sprawiało mu większą przyjemność - ruszał, by obiec kilka razy jezioro. Czynił to powoli, pewnie i spokojnie, a po ja- kimś czasie wpadał w swój miarowy, optymalny rytm biegu. W tym tem- pie mógł obiegać jezioro aż do wieczora. Sprawiało mu to radość i ożywia- ło go. Tak po prostu biec, biec i biec... Pod kopułą zawsze było zimno, oświetlenie jednakże stale się zmie- niało. Latem kopuła przez cały czas jarzyła się bielą i błękitem, a snopy rozświetlonego powietrza rozchodziły się promiennie spod umieszczone- go wysoko świetlika. Zimą było ciemno, kopuła natomiast lśniła odbitym światłem lamp, niczym we wnętrzu muszli małża. Wiosną i jesienią popo- łudniowa jasność bywała przytłumiona aż do szarości i osobliwych barw upiornego mroku, pełnego rozmaitych odcieni szarości; bambusowe liście i igły sosen wyglądały niczym tknięte tuszem na tle kredowej bieli kopu- ty. W te popołudnia oranżerie przypominały ogromne lampiony na wzgó- rzach; dzieci, jak mewy dreptały do domu na przełaj lub kierowały się do łaźni. Tam, w długim budynku obok kuchni, zdejmowały ubrania i wska- kiwały do głównej wanny, pełnej parującej wody. Ślizgały się po kafelkach dna basenu i w miarę jak z coraz większym ożywieniem opryskiwały się wodą wokół moczących się starców o żółwich twarzach i pomarszczonych owłosionych ciałach, zaczynały odczuwać ogarniające je przyjemne cie- pło. Po tej „mokrej" godzinie ubierały się i szły całą grupą do kuchni, gdzie kolejno napełniały talerze, a potem siadały przy długich stołach, rozstawio- nych między stołami dorosłych. Osada liczyła stu dwudziestu czterech stałych mieszkańców, ale zwy- kle pomieszkiwało w niej około dwustu osób. Kiedy wszyscy się usadowili, podnosili dzbany z wodą i nalewali so- bie nawzajem, a następnie z apetytem zajadali gorący posiłek: ziemniaki, tortille, spaghetti, tabouli, chleb, sto rodzajów warzyw, a od czasu do cza- su rybę lub drób. Po jedzeniu dorośli wdawali się w rozmowy o roślinach uprawnych, o rickoverze, starym prędkim reaktorze całkowym, który bar- dzo lubili, albo o Ziemi, dzieci natomiast sprzątały ze stołów, po czym przez godzinę bawiły się przy włączonej muzyce, aż wreszcie wszyscy po- woli zaczynali się gotować do snu. Pewnego dnia, tuż przed kolacją, z okolic czapy polarnej przybyła do osady grupa dwudziestu dwóch osób. Ich mała kopuła straciła ekosystem, co Hiroko nazwała spiralnym kompleksem utraty równowagi. Skończyły się również zapasy, toteż potrzebowali nowego schronienia. Hiroko umieściła nowo przybyłych w trzech, będących jeszcze w bu- dowie, domach na drzewach. Goście wspięli się na spiralne schody na ze- wnątrz mocnych, zaokrąglonych konarów i zaczęli protestować przeciwko surowym cylindrycznym segmentom z wyciętymi w nich drzwiami i okna- mi. Hiroko skłoniła ich więc, aby ukończyli budowę tych pomieszczeń oraz by postawili nową oranżerię na skraju osady. Dla wszystkich było oczywi- ste, że Zygota nie dysponowała tak dużymi zapasami jedzenia, by starczy- ło dla wszystkich potrzebujących. Dzieci jadły najskromniej jak tylko mo- gły, naśladując w tym dorosłych. - Powinniśmy nazwać to miejsce Gametą - odezwał się do Hiroko Kojot podczas swej następnej bytności. Zaśmiał się przy tym zgrzytliwie. Japonka w odpowiedzi machnęła tylko dłonią. Może po prostu jakieś zmartwienia oddalały ją od realnego świata. Spędzała teraz całe dnie przy pracy w oranżeriach i rzadko uczyła dzieci. A jeśli już tak się zdarzyło, uczniowie podążali za nią z powrotem ku cieplarniom, gdzie dla niej pra- cowali: zbierali plony, rozrzucali kompost, pielili. - Ona zupełnie o nas nie dba - gniewnie oświadczył Harmakhis. By- ło to pewnego popołudnia, gdy schodzili po plaży, a on skierował swoją skargę do Nirgala. - Zresztą tak naprawdę wcale nie jest naszą matką. Poprowadził wszystkie dzieci do laboratoriów obok wypukłego tune- lu oranżerii. Stale je przy tym popędzał, co -jak zawsze - dawało pozytyw- ne rezultaty. Gdy znaleźli się wewnątrz, wskazał na szereg magnezowych zbiorni- ków, przypominających lodówki i oświadczył: - To są nasze prawdziwe matki. Tu właśnie dorastaliśmy. Powiedział mi o tym Kasei... potem spytałem Hiroko, a ona potwierdziła. Jesteśmy ek- togenami. Nie urodziliśmy się, ale zostaliśmy de-kan-to-wa-ni! - Spojrzał z triumfem na grupę dzieci - przerażonych, a jednocześnie zafascynowa- nych. Następnie pięścią uderzył Nirgala prosto w pierś, aż chłopiec zato- czył się i cofnął o kilka kroków, po czym wyszedł ze strasznymi słowami na ustach: - Nie mamy rodziców. Przybysze stanowili obecnie nie lada obciążenie dla kolonii, ale ich wizyty nadal wzbudzały zainteresowanie stałych mieszkańców. Już pierwszego dnia wielu spośród nich do późna towarzyszyło odwiedzają- cym. Z ciekawością i podnieceniem chłonęli wszelkie informacje na te- mat innych ukrytych osad. W strefie południowopolarnej istniała cała ich sieć. Na mapie w komputerze Nirgala zostały zaznaczone czerwonymi kropkami wszystkie trzydzieści cztery. Nadia i Hiroko podejrzewały jed- nak, że jest ich znacznie więcej: w innych sieciach na północy albo w cał- kowitej izolacji. Skoro jednak wszyscy utrzymywali ciszę radiową, nie mogli się upewnić co do tej kwestii. Tak czy owak, nowiny były w cenie - stanowiły zwykle najwartościowszą rzecz, jaką mogli zaoferować prze- jeżdżający goście, nawet jeśli przybywali obładowani prezentami (a zwy- kle tak było). Rozdawali wszystko, co zdołali sami wytworzyć, lub otrzy-; mać w poprzednim miejscu, wszystko, co ich gospodarze mogliby uznać za użyteczne. Podczas tych wizyt Nirgal uważnie słuchał długich ożywionych noc- nych rozmów; zwykle siedział na podłodze lub chodził po pomieszcze- niu napełniając herbatą filiżanki dorosłych. Coraz częściej potwierdzał swoje odczucia, że zupełnie nie rozumie zasad tego świata. Nie pojmo- wał zwłaszcza postępowania ludzi. Oczywiście, rozumiał ogólnie sytu- uję _ wiedział, że na Marsie istnieją dwie, rywalizujące ze sobą strony, które walczą o przejęcie kontroli nad planetą, że Zygota jest przywódcą ich" strony, co wydawało mu się pozytywne, i że areofania w końcu za- triumfuje. Przerażający natomiast wydawał mu się sam fakt udziału w tej walce, poczucie, że się jest jedną z decydujących cząsteczek historii. Czę- sto nie mógł z tego powodu zasnąć - kiedy wreszcie trafiał późno w no- cy do łóżka, jego umysł wirował aż do świtu, atakując go rozmaitymi wi- zjami. On sam był w nich bohaterem, który przyczyniał się do zakończe- nia wielkiego dramatu, zadziwiając Jackie i wszystkich mieszkańców Zy- goty. Czasami, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej, podsłuchiwał nawet rozmowy dorosłych. Leżał wówczas na tapczanie w rogu i patrzył w ekran komputera, udając, że rozmyśla lub czyta. Dość często siedzący w pobliżu dorośli nie zdawali sobie sprawy z tego, że chłopiec słucha. Zdarzało się na- wet, że rozmawiali przy nim o dzieciach Zygoty, choć przeważnie było to wówczas, gdy Nirgal czaił się w holu. - Zauważyłeś, że większość z nich jest leworęczna? - Hiroko musiała się zabawiać ich genami, jak pragnę zdrowia. - Ona twierdzi, że nie. - Wszystkie są już prawie tak wysokie jak ja. - To tylko kwestia grawitacji. Hm, spójrz na Petera i resztę nisei. Uro- dzili się w sposób naturalny, a również większość z nich jest słusznego wzrostu. Ale leworęczność... To musi mieć związek z genetyką. - Pewnego dnia Hiroko powiedziała mi, że istnieje prosta wstawka transgeniczna, która powoduje wzrost rozmiaru ciała modzelowatego w mózgu. Może przy nim majstrowała i leworęczność jest rezultatem tego działania. - Sądziłem, że przyczyną leworęczności jest uszkodzenie mózgu. - Tego nikt nie wie. Myślę, że fakt, iż dzieci mają sprawniejszą lewą rękę, także zaskoczył Hiroko. - Nie mogę uwierzyć, że mogła się zabawiać chromosomami po to tylko, aby rozwinąć mózg. - Pamiętaj, że najwcześniejszy etap rozwoju tych dzieci przebiegał ektogenicznie... Miała łatwiejszy dostęp... - Słyszałem, że ich kości są słabe. - Zgadza się. Na Ziemi miałyby problemy. Nie poradziłyby sobie. - To znowu kwestia ciążenia. I problem nas wszystkich, szczerze mó- wiąc. - Nie musisz mnie przekonywać. Złamałem przedramię, lekko ma- chając rakietą tenisową. - Leworęczni giganci, ludzie-ptaki, oto co nam tutaj wyrasta. Jeśli chcecie znać moją opinię, uważam że jest to dziwaczne. Wystarczy popa- trzeć, jak biegają po wydmach, sprawiają wrażenie, że lada chwila uniosą się w powietrze i zaczną latać. Tej nocy Nirgal, jak zwykle, miał kłopoty z zaśnięciem. „Ektogeni", „transgeniczny"... Słowa te sprawiły, że poczuł się bardzo dziwnie. Świa- ty biały i zielony, spiralnie skręcone w jedno... Chłopiec niespokojnie prze- wracał się w pościeli i godzinami rozmyślał, skąd u niego ten niepokój. Za- stanawiał się też, co właściwie powinien odczuwać. W końcu, kiedy wyczerpany zasnął, przyśnił mu się sen. Przed tą no- cą wszystkie jego sny dotyczyły Zygoty, teraz jednak śnił, że leci w po- wietrzu, ponad powierzchnią Marsa. Leżący pod nim ląd był pocięty ol- brzymimi, czerwonymi kanionami, a wulkany wyrastały wysoko, niemal do poziomu jego lotu. W powietrzu goniło go jakieś stworzenie, coś dużo większego i szybszego niż on sam, coś, co miało skrzydła, które głośno trzepotały, zwłaszcza gdy tajemnicza istota opadła ze słońca i ogromnymi szponami usiłowała chwycić Nirgala. Lecąc, chłopiec wyciągnął ku stwo- rzeniu ręce i z jego paznokci wystrzeliły wiązki błyskawic. Stwór zachwiał się, po czym zaczął się gotować do kolejnego ataku. I wtedy Nirgal się obu- dził. Czuł, jak pulsują mu palce, a serce wali niczym generator fal. Ka-tam, Ka-tam, Ka-tam. Następnego popołudnia generator fal „zakołysał zbyt dobrze", jak to wyłuszczyła Jackie. Dzieci bawiły się na plaży i wydawało im się, że dobrze oceniają wielkość fal, potem jednak przez lodowy filigran prze- płynęła naprawdę spora fala, która uderzyła Nirgala, ścinając go z nóg i pchnęła w tył lodowego pasma, jednocześnie gwałtownie ciągnąc sto- py chłopca ku przodowi. Nirgal bronił się, rozpaczliwie chwytając po- wietrze, ale mimo wszystko upadł w szokująco lodowatą wodę. Nie uda- ło mu się w porę uciec, toteż przykryła go woda, po czym zalała kolejna pędząca fala. Jackie chwyciła go za ramię i za włosy, próbując wyciągać z powro- tem na lodowe pasmo. Harmakhis pomógł im obojgu wstać, krzycząc w kółko: - Nic wam nie jest? Nic wam się nie stało? W Zygocie panowała taka zasada, że jeśli ktoś zmókł, musiał jak najszybciej wracać do osady, dlatego też Nirgal i Jackie starali się na- tychmiast wstać, a gdy im się udało, popędzili przez wydmy, prosto na ścieżkę prowadzącą do wioski; reszta dzieci wlokła się daleko za nimi. Lodowaty wiatr bezlitośnie smagał mokre ciałka dwojga pechowców. Biegli prosto do łaźni, zmarznięci na kość wpadli do pomieszczenia i drżącymi rękoma zaczęli z siebie zrywać zesztywniałe ubrania. Poma- gali im w tym Nadia, Sax, Michel i Rya, którzy przyszli się akurat wy- kąpać. Kiedy dorośli wpychali go wraz z Jackie na płyciznę dużej wspólnej wanny, Nirgal przypomniał sobie swój sen i powiedział: - Czekajcie, chwileczkę... czekajcie. Wszyscy osłupieli. Chłopiec zamknął oczy i wstrzymał oddech. Kur- czowo ściskał zimne ramię Jackie. Oczyma wyobraźni zobaczył się po- nownie we śnie i poczuł, jak płynie po niebie. Gorące wiązki z paznokci. Biały świat w zielonym. Poszukał w środku siebie miejsca, które zawsze było w nim i zawsze pozostawało ciepłe. Znalazł je i z każdym kolejnym oddechem wypychał ciepło coraz bardziej na zewnątrz, ku skórze. Nie było to łatwe, ale poczuł, że próba zaczyna się udawać: ciepło jak ogień wchodziło mu w żebra, a na- stępnie rozchodziło się po ramionach i nogach, ku dłoniom i stopom. Le- wą ręką nadal trzymał Jackie. Popatrzył na jej gołe, białe ciało, pokryte gę- sią skórką i skoncentrował się mocno, by wysłać nieco ciepła w jej kierun- ku. Po chwili zadrżał lekko, choć już nie z zimna. - Jesteś ciepły - krzyknęła nagle Jackie. - Poczuj to ciepło - odparł i dziewczynka na kilka sekund znalazła się w jego uścisku. Potem spłoszyła się, spojrzała na niego uważnie, uwol- niła się i weszła do wanny. Nirgal stał na krawędzi basenu, aż drżenie ustało. - Uff- sapnęła Nadia. - To jest coś w rodzaju rozgrzania metabolicz- nego. Słyszałam o tym, ale nigdy dotąd nie widziałam nikogo, kto potra-