Reilly Matthew - Świątynia
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Reilly Matthew - Świątynia |
Rozszerzenie: |
Reilly Matthew - Świątynia PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Reilly Matthew - Świątynia pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Reilly Matthew - Świątynia Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Reilly Matthew - Świątynia Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Matthew Reilly
Świątynia
Temple
Przełożył Piotr Roman
Dla mojego brata Stephena
Podziękowania
Moje podziękowania należą się wielu osobom.
Dziękuję Natalie Freer - zawsze jest pierwszą osobą, która czyta moje teksty, a robi to w porcjach po
czterdzieści stron. Natalie, dziękuję Ci za niezwykłą cierpliwość, wielkoduszność i wsparcie.
Dziękuję też mojemu bratu, Stephenowi Reilly’emu - za lojalność i ostre jak brzytwa komentarze do
tekstu. (Czy wspominałem już kiedyś, że napisał najlepszy scenariusz, jaki w życiu czytałem?).
Rodzicom dziękuję jak zawsze za miłość, zaangażowanie i wsparcie. Mojemu dobremu
przyjacielowi Johnowi Schrootenowi za to, że po raz trzeci zgodził się być królikiem
doświadczalnym. (John jest pierwszą osobą, która czyta moje książki in toto - wciąż pamiętam, jak
czytał Stację lodową podczas meczu krykieta na Sydney Cricket Ground). Dziękuję także Nik
Kozlinie za komentarze we wczesnej fazie powstawania tekstu i Simonowi Kozlinie za to, że
pozwolił mi dać bohaterowi tej książki swoją twarz.
Na koniec należy też wspomnieć o wspaniałych ludziach z Pan Macmillan.
O Cate Paterson, moim wydawcy, która sprawiła, że to wszystko stało się możliwe.
Jej starania dotyczące publikacji powieści sensacyjnych, przeznaczonych na masowy rynek, zasługują
na najwyższe uznanie. O Annie McFarlane, mojej redaktorce, która potrafiła wydobyć ze mnie
wszystko to, co we mnie najlepsze. O przedstawicielach handlowych Pan - to oni krążą dzień w dzień
po kraju i walczą na pierwszej linii frontu, w księgarniach całego kraju. Szczególne podziękowanie
należy się Jane Novak, zajmującej się w Pan moimi książkami - za opiekowanie się mną oraz
właściwe zinterpretowanie ironii mojej rozmowy na jej temat z Richardem Stubbsem
- naszym wspólnym marketingowcem - w ogólnokrajowym programie radiowym.
To by było na tyle. Zaczynajmy przedstawienie...
WSTĘP
Autor: Mark J. Holsten
Utracona cywilizacja - podbój Inków
Strona 3
(Advantage Press, Nowy Jork, 1996)
ROZDZIAŁ I: KONSEKWENCJE KONKWISTY
(...) Należy tu przede wszystkim podkreślić, że podbój Inków, dokonany przez hiszpańskich
konkwistadorów, był prawdopodobnie największym i najsilniejszym starciem dwóch kultur w
historii rozwoju ludzkości.
Dominujący podówczas na świecie naród marynarzy - Hiszpanie - przybył na zajmowane przez
Inków terytorium z Europy wraz z najnowszą technologią i starł się z najpotężniejszym imperium,
jakie kiedykolwiek istniało w obu Amerykach.
Niestety dla historyków - w znacznej mierze z powodu nienasyconego głodu złota Francisca Pizarra
oraz jego żądnych krwi konkwistadorów - to największe imperium obu ówczesnych Ameryk jest
także jednym z tych, o których najmniej wiemy.
Splądrowanie imperium Inków przez Pizarra i jego armię w 1532 roku można z pewnością uznać za
jedno z najbrutalniejszych działań w historii ludzkości. Cytując słowa dwudziestowiecznego
historyka, Hiszpanie - wyposażeni w najgroźniejszą broń kolonizatorów, proch strzelniczy - szli
przez inkaskie wsie i miasta, rozprawiając się z ich mieszkańcami „z brakiem zasad, przed którym
wzdrygnąłby się nawet Machiavelli”.
Inkaskie kobiety były gwałcone we własnych domach i zmuszane do pracy w ohydnych,
prymitywnych burdelach. Mężczyzn torturowano - wypalano im oczy rozżarzonymi węglami albo
przecinano ścięgna. Dzieci zwożono setkami na wybrzeże, po czym ładowano je na niewolnicze
galeony i zabierano do Europy.
W miastach ogołacano świątynie, złote tace i święte figury przetapiano na sztaby, nie zastanawiając
się nad ich znaczeniem kulturowym.
Najbardziej chyba znana historia mówiąca o poszukiwaniu skarbów Inków dotyczy Hernanda Pizarra
- brata Francisca - i jego wielkiej wyprawy do leżącego na wybrzeżu miasteczka Pachacamac,
mającej na celu odnalezienie posążka mitycznego inkaskiego bożka. Francisco de Jarez w swojej
znanej powszechnie pracy Verdadera relación de la conquisia del Peru napisał, że podczas marszu do
świątyni-krypty w Pachacamac Hernando zgromadził niewyobrażalne bogactwa.
Na podstawie nielicznych pozostałości po imperium Inków - budowli, których Hiszpanie nie
zniszczyli, lub złotych przedmiotów kultowych, które Inkowie zdołali ukryć - współczesnym
historykom udało się uzyskać nieco wiadomości o tej tak niegdyś wspaniałej cywilizacji.
Jest to jednak wiedza na tyle wystarczająca, by stwierdzić, że było to imperium paradoksów.
Inkowie nie mieli koła, a jednak zbudowali najbardziej rozwinięty system dróg, jaki znały oba
kontynenty amerykańskie. Nie umieli przetapiać rudy żelaza, a mimo to ich wyroby z innych metali -
zwłaszcza złota i srebra - były wspaniałe i niepowtarzalne. Nie znali pisma, ale ich numeryczny
system zapisu, zwany quipu -
Strona 4
węzły wiązane na wielokolorowych sznurkach - był niezwykle dokładny. Tak samo dokładni byli
podobno guipu-camayoc, siejący postrach poborcy podatkowi, którzy potrafili doliczyć się braku
nawet czegoś tak małego jak sandał.
Najdokładniejszy zapis codziennego życia Inków pochodzi od Hiszpanów. Tak jak zrobił to
dwadzieścia lat wcześniej Cortez na terenie dzisiejszego Meksyku, konkwistadorzy sprowadzili ze
sobą na teren obecnego Peru mnichów, którzy mieli wśród pogańskich tubylców głosić Słowo. Wielu
z tych mnichów i księży wróciło po latach do Hiszpanii i zapisało to, co widziało, a sporządzone
przez nich manuskrypty można znaleźć w europejskich klasztorach - są opatrzone datami i kompletne
(...).
Autor: Francisco de Jerez
Verdadera relación de la conquista del Peru
(Sewilla, 1534)
Kapitan Hernando Pizarro poszedł razem ze swoimi ludźmi mieszkać w jakichś wielkich izbach w
jednej z dzielnic miasta. Oznajmił, że przybył na rozkaz Gubernatora Francisca Pizarra po złoto
świątyni, zamierza je więc zebrać i przekazać, komu trzeba.
Zgromadzili się wszyscy zwierzchnicy miasta oraz kapłani Idola i powiedzieli, że je wydadzą, ale
wyraźnie grali na zwłokę, wynajdując coraz to nowe trudności.
W końcu coś przynieśli, bardzo jednak niewiele, twierdząc, że więcej nie mają.
Kapitan oświadczył, że życzy sobie obejrzeć Idola, więc zaprowadzili go do domu, w którym miał
się znajdować. Był to piękny dom - niedawno pomalowany i udekorowany w tradycyjnym indiańskim
stylu. Jego wejścia pilnowały kamienne posągi jaguarów, a ściany zdobiły płaskorzeźby,
przedstawiające demoniczne, podobne do kotów stwory. Wewnątrz była jednak tylko ciemna,
śmierdząca komnata, pośrodku której stał nagi kamienny ołtarz. W trakcie podróży wiele słyszeliśmy
o legendarnym Duchu Ludzi, który mieszkał we wnętrzu świątyni-krypty w Pachacamac. Indianie
twierdzili, że jest to bóg, który ich stworzył, pozwala im trwać i jest źródłem ich siły.
Ale w Pachacamac nie znaleźliśmy Idola. Był tam jedynie nagi ołtarz w śmierdzącej komnacie.
Kapitan rozkazał, aby dom, w którym rzekomo miał się znajdować posąg pogańskiego bożka, został
zburzony, a zwierzchnicy miasta natychmiast straceni za oszustwo. Ten sam los miał spotkać
kapłanów Idola. Kiedy rozkaz ten został
wykonany, kapitan opowiedział wieśniakom o naszej Świętej Wierze Katolickiej i nauczył ich żegnać
się krzyżem...
Źródło: „New York Times”
31 grudnia 1998, str. 12
Strona 5
Naukowcy dostają fioła z powodu rzadkich manuskryptów TULUZA, FRANCJA: Naukowcom,
specjalizującym się w historii średniowiecznej, zaprezentowano dziś rzadki skarb - mnisi z opactwa
San Sebastian, odizolowanego od świata klasztoru jezuitów w Pirenejach, po raz pierwszy od 300 lat
otworzyli swą wspaniałą średniowieczną bibliotekę dla grupy laickich ekspertów.
Naukowców interesowała głównie możliwość obejrzenia zbiorów średniowiecznych rękopisów,
zwłaszcza tych sporządzonych przez świętego Ignacego Loyolę, założyciela Towarzystwa
Jezusowego.
Ale najgłośniejsze okrzyki zachwytu grupki historyków, którym pozwolono wejść do
przypominającej labirynt biblioteki opactwa, wywołało odkrycie w niej innych rękopisów - od
dawna uważanych za zaginione.
Chodziło o kodeks świętego Alojzego Gonzagi, napisany ponoć przez świętego Franciszka
Ksawerego, oraz - co było jeszcze wspanialszym odkryciem - oryginał
legendarnego Manuskryptu Santiago.
Dzieło to, napisane w 1565 roku przez hiszpańskiego mnicha Alberta Luisa Santiaga, zajmuje u
historyków średniowiecza szczególne miejsce - przede wszystkim dlatego, że do tej pory sądzono, iż
zostało zniszczone podczas Rewolucji Francuskiej.
Przypuszcza się, że rękopis ujawnia najbardziej brutalne szczegóły dokonanego w latach 1531-35
przez hiszpańskich konkwistadorów podboju Peru. Prawdopodobnie zawarta jest w nim też jedyna
istniejąca pisemna relacja (sporządzona na podstawie bezpośrednich obserwacji) o prowadzonym w
dżunglach i górach Peru obsesyjnym polowaniu krwiożerczego hiszpańskiego kapitana na cenną
figurkę inkaskiego bożka.
Prezentacja w klasztorze należała jednak do tych w rodzaju „patrzymy, ale nie dotykamy”. Kiedy
ostatni naukowiec został (wbrew swojej woli) wyprowadzony z biblioteki, potężne dębowe drzwi
dokładnie zamknięto.
Można jedynie mieć nadzieję, że do chwili ich ponownego otwarcia minie nieco mniej niż 300 lat.
Strona 6
PROLOG
Opactwo San Sebastian
Pireneje Francuskie
Piątek, 1 stycznia 1999 roku, godzina 3.23
Gdy młodemu mnichowi przyciśnięto zimną lufę do skroni, zadrżały mu ramiona, a po policzkach
popłynęły łzy.
- Na Boga, Philippe... jeżeli wiesz, gdzie on jest, powiedz im! - wy szlochał.
Brat Philippe de Villiers klęczał na podłodze jadalni opactwa ze splecionymi na karku dłońmi. Po
jego lewej stronie klęczał brat Maurice Dupont, któremu przystawiono pistolet do skroni, a po jego
prawej pozostałych szesnastu jezuickich mnichów, mieszkających w opactwie San Sebastian. Cała
osiemnastka klęczała w równym szeregu.
Przed de Villiersem - nieco na lewo - stał mężczyzna w czarnym kombinezonie bojowym, uzbrojony
w pistolet samopowtarzalny Glock 18 i karabinek szturmowy Heckler& Koch G-11 -
najnowocześniejszy karabin, jaki do tej pory skonstruowano.
Lufa glocka ubranego na czarno żołnierza dotykała skroni Maurice’a Duponta.
W wielkiej sali znajdowało się jeszcze kilkunastu podobnie ubranych i uzbrojonych mężczyzn. Każdy
z nich miał twarz zakrytą czarną maską narciarską i wszyscy czekali na odpowiedź Philippe’a de
Villiersa na zadane przed chwilą pytanie.
- Nie wiem, gdzie on jest... - wykrztusił w końcu de Villiers.
- Philippe... - jęknął Maurice Dupont.
Bez jakiegokolwiek ostrzeżenia broń przy skroni młodego mnicha wystrzeliła, huk zadudnił echem po
niemal pustym opactwie. Głowa Duponta eksplodowała jak arbuz, a fontanna krwi trysnęła na twarz
de Villiersa.
Nikt poza murami klasztoru nie słyszał wystrzału.
Opactwo San Sebastian przycupnęło na szczycie góry, mniej więcej dwa tysiące metrów nad
poziomem morza, i było dobrze ukryte wśród ośnieżonych wierzchołków Pirenejów Francuskich. Jak
lubił powtarzać jeden ze starszych mnichów, bardziej już zbliżyć się do Boga nie było można.
Najbliższy sąsiad opactwa - platforma teleskopu obserwatorium Pic du Midi - była oddalona od
klasztoru jakieś dwadzieścia kilometrów.
Mężczyzna z glockiem podszedł do mnicha po prawej stronie de Villiersa i przystawił mu lufę do
Strona 7
głowy.
- Gdzie jest manuskrypt? - spytał po raz drugi. Miał wyraźny bawarski akcent.
- Już powiedziałem, że nie wiem. BAM!
Drugi mnich poleciał do tyłu i po chwili jego ciało upadło na podłogę, a z rany w głowie zaczęła się
wylewać krew, tworząc czerwoną kałużę na posadzce. Przez kilka sekund ciało drgało w
konwulsjach i trzepało o kamienne płyty niczym wyrzucona na brzeg ryba, po czym znieruchomiało.
De Villiers zamknął oczy i zaczął się modlić.
- Gdzie jest manuskrypt? - ponownie spytał Niemiec.
- Nie... BAM!
Zginął następny mnich.
- Gdzie on jest?!
- Nie wiem! BAM!
Kolejny zastrzelony mnich.
Nagle lufa glocka zmieniła kierunek: tym razem Niemiec skierował ją między oczy de Villiersa.
- Pytam po raz ostatni, bracie de Villiers. Gdzie jest Manuskrypt Santiaga De Villiers mocno zaciskał
powieki i nadal powtarzał słowa modlitwy:
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się... Niemiec zaczął naciskać spust.
- Zaczekaj! - krzyknął w tym momencie ktoś z drugiego końca sali.
Mężczyzna z glockiem odwrócił się i zobaczył, że z szeregu klęczących braciszków wychodzi starszy
mnich.
- Proszę! Proszę... skończ z tym... skończ. Jeśli obiecasz, że już nikogo nie zabijesz, powiem ci, gdzie
jest manuskrypt.
- Gdzie jest?!
- Tutaj - powiedział stary mnich i ruszył w kierunku biblioteki.
Zabójca poszedł za nim.
Po kilku chwilach obaj wrócili - Niemiec trzymał pod pachą wielką, oprawną w skórę księgę.
Choć de Villiers nie mógł widzieć jego twarzy, było oczywiste, że pod czarną narciarską maską
Strona 8
uśmiecha się z satysfakcją.
- Teraz idźcie i zostawcie nas w spokoju - powiedział stary jezuita. - Pozwólcie nam pochować
zabitych.
Przez chwilę zabójca zdawał się zastanawiać nad tymi słowami. Potem odwrócił
się do swoich ludzi i kiwnął głową.
Mężczyźni w czarnych maskach natychmiast unieśli swoje G-11 i otworzyli ogień do klęczących
mnichów.
Seria pocisków z broni maszynowej poszarpała klęczących ludzi na strzępy. Ich głowy
eksplodowały, a z ciał kule powyrywały wielkie kawały mięsa.
W ciągu kilku sekund wszyscy mnisi nie żyli - z wyjątkiem jednego: starego jezuity, który dał
Niemcom manuskrypt. Zakonnik stał samotnie w kałuży krwi swoich współbraci i patrzył na
morderców.
Dowódca niemieckiego oddziału zrobił krok naprzód i skierował lufę glocka w głowę starca.
- Kim jesteście? - buntowniczo spytał mnich.
- Schutzstajfeln Totenkopfrerband. Oczy starego zakonnika rozszerzyły się.
- Dobry Boże... Niemiec uśmiechnął się.
- Nawet On cię teraz nie uratuje - warknął. BAM!
Kiedy glock wystrzelił po raz ostatni, niemieccy skrytobójcy wyszli z opactwa w objęcia nocy.
Minęła minuta, potem następna.
Opactwo spowijała cisza.
Ciała osiemnastu jezuitów leżały porozrzucane na podłodze, skąpane we krwi.
Skrytobójcy nigdy nie dowiedzieli się, że był ktoś, kto przez cały czas ich obserwował.
Wysoko nad ich głowami, nad sufitem ogromnej jadalni, znajdował się pokoik, właściwie maleńka
komórka, zasłonięta od dołu drewnianym panelem - tak starym, że szpary między deskami miały po
kilka milimetrów.
Gdyby mu się dobrze przyjrzeli, z pewnością dostrzegliby tkwiące w jednej ze szpar szeroko
otwarte, mrugające z przerażenia ludzkie oko.
North Fairfax Drive 3701
Strona 9
Arlington w stanie Wirginia Biura
DARPA - Agencji Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych Stanów Zjednoczonych.
Poniedziałek, 4 stycznia 1999, godzina 5.50
Uzbrojeni intruzi poruszali się bardzo szybko - doskonale wiedzieli, dokąd idą.
Wybrali optymalny czas na atak. Za dziesięć szósta. Dziesięć minut przed zejściem nocnej zmiany
wartowników. Dziesięć minut przed objęciem służby przez zmianę dzienną. Nocna zmiana jest wtedy
zmęczona, strażnicy co chwila spoglądają na zegarki, sprawdzając, kiedy będą mogli iść już do
domu. To właśnie najlepszy moment, żeby zaatakować.
Budynek przy North Fairl’ax Drive 3701, siedmiopiętrowa konstrukcja z cegły w Arlington w stanie
Wirginia, znajduje się dokładnie po drugiej stronie stacji metra Virginia Square. Mieszczą się w nim
biura DARPA - ośrodka Ministerstwa Obrony Stanów Zjednoczonych, w którym prowadzone są
różnego rodzaju badania, i w którym konstruuje się prototypy najbardziej skutecznych urządzeń
bojowych.
Zamaskowani mężczyźni biegli jasno oświetlonym korytarzem. Trzymali wysoko uniesione - w stylu
SEAL - zaopatrzone w tłumiki pistolety maszynowe MP-5SD3, mocno przyciskając do ramion ich
kolby i patrząc uważnie wzdłuż luf.
TAT-TAT-TAT-TAT!
Cichy grad kul spadł na kolejnego wartownika - numer 17. Nie zatrzymując się nawet na ułamek
sekundy, intruzi przeskoczyli przez ciało i skierowali się ku Skarbcowi. Jeden z nich włożył do
zamka kartę magnetyczną, drugi pociągnął
wielkie, hydraulicznie blokowane drzwi.
Znajdowali się na drugim piętrze budynku i przeszli już przez siedem punktów kontrolnych piątego
stopnia zabezpieczenia - potrzebowali do tego czterech różnych kart magnetycznych i sześciu kodów
alfanumerycznych. Wtargnęli do budynku poprzez podziemny wjazd towarowy - w furgonetce, której
przyjazdu się spodziewano. Wartownicy przy podziemnej bramie zginęli pierwsi, zaraz po nich
przyszła kolej na kierowców furgonetki.
Także i tu, na drugim piętrze, uzbrojeni mężczyźni nie zatrzymali się ani na sekundę - natychmiast
jeden po drugim zaczęli wchodzić do Skarbca - gigantycznego laboratorium, otoczonego ze
wszystkich stron ścianami z piętnastocentymetrowej warstwy porcelany. Na zewnątrz porcelanowej
warstwy był kolejny kokon -
trzydziestocentymetrowej grubości, wykładany ołowiem. Pracownicy DARPA mieli uzasadniony
powód, by określać to laboratorium mianem „Skarbca”. Żadne fale radiowe nie były w stanie
pokonać jego ścian, nic tu nie mogły zdziałać nawet najnowocześniejsze kierunkowe aparaty
podsłuchowe - było to najbezpieczniejsze miejsce w całym budynku.
Strona 10
Było - do tej chwili.
Zamaskowani mężczyźni błyskawicznie rozbiegli się po sali.
Wokół panowała absolutna cisza.
Jak w łonie.
Nagle wszyscy znieruchomieli - ich cel stał na wyciągnięcie ręki, na samym środku laboratorium.
Choć mógł zdziałać tak wiele, nie był zbyt duży.
Miał może metr osiemdziesiąt wysokości i wyglądał jak klepsydra: górny stożek był skierowany
czubkiem do dołu, dolny - ku górze, a oba szpice rozdzielała niewielka komora z tytanu, zawierająca
rdzeń.
Z tytanowej komory pośrodku wychodziły liczne kolorowe przewody, z których większość znikała w
obudowie leżącego przed aparaturą laptopa.
Tytanowa komora była w tej chwili pusta.
W tej chwili.
Intruzi nie marnowali czasu. Zdjęli urządzenie z generatora i umieścili je w pętli ze specjalnego
materiału, po czym natychmiast opuścili Skarbiec. Drzwi. Korytarzem w głąb. W lewo, a potem w
prawo. Błyskawicznie pokonali jasno oświetlony labirynt korytarzy, przeskakując nad ciałami ludzi,
których wcześniej zabili. W ciągu półtorej minuty wrócili do podziemnego garażu i wsiedli do
furgonetki - razem ze swoją zdobyczą. Ledwie stopa ostatniego z nich dotknęła podłogi samochodu,
opony zabuksowały na betonie i pojazd wyprysnął w noc.
Dowódca oddziału popatrzył na zegarek.
5.59.
Cała operacja zajęła im dziewięć minut.
Nie więcej. Nie mniej.
Strona 11
PIERWSZA INTRYGA
PONIEDZIAŁEK, 4 STYCZNIA, GODZINA 9.10
William Race spóźnił się do pracy. Po raz kolejny.
Zaspał, potem odwołano jeden skład metra, zrobiło się dziesięć po dziewiątej i już był spóźniony na
poranny wykład. Jego gabinet mieścił się na drugim piętrze Delaware Building New York University.
Budynek miał antyczną, zdobioną kutym żelazem windę, która poruszała się z prędkością ślimaka.
Szybciej wchodziło się po schodach.
Race ukończył trzydzieści jeden lat i był jednym z najmłodszych wykładowców wydziału języków
starożytnych NYU. Był średniego wzrostu - mniej więcej metr siedemdziesiąt pięć - i dość
przystojny. Miał jasnobrązowe włosy i szczupłą sylwetkę.
Zza okularów w drucianych oprawkach patrzyły błękitne oczy, a tuż pod lewym okiem widniało
niezwykłe znamię: brązowy trójkąt.
Kiedy biegł schodami do góry, przez głowę przebiegały mu tysiące myśli -
o wykładzie na temat dzieł rzymskiego historyka Liwiusza, o mandacie z zeszłego miesiąca, którego
jeszcze nie zapłacił, o artykule, który czytał rano w „New York Timesie” i w którym informowano,
że ponieważ osiemdziesiąt pięć procent ludzi programuje swoje numery bankomatowe na bazie
ważnych dla nich dat - na przykład daty urodzin - kradnący im portfele złodzieje, którzy nie tylko
zdobywają w ten sposób ich karty, ale także prawa jazdy z datami urodzin, mają znacznie ułatwione
dobranie się do ich kont bankowych. Cholera, będę musiał zmienić swój PIN, pomyślał.
Dotarł do szczytu schodów i skręcił w korytarz.
Nagle zatrzymał się.
Przed nim stało dwóch mężczyzn.
Żołnierzy.
Byli w kompletnym rynsztunku bojowym - z hełmami, opancerzeniem, M-16.
Jeden stał w połowie korytarza, bliżej Race’a, drugi, bardziej w głębi, prężył się na baczność przed
drzwiami jego gabinetu. Nigdzie chyba nie mogli wyglądać bardziej nie na miejscu - żołnierze na
uniwersytecie.
Kiedy Race wyszedł na korytarz, natychmiast się do niego odwrócili. Z jakiegoś powodu poczuł się
w ich obecności jakby mniej wartościowy i... niezdyscyplinowany.
Pomyślał, że wygląda głupio w swojej sportowej marynarce, dżinsach i krawacie, ze starą torbą na
ramieniu, do której wepchnął ciuchy na południowy mecz koszykówki.
Strona 12
Podszedł do pierwszego żołnierza i zlustrował go od stóp do głów. Przyjrzał się jego karabinkowi
szturmowemu z czernionej stali, przekrzywionemu zielonemu beretowi na głowie i półksiężycowatej
naszywce na ramieniu z napisem: SIŁY
SPECJALNE.
- Eee... cześć - wymamrotał. - Nazywam się William Race. Chciałbym...
- Dzień dobry, profesorze - powiedział żołnierz. - Proszę iść dalej. Czekają na pana.
Race po chwili wahania podszedł do drugiego żołnierza, znacznie wyższego i potężniejszego od
pierwszego. Można by go właściwie nazwać olbrzymem - był
wielki jak góra. Miał przeszło metr dziewięćdziesiąt wzrostu, przystojną twarz, ciemne włosy i
blisko siebie osadzone ciemnobrązowe oczy. Naszywka na kieszonce bluzy przedstawiała go z
nazwiska: VAN LEWEN. Trzy paski na ramieniu informowały, że jest sierżantem.
Wzrok Race’a podążył ku M-16. Na lufie karabinu zamontowany był celownik laserowy PAC-4C, a
od spodem granatnik M-203. Sprzęt nie od parady, pomyślał.
Żołnierz odsunął się na bok, pozwalając Race’owi wejść do gabinetu.
Na stojącym za biurkiem wyłożonym skórą fotelu z wysokim oparciem siedział
doktor John Bernstein. Wyglądał jak siedem nieszczęść. Miał pięćdziesiąt lat i był
dziekanem wydziału języków starożytnych NYU - szefem Race’a.
W pokoju znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn.
Dwóch żołnierzy, jeden cywil.
Obaj wojskowi wyglądali podobnie jak wartownicy na korytarzu - byli ubrani w mundury polowe, na
głowach mieli hełmy, a w rękach M-16 z celownikami laserowymi - i sprawiali wrażenie bardzo
sprawnych fizycznie, choć różnili się dość mocno wiekiem. Starszy trzymał hełm zgodnie z
wymogami regulaminu, wciśnięty między łokieć a żebra, i miał mocno cofnięte do góry,
przystrzyżone tuż przy skórze włosy. Race’owi włosy stale spadały na oczy.
Trzeci obcy - cywil - siedział na krześle dla gości naprzeciwko Bernsteina. Jego klatka piersiowa
przypominała małą beczułkę i był w samej koszuli - bez krawata i marynarki. Miał spłaszczony,
bokserski nos i wyostrzone przez wiek i odpowiedzialność rysy. Emanowała z niego spokojna
pewność siebie człowieka, który przywykł do tego, że go słuchano.
Race odniósł wrażenie, że wszyscy ci ludzie czekają tu już od dłuższego czasu.
Na niego.
Strona 13
- Will... - zaczął Bernstein. Obszedł biurko i podał Race’owi rękę - Dzień dobry.
Wchodź. Chciałbym, żebyś kogoś poznał. Profesor William Race - pułkownik Frank Nash.
Cywil z beczkowatą klatką piersiową wyciągnął dłoń. Miał mocny uścisk.
- W stanie spoczynku - uściślił. - Miło mi pana poznać - powiedział i uważnie przyjrzał się
Race’owi. Wskazał na obu wojskowych. - Kapitan Scott i szeregowy Cochrane z Grupy Sił
Specjalnych Wojsk Lądowych USA.
- Zielone Berety... - szepnął Bernstein Race’owi do ucha, po czym odchrząknął. -
Pułkownik... to znaczy doktor Nash... pracuje dla Biura Technologii Taktycznych w Agencji
Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych. Przybył poprosić nas o pomoc.
Frank Nash podał Race’owi identyfikator. Znajdowało się na nim niewyraźne zdjęcie,
przypominające fotki z listów gończych, na górze czerwone logo DARPA, a pod spodem mnóstwo
cyferek i kodów. Z tyłu wzdłuż karty biegł pasek magnetyczny. Napis pod zdjęciem brzmiał:
FRANCIS K. NASH, SIŁY LĄDOWE
USA, PŁK (ST. SPOCZ). Karta mogła zrobić wrażenie. Aż krzyczała: UWAGA, WAŻNA
PERSONA!
No, no, pomyślał Race.
Oczywiście słyszał o DARPA. Była to główna jednostka badawczo-rozwojowa Ministerstwa
Obrony, agencja, która stworzyła Arpanet - wojskowy poprzednik Internetu. DARPA wsławiła się
także uczestniczeniem w latach siedemdziesiątych w projekcie HAVE BLUE, supertajnym programie
Sił Powietrznych, którego efektem była konstrukcja „niewidzialnego” myśliwca F-117.
Tak naprawdę Race wiedział o DARPA znacznie więcej niż zwykły obywatel, ponieważ jego brat
pracował tam jako projektant.
Generalnie biorąc, DARPA współpracowała ze wszystkimi trzema największymi formacjami armii
amerykańskiej - Siłami Lądowymi, Marynarką Wojenną i Siłami Powietrznymi - tworząc
najnowocześniejsze technologie i konstrukcje, przystosowane do potrzeb każdego rodzaju wojsk,
takie jak „niewidzialne” samoloty dla lotnictwa czy superwytrzymałe opancerzenie osobiste dla Sił
Lądowych. O jej dokonaniach często krążyły legendy. Na przykład opowiadano, że ostatnio
udoskonaliła J-7, plecak rakietowy, który miał zastąpić spadochron - nie zostało to jednak
potwierdzone.
Biuro Technologii Taktycznych było ostrzem arsenału DARPA, klejnotem w jej koronie. Dział ten
zajmował się tworzeniem „wielkich” broni - broni strategicznej wysokiego ryzyka z zysku.
Race zastanawiał się, czego Biuro Technologii Taktycznych DARPA może chcieć od wydziału
języków starożytnych NYU.
Strona 14
- Poprosić nas o pomoc...? - powtórzył ze zdziwieniem po obejrzeniu identyfikatora Nasha.
- Hmmm... tak naprawdę to konkretnie pana.
Poprosić mnie o pomoc, pomyślał Race. Wykładał języki starożytne - głównie klasyczną i
średniowieczną łacinę - a także francuski, hiszpański i niemiecki. Nie przychodziło mu do głowy
kompletnie nic, w czym mógłby być pomocny DARPA.
- O jaką pomoc by chodziło? - zapytał.
- Tłumaczenie. Chodzi o przetłumaczenie manuskryptu. Czterystuletniego łacińskiego rękopisu.
- Rękopisu... - Tego rodzaju prośba nie była niczym niezwykłym. Często proszono go o tłumaczenie
średniowiecznych dokumentów. Niezwykłe było jednak, że proszono go o to w obecności
uzbrojonych komandosów.
- Profesorze Race, przetłumaczenie tego rękopisu jest sprawą najwyższej wagi -
powiedział Nash. - Ale dokument ten nie znajduje się jeszcze na terenie Stanów Zjednoczonych. W
tej właśnie chwili do nas jedzie. Chcielibyśmy przekazać panu ten manuskrypt w Newark i poprosić
pana o przetłumaczenie go w trakcie podróży do miejsca przeznaczenia.
- Podróży? Dokąd?
- Obawiam się, że w tej chwili nie mogę tego panu powiedzieć. Race zamierzał
zacząć się spierać, ale w tym momencie do gabinetu wszedł kolejny komandos z Zielonych Beretów,
z nadajnikiem radiowym na plecach. Podszedł szybkim krokiem do Nasha i szepnął mu coś do ucha.
Race wychwycił słowa:
- ...rozkaz... mobilizacji.
- Kiedy? - spytał Nash.
- Dziesięć minut temu, pułkowniku - odszepnął żołnierz. Nash popatrzył na zegarek.
- Cholera... - mruknął i odwrócił się ponownie do Race’a. - Profesorze, nie mamy wiele czasu,
powiem więc wprost: to bardzo ważna misja, mająca wielkie znaczenie dla bezpieczeństwa
narodowego Stanów Zjednoczonych. Musimy natychmiast zacząć działać, potrzebuję jednak do tego
tłumacza. Specjalisty z zakresu średniowiecznej łaciny. Pana.
- Jak bardzo to pilne?
- Przed budynkiem czeka na nas samochód. Race przełknął ślinę.
- Nie wiem, czy...
Strona 15
Czuł na sobie wzrok wszystkich obecnych. Perspektywa wyprawy w nieznanym kierunku z Frankiem
Nashem i oddziałem uzbrojonych po zęby Zielonych Beretów sprawiła, że poczuł się nieswojo. Miał
wrażenie, jakby zaraz miał go przejechać pociąg.
- A co z Edem Devereux z Harvardu? - zapytał. - Jest znacznie lepszy ode mnie w średniowiecznej
łacinie. Byłby szybszy.
- Nie potrzebuję najlepszego fachowca i nie mam czasu na podróż do Bostonu -
odparł Nash. - Pański brat wspomniał o panu. Powiedział, że jest pan dobry i jest pan w Nowym
Jorku, a więcej mi nie trzeba. Potrzebuję kogoś, kto jest blisko i może zrobić to natychmiast.
Race zagryzł wargę.
- Na czas trwania całej misji będzie pan miał przydzieloną ochronę - dodał Nash.
- Za mniej więcej pół godziny odbierzemy manuskrypt w Newark i zaraz potem wsiądziemy do
samolotu. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, przetłumaczy pan dokument, zanim wylądujemy, i nie
będzie musiał pan nawet wysiadać z samolotu.
Gdyby okazało się to jednak konieczne, będzie o pana dbał oddział Zielonych Beretów.
Race zmarszczył czoło.
- Profesorze, nie będzie pan jedynym naukowcem, biorącym udział w tej misji.
Lecą z nami także Walter Chambers ze Stanfordu, Gabriela Lopez z Princeton i Lauren O’Connor z...
Lauren O’Connor, Jezu...
Nie słyszał o niej od lat.
Znali się ze studiów na USC. On studiował lingwistykę, ona robiła magisterium z fizyki teoretycznej.
Chadzali na randki, ale źle się to skończyło. Kiedy słyszał o niej po raz ostatni, pracowała w
Laboratoriach Livermore - w dziale fizyki jądrowej.
Popatrzył na Nasha. Zastanawiał się, co pułkownik wie o nim i Lauren - i czy nie wymienił jej
nazwiska z rozmysłem.
Jeżeli była to zaplanowana sztuczka, doskonale zadziałała, pomyślał.
Gdyby ktoś go poprosił, by w paru słowach określił Lauren, powiedziałby, że ma
„uliczny spryt”. Nie zgodziłaby się na udział w tego typu misji, gdyby nie była przekonana ojej
celowości. To, że powiedziała „tak”, sprawiało, że cała sprawa nabierała wiarygodności.
- Profesorze, zostanie pan szczodrze wynagrodzony za swój czas...
Strona 16
- Nie o to...
- Pański brat też uczestniczy w tej misji. Nie bezpośrednio - nie poleci z nami -
ale będzie pracował w ekipie technicznej w naszych biurach w Wirginii.
Marty... Race nie widział go od długiego czasu - od rozwodu rodziców przed dziewięcioma laty.
Jeżeli Marty również brał w tym udział, to może...
- Profesorze Race, przykro mi, ale czas nagli. Potrzebuję pańskiej decyzji.
Natychmiast.
- Will, posłuchaj... - wtrącił Bernstein - to mogłaby być znakomita reklama dla uniwersytetu...
Race popatrzył na niego z niechęcią.
- Mówi pan, że to sprawa bezpieczeństwa narodowego? - spytał, odwracając się do Nasha.
- Zgadza się.
- I nie może mi pan powiedzieć, dokąd się udajemy?
- Będę mógł to zrobić dopiero w samolocie. Wtedy o wszystkim panu powiem.
Przydzielą mi osobistą ochronę, pomyślał Race. Ochroniarz jest zazwyczaj potrzebny, kiedy ktoś
chce cię zabić...
Było cicho jak makiem zasiał.
Race czuł, że wszyscy czekają na jego odpowiedź. Nash. Bernstein. Zielone Berety.
Westchnął. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę chce powiedzieć to, co zamierzał
powiedzieć.
- W porządku - oświadczył. - Wchodzę w to.
Szedł korytarzem za Nashem - wciąż w marynarce i krawacie.
W Nowym Jorku był zimny i mokry zimowy dzień i kiedy szli labiryntem korytarzy w kierunku
zachodniej bramy uniwersytetu, Race widział padający za oknami gęsty deszcz.
Dwaj komandosi, którzy byli w jego gabinecie, szli przodem, pozostała dwójka -
Zielone Berety z korytarza - zamykała pochód. Szli tak szybko, że Race miał
wrażenie, jakby ciągnął go silny prąd.
Strona 17
- Czy będę mógł się przebrać w coś mniej oficjalnego? - spytał Nasha. Na ramieniu miał swoją
sportową torbę ze zmianą ubrania.
- Może w samolocie - odparł pułkownik. - Teraz niech mnie pan uważnie posłucha. Proszę się
przyjrzeć żołnierzowi, który idzie za panem. To sierżant Leo Van Lewen. Od tej chwili będzie pana
ochraniał.
Race odwrócił głowę i przyjrzał się wielkiemu jak góra komandosowi. Van Lewen. Mężczyzna
kiwnął mu głową i dalej uważnie rozglądał się po korytarzu.
- Od tej chwili jest pan bardzo ważną osobą, co czyni z pana cel ataku - wyjaśnił
Nash. - Gdziekolwiek pan pójdzie, sierżant pójdzie za panem. Proszę to wziąć - dodał
i wręczył Race’owi zestaw złożony ze słuchawek i laryngofonu.
Race widział coś takiego tylko raz - w programie telewizyjnym o pracy SWAT.
Pasek z mikrofonem, który owija się wokół szyi, odbierający powstające przy mówieniu wibracje
krtani.
- Proszę to założyć, gdy tylko wsiądziemy do samochodu - powiedział Nash. - To urządzenie jest
aktywizowane głosem i gdy tylko zacznie pan cokolwiek mówić, na pewno to usłyszymy. Jeżeli
będzie miał pan jakiekolwiek kłopoty, wystarczy, że powie pan jedno słowo, i Van Lewen zjawi się
u pana boku w kilka sekund. Jasne?
- Jasne.
Doszli do zachodniego wejścia uniwersytetu, gdzie na warcie stało dwóch kolejnych komandosów.
Minęli ich i wyszli na deszcz.
W tym momencie Race zobaczył czekający na nich „samochód”.
Na żwirowym podjeździe stał zmotoryzowany konwój, który otwierały i zamykały po dwa policyjne
motocykle. Składał się z sześciu anonimowo wyglądających, oliwkowych samochodów osobowych,
a w samym środku stały dwa opancerzone pojazdy - humvee. Oba były czarne i miały przyciemniane
szyby.
Kolumnę samochodów otaczało kilkunastu komandosów z Zielonych Beretów, każdy trzymał w
rękach M-16. Deszcz bębnił o ich hełmy, ale oni zdawali się tego nie zauważać.
Nash szybko podszedł do drugiego humvee i otworzył Race’owi drzwi. Kiedy wsiedli, podał mu
grubą kartonową teczkę z dokumentami.
- Niech pan rzuci na to okiem. Powiem więcej w samolocie.
Kawalkada samochodów pędziła przez ulice Nowego Jorku.
Strona 18
Było wczesne przedpołudnie, ale ośmiosamochodowa kolumna mknęła po mokrych ulicach bez
zatrzymywania się, mijając skrzyżowanie po skrzyżowaniu, cały czas na zielonym świetle.
Race uznał, że musiano im ustawić „zieloną falę” - tak, jak się to robi, gdy do miasta przyjeżdża
prezydent.
Nie byli jednak kolumną prezydencką. W kawalkadzie samochodów jadących przez miasto nie było
limuzyn ani łopoczących nad pojazdami proporczyków. Były tylko dwa opancerzone humvee,
otoczone niepozornymi samochodami osobowymi.
Race założył laryngofon i słuchawki. Obok niego siedział jego anioł stróż i wyglądał przez okno
pędzącego humvee.
Race był przekonany, że niewiele osób w tak gładki sposób przejechało w przedpołudniowym tłoku
ulicami Nowego Jorku. Było to dziwne doświadczenie.
Pomyślał, że misja, w której uczestniczy, musi być rzeczywiście bardzo ważna dla całego kraju.
Otworzył teczkę, którą dostał od Nasha. Na wierzchu leżała lista z nazwiskami.
ZESPÓŁ BADAWCZY CUZCO CYWILE
1. NASH, Francis K. - DARPA, kierownik projektu, fizyk jądrowy 2. COPELAND, Troy B. -
DARPA, fizyk jądrowy
3. O’Connor, Lauren M. - DARPA, fizyk teoretyczny 4. CHAMBERS, Walter J. - Stanford,
antropolog
5. LOPEZ, Gabriela S. - Prlnceton, archeolog
6. RACE, William H. - NYU, lingwista
PRZEDSTAWICIELE SIŁ ZBROJNYCH
1. SCOTT, Dwayne T. - Siły Lądowe Stanów Zjednoczonych (ZB), kapitan 2. VAN LEWEN,
Leonardo M. - Siły Lądowe Stanów Zjednoczonych (ZB), sierżant
3. COCHRANE, Jacob R. - Siły Lądowe Stanów Zjednoczonych (ZB), kapral 4. REICH ART,
George P. - Siły Lądowe Stanów Zjednoczonych (ZB), kapral 5. WILSON, Charles T. - Siły Lądowe
Stanów Zjednoczonych (ZB), kapral 6. KENNEDY, Douglas K. - Siły Lądowe Stanów
Zjednoczonych (ZB), kapral Race odwrócił kartkę z nazwiskami i zobaczył kserokopię wycinka
prasowego.
Tytuł był po francusku: MASSACRES DES MOINES AU MONASTERE DU HAUT
DE LA MONTAGNE.
Strona 19
Przetłumaczył: „Mnisi zmasakrowani w klasztorze w górach”.
Przeczytał artykuł. Miał datę 3 stycznia 1999 roku - był to poprzedni dzień -
i opisywał bestialski mord, dokonany na grupie jezuickich mnichów, zastrzelonych z najbliższej
odległości w zamieszkiwanym przez nich klasztorze, położonym wysoko w Pirenejach Francuskich.
Władze francuskie uważały, że jest to dzieło islamskich fundamentalistów, protestujących w ten
sposób przeciwko francuskiej ingerencji w Algierii.
Zamordowano osiemnastu mnichów i wszyscy zginęli od strzałów z bliskiej odległości - tak samo
dokonywane były wcześniejsze masowe morderstwa, których sprawcami byli islamiści.
Race zajął się następnym wycinkiem.
„Los Angeles Times” z datą z zeszłego roku. Tytuł artykułu krzyczał: W ROCKIES ZNALEZIONO
CIAŁA URZĘDNIKÓW FEDERALNYCH!
Pisano w nim o odnalezieniu w górach, na północ od Heleny w stanie Montana, zwłok dwóch
pracowników Służby Rybackiej i Leśnej USA. Oba trupy były obdarte ze skóry. Wezwano FBI.
Agenci podejrzewali, że jest to robota którejś z lokalnych grup „milicji ludowej”, zazwyczaj wrogo
nastawionej wobec pracowników służb państwowych. Podejrzewano, że strażnicy leśni przyłapali
milicjantów na kłusowaniu i zostali przez nich zamordowani, a potem obdarci ze skóry - zamiast
zwierząt, w których zabiciu im przeszkodzili.
Race jęknął i przewrócił kartkę.
Następny dokument był fotokopią artykułu z jakiejś publikacji uniwersyteckiej.
Napisano go po niemiecku, opublikowano w listopadzie 1998 roku, a jego autor nazywał się Albert
L. Müller.
Race przejrzał tekst. Chodziło o krater po meteorycie, znaleziony w peruwiańskiej dżungli.
Do artykułu dołączono raport patologa policyjnego - także po niemiecku.
W miejscu, gdzie wpisuje się dane ofiary, umieszczono nazwisko i imię autora artykułu o kraterze:
ALBERT LUDWIG MULLER.
Kolejne kartki były ostemplowane różnymi czerwonymi pieczątkami: TOP
SECRET; TYLKO DO CZYTANIA; TYLKO DO WGLĄDU DLA PERSONELU
ARMII USA. Race przerzucił je - były zapełnione skomplikowanymi wzorami matematycznymi, które
nic mu nie mówiły.
Potem były notatki, adresowane do ludzi, których nazwisk nie znał. Ale na jednej z kartek ujrzał
Strona 20
swoje nazwisko. Tekst brzmiał następująco: 3 STY. 1999, 22.01, SIEĆ WEWN. SIŁ LĄDOWYCH
USA 617 5544 88211-05
NR 139
Od: Nash, Frank
Do: wszyscy członkowie Zespołu Cuzco
Temat: MISJA SUPERNOWA
Kontakt z Raceem zostanie nawiązany cito.
Jego udział ma zasadnicze znaczenie dla sukcesu misji.
Oczekuję przybycia pakunku jutro 4 stycznia w Newark, godz. 09.45. Wszyscy członkowie mają mieć
sprzęt załadowany godz. 09.00.
Kawalkada samochodów dotarła do lotniska w Newark, przemknęła przez bramę i szybko ruszyła w
kierunku prywatnych pasów startowych.
Czekał tam na nich ogromny samolot transportowy w kamuflujących barwach.
Z tyłu kadłuba była opuszczona rampa załadunkowa. Kiedy kolumna samochodów zatrzymała się za
wielką maszyną, Race zauważył wjeżdżającą do ładowni dużą wojskową ciężarówkę.
Poprzedzany przez sierżanta Van Lewena, wysiadł z humvee na deszcz.
Natychmiast usłyszał dolatujący z dużej wysokości głośny warkot.
Z nieba ponad nimi spływał niemal pionowo w dół pomalowany w zielone i brązowe maskujące
plamy stary F-15C Eagle z jasnymi literami na ogonie, tworzącymi napis: SIŁY LĄDOWE. Po chwili
z wyciem wylądował na mokrym betonie.
Kiedy zatoczył koło na pasie do lądowania i zaczął zbliżać się do nich, Race poczuł, że ktoś łapie go
za łokieć. Był to Nash.
- Chodźmy - powiedział i popchnął Race’a w kierunku samolotu transportowego.
- Wszyscy już czekają na pokładzie.
Gdy podchodzili do maszyny, w luku wejściowym pojawiła się kobieta. Race natychmiast ją
rozpoznał.
- Cześć, Will - powiedziała Lauren O’Connor.
- Cześć, Lauren.