Przygody Magistra #3 F.M. - AKUNIN BORIS

Szczegóły
Tytuł Przygody Magistra #3 F.M. - AKUNIN BORIS
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Przygody Magistra #3 F.M. - AKUNIN BORIS PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Przygody Magistra #3 F.M. - AKUNIN BORIS PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Przygody Magistra #3 F.M. - AKUNIN BORIS - podejrzyj 20 pierwszych stron:

AKUNIN BORIS Przygody Magistra #3 F.M. BORIS AKUNIN F.M. Z rosyjskiego przelozyl Jerzy Czech Podziekowania od autora za pomoc zechca przyjac: W. Biron (Muzeum F.M. Dostojewskiego w Petersburgu) M. Garber (za konsultacje specjalistyczna) B. Griebienszczikow (za piosenke Gdy Dostojewski zostal ranny) M. Zywow (za litery jart' i izyca) L. Czernicyn (Osrodek Ekspertyz Kryminalistycznych MSW) Tom I 1. Fors Maior Tak w ogole to wcale nie chcial goscia zalatwic. Powaga, nie chcial. Myslal, ze kiedy Botanik wlezie do fury (bo on, znaczy Botanik, do fury wlazil pokracznie: leb do przodu, a tylek wypiety), to wtedy on, Rulet znaczy, podleci, skoczy z tylu na tego Botanika, wyszarpnie mu teczke i - rura. A Botanik ucapil teczke i ni chuja nie puszcza. To co mial robic? No i syf wyszedl, absolutny. Stop. Nie, zle to zaczal. Ujecie dwa. Okej. Ktoregos lipca (daty Rulet ostatnio dosyc slabo kleil) wylazl zupelnie sztywny ze swojej chaty, ktora wynajmowal na Sawwinskiej. Mial trzesawke*, gebe cala sina - chyba nawet w trumnie ludzie ladniej wygladaja. Pora byla juz poobiednia, to znaczy nie po obiedzie, bo Rulet dawno juz obiadow nie jadal, nie dawal rady przelykac, ale w takim sensie, ze slonce przeszlo juz polowe swojej dziennej drogi.No wiec wylazl i poszedl sobie w strone mostu Krasnoluzskiego, nie bardzo lapiac, dokad wlasciwie lezie i po co. Krotko mowiac, zawiecha; to czesto mu sie zdarzalo, jak mial abste. A jeszcze z okna darlo sie radio: "Upal, lipiec, puch z topoli". No, dokladnie, byl upal, normalnie - goraco. Ale Rulet na razie upalu nie czul, absta sprawila, ze przeciwnie - klapal zebami. Szedl i mruzyl oczy, bo swiatlo go razilo. Klasyczny Dracula, ktorego nie wiadomo po co zbudzono w dzien. Czul sie parszywie. Wiadomo - zwal. Ledwie doczlapal do sasiedniej ulicy, jak jej tam, kurwa, bylo. Zapomnial. Ostatnio coraz wiecej rzeczy zapominal. Chociaz jakby sie postaral, toby na pewno sobie przypomnial. Ale po jakiego grzyba sie starac? No i nagle go tknelo - po co wlasciwie wylazl z tej chaty. U Botanika ktos zamknal lufcik. To znaczy, ze gosciu zaraz wyjdzie na podworze. Botanik zawsze zamykal lufcik przed wyjsciem. Po co - a chuj go wie. Przeciez duszno jest. Rulet zawrocil. Stanal sobie w przejsciu na podworze, tam gdzie jest ciemno i nie ma takiego zaru. Chwile wczesniej jeszcze trzasl sie z zimna, a tu go przypieklo tak, ze ho, ho, i pot lal sie z niego strumieniami, w stylu "Goraco tak, powraca szpak, i serca chlod i lod topnieje". Byl taki film. Kiedys, w dziecinstwie. Rulet byl strasznie napalony. Nie na babe oczywiscie, tylko na branie. Teraz wszystko mial poklute - i rece, i nogi. Po prostu cyknac sie nie bylo gdzie. Centralna zyle, te przy lokciu, kiedys nazywal: "kanal Wolga-Don", dla zartu, nie? Teraz nim nie da rady plywac, zakrzep na zakrzepie. No i co do zartowania, to tez, kurwa, zapomnial, jak to sie robi. Za pokoj juz drugi miesiac nie placil - no i chuj. Juz ktorys dzien z rzedu nic nie jadl - i tez chuj. Najgorsze, ze chocby mial zdechnac, musial sobie teraz dawac w kanal co trzy godziny. I nie mniej niz po dwa centy, inaczej go nie bralo. A skad wziac tyle kasy? Matka raz na miesiac przysyla po poltora tauzena, to akurat na poltorej dzialki wystarczy. Wiecej, pisze, absolutnie nie moge, o reszte musisz juz sam sie jakos postarac, w koncu placa wam jakies stypendium. Jakie, kurwa, stypendium? Rulet zapomnial nawet, jak sie nazywala jego uczelnia. Odkiwal prawie rok, chodzil na wyklady, nawet zaliczyl jedna sesje, a w pamieci zostalo mu tylko jedno wyrazenie: fors maior. To jest kiedy nikt nikogo nie robi w ciula, tylko cos samo z siebie tak wychodzi. No, taka, kurwa, karma. No i wlasnie Ruleta wzial teraz taki fors maior. Dobra, kiedys uprawial boks, bez tego na pewno by padl. Wieczorami, gdy zaczynalo go skrecac jak korkociag, Rulet wychodzil, zeby cos skolowac. Podchodzil w ciemnym miejscu do przechodnia, ktory wygladal na kasiastego, albo jesli sie poszczescilo, do jakiejs kobitki. Walil sierpowym w skron i zabieral portfel albo torebke. Uciekal. Ani razu nie zgarnal duzo, maksymalnie piec tauzenow, i to tylko raz. Najpierw staral sie, zeby bylo dalej od domu, ale potem to olewal. Przedwczoraj, na przyklad, zaraz na Sawwinskiej, przed sklepem, podlecial z tylu do faceta wylazacego z volksa, dal mu w kinol i zabral saszetke. A tam, w saszetce, prawko, dowod, dowod rejestracyjny i stowa dla milicjanta z drogowki. I tyle. Za wszystko - za saszetke i dokumenty - ledwo ledwo wyblagal dwie dzialki u dilera. Wczoraj Ruletowi w ogole nic sie nie napatoczylo. Na darmo lazil po ulicach. A dzisiaj to juz bylo calkiem chujowo. Inaczej przeciez w bialy dzien, i to jeszcze na wlasnym podworzu, w zyciu nie przywalilby facetowi. W koncu nie jest glupi. Tego mikrego Botanika przyuwazyl juz kilka dni temu. Mieszkal na drugim pietrze w domu naprzeciwko. Wychodzil z bramy o roznych porach, chyba nigdzie nie pracowal. Lufcik zamykal zawsze przed wyjsciem. Gosciu taki sobie - wylysialy, czesal sie "na pozyczke", ale ubrany niezle: blezer, jedwabna chustka w kieszeni na piersi, biale spodnie. Wyjdzie, wsiadzie do merca i wio przez brame na ulice. Z calego podworza on jeden mial merca. Rulet zalowal jeszcze, ze Botanik nie jezdzi nocami. Takiego smierdziela zwalilby z nog jak nic. Nawet nie zauwazy - wlazi do fury jak pokraka. Capnac teczke, zanim sie polapie - i do bramy! Botanik nosil teczki superasne - skorzane, codziennie innego koloru. Sa takie gnojki, przewaznie pedaly; tacy, zeby nie wypychac spodni, nie wkladaja portfela do kieszeni, tylko do teczki. Kiedy Botanik niosl swoja, niewazne, jakiego koloru, zawsze przyciskal ja do piersi. Mial powod, to na bank. No wiec przez kilka dni Rulet sledzil Botanika, gapil sie na te kolorowe teczki, lykal sline, a dzisiaj sie zdecydowal. Przypililo go. * * * Ruletowi zrobilo sie niedobrze, kiedy sterczal w bramie, a ten gnoj Botanik ciagle nie wychodzil. Nie wytrzymal wtedy, i dziabnal na sucho, co mu sie jeszcze nigdy w zyciu nie zdarzylo. Zdjal z pompki nasadke i uklul sie w zgiecie lokcia, tak po prostu. Na sekunde ulzylo, kiedy poczul zwyczajny, malutki bolik, ale potem zrobilo mu sie jeszcze gorzej. Oszukana zyle przeszyl jakby prad. Rulet az sie skurczyl. I nagle pomyslal: a moze cyknac w kanal pelna szklanke powietrza? Mowia, ze od tego pikawa staje od razu. I czesc, potem - nol problems.Pomyslal i scykal sie. Az tak sie scykal, ze jebnal pompka o sciane. Od razu sie wpienil: co to za cpun bez wlasnej pompki? Schylil sie, podniosl, ale zobaczyl, ze juz trzeba ja bedzie w chuj wyrzucic. Kolka sie wygiela, szklo peklo. Krotko mowiac: padaka. Ale Rulet nie musial dlugo schizowac z powodu zlamanej dmuchawy. Z bramy akurat wyjrzal Botanik i dalej do swojego merca. Teczke dzisiaj mial czarna, przyciskal ja do siebie jak niemowle. Moment byl super, na podworzu - zywej duszy. Rulet skoczyl na Botanika. Skoczyl z tylu, kiedy tamten juz wsadzil leb do fury. Jedna reka cap go za kolnierz, druga szarpnal teczke, ktora Botanik mial pod pacha. Jeszcze syknal dla postrachu: "Siedz, kurwa, cicho, bo zajebie!". A tamten jak nie kwiknie, obiema rekami wczepil sie w teczke i za chuja nie chce oddac. Rulet zreszta sam byl w nerwach, w koncu to srodek dnia, w kazdej chwili brama moze sie otworzyc i ktos wylezie. Nie mowiac juz o oknach. Krotko mowiac, zlapal Botanika obiema rekami za szyje i dawaj tluc jego lbem o drzwi auta. Ze strachu i wscieklosci nic nie slyszal, nie widzial, chyba ze fioletowe kregi przed oczami. Kiedy oprzytomnial, gosciu juz opadl na siedzenie, puscil juche uszami i ryj mu opadl. Rulet wzial teczke i wycofal sie. Jak wybiegl przez brame na ulice, nie pamietal. Za-je-ba-lem, za-je-ba-lem, stukalo w skroniach Ruletowi. Koniec, teraz juz koniec. Spalil sie jak w czolgu! Zaplacze po nim w kacie matka, ojciec rekawem otrze lze. Chociaz tak naprawde ojca nie mial, ale w piosence mozna tak zaspiewac, tej o czolgistach, co sie spalili w czolgu. W ogole to na skrecie Rulet zawsze mial strasznego cykora - wtedy boisz sie wszystkiego, kazdy szmer toba wstrzasa, a w nocy wyjesz ze strachu. A tu jeszcze faceta zalatwil. Umyslnie czy nie umyslnie - chuj to kogo obchodzi. Na pewno jakas pieprzona babcia z okna go widziala, przeciez takie babcie gowno maja do roboty; nic, tylko od rana do nocy gapia sie na podworze. Widziala, poznala Ruleta, i juz wydzwania do mentowni. A na mentownie Rulet nie mial ochoty sie dostac. Zdechlby za kratami bez swojego chleba powszedniego. W okropnych meczarniach. Spokojnie, spokojnie, powtarzal sobie; szedl, depczac to swinstwo, co leci z topoli. Ale uspokoic sie mozna bylo tylko w jeden sposob. W pierwszej niezamknietej bramie obejrzal zdobycz. I o malo co sie nie rozbeczal. W czarnej teczce nie bylo nic. Ani kasy, ani karty kredytowej, ani nawet prawa jazdy. Tylko kupa starych papierow. Nie mogl rozkminic, po jakiego grzyba ten cienias Botanik tak uczepil sie tej makulatury. Tylko sam oberwal i Ruletowi narobil gnoju. Na wszelki wypadek Rulet potrzasnal lepiej tymi kartkami. Byly na nich jakies gryzmoly, sadzone wyblaklym brazowym atramentem, i jeszcze wszystko pokreslone jak skurwysyn. Jedyna korzysc to teczka. Super, prawdziwa skora, zrobiona na krokodyla. A moze nawet faktycznie krokodyl. Rulet ruszyl na bajzel, na skwer przy pomniku bohaterow, gdzie zbieraja sie herosi. Znaczy ci, co grzeja here. Tam nawet w dzien, jesli ma sie farta, mozna znalezc dilera, ktory nie bedzie chcial kasy, ale zgodzi sie na barter. Karma zlitowala sie nad biednym Ruletem, normalnie mu sie pofarcilo. To znaczy, najpierw dreptal bez skutku przez dwadziescia minut. Ludzi na skwerze bylo od groma, ale ciagle nie ci: jeden lezy na trawie, drugi mizia partnera (bo pod pomnikiem byl jeszcze punkt spotkan pedalow). Ale potem na lawce Rulet zobaczyl znajomego dilera Kocia. Kocio, po pierwsze, nigdy nikogo nie zrobil w chuja. Po drugie, zawsze nosil hercie ze soba (Rulet nie mialby teraz sily chodzic gdzies po towar). A co najwazniejsze, bral nie tylko kase. Na wskazujacym palcu mial tatuaz, dla nowych klientow: Pierscien z rombem zaczernionym do polowy. To znaczy: "Diluje na wymiane". Czyli wlasnie to, co trzeba. Odeszli za krzaki. Kocio obmacal teczke. Spodobala mu sie. Umowili sie na dwie dzialki i pompke na dodatek - w miejsce tej rozbitej. Patrzac na "zgietego" Ruleta, Kocio wyrazil wspolczucie: -Co, trzesie cie? Nie ma sprawy, zarzucisz szkielko i przestanie. Sam trafisz czy ci pomoc? -Chuja tam pomoc - odrzekl Rulet, ktoremu ulzylo od samego dotkniecia szkla. -Oj, krew nie chce sie lac, pora sobie w zyle dac! Chcial odejsc, ale Kocio zawolal, pokazujac na porzucone kartki: -Tylko mi tu nie smiec. Tutaj ludzie grzeja. Pozbieraj i wyrzuc do kosza. Rulet wzial papiery pod pache, doszedl do ogrodzenia. Miejsce dobre: tutaj sa krzaki, a tam jezdza auta. Dla kartek znalazlo sie zastosowanie. Polozyl je na kamiennym murku, zeby sobie nie ziebic tylka. Jedna karteczka, z samej gory, spadla, to ja podniosl. Grzecznie i z kultura. Wsunal kartke na spod. Usiadl zadowolony. Napelnil pompke. Z kanalem musial sie chwile pomeczyc, ale w koncu wklul sie w swiatlo. Zaciagnal do szkielka troche krwi do kontroli, jak trzeba. A potem nacisnal tloczek. Dokladnie dwie trzecie, reszte zostawil na poprawke. Zrobilo mu sie dobrze, juz kiedy drzazga trafila do domu, to znaczy w zyle. A po strzale, jak dostal kopa i po calym ciele, po kazdej komorce, rozszedl sie cudowny prad, ogarnelo go szczescie. Wiosna w duszy. Nawiasem mowiac, przypomnial sobie film, ten stary z dziecinstwa: nazywal sie Wiosna. Zaspiewal: "I nawet pien w kwietniowy dzien brzozka byc znowu ma nadzieje". A chuja tam go zlapia. Nawet nie beda szukali. Po pierwsze, bo na tym swiecie na wszystko trzeba klasc lache, a po drugie, w porownaniu z Ruletem reszta ludzi to frajerzy. W oknie nie bylo zadnej babci, bo taka od razu wychylilaby sie i ryj rozdarta. Wszystko okej, nie trzeba schizowac. Wstal i przeciagnal sie z rozkosza. Wzial z kupki jedna kartke i obejrzal. Bardzo sie mu spodobala. W dotyku taka gladka, oblednie zolta i pismo rowniusienkie. Tyle ze papier bez linijek. Pismo trudno odczytac, ale na chuj je odczytywac? Tylko sie baniak niepotrzebnie obciaza. Wszystko mu teraz strasznie sie podobalo: i slonce na niebie, i zielen, i kolorowe samochody na ulicy. Zycie to niezla rzecz, jesli, oczywiscie, zyje sie jak trzeba. I rusza mozgiem. A mozg Ruletowi zaczal chodzic na pelnych obrotach. Nagle do glowy strzelila mu genialna mysl. Nie trzeba wyrzucac papierow do kosza. Sa stare. Maja moze ze sto lat. Hendriks (to jeden znajomy, cpa barbi), niedawno opowiadal, ze na Solance jest facio, ktory skupuje stare papiery. Ma tam biuro; wchodzi sie od podworza. Rulet zapomnial, jak sie to biuro nazywa, ale Hendriks mowil, ze latwo znalezc, bo jest tabliczka. On sam odkryl na strychu cala skrzynie z makulatura, wtedy ten facio duzo stamtad wybral. I kase dal od razu, z miejsca. Moze palant z Solanki wzialby takie kartki? Wyglada, ze na jeszcze jedna dzialke wystarczy. Trzeba w koncu pomyslec o swojej przyszlosci. Genialnosc pomyslu, ktory oswiecil Ruleta, polegala glownie na tym, ze Solanka byla tuz za rogiem. Piec minut drogi, moze nawet mniej. Rulet ulozyl starannie papiery i ruszyl. Prawie ze biegiem. Jakis kiep pogubilby sie predko we wszystkich podworzach i bramach wielkiego szarego domu, z ktorego wyjsc mozna bylo na trzy rozne ulice. Rulet jednak prawie natychmiast znalazl potrzebne wejscie, no bo dekiel pracuje i w sumie wszystko gra. Hendriks mowil, ze tam obok jest jeszcze wjazd do podziemnego garazu albo moze magazyn. Duzy taki, z okratowana brama. Nie da rady pomylic. Jak nic, byla wlasnie brama. Z wjazdem. Tabliczek, co prawda, zamiast jednej - kilka. Ale jak Rulet sie przyjrzal, od razu sobie przypomnial: "Kraj Rad" - tak sie nazywala firma tego facia. Taki nowiutki szyld, miedziany. Blyszczy, az milo patrzec. Czwarte pietro. Mieszkania 13A. Krotko mowiac, poszedl schodami, nie chcialo mu sie czekac na winde. Przy drzwiach byla jeszcze jedna tabliczka: Firma konsultingowa KRAJ RAD Nikolaj Aleksandrowicz Fandorin, magister historii Widzicie go, magister.Rulet zadzwonil. Otworzyla mu zajebista dzaga. Ubrana jak modelka na wybieg, oczy niebieskie, z puszystymi rzesami, plus obrzmiale, troche rozchylone wargi. Takie szprychy podczas seksu, jak je zdrowo wezmie, gryza wargi. Sam Rulet nigdy takiej baby nie wyrwal, nie bylo okazji, ale w kinie, owszem, widywal. Zazwyczaj mialy jeszcze ochryply glos, od ktorego w srodku az cie sciska. Laska oblizala wargi koniuszkiem bardzo czerwonego, to znaczy czerwonego w realu jezyka i spytala z lekka ochryplym glosem: -Pan w jakiej sprawie? Ruleta az scisnelo w srodku. 2. Figle-migle Kiedy weszla sekretarka, Nicholas Fandorin, wlasciciel firmy konsultingowej "Kraj Rad", stal przy oknie i cierpial, przysluchujac sie fortepianowym akordom, ktore z trudem sie przebijaly przez uliczny halas. W samej muzyce nie bylo nic przykrego - popularnego walca Gribojedowa ktos gral gladko i wprawnie, ale Fandorina wyraznie meczyly odlegle dzwieki. To wzdychal, to znow sie krzywil. Kiedy zas piekna melodia na chwile umilkla, a potem zabrzmiala znowu, o wiele glosniej i pelniej, tak ze od razu sie poczulo: to mistrz wzial sie do dziela, Nika calkiem zmarkotnial. Mial po temu swoje przyczyny, ale o nich powiemy pozniej.A zatem - do gabinetu wplynela Wala, rozchylila w usmiechu swoje obrzmiale od kolagenu wargi i oznajmila: -Nikolaju Aleksandrowiczu, klient do pana. Celu wizyty nie podaje, chce to zrobic osobiscie. W ostatnim czasie Wala pracowala nad zmiana imidzu: starala sie wyrazac w sposob cywilizowany i zachowywac jak dama, ale nie bardzo jej to wychodzilo - co chwila wypadala z roli. -Tylko ze wedlug mnie to sa figle - migle - dodala, co w jej zargonie oznaczalo "niepotrzebna strate czasu", i zmarszczyla zgrabny nosek (dwie operacje, trzydziesci tysiecy dolarow). - Zwyczajny narkus. Ja bym go wypieprzyla na zbity leb, ale on cos chyba przyniosl. Chce panu wcisnac. To znaczy zaproponowac sprzedaz - poprawila sie i wytwornym ruchem zmierzwila fryzure. -Kto to jest "narkus"? - ponuro spyta! Nika, podchodzac do stolu. -Narkoman. Przylaza tu same lachudry, a prawdziwych klientow nie ma. Trudno bylo zaprzeczyc. Latem firma "Kraj Rad" na ogol miewala przestoj w pracy. To znaczy w sumie, w porownaniu z minionymi latami, sprawy nie wygladaly tak zle. Radio Jedna Pani Drugiej Pani, najwolniejszy, ale za to najpewniejszy typ reklamy, w koncu zadzialalo i klientela pomalu sie rozszerzala. Od dawna jednak nie trafila sie sprawa naprawde godna uwagi. Wiekszosc z tych, ktorzy pragneli rady, przychodzila do Nicholasa, czyli Nikolaja Aleksandrowicza albo Niki (to zalezy, jak dlugo trwala znajomosc), po prostu zeby sie wygadac, opowiedziec komus wspolczujacemu o swoim skomplikowanym zyciu wewnetrznym i o problemach duchowych. W Ameryce do tego celu sluza seanse psychoanalizy, ale w Rosji ta wysoce dochodowa spuscizna freudyzmu nie przyjela sie i nie przyjmie, przynajmniej dopoki sie nie uwolni od hanbiacego przedrostka "psycho". U Nicholasa tacy klienci nie lezeli na kozetce; siedzieli w zwyczajnym fotelu - dla podkreslenia, ze nie sa zadnymi "psychicznymi", ale calkiem zdrowymi ludzmi, majacymi po prostu slabszy system nerwowy. Gadali godzine lub dwie, dostawali swoja porcje rad i wychodzili w zadumie. Wydawalo sie potem, ze wyssali z czlowieka cala krew, wiec praca z nimi nie byla latwa, za to dosyc poplatna. Tyle ze latem te wampiry energetyczne rozjezdzaly sie po roznych Biarritzach czy Sardyniach, zeby leczyc skolatane nerwy, oczyszczac czakry i odnawiac prane. Mistrza dobrych rad meczyla bezczynnosc. A tu jeszcze ten fortepian... Wala nadstawila uszu - sluch miala wyborny. Zlosliwie spytala: -Brzdaka na forteklapie? Tysiac razy panu mowilam: Em Em nie rozumie, jakie szczescie ja spotkalo. Taki mezczyzna jej sie trafil, a ona... Tylko pana meczy. - Sekretarka westchnela, obrzucila go powloczystym spojrzeniem od stop do glow i ciagnela te sama spiewke: - Ja to bym pana na rekach nosila. Ubierala jak laleczke. O Wali Od czasu, gdy Wala Glen ostatecznie okreslil, to znaczy okreslila swoj gender i chirurgicznie zmienila plec na zenska, zrobila sie po prostu bezczelna i szturmowala szefa zupelnie otwarcie. Na dobra sprawe dawno juz nalezalo ja zwolnic, ale kto inny zgodzilby sie pracowac za tak nedzna pensje? W dodatku, kiedy trafiala sie sprawa serio, drugiej takiej pomocnicy mozna bylo szukac ze swieca.Wspolczesna medycyna idzie naprzod siedmiomilowymi krokami. Szczegolnie ta, ktora powstala niekoniecznie dla ratowania zycia i zdrowia, ale dla zaspokojenia kaprysow i zachcianek. Patrzac na sekretarke Niki, nikt by nie uwierzyl, ze jeszcze pare lat temu byla mlodym mezczyzna i miala na imie Walentin. Twarz, figura, glos, gesty - wszystko uleglo zmianie. Chyba tylko rozmiar stopy pozostal taki jak dawniej, ale u dzisiejszych panien czterdziestkadwojka to przeciez nic wyjatkowego. Swiezo upieczona Wala zgodnie z prawem zmienila dowod, w niezgodzie z nim zas - swiadectwo urodzenia; w pozostalych dokumentach, gdzie plci sie nie podaje, takich jak dyplom albo prawo jazdy, po prostu dopisala do imienia litere "a". Zniszczyla wszystkie swoje stare fotografie. Zmienila garderobe. A nawet kolor samochodu - ze stalowego na rozowy. W taki oto nieplanowany przez nature sposob powiekszyla sie piekniejsza czesc ludzkosci. -Czlowiek musi miec fridom of czojs, wybralam wiec po prostu lepszy gender - wytlumaczyla chlebodawcy, kiedy przyszla do pracy po swoich powtornych narodzinach. -Zenski jest lepszy? - Nika pokiwal glowa. -Nie, meski. Bede miala przeciez do czynienia nie ze swoja plcia, tylko z przeciwna. Wowczas Fandorin, ze uzyjemy slow Wali, przestal jarzyc. -Zaraz, czyzby plec meska byla lepsza od zenskiej? -Bie siur. Faceci sa super! Z bojfrendem mozna i na mecz w telewizji luknac, i przejechac sie na motorze. A z baba nie. No i w ogole nie wyobraza sobie pan, jakie my, baby, jestesmy okropne. Pomocnica oswiadczyla ponadto, ze na taka ofiare zdecydowala sie dla niego, Niki. Przynajmniej nie poczuje sie zboczencem, kiedy w koncu zrozumie, ze oboje sa dla siebie stworzeni. To zreszta wcale nie przeszkodzilo Wali wyskoczyc za maz niemal od razu po powtornych narodzinach. Przyczyny byly dwie. Ajn: cale zycie marzyla, zeby sie przejsc po parku Aleksandrowskim w bialym welonie. Cwaj: Mamona (tak Wala nazywala swoja matke bankierke) odstawila bylego syna od piersi - nie mam, powiedziala, corek i nie chce ich miec. Az czegos przeciez trzeba zyc. No to chyba nie z gownianej pensji u Niki? Bylo to zatem malzenstwo z rozsadku, z wyrachowania. W kazdym razie jesli chodzi o narzeczona. Maz natomiast, Maks Ziuzin, wlasciciel imperium platnych toalet, zabujal sie w cudzie chirurgii plastycznej po uszy. Wesele urzadzili normalne, jak ludzie - wystawne, w palacu z czasow Katarzyny Wielkiej. Fotoreportaze z uroczystosci pojawily sie we wszystkich kolorowych pismach; przy okazji Wale ochrzczono mianem "rusalki", "krolewny labedzi" i "zagadkowej nieznajomej". Tyle ze zycie rodzinne im sie nie ulozylo. Kiedy wyszlo na jaw, z jakiego powodu zona nie moze miec dzieci, szczesliwy malzonek wpadl w szal. Chcial nawet zamordowac Wale, udusic ja golymi rekami, ale akurat w jej wypadku bylo to niewykonalne, chyba ze z udzialem ochroniarzy, a na ich wezwanie Maks sie nie zdecydowal - bal sie czarnego pi-aru. W rezultacie poza uszczerbkiem moralnym doznal jeszcze fizycznego w postaci siniakow i wybitego zeba. Zreszta rozwiedli sie w sposob cywilizowany, bez zadnych barbarzynskich wyskokow. Krol toalet byl moze i wybuchowy, ale nie glupi. Kolejna fala publikacji w prasie w niczym by mu nie pomogla. Jako pamiatke po niedlugim malzenstwie Wala zachowala przyzwoite alimenty i nazwisko meza - nie chcialo jej sie co chwila wyrabiac nowych dokumentow. Wydarzenia te spowodowaly, ze Fandorin musial przez prawie miesiac obywac sie bez sekretarki, a potem wszystko wrocilo, jak mowi Eklezjasta, "na okregi swoje". -Daj spokoj - burknal Nika. - I zebys nie smiala nazywac mojej Altyn "Em Em"! Ile razy mam ci mowic? Ten idiotyczny skrot oznaczal "Madame Mamajewa". -Tak? - obruszyla sie Wala. - A ona moze innych wyzywac od "transformerow"? A sama to jak dokazuje na oczach meza? -Dosyc juz o tym! - Fandorin uderzyl dlonia w stol - Popros klienta! Kiedy Wala zniknela, szybko podszedl do okna i zaczal nasluchiwac. Cisza. Walc juz sie skonczyl. Ale magister historii posmutnial jeszcze bardziej. Co oni tam robia? -Dzien dobry - powiedzial nonszalancko jakis mlody czlowiek. Nika obejrzal sie. Wysoki chlopak szedl w jego strone z plikiem papierow pod pacha i wyciagal do niego reke. Wydal sie Fandorinowi sympatyczny: wysoki, smukly, o pieknych ciemnych oczach. Ubrany byl, co prawda, dziwnie: pomimo upalu mial ciezkie buty i koszule z dlugimi rekawami. Za to usmiech - ladny. Od razu widac, ze musi byc w znakomitym nastroju. Wcale nie wygladal jak cpun. Nika popatrzyl z wyrzutem na stojaca w drzwiach sekretarke. -Slyszalem, ze pan skupuje stare papiery - powiedzial gosc, nie przedstawiajac sie. - Rzuci pan okiem na to? Nika poprosil go, by usiadl. Potem wzial do reki papiery i - jak to mial w zwyczaju - najpierw je obwachal. Kartki pachnialy jak trzeba: prawdziwa staroscia, bezpowrotnie minionym czasem. Ten aromat, od ktorego nie znal lepszego na swiecie, zawsze przyprawial magistra o zawrot glowy. Fandorin glosno kichnal, przeprosil i kichnal jeszcze raz. Kiedy jednak przerzucil kartki, zobaczyl, ze rekopis nie jest znowu taki stary. Gatunek papieru, kolor atramentu i nacisk piora wskazywaly na druga polowe XIX wieku. Pioro juz ze stalowka, ale sposob, w jaki piszacy stawial litery, swiadczyl o tym, ze uczyl sie pisac piorem gesim, za czasow Mikolaja I, i prawie na pewno w ktorejs ze szkol rzadowych. W wypadku edukacji domowej charakter pisma bylby bardziej miekki i niedbaly, a tutaj to prawie kaligrafia. Poza tym linijki zwykle wyrownane. Nie mogl to byc jednak pisarz urzedowy ani kopista - tyle bylo skreslen i poprawek. O, sa nawet rysunki na marginesach. Gotyckie okno, jakies geby. Narysowane tak sobie, po dyletancku. Fandorin zauwazyl duzy napis ROZDZIAL I i poczul sie troszke rozczarowany: to chyba jakis traktat albo dzielo literackie. Przerzucil kartki. Pismo, chociaz ladne, z trudem jednak dawalo sie rozszyfrowac. Nika zmruzyl oczy i odczytal pierwsza linijke, jaka sie napatoczyla: "swietego Porfirija, upamietnionego tym, iz pierwszych chrzescijan Ziemi Swietej ocalil od ucisku poganskiego". A wiec najwyrazniej cos ku zbawieniu dusz. W owych czasach wielu bawilo sie podobna pisanina. Ta grafomania musiala butwiec w jakims kufrze, zapomniana przez poltora stulecia, w dodatku zostala troskliwie w cos zawinieta, bo inaczej zapach epoki by nie przetrwal... -Kartki na odwrocie sa czyste... To swietnie - powiedzial na glos. - Mam znajomego artyste, ktory rysuje piorem na starym papierze. Jesli tekst nie posiada wartosci, podaruje mu go. -A mi ile pan odpali? - Sympatyczny mlody czlowiek pociagnal nosem i przez koszule podrapal sie w lokiec. -Papiery sa dobrze zachowane. Moge dac po trzydziesci rubli za strone. Ile tu jest stron? Na oko bylo ich jakies dwadziescia, moze dwadziescia piec. -Za mniej jak tysiac nie sprzedam - twardo oswiadczyl interesant. Wala parsknela. -No jasne. - I dodala cos dziwnego: - Na jeden heroiczny czyn. Chlopak jednak najwyrazniej zrozumial to zagadkowe stwierdzenie. Odwrocil sie i rzucil krotko: -Nie twoja sprawa. Liczacy strony Nika juz mial przywolac bezczelnego mlodzienca do porzadku, nagle jednak zamarl z na wpol otwartymi ustami. Ostatnia kartka byla prawie czysta, nie zawierala zadnego tekstu, tylko dosc duzymi literami napisany tytul: TEORYJKA Opowiesc petersburska przez F. Dostojewskiego Dlaczego tytul znalazl sie na samym spodzie? - to pierwsze, co przyszlo Nice do glowy. Potem od razu zatrzesly mu sie rece; poczul, ze robi mu sie goraco.To byc nie moze! Czyzby rekopis Dostojewskiego? Faktycznie, rysunki wydaly mu sie jakos znajome! Sadzac po skresleniach, to nie kopia, tylko brudnopis. A wiec co z tego wynika? Pisane reka mistrza?! Brudnopis tak, ale czego? Teoryjki? Nika jakos sobie nie przypominal takiego utworu Dostojewskiego. Chociaz, oczywiscie, nie jest specjalista. Moze to jakis szkic, niezrealizowany zamysl? W domu, w szafie bibliotecznej, Nika mial akademickie wydanie dziel zebranych, wszystkie trzydziesci tomow. Pewnie ta Teoryjka tam jest. Trzeba ja znalezc, przyniesc tutaj i porownac tekst. -Wie pan co... - powiedzial Fandorin polglosem. - Prosze tu poczekac. Zdaje sie, ze to... Nie, najpierw musze sprawdzic. Zaraz wroce. Niech pan tylko nie wychodzi. Zdaje sie, ze mlodemu czlowiekowi jego reakcja wydala sie podejrzana. Klient szybko zabral z biurka rekopis i przycisnal go do piersi. -Spoko - powiedzial i sciagnal brwi. - Zmienilem zdanie. Nie oddam za tysiac. Ruleta nikt jeszcze nie zrobil w lewo. -Kogo? -Rulet to ja - przedstawil sie mlody czlowiek nazwiskiem albo ksywka. -A ja - Nikolaj Aleksandrowicz, bardzo mi przyjemnie. Niech pan poslucha, nie zamierzam wcale pana nabierac - zaczal tlumaczyc zdenerwowany Nika. - Po prostu musze sie przekonac... Jesli to jest to, co mysle, to... to... to bedzie... Niech pan tu na razie posiedzi. Zaraz wroce. Mijajac Wale, na wszelki wypadek szepnal: -Nie wypuszczac. Za nic w swiecie. Wala kiwnela glowa i stanela w przejsciu, zagradzajac je calkowicie swoim silikonowym biustem. Ruszyc ja z miejsca moglby teraz chyba tylko buldozer. * * * Fandorin nie musial isc daleko - mieszkal przeciez w sasiedniej klatce schodowej.Na to, zeby zejsc na podworze, przejsc dziesiec metrow i wejsc na gore, potrzebowal dwoch minut. Nastepne piec spedzil pod drzwiami wlasnego mieszkania, zastanawiajac sie: zadzwonic czy otworzyc kluczem? Przez caly ten czas ze srodka plynely smetne dzwieki walca Gribojedowa - raz po uczniowsku niesmiale, raz po mistrzowsku pewne. Altyn Mamajewa, zona Nicholasa A. Fandorina, bylego poddanego i baroneta Jej Krolewskiej Mosci, wladczyni wielkiej Brytami, obecnie zas obywatela Federacji Rosyjskiej, brala lekcje muzyki. I to nie od pierwszego lepszego nauczyciela, ale od samego Rostislawa Bekkera, chluby kultury ojczystej i laureata wszelkich mozliwych konkursow. No i patrzcie panstwo, co z tego wyszlo. Po pierwsze. Piekny, slawny i bogaty geniusz 5 (slownie: piec) razy w tygodniu biega na Solanke, zeby tracic swoj bajecznie cenny czas dla dyletantki ledwo znajacej nuty. Po drugie. Kobieta interesu, wrecz pracoholiczka, redaktorka naczelna poczytnego pisma, wracajaca z redakcji nie wczesniej niz o dziewiatej wieczor, codziennie znajduje poltorej godziny, zeby wrocic do domu na lekcje. Zadnej jeszcze nie opuscila. A odbywa je, podkreslmy, o takiej porze, kiedy nie ma w domu ani meza, ani dzieci. Po trzecie. Altyn zawsze mowila, ze szkola muzyczna, wszystkie te etiudy Goedickego czy Majkapara to jedno z najgorszych wspomnien z jej dziecinstwa. Po czwarte. Za 5000 (slownie: piec tysiecy) dolarow (!) kupila fortepian marki Gerbstadt. Po piate. Zblizajac sie do granicy trzydziestu pieciu lat i wchodzac w najlepszy dla kobiety wiek, Altyn stala sie tak oszalamiajaco piekna, ze cholerny Rostislaw bylby po prostu idiota, gdyby nie zaproponowal jej swoich bezcennych lekcji. Do tego wlasnie doprowadzila znajomosc ze slawnym czlowiekiem, zawarta podczas imprezy promocyjnej pisma (niech je szlag trafi!). Altyn zaplonela nagla miloscia do harmonii dzwiekow, laureat zapalil sie do pedagogiki, a wlasciciel firmy o niejasnym profilu, N.A. Fandorin, utracil spokoj. No dobra, nic takiego sie nie dzieje, powiedzial Nika. Nie nakrecaj sie. To zwyczajne lekcje muzyki. Tylko jak ma wejsc? Jesli bez dzwonka - bedzie wygladalo tak, jakby wchodzil po kryjomu. Ale dzwonic do wlasnego mieszkania to jeszcze dziwniejsze. A moze powiedziec, ze zapomnial klucza? W koncu otworzyl drzwi sam, ale dlugo zgrzytal kluczem w dziurce i w przedpokoju specjalnie narobil halasu. Na stoliku w korytarzu lezaly obok siebie nieduza teczka wirtuoza i wielka torba Altyn. Wiadomo, ze postawni mezczyzni lubia male torebki, a miniaturowe kobiety - wielkie, ale biedny Nika w tym niewinnym widoku dostrzegl nowy powod, zeby sie zadreczac. Teczka byla ze strusiej skory i kosztowala na pewno wiecej, niz wynosil miesieczny dochod "Kraju Rad". A ile kosztowala torebka ze skory weza, nieszczesnik nie mial pojecia, bo nie stac go bylo na takie prezenty dla malzonki - Altyn robila je sobie sama. Niestety, PBWP (przedsiebiorca bez wyksztalcenia prawniczego) Fandorin byl znacznie ubozszy od zony, nieporownanie zas ubozszy od wlasnej sekretarki. O czym obydwie nieustannie Nicholasowi przypominaly, w dodatku (to juz najgorsze ze wszystkiego) nie robiac wymowek, ale wspierajac go materialnie. Altyn kupowala mu drogie marynarki i koszule, klamiac przy tym bezczelnie o jakichs niebywalych wyprzedazach po 4999 rubli. Wala zas nabrala zwyczaju ofiarowywania szefowi drogich prezentow z najbardziej fantastycznych okazji. Znajac go na wylot, wybierala rzeczy, co do ktorych miala pewnosc, ze Nika nie bedzie w stanie odmowic ich przyjecia. To na Dzien Mezczyzn podarowala mu urzednicza szpade z wygrawerowanym inicjalem "F" (a moze nalezala do dziadka, Erasta Pietrowicza?!), to na Pierwszego Maja (niczego sobie swieto) zdobyla dwa bilety na koncert rockowej grupy Sparks, ktora Nika ubostwial od czasow studenckich. A niedawno, w Dniu Niepodleglosci, wreczyla mu falszywy szesnastowieczny dublon z Hiszpanii. Oficjalna nazwa monety - excelente; "dublonem" nazwano ja z racji podwojnego portretu wspolrzadzacych, Ferdynanda Aragonskiego i Izabeli Kastylijskiej. Z rewersu jednak zlazla cienka warstwa pozloty i widac bylo wybite z olowiu wnetrze. Fantastyczna rzecz! Eksponat muzealny, z pewnoscia kosztowal kupe pieniedzy, ale nie o to chodzi. Falszywy dublon mial w sobie cos osobliwego. Kiedy Nika musial sie skupic, wyjmowal z portfela monete, obracal ja w palcach, gladzil jej nierowna powierzchnie, i prawie zawsze mu to pomagalo: przeskakiwala jakas iskierka, mysl skrecala w stosownym kierunku i rozwiazanie problemu nasuwalo sie samo. Sa takie dajace energie artefakty, to od dawna wiadomo. Jedne dzialaja uniwersalnie, inne - w scisle okreslonym zakresie. Kilka lat temu Nika po dlugich i solidnych badaniach doszedl do wniosku, ze otrzymany przezen w spadku stary nefrytowy rozaniec nalezal niegdys do Erasta Pietrowicza i sluzyl genialnemu detektywowi do pozaracjonalnej koncentracji energii myslowej. Wnukowi te paciorki dziadka w ogole nie pomagaly - zwyczajne zielone kamyczki, nic szczegolnego. Za to podrabiany dublon nadal sie w sam raz. Takze i teraz, szykujac sie na spotkanie z zona i jej preceptorem, obracal w kieszeni falszywe zloto. Jak sie zachowac? Co powiedziec? Przypomnij jej o dzieciach, przeciez jest matka, przyszla mu do glowy zbawcza mysl. Od razu znalazl sie tez odpowiedni wyraz twarzy: lagodny, ale troche zafrasowany. -Dzien dobry - powiedzial uprzejmie i nieco roztargnionym gestem (to znaczy dokladnie tak, jak nalezalo) uscisnal reke laureatowi, ktory ze swej strony usmiechnal sie dwuznacznym kocim usmiechem. Zone zas poinformowal: -Ja tylko na chwileczke, musze cos sprawdzic. - A polglosem dodal: - Sluchaj, musimy znalezc chwilke czasu, zeby pomowic o Geli. Cos sie z nia dzieje. Moze wieczorem? Pianista dyskretnie sie odwrocil, a twarz Altyn, zarumieniona (zakladamy, ze to tylko wplyw muzyki) i straszliwie piekna, drgnela, przybierajac wyraz lekkiej skruchy. Strzala trafila w cel. -Przeciez wiesz, ze mam o jedenastej nocny test-drive. Przez ostatnie dwa lata pani Fandorin szefowala pismu "High Heels", tygodnikowi dla kobiet milosniczek samochodow: minimum szczegolow technicznych, maksimum elegancji i praktyki. Altyn pracowala najpierw jakis czas w dziale politycznym, potem w erotycznym, by na koniec znalezc cos, co przypadlo jej do serca. Zadnych brudow, same pozytywne emocje, a w dodatku co miesiac do przetestowania nowe auto, jedno szykowniejsze od drugiego. O czym jeszcze moglaby marzyc wspolczesna bizneswoman? -Tak, tak, oczywiscie, zapomnialem. - Nika z falszywa pokora pokiwal glowa. Ze niby rozumie, oczywiscie, muzykowanie i test-drive sa wazniejsze niz rodzona corka. - Coz, nie bede przeszkadzal... Prosze kontynuowac. Po czym ruszyl do pokoju, ku polkom z ksiazkami. Popatrzyl na swoje odbicie w szybie i skrzywil sie. No i co, obludniku, postawiles na swoim, zepsules zonie przyjemnosc? A moze ona po prostu chce dobrze grac na fortepianie? W wieku trzydziestu pieciu lat nagle odkryla cudowny swiat muzyki? Wodzac palcem po alfabetycznym indeksie utworow wlaczonych do kompletnego wydania dziel Dostojewskiego, dreczyl sie jeszcze przez chwile tymi myslami, potem jednak wzial sie w garsc. Popatrzyl znowu, juz skoncentrowany. Wiele do sprawdzania nie bylo. Na litere T w spisie figurowala jedna jedyna pozycja: "Tajna narada, ks(iaze) D. Ob(olen)ski" (1875, niezreal. pom., XVII, 14, 250, 443". I tyle, zadnej Teoryjki. Czyzby?!... Stop, stop, powstrzymal sie Nika. Nie spieszmy sie. Trzeba przejrzec uwazniej rekopis. Najprawdopodobniej to jest brudnopis jakiejs pracy, ktora pozniej otrzymala inny tytul. * * * Niemniej do biura wpadl zadyszany - nie skorzystal ani z jednej, ani z drugiej windy, nie mial cierpliwosci.-Nie odszedl? -Probowal - z zimna krwia odrzekla Wala, stojac przy oknie i poprawiajac makijaz. - W dodatku uzywajac przemocy. Pieprzony... o, pardon, zalosny bokser. Samymi rekami dlugo machac nie mozna. Taekwondo jest lepsze. -Co, jeszcze go pobilas? - krzyknal przerazony Nicholas. - Oj, Wala, Wala, co ja mam z toba zrobic?! Zajrzal do gabinetu i zobaczyl, ze wlasciciel unikatowego rekopisu siedzi w kucki, trzymajac sie obiema dlonmi za krocze. Podbrodkiem przyciska do piersi rekopis. Twarz ma blada i pelna zlosci. -Moje! Nie oddam! - wysyczal. - Gnojki! -Nikt nie zamierza odbierac panu wlasnosci - pospiesznie zapewnil go Fandorin. - Na milosc boska, prosze wybaczyc mojej sekretarce. To przeze mnie. Nazbyt doslownie potraktowala prosbe, zeby pana nie wypuszczac. Ale pan, zdaje sie, pierwszy probowal ja uderzyc? Niech pan sie napije wody i uspokoi... Wzial mlodego czlowieka za lokiec i posadzil w fotelu. -Jesli panski rekopis okaze sie tym, co mam na mysli, to jest naprawde bezcenny. To skarb narodowy, nie, co ja mowie, skarb kultury swiatowej! Ale zeby sie upewnic, musze go przeczytac. Pozwoli pan? -Gowno! - warknal Rulon, to znaczy Rulet, tak, tak, Rulet. - Dawaj tauzena, to pozwole. Tylko przy mnie. -Co pan ciagle z tym tauzenem! - zirytowal sie Nika. - Powtarzam: mozliwe, ze to wydarzenie kulturalne o swiatowym zasiegu! Naprawde, niech sie pan napije wody. -Nie chce wody! Gdzie tu jest ubikacja? -Za drzwiami, na lewo. Moze najpierw pozwoli mi pan zajrzec? Fandorin wyciagnal reke po kartki, ale kiedy natknal sie na wymowne, pelne zlosci spojrzenie, westchnal i wyjal banknot tysiacrublowy. Dopiero wtedy Rulet podal mu rekopis. -Tylko do poczytania. Jak wroce, to oddasz - zastrzegl sie zle wychowany mlody czlowiek i szybko wyszedl. -Widzisz, jak go obrazilas - powiedzial Fandorin z wyrzutem do wygladajacej zza drzwi sekretarki. - A na poczatku byl taki mily. Wala pogardliwie zmarszczyla nosek. -Nie szkodzi, zaraz bedzie milszy. -Dlaczego tak myslisz? - spytal Nika, wygladzajac lekko pomieta pierwsza kartke. -Bo da sobie w zyle i od razu bedzie jak miod. Ale Fandorin juz tych slow nie slyszal, zaglebil sie w lekturze. Najpierw troche trudno mu bylo odczytac pismo, ale wkrotce sie w nim polapal i odtad wszystko poszlo jak z platka. Teoryjka Opowiesc petersburska przez F. Dostojewskiego Rozdzial pierwszy A moze to i lepiej* W poniedzialek od samego rana Porfirij Pietrowicz zajmowal sie sprawa klopotliwa wprawdzie, ale nie pozbawiona przyjemnosci - urzadzal sasiadujace ze swoim gabinetem sluzbowe mieszkanie (rzecz bardzo wygodna!). Nalezalo w nim to i owo naprawie i pomalowac, dodac mu nieco wiecej przytulnosci, co najtrudniejsze zas - znalezc miejsce na ksiazki lezace na razie w pudlach. Poprzedniemu mieszkancowi wystarczala jedna jedyna szafa, w ktorej trzymal zakurzone tomy kodeksow prawnych; nowy natomiast lubil lekture nie tylko prawnicza, ale i wszelka inna, tak ze musial zamowic u stolarza dwa dziesiatki polek, ktore dopiero teraz przywieziono i rozmieszczano zgodnie ze wskazowkami.Z rozkosza wdychajac zapach wiorow i swiezego lakieru, radca dworu (taka range mial nowy lokator) az mruczal z zadowolenia, ustawiajac wlasnorecznie w rzedach dziela Kartezjusza i Mirandoli, tomiki Lermontowa i Puszkina, a takze najnowsze utwory zachodnich literatow - Stendhala, Dickensa, Goethego, szczycil sie bowiem znajomoscia trzech najwazniejszych jezykow europejskich, nie mowiac o starozytnych. Nie mozna powiedziec, zeby Porfirij Pietrowicz, przed szescioma dniami mianowany komisarzem sledczym cyrkulu kazanskiego policji m. Sankt Petersburga*, byl mezczyzna przystojnym czy bodaj okazalym. Wzrostu mniej niz sredniego, tegawy, a nawet z brzuszkiem, bez wasow i bokobrodow, z krotko ostrzyzona, duza glowa o kulistym ksztalcie, uwypuklona jeszcze na potylicy. Pulchna, okragla twarz o troche zadartym nosie miala barwe niezdrowa, ciemnozolta, ale byla dosyc zywa, wrecz kpiarska. Wygladalaby pewnie i na dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu, blyszczacych jakos slabo, wodniscie, a oslonietych bialymi niemal, ruchliwymi, jakby mrugajacymi do kogos rzesami. Spojrzenie owych oczu dziwnie nie harmonizowalo z cala postacia, majaca w sobie cos wrecz babskiego. Ci jednakze, ktorzy Porfirija Pietrowicza znali ze sluzby, nie dawali sie zwiesc plynnoscia jego niespiesznych ruchow czy tez przymilnoscia mowy. A i nowi wspolpracownicy juz zdazyli zauwazyc, ze jest czlowiekiem roztropnym, chociaz niewolnym od pewnych dziwactw.Urzadzanie mieszkania byloby absolutna rozkosza, gdyby nie jedna okolicznosc - niezwykle dokuczliwy, rzadko zdarzajacy sie w stolicy, prawie czterdziestostopniowy upal. Porfirij Pietrowicz sam umocowal na ramie okiennej znakomity niemiecki termometr, wskazujacy temperature i wedlug skali Reaumura, i Celsjusza. Teraz przygladal sie z irytacja, jak srebrzysty slupek pelznie w gore, stwierdziwszy zas, ze ow proces zakonczyl sie, kiedy slupek siegnal prawie kreseczki z liczba 38, mogl tylko westchnac. Przydalby sie teraz Hindus z wachlarzem, jak u Anglikow w Kalkucie, pomyslal mimo woli radca dworu, chociaz ani w Kalkucie, ani tez w ogole za granica w zyciu nie byl. Skoro jednak w kazanskim cyrkule policji nie zatrudniano usluznych Hindusow, uznal, ze pora udac sie do mieszkania, ktore na czas remontu wynajmowal w poblizu cyrkulu, tuz obok, przy ulicy Oficerskiej. Tam, w lazience, czekalo napelnione woda naczynie, a na lancuszku - niezwykle wygodna konewka, ktora mozna swietnie polewac sie woda, nie korzystajac z pomocy osob postronnych. Do dziwactw Porfirija Pietrowicza mozemy bowiem zaliczyc i to, ze nigdy zadnych sluzacych nie zatrudnial i zawsze zajmowal sie soba sam; gdyby wiec ow slawetny Hindus jakims cudem sie przy nim pojawil, i tak nie wolno byloby mu machac wachlarzem. Komisarz wzial kapelusz do reki i narzuciwszy surdut na przepocona koszule, przeszedl nieduzym korytarzem do swojej pracowni, skad wygodniej wychodzilo sie na ulice, ale nie zdazyl otworzyc drzwi do nastepnego pokoju, do gabinetu przyjec - same otwarly sie na osciez. Prosto na niego, omal nie zwalajac go z nog, wpadl zziajany mlody czlowiek, ktorego radca dworu od razu poznal. Byl to Zamiotow, kancelista z trzeciego rewiru. Zamiotowa i reszte tamtejszych urzednikow nowy komisarz sledczy poznal w zeszlym tygodniu, kiedy wizytowal wszystkie placowki policyjne podlegajacego mu cyrkulu. Dziwna rzecz. W wygladzie Zamiotowa nie bylo nic odpychajacego ani - tym bardziej - przerazajacego, a tymczasem ledwie Porfiry Pietrowicz zobaczyl jego mine, od razu serce scisnelo mu bardzo niedobre przeczucie. Ale, prawde mowiac, co w tym dziwnego? Jesli policyjny urzednik o niezwyczajnej porze wpada bez pukania do gabinetu komisarza sledczego, to czegoz dobrego mozna sie spodziewac? -Pardon! - zawolal Zamiotow, odskakujac nieco do tylu. - Prosze o wybaczenie, wasza wiel... moz... Potracilem pana, wasza... wielmo... moznosc! Biedaczysko tak sie zadyszal, ze ledwie mogl mowic; wypowiedzenie pelnego tytulu stanowilo dlan najwyrazniej przeszkode nie do pokonania. Ale Porfiry Pietrowicz juz zrozumial, ze musialo sie zdarzyc cos naprawde niezwyklego, stosownie do tego wiec postapil: wzial kanceliste za reke i mocno nia potrzasnal. -Pan jestes Zamiotow z trzeciego, tak? Zechce pan, laskawco, dac sobie spokoj z tytulami i zwracac sie do mnie po prostu "Porfiriju Pietrowiczu". Zlitujze sie pan, nie jestesmy w wojsku. Przepraszam, ale zapomnialem: jak po ojcu? -Aleksandr... Grigorjewicz - lapiac powietrze, wykrztusil urzednik. Byl to czlowiek bardzo jeszcze mlody, dwudziestodwuletni, o fizjonomii smaglej i ruchliwej, ktora wskazywalaby na kogos nieco starszego. Ubrany byl modnie, wrecz fircykowato, uczesany z przedzialkiem na glowie i wypomadowany; na bialych wypielegnowanych palcach mial liczne sygnety i pierscionki, na kamizelce natomiast - zlote lancuszki. -No i coz tam u was na Stolarnej sie zdarzylo, prosze mowic - polecil komisarz (przy ulicy Stolarnej miescil sie posterunek policyjny trzeciego rewiru). -Wyslal mnie do pana Nikodim Fomicz, nasz komisarz! Sam zostal na miejscu przestepstwa! - Nastepnie zdenerwowany Aleksandr Grigorjewicz znowu zaczal mowic niezbyt zrozumiale i nagle jak nie krzyknie: - Zabili! Zamordowali! Dwie naraz. To znaczy nie dwie, tylko... Zachlysnal sie i zamilkl skonfundowany. Radca dworu zas na moment przymknal opuchle zoltawe powieki i ledwie dostrzegalnie sie przezegnal. Przeczucie go nie omylilo. -Ach, to tak, laskawco - odezwal sie cienkim, przenikliwym glosem, mocno trzymajac Zamiotowa za reke i prowadzac go do stolu, gdzie stala karafka z woda. - Przede wszystkim napijze sie, laskawco, wody... O, tak. A teraz prosze usiasc na fotelu i wszystko po kolei, laskawco, po kolei. Kogo zabito, gdzie i kto to zrobil? Aleksandr Grigorjewicz napil sie wody i usiadl, troche sie uspokoil, po czym okazalo sie, ze potrafi mowic nie tylko wyraznie, ale i dorzecznie. -Na Jekatierynhofskim, lichwiarke nazwiskiem Szeludiakow, we wlasnym mieszkaniu. Uderzeniem w glowe. Chcialem juz isc do domu, a tu taka sprawa. Pobieglem po pana. Najpierw do tamtego panskiego mieszkania, ale nikogo nie zastalem, no to przylecialem tutaj. A nuz, mysle sobie, zastane pana jeszcze na sluzbie... -Zamordowana? W celu rabunkowym? - powiedzial Porfirij Pietrowicz, kierujac pytanie raczej sam do siebie. Teraz wzburzenie kancelisty stalo sie zrozumiale. Halasliwe i brudne kwartaly, ciagnace sie wzdluz brzegow kanalu Jekatierynskiego, nigdy nie zaliczaly sie do spokojnych i bezpiecznych. Im blizej slawetnego placu Siennego (szczesliwie plac ow podlegal sasiedniemu cyrkulowi spaskiemu), tym czesciej trafialy sie traktiernie, szynki i siedliska rozpusty. Pijackie bojki, drobne kradzieze, oszustwa i inne podobne zajscia, nieuniknione w kazdym wielkim miescie, tutaj zdarzaly sie codziennie. Niejednokrotnie pobito kogos na smierc, po pijanemu albo podczas klotni. Ale morderstwa z premedytacja, zawczasu zaplanowane zbrodnie nie byly tu sprawa czesta. Bardzo mozliwe, ze cos takiego zdarzylo sie po raz pierwszy w ciagu calej niedlugiej sluzby mlodego Aleksandra Grigorjewicza. O ile komisarz pamietal dane statystyczne, przez caly miniony rok w Sankt Petersburgu, we wszystkich jego dziesieciu cyrkulach, dokonano pietnastu umyslnych zabojstw. W dodatku sprawca kazdego z nich zostal wykryty, bo rosyjski morderca to nie jakis tam Anglik, ktory zabija z zimna krwia, a potem zaciera siady na tyle starannie, by nikt go nie znalazl. Zloczynca rosyjski nie jest specjalnie przebiegly, to goraca glowa, liczy, ze "a nuz sie uda". Jesli nie wpadnie od razu, to pojdzie do knajpy i wygada wszystko pierwszemu czlowiekowi, z ktorym wydulda butelke. Albo rankiem wytrzezwieje, zlapie sie za glowe, pobiegnie miedzy ludzi i sam sie przyzna: wiazcie mnie, prawoslawni, zabilem! Po pierwsze, trzeba porozsylac agentow po szynkach, zanotowal w myslach Porfirij Pietrowicz. Nastepna sprawa to siady na miejscu zbrodni. No i, oczywista, wypytac sasiadow. Oj, co za nieszczescie. Nie zdazyl nawet objac stanowiska jak nalezy, ledwie przyjal gratulacje od wszystkich zyczliwych ludzi, a tu juz - umyslne zabojstwo. Byle sie tylko nie zblaznic. Myslal o tym z obawa, ale tez nie mozna powiedziec, zeby calkiem bez zadowolenia. Od razu poczul znajome, przyjemne laskotanie w nosie, bo charakter mial juz taki, ze lubil rozwiazywac trudne zagadki i pelnia zycia zyl wlasnie wtedy, gdy prowadzil jakies nader skomplikowane sledztwo. -Zechce pan poczekac. - Otrzasnal sie nagle z tych rozmyslan. - Powiedzial pan: "dwie naraz"? Nie przeslyszalem sie? Czyzby zamordowano dwie osoby? - Zniecierpliwiony, odebral szklanke Zamiotowowi, ktory znowu podniosl ja do ust. - Niechze pan mowi! -Mordowano dwie, a zamordowano jedna - nie bardzo jasno zaczal tlumaczyc Aleksandr Grigorjewicz, ale od razu sie poprawil: - Alona Iwanowna, ta lichwiarka, mieszka z siostra. No wiec siostre tez ktos stuknal w glowe, ale nie na smierc. Tylko ja ogluszyl. Kobiete zawiezli do Szpitala Obuchowskiego. Nasz porucznik Ilja Pietrowicz chcial niezwlocznie biec, zeby ja przesluchac, ale kapitan nie pozwolil. Powiedzial, ze to nie nasza sprawa. Tym, mowi, niech juz zajmie sie sledczy. -No i bardzo, bardzo slusznie postapil szanowny Nikodim Fomicz! Twarz radcy dworu sie rozjasnila, i to z dwoch powodow naraz. Po pierwsze, zbrodnia jednak okazala sie wcale nie europejska, ale swojska, rosyjska, w stylu "a nuz sie uda". A po drugie, zywy swiadek to zupelnie inna sprawa. Wszystko opisze, wszystko opowie, wskaze przestepce, za ktorym wyslemy nastepnie Ust gonczy, a dalej juz nie nasza sprawa, niech go policja szuka. A zatem coz: moze to i lepiej? Nowy komisarz sledczy nie zdazyl nawet na dobre objac stanowiska i od razu, w pierwszym tygodniu, wykryl sprawce umyslnego zabojstwa, polaczonego z grabieza. Przelozonym wszakze wszystko jedno - byl swiadek czy nie, wystarczy, jesli sprawe sie zamknie i zlozy raport. No i prosze bardzo, laskawi panstwo. Zyska na tym i reputacja, i karta przebiegu sluzby*.Ale takie uskrzydlone mysli nawiedzaly Porfirija Pietrowicza niedlugo. Kiedy wraz z kancelista wyszli na ulice, zeby udac sie do Szpitala Obuchowskiego, radcy dworu przyszla do glowy mysl nowa, niepokojaca. -A te siostre, laskawco, mocno uderzyli czy nie? Nie umrze nam przypadkiem? -Tego powiedziec nie umiem. Kiedy ja wiezli, byla nieprzytomna. Lichwiarka zginela od jednego ciosu. A Lizawieta ma widac mocna glowe. Ostrze moglo sie tez zeslizgnac. Prosze wybaczyc, ale nie wiem. Aleksandr Grigorjewicz rozlozyl rece, a komisarzowi znowu smetnie scisnelo sie serce. Juz nie zwracal uwagi na upal; puscil sie ulica niezbyt statecznym klusem. Zamiotow pobiegl za nim. Na rogu placu Siennego zatrzymali sie, bo tegawy Porfirij Pietrowicz calkiem sie zasapal i musial zaczerpnac powietrza. Dyszac glosno i trzymajac sie za bok, myslal: kiepsko z tym moim zdrowiem. Kiedys bylo inaczej: przebiec wiorste - to zadna nowina. Ma sie rozumiec, wiek juz nie ten, ale inni trzydziestopieciola