AKUNIN BORIS Przygody Magistra #3 F.M. BORIS AKUNIN F.M. Z rosyjskiego przelozyl Jerzy Czech Podziekowania od autora za pomoc zechca przyjac: W. Biron (Muzeum F.M. Dostojewskiego w Petersburgu) M. Garber (za konsultacje specjalistyczna) B. Griebienszczikow (za piosenke Gdy Dostojewski zostal ranny) M. Zywow (za litery jart' i izyca) L. Czernicyn (Osrodek Ekspertyz Kryminalistycznych MSW) Tom I 1. Fors Maior Tak w ogole to wcale nie chcial goscia zalatwic. Powaga, nie chcial. Myslal, ze kiedy Botanik wlezie do fury (bo on, znaczy Botanik, do fury wlazil pokracznie: leb do przodu, a tylek wypiety), to wtedy on, Rulet znaczy, podleci, skoczy z tylu na tego Botanika, wyszarpnie mu teczke i - rura. A Botanik ucapil teczke i ni chuja nie puszcza. To co mial robic? No i syf wyszedl, absolutny. Stop. Nie, zle to zaczal. Ujecie dwa. Okej. Ktoregos lipca (daty Rulet ostatnio dosyc slabo kleil) wylazl zupelnie sztywny ze swojej chaty, ktora wynajmowal na Sawwinskiej. Mial trzesawke*, gebe cala sina - chyba nawet w trumnie ludzie ladniej wygladaja. Pora byla juz poobiednia, to znaczy nie po obiedzie, bo Rulet dawno juz obiadow nie jadal, nie dawal rady przelykac, ale w takim sensie, ze slonce przeszlo juz polowe swojej dziennej drogi.No wiec wylazl i poszedl sobie w strone mostu Krasnoluzskiego, nie bardzo lapiac, dokad wlasciwie lezie i po co. Krotko mowiac, zawiecha; to czesto mu sie zdarzalo, jak mial abste. A jeszcze z okna darlo sie radio: "Upal, lipiec, puch z topoli". No, dokladnie, byl upal, normalnie - goraco. Ale Rulet na razie upalu nie czul, absta sprawila, ze przeciwnie - klapal zebami. Szedl i mruzyl oczy, bo swiatlo go razilo. Klasyczny Dracula, ktorego nie wiadomo po co zbudzono w dzien. Czul sie parszywie. Wiadomo - zwal. Ledwie doczlapal do sasiedniej ulicy, jak jej tam, kurwa, bylo. Zapomnial. Ostatnio coraz wiecej rzeczy zapominal. Chociaz jakby sie postaral, toby na pewno sobie przypomnial. Ale po jakiego grzyba sie starac? No i nagle go tknelo - po co wlasciwie wylazl z tej chaty. U Botanika ktos zamknal lufcik. To znaczy, ze gosciu zaraz wyjdzie na podworze. Botanik zawsze zamykal lufcik przed wyjsciem. Po co - a chuj go wie. Przeciez duszno jest. Rulet zawrocil. Stanal sobie w przejsciu na podworze, tam gdzie jest ciemno i nie ma takiego zaru. Chwile wczesniej jeszcze trzasl sie z zimna, a tu go przypieklo tak, ze ho, ho, i pot lal sie z niego strumieniami, w stylu "Goraco tak, powraca szpak, i serca chlod i lod topnieje". Byl taki film. Kiedys, w dziecinstwie. Rulet byl strasznie napalony. Nie na babe oczywiscie, tylko na branie. Teraz wszystko mial poklute - i rece, i nogi. Po prostu cyknac sie nie bylo gdzie. Centralna zyle, te przy lokciu, kiedys nazywal: "kanal Wolga-Don", dla zartu, nie? Teraz nim nie da rady plywac, zakrzep na zakrzepie. No i co do zartowania, to tez, kurwa, zapomnial, jak to sie robi. Za pokoj juz drugi miesiac nie placil - no i chuj. Juz ktorys dzien z rzedu nic nie jadl - i tez chuj. Najgorsze, ze chocby mial zdechnac, musial sobie teraz dawac w kanal co trzy godziny. I nie mniej niz po dwa centy, inaczej go nie bralo. A skad wziac tyle kasy? Matka raz na miesiac przysyla po poltora tauzena, to akurat na poltorej dzialki wystarczy. Wiecej, pisze, absolutnie nie moge, o reszte musisz juz sam sie jakos postarac, w koncu placa wam jakies stypendium. Jakie, kurwa, stypendium? Rulet zapomnial nawet, jak sie nazywala jego uczelnia. Odkiwal prawie rok, chodzil na wyklady, nawet zaliczyl jedna sesje, a w pamieci zostalo mu tylko jedno wyrazenie: fors maior. To jest kiedy nikt nikogo nie robi w ciula, tylko cos samo z siebie tak wychodzi. No, taka, kurwa, karma. No i wlasnie Ruleta wzial teraz taki fors maior. Dobra, kiedys uprawial boks, bez tego na pewno by padl. Wieczorami, gdy zaczynalo go skrecac jak korkociag, Rulet wychodzil, zeby cos skolowac. Podchodzil w ciemnym miejscu do przechodnia, ktory wygladal na kasiastego, albo jesli sie poszczescilo, do jakiejs kobitki. Walil sierpowym w skron i zabieral portfel albo torebke. Uciekal. Ani razu nie zgarnal duzo, maksymalnie piec tauzenow, i to tylko raz. Najpierw staral sie, zeby bylo dalej od domu, ale potem to olewal. Przedwczoraj, na przyklad, zaraz na Sawwinskiej, przed sklepem, podlecial z tylu do faceta wylazacego z volksa, dal mu w kinol i zabral saszetke. A tam, w saszetce, prawko, dowod, dowod rejestracyjny i stowa dla milicjanta z drogowki. I tyle. Za wszystko - za saszetke i dokumenty - ledwo ledwo wyblagal dwie dzialki u dilera. Wczoraj Ruletowi w ogole nic sie nie napatoczylo. Na darmo lazil po ulicach. A dzisiaj to juz bylo calkiem chujowo. Inaczej przeciez w bialy dzien, i to jeszcze na wlasnym podworzu, w zyciu nie przywalilby facetowi. W koncu nie jest glupi. Tego mikrego Botanika przyuwazyl juz kilka dni temu. Mieszkal na drugim pietrze w domu naprzeciwko. Wychodzil z bramy o roznych porach, chyba nigdzie nie pracowal. Lufcik zamykal zawsze przed wyjsciem. Gosciu taki sobie - wylysialy, czesal sie "na pozyczke", ale ubrany niezle: blezer, jedwabna chustka w kieszeni na piersi, biale spodnie. Wyjdzie, wsiadzie do merca i wio przez brame na ulice. Z calego podworza on jeden mial merca. Rulet zalowal jeszcze, ze Botanik nie jezdzi nocami. Takiego smierdziela zwalilby z nog jak nic. Nawet nie zauwazy - wlazi do fury jak pokraka. Capnac teczke, zanim sie polapie - i do bramy! Botanik nosil teczki superasne - skorzane, codziennie innego koloru. Sa takie gnojki, przewaznie pedaly; tacy, zeby nie wypychac spodni, nie wkladaja portfela do kieszeni, tylko do teczki. Kiedy Botanik niosl swoja, niewazne, jakiego koloru, zawsze przyciskal ja do piersi. Mial powod, to na bank. No wiec przez kilka dni Rulet sledzil Botanika, gapil sie na te kolorowe teczki, lykal sline, a dzisiaj sie zdecydowal. Przypililo go. * * * Ruletowi zrobilo sie niedobrze, kiedy sterczal w bramie, a ten gnoj Botanik ciagle nie wychodzil. Nie wytrzymal wtedy, i dziabnal na sucho, co mu sie jeszcze nigdy w zyciu nie zdarzylo. Zdjal z pompki nasadke i uklul sie w zgiecie lokcia, tak po prostu. Na sekunde ulzylo, kiedy poczul zwyczajny, malutki bolik, ale potem zrobilo mu sie jeszcze gorzej. Oszukana zyle przeszyl jakby prad. Rulet az sie skurczyl. I nagle pomyslal: a moze cyknac w kanal pelna szklanke powietrza? Mowia, ze od tego pikawa staje od razu. I czesc, potem - nol problems.Pomyslal i scykal sie. Az tak sie scykal, ze jebnal pompka o sciane. Od razu sie wpienil: co to za cpun bez wlasnej pompki? Schylil sie, podniosl, ale zobaczyl, ze juz trzeba ja bedzie w chuj wyrzucic. Kolka sie wygiela, szklo peklo. Krotko mowiac: padaka. Ale Rulet nie musial dlugo schizowac z powodu zlamanej dmuchawy. Z bramy akurat wyjrzal Botanik i dalej do swojego merca. Teczke dzisiaj mial czarna, przyciskal ja do siebie jak niemowle. Moment byl super, na podworzu - zywej duszy. Rulet skoczyl na Botanika. Skoczyl z tylu, kiedy tamten juz wsadzil leb do fury. Jedna reka cap go za kolnierz, druga szarpnal teczke, ktora Botanik mial pod pacha. Jeszcze syknal dla postrachu: "Siedz, kurwa, cicho, bo zajebie!". A tamten jak nie kwiknie, obiema rekami wczepil sie w teczke i za chuja nie chce oddac. Rulet zreszta sam byl w nerwach, w koncu to srodek dnia, w kazdej chwili brama moze sie otworzyc i ktos wylezie. Nie mowiac juz o oknach. Krotko mowiac, zlapal Botanika obiema rekami za szyje i dawaj tluc jego lbem o drzwi auta. Ze strachu i wscieklosci nic nie slyszal, nie widzial, chyba ze fioletowe kregi przed oczami. Kiedy oprzytomnial, gosciu juz opadl na siedzenie, puscil juche uszami i ryj mu opadl. Rulet wzial teczke i wycofal sie. Jak wybiegl przez brame na ulice, nie pamietal. Za-je-ba-lem, za-je-ba-lem, stukalo w skroniach Ruletowi. Koniec, teraz juz koniec. Spalil sie jak w czolgu! Zaplacze po nim w kacie matka, ojciec rekawem otrze lze. Chociaz tak naprawde ojca nie mial, ale w piosence mozna tak zaspiewac, tej o czolgistach, co sie spalili w czolgu. W ogole to na skrecie Rulet zawsze mial strasznego cykora - wtedy boisz sie wszystkiego, kazdy szmer toba wstrzasa, a w nocy wyjesz ze strachu. A tu jeszcze faceta zalatwil. Umyslnie czy nie umyslnie - chuj to kogo obchodzi. Na pewno jakas pieprzona babcia z okna go widziala, przeciez takie babcie gowno maja do roboty; nic, tylko od rana do nocy gapia sie na podworze. Widziala, poznala Ruleta, i juz wydzwania do mentowni. A na mentownie Rulet nie mial ochoty sie dostac. Zdechlby za kratami bez swojego chleba powszedniego. W okropnych meczarniach. Spokojnie, spokojnie, powtarzal sobie; szedl, depczac to swinstwo, co leci z topoli. Ale uspokoic sie mozna bylo tylko w jeden sposob. W pierwszej niezamknietej bramie obejrzal zdobycz. I o malo co sie nie rozbeczal. W czarnej teczce nie bylo nic. Ani kasy, ani karty kredytowej, ani nawet prawa jazdy. Tylko kupa starych papierow. Nie mogl rozkminic, po jakiego grzyba ten cienias Botanik tak uczepil sie tej makulatury. Tylko sam oberwal i Ruletowi narobil gnoju. Na wszelki wypadek Rulet potrzasnal lepiej tymi kartkami. Byly na nich jakies gryzmoly, sadzone wyblaklym brazowym atramentem, i jeszcze wszystko pokreslone jak skurwysyn. Jedyna korzysc to teczka. Super, prawdziwa skora, zrobiona na krokodyla. A moze nawet faktycznie krokodyl. Rulet ruszyl na bajzel, na skwer przy pomniku bohaterow, gdzie zbieraja sie herosi. Znaczy ci, co grzeja here. Tam nawet w dzien, jesli ma sie farta, mozna znalezc dilera, ktory nie bedzie chcial kasy, ale zgodzi sie na barter. Karma zlitowala sie nad biednym Ruletem, normalnie mu sie pofarcilo. To znaczy, najpierw dreptal bez skutku przez dwadziescia minut. Ludzi na skwerze bylo od groma, ale ciagle nie ci: jeden lezy na trawie, drugi mizia partnera (bo pod pomnikiem byl jeszcze punkt spotkan pedalow). Ale potem na lawce Rulet zobaczyl znajomego dilera Kocia. Kocio, po pierwsze, nigdy nikogo nie zrobil w chuja. Po drugie, zawsze nosil hercie ze soba (Rulet nie mialby teraz sily chodzic gdzies po towar). A co najwazniejsze, bral nie tylko kase. Na wskazujacym palcu mial tatuaz, dla nowych klientow: Pierscien z rombem zaczernionym do polowy. To znaczy: "Diluje na wymiane". Czyli wlasnie to, co trzeba. Odeszli za krzaki. Kocio obmacal teczke. Spodobala mu sie. Umowili sie na dwie dzialki i pompke na dodatek - w miejsce tej rozbitej. Patrzac na "zgietego" Ruleta, Kocio wyrazil wspolczucie: -Co, trzesie cie? Nie ma sprawy, zarzucisz szkielko i przestanie. Sam trafisz czy ci pomoc? -Chuja tam pomoc - odrzekl Rulet, ktoremu ulzylo od samego dotkniecia szkla. -Oj, krew nie chce sie lac, pora sobie w zyle dac! Chcial odejsc, ale Kocio zawolal, pokazujac na porzucone kartki: -Tylko mi tu nie smiec. Tutaj ludzie grzeja. Pozbieraj i wyrzuc do kosza. Rulet wzial papiery pod pache, doszedl do ogrodzenia. Miejsce dobre: tutaj sa krzaki, a tam jezdza auta. Dla kartek znalazlo sie zastosowanie. Polozyl je na kamiennym murku, zeby sobie nie ziebic tylka. Jedna karteczka, z samej gory, spadla, to ja podniosl. Grzecznie i z kultura. Wsunal kartke na spod. Usiadl zadowolony. Napelnil pompke. Z kanalem musial sie chwile pomeczyc, ale w koncu wklul sie w swiatlo. Zaciagnal do szkielka troche krwi do kontroli, jak trzeba. A potem nacisnal tloczek. Dokladnie dwie trzecie, reszte zostawil na poprawke. Zrobilo mu sie dobrze, juz kiedy drzazga trafila do domu, to znaczy w zyle. A po strzale, jak dostal kopa i po calym ciele, po kazdej komorce, rozszedl sie cudowny prad, ogarnelo go szczescie. Wiosna w duszy. Nawiasem mowiac, przypomnial sobie film, ten stary z dziecinstwa: nazywal sie Wiosna. Zaspiewal: "I nawet pien w kwietniowy dzien brzozka byc znowu ma nadzieje". A chuja tam go zlapia. Nawet nie beda szukali. Po pierwsze, bo na tym swiecie na wszystko trzeba klasc lache, a po drugie, w porownaniu z Ruletem reszta ludzi to frajerzy. W oknie nie bylo zadnej babci, bo taka od razu wychylilaby sie i ryj rozdarta. Wszystko okej, nie trzeba schizowac. Wstal i przeciagnal sie z rozkosza. Wzial z kupki jedna kartke i obejrzal. Bardzo sie mu spodobala. W dotyku taka gladka, oblednie zolta i pismo rowniusienkie. Tyle ze papier bez linijek. Pismo trudno odczytac, ale na chuj je odczytywac? Tylko sie baniak niepotrzebnie obciaza. Wszystko mu teraz strasznie sie podobalo: i slonce na niebie, i zielen, i kolorowe samochody na ulicy. Zycie to niezla rzecz, jesli, oczywiscie, zyje sie jak trzeba. I rusza mozgiem. A mozg Ruletowi zaczal chodzic na pelnych obrotach. Nagle do glowy strzelila mu genialna mysl. Nie trzeba wyrzucac papierow do kosza. Sa stare. Maja moze ze sto lat. Hendriks (to jeden znajomy, cpa barbi), niedawno opowiadal, ze na Solance jest facio, ktory skupuje stare papiery. Ma tam biuro; wchodzi sie od podworza. Rulet zapomnial, jak sie to biuro nazywa, ale Hendriks mowil, ze latwo znalezc, bo jest tabliczka. On sam odkryl na strychu cala skrzynie z makulatura, wtedy ten facio duzo stamtad wybral. I kase dal od razu, z miejsca. Moze palant z Solanki wzialby takie kartki? Wyglada, ze na jeszcze jedna dzialke wystarczy. Trzeba w koncu pomyslec o swojej przyszlosci. Genialnosc pomyslu, ktory oswiecil Ruleta, polegala glownie na tym, ze Solanka byla tuz za rogiem. Piec minut drogi, moze nawet mniej. Rulet ulozyl starannie papiery i ruszyl. Prawie ze biegiem. Jakis kiep pogubilby sie predko we wszystkich podworzach i bramach wielkiego szarego domu, z ktorego wyjsc mozna bylo na trzy rozne ulice. Rulet jednak prawie natychmiast znalazl potrzebne wejscie, no bo dekiel pracuje i w sumie wszystko gra. Hendriks mowil, ze tam obok jest jeszcze wjazd do podziemnego garazu albo moze magazyn. Duzy taki, z okratowana brama. Nie da rady pomylic. Jak nic, byla wlasnie brama. Z wjazdem. Tabliczek, co prawda, zamiast jednej - kilka. Ale jak Rulet sie przyjrzal, od razu sobie przypomnial: "Kraj Rad" - tak sie nazywala firma tego facia. Taki nowiutki szyld, miedziany. Blyszczy, az milo patrzec. Czwarte pietro. Mieszkania 13A. Krotko mowiac, poszedl schodami, nie chcialo mu sie czekac na winde. Przy drzwiach byla jeszcze jedna tabliczka: Firma konsultingowa KRAJ RAD Nikolaj Aleksandrowicz Fandorin, magister historii Widzicie go, magister.Rulet zadzwonil. Otworzyla mu zajebista dzaga. Ubrana jak modelka na wybieg, oczy niebieskie, z puszystymi rzesami, plus obrzmiale, troche rozchylone wargi. Takie szprychy podczas seksu, jak je zdrowo wezmie, gryza wargi. Sam Rulet nigdy takiej baby nie wyrwal, nie bylo okazji, ale w kinie, owszem, widywal. Zazwyczaj mialy jeszcze ochryply glos, od ktorego w srodku az cie sciska. Laska oblizala wargi koniuszkiem bardzo czerwonego, to znaczy czerwonego w realu jezyka i spytala z lekka ochryplym glosem: -Pan w jakiej sprawie? Ruleta az scisnelo w srodku. 2. Figle-migle Kiedy weszla sekretarka, Nicholas Fandorin, wlasciciel firmy konsultingowej "Kraj Rad", stal przy oknie i cierpial, przysluchujac sie fortepianowym akordom, ktore z trudem sie przebijaly przez uliczny halas. W samej muzyce nie bylo nic przykrego - popularnego walca Gribojedowa ktos gral gladko i wprawnie, ale Fandorina wyraznie meczyly odlegle dzwieki. To wzdychal, to znow sie krzywil. Kiedy zas piekna melodia na chwile umilkla, a potem zabrzmiala znowu, o wiele glosniej i pelniej, tak ze od razu sie poczulo: to mistrz wzial sie do dziela, Nika calkiem zmarkotnial. Mial po temu swoje przyczyny, ale o nich powiemy pozniej.A zatem - do gabinetu wplynela Wala, rozchylila w usmiechu swoje obrzmiale od kolagenu wargi i oznajmila: -Nikolaju Aleksandrowiczu, klient do pana. Celu wizyty nie podaje, chce to zrobic osobiscie. W ostatnim czasie Wala pracowala nad zmiana imidzu: starala sie wyrazac w sposob cywilizowany i zachowywac jak dama, ale nie bardzo jej to wychodzilo - co chwila wypadala z roli. -Tylko ze wedlug mnie to sa figle - migle - dodala, co w jej zargonie oznaczalo "niepotrzebna strate czasu", i zmarszczyla zgrabny nosek (dwie operacje, trzydziesci tysiecy dolarow). - Zwyczajny narkus. Ja bym go wypieprzyla na zbity leb, ale on cos chyba przyniosl. Chce panu wcisnac. To znaczy zaproponowac sprzedaz - poprawila sie i wytwornym ruchem zmierzwila fryzure. -Kto to jest "narkus"? - ponuro spyta! Nika, podchodzac do stolu. -Narkoman. Przylaza tu same lachudry, a prawdziwych klientow nie ma. Trudno bylo zaprzeczyc. Latem firma "Kraj Rad" na ogol miewala przestoj w pracy. To znaczy w sumie, w porownaniu z minionymi latami, sprawy nie wygladaly tak zle. Radio Jedna Pani Drugiej Pani, najwolniejszy, ale za to najpewniejszy typ reklamy, w koncu zadzialalo i klientela pomalu sie rozszerzala. Od dawna jednak nie trafila sie sprawa naprawde godna uwagi. Wiekszosc z tych, ktorzy pragneli rady, przychodzila do Nicholasa, czyli Nikolaja Aleksandrowicza albo Niki (to zalezy, jak dlugo trwala znajomosc), po prostu zeby sie wygadac, opowiedziec komus wspolczujacemu o swoim skomplikowanym zyciu wewnetrznym i o problemach duchowych. W Ameryce do tego celu sluza seanse psychoanalizy, ale w Rosji ta wysoce dochodowa spuscizna freudyzmu nie przyjela sie i nie przyjmie, przynajmniej dopoki sie nie uwolni od hanbiacego przedrostka "psycho". U Nicholasa tacy klienci nie lezeli na kozetce; siedzieli w zwyczajnym fotelu - dla podkreslenia, ze nie sa zadnymi "psychicznymi", ale calkiem zdrowymi ludzmi, majacymi po prostu slabszy system nerwowy. Gadali godzine lub dwie, dostawali swoja porcje rad i wychodzili w zadumie. Wydawalo sie potem, ze wyssali z czlowieka cala krew, wiec praca z nimi nie byla latwa, za to dosyc poplatna. Tyle ze latem te wampiry energetyczne rozjezdzaly sie po roznych Biarritzach czy Sardyniach, zeby leczyc skolatane nerwy, oczyszczac czakry i odnawiac prane. Mistrza dobrych rad meczyla bezczynnosc. A tu jeszcze ten fortepian... Wala nadstawila uszu - sluch miala wyborny. Zlosliwie spytala: -Brzdaka na forteklapie? Tysiac razy panu mowilam: Em Em nie rozumie, jakie szczescie ja spotkalo. Taki mezczyzna jej sie trafil, a ona... Tylko pana meczy. - Sekretarka westchnela, obrzucila go powloczystym spojrzeniem od stop do glow i ciagnela te sama spiewke: - Ja to bym pana na rekach nosila. Ubierala jak laleczke. O Wali Od czasu, gdy Wala Glen ostatecznie okreslil, to znaczy okreslila swoj gender i chirurgicznie zmienila plec na zenska, zrobila sie po prostu bezczelna i szturmowala szefa zupelnie otwarcie. Na dobra sprawe dawno juz nalezalo ja zwolnic, ale kto inny zgodzilby sie pracowac za tak nedzna pensje? W dodatku, kiedy trafiala sie sprawa serio, drugiej takiej pomocnicy mozna bylo szukac ze swieca.Wspolczesna medycyna idzie naprzod siedmiomilowymi krokami. Szczegolnie ta, ktora powstala niekoniecznie dla ratowania zycia i zdrowia, ale dla zaspokojenia kaprysow i zachcianek. Patrzac na sekretarke Niki, nikt by nie uwierzyl, ze jeszcze pare lat temu byla mlodym mezczyzna i miala na imie Walentin. Twarz, figura, glos, gesty - wszystko uleglo zmianie. Chyba tylko rozmiar stopy pozostal taki jak dawniej, ale u dzisiejszych panien czterdziestkadwojka to przeciez nic wyjatkowego. Swiezo upieczona Wala zgodnie z prawem zmienila dowod, w niezgodzie z nim zas - swiadectwo urodzenia; w pozostalych dokumentach, gdzie plci sie nie podaje, takich jak dyplom albo prawo jazdy, po prostu dopisala do imienia litere "a". Zniszczyla wszystkie swoje stare fotografie. Zmienila garderobe. A nawet kolor samochodu - ze stalowego na rozowy. W taki oto nieplanowany przez nature sposob powiekszyla sie piekniejsza czesc ludzkosci. -Czlowiek musi miec fridom of czojs, wybralam wiec po prostu lepszy gender - wytlumaczyla chlebodawcy, kiedy przyszla do pracy po swoich powtornych narodzinach. -Zenski jest lepszy? - Nika pokiwal glowa. -Nie, meski. Bede miala przeciez do czynienia nie ze swoja plcia, tylko z przeciwna. Wowczas Fandorin, ze uzyjemy slow Wali, przestal jarzyc. -Zaraz, czyzby plec meska byla lepsza od zenskiej? -Bie siur. Faceci sa super! Z bojfrendem mozna i na mecz w telewizji luknac, i przejechac sie na motorze. A z baba nie. No i w ogole nie wyobraza sobie pan, jakie my, baby, jestesmy okropne. Pomocnica oswiadczyla ponadto, ze na taka ofiare zdecydowala sie dla niego, Niki. Przynajmniej nie poczuje sie zboczencem, kiedy w koncu zrozumie, ze oboje sa dla siebie stworzeni. To zreszta wcale nie przeszkodzilo Wali wyskoczyc za maz niemal od razu po powtornych narodzinach. Przyczyny byly dwie. Ajn: cale zycie marzyla, zeby sie przejsc po parku Aleksandrowskim w bialym welonie. Cwaj: Mamona (tak Wala nazywala swoja matke bankierke) odstawila bylego syna od piersi - nie mam, powiedziala, corek i nie chce ich miec. Az czegos przeciez trzeba zyc. No to chyba nie z gownianej pensji u Niki? Bylo to zatem malzenstwo z rozsadku, z wyrachowania. W kazdym razie jesli chodzi o narzeczona. Maz natomiast, Maks Ziuzin, wlasciciel imperium platnych toalet, zabujal sie w cudzie chirurgii plastycznej po uszy. Wesele urzadzili normalne, jak ludzie - wystawne, w palacu z czasow Katarzyny Wielkiej. Fotoreportaze z uroczystosci pojawily sie we wszystkich kolorowych pismach; przy okazji Wale ochrzczono mianem "rusalki", "krolewny labedzi" i "zagadkowej nieznajomej". Tyle ze zycie rodzinne im sie nie ulozylo. Kiedy wyszlo na jaw, z jakiego powodu zona nie moze miec dzieci, szczesliwy malzonek wpadl w szal. Chcial nawet zamordowac Wale, udusic ja golymi rekami, ale akurat w jej wypadku bylo to niewykonalne, chyba ze z udzialem ochroniarzy, a na ich wezwanie Maks sie nie zdecydowal - bal sie czarnego pi-aru. W rezultacie poza uszczerbkiem moralnym doznal jeszcze fizycznego w postaci siniakow i wybitego zeba. Zreszta rozwiedli sie w sposob cywilizowany, bez zadnych barbarzynskich wyskokow. Krol toalet byl moze i wybuchowy, ale nie glupi. Kolejna fala publikacji w prasie w niczym by mu nie pomogla. Jako pamiatke po niedlugim malzenstwie Wala zachowala przyzwoite alimenty i nazwisko meza - nie chcialo jej sie co chwila wyrabiac nowych dokumentow. Wydarzenia te spowodowaly, ze Fandorin musial przez prawie miesiac obywac sie bez sekretarki, a potem wszystko wrocilo, jak mowi Eklezjasta, "na okregi swoje". -Daj spokoj - burknal Nika. - I zebys nie smiala nazywac mojej Altyn "Em Em"! Ile razy mam ci mowic? Ten idiotyczny skrot oznaczal "Madame Mamajewa". -Tak? - obruszyla sie Wala. - A ona moze innych wyzywac od "transformerow"? A sama to jak dokazuje na oczach meza? -Dosyc juz o tym! - Fandorin uderzyl dlonia w stol - Popros klienta! Kiedy Wala zniknela, szybko podszedl do okna i zaczal nasluchiwac. Cisza. Walc juz sie skonczyl. Ale magister historii posmutnial jeszcze bardziej. Co oni tam robia? -Dzien dobry - powiedzial nonszalancko jakis mlody czlowiek. Nika obejrzal sie. Wysoki chlopak szedl w jego strone z plikiem papierow pod pacha i wyciagal do niego reke. Wydal sie Fandorinowi sympatyczny: wysoki, smukly, o pieknych ciemnych oczach. Ubrany byl, co prawda, dziwnie: pomimo upalu mial ciezkie buty i koszule z dlugimi rekawami. Za to usmiech - ladny. Od razu widac, ze musi byc w znakomitym nastroju. Wcale nie wygladal jak cpun. Nika popatrzyl z wyrzutem na stojaca w drzwiach sekretarke. -Slyszalem, ze pan skupuje stare papiery - powiedzial gosc, nie przedstawiajac sie. - Rzuci pan okiem na to? Nika poprosil go, by usiadl. Potem wzial do reki papiery i - jak to mial w zwyczaju - najpierw je obwachal. Kartki pachnialy jak trzeba: prawdziwa staroscia, bezpowrotnie minionym czasem. Ten aromat, od ktorego nie znal lepszego na swiecie, zawsze przyprawial magistra o zawrot glowy. Fandorin glosno kichnal, przeprosil i kichnal jeszcze raz. Kiedy jednak przerzucil kartki, zobaczyl, ze rekopis nie jest znowu taki stary. Gatunek papieru, kolor atramentu i nacisk piora wskazywaly na druga polowe XIX wieku. Pioro juz ze stalowka, ale sposob, w jaki piszacy stawial litery, swiadczyl o tym, ze uczyl sie pisac piorem gesim, za czasow Mikolaja I, i prawie na pewno w ktorejs ze szkol rzadowych. W wypadku edukacji domowej charakter pisma bylby bardziej miekki i niedbaly, a tutaj to prawie kaligrafia. Poza tym linijki zwykle wyrownane. Nie mogl to byc jednak pisarz urzedowy ani kopista - tyle bylo skreslen i poprawek. O, sa nawet rysunki na marginesach. Gotyckie okno, jakies geby. Narysowane tak sobie, po dyletancku. Fandorin zauwazyl duzy napis ROZDZIAL I i poczul sie troszke rozczarowany: to chyba jakis traktat albo dzielo literackie. Przerzucil kartki. Pismo, chociaz ladne, z trudem jednak dawalo sie rozszyfrowac. Nika zmruzyl oczy i odczytal pierwsza linijke, jaka sie napatoczyla: "swietego Porfirija, upamietnionego tym, iz pierwszych chrzescijan Ziemi Swietej ocalil od ucisku poganskiego". A wiec najwyrazniej cos ku zbawieniu dusz. W owych czasach wielu bawilo sie podobna pisanina. Ta grafomania musiala butwiec w jakims kufrze, zapomniana przez poltora stulecia, w dodatku zostala troskliwie w cos zawinieta, bo inaczej zapach epoki by nie przetrwal... -Kartki na odwrocie sa czyste... To swietnie - powiedzial na glos. - Mam znajomego artyste, ktory rysuje piorem na starym papierze. Jesli tekst nie posiada wartosci, podaruje mu go. -A mi ile pan odpali? - Sympatyczny mlody czlowiek pociagnal nosem i przez koszule podrapal sie w lokiec. -Papiery sa dobrze zachowane. Moge dac po trzydziesci rubli za strone. Ile tu jest stron? Na oko bylo ich jakies dwadziescia, moze dwadziescia piec. -Za mniej jak tysiac nie sprzedam - twardo oswiadczyl interesant. Wala parsknela. -No jasne. - I dodala cos dziwnego: - Na jeden heroiczny czyn. Chlopak jednak najwyrazniej zrozumial to zagadkowe stwierdzenie. Odwrocil sie i rzucil krotko: -Nie twoja sprawa. Liczacy strony Nika juz mial przywolac bezczelnego mlodzienca do porzadku, nagle jednak zamarl z na wpol otwartymi ustami. Ostatnia kartka byla prawie czysta, nie zawierala zadnego tekstu, tylko dosc duzymi literami napisany tytul: TEORYJKA Opowiesc petersburska przez F. Dostojewskiego Dlaczego tytul znalazl sie na samym spodzie? - to pierwsze, co przyszlo Nice do glowy. Potem od razu zatrzesly mu sie rece; poczul, ze robi mu sie goraco.To byc nie moze! Czyzby rekopis Dostojewskiego? Faktycznie, rysunki wydaly mu sie jakos znajome! Sadzac po skresleniach, to nie kopia, tylko brudnopis. A wiec co z tego wynika? Pisane reka mistrza?! Brudnopis tak, ale czego? Teoryjki? Nika jakos sobie nie przypominal takiego utworu Dostojewskiego. Chociaz, oczywiscie, nie jest specjalista. Moze to jakis szkic, niezrealizowany zamysl? W domu, w szafie bibliotecznej, Nika mial akademickie wydanie dziel zebranych, wszystkie trzydziesci tomow. Pewnie ta Teoryjka tam jest. Trzeba ja znalezc, przyniesc tutaj i porownac tekst. -Wie pan co... - powiedzial Fandorin polglosem. - Prosze tu poczekac. Zdaje sie, ze to... Nie, najpierw musze sprawdzic. Zaraz wroce. Niech pan tylko nie wychodzi. Zdaje sie, ze mlodemu czlowiekowi jego reakcja wydala sie podejrzana. Klient szybko zabral z biurka rekopis i przycisnal go do piersi. -Spoko - powiedzial i sciagnal brwi. - Zmienilem zdanie. Nie oddam za tysiac. Ruleta nikt jeszcze nie zrobil w lewo. -Kogo? -Rulet to ja - przedstawil sie mlody czlowiek nazwiskiem albo ksywka. -A ja - Nikolaj Aleksandrowicz, bardzo mi przyjemnie. Niech pan poslucha, nie zamierzam wcale pana nabierac - zaczal tlumaczyc zdenerwowany Nika. - Po prostu musze sie przekonac... Jesli to jest to, co mysle, to... to... to bedzie... Niech pan tu na razie posiedzi. Zaraz wroce. Mijajac Wale, na wszelki wypadek szepnal: -Nie wypuszczac. Za nic w swiecie. Wala kiwnela glowa i stanela w przejsciu, zagradzajac je calkowicie swoim silikonowym biustem. Ruszyc ja z miejsca moglby teraz chyba tylko buldozer. * * * Fandorin nie musial isc daleko - mieszkal przeciez w sasiedniej klatce schodowej.Na to, zeby zejsc na podworze, przejsc dziesiec metrow i wejsc na gore, potrzebowal dwoch minut. Nastepne piec spedzil pod drzwiami wlasnego mieszkania, zastanawiajac sie: zadzwonic czy otworzyc kluczem? Przez caly ten czas ze srodka plynely smetne dzwieki walca Gribojedowa - raz po uczniowsku niesmiale, raz po mistrzowsku pewne. Altyn Mamajewa, zona Nicholasa A. Fandorina, bylego poddanego i baroneta Jej Krolewskiej Mosci, wladczyni wielkiej Brytami, obecnie zas obywatela Federacji Rosyjskiej, brala lekcje muzyki. I to nie od pierwszego lepszego nauczyciela, ale od samego Rostislawa Bekkera, chluby kultury ojczystej i laureata wszelkich mozliwych konkursow. No i patrzcie panstwo, co z tego wyszlo. Po pierwsze. Piekny, slawny i bogaty geniusz 5 (slownie: piec) razy w tygodniu biega na Solanke, zeby tracic swoj bajecznie cenny czas dla dyletantki ledwo znajacej nuty. Po drugie. Kobieta interesu, wrecz pracoholiczka, redaktorka naczelna poczytnego pisma, wracajaca z redakcji nie wczesniej niz o dziewiatej wieczor, codziennie znajduje poltorej godziny, zeby wrocic do domu na lekcje. Zadnej jeszcze nie opuscila. A odbywa je, podkreslmy, o takiej porze, kiedy nie ma w domu ani meza, ani dzieci. Po trzecie. Altyn zawsze mowila, ze szkola muzyczna, wszystkie te etiudy Goedickego czy Majkapara to jedno z najgorszych wspomnien z jej dziecinstwa. Po czwarte. Za 5000 (slownie: piec tysiecy) dolarow (!) kupila fortepian marki Gerbstadt. Po piate. Zblizajac sie do granicy trzydziestu pieciu lat i wchodzac w najlepszy dla kobiety wiek, Altyn stala sie tak oszalamiajaco piekna, ze cholerny Rostislaw bylby po prostu idiota, gdyby nie zaproponowal jej swoich bezcennych lekcji. Do tego wlasnie doprowadzila znajomosc ze slawnym czlowiekiem, zawarta podczas imprezy promocyjnej pisma (niech je szlag trafi!). Altyn zaplonela nagla miloscia do harmonii dzwiekow, laureat zapalil sie do pedagogiki, a wlasciciel firmy o niejasnym profilu, N.A. Fandorin, utracil spokoj. No dobra, nic takiego sie nie dzieje, powiedzial Nika. Nie nakrecaj sie. To zwyczajne lekcje muzyki. Tylko jak ma wejsc? Jesli bez dzwonka - bedzie wygladalo tak, jakby wchodzil po kryjomu. Ale dzwonic do wlasnego mieszkania to jeszcze dziwniejsze. A moze powiedziec, ze zapomnial klucza? W koncu otworzyl drzwi sam, ale dlugo zgrzytal kluczem w dziurce i w przedpokoju specjalnie narobil halasu. Na stoliku w korytarzu lezaly obok siebie nieduza teczka wirtuoza i wielka torba Altyn. Wiadomo, ze postawni mezczyzni lubia male torebki, a miniaturowe kobiety - wielkie, ale biedny Nika w tym niewinnym widoku dostrzegl nowy powod, zeby sie zadreczac. Teczka byla ze strusiej skory i kosztowala na pewno wiecej, niz wynosil miesieczny dochod "Kraju Rad". A ile kosztowala torebka ze skory weza, nieszczesnik nie mial pojecia, bo nie stac go bylo na takie prezenty dla malzonki - Altyn robila je sobie sama. Niestety, PBWP (przedsiebiorca bez wyksztalcenia prawniczego) Fandorin byl znacznie ubozszy od zony, nieporownanie zas ubozszy od wlasnej sekretarki. O czym obydwie nieustannie Nicholasowi przypominaly, w dodatku (to juz najgorsze ze wszystkiego) nie robiac wymowek, ale wspierajac go materialnie. Altyn kupowala mu drogie marynarki i koszule, klamiac przy tym bezczelnie o jakichs niebywalych wyprzedazach po 4999 rubli. Wala zas nabrala zwyczaju ofiarowywania szefowi drogich prezentow z najbardziej fantastycznych okazji. Znajac go na wylot, wybierala rzeczy, co do ktorych miala pewnosc, ze Nika nie bedzie w stanie odmowic ich przyjecia. To na Dzien Mezczyzn podarowala mu urzednicza szpade z wygrawerowanym inicjalem "F" (a moze nalezala do dziadka, Erasta Pietrowicza?!), to na Pierwszego Maja (niczego sobie swieto) zdobyla dwa bilety na koncert rockowej grupy Sparks, ktora Nika ubostwial od czasow studenckich. A niedawno, w Dniu Niepodleglosci, wreczyla mu falszywy szesnastowieczny dublon z Hiszpanii. Oficjalna nazwa monety - excelente; "dublonem" nazwano ja z racji podwojnego portretu wspolrzadzacych, Ferdynanda Aragonskiego i Izabeli Kastylijskiej. Z rewersu jednak zlazla cienka warstwa pozloty i widac bylo wybite z olowiu wnetrze. Fantastyczna rzecz! Eksponat muzealny, z pewnoscia kosztowal kupe pieniedzy, ale nie o to chodzi. Falszywy dublon mial w sobie cos osobliwego. Kiedy Nika musial sie skupic, wyjmowal z portfela monete, obracal ja w palcach, gladzil jej nierowna powierzchnie, i prawie zawsze mu to pomagalo: przeskakiwala jakas iskierka, mysl skrecala w stosownym kierunku i rozwiazanie problemu nasuwalo sie samo. Sa takie dajace energie artefakty, to od dawna wiadomo. Jedne dzialaja uniwersalnie, inne - w scisle okreslonym zakresie. Kilka lat temu Nika po dlugich i solidnych badaniach doszedl do wniosku, ze otrzymany przezen w spadku stary nefrytowy rozaniec nalezal niegdys do Erasta Pietrowicza i sluzyl genialnemu detektywowi do pozaracjonalnej koncentracji energii myslowej. Wnukowi te paciorki dziadka w ogole nie pomagaly - zwyczajne zielone kamyczki, nic szczegolnego. Za to podrabiany dublon nadal sie w sam raz. Takze i teraz, szykujac sie na spotkanie z zona i jej preceptorem, obracal w kieszeni falszywe zloto. Jak sie zachowac? Co powiedziec? Przypomnij jej o dzieciach, przeciez jest matka, przyszla mu do glowy zbawcza mysl. Od razu znalazl sie tez odpowiedni wyraz twarzy: lagodny, ale troche zafrasowany. -Dzien dobry - powiedzial uprzejmie i nieco roztargnionym gestem (to znaczy dokladnie tak, jak nalezalo) uscisnal reke laureatowi, ktory ze swej strony usmiechnal sie dwuznacznym kocim usmiechem. Zone zas poinformowal: -Ja tylko na chwileczke, musze cos sprawdzic. - A polglosem dodal: - Sluchaj, musimy znalezc chwilke czasu, zeby pomowic o Geli. Cos sie z nia dzieje. Moze wieczorem? Pianista dyskretnie sie odwrocil, a twarz Altyn, zarumieniona (zakladamy, ze to tylko wplyw muzyki) i straszliwie piekna, drgnela, przybierajac wyraz lekkiej skruchy. Strzala trafila w cel. -Przeciez wiesz, ze mam o jedenastej nocny test-drive. Przez ostatnie dwa lata pani Fandorin szefowala pismu "High Heels", tygodnikowi dla kobiet milosniczek samochodow: minimum szczegolow technicznych, maksimum elegancji i praktyki. Altyn pracowala najpierw jakis czas w dziale politycznym, potem w erotycznym, by na koniec znalezc cos, co przypadlo jej do serca. Zadnych brudow, same pozytywne emocje, a w dodatku co miesiac do przetestowania nowe auto, jedno szykowniejsze od drugiego. O czym jeszcze moglaby marzyc wspolczesna bizneswoman? -Tak, tak, oczywiscie, zapomnialem. - Nika z falszywa pokora pokiwal glowa. Ze niby rozumie, oczywiscie, muzykowanie i test-drive sa wazniejsze niz rodzona corka. - Coz, nie bede przeszkadzal... Prosze kontynuowac. Po czym ruszyl do pokoju, ku polkom z ksiazkami. Popatrzyl na swoje odbicie w szybie i skrzywil sie. No i co, obludniku, postawiles na swoim, zepsules zonie przyjemnosc? A moze ona po prostu chce dobrze grac na fortepianie? W wieku trzydziestu pieciu lat nagle odkryla cudowny swiat muzyki? Wodzac palcem po alfabetycznym indeksie utworow wlaczonych do kompletnego wydania dziel Dostojewskiego, dreczyl sie jeszcze przez chwile tymi myslami, potem jednak wzial sie w garsc. Popatrzyl znowu, juz skoncentrowany. Wiele do sprawdzania nie bylo. Na litere T w spisie figurowala jedna jedyna pozycja: "Tajna narada, ks(iaze) D. Ob(olen)ski" (1875, niezreal. pom., XVII, 14, 250, 443". I tyle, zadnej Teoryjki. Czyzby?!... Stop, stop, powstrzymal sie Nika. Nie spieszmy sie. Trzeba przejrzec uwazniej rekopis. Najprawdopodobniej to jest brudnopis jakiejs pracy, ktora pozniej otrzymala inny tytul. * * * Niemniej do biura wpadl zadyszany - nie skorzystal ani z jednej, ani z drugiej windy, nie mial cierpliwosci.-Nie odszedl? -Probowal - z zimna krwia odrzekla Wala, stojac przy oknie i poprawiajac makijaz. - W dodatku uzywajac przemocy. Pieprzony... o, pardon, zalosny bokser. Samymi rekami dlugo machac nie mozna. Taekwondo jest lepsze. -Co, jeszcze go pobilas? - krzyknal przerazony Nicholas. - Oj, Wala, Wala, co ja mam z toba zrobic?! Zajrzal do gabinetu i zobaczyl, ze wlasciciel unikatowego rekopisu siedzi w kucki, trzymajac sie obiema dlonmi za krocze. Podbrodkiem przyciska do piersi rekopis. Twarz ma blada i pelna zlosci. -Moje! Nie oddam! - wysyczal. - Gnojki! -Nikt nie zamierza odbierac panu wlasnosci - pospiesznie zapewnil go Fandorin. - Na milosc boska, prosze wybaczyc mojej sekretarce. To przeze mnie. Nazbyt doslownie potraktowala prosbe, zeby pana nie wypuszczac. Ale pan, zdaje sie, pierwszy probowal ja uderzyc? Niech pan sie napije wody i uspokoi... Wzial mlodego czlowieka za lokiec i posadzil w fotelu. -Jesli panski rekopis okaze sie tym, co mam na mysli, to jest naprawde bezcenny. To skarb narodowy, nie, co ja mowie, skarb kultury swiatowej! Ale zeby sie upewnic, musze go przeczytac. Pozwoli pan? -Gowno! - warknal Rulon, to znaczy Rulet, tak, tak, Rulet. - Dawaj tauzena, to pozwole. Tylko przy mnie. -Co pan ciagle z tym tauzenem! - zirytowal sie Nika. - Powtarzam: mozliwe, ze to wydarzenie kulturalne o swiatowym zasiegu! Naprawde, niech sie pan napije wody. -Nie chce wody! Gdzie tu jest ubikacja? -Za drzwiami, na lewo. Moze najpierw pozwoli mi pan zajrzec? Fandorin wyciagnal reke po kartki, ale kiedy natknal sie na wymowne, pelne zlosci spojrzenie, westchnal i wyjal banknot tysiacrublowy. Dopiero wtedy Rulet podal mu rekopis. -Tylko do poczytania. Jak wroce, to oddasz - zastrzegl sie zle wychowany mlody czlowiek i szybko wyszedl. -Widzisz, jak go obrazilas - powiedzial Fandorin z wyrzutem do wygladajacej zza drzwi sekretarki. - A na poczatku byl taki mily. Wala pogardliwie zmarszczyla nosek. -Nie szkodzi, zaraz bedzie milszy. -Dlaczego tak myslisz? - spytal Nika, wygladzajac lekko pomieta pierwsza kartke. -Bo da sobie w zyle i od razu bedzie jak miod. Ale Fandorin juz tych slow nie slyszal, zaglebil sie w lekturze. Najpierw troche trudno mu bylo odczytac pismo, ale wkrotce sie w nim polapal i odtad wszystko poszlo jak z platka. Teoryjka Opowiesc petersburska przez F. Dostojewskiego Rozdzial pierwszy A moze to i lepiej* W poniedzialek od samego rana Porfirij Pietrowicz zajmowal sie sprawa klopotliwa wprawdzie, ale nie pozbawiona przyjemnosci - urzadzal sasiadujace ze swoim gabinetem sluzbowe mieszkanie (rzecz bardzo wygodna!). Nalezalo w nim to i owo naprawie i pomalowac, dodac mu nieco wiecej przytulnosci, co najtrudniejsze zas - znalezc miejsce na ksiazki lezace na razie w pudlach. Poprzedniemu mieszkancowi wystarczala jedna jedyna szafa, w ktorej trzymal zakurzone tomy kodeksow prawnych; nowy natomiast lubil lekture nie tylko prawnicza, ale i wszelka inna, tak ze musial zamowic u stolarza dwa dziesiatki polek, ktore dopiero teraz przywieziono i rozmieszczano zgodnie ze wskazowkami.Z rozkosza wdychajac zapach wiorow i swiezego lakieru, radca dworu (taka range mial nowy lokator) az mruczal z zadowolenia, ustawiajac wlasnorecznie w rzedach dziela Kartezjusza i Mirandoli, tomiki Lermontowa i Puszkina, a takze najnowsze utwory zachodnich literatow - Stendhala, Dickensa, Goethego, szczycil sie bowiem znajomoscia trzech najwazniejszych jezykow europejskich, nie mowiac o starozytnych. Nie mozna powiedziec, zeby Porfirij Pietrowicz, przed szescioma dniami mianowany komisarzem sledczym cyrkulu kazanskiego policji m. Sankt Petersburga*, byl mezczyzna przystojnym czy bodaj okazalym. Wzrostu mniej niz sredniego, tegawy, a nawet z brzuszkiem, bez wasow i bokobrodow, z krotko ostrzyzona, duza glowa o kulistym ksztalcie, uwypuklona jeszcze na potylicy. Pulchna, okragla twarz o troche zadartym nosie miala barwe niezdrowa, ciemnozolta, ale byla dosyc zywa, wrecz kpiarska. Wygladalaby pewnie i na dobroduszna, gdyby nie wyraz oczu, blyszczacych jakos slabo, wodniscie, a oslonietych bialymi niemal, ruchliwymi, jakby mrugajacymi do kogos rzesami. Spojrzenie owych oczu dziwnie nie harmonizowalo z cala postacia, majaca w sobie cos wrecz babskiego. Ci jednakze, ktorzy Porfirija Pietrowicza znali ze sluzby, nie dawali sie zwiesc plynnoscia jego niespiesznych ruchow czy tez przymilnoscia mowy. A i nowi wspolpracownicy juz zdazyli zauwazyc, ze jest czlowiekiem roztropnym, chociaz niewolnym od pewnych dziwactw.Urzadzanie mieszkania byloby absolutna rozkosza, gdyby nie jedna okolicznosc - niezwykle dokuczliwy, rzadko zdarzajacy sie w stolicy, prawie czterdziestostopniowy upal. Porfirij Pietrowicz sam umocowal na ramie okiennej znakomity niemiecki termometr, wskazujacy temperature i wedlug skali Reaumura, i Celsjusza. Teraz przygladal sie z irytacja, jak srebrzysty slupek pelznie w gore, stwierdziwszy zas, ze ow proces zakonczyl sie, kiedy slupek siegnal prawie kreseczki z liczba 38, mogl tylko westchnac. Przydalby sie teraz Hindus z wachlarzem, jak u Anglikow w Kalkucie, pomyslal mimo woli radca dworu, chociaz ani w Kalkucie, ani tez w ogole za granica w zyciu nie byl. Skoro jednak w kazanskim cyrkule policji nie zatrudniano usluznych Hindusow, uznal, ze pora udac sie do mieszkania, ktore na czas remontu wynajmowal w poblizu cyrkulu, tuz obok, przy ulicy Oficerskiej. Tam, w lazience, czekalo napelnione woda naczynie, a na lancuszku - niezwykle wygodna konewka, ktora mozna swietnie polewac sie woda, nie korzystajac z pomocy osob postronnych. Do dziwactw Porfirija Pietrowicza mozemy bowiem zaliczyc i to, ze nigdy zadnych sluzacych nie zatrudnial i zawsze zajmowal sie soba sam; gdyby wiec ow slawetny Hindus jakims cudem sie przy nim pojawil, i tak nie wolno byloby mu machac wachlarzem. Komisarz wzial kapelusz do reki i narzuciwszy surdut na przepocona koszule, przeszedl nieduzym korytarzem do swojej pracowni, skad wygodniej wychodzilo sie na ulice, ale nie zdazyl otworzyc drzwi do nastepnego pokoju, do gabinetu przyjec - same otwarly sie na osciez. Prosto na niego, omal nie zwalajac go z nog, wpadl zziajany mlody czlowiek, ktorego radca dworu od razu poznal. Byl to Zamiotow, kancelista z trzeciego rewiru. Zamiotowa i reszte tamtejszych urzednikow nowy komisarz sledczy poznal w zeszlym tygodniu, kiedy wizytowal wszystkie placowki policyjne podlegajacego mu cyrkulu. Dziwna rzecz. W wygladzie Zamiotowa nie bylo nic odpychajacego ani - tym bardziej - przerazajacego, a tymczasem ledwie Porfiry Pietrowicz zobaczyl jego mine, od razu serce scisnelo mu bardzo niedobre przeczucie. Ale, prawde mowiac, co w tym dziwnego? Jesli policyjny urzednik o niezwyczajnej porze wpada bez pukania do gabinetu komisarza sledczego, to czegoz dobrego mozna sie spodziewac? -Pardon! - zawolal Zamiotow, odskakujac nieco do tylu. - Prosze o wybaczenie, wasza wiel... moz... Potracilem pana, wasza... wielmo... moznosc! Biedaczysko tak sie zadyszal, ze ledwie mogl mowic; wypowiedzenie pelnego tytulu stanowilo dlan najwyrazniej przeszkode nie do pokonania. Ale Porfiry Pietrowicz juz zrozumial, ze musialo sie zdarzyc cos naprawde niezwyklego, stosownie do tego wiec postapil: wzial kanceliste za reke i mocno nia potrzasnal. -Pan jestes Zamiotow z trzeciego, tak? Zechce pan, laskawco, dac sobie spokoj z tytulami i zwracac sie do mnie po prostu "Porfiriju Pietrowiczu". Zlitujze sie pan, nie jestesmy w wojsku. Przepraszam, ale zapomnialem: jak po ojcu? -Aleksandr... Grigorjewicz - lapiac powietrze, wykrztusil urzednik. Byl to czlowiek bardzo jeszcze mlody, dwudziestodwuletni, o fizjonomii smaglej i ruchliwej, ktora wskazywalaby na kogos nieco starszego. Ubrany byl modnie, wrecz fircykowato, uczesany z przedzialkiem na glowie i wypomadowany; na bialych wypielegnowanych palcach mial liczne sygnety i pierscionki, na kamizelce natomiast - zlote lancuszki. -No i coz tam u was na Stolarnej sie zdarzylo, prosze mowic - polecil komisarz (przy ulicy Stolarnej miescil sie posterunek policyjny trzeciego rewiru). -Wyslal mnie do pana Nikodim Fomicz, nasz komisarz! Sam zostal na miejscu przestepstwa! - Nastepnie zdenerwowany Aleksandr Grigorjewicz znowu zaczal mowic niezbyt zrozumiale i nagle jak nie krzyknie: - Zabili! Zamordowali! Dwie naraz. To znaczy nie dwie, tylko... Zachlysnal sie i zamilkl skonfundowany. Radca dworu zas na moment przymknal opuchle zoltawe powieki i ledwie dostrzegalnie sie przezegnal. Przeczucie go nie omylilo. -Ach, to tak, laskawco - odezwal sie cienkim, przenikliwym glosem, mocno trzymajac Zamiotowa za reke i prowadzac go do stolu, gdzie stala karafka z woda. - Przede wszystkim napijze sie, laskawco, wody... O, tak. A teraz prosze usiasc na fotelu i wszystko po kolei, laskawco, po kolei. Kogo zabito, gdzie i kto to zrobil? Aleksandr Grigorjewicz napil sie wody i usiadl, troche sie uspokoil, po czym okazalo sie, ze potrafi mowic nie tylko wyraznie, ale i dorzecznie. -Na Jekatierynhofskim, lichwiarke nazwiskiem Szeludiakow, we wlasnym mieszkaniu. Uderzeniem w glowe. Chcialem juz isc do domu, a tu taka sprawa. Pobieglem po pana. Najpierw do tamtego panskiego mieszkania, ale nikogo nie zastalem, no to przylecialem tutaj. A nuz, mysle sobie, zastane pana jeszcze na sluzbie... -Zamordowana? W celu rabunkowym? - powiedzial Porfirij Pietrowicz, kierujac pytanie raczej sam do siebie. Teraz wzburzenie kancelisty stalo sie zrozumiale. Halasliwe i brudne kwartaly, ciagnace sie wzdluz brzegow kanalu Jekatierynskiego, nigdy nie zaliczaly sie do spokojnych i bezpiecznych. Im blizej slawetnego placu Siennego (szczesliwie plac ow podlegal sasiedniemu cyrkulowi spaskiemu), tym czesciej trafialy sie traktiernie, szynki i siedliska rozpusty. Pijackie bojki, drobne kradzieze, oszustwa i inne podobne zajscia, nieuniknione w kazdym wielkim miescie, tutaj zdarzaly sie codziennie. Niejednokrotnie pobito kogos na smierc, po pijanemu albo podczas klotni. Ale morderstwa z premedytacja, zawczasu zaplanowane zbrodnie nie byly tu sprawa czesta. Bardzo mozliwe, ze cos takiego zdarzylo sie po raz pierwszy w ciagu calej niedlugiej sluzby mlodego Aleksandra Grigorjewicza. O ile komisarz pamietal dane statystyczne, przez caly miniony rok w Sankt Petersburgu, we wszystkich jego dziesieciu cyrkulach, dokonano pietnastu umyslnych zabojstw. W dodatku sprawca kazdego z nich zostal wykryty, bo rosyjski morderca to nie jakis tam Anglik, ktory zabija z zimna krwia, a potem zaciera siady na tyle starannie, by nikt go nie znalazl. Zloczynca rosyjski nie jest specjalnie przebiegly, to goraca glowa, liczy, ze "a nuz sie uda". Jesli nie wpadnie od razu, to pojdzie do knajpy i wygada wszystko pierwszemu czlowiekowi, z ktorym wydulda butelke. Albo rankiem wytrzezwieje, zlapie sie za glowe, pobiegnie miedzy ludzi i sam sie przyzna: wiazcie mnie, prawoslawni, zabilem! Po pierwsze, trzeba porozsylac agentow po szynkach, zanotowal w myslach Porfirij Pietrowicz. Nastepna sprawa to siady na miejscu zbrodni. No i, oczywista, wypytac sasiadow. Oj, co za nieszczescie. Nie zdazyl nawet objac stanowiska jak nalezy, ledwie przyjal gratulacje od wszystkich zyczliwych ludzi, a tu juz - umyslne zabojstwo. Byle sie tylko nie zblaznic. Myslal o tym z obawa, ale tez nie mozna powiedziec, zeby calkiem bez zadowolenia. Od razu poczul znajome, przyjemne laskotanie w nosie, bo charakter mial juz taki, ze lubil rozwiazywac trudne zagadki i pelnia zycia zyl wlasnie wtedy, gdy prowadzil jakies nader skomplikowane sledztwo. -Zechce pan poczekac. - Otrzasnal sie nagle z tych rozmyslan. - Powiedzial pan: "dwie naraz"? Nie przeslyszalem sie? Czyzby zamordowano dwie osoby? - Zniecierpliwiony, odebral szklanke Zamiotowowi, ktory znowu podniosl ja do ust. - Niechze pan mowi! -Mordowano dwie, a zamordowano jedna - nie bardzo jasno zaczal tlumaczyc Aleksandr Grigorjewicz, ale od razu sie poprawil: - Alona Iwanowna, ta lichwiarka, mieszka z siostra. No wiec siostre tez ktos stuknal w glowe, ale nie na smierc. Tylko ja ogluszyl. Kobiete zawiezli do Szpitala Obuchowskiego. Nasz porucznik Ilja Pietrowicz chcial niezwlocznie biec, zeby ja przesluchac, ale kapitan nie pozwolil. Powiedzial, ze to nie nasza sprawa. Tym, mowi, niech juz zajmie sie sledczy. -No i bardzo, bardzo slusznie postapil szanowny Nikodim Fomicz! Twarz radcy dworu sie rozjasnila, i to z dwoch powodow naraz. Po pierwsze, zbrodnia jednak okazala sie wcale nie europejska, ale swojska, rosyjska, w stylu "a nuz sie uda". A po drugie, zywy swiadek to zupelnie inna sprawa. Wszystko opisze, wszystko opowie, wskaze przestepce, za ktorym wyslemy nastepnie Ust gonczy, a dalej juz nie nasza sprawa, niech go policja szuka. A zatem coz: moze to i lepiej? Nowy komisarz sledczy nie zdazyl nawet na dobre objac stanowiska i od razu, w pierwszym tygodniu, wykryl sprawce umyslnego zabojstwa, polaczonego z grabieza. Przelozonym wszakze wszystko jedno - byl swiadek czy nie, wystarczy, jesli sprawe sie zamknie i zlozy raport. No i prosze bardzo, laskawi panstwo. Zyska na tym i reputacja, i karta przebiegu sluzby*.Ale takie uskrzydlone mysli nawiedzaly Porfirija Pietrowicza niedlugo. Kiedy wraz z kancelista wyszli na ulice, zeby udac sie do Szpitala Obuchowskiego, radcy dworu przyszla do glowy mysl nowa, niepokojaca. -A te siostre, laskawco, mocno uderzyli czy nie? Nie umrze nam przypadkiem? -Tego powiedziec nie umiem. Kiedy ja wiezli, byla nieprzytomna. Lichwiarka zginela od jednego ciosu. A Lizawieta ma widac mocna glowe. Ostrze moglo sie tez zeslizgnac. Prosze wybaczyc, ale nie wiem. Aleksandr Grigorjewicz rozlozyl rece, a komisarzowi znowu smetnie scisnelo sie serce. Juz nie zwracal uwagi na upal; puscil sie ulica niezbyt statecznym klusem. Zamiotow pobiegl za nim. Na rogu placu Siennego zatrzymali sie, bo tegawy Porfirij Pietrowicz calkiem sie zasapal i musial zaczerpnac powietrza. Dyszac glosno i trzymajac sie za bok, myslal: kiepsko z tym moim zdrowiem. Kiedys bylo inaczej: przebiec wiorste - to zadna nowina. Ma sie rozumiec, wiek juz nie ten, ale inni trzydziestopieciolatkowie - jeszcze, ho, ho, jakie byczki. A ja co, serce nadwerezone mocna kawa i mnostwem papierosow, w zoladku wieczna zgaga wskutek kawalerskiego wiktu, z tego rowniez powodu, mille pardons, guzy hemoroidalne. Koniecznie, koniecznie trzeba sie zapisac do zakladu Klevesala przy Granatowym Moscie. Wszyscy chwala ten przybytek. Nawet tajni radcy tam chodza - na szwedzka gimnastyke. Mowia, ze to pomaga. Rozmyslal tak jeszcze dwie minuty, potem obaj pobiegli dalej i wkrotce juz kroczyli dlugim szpitalnym korytarzem, miedzy scianami, pomalowanymi na smetny grochowy kolor. Kazali poprosic doktora. Ten wyszedl, pocierajac znuzonym ruchem nasade nosa. Na zadane pelnym napiecia tonem pytania: "Prosze powiedziec, czy zyje przywieziona przez policje Lizawieta Szeludiakow? A jesli zyje, to czy wrocila jej przytomnosc?", odrzekl, ze owszem, zyje, nie doznala duzych obrazen, wiec przyszla do siebie i moze mowic bez najmniejszych przeszkod. Rozdzial drugi Na nic, laskawco Zdumiewajaca rzecz. Dopoki Porfiry Pietrowicz obawial sie, ze swiadek umrze, nie zdazywszy nic powiedziec, spieszyl sie i biegl co sil w nogach w tym strasznym upale, skutkiem czego spocil sie nie tylko on, ale takze biegnacy za nim o wiele mlodszy Aleksandr Grigorjewicz. Kiedy zas uslyszal od doktora, ze nieszczesna jest w calkiem przyzwoitym stanie i w kazdej chwili moze byc przesluchana, stracil dotychczasowy zapal i popadl w stan calkiem przeciwny: zrobil sie dziwnie niemrawy i zamyslony.-Niechze pan powie, przyjacielu - rzekl polglosem, biorac pod reke Zamiotowa i prowadzac go na strone, pod okno - jaka jest ta Lizawieta? Przeciez mieszka w waszej dzielnicy, moze wiec, laskawco, znal ja pan wczesniej. Kancelista z rozpedu jeszcze przestepowal z nogi na noge, pragnac czym predzej biec do poszkodowanej. -Znac to za dobrze nie znam, ale widzialem - odpowiedzial pospiesznie, zerkajac w strone sal (doktor wyjasnil, ze ranna pania Szeludiakow umieszczono pod numerem dwunastym). - Na posterunku. Chodzilo o oddanie niemowlecia do Domu Wychowawczego*. No chodzmy, co z panem?Ale komisarz sie nie ruszyl, ziewnal natomiast, zaslaniajac usta dlonia, a w dodatku usiadl na szerokim parapecie i zaczal majtac krotkimi nozkami. -Do Domu Wychowawczego, powiada pan? - spytal z lagodnym zdziwieniem. - Aha, ona jest panna? Kiedy policyjny kancelista spostrzegl, ze nie trzeba sie nigdzie spieszyc, zaczal spokojnie opowiadac: -Niech pan nic sobie nie mysli, Porfiriju Pietrowiczu. Bo z tej Lizawiety calkiem dobra i poczciwa baba, zlego slowa o niej nie mozna powiedziec. Za to jej siostra, nieboszczka Alona Iwanowna, byla prawdziwa pijawka, po tej juz na pewno nikt nie bedzie plakal. Mieszkaly razem, przy prospekcie Jekatierynhofskim. Na lichwie mozna niezle sie wzbogacic, szczegolnie jesli kto nie ma serca, Alona Iwanowna zas takowego organu wcale nie posiadala. Zyla ubogo, chowala kazda kopiejke, a bogata byla bardzo. -Teraz pewnie wszystko przypadnie jej siostrze. - Porfirij Pietrewicz kiwnal glowa ze zrozumieniem. -E, nie. Wiadomo, ze stara caly majatek zapisala jakiemus monasterowi, czesto chwalila sie tym przed ludzmi. -No, moze to tylko przechwalki, a w samej rzeczy zadnego testamentu nie ma. Staruszki, szczegolnie te chciwe, nader niechetnie spisuja ostatnia wole. Jakby mialy zyc wiecznie. Tak wiec bardzo mozliwe, ze ranna Lizawieta wzbogaci sie dzieki smierci siostry. Zamiotow nie od razu pojal, jakim torem biegnie mysi komisarza, ale kiedy zrozumial, rozesmial sie. -Eee, to juz pan... To znaczy, jest calkiem inaczej. Gdybym nie znal Lizawiety, to moze tez bym pomyslal cos takiego, ale nie, to niemozliwe. Tutaj trzeba znac sytuacje. Lichwiarka swoja siostre miala za nic. Lizawieta jest o wiele mlodsza, o dwadziescia piec lat. Chyba byla przyrodnia siostra tamtej. Staraja trzymala po prostu zamiast sluzacej. Krzywdzila mocno, bila nawet. A ta jest cicha, potulna. Nikomu nie umie odmowic. Przez to co chwila chodzila w stanie blogoslawionym; wielu korzystalo z tego, ze jest taka zahukana. A ona urodzi niemowlaka i niesie do Domu Wychowawczego, bo Alona Iwanowna za nic by nie przyjela dziecka do domu. -I coz, laskawco, duzo jej sie takich dzieciatek urodzilo? - zapytal komisarz tonem namietnego plotkarza i nawet jakby lekko zachichotal. -Tego nie umiem powiedziec. Nawet samej Lizawiecie pewnie rachuba sie pomylila. Ona zreszta jest troche tego... - pokrecil palcem przy skroni -...dziwna. Porfirij Pietrowicz nagle sie poderwal. -Jak to dziwna, laskawco, co to znaczy? Moze mowic? Formulowac mysli? -Mowic to mowi, ale co sie tyczy mysli, to gdziezby tam. W calym cywilizowanym swiecie uslyszy pan mysli moze od dziesieciu ludzi, a i to watpliwe - wyglosil filozoficzna uwage Zamiotow. -Racje mialbys pan, laskawco, gdyby mysli rozumiec wylacznie w glebszym sensie - rzekl radca dworu, mruzac swoje i tak dosc waskie oczka. - A niechze mi pan powie, kochany Aleksandrze Grigorjewiczu, co to za klientela korzystala z uprzejmosci Alony Iwanowny, to znaczy z kredytu? Miejscowi obywatele czy tez nie tylko? -Pozyczala nie inaczej jak pod zastaw, przy czym nigdy nie dawala wiecej niz czwarta czesc prawdziwej wartosci. A kto sie zgodzi na cos takiego? Pijaczyna chyba albo czlowiek doprowadzony do ostatecznosci. Ale przychodzili do niej, i to wielu, bo chciwa byla bardzo, kazdy drobiazg przyjmowala, jakim inna lichwiarka by pogardzila. Chocby i za rubelka, to dla niej bez roznicy. -Oj, calkiem mnie pan zagadal, laskawco - z przygana w glosie oswiadczyl ni stad, ni zowad radca dworu, zeskakujac na posadzke. - Sledztwo, sledztwo nade wszystko. Gdzie jest ta dwunastka? Potraktowany tak niesprawiedliwie Zamiotow az jeknal, ale nie zdazyl zaprotestowac - komisarz juz szedl prosto przed siebie, trzeba wiec bylo pojsc za nim. * * * Lizawieta Iwanowna Szeludiakow okazala sie kobieta lat trzydziestu pieciu, bardzo wysoka, niezgrabna, smagla, o duzych, iscie krowich oczach. Nie lezala na lozku, ale siedziala, zwiesiwszy nogi w zdeptanych bucikach z kozlej skory, jak gdyby zamierzala czym predzej wyjsc z sali, zeby nikogo nie krepowac swoja obecnoscia. Wielka glowe miala obandazowana.Doktor poczal wyjasniac: -Kiedy ja przywiezli, byla nieprzytomna. Mysle jednak, ze to nie wskutek uderzenia, ale ze strachu. Dlatego dalem jej do powachania amoniaku, i od razu oprzytomniala. No i prosze, jaka z niej skromnisia. Nie pozwolila sobie nawet zdjac butow. Sila opatrzylem jej glowe. Tam zreszta nie ma nic poza lekkim guzem. Prosze, prosze, mech pan z nia porozmawia, a panie beda laskawe wyjsc, wyjsc. - Machnal reka na reszte chorych. Piec kobiet, wszystkie, sadzac po wygladzie, najnizszego stanu, bez szemrania wstalo ze swoich miejsc i z ciekawoscia ogladajac sie za siebie, wyszlo na korytarz. Zamiotow starannie zamknal drzwi. -Wielcem rad pania poznac - rzekl radca dworu, siadajac na krzesle i przyjaznie usmiechajac sie do przestraszonej Lizawiety. - A jeszcze bardziej ciesze sie z cudownego pani ocalenia. Tu juz wyraznie, jak to mowia, wmieszala sie reka opatrznosci. Zrobil powazna mine i trzykrotnie sie przezegnal, ale jego zywy wzrok, z rteciowym blaskiem, nie przestal omiatac twarzy Lizawiety. Ona tez caly czas patrzyla na komisarza, ale niesmialosc sprawiala, ze nie mogla wymowic ani slowa. Podniosla reke, zeby zrobic znak krzyza, ale nie osmielila sie doniesc jej do czola. -A wie pani, moja droga, ze zzera mnie straszliwa zazdrosc. Tak, dobrodziejko. - Cale cialo Porfirija Pietrowicza zatrzeslo sie w drobnym smiechu. - I komuz to zazdroszcze, jak pani mysli? Ano im - obrocil sie w strone drzwi - towarzyszkom pani. Im pani niezawodnie wszystko opowiedziala, a ja, choc jestem komisarzem sledczym, nic a nic nie wiem, siedze tutaj jak ostatni glupiec. - Smial sie jeszcze tak z pol minuty, jakby chcial dac rozmowczyni nieco czasu, by podzielila z nim te wesolosc, po czym mrugnal porozumiewawczo. - Niechze wiec laskawa pani opowiada. Coz to pani widziala? A przede wszystkim - kogo? To dla nas teraz najwazniejsza sprawa. Zalozyl noge na noge, splotl palce dloni i gotow byl sluchac. Zamiotow, stojacy za plecami radcy dworu, tez caly zamienil sie w sluch. Przygotowal notes i olowek, zeby zapisac zeznanie. Lizawieta milczala. -No, po kolei, dobrodziejko, po kolei - pomogl jej Porfiry Pietrewicz. - Pani i siostra bylyscie w domu, tak? Uslyszalyscie nagle dzwonek do drzwi. Przeciez z pewnoscia macie w mieszkaniu dzwonek? -Tak, na guzik - cicho odpowiedziala, a komisarz usmiechnal sie z ulga. Dziwna czy nie dziwna, ale pytania rozumie i moze na nie odpowiadac. -No to swietnie. A zatem rozlegl sie dzwonek: dzyn-dzyn, albo tryn-tryn, nie wiem, jak tam u was dzwoni, dobrodziejko. -Brzek-brzek - odpowiedziala przesluchiwana. - Tylko ze mnie nie bylo w domu. -Jakze to? - zafrasowal sie radca dworu. -Bylam u kuma. Zaprosil mnie, zebym herbaty sie z nim napila, na godzine siodma. - Jak sie zdaje, Lizawieta pomalu przestawala bac sie rozmowcy i opowiadala coraz chetniej. - Takesmy sie umowili. Porfiry Pietrewicz az sie skulil. Spytal przymilnie: -Chwileczke. Czy dobrze laskawa pania zrozumialem? W owym czasie zamierzala pani wyjsc z domu i Alona Iwanowna miala tam zostac sama? Swiadek mrugal oczami, najwyrazniej nie pojmujac pytania. -Kto wiedzial, ze cie zaprosili w gosci? - nie wytrzymal Aleksandr Grigorjewicz. -Kum wiedzial, kuma wiedziala. Siostra Alona Iwanowna - zaczela kolejno zginac palce Lizawieta. - A wiecej juz nikt. -No dobrze. - Komisarz lekko sie skrzywil. - Zechce pani opowiadac dalej. -Przyszlam do kumow, a kuma wziela i zachorowala. -I pani nie wypila z nia herbaty, tylko wrocila do siebie, do domu, czy tak? Kobieta skinela glowa. -A wiec od chwili, kiedy pani weszla po schodach... Pozwoli pani, ze spytam, ktore tam u pan pietro? -Trzecie - wyreczyl kobiete Zamiotow. -Od chwili, kiedy pani weszla na trzecie pietro, zechce pani opowiedziec o wszystkim tak szczegolowo, jak sie da - poprosil radca dworu. - Co pani slyszala, co zobaczyla? Lizawieta pomyslala i myslala tak dosyc dlugo, po czym odezwala sie niepewnie: -Nic nie slyszalam. -A co z drzwiami? -Nie byly w ogole zamkniete. Jeszczem sie zdziwila. Bo Alona Iwanowna zawsze sie zamykala na zasuwe. -No, no. - Porfirij Pietrowicz pokiwal glowa zachecajaco. - I coz dalej, weszla pani? -Weszlam. -I dokad to? Do pokojow? -Do pokojow. -A co pani tam zobaczyla? Twarz swiadka nagle przybrala calkiem dzieciecy wyraz, z jasnych oczu niepowstrzymanie zaczely plynac duze lzy. -Alone Iwanowne... na podlodze. - Lizawieta chlipnela. - Raczke, o tak, miala wykrecona. Oczko otwarte, patrzy. Pomyslalam sobie, na co tez ona patrzy, i czemu tak na podlodze. -Aha, to na wznak lezala? - szybko przerwal jej komisarz. Kobieta pociagnela nosem, patrzac nie rozumiejacym wzrokiem na urzednika, ale na to pytanie mogl odpowiedziec Aleksandr Grigorjewicz: -Tak jest, na wznak, jedna reka wyciagnieta do przodu, a glowa wykrecona, o tak. No i oko rzeczywiscie bylo otwarte. -I co bylo potem? Porfirij Pietrowicz spytal i wstrzymal oddech, poniewaz rozmowa dotarla do najwazniejszego punktu. -Patrze - czerwone ma we wlosach, o tutaj. - Lizawieta wskazala na swoja zabandazowana potylice. - "Alono Iwanowno - mowie - co tez to z wami? Upadliscie? Uderzyli sie?". Usiadlam w kucki, chcialam pomoc. Nagle z tylu slysze jakis szmer... Znowu zaplakala, ale teraz juz nie chlipala, tylko lzy jej ciekly. Radca dworu czekal cierpliwie. -Chcialam sie odwrocic, a tu czuje, ze nie moge. Strach mnie bierze... -I nie odwrocila sie pani? - tez ze strachem wyszeptal Porfirij Pietrowicz, ale juz z gory wiedzial, jaka bedzie odpowiedz'. -Nie smialam. -A potem cios, ciemnosc, i ocknela sie pani w szpitalu. Tak bylo, dobrodziejko? Komisarz ze zloscia klepnal sie po kolanie i zerwal z miejsca. Przesluchiwana z lekiem popatrzyla na niego z dolu. Niesmialo skinela glowa. -Moja wina, ojczulku... * * * -Na nic! Wszystko na nic, laskawco! - ze smutkiem powtarzal radca dworu, wchodzac po schodach wielkiego ponurego budynku, ktory jedna strona wychodzil na prospekt Jekatierynhofski, a druga na kanal. - A co gorsza, tak wlasnie czulem, ze w tej sprawie nic nie pojdzie ulgowo. Intuicja, laskawco. Zna pan takie slowo?-Od lacinskiego intuitio, co oznacza "poznanie prawdy droga pozalogiczna" - blysnal wiedza Zamiotow, wskazujac droge. - O, tutaj, na drugim pietrze, robia remont, malarze pracuja. A na trzecim jest jedno puste mieszkanie, mieszkal w nim urzednik nazwiskiem Luft, ale wyniosl sie w ubieglym tygodniu, tak ze panie Szeludiakow mieszkaly na tym pietrze same. -I o tym prawdopodobnie wiedzial. Porfirij Pietrewicz zatrzymal sie przed uchylonymi drzwiami, zza ktorych dolatywaly glosy. -Kto wiedzial, wasza wielmoznosc? - nie zrozumial kancelista. -Zbrodniarz, laskawco. I o Niemcu, ktory sie wyniosl, i o Lizawiecie z jej "godzina siodma". Nie wiedzial tylko o kumie, ktora zachorowala. Przynajmniej to budzi nadzieje, ze chodzi mimo wszystko o zwyklego smiertelnika, nie zas wszechobecnego szatana. Radca dworu nacisnal mosiezny guzik dzwonka. Dzwonek w samej rzeczy, zgodnie ze slowami przesluchiwanej, wydal jakis brzeczacy, pekniety dzwiek. Poniewaz nikt nie otwieral, weszli do srodka. W mieszkaniu pomimo poznej godziny bylo jasno - lipcowe slonce jeszcze nie schowalo sie za dachami. -Aaa, przyprowadzil pan komisarza? - Naczelnik rewiru, siwowasy kapitan o dobrodusznej twarzy, usianej drobnymi czerwonymi zylkami, po tych slowach odwrocil sie od kancelisty. - Cos to przydlugo trwalo, Porfiriju Pietrowiczu. Krotko i jakby w roztargnieniu wyjasniwszy przyczyne zwloki, sledczy zaraz zaczal sie rozgladac dookola, krecac okragla glowa. Na lezace obok stolu zwloki zbyt uwaznie nie patrzyl - ogladal pomieszczenie, wcale zreszta nie zaslugujace na uwage. Nieduzy pokoj z zoltymi tapetami, doniczkami geranium i muslinowymi zaslonkami w oknach. Umeblowanie, bardzo stare, z zoltawego drewna, skladalo sie z kanapy o ogromnym gietym oparciu, owalnego stolu przed kanapa, toaletki z lustrem, stojacej miedzy oknami, krzesel pod scianami i paru tanich obrazkow w zoltych ramkach, przedstawiajacych niemieckie dziewczatka z ptaszkami w reku - ot, i wszystko. W kacie przed nieduza ikona palila sie lampka. Wszedzie bylo bardzo schludnie: i meble, i podlogi byly wypolerowane do polysku; wszystko tu lsnilo. W calym mieszkaniu nie mozna bylo znalezc ani sladu kurzu. U zlosliwych i starych wdow zawsze bywa tak czysto, orzekl w duchu radca dworu i z ciekawoscia zerknal na perkalowa zaslonke przed drzwiami do drugiego, malego pokoju, gdzie widac bylo lozko i komode. Cale mieszkanie skladalo sie z tych dwoch pokojow. -Sypialnia? Tak, tak - mruknal do siebie Porfirij Pietrowicz, zagladajac do sasiedniego pomieszczenia. To byl niewielki pokoik z olbrzymia szafka na swiete obrazy. Pod druga sciana stalo wielkie loze, bardzo czyste, przykryte jedwabna, zszyta z kawalkow, watowana koldra. Pod trzecia - komoda z wysunietymi i czesciowo nawet przetrzasnietymi szufladami. Spod lozka wystawal otwarty kufer, wokol niego na podlodze poniewieraly sie jakies zawiniatka i torebki. Porfirij Pietrowicz podniosl jedna z karteczek i przeczytal "7 czerwca, stud. Linczukow, 3 r. 25 kop. 1 mies". -Tutaj zamordowana trzymala zastawy - wyjasnil naczelnik Nikodim Fomicz. - Miala tu cala buchalterie. O, widzi pan: data, nazwisko zastawiajacego, suma, termin. Komisarz pokiwal glowa, poszperal pod bielizna w szufladach komody i wyciagnal stamtad spory plik banknotow, obwiazany czerwona wstazka. Wazyl go przez chwile w dloni, nastepnie przekazal naczelnikowi. -Zechce pan przeliczyc. A potem szukal dalej. Przejrzal jakies papiery, wyciagnal podniszczony zeszyt i ze skupieniem zaglebil sie w jego lekturze. -Trzy tysiace sto dwadziescia piec rubli - zameldowal Nikodim Fomicz. - Widocznie ich nie znalazl. Wzial z kufra bardzo nieduzo, z samej gory. Tam, w zawiniatkach, sa nie tylko jakies smieci. Takze zloto, inne cenne rzeczy. Musial go chyba ktos wystraszyc. A moze sploszylo go wejscie Lizawiety? Mogl przecie po jej unieszkodliwieniu zwyczajnie wrocic tu i zabrac reszte. -Zagadka, laskawco - przyznal Porfirij Pietrowicz, wsuwajac zeszycik do kieszeni i ciagle krecac glowa na wszystkie strony. - Co z narzedziem zbrodni? Dopiero kiedy zakonczyl przeszukanie, podszedl do martwego ciala. Stara lezala dokladnie tak, jak to opisal Zamiotow: na wznak, z jedna wyrzucona do przodu i wykrecona reka. Otwarte oko lsnilo szklanym blaskiem. Krwi na potylicy bylo niewiele. Zakrzepla pod cienkim, zwinietym w obwarzanek siwym warkoczykiem. Radca dworu wzial gleboki oddech i przymknawszy oczy, dotknal rany. Byl blady, ale reke cofnal niepredko. -Wgniecenie prostokatne... Poltora werszka na trzy czwarte... - mowil, z kazda chwila blednac coraz bardziej. Na czolo wystapily mu krople potu. - Chyba to obuch nieduzej siekiery... Cios o zdumiewajacej sile. Ze tez ta Lizawieta uszla z zyciem... W koncu rozprostowal palce, zerknal na nie i skrzywil sie. -Hej tam, jego wielmoznosc musi sie umyc - rozkazal rewirowy jednemu ze swoich ludzi (poza nim w mieszkaniu bylo jeszcze czterech policjantow). Porfirij Pietrowicz starannie oplukal zakrwawiona reke w miednicy i szorujac paznokcie szczoteczka, podsumowal wyniki ogledzin: -Siekierka to najlepsza rzecz, kiedy chce sie zabic. Morderca sprokurowal jakas petle albo szelke i zawiesil na niej siekierke, tak zeby pod ubraniem jej nie bylo widac. A wyjac narzedzie mozna w sekunde. Pokazal, jak mozna wyjac spod pachy siekiere i zadac nia cios z gory. -W leb - dodal w zadumie. - Od tylu. Co z tego wynika? -Co? - spytal kapitan. -A to, ze zamordowana nie obawiala sie mordercy, sama zaprowadzila go do pokoju i jeszcze odwrocila sie do niego plecami. A po drugie, laskawco, ze zbrodniarz jest wzrostu wiecej niz sredniego, poniewaz uderzal z gory i trafil prosto w czubek glowy. Ludzi na klatce schodowej i na podworzu panowie przesluchali? Nikodim Fomicz wyprostowal sie. -A jakze, w pierwszej kolejnosci. Nikt nic nie widzial. -Przeczuwalo to moje serce, przeczuwalo - zalil sie radca dworu. - Od samego poczatku, ledwie tylko zobaczylem pana Zamiotowa. Tyle tylko, ze... - odwrocil sie do kancelisty - Aleksandrze Grigorjewiczu, moj kochany, to nie zaden rozkaz, tylko prosta. Niech pan spisze wszystkie nazwiska i dane z karteczek, w ktore byly zawiniete zastawy. A potem prosze z tym do mnie, do mieszkania. O polnocy czy jeszcze pozniej - niewazne, laskawco. Spac teraz i tak nie bedziemy. Kapitanie, przydzieli mi pan swego kanceliste jako pomocnika? Bardzo roztropny z niego mlodzieniec. Aleksandr Grigorjewicz pokrasnial z zadowolenia i popatrzyl na naczelnika z nadzieja i zarazem obawa - czy nie odmowi. Ale Nikodim Fomicz usmiechnal sie i mrugnal uspokajajaco. -Coz, niech tak bedzie. Nudno mu pewnie wdychac kurz w naszej kancelarii. -Dzieki, laskawco. Ale w sumie, panowie, sprawa wyglada paskudnie. Sladow - zadnych, swiadkow - to samo. Komisarz smetnie machnal reka i wyszedl z mieszkania. Rozdzial trzeci O Porfiriju Pietrowiczu Nadszedl wszelako czas, by czytelnicy poznali blizej glownego bohatera naszej opowiesci, historia bowiem, ktorej uczestnikiem stal sie w upalnych dniach lipcowych 186... roku, nie przedstawi go moze w swietle zbyt korzystnym, a tymczasem byl to czlowiek w najwyzszym stopniu interesujacy. Nie dzieki typowemu charakterowi takiej postaci - nie, to raczej watpliwe; krytykow zatem, domagajacych sie, zeby bohater byl koniecznie wyznawca wspolczesnych idei, wyrazicielem epoki, ta osobistosc z pewnoscia nie zachwyci. Bo wprawdzie Porfiry Pietrowicz odnosil sie z szacunkiem do zdobyczy postepu, bozyszcza jednak z nich nie robil, wskutek zas silnego przywiazania do przyjetych norm, a juz szczegolnie wskutek staroswieckiej maniery wyslawiania sie, mogl byc wrecz uznany za wstecznika. Jedno wszelako watpliwosci nie ulega: byl czlowiekiem dziwnym, mielibysmy nawet ochote powiedziec - cudakiem. A cudak w wiekszosci wypadkow stanowi wyjatek, cos odmiennego, tak wiec do "typowych charakterow" Porfirij Pietrowicz w zaden sposob sie nie zaliczal. Czyz jednak znalezlibysmy w zyciu jakikolwiek smak i w ogole cokolwiek godnego uwagi, gdybysmy w nim spotykali same "typowe charaktery"? Zostawmy je przeto w spokoju. Moze zreszta wcale ich na swiecie nie ma, istnieja zas wylacznie w imaginacji pp. krytykow. Historia rodu, z ktorego wywodzi sie nasz bohater, jest dosyc niezwykla. Zgodnie z przekazem, ktory przetrwal w rodzinie do dzis, ale nie jest potwierdzony zadnymi pisemnymi swiadectwami, jako ze wszystkie dokumenty rodzinne splonely podczas pozaru jeszcze w pierwszej polowie ubieglego stulecia, przodkiem Porfirija Pietrowicza byl Niemiec szlachetnej krwi, wojskowy nazwiskiem von Dom badz tez von Doren. Potomkowie owego przybysza z obcych stron zadomowili sie w Rosji i rozmnozyli w mnostwie galezi, z ktorych jedne rosly w sile, inne zas ubozaly i popadaly w calkowita nedze. Do tych ostatnich nalezala tez linia Porfirija Pietrowicza; jego dziad i pradziad byli calkiem niepismienni, sami orali ziemie i nie posiadajac swiadectw rodowych, zaliczali sie juz nie do szlachty, ale do gospodarzy wiejskich*. Utracili tez nie tylko tytul szlachecki, ale nawet nazwisko. Nie calkiem zreszta, bo pisarczyk wyrabiajacy pogorzelcom nowe papiery w miejsce tych, ktore sie spalily, nie doslyszal i zapisal ich jako "Fiedorinow", oni zas - jako analfabeci - nie mogli tego sprostowac.Powtorny awans rodu zaczal sie niedawno, od rodzicow naszego bohatera. Ojciec pana Fiedorina, bedac slabego zdrowia, nie nadawal sie do pracy na roli, wstapil wiec do seminarium, zamierzajac przejsc do stanu duchownego. Tam uczyl sie razem z samym Michajla Michajlowiczem Speranskim, i podobnie jak ow tytan rosyjskiej historii, zamienil sutanne popa na surducik drobnego urzednika*. Ale - w odroznieniu od wielkiego kolegi - talentem nie zablysnal w zadnej dziedzinie i przez dlugi czas nie mogl awansowac wyzej niz czternasta ranga urzednicza. Michajlo Michajlowicz jednak, u schylku swej kariery, ktora przypominala bieg komety, przypadkowo spotkal gdzies dawnego znajomka, uzalil sie nad nim i dal mu dobre stanowisko, ale i ten usmiech fortuny okazal sie usmiechem szyderczym. Dobroczynca zostal stracony w nicosc; mowiono nawet, ze ledwie ocalil glowe, a jego przychylnosc legla czarna plama na przebiegu sluzby Piotra Fiedorina.Dzwigajac szosty krzyzyk, ojciec Porfirija Pietrowicza uznal w koncu swoje zycie za zupelnie nieudane. Wieczny radca tytularny, zyl jak wilk samotnik. Ozenic sie nie ozenil, bo nie mogl sobie znalezc nikogo do pary. Kobiety, ktore mu sie podobaly, nie wyszlyby za czlowieka biednego i niemlodego, a tych, ktore by wyjsc chcialy, nie chcial z kolei on. Zaczal juz nawet starania o emeryture, majac nadzieje dostac w najlepszym wypadku sto rubelkow rocznie, gdy nagle slonce wyjrzalo zza chmur. Po dziesiecioletniej nielasce Speranski znowu zajasnial blaskiem - co prawda, juz nie takim jak dawniej, ale nadal bardzo istotnym: najpierw przewodniczyl sadowi nad nieszczesnymi grudniowymi buntownikami, potem byl wychowawca cesarzewicza, czlonkiem wszelakich komitetow i komisji, i wreszcie doczekal sie tytulu hrabiowskiego. Kiedy Michajlo Michajlowicz powtornie wzniosl sie wysoko, szczegolnie wyroznil tych, ktorzy nie odwrocili sie od niego w ciezkich chwilach. Tutaj Fiedorinowi starszemu przysluzyly sie bileciki, ktore co roku sumiennie posylal straconemu faworytowi w dniu jego patrona. W krotkim czasie nikomu nieznany radca tytularny dosluzyl sie dziedzicznego szlachectwa, nastepnie orderu i - co o wiele wazniejsze dla naszej opowiesci - ozenil sie z piekna wychowanka Instytutu Smolnego i splodzil z nia syna. Z historii tej wynika, ze w zadnym momencie zycia czlowiek nie powinien stawiac na nim kreski, bo zawsze wszystko moze sie zmienic. Zanim jeszcze nadeszla pora, by wybrac mlodemu Porfirijowi niwe, na ktorej wykaze sie talentami, ojciec jego uzyskal range generalska, a tym samym - szanse, by umiescic syna chocby w Korpusie Paziow. Chlopiec jednak byl niezgrabny, slabowity, a zreszta Porfirij - coz to za imie dla gwardzisty alby dyplomaty? Nienadzwyczajnie brzmiace owo miano pojawilo sie dosyc przypadkowo. Z przyczyny swego niezbyt juz mlodego wieku przyszly ojciec strasznie sie denerwowal, czy zona nie powije dziecka martwego lub kalekiego. Przed ikona zlozyl wiec obietnice: synowi albo corce, to juz jak sie Panu Bogu spodoba, nada imie pierwszego swietego, ktory przypada na ten dzien w kalendarzu. No i wypadlo na swietego Porfirija, upamietnionego tym, iz pierwszych chrzescijan Ziemi Swietej ocalil od ucisku poganskiego. Brak zadatkow na zolnierza sprawil, ze chlopca oddano do Szkoly Prawoznawstwa, niedlugo przedtem otwartej* nad brzegiem rzeki Fontanki, z mysla o jego przyszlej sluzbie cywilnej; mial zatem isc siadami ojca. W ten oto sposob zdecydowano o jego losie, kiedy mial lat czternascie.Opiszemy dwa wypadki z biografii mlodego Porfirija Pietrewicza, ktore daja pojecie o jego charakterze. * * * Pierwszy - z tego czasu, kiedy wyrostek dopiero co zostal jednym z poltorasta "czyzykow", jak przezywano prawnikow dla koloru ich zoltozielonych mundurow.Stosownie do posiadanej wiedzy Porfirij przydzielony zostal do szostej klasy, ktora nastepowala zaraz po najmlodszej, siodmej; trafil wiec do srodowiska, ktore zdazylo juz sie uksztaltowac, jego czlonkowie zas - zgrac sie ze soba. Wiadomo, jak okrutnie takie grupy wyrostkow traktuja nowicjuszy. Przybyszowi, ktory nie odznacza sie sila fizyczna czy tez bystrym umyslem, trudno jest sie zadomowic w takiej grupie - stado laczy sie przeciw niemu. W klasie, w ktorej znalazl sie Porfirij, podobnie jak to bywa prawie wszedzie, panowal obyczaj, zeby nowicjusza "cukac". Nowo przyjety mial przy tym wybor: mogl stac sie "murzynkiem", to znaczy sluga wszystkich az do chwili pojawienia sie nastepnego zoltodzioba, albo tez dowiesc swej dzielnosci, zwyciesko przechodzac probe. Niziutki chlopiec zmarszczyl czolo, zamrugal bialymi rzesami i cicho, ale stanowczo oswiadczyl, ze niczyim "murzynkiem" nie bedzie, po czym zazadal wyjasnienia, na czym wlasciwie polega taka proba. Opowiedziano mu - na kilka glosow, straszliwym szeptem, wytrzeszczajac oczy. Na jednym z podworzy uczelni znajdowala sie stara stajnia; stara tak bardzo, ze od dawna stala pusta. Zgodnie z tradycja, byla to jedyna budowla, jaka ocalala z czasow okrutnego ksiecia Birona, do ktorego przeszlo sto lat wczesniej nalezala posiadlosc*. W stajni dreczono winnych i wielu zacwiczono na smierc, wskutek czego nocami do dzis slychac tam okropne jeki, a niekiedy pokazuja sie nawet dusze umeczonych. Wlasnie w takim strasznym miejscu nowicjusz musial spedzie noc - od wieczora do switania.Porfirij pobladl okropnie, bardzo bowiem bal sie duchow, ale jak to mowia, najbardziej bal sie strachu, wyrazil przeto zgode. Do polnocy jakos przetrwal, chociaz zmarzl, majac tylko koszule na grzbiecie, ledwie jednak zabrzmialy kuranty, z kata dobiegly przerazajace dzwieki, swist knuta i mrozace krew w zylach wrzaski. Kiedy zas z ciemnosci wylonily sie biale postacie, chlopiec z krzykiem wybiegl na podworze i tam padl bez czucia. Zartownisie (bo role duchow odegrali dwaj najwieksi hultaje z klasy) wyskoczyli za nim i tarmoszac, probowali przywrocic zmysly nieszczesnikowi, ale ten omdlal nie na zarty. Doprowadzic go do przytomnosci udalo sie dopiero wieczorem nastepnego dnia, niemalymi wysilkami lekarzy. Przelozeni surowo wypytali Porfirija, co robil w srodku nocy na podworzu i dlaczego znaleziono go lezacego na ziemi. Do tego czasu chlopiec zdazyl juz dowiedziec sie od spiskowcow, na czym polega tajemnica straszliwej stajni, ale mimo to ich nie wydal. Powtarzal tylko, spuszczajac oczy: "Ze wyszedlem, laskawi panowie, to moja wina, a upadlem po prostu dlatego, ze mi w glowie zaszumialo, a co potem bylo, nic juz laskawym panom nie umiem powiedziec". (Zwyczaj dodawania licznych uprzejmych zwrotow przejal od tatusia jeszcze w dziecinstwie i zachowal go przez cale zycie). Nikt od nowo przyjetego ucznia nie zdolal dowiedziec sie wiecej niz to, ze mu "w glowie zaszumialo". Porfirij otrzymal surowa kare: trzy dni karceru i miesieczny zakaz wizyt w domu. Na domiar zlego w szkole zaczeto go draznic obelzywa piosenka, ktora, nawiasem mowiac, wlasnie od tego czasu zyskala popularnosc w stolicy: "Wlozyl czyzyk zolte wdzianko, chodzil w nocy nad Fontanka, wypil wodki flaszke cala, az mu w glowie zaszumialo". Ale nawet w obliczu okrutnych drwin Porfirij nie wydal swoich krzywdzicieli. Z tej drobnej historii widac, ze juz w mlodym wieku laczyl w sobie niezwykla wrazliwosc i rownie nadzwyczajna twardosc charakteru. Pierwsza z tych cech z wiekiem wcale nie zniknela, jedynie na zewnatrz przestala byc tak widoczna. Druga zas chyba tylko sie umocnila. * * * A oto jeszcze jeden epizod, uzupelniajacy portret naszego bohatera i demonstrujacy dwie inne charakterystyczne jego cechy: wyjatkowa dociekliwosc i niebywala odwage. W dodatku ostatnia z cech jest tym dziwniejsza, ze u ludzi nadmiernie wrazliwych, gotowych wpasc w dlugotrwale omdlenie na widok zjawy, dzielnosc spotyka sie rzadko, inaczej niz u natur prostodusznych i nie grzeszacych wyobraznia.Dzialo sie to wkrotce po wstapieniu Porfirija Pietrowicza do sluzby rzadowej. Poczatek jego kariery wygladal niezbyt olsniewajaco. Uczyl sie w sposob dosc swoisty: nie wykazywal sukcesow ani w prawie rzymskim, ani w handlowym, ani tez w postepowaniu cywilnym, za to przodowal w prawie karnym i policyjnym, a takze dyscyplinach pomocniczych w rodzaju psychologii, toksykologii i medycyny sadowej. Juz wtedy okazalo sie, ze mlodzieniec ma predyspozycje do zajec zwiazanych z zapobieganiem zbrodniom i sciganiem takowych. Ta nierownosc postepow w nauce sprawila, ze Porfirij Pietrowicz skonczyl szkole jako absolwent drugiej kategorii, to znaczy ledwie sekretarz gubernialny, i trafil na daleka, pozbawiona wszelkich urokow prowincje jako sledczy sadowy. Poza skromna lokata akademicka odegral tu role takze fakt, ze do tego czasu i tatko general, i hrabia Speranski zdazyli opuscic ziemski padol, pozostawiwszy absolwenta szkoly prawniczej bez zadnej protekcji. Nie mozna zreszta powiedziec, zeby gubernia, do ktorej wyslano Porfirija Pietrowicza, niczym absolutnie sie nie wyrozniala. Nie bylo w niej, co prawda, zadnych godnych podziwu budowli ani pamiatek historycznych, ale za to - i to nawet na tle naszej niezbyt cnotliwej prowincji - panowaly tam wyjatkowo naganne obyczaje. Zarzadcy guberni, korzystajac z oddalenia od stolicy, pograzyli sie w nieprawosci do stopnia absolutnie niespotykanego, rzec nawet mozna, fantastycznego. Przez lat z gora dwadziescia rzadzil nia jeden i ten sam lupiezca, ktory otoczyl sie jeszcze gorszymi lotrami, tak ze ani w siedzibach wladz, ani w sadach nikt w zaden sposob nie mogl dojsc sprawiedliwosci. Wszystko, co zdolano wytworzyc w guberni, musialo trafic do jednego olbrzymiego koryta, zgodnie z rozporzadzeniem miejscowego wladcy, dzielacego potem calosc miedzy siebie i swoich pomagierow. Wszelki opor wobec tej samowoli zostal juz dawno zlamany, totez ludnosc znosila ow ucisk pokornie niby stado niemych owiec, ktore strzyzone albo prowadzone na rzez, nie maja smialosci nawet beczec. Ale poty dzban wode nosi, poki sie ucho nie urwie. Ledwie mlody jurysta przybyl na miejsce sluzby, ledwie zdazyl sie rozejrzec i wzdrygnac z obrzydzenia na widok tego, co sie wokol dzieje, jak gubernia doznala wielkiego wstrzasu. Czy to do stolicy dotarly wreszcie sluchy o naduzyciach, czy tez byla jakas inna tego przyczyna, dosc ze miasto gubernialne, zupelnie jak w znanej komedii, nawiedzil rewizor z Petersburga. To znaczy, z poczatku wcale nie nawiedzil, tylko przyjechal po cichutku, calkiem nieoficjalnie. Pomieszkal jakis czas incognito, zasiegnal jezyka, po czym znienacka zazadal wyjasnien od calego miejscowego przywodztwa. Proponowana lapowke odrzucil ze wstretem, poniewaz, jak sie okazalo, byl czlowiekiem uczciwym. Malo tego - przedsiebiorczym, ktora to cecha uczciwi ludzie na Rusi prawie nigdy sie nie odznaczaja. W specjalnej teczce zebral wiec takie papiery, takie dowody, ze gubernatorowi i wszystkim jego pomocnikom pozostal wybor nastepujacy: isc na katorge albo sie powiesic. Po groznej reprymendzie ojcowie miasta zebrali sie na tajna narade. A chociaz dlugo mysleli, nie znalezli zadnej drogi ocalenia. Wpadli jedynie na desperacki pomysl: nie wypuscic rewizora zywego z guberni, a feralna teczke - zniszczyc. Latwo powiedziec! Przyjezdny urzednik mial range generalska, byl osobistym znajomym cara. Jesli wiec ktos taki podczas pelnienia czynnosci kontrolnych odda dusze Bogu w okolicznosciach bodaj odrobine podejrzanych - nieszczescie gotowe. Nadciagnie wtedy cala komisja sledcza i nie zostawi kamienia na kamieniu. Skonczylo sie zatem wylacznie na rozmowach, i to w najscislejszym kregu zaufanych osob. Spodziewano sie najgorszego. Wicegubernator z wlasnych pieniedzy zaczal stawiac nowa cerkiew - ku zbawieniu duszy. Przewodniczacy Izby Skarbowej, ktory wlasnie uzyskal paszport na wyjazd do wod, w te pedy zabral rodzine i nie zegnajac sie z nikim, wyjechal za granice. Kolejni urzednicy popadli albo w nalog pijanstwa, albo w chorobe nerwowa, inni znowu gorliwie przepisywali swoj majatek na krewnych. Nagle jednak, przed samym wyjazdem rewizora i jego straszliwej teczki, wydarzyl sie cud. Ostatniego dnia general poszedl nad rzeke, zeby sie wykapac, i tam, podczas kapieli, w obecnosci sluzby, padl martwy bez zadnych wyraznych przyczyn. Oczywiscie zdarzenie takie musialo wywolac nieopisany poploch. Co? Jak to? Czy nie przyczynila sie do tego czyjas zbrodnicza reka? Zjechali sie lekarze, przygalopowal gubernator. Wszyscy bladzi, trzesa sie ze strachu. Zadnych jednak, bodaj najmniejszych sladow zbrodni nie bylo widac - wylacznie jawne i niewatpliwe oznaki zwyklego ataku serca. Wybiegajac troche naprzod, powiemy, ze smierc wysoko postawionej osoby mimo wszystko nastapila z przyczyn nie calkiem naturalnych, ba, nawet calkiem nienaturalnych, dokonane jednakze zostalo to na tyle sprytnie, ze wydawalo sie rzecza niemozliwa, by ktos mogl sie do czegokolwiek przyczepic. Zrobiono sekcje, przy ktorej obecni byli niemal wszyscy lekarze miejscy. Okreslono causam mortis: pekniecie miesnia sercowego, po czym wszyscy podpisali sie pod odpowiednim dokumentem. Nastepnie oblozono cialo lodem, umieszczono w olowianej trumnie i wyslano do Petersburga. Jesli tamtejsi doktorzy zapragna sprawdzic diagnoze - prosze bardzo. A ze z numeru hotelowego zniknela pewna teczka, to przeciez mogli ja ukrasc sluzacy samego nieboszczyka. Zreszta w pospiechu i rozgardiaszu nikt o teczce jakos nie pamietal. Plan byl calkiem prosty. Oczywiscie ze stolicy przyslany zostanie nowy rewizor, moze nawet jeszcze surowszy, zanim jednak zdola dotrzec do tej zapadlej dziury, wiele dowodow uda sie ukryc, a poza tym, jak glosi starozytna maksyma, praemonitus praemunitus, co znaczy: "kogo ostrzega, tego ustrzega". Tak wlasnie byloby, gdyby nie maly blad, ktorego gubernialne chytrusy sie dopuscily. Dla wiekszej przyzwoitosci postanowiono przeprowadzic sledztwo, no bo jakze inaczej - taki wazny czlowiek nagle umiera? Sprawe powierzono Porfirijowi Fiedorinowi, uznajac, ze wybor sledczego ze Szkoly Prawoznawstwa niczym nie grozi, a i w sprawozdaniu wyglada powaznie. Chlopczyna jest zoltodziobem i nikogo w miescie nie zna, niczego sie wiec nie doszuka. Nie znajac tych supozycji, Porfirij Pietrowicz wzial sie z zapalem do roboty. Wykryl, ze dwa dni przed smiercia rewizor jadl wieczerze w zajezdzie i zatrul sie nieswieza ryba. Umrzec nie umarl, ale nie na zarty zachorowal, z ktorego to powodu odwiedzil go Stube, najbardziej znany z lekarzy miejskich, ktory kurowal gubernatora i wszystkie wazniejsze osobistosci. Sledczy wezwal Niemca na przesluchanie. Ten zjawil sie niczym uosobienie poczciwosci. Tak jest, dobrodzieju, nie zapieram sie, mialem zaszczyt leczyc jego ekscelencje. Wyleczylem go zas idealnie. Zapisalem najlepsze lekarstwa, ktore w poltorej doby sprawily, ze pan general byl calkiem zdrow. Na dowod tego Stube okazal wlasnoreczna notatke rewizora, napisana rankiem w dzien smierci. W liscie rewizor dziekowal za wyleczenie i oswiadczal, ze teraz jest juz prawie calkiem zdrowy, tylko troche oslabiony. Porfirij Pietrowicz nie zatrzymywal dluzej lekarza, sam zas porozmawial o tym i o owym ze sluzacymi zmarlego, ktorzy mieli wlasnie wyruszyc w zalobny pochod z cialem nieboszczyka. Ale nic podejrzanego w ich zeznaniach, jak wolno mniemac, nie znalazl, bo na tym sledztwo sie zakonczylo. Trumne wywieziono. Ojcowie miasta przygotowali sie znakomicie do powtornej kontroli i uspokoili. Tak minal miesiac. Wtem u gubernatora zjawia sie nasz Fiedorin w pelnym umundurowaniu, ze szpada, i sklada nadzwyczajny raport. Tak a tak, powiada, rewizor z Petersburga zostal w zbrodniczy sposob pozbawiony zycia przez doktora Stubego. Doktor byl u rekonwalescenta w przeddzien smierci, chcac go jeszcze na ostatek gruntownie zbadac. W celu zapobiezenia zastojowi plynow ustrojowych, upuscil mu z zyly trzy pelne probowki krwi, po czym kazal wypic butelke czerwonego wina i zazyc kapieli w rzece. Wszystkich tych, razem wzietych, zabiegow serce generala nie wytrzymalo. Dlatego tez sledztwo nalezy wznowic, a to w celu wyjasnienia, czy doktor dzialal sam, czy tez za czyjas namowa. Gubernator, ktorego Stube byl przyjacielem i pierwszym z zausznikow, poczatkowo niespecjalnie sie zatrwozyl. Ach, mowi, kochany Porfiriju Pietrowiczu, goraczka z pana! Najwyrazniej, jako zupelnego nowicjusza, troche zanadto pana ponioslo. Przeciez Karl Iwanowicz nie mogl udzielic pacjentowi zlej porady, a jesli nawet sie pomylil, to przeciez, jak mowi przyslowie, i kon sie potknie. Pomylke lekarska dzieli przecie olbrzymia odleglosc od zbrodniczego zamachu na osobe rzadowa. Ani troche, wasza ekscelencjo, mnie nie ponioslo, odpowiedzial z zimna krwia Porfirij Pietrowicz. Mam pisemne zeznania, zlozone przez kamerdynera i stangreta. Jest tu i o krwi, i o winie, i o kapieli rzecznej. Co sie zas tyczy omylki lekarskiej, to wyslalem zapytanie do Akademii w Petersburgu; luminarze nauki medycznej odpisali mi, ze zaden lekarz w zyciu nie upuscilby krwi oslabionemu choroba pacjentowi, a tym bardziej, napoiwszy go potem winem, nie zaaplikowal mu kapieli w zimnej wodzie. Zgodnie bowiem ze wszystkimi regulami nauki taka wlasnie kuracja musialaby wywolac atak serca, co tez nastapilo. Wowczas gubernator stracil spokoj, chwycil sie za glowe. Czemuz to, spytal, w takiej szczegolnej sprawie napisal pan do Akademii samowolnie, nie uzgadniajac tego z przelozonymi? A na to Porfirij Pietrowicz: ja, wasza ekscelencjo, nie tylko do Akademii, ale i do ministerstwa napisalem, tak ze prosze sie spodziewac juz nie rewizora, ale jak najwnikliwszego dochodzenia kryminalnego w tej sprawie. * * * No i od tego dnia dla absolwenta prawoznawstwa zaczely sie okropne czasy, ktore trwaly poltora miesiaca, az do przybycia stolecznej komisji. Jak z tego wyszedl zywy - Bog jeden wie. Najpierw zostal napadniety przez bandytow, w bialy dzien, na ulicy. Chcieli mu rozbic czaszke kiscieniem*. Fiedorin uciekal przed nimi, opedzajac sie laska, krzyczal na cale gardlo: "Ratunku!", ale w poblizu nie bylo policji, nawet stojkowego. Szczesciem przechodnie rzucili mu sie na pomoc, ratujac go od niechybnej smierci.Na tym sie wszakze nie skonczylo. Wkrotce potem jakas panna, z tych, jak to okreslaja urzedowe dokumenty, "kupczacych wlasna osoba", zlozyla niespodziewanie skarge na arcyskromnego Porfirija Pietrowicza, ktory mial jakoby gwaltem nastawac na jej czesc niewiescia, a co gorsza, natychmiast znalezli sie swiadkowie owego faktu. Obwiniony trafil do gubernialnego wiezienia i zostal pobity przez kryminalistow od razu pierwszej nocy. Nastepnej z cala pewnoscia wyprawiliby go na tamten swiat, ale Porfirij Fiedorin, nie czekajac zmroku, zdolal jakos przedostac sie przez mur i ukryc. Az do dnia przyjazdu komisji przesiedzial w piwnicy u pewnej mlodej, wspolczujacej mu osoby, o ktorej opowiesc' nie ma zwiazku ze sprawa (to juz calkiem inna historia, nadzwyczaj smutna; Bog z nia zreszta, opowiemy ja moze innym razem). Ostatecznie wszystko skonczylo sie pomyslnie dla naszego bohatera. Sprawiedliwosc' zatriumfowala w pelni. Gubernatora i jeszcze okolo dziesieciu urzednikow zawieziono pod eskorta do stolicy, gdzie miano ich osadzic, a lekarz morderca poderznal sobie gardlo. Chociaz od tamtego czasu minelo poltora dziesiatka lat, do dzisiaj ow Stube snil sie niekiedy Porfirijowi Pietrowiczowi - patrzyl tajemniczym wzrokiem, usmiechal sie, machajac zakrwawiona brzytwa, ale nic nie mowil. Glosna ta historia bynajmniej nie pomogla mlodemu juryscie w karierze, raczej przeciwnie. Kiedy przeniesiono go na nowe miejsce z najlepszymi rekomendacjami, odczul wokol siebie powszechna nieufnosc i obawe, poniewaz fama dotarla tam jeszcze przed jego przybyciem. Jaki zas przelozony lubi urzednika, ktory z byle powodu pisze do stolicy i wzywa komisje? Dzieki dlugotrwalym i wytezonym zabiegom, dzieki skrupulatnosci i gorliwosci Porfirij Pietrowicz przezwyciezyl poczatkowa niechec wobec siebie, zdobyl i szacunek, i odpowiednia pozycje. A po zeszlorocznym sledztwie, ktorym tez zajmowac sie tu nie bedziemy, zostal wymieniony w raporcie do wladz wyzszych. Otrzymal range poza kolejnoscia i odpowiedzialne stanowisko komisarza sledczego jednego z najgesciej zaludnionych cyrkulow stolicy. Ledwie jednak przybyl na miejsce, ledwie zdazyl, jak to sie mowi, rozprostowac kosci po podrozy, a tu prosze: ohydne morderstwo, w dodatku jeszcze tego rodzaju, ktory w srodowisku sledczych nosi brzydka nazwe "slepaka" albo "zdechlaka", co kto woli. W pierwszym wypadku chodzi o slepa uliczke, w ktorej utyka sledztwo, w drugim - oczywiscie o to, ze chocbys zdechl, do niczego nie dojdziesz. Rozdzial czwarty R.R.R. Miasto, ktore przez caly dzien zdazylo nabrac w kamienna piers goracego powietrza, teraz wydychalo je z powrotem, totez nawet noc nie obiecywala ulgi. Dokuczliwe letnie slonce wynioslo sie z dachu wcale nie na dlugo i wkrotce wyjrzalo z drugiej strony, ale Porfirij Pietrowicz nie zauwazyl switu, tak samo jak przedtem nie zwrocil uwagi na zapadajacy zmierzch.Pochloniety byl praca. Najpierw wertowal kartki zabranego z komody zeszytu i cos z niego wynotowywal charakterystycznym drobnym maczkiem. Potem, jeszcze za widna, kancelista przyniosl mu notes ze spisanymi nazwiskami zastawcow i ponownie zostal wyslany na rekonesans - mial wypytac Lizawiete o wszystkich znajomych zamordowanej. Kiedy Aleksandra Grigorjewicza nie bylo, komisarz przepisal nazwiska na male papierowe kwadraciki, po jednym na karteczke. Wyszlo ich sporo, z gora cztery dziesiatki. Kiedy wrocil Zamiotow, sterta powiekszyla sie jeszcze o piec nazwisk (nieboszczka Alona Iwanowna miala niewielu znajomych: czterech kupcow i jednego kaplana). Aleksandr Grigorjewicz usiadl w fotelu i pilnie obserwowal, kiedy komisarz zacznie rozwiazywac zagadke morderstwa, ale nic ciekawego sie nie dzialo. Radca dworu, ktory przebral sie w rozdeptane kapcie i szlafrok, wciaz tkwil przy biurku, poruszal ustami i szelescil kartkami: to tak je rozlozy, to inaczej. Zamiotow siedzial, siedzial, nie osmielajac sie przeszkadzac komisarzowi w pracy myslowej, az w koncu usnal. A Porfirij Pietrowicz palil papierosa za papierosem, mierzwil rzadkie jak puch wlosy na ciemieniu i mruczal smetnie: "Oswiec mnie, Panie, podpowiedz cos. Zlituj sie nad nieszczesnym balwanem". Papierki zas ciagle fruwaly z jednej kupki na druga: z lewej na prawa, z prawej na lewa, jak karty w pasjansie. Dobrze juz po trzeciej nad ranem Aleksandr Grigorjewicz przebudzil sie, bo radca dworu potrzasal go za ramie. -Niechze pan wstaje, laskawco. Prosze, tu ma pan pioro, a tu papier. Niech pan pisze, dobrodzieju. Kancelista, ziewajac, usiadl za biurkiem. -Co mam pisac? Zobaczyl, ze karteczki sa ulozone na nowo, inaczej niz poprzednio, a na duzej karcie widnieje cos w rodzaju tabeli, z wieloma niewypelnionymi rubrykami. -Metoda jest gotowa, laskawco - wyjasnil Porfirij Pietrowicz, trac czerwone od bezsennosci powieki. - O tutaj, w lewej kolumnie, prosze wpisac wszystkie nazwiska, z gory na dol. Dalej stan, rodzaj zajecia, plec, wiek, wysokosc dlugu, zastaw, termin zwrotu, adres. Najwazniejsze sa dwie ostatnie rubryki. O ta, warunki fizyczne osobnika, w tym sensie, czy mogl zabic siekiera, czy nie. A druga: ma czy nie ma alibi na czas zbrodni. Teraz naszym najpilniejszym zadaniem jest zapelnienie wszystkich kratek wiadomosciami, ktore zdobedziemy. Wowczas lista skurczy sie do kilku nazwisk, sam pan zobaczy, dobrodzieju. Zamiotow na dobre juz sie obudzil i zadal pytanie, ktore nie dawalo mu spokoju od chwili, kiedy obserwowal komisarza i nie wazyl sie przerywac mu rozmyslan. -Porfiriju Pietrewiczu, a jesli morderca zabral swoj zastaw, zeby nie zostawiac po sobie sladu w postaci nazwiska, to wtedy co? -Nie smiem nawet marzyc o takim szczesciu. Wowczas, laskawco, wszystko byloby prosciusienkie. Widzi pan? - radca dworu wyjal z kieszeni zeszyt zabrany z komody lichwiarki. - Pani Szeludiakow zapisywala tu wszelkie informacje. Miala tu wszystko, odnotowane jak nalezy, z adresami, z imionami, imionami odojcowskimi. Porownalem to z naszymi papierkami. Brakuje, laskawco, zaledwie pieciu. Te piec, dobrodzieju, mam na kupce u samej gory. Ale specjalnej nadziei w tej sprawie nie zywie. Sprawdzimy je oczywiscie na samym poczatku, pewien wszakze jestem, ze zbrodniarz chwycil zawiniatka w garsc na lapu - capu. Niech pan pisze, niech pan pisze, laskawco. Tutaj imie, imie odojcowskie, nazwisko. - Pokazal jeszcze raz. Aleksandr Grigorjewicz umoczyl pioro, uniosl je nad papierem i znieruchomial. -To wszystko sie nie zmiesci. Zostawilismy za malo miejsca. Nawet jesli przy nazwisku wpiszemy same inicjaly, to i tak sie nie zmiesci. Komisarz przerazil sie wlasna nieumiejetnoscia przewidywania. -Nie pomyslalem o tym, wybacz, laskawco. A to ci pech! Bita godzine rysowalem tabelke, linijka po linijce, popackalem sobie wszystkie palce, a o tym nie pomyslalem! Lamentowal w ten sposob czas jakis, ale w koncu machnal reka. -Wie pan co, kochaneczku, niech pan wpisuje same inicjaly, trzy literki. I jeszcze prosze wstawic kazdemu numer. Nie szkodzi, moze sie nie pomyla. Ja ich wszystkich zdazylem nauczyc sie na pamiec. Pisz pan, laskawco, a ja tymczasem zaparze kawy. * * * Przy kawie Porfirij Pietrowicz studiowal tabele, zaznaczajac niektore numery olowkiem jako najbardziej obiecujace. W ten sposob dotarl do pozycji numer 27 (to byl student, trzy dni wczesniej zastawil tani srebrny zegarek), nie zainteresowal sie nia i pracowal dalej, ale nagle zatrzasl sie, potem skulil i nerwowo zamrugal oczami.-Tak, tak, tak - wymamrotal pospiesznie, zerwal sie, podbiegl do pudel, w ktorych lezaly jego ksiazki i papiery, jeszcze nie przeniesione do sluzbowego mieszkania. Poczal w nich grzebac, mruczac przy tym: - Gdziez to jest, laskawco, gdzie to jest... Ach nie, czyzby... Pozwoli pan jednak, ze przeciez absolutnie szczerze... - i tym podobne glupstwa. Zamiotow szeroko otworzyl oczy, widzac tak dziwne zachowanie. Siedzacy w kucki Porfirij Pietrowicz odwrocil sie. -Dwudziesty siodmy jest student Raskolnikow, prawda? - zapytal. Kancelista wzial karteczke i potwierdzil. -Zgadza sie. Student Rodion Romanowicz Raskolnikow, mieszka przy ulicy Stolarnej, w domu Schilla. Pamietam, skarzyla sie na niego wlascicielka mieszkania. Studiowal na wydziale prawa, ale porzucil studia. Nie placi i nie chce sie wyprowadzic. A co sie stalo? -Rodion Romanowicz, laskawco, tak. - Komisarz ze zloscia odepchnal pudlo. - Gazety wyslalem... Czyzby... Nie, to niemozliwe... Chociaz wlasciwie dlaczego nie... Powiadasz pan, dobrodzieju, ze prawa? -Chyba tak. A czymze przyciagnal pana uwage? - Aleksandr Grigorjewicz z ciekawoscia obejrzal karteczke, zajrzal do tabeli, nie zauwazyl jednak absolutnie nic podejrzanego. - Ma pan podstawy, by sadzie, ze to on... nasza staruszke? Ale jakie? -Prawie zadnych, laskawco. Po prostu fantazja, trzeba cos sprawdzic. - Porfirij Pietrowicz uchylil sie od odpowiedzi i ni stad, ni zowad palnal sie w czolo. - A redaktor? -Co "redaktor"? Radca dworu jednak najwyrazniej tego nie uslyszal. -No i oczywiscie Mitic... - znowu zaczal mamrotac cos niezrozumiale, patrzac przez okno i mruzac przy tym oczy. - To juz koniecznie. Mitie natychmiast. A pan, moj kochany, najlepiej niech sie zajmie taka sprawa - zwrocil sie juz nie do swoich mysli, ale do kancelisty. - Przed sprawdzeniem pierwszych pieciu numerow, ktorych zastawy zniknely, prosze zebrac jak najwiecej wiesci o tym studencie. Ciekaw jestem zwlaszcza, gdzie pan Raskolnikow przebywal w chwili zabojstwa. No, prosze juz isc, prosze isc. Omal nie wypchnal Zamiotowa do przedpokoju. -Musze udac sie niezwlocznie do aresztu zbiorczego, laskawco - dodal. -Pospalby pan chociaz godzinke - zdazyl zawolac Aleksandr Grigorjewicz, nim ostatecznie wypchniety zostal na schody, ale za cala odpowiedz musialy wystarczyc mu drzwi zatrzasniete przed samym nosem. * * * Przez reszte dnia komisarz i jego pomocnik zajmowali sie kazdy swoimi sprawami, a w oznaczonym czasie, przed kolacja, obaj zjawili sie ze zdobycza. Kancelista, jak wolno sadzic po jego rozpromienionej twarzy, czegos tam jednak sie doszukal, a i Porfirij Pietrowicz wygladal na zadowolonego; przypominal kota, ktory przed chwila upolowal i pozarl mysz. Zamiotow chcial od razu o wszystkim opowiedziec, wyciagnal juz nawet notatki, ale radca dworu go powstrzymal:-Przede wszystkim wzmocnijmy materie, ktora zgodnie z najnowszymi pogladami europejskich uczonych wazniejsza jest od ducha. Pewnie nie jadl pan sniadania ani obiadu? - spytal troskliwie. - Ja, laskawco, przyznam sie, ze tez nie jadlem. Hej, dobry czlowieku! Przynies no karafke anyzowki, baniaczek kapusniaku i co tam macie, moze sterlecika? To dajze go nam! Spotkanie wyznaczone zostalo na Sadowej, w traktierni "Palais de Cristal", ktora wyrozniala sie olbrzymimi oknami, od podlogi az po sufit, czesciowo usprawiedliwiajacymi pompatyczna nazwe. Wspanialy krysztalowy palac, ktorzy przemyslni Anglicy wzniesli z okazji swiatowej wystawy wylacznie ze szkla i zelaza, widywano u nas chyba tylko na obrazkach, do tego stopnia wszakze przejeto sie ta zapowiedzia przyszlych cudow architektury, ze powiew szklanego wiatru dal sie odczuc nawet w traktierniach. Aleksandr Grigorjewicz nie zdazyl jeszcze posmarowac kawalka chleba maslem, gdy komisarz, wbrew wlasnym slowom o materii, niecierpliwie spytal: -No, i jak tam tych piecioro i Raskolnikow? Kancelista odlozyl chleb i zaczal meldowac. -Sposrod pieciu osob, ktorych zastawy zostaly zabrane z kufra starej, trzy nie mogly miec zwiazku ze sprawa. Numer drugi lezy w szpitalu z goraczka juz chyba z tydzien, a lekarze mowia, ze nie moglby wstac z lozka. Numer trzeci jako niesumienny dluznik siedzi w ciupie. Numer piaty wczoraj o siodmej byl na stypie i nigdzie stamtad nie wychodzil, co potwierdza wielu swiadkow. -Swietnie, dobrodzieju - sklonil glowa Porfirij Pietrowicz. - Co dalej? -Zostalo dwoje. Numer pierwszy, wdowa po sekretarzu gubernialnym, Aksinia Zoilowna Lipuczkin dnia czternastego czerwca wziela cztery ruble pod zastaw korali. Gdzie przebywala caly wczorajszy wieczor, nie wiadomo. Tyle ze chudziutka z niej kobiecina i niewysoka. Zeby rabnac w glowe lichwiarke, a tym bardziej wysoka Lizawiete, musialaby chyba wygramolic sie na lawke... -Zostawmy pania Lipuczkin, Bog z nia. - Komisarz machnal reka. - A co z numerem czwartym? -Wlasnie o tym czwartym chcialem. - Aleksandr Grigorjewicz zaszelescil kartkami, zdazywszy jednak wsunac skorke chleba do ust. - Numer czwarty to subiekt Nikolaj Dormidontowicz Popow, ktory wzial szesnascie i pol rubla na dwa miesiace w zamian za zastawiony srebrny kindzal turecki... - Zamiotow znaczaco spojrzal na szefa. - Ani sasiedzi, ani krewni nie wiedza, gdzie przebywa. Zniknal juz przedwczoraj i nikt nic nie wie. Tak sobie mysle: czy to aby nie on? Na wszelki wypadek spisalem wszystko, co o nim wiadomo. Mam nawet portret pamieciowy. Czy nie rozeslac listu gonczego? -Niech no pan pozwoli, dobrodzieju - poprosil Porfirij Pietrowicz, wyciagajac reke po zeszycik. - Hm. Oczy blekitne. Wlosy kedzierzawe... Twarz bez krost... Rumieniec... Niepijacy... Mhm... Nie - oswiadczyl stanowczo, kiedy doczytal wszystko do konca. - To nie Popow. Prosze, laskawco, niech pan wezmie zeszycik. Zamiotow posmutnial. -Skad pan wie? Przeciez wlada kindzalem. I nie ma alibi. -O prosze, ma pan tu napisane. "Wedlug zeznan sasiadow gra na gieldzie, posiada konto w kasie oszczednosciowej". Widac, ze z niego czlowiek zapobiegliwy, akuratny, nawet kopiejke zaoszczedzi. Jesli ktos taki, laskawco, dopusci sie zbrodni, to juz wszystko zrobi solidnie, nie wyjdzie bez lupu, nie zostawi trzech tysiecy w komodzie. Z pewnoscia oddal kindzal w zastaw, bo chcial zebrac wiecej pieniedzy do gry na gieldzie. Tam tez, na gieldzie, go pan zastanie. Czyzby pan, dobrodzieju, nie czytal gazet? Niedobrze, ja poranne zawsze przegladam. - Jakby na dowod tego Porfirij Pietrowicz wyjal z kieszeni zlozona strone gazety i polozyl obok talerza, do ktorego kelner akurat nalewal kapusniaku. - U nas na gieldzie papiery poszly w gore, laskawco, i nadal rosna, juz drugi dzien. W zwiazku z Kanalem Sueskim*. Czyzby pan nie slyszal? Gracze dniami i nocami waruja pod gielda, na schodach. Tam wlasnie jest panski Popow, wlasnie tam. Lepiej, laskawco, niech pan mowi o studencie Raskolnikowie.-Dobrze. - Aleksandr Grigorjewicz przygnebiony odwrocil kartke. Zal mu widac bylo rozstac sie z teoria subiekta w roli zloczyncy. - Tutaj sprawa jest niejasna. Rozmawialem z kobieta, ktora tam sluzy. Ma na imie Nastasja. Rezolutna, obrotna, zuch baba... Ten Raskolnikow ciagle kwateruje u asesorowej Zarnicyn, na Stolarnej. Mieszka, a nie placi, i to juz od dawna. -Juzes to pan niedawno mowil, laskawco - zauwazyl lagodnie Porfirij Pietrowicz. - Chcialbym znac miejsce jego pobytu o interesujacej nas porze. -O to wlasnie chodzi, ze Nastasja nie jest tego calkiem pewna. W zasadzie Raskolnikow siedzi u siebie w pokoju, i to chyba juz z miesiac. Moze jest niezdrow, a moze ogarnela go chandra. Ale drzwi jego pokoju wychodza na kuchenne schody. Tamtedy bardzo latwo mozna sie wymknac i wrocic, tak ze zywa dusza tego nie spostrzeze. -To dobrze, laskawy panie. - Komisarz z namyslem zmarszczyl czolo. - Nawet bardzo dobrze. W takim razie, dobrodzieju, Raskolnikow nie ma alibi. -Zadnego. Zamiotow popatrzyl na parujacy talerz i przelknal sline. Rozlana do szklaneczek anyzowka tez stala nietknieta. -Prosze, laskawco - przynaglil go komisarz. - Mow pan dalej. O tym osobniku. -Rodion Romanowicz Raskolnikow, dwadziescia trzy lata, wyznania prawoslawnego, syn radcy tytularnego, od dawna niezyjacego. Przybyl z guberni riazanskiej, gdzie mieszka jego matka z mlodsza siostra. Z natury nerwowy albo, jak wyrazila sie Nastasja, "mocno narwany". To znaczy, ze mogl w stanie afektu zabic, natychmiast przerazic sie tego, co uczynil, i zbiec. - Zamiotow zrobil mala pauze, zeby radca dworu w pelni docenil termin "stan afektu" i konkluzje psychologiczna. - Raskolnikow przebywa w stolicy bez mala trzy lata. Studiowal na wydziale prawa i, jak sie zdaje, dosc pilnie. Jednakze z powodu nie wniesienia czesnego zostal wydalony z uniwersytetu. Jest bardzo biedny. Nastasja mowi, ze czasem matka cos mu przysyla, ale co tam taka wdowa moze przyslac? Kiedys dawal korepetycje, ale je rzucil. W ogole sytuacje ma taka, ze albo sie utopie, albo wyjsc na ulice z siekiera - takim efektownym, a zarazem logicznym wnioskiem uwienczyl swoj raport Aleksandr Grigorjewicz, po czym sam sobie wyznaczyl calkowicie zasluzona nagrode w postaci kieliszka anyzowki; przelknal takze pare lyzek kapusniaku. - A co u pana, Porfiriju Pietrewiczu? -Prawie nic, dobrodzieju - z zagadkowym, sprzecznym z owymi slowami wyrazem twarzy odrzekl radca dworu i tez podniosl lyzke do ust, ale potrzymawszy ja chwile w powietrzu, opuscil z powrotem na talerz. - Myslalem, laskawco. Zamienilem slowko z tym i owym. No i przyszlo mi do glowy, kochany Aleksandrze Grigorjewiczu, ze byc moze niesluszniesmy wczoraj przyjeli zalozenie. To, ze zabic musial czlowiek nerwowy. Chyba nie z przestrachu wzial jakies marne grosze, a nawet wzgardzil polowa zawartosci komody. -Dlaczego w takim razie, jesli nie ze strachu? -Z obrzydzenia, laskawco - krotko i dziwnie sucho odparl Porfirij Pietrowicz. - Wzial, ile mu bylo trzeba, i tym sie zadowolil. -Wybaczy pan, laskawco - Zamiotow ze zdumienia przejal styl komisarza, choc w ogole takie wtrety sklonny byl uwazac za objaw zacofania - ale niezupelnie rozumiem. -No to ja panu, kochaneczku, przeczytam pewien artykul. Ze "Slowa Periodycznego", wydrukowany dwa miesiace temu. Podpisany inicjalami, to znaczy, laskawco, jakby anonimowy. Prosze posluchac. Komisarz wzial do reki artykul z gazety, pare minut wczesniej wyjetej z kieszeni, nachylil sie troche do Aleksandra Grigorjewicza, zeby nie deranzowac innych gosci, i z emfaza zaczal czytac. Jeszcze o byku i Jowiszu* Czy wiadomo szanownym czytelnikom, ze wybitni ludzie, ktorzy odkryli nowe prawa rzadzace przyroda czy spolecznoscia, ktorzy wymyslili nowe teorie albo zbudowali wielkie panstwa, wszyscy bez wyjatku byli przestepcami? "Przestepcami" w dawnym, pierwotnym znaczeniu tego slowa, przestapili bowiem granice zasad i pojec, ktore przedtem obowiazywaly. Kopernik i Galileusz, Napoleon i Piotr Pierwszy wprawiali w przerazenie swoich poddanych, tych wlasnie zwyklych ludzi, jacy we wszystkich epokach stanowia absolutna wiekszosc narodu. Ale co tam Kopernik; czyz Jezus Chrystus, ktory jednoczesnie uczynil zamach i na panstwo, i na religie, nie byl w mysl judejskich praw wielkim przestepca? Za to wlasnie zostal skazany - wcale nie przez zbrodniarzy, ale przez zwyklych ludzi, ktorzy chcieli tylko chronic spoleczenstwo przed zamachowcem.Z tego krotkiego wstepu pozwole sobie zatem wyciagnac pewne wnioski, dokladnie - trzy. Pierwszy: ludzkosc dzieli sie na ludzi zwyklych, ktorych jest wiele milionow, oraz niezwyklych - w danym okresie na swiecie sa tylko pojedyncze egzemplarze takich ludzi, w najlepszym wypadku dziesiatki. Drugi: swoja droge do ziemskiego raju, jaki nasze najwieksze umysly uwazaja za ostateczny cel ewolucji, ludzkosc zawdziecza przede wszystkim jednostkom niezwyklym, poniewaz to wlasnie one popychaja czy nawet ciagna za kolnierz do przodu nasza cywilizacje. Wreszcie wniosek trzeci: ludzi niezwyklych prawo nie obowiazuje. Tu, dodajmy, potrzebne sa pewne wyjasnienia... * * * -Pewnie, ze potrzebne! - nie wytrzymal Aleksandr Grigorjewicz. - Jak on to zgrabnie wykrecil! Nawet Chrystus jest u niego przestepca!-Niech sie pan nie martwi, autor to wszystko szczegolowo i nawet wcale dowcipnie wyjasnia - zapewnil radca dworu swego pomocnika, odkladajac gazete. - Czytanie wszystkiego na glos zajeloby mi, laskawco, sporo czasu, tak wiec reszte opowiem krociutko wlasnymi slowami. Z artykulu wynika, ze najnizszy gatunek ludzi, zwykli ludzie - to jedynie material sluzacy do plodzenia sobie podobnych istot - w nadziei, ze kiedys, za sto czy tysiac lat, z ich nasienia powstanie moze czlowiek niezwykly, majacy wystarczajace umiejetnosci albo odpowiedni talent, by glosie nowe dla swego otoczenia slowo. Prawem zas, czy wrecz obowiazkiem, czlowieka niezwyklego jest usuwac kazda przeszkode, ktora stanie na drodze jego wielkiego przeznaczenia. Zatem Napoleon, ktory ogniem armat zmasakrowal tlum paryski, nie powinien odczuwac najmniejszych wyrzutow sumienia, poniewaz usmiercil kilka setek Francuzow po to, by zapewnie szczescie milionom. A gdyby na przyklad Newtonowi dla przeprowadzenia doswiadczen niezbedne bylo dziesiec szylingow, ktorych w zaden sposob nie moglby zdobyc droga legalna, mialby pelne prawo okrasc' albo nawet zabic jakiegos kupczyne, z tych zwyklych. Co nas, potomnych, obchodzi los angielskiego kupczyny, ktory i tak by zdechl, nie przynoszac ludzkosci absolutnie zadnej korzysci? Prawom Newtona natomiast zawdzieczamy niemal wszystkie dobra cywilizacji. -To znaczy, chodzi o cel, ktory uswieca srodki, tak? - Aleksandr Grigorjewicz zmarszczyl nos. - To stare jak swiat. -To o celu i srodkach nigdy nie jest stare, laskawco. - Komisarz westchnal. - Zwlaszcza napisane z taka pasja. U tego autora nie mamy do czynienia z abstrakcyjnymi spekulacjami, ale z czyms naprawde bolesnym. On przecie siebie widzi jako tego Newtona bez dziesieciu szylingow. -A co ma z tym wspolnego Raskolnikow? -A to, laskawco, ze to wlasnie on, nasz Rodion Romanowicz, jest autorem owego dzielka - arcyspokojnie oswiadczyl radca dworu, po czym zjadl wreszcie trzy lyzki kapusniaku, ktory zdazyl tymczasem ostygnac. -Skad pan wie? Przeciez sam pan mowil: artykul podpisany inicjalami. -Bardzo intrygujacymi, laskawco - usmiechnal sie Porfirij Pietrowicz - bo juz wtedy zapadly mi w pamiec. Pomyslalem sobie: prosze, to nie podpis, tylko istny warkot: "R.R.R.". A kiedy zaczalem ogladac wypelniona przez pana tabele, od razu je sobie przypomnialem. Wowczas, dobrodzieju, cos mnie tknelo: czy to nie on przypadkiem, nasz tajemniczy autor? - Komisarz warknal, robiac grozna mine: RRR! -Rodion Romanowicz Raskolnikow! - az krzyknal podniecony kancelista. -Po drugie, zdazylem sie tego i owego dowiedziec. - Porfirij Pietrowicz odsunal talerz i wyrazil niezadowolenie: - Kapusniak zimny, a kosztuje trzydziesci kopiejek... No wiec, czego sie dowiedzialem. W "Slowie Periodycznym" mam znajomego redaktora; opowiedzial mi o autorze, o tym Raskolnikowie. Musze panu powiedziec, dobrodzieju, ze juz wtedy, dwa miesiace temu, zapamietalem sobie ow artykulik jako najswiezszy powiew mysli wspolczesnej. Taki wiatr, rozumie pan, niesie iskry. Jak iskra upadnie na cos suchego, to rozgorzeje plomien, dobrodzieju. (Lizawieta sie nie liczy, teraz sklonny jestem przyjac, ze zbrodniarz umyslnie ja oszczedzil - wiedzial, ze nie wdziala jego twarzy). Wydawaloby sie: zabil lichwiarke, unieszkodliwil przypadkowego swiadka, no to niech zabiera lup, chyba nie taki maly, laskawco. Ale nie, nasz zabojca wzial wlasnie dziesiec szylingow, a reszty nie tknal. Nieee, kochany panie, to nie takie zwyczajne zabojstwo z grabieza. Nie uczyniono tego ze zwyklej zlosci albo, co gorsza, dla nedznej korzysci. Tu chodzi o idee, laskawco. Taka jak na przyklad ta. Radca dworu klepnal dlonia strone gazety. -A wiec to Raskolnikow? - szepnal Aleksandr Grigorjewicz, pochylajac sie. - Aresztuje go pan? -Aresztowac go nie mam za co, laskawco. Sam pan wiesz, ile mamy poszlak. - Radca dworu wydal usta i wydal dzwiek niezbyt przyzwoity, tak ze az siedzacy przy sasiednim stoliku sie odwrocili. - Tu trzeba ruszyc glowa. Porfirij Pietrowicz zmruzyl oczy, patrzac na karafke z anyzowka, ale "ruszyc glowa" nie bylo mu dane. W drzwiach lokalu stanal czerwonolicy, glosno dyszacy podoficer policji. Powiodl wzrokiem po sali, gdy zas spostrzegl naszych rozmowcow, podbiegl prosto do ich stolika. Komisarz pierwszy zobaczyl policjanta. Nie zdziwil sie wcale, bo i w areszcie, i w rewirze zostawil wiadomosc, gdzie mozna go znalezc o kazdej porze dnia, ale zmarszczyl czolo i wstal. -Wasza wielmoznosc! Osmiele sie zameldowac... - wychrypial policjant, stajac na bacznosc. Zamiotow, ktory siedzial plecami do drzwi, omal nie podskoczyl, a ludzie z sasiednich miejsc zaczeli odwracac glowy. -Ciszej! - syknal na podoficera Porfirij Pietrowicz, chwycil go za kark i przygial ku sobie. - Co sie znowu stalo? Szeptem, szeptem! Policjant usluchal i wyszeptal cos takiego, ze sledczy opadl z powrotem na krzeslo, a lyzka, ktora trzymal w reku Aleksandr Grigorjewicz, upadla z brzekiem na podloge. 3. Fata Morgana -A co dalej?! - zawolal Nika, kiedy przeczytal ostatnia strone i podniosl wzrok na siedzacego naprzeciwko Ruleta. Fandorin nie zauwazyl, kiedy mlody czlowiek wrocil.-Co dalej? - niefrasobliwie powtorzyl Rulet. Wala miala racje, po wizycie w toalecie klient wrocil w znacznie lepszym nastroju. -Gdzie reszta stron? -A co, ma byc wiecej? Widocznie Rulet nawet nie zajrzal do rekopisu, sadzac po tym, jak sie zdziwil. Ciekawe, skad rekopis wzial sie u niego. -Ciekawe, jak to do pana trafilo? Chlopak usmiechnal sie. -Znalazlem. Nie chce mowic. Coz, ma prawo. -Rozumie pan - zaczal tlumaczyc zdenerwowany Nika. - Manuskrypt koniecznie trzeba pokazac specjaliscie. Nie moge twierdzic tego na pewno, ale bardzo mozliwe, ze zostal napisany reka samego Dostojewskiego! Wyglada to na szkice do Zbrodni i kary. Do powiesci Zbrodnia i kara - dodal, kiedy na twarzy rozmowcy nie dostrzegl najmniejszego sladu emocji. - No i niewykluczone - choc jest to oczywiscie malo prawdopodobne - ze mamy do czynienia z brudnopisem nieznanym literaturoznawcom, wyobraza pan sobie? To bylaby prawdziwa sensacja. Gdyby zostawil pan rekopis u mnie, moglbym zalatwic ekspertyze. Mlodzieniec mrugnal chytrze. -Ruleta chcesz zrobic w ciula? Nawet nie probuj. Mozesz se ekspertyzowac... - pomyslal i poprawil sie: - ekspertowac. Ale papiery zostana u mnie. -Jakze mozna robic ekspertyze, nie majac rekopisu? -Moge dac jedna strone. - Rulet zdobyl sie na wspanialomyslnosc. - Bierz, ktora chcesz. Nika przejrzal kartki i wybral najbardziej niechlujna, z poprawkami i dwoma rysunkami: czyjas chelpliwa geba (chyba Porfirija?) i ostrolukowe okno z azurowa krata. -Ile ci odpalic? - spytal wlasciciel manuskryptu ciagle z tym samym chytrym polusmiechem. - Wiecej niz dziesiec procent nie dam. -Pan mowi o prowizji? - Nicholas z godnoscia wzruszyl ramionami. - Nie potrzebuje, zarabiam pieniadze w inny sposob. W dodatku jesli to jest to, co podejrzewam, bedzie bardzo wiele halasu, artykulow w gazetach, reportazy w telewizji. Chyba pan nie zaprotestuje, jesli prasa dowie sie, ze w identyfikacji znaleziska pomogla panu firma "Kraj Rad"? Rulet wielkodusznie dal zezwolenie: -A rob se pi-ar, jak chcesz. -Dziekuje. Z pewnoscia bede potrzebowal kilku dni. Jak moge sie z panem skontaktowac? Niech mi pan zostawi swoj telefon. A poza tym, jak pan sie wlasciwie nazywa? Mlody czlowiek zamyslil sie. -Na razie mow mi Rulet, a potem sie zobaczy... Z telefonem nie da rady. Komorke dawno... tego... A u starej prukwy wylaczyli. No, u gospodyni. Nie placi, oliwiara jedna. Zostawie ci swoj adres. Pisz. Podyktowal numer domu i mieszkania na Sawwinskiej. Podpisal sie kulfonem i pogwizdujac, wyszedl. Przecisnal sie kolo Wali z wyrazna obawa, ale chyba zlosc na nia mu przeszla. W kazdym razie pozegnal ja uprzejmie: -Gud baj, czempionko. -Adieu, towarzyszu narkomie - rzucila sekretarka w odpowiedzi. * * * Ledwo klient wyszedl, Nika rzucil sie do telefonu, zeby zdobyc eksperta od rekopisow Dostojewskiego. Nigdy w zyciu nie mial do czynienia z literaturoznawstwem i autografami pisarzy, ale to go ani troche nie peszylo. Moskwa jest miastem specyficznym. Przybysz, a zwlaszcza przybysz z zagranicy, czuje sie w niej nieswojo, jak w nieprzebytej puszczy. Nielatwo tu nawet znalezc droge - nieliczne napisy wskazuja ja niemal wylacznie w miejscowym narzeczu. A jesli obcy potrzebuje jakiejs nietypowej informacji, ktorej nie znajdzie na "zoltych kartkach" ksiazki telefonicznej, to juz prawdziwe nieszczescie. Biedaczysko poduka swoja ulomna ruszczyzna do obojetnej sluchawki telefonicznej, polamie sobie jezyk i zostanie z niczym. No i bardzo dobrze. Przeciez nie dla niego, poganina, zbudowali miasto.Za to jesli jestes tu swoj i znasz wszystkie sciezki, norki i barlogi, to nie ma lepszego miejsca na swiecie. Dobrzy koledzy, mieszkancy lasu, i poucza, i ostrzega, i pomoga w biedzie. Zajac skoczybruzda podpowie, gdzie sa grzyby i jagody, siostrzyczka lisiczka pomoze dogadac sie z lesnikiem, szary wilk zaprowadzi, gdzie trzeba, a niedzwiedz kosolapy zapewni ochrone. Minely czasy, kiedy glupi syn Albionu Nicholas Fandorin bladzil w tutejszym gaszczu jak dziecko, ktore sie zgubilo. Dziesiec lat zycia w Moskwie i rzemioslo profesjonalnego doradcy, wtykacza nosa w cudze sprawy, nauczyly go rozumu. Ho, ho, w jakie to wawozy zycie go zapedzalo, z jakimi stykalo ludzmi! Ulubione powiedzonko mieszkanca Moskwy: starcza przyjaciele za pieniedzy wiele. Zaledwie po trzech telefonach - lancuch w sumie niedlugi: znajomy, znajomy znajomego i znajomy znajomego znajomego - Nika dotarl do odpowiedniej osoby. Rozmowca telefoniczny numer trzy, jeden z najwybitniejszych specjalistow od Dostojewskiego, powiedzial mu rzecz nastepujaca: -Podrabianych autografow jest mnostwo, to caly podziemny rynek, tak ze specjalnie nie ma sie na co lakomic. Mowi pan, ze tam lichwiarke zabili, a Lizawieta przezyla? Taka redakcja Zbrodni i kary nie jest znana nauce. Widocznie jakas glupia mistyfikacja. - Z tonu, jakim mowil "dostojewskolog", mozna bylo wywnioskowac, ze dawno juz przywykl do zapalu naiwnych ignorantow i ani troche nie zainteresowal sie informacja. - Ale jesli chce pan szybko otrzymac fachowe orzeczenie, radze zwrocic sie nie do nas, do instytutu, gdzie kaza panu czekac pol roku, tylko do Morgunowej. I opowiedzial o pewnej starszej pani, Eleonorze Iwanownie Morgunow, ktora przez cale zycie zajmuje sie wlasnie tym - ekspertyzami rekopisow dziewietnastowiecznych pisarzy, a przede wszystkim wlasnie Dostojewskiego. Pani Morgunow jest mistrzem w swojej dziedzinie. Przez wiele lat pracowala w Centralnym Instytucie Literackim, ale kilka lat temu zwolniono ja w kompromitujacych okolicznosciach - przylapana zostala na kradziezy listow Czechowa. Sprawy karnej nie zalozono, zeby nie niszczyc reputacji zasluzonej placowki. Zreszta zlitowali sie nad kobieta - uznali, ze podeszly wiek i niewielka pensja pomieszaly jej w glowie. -Zreszta ona zawsze byla lasa na pieniadze - dodal znawca Dostojewskiego. - Nie pamietam wypadku, zeby Morgunowa zgodzila sie wykonac jakakolwiek prace dodatkowo, na zasadzie kolezenskiej przyslugi. Zawsze zadala premii albo zaplaty za nadgodziny. Tak ze jesli dobrze jej pan zaplaci, napisze wniosek raz - dwa. U siebie w domu podobno ma cale laboratorium - przyrzady i niezbedne odczynniki. Tez pewnie powynosila z pracy, przez tyle lat. No, ale nie ja ja bede sadzil. Czwarty telefon - juz ostatni - wykonal Nika do samej Eleonory Iwanowny. Po sceptycznych slowach filologa troche ochlonal i z mistrzynia ekspertyz literackich mowil lekko przepraszajacym tonem: -Widzi pani, dostal sie w moje rece pewien rekopis - przystapil do rzeczy po niezbednej preambule: wspomnial o rekomendujacym i o honorarium. - To znaczy, oczywiscie, rozumiem, ze szanse sa wlasciwie znikome, ale sadzac po tresci, wyglada to na autorski szkic do Zbrodni i kary... Tu ekspertka mu przerwala, zasmiala sie oblesnie i powiedziala zagadkowo: -Nowy gotowy. -W jakim sensie? - stropil sie Fandorin. -W takim, jakim trzeba - odparla Eleonora Iwanowna, ktora, zauwazmy, nie odznaczala sie szczegolna uprzejmoscia. - Dobra. Przywiez pan, to obejrzymy. Trzysta dolarow. -Tak duzo? Konstantin Leonidowicz mowil, ze wystarczy setka... Chciwa staruszka nawet nie wysluchala go do konca. -To niech on panu zrobi ekspertyze. Nika nie mial tyle pieniedzy. Juz pozalowal, ze wplatal sie w te historie, jak sie zdaje, klopotliwa i niewiele obiecujaca. -Dzisiaj dam pani zaliczke, dobrze? Sto dolarow - powiedzial, pomyslawszy, ze wlasciciel rekopisu moglby przeciez wziac na siebie czesc wydatkow - ostatecznie to jego wlasnosc. -Tylko prosze wziac pod uwage - zlowrogo uprzedzila pani Morgunow - ze dopoki nie zaplaci pan wszystkiego, nie oddam rekopisu. Naleznosc ma byc w rublach, po kursie Banku Centralnego, plus trzy procent marzy. * * * Tegoz wieczoru Nika odebral corke Gele z kolka teatralnego, predko podal jej kolacje, a nawet zdazyl wyslac e-mail do syna Elastyka, ktory pojechal z klasa do Petersburga, po czym udal sie pod wskazany adres.Nie bylo to daleko, ale droga zajmowala duzo czasu. Jesli pieszo to dwadziescia minut. Jesli zas samochodem, w dodatku o siodmej wieczor i po zapchanym Nabrzezu Kremlowskim, to ze czterdziesci. Gdy Nicholas byl mlodszy i bardziej angielski, swietnie poruszal sie po Moskwie na lyzworolkach, tak ze korki nie stanowily dlan zadnej przeszkody. Wowczas droga z Solanki na Twerska zajelaby gora dziesiec minut. Ale kiedy przyswoil sobie zwyczaje otoczenia, wyzbyl sie dawnych nawykow. Wielka Brytanie uwaza sie za typowy przyklad konserwatyzmu, ale spoleczenstwo rosyjskie przestrzega konwencji w o wiele wiekszym stopniu. Mezczyzna czterdziestopiecioletni, ojciec rodziny, winien zachowywac sie statecznie albo, jak mowi sie w tutejszym telezargonie, miec imidz serio - jesli oczywiscie chce, zeby i otoczenie serio go traktowalo. Nic sie nie poradzi, Rosja jest krajem wagi ciezkiej. Po prostu zdumiewajace, jak szybko, jak zdecydowanie, a co najistotniejsze - ochoczo byly baronet nabral wagi i powagi. Zniszczyl sie w stu procentach. W dziesiatym roku pobytu w Moskwie brytyjskie pochodzenie Nikolaja Aleksandrowicza zdradzaly jedynie nieco powsciagliwe maniery, ktore jedni klienci uwazali za oznake wyrafinowanej inteligencji, a inni - za szpanowanie. No, a poza tym, oczywiscie, samochod, typ TX II, z kierownica z prawej. Zwariowana ciocia Cynthia, obawiajac sie, ze siostrzeniec calkowicie oderwie sie od korzeni, przyslala prezent: czarna londynska taksowke, dla patriotycznych Anglikow - odpowiednik rosyjskiej brzozki. Dobrze jeszcze, ze nie pietrowy autobus. Siadajac za kierownica tego egzotycznego, jak na Moskwe, srodka transportu, Nicholas czesto czul na sobie pelne szacunku spojrzenia wspoluzytkownikow jezdni - metrocab swoja garbata sylwetka przypominal rolls-royce'a. Pelznac zakorkowanym Lubianskim Przejazdem, Fandorin zagral w ulubiona gre wspolczesnego kierowcy: przycisnal na chybil trafil guzik odbiornika. No, co tam za rybka wyloni sie z fal eteru? Skala FM zaszemrala, zagulgotala, pare razy mruknela cos niezrozumiale i nagle wyraznie powiedziala przymilnym glosem: -Glupi maly wrobelek nawet nie podejrzewal, ze za krzakiem czai sie ogromne, wyglodniale kocisko... Audycja dla dzieci. Niby co to znaczy? Nika usmiechnal sie i przelaczyl na kanal numer dziewiec, na ktorym mial "Kultradio": muzyke klasyczna, poezje, wiadomosci kulturalne. Ale kanal kulturalny potraktowal magistra nader okrutnie - lodowatymi strugami walca Gribojedowa. Przedsiebiorca bez wyksztalcenia prawniczego Fandorin zasepil sie i wylaczyl radio. * * * Eleonora Iwanowna Morgunow mieszkala w masywnym, wymyslnie zaprojektowanym domu z czasow stalinowskich, ktory od strony Twerskiej wygladal dosyc okazale, a nawet majestatycznie, ale od podworza byl istna rudera: male, slepe drzwi do klatek schodowych, odrapane sciany, pokraczne blaszane garaze - muszelki. Z trudem znalazlszy miejsce do parkowania (miedzy dwoma kublami na smieci), Nika zostawil swego falszywego rolls-royce'a i ruszyl na poszukiwanie mieszkania pani Morgunow.Domofon nie dzialal, na schodach cuchnelo plesnia i lupinami od kartofli. Nicholas pomyslal: gdyby nie metalowa klatka windy, wypisz, wymaluj - dom Raskolnikowa. Mieszkanie numer 39 dlugo nie reagowalo na dzwonek. W koncu rozleglo sie szuranie, judasz zamrugal jak zolte kocie oko, potem pociemnial. Obserwuje, domyslil sie Fandorin i glosno powiedzial: -Tu Nikolaj Aleksandrowicz. Dzwonilem do pani. Dzien dobry. Zazgrzytalo, drzwi sie otworzyly. W drzwiach stala masywna, niechlujna staruszka, nie wiedziec czemu w ciemnych okularach, mimo ze przedpokoj oswietlony byl nader slabo. -Prosze zdjac buty. Pani Morgunow zrobila w tyl zwrot i kolebiac sie, ruszyla dlugim korytarzem. Jej siwa glowa ze staromodnym kokiem i grzebieniem siegala dryblasowi Fandorinowi mniej wiecej do gornego guzika marynarki. Korytarzyk robil wrazenie. Przypuszczalnie w tym domu nigdy niczego sie nie wyrzucalo. Nie zwazajac na watle oswietlenie, Nika zdolal dostrzec wiszacy na scianie rower (marki "Ukraina", lata piecdziesiate, przedmiot westchnien kolekcjonerow retrosprzetu); na gwozdziu - kapelusik z plastikowymi wisienkami; wielkie pekniete lustro i przedpotopowy telefon, na ktorego okraglej tarczy poza cyframi widnialy takze litery. W kacie, na okraglej szafce, czernial polmetrowy, zeliwny Mefistofeles z fabryki w Kasiach, pierwszy, jeszcze przedrewolucyjny zwiastun industrialnego kiczu. Pokoj, do ktorego gospodyni zaprowadzila goscia, wygladal jeszcze cudaczniej. Tez ciemny (pod jedwabnym pomaranczowym abazurem palila sie jedna jedyna zarowka) i niezwykle ciasno zastawiony meblami; nie sposob bylo sie obrocic. Co prawda, czysto, nigdzie sladu kurzu. Staruszka nigdy nie wyszla za maz, pomyslal Nika. Od dawna mieszka sama. Sama siebie nie widzi, ma wiec dziure na lokciu i zaschniete zoltko na podbrodku, ale pilnuje, zeby dookola wszystko lsnilo. Nie znosi brudu. Bo brud to objaw chaosu i zycia, a tutaj jest krolestwo smierci. Zamek zlej wrozki. Fata Morgana, jak natychmiast ochrzcil w duchu gruba staruszke (znakomicie zgodzilo mu sie z fat Morgunov), zachowywala sie jak prawdziwa wiedzma: zadarla glowe, z minute przygladala sie dwumetrowemu gosciowi i przez ten caly czas nie wyrzekla ani slowa, poruszala tylko ustami. Nika nie widzial oczu za ciemnymi szklami. Moze ich tam w ogole nie ma, pomyslal, cierpliwie znoszac te ogledziny. Zaraz zdejmie okulary, a wtedy pokaza sie dwie dziury, w ktorych klebi sie mgla, i caly ten czarodziejski zamek zniknie, a ja sie zmienie w nietoperza albo szczura. -Dowod pan przyniosl? - odezwala sie w koncu pani Morgunow. - Musze miec pewnosc, ze jest pan tym, za kogo sie podaje. Nie chce zostac wciagnieta w jakas afere. -Dowod nie, ale mam prawo jazdy. -Dawaj pan. Wiedzma wziela dokument, odsunela jakas pluszowa zaslonke, a za nia odslonil sie kacik zastawiony najnowoczesniejszym sprzetem elektronicznym. Duzy kserograf, faks, nawet komputer ze skanerem. -Gwarantuje klientom absolutna dyskrecje, ale i sama wymagam absolutnego zaufania - oswiadczyla Eleonora Iwanowna, robiac kserokopie prawa jazdy. - Prosze, moze pan je zabrac. Teraz zaliczka. Aha. Chwileczke. Miala nawet maszynke do sprawdzania autentycznosci banknotow. To ci dopiero wrozka. -Dobra. Teraz niech pan da rekopis. Moze pan usiasc tam, w fotelu, tylko ksiazki na stol niech pan przelozy... Co, tylko jedna strona? - zdziwila sie, biorac kartke do reki. Zapalila lampe na biurku, zgarbila sie, wziela do reki lupe - ale ciemnych okularow nie zdjela. Pauza sie przeciagala. Nika wiercil sie nerwowo w twardym fotelu, czekal na wyrok. W sumie byl niemal pewien, ze na darmo stracil sto dolarow i wieczor. -Hm, charakter podobny. Rysunki tez calkiem w duchu Fiodora Michajlowicza - oglosila Eleonora Iwanowna i pogladzila kartke. - To nieznany tekst. W brudnopisowych wariantach Zbrodni i kary nie ma takiego fragmentu. Mozliwe, ze to naprawde jakis nieznany szkic. W jednym z listow pisanych w Wiesbaden Fiodor Michajlowicz nie do konca jasno napomyka... No tak. - Nie skonczyla, w zadumie kiwajac lupa. - Jesli strona jest autentyczna, to bedzie ewenement. Niech pan ja zostawi. Sprawdze papier, atrament, zrobie szczegolowa analize grafologiczna. - Pani Morgunow zblizyla kartke do samej lampy, popatrzyla przez lupe. - Znakomicie! Tutaj widac wyrazny odcisk palca. O, tu w rogu. Palec byl ubrudzony atramentem, to sie czesto zdarzalo. Kiedy odwracano kartki, zostawal slad. Mam fragmentaryczny daktylogram Fiodora Michajlowicza - trzy palce prawej reki i powierzchnia boczna lewej dloni. Zrobilam go dwadziescia lat temu, kiedy pisalam rozprawe Poprawki i kleksy w rekopisach FM. Dostojewskiego. No, zobaczymy, zobaczymy. Niech pan wpadnie jutro. Nie, lepiej pojutrze, o trzeciej. I niech pan nie zapomni o dwustu dolarach. Nicholas wyszedl uskrzydlony, a nawet oszolomiony. W korytarzu dlugo dziekowal, usilowal nawet pocalowac starsza pania w reke. Ta nie dopuscila do tego, ledwie jednak za dryblasem drzwi sie zamknely, zaniosla sie zduszonym, zlosliwym rechotem. Gdyby Fandorin widzial, jak drapieznie a radosnie pani ekspert zaciera rece, jak dlawi sie kaszlem, ostatecznie uwierzylby w przynaleznosc Eleonory Iwanowny do swiata czarownic. Kiedy Fata Morgana wysmiala sie i wykaszlala, podeszla do swego antycznego telefonu, wyjela spod aparatu wizytowke i wykrecila numer*.-Mowi Morgunow - powiedziala do sluchawki, nie witajac sie (nie miala takiego zwyczaju). - Jeszcze jeden sie znalazl. Komedia! Pan sie targuje, a tu czas ucieka. -Niech pani poda bardziej realna cene - odrzekl spokojny glos z drugiej strony. Eleonora Iwanowna tupnela ze zloscia. -Prosze mi tu nie opowiadac o cenie! Jestem profesjonalista! Cena pozostaje bez zmian, no i dwiescie z gory, bo teraz bedzie pan potrzebowal jeszcze jednego. -Chciwosc sprawia, ze do reszty traci pani rozum - odpowiedziala na to sluchawka. - Dwadziescia za wszystko, i ani centa wiecej. -Znalazl glupia! - Stara zaczela sapac. - Niech pan pamieta, pozaluje pan. Pojutrze ten czlowiek ma przyjsc, a ja mu wszystko powiem. No, oczywiscie nie wszystko. - Zachichotala. - To i owo. No jak, namyslil sie pan? -Nie. I nie dzwon do mnie wiecej, stara wiedzmo. Koniec rozmowy, sygnal. * * * Przez ostatnie dwie doby - a scislej noc, dzien, noc i jeszcze pol dnia - nic szczegolnego Nicholasowi Fandorinowi sie nie zdarzylo, mozemy wiec na jakis czas go zostawic. Za to Ruletowi przytrafilo sie cos absolutnie niewiarygodnego. To znaczy, wlasciwie nie przytrafilo, tylko przywidzialo. Chociaz... No, w sumie to bylo tak. O Rulecie i jego przywidzeniu To sie zdarzylo nastepnej nocy, po dwunastej. Rulet siedzial na parapecie, patrzyl w gwiazdy. Jakas godzine wczesniej zaczal fazowac, dobrze wiec bylo - i jego zblakanej duszy, i nieszczesnemu zatrutemu cialu.Gwiazdy byly jasne, zacne, a w dodatku swiecil apetyczny ksiezyc, do ktorego Rulet mial ochote siegnac reka, ale rozumial, ze to podpucha. Siegniesz i jebniesz sie z drugiego pietra, w realu. Na dole zaszuraly opony. To wjechala na podworze karetka pogotowia. Taka specjalna, jak jej tam... Erka... O, tak mowia. Swiatlo na dachu wolno sie obracalo, i to tez bylo zacne. Rulet popatrzyl chwile, jak blekitne promienie rozjasniaja mrok, i znowu zadarl glowe ku niebu. Potem, za jakis czas, uslyszal w dole: cmok, cmok. Opuscil glowe i zdumial sie: Po scianie wzdluz rynny, ale przy tym wcale jej nie dotykajac, pelznal Spiderman, Czlowiek-Pajak*. Pelznal, nie spieszac sie, dostojnie. Gorna reka - ssawka sie przyklei, po czym odrywa noge od muru. Przyklei sie noga - przestawia reke. Cmok, cmok. Leb duzy, idealnie okragly, a oczy jak krople.-Kul - powiedzial Rulet, nieprzestraszony bynajmniej, raczej ucieszony, bo przywidzenie bylo super. Wczoraj, kiedy nie starczylo mu kasy na dobra hercie i trzeba bylo grzac jakies swinstwo, zrobil sie kompletny syf. Rano Rulet poczlapal do umywalki oplukac gebe, a tu zonk - umywalka nagle ozyla. Kurek od zimnej wody okazal sie lepki, jakby wysmarowany klejem - palce po prostu przyrosly Ruletowi do kranu. Chromowany kurek wyciagnal sie jak waz i owinal wokol drugiej reki. I jak nie scisnie za nadgarstek! Rulet ryknal ze strachu i bolu, zaczal sie szarpac, ale umywalka trzymala go mocno. Spojrzal do lustra, a tam geba trupa - straszna, biala, koscista, oczy jak dwie jamy, a pod nimi okropne fioletowe kregi. Wtedy sie scykal. Zamknal oczy, potrzasnal glowa. Patrzy - trup zniknal, a w lustrze widac twarz jego wlasna, Ruleta, jaka byla dawno temu, na zdjeciu szkolnym. Taka gladka, jasna. Nie zdazyl sie ucieszyc, gdy na twarzy zaczely mu sie robic dziurki - jedna, druga, piata, dziesiata. Rulet zrobil sie jak ser szwajcarski - koszmar. Nagle uslyszal glos, czy to z lustra, czy ze zlewu: "Nie puszcze cie. Jestes moj, Mojdodziur...". Normalny horror. Ale Spiderman - nie, to nawet bylo ciekawe. Jak w dawnych czasach, kiedy klul sie cyklodolem. Po nim widywal niezle kreskowki. O zwierzetach, o pajaku tez. Kiedys Rulet siedzial w fotelu naszprycowany cyka, gapil sie w sufit, a tam: pajaczek na pajeczynie, i z kazda sekunda widac go coraz wyrazniej. Potem - pac: to nie pajaczek, tylko niemiecki lotnik, i nie ma pajeczyny, tylko celownik. I jak nie zacznie walic do Ruleta pociskami smugowymi, przeszywac go seriami ognistych kul - super! No wiec Rulet ucieszyl sie na widok Czlowieka - Pajaka. Wyjrzal przez okno, wyciagnal reke, pomogl tamtemu przelezc przez parapet. Spiderman mial superasny kostiumik, calkiem jak w kinie. Czerwony, przeszywany czarnymi nicmi, a oczy wypukle, blyszczace, i gdzies w ich glebi blyskaly iskierki. -Czesc, ja do ciebie - powiedzial gosc. Przybili piatke, Lapa Czlowieko-pajaka przykleila sie do dloni Ruleta, ale to nie bylo wcale straszne, calkiem inaczej niz z Mojdodziurem. Nawet smieszne. -Oj, przykleilem sie. Sorki - przeprosil Spiderman, czyms tam cmoknal i odkleil sie. - Rulet, jest prosba do ciebie, drobna rzecz. A ja cie za to naucze lazic po scianach i wisiec w pajeczynie. Masz pojecie, jaka jazda? Kolyszesz sie jak w hamaku. Zrobisz? -Zrobie - obiecal Rulet. - A czego chciales? Pajak wyjasnil. Okazalo sie, ze to faktycznie drobiazg. Rulet wtedy niczego by nie pozalowal, szczegolnie dla takiego goscia. Tamten uprzejmie podziekowal i mowi: -Zostawilbym cie tu nacpanego, ale niedlugo bedziesz mial zjazd, zaczniesz sie drzec, ze cie okradli. Zaczniesz? -Zaczne - potwierdzil Rulet, nie chcac sprzeciwiac sie nowemu kumplowi. - Moge cie poglaskac po glowie? Spiderman mial strasznie okragly baniak. -To potem. A teraz pojdziesz ze mna. Dobra? No to Rulet wzial i poszedl. A co, kurwa, mial nie isc? W umowiony dzien, dokladnie o trzeciej, Fandorin zjawil sie na Twerskiej. Denerwowal sie, oczywiscie. Co z tego wszystkiego wyniknie - wydarzenie kulturalne o swiatowym znaczeniu czy pudlo? Ale od pierwszej minuty, ledwo zobaczyl Eleonore Iwanowne, zrozumial: nie pudlo. Fata Morgane dzisiaj jakby ktos odmienil. Od razu otworzyla drzwi, powiedziala: "Aha, no, no", i nawet usmiechnela sie, co prawda, usmiechem dosyc dwuznacznym, a nawet nieco zlowieszczym. Moze po prostu inaczej nie umiala? Na niecierpliwe pytania odparla: -Zaraz, zaraz. Najpierw pieniadze. Placi pan 5803 ruble 14 kopiejek... Nie, nie mam wydac, tu nie kasa. Przeliczyla piecsetrublowe banknoty, sprawdzila ultrafioletem na detektorze. Kiwnela glowa. Potem nastapil prawdziwy cud. Zaproponowala herbate i nalala do szklanek jakiejs bladej cieczy. Nika nie odwazyl sie jej pic. Nie tknal tez ciasteczek, zwlaszcza ze na paterce lezaly zaledwie trzy. -No i jak? - spytal blagalnie. - Dostojewski czy nie Dostojewski? Eleonora Iwanowna znowu sie usmiechnela. Bez watpienia jej malo ujmujaca twarz w usmiechu robila sie jeszcze mniej sympatyczna. Rzadko widuje sie cos takiego. -Nie wybiegajmy naprzod. Wszystko po kolei. Wziela wydruk do reki, poprawila swoje ciemne okulary i zaczela tonem przewodniczki w muzeum: -Papier wykonany zostal we frankfurckiej fabryce papieru Obermuller. Byla to marka dosyc popularna, bardzo czesto uzywana na Zachodzie od lat czterdziestych az do poczatkow siedemdziesiatych dziewietnastego wieku. Nie najtansza - wiadomo, ze Fiodor Michajlowicz lubil dobry papier. Pioro stalowe, wyprodukowane w Manchesterze. Wlasnie takich stalowek Dostojewski uzywal w latach szescdziesiatych. Analiza chemiczna atramentu potwierdza jego autentycznosc. Marki nie dalo sie ustalic, ale sadzac po stopniu wyblaklosci, przy zalozeniu, ze papier przechowywano w ciemnym miejscu, odpowiada podstawowym parametrom czasowym. Wreszcie charakter pisma i, co tez jest bardzo wazne, marginesy, czyli w naszym wypadku rysunki... - Dluzsza pauza i uroczysty ton. - Bez zadnych watpliwosci to reka Fiodora Dostojewskiego. -Hura! - Nicholas z triumfem machnal piescia w powietrzu. - Czulem to! Pani ekspert podniosla dlon: ciszej, jeszcze nie skonczylam. -Do niego rowniez nalezy odcisk zabrudzonego atramentem palca prawej dloni. Przetwornik optoelektronowy z wystarczajaca dokladnoscia okreslil wzor papilarny, ktory calkowicie pokrywa sie z innym odciskiem, w swoim czasie odnalezionym przeze mnie na stronie osiemnastej rekopisu Nieloczki Niezwanowej. Badanie dermatoglificzne stwierdza wyrazna plynnosc papilarow, charakterystyczna dla epileptykow, a jak oboje wiemy, Fiodor Michajlowicz cierpial na te przypadlosc. Poza tym smiem twierdzic, ze daktylogram nalezy do mezczyzny sredniego wzrostu, najprawdopodobniej w przedziale wiekowym od czterdziestu do piecdziesieciu lat. Co odpowiada czasowi pracy nad Zbrodnia i kara - Fiodor Michajlowicz mial wowczas czterdziesci cztery lata. -Czyzby na podstawie odcisku palca mozna bylo ustalic tyle roznych rzeczy? - zdumial sie Nika. -Jesli odcisk jest wyrazny - tak. Przechodze do czesci hipotetycznej. - Eleonora Iwanowna odwrocila strone. - Analiza tekstologiczna badanego fragmentu, dotad zupelnie nieznanego nauce, pozwala z duzym stopniem pewnosci przyjac, ze mamy przed soba czesc rekopisu, stanowiaca uksztaltowany fabularnie wariant dziela literackiego, ktore dotarlo do nas jako powiesc Zbrodnia i kara. - To dlugie zdanie pani Morgunow wynagrodzila sobie lykiem herbaty i czytala dalej: - Wiadomo, ze na poczatku czerwca 1865 roku, wyjezdzajac za granice, Fiodor Michajlowicz zaproponowal wydawcy "Sankt-Pieterburgskich Wiedomosti", Korszowi, i wydawcy "Otieczestwiennych Zapiskow", Krajewskiemu, powiesc, ktora obiecywal zakonczyc do pazdziernika. Propozycji nie przyjal ani Korsz, ani Krajewski, i do tej pory uwazano, ze zamysl pozostal niezrealizowany. Byc moze jednak jakas czesc pracy zostala wykonana, a Fiodor Michajlowicz wykorzystal materialy z niedokonczonej powiesci przy Zbrodni i karze. To pierwsza wersja. Mozna jednak przyjac mna, zwiazana ze Stellowskim, niezbyt uczciwym wydawca, ktory wlasnie wtedy, w czerwcu 1865 roku, podpisal z Fiodorem Michajlowiczem "kontrakt", to znaczy umowe. -Tak, pamietam te historie - postanowil blysnac wiedza Nicholas. - Za niewielka zaliczke Dostojewski zobowiazal sie napisac w okreslonym terminie powiesc, a gdyby obietnicy nie spelnil, wszelkie prawa do jego dziel na dluzszy czas mial przejac Stellowski. Dzieki mlodej stenografce Annie Snitkin pisarz zdolal jednak dotrzymac warunkow umowy. Ale przeciez, o ile pamietam, chodzilo o powiesc Gracz, a nie o Zbrodnie i kare. -Nie zna pan dobrze biografii Fiodora Michajlowicza - zganila magistra historii pani Morgunow. - Wstyd. Co tu ma do rzeczy Gracz? To bedzie dopiero jesienia 1866 roku, a my mowimy o lecie szescdziesiatego piatego. Fiodor Michajlowicz mieszka w Wiesbaden, czesto grywa w ruletke, nie ma pieniedzy, by uregulowac rachunki w hotelu. Jest sam, w okropnej sytuacji, i ciagle pisze, pisze. Zachowaly sie zapisy dwoch wstepnych redakcji Zbrodni i kary. W pierwszej narratorem jest morderca, powiesc ma forme jego "spowiedzi". Os fabularna drugiej redakcji stanowi proces mordercy. Mogl byc jeszcze jakis wariant, ktorego do tej pory nie znamy. W takiej hipotezie nie ma nic fantastycznego. W jednym z listow barona Wrangla, bliskiego przyjaciela pisarza, znajduje sie niejasna wzmianka o tym, ze w sierpniu czy wrzesniu Fiodor Michajlowicz usilowal cos napisac dla wydawcy Stellowskiego. Ze swej strony w liscie do Wrangla pisarz informuje - Eleonora Iwanowna przesunela palcem po linijkach - "Teraz znowu zaczne pisac powiesc pod przymusem, to znaczy z biedy, napredce. Z pewnoscia bedzie blyskotliwa, ale czy akurat tego mi potrzeba?!". I dalej, z innego listu do tegoz adresata: "Obecnie zaczalem pewna prace, za ktora pieniadze bede mogl dostac dopiero jesienia. Koniecznie musze pomyslnie i jak najszybciej skonczyc te prace, zeby po otrzymaniu pieniedzy zaczac splacac dlugi". I jeszcze jedna skarga, na to samo: "O, moj przyjacielu! Nie uwierzy Pan, jaka to meka pisac na zamowienie... Ale co poczac: mam 15 000 dlugu". - Staruszka odlozyla kartke. - Idzmy dalej. Sam Fiodor Michajlowicz pozniej pisal do barona Wrangla, ze po powrocie do Petersburga, w koncu listopada, kiedy do powiesci o Raskolnikowie mial juz "wiele gotowego materialu", "wszystko spalil" i "zaczal na nowo", wedlug "nowego planu". A jesli nie spalil? W takich sprawach nalezy miec ograniczone zaufanie do Fiodora Michajlowicza. Na przyklad, w 1871 roku, przed powrotem z dlugiej zagranicznej podrozy, tez pisal, ze spalil wszystkie brudnopisy z ostatnich czterech lat, w tym oryginaly i pierwsze redakcje Wiecznego meza, Idioty i Biesow. Pozniej jednak wyjasnilo sie, ze zapisy te przetrwaly w stanie nienaruszonym. Do dzisiaj przechowywane sa w Archiwum Literackim - Mozliwe zatem, ze i z rekopisu 1865 roku cos ocalalo. W kazdym razie ma pan, mlody czlowieku, niesamowite szczescie. Stara wiedzma ni stad, ni zowad zachichotala. -Rekopis jako dokument wyjatkowej wartosci kulturalnej winien zostac przekazany, a w niektorych przewidzianych przez prawo wypadkach - sprzedany panstwu. Na przyklad wtedy, gdy zdola pan udowodnic, ze wszedl w posiadanie rekopisu w sposob legalny - dajmy na to, odziedziczyl go. Pan jednak z pewnoscia bedzie chcial przemycic go za granice, na aukcje. Oj, trzeba bylo wziac od pana wiecej. Zartuje! - Zamachala reka na Fandorina, ktory juz usilowal protestowac. - Gwarantowalam panu poufnosc i slowa dotrzymam. Nauka, ktorej poswiecilam cale zycie, potraktowala mnie paskudnie, nie mam wiec wobec niej zadnych zobowiazan. Ale prosze wziac pod uwage - rzeczoznawczym chytrze zmruzyla oczy - ze cena takiego autografu jest wzglednie niewielka, kilka tysiecy dolarow, nawet jesli sprzedaje sie na czarno, w prywatne rece. Co innego, gdyby mial pan caly rekopis, wowczas... ho, ho! Tak, to calkiem inna sprawa. Wyczekujaco patrzyla na rozmowce. Nawet spuscila troche okulary; blysnelo dwoje niezyczliwych, wodnistych oczu. -To wlasnosc mojego klienta. - Nicholas wstal, troskliwie wlozyl drogocenna kartke i ekspertyze do plastikowej koszulki. - On zdecyduje. Biedny Rulet, myslal. Co z nim bedzie? Teraz z tej radosci zacpa sie na smierc. Co zrobic? -Zycze powodzenia, Nikolaju Aleksandrowiczu Fandorin - rzekla na pozegnanie Eleonora Iwanowna z wyraznym juz, chociaz nie bardzo zrozumialym szyderstwem. Nika zauwazyl ten szyderczy ton, ale przypisal go starczemu dziwactwu. W dodatku nurtowalo go skomplikowane zagadnienie etyczne: jak nie naruszyc prawa i zarazem nie zawiesc zaufania klienta. Schodzil po schodach i wzdychal. Problem wydawal mu sie nader trudny. A tymczasem do zetkniecia sie z problemem naprawde trudnym magistrowi historii zostalo najwyzej trzy minuty. Na podworzu slonce tak palilo, ze poznikaly z lawek wszystkie emerytki. Brudny golab beznadziejnie dziobal wyschnieta kaluze, obok z wysunietym jezorem wloczyl sie pies, i tylko stadko dziewczynek z zapamietaniem skakalo po wysmarowanym kreda asfalcie. Te nic sobie nie robia z upalu, a tymczasem ktos inny dostal ataku serca, pomyslal Nicholas, widzac zaparkowana niedaleko erke. Wsiadl do swojego rozgrzanego metrocabu, opuscil szyby i wlaczyl wentylator na najszybsze obroty, zeby czym predzej przewietrzyc samochod. Przy obrocie klucza ozyl odbiornik. To bylo "Autor - radio", nowa stacja, ktora w przerwach miedzy wiadomosciami o ruchu drogowym nadawala piosenki autorskie. Kobiecy glos przy akompaniamencie gitary namietnie i posepnie zaspiewal: "Choc mowisz: swieczki nie jest warta gra; ta, ktora los zaczyna wciaz na nowo...". Fandorin ruszyl. Na ulice wyjezdzalo sie przez lukowato sklepiona brame. Kiedy Nika wjechal w te ciemna strefe z jasno oswietlonego podworza, na wszelki wypadek zwolnil, bo prawie nic nie widzial. I zbyt pozno zauwazyl, ze od sciany oderwal sie waski cien... * * * E nie, o cieniu, ktory sie oderwal od sciany, to potem. Najpierw trzeba skonczyc opowiesc o Eleonorze Iwanownie Morgunow, zeby wiecej juz nie wracac do tej niemilej pod kazdym wzgledem damy. O gosciu Eleonory Iwanowny. A mozenawet o Gosciu Mniej wiecej pol godziny po wyjsciu naiwnego dryblasa ktos zadzwonil do drzwi mieszkania nr 39.Eleonora Iwanowna dlugo nie otwierala, patrzyla przez wizjer. Zarowka na klatce chyba sie przepalila, tak ze w ciemnosciach nic nie bylo widac. W koncu spytala: -Kto tam? Przeciez slysze, jak ktos szura za drzwiami. Prosze odpowiedziec, a jak nie, to wezwe milicje. Cienki glosik odpowiedzial: -Laleczko, otworz. To ja, Swietusia*.Zaskoczona pani Morgunow az uderzyla czolem o drzwi. "Laleczka" nikt nie nazywal jej juz od piecdziesieciu lat. Od czasu, kiedy Swietusia, jej siostra, zginela, utopila sie w jeziorze. Eleonora Iwanowna nikogo tak nie kochala jak wlasnie ja. Wlasciwie od tamtej pory nikogo w ogole nie kochala. Wstrzasnieta Laleczka zdobyla sie na cos nieslychanego: zdjela lancuch i otworzyla drzwi. Doznala takiego wstrzasu, ze jakby przestala byc soba. No bo rzeczywiscie: nie bedzie przeciez trzymac Swietusi na ciemnych schodach! W absolutnej ciemnosci ktos wszedl. Rozszedl sie wtedy dawno zapomniany zapach perfum "Czerwona Moskwa", ale Eleonora Morgunow nic absolutnie nie zdazyla zobaczyc, bo zwinna reka sciagnela jej okulary z nosa, a bez okularow Eleonora Iwanowna prawie wcale nie widziala - siedem dioptrii plus jaskra. Cofnela sie wiec i zrobila dwie sprzeczne ze soba rzeczy: oczy zmruzyla tak, ze wygladaly jak dwie szparki (zeby cokolwiek dostrzec), a usta przeciwnie, szeroko otworzyla (zeby krzyknac). No i cos dostrzegla. Jej twarz mimo woli wykonala odwrotna roszade: usta sie zamknely, za to szeroko otwarly - oczy. To nie byla Swietusia. Swietusia na zawsze pozostala dwudziestodwuletnia dziewczyna z warkoczami. A to byla staruszka w takiej samej oponczy jak Eleonora, z taka sama torebka i tez w ciemnych okularach. -Zartowalam. Nie jestem Swietusia. Jestem Eleonora Iwanowna Morgunow. W piersi starej cos jakby trzasnelo, a w oczach jej pociemnialo. Czyzbym miala taki okropny, piskliwy glos, przemknelo przez glowe zdumionej Eleonorze Iwanownie. To znaczy, nie ja, tylko... No, ale jakim cudem? Dlaczego?! Cofnela sie w koncu az do pokoju, omal nie potknawszy sie na progu, ale ustala na nogach. Zrobila jeszcze kilka krokow i opadla na fotel. Na stoliku stala szklanka z walokardina, zawsze w pogotowiu. "Wypij, predko wypij" - podpowiedzialo spazmatycznie bijace serce. Ale co tam myslec o kroplach - zjawa wplynela do pokoju, usiadla na krzesle w ciemnym kacie. I znowu przemowila: -Przepraszam... wybacz, ze sie przedstawilam jako Swietusia. To bylo konieczne, zebys mi otworzyla drzwi. Przeciez, he, he, nie jestem Duchem Swietym, zeby przeniknac przez sklejke i derme. Pani Morgunow sprobowala wziac sie w garsc. -Wiem, kim jestes! - wykrzyknela drzacym glosem. - "Przepraszam, wybacz" - z tymi slowami do Iwana Karamazowa zwraca sie diabel w dziewiatym rozdziale czwartej czesci Braci Karamazow. Mam halucynacje. Na pewno zemdlalam, a ty jestes przywidzeniem. -Podoba mi sie, ze tak po prostu jestesmy na ty - zasmialo sie przywidzenie, tym samym potwierdzajac domysl Eleonory Iwanowny. To przeciez byl doslowny cytat ze wspomnianego rozdzialu. Nic, tylko musialam dostac apopleksji, pomyslala staruszka. Przez cale zycie zajmowalam sie Fiodorem Michajlowiczem, nic dziwnego wiec, ze cos takiego mi sie przywidzialo. A moze to jednak zawal? Strasznie boli mnie serce! -Co sie tak dziwisz? Zawsze wiedzialas, ze to sie tak skonczy, stara diablico. -Nic nie wiedzialam - z trudem wysyczala Eleonora Morgunow, ktora z kazda chwila czula sie gorzej. -C'est charmant, "nie wiedzialam". Calego Dostojewskiego nauczylas sie na pamiec i nie wiedzialas? - Chimera wstala z krzesla, ale sie nie zblizala; zostala tam, gdzie byla. - Nie denerwuj sie. Moze zaraz wyjde i dam ci spokoj. Tylko odpowiedz mi na pare pytan, i wyjde. Jak Boga kocham, wyjde. He, he... Przy wtorze cichego, jak gdyby syczacego smiechu nieproszonego goscia...to znaczy, Goscia, Eleonora Iwanowna wyciagnela drzaca dlon po lekarstwo i zrozumiala: nie, nie dosiegnie. Nie ma sily. 4. Fatum Magistra Choc mowisz: "Swieczki nie jest warta gra,ta, ktora los zaczyna wciaz na nowo", kazde spotkanie sens ukryty ma, nic sie nie dzieje przypadkowo. "Autor-radio" zdazylo zaspiewac jedna zwrotke, kiedy Nicholas wjechal do bramy, na wpol oslepl w ciemnosciach i dostrzegl, jak od sciany odrywa sie jakis waski cien. Cien zachwial sie, klasnal w dlonie. Upadl wprost pod kola. Pisk hamulcow. Paniczne walenie serca o klatke piersiowa. Uderzenie piersia w kierownice. Uderzenie zderzaka - w cos miekkiego. -Oh, my God, no! - wyrwalo sie Nice po angielsku, co juz od pieciu lat sie mu nie zdarzylo. Przez cale dorosle zycie, od chwili gdy pierwszy raz nacisnal pedal gazu, bal sie wlasnie tego: nawet nie zderzenia z innym zelaznym pudlem na kolkach, ale przyprawiajacego o mdlosci dzwieku, kiedy metal uderzy w cos zywego, a dwa losy stocza sie po urwisku - jego wlasny i jeszcze czyjs. Kto, kto? - o tym myslal Fandorin, otwierajac drzwi trzesacymi sie rekami. Pijany, staruszka, maly, zwinny chlopaczek? Byle tylko nie chlopiec, blagal w duchu, byle nie chlopiec! Jego modlitwa zostala wysluchana. Ach, ilez to razy w dziecinstwie mama mowila: "Kiedy sie o cos modlisz, formuluj prosbe naprawde jasno". Oczy juz przywykly do polmroku, wiec Nika zobaczyl, ze pod zderzakiem jego masywnego angielskiego wozu lezy dziewczynka*.-Dziecko przejechali! - zaczela krzyczec jakas kobieta. Echo zapewnilo jej odpowiedni efekt akustyczny. -Zyjesz? - wyrzucil z siebie Nika, klekajac tuz obok ciala. W koncu, z jaka szybkoscia mogl jechac? Chyba nie wiecej niz dziesiec na godzine. Dziewczynka jeknela i poruszyla sie. Sklepienie zwielokrotnilo halas tlumu, ktory zebral sie natychmiast. -Zyje czy nie, i tak trzeba bedzie posiedziec - ze zlosliwa satysfakcja rzekl bas. -Trzeba sprawdzic, czy nie pijany - zaproponowal rzeczowo nadpekniety tenor. - Jezdza po podworzu jak wariaci, a tu sa dzieci. -Takim zawsze ujdzie na sucho. Widzisz, ze fure ma zagraniczna - wtracil trzeci, starczy glos. Jeszcze inny (oczywiscie kobiecy, nie meski) dodal: -Czy ktos ma komorke? Trzeba wezwac pogotowie! -Nie trzeba - powiedziala nagle dziewczynka, unoszac sie do pozycji siedzacej. - Ja nic... Sama jestem sobie winna. Ten pan jechal spokojnie. To mnie sie zakrecilo w glowie. Przepraszam pana - zwrocila sie do sparalizowanego strachem Niki i zaczela chlipac. Teraz, kiedy usiadla, bylo widac, ze ma jakies szesnascie lat. Nie dziewczynka, tylko dziewczyna. W tiszercie z koralikowa papuga na piersi, w jasnych szortach i sandalach. -Cicho, glupia! - poradzil rzeczowy tenor. - Sama, nie sama - co za roznica. Co, nie widzisz, ze facet jest nadziany? Tu widac duza kase. Ja zaswiadcze, ze jechal bez swiatel. -Przeciez swiatla sie pala! - oburzyl sie Nicholas. -Pozniej je wlaczyles. A ty, dziewucho, sluchaj mnie, to sie dogadamy. Ale dziewczyna nie sluchala doradcy. Na czworakach macala dlonia po asfalcie i najwyrazniej czegos szukala. Znalazla w koncu i zawolala: -O, Boze, stlukly sie! Trzymala w reku przeciwsloneczne okulary. Oczywiscie calkiem nowe, ze szkla jeszcze nie zdjela nalepki. -Czy to boli? - spytal Nika, napredce obmacujac jej kark i ramiona. - A to? -Ej ty, co tam dziewuche macasz! - krzyknal z tlumu ten sam paskudny glos. -Nie, tylko w lokiec sie troche uderzylam. Naprawde wszystko ze mna w porzadku. Ale kiedy pomogl dziewczynie wstac, okazalo sie, ze cala dygocze. Coz sie dziwic, szok... -Prosze wsiadac, zawioze pania do szpitala. "Zyczliwy", niepozorny facet z kraciasta torba, w ktorej pobrzekiwaly butelki, ostrzegl surowo: -Nawet nie mysl o tym! Teraz jestes ofiara wypadku, masz wszystkie prawa, a potem niczego nie udowodnisz. On cie wywiezie za rog i da kopa w tylek. Ale nie boj sie, zapamietalem numer. Kiedy tlum przekonal sie, ze nic dramatycznego sie nie zdarzylo, stopnial od razu, zostal tylko ow podworzowy pragmatyk. -A moze da sie wstawic szklo? - spytala ofiara, wkladajac okulary. Jedno oko patrzylo na Nicholasa przez siatke pekniec, drugie - nieosloniete, w pustej ramce - bylo szeroko otwarte. -Kupie pani takie same - wybelkotal Fandorin, ciagle jeszcze nie wierzac swemu szczesciu. Zywa, cala! No i chyba nawet nie zamierza domagac sie pieniedzy. - Tylko najpierw musimy pojechac do przychodni, tam pania zbadaja, bo nigdy nic nie wiadomo. Prawie sila wepchnal ja do samochodu, zapalil swiatlo i teraz dopiero mogl przyjrzec sie jej nalezycie. Chuda, jasne wlosy do ramion, tak samo jasne rzesy i brwi, czyli nie maluje sie; u dzisiejszych szesnastolatek to rzadkosc. Chociaz moze ma i wiecej. Albo mniej. Kiedy Nicholas przekroczyl czterdziestke, zorientowal sie, ze juz nie rozroznia wieku mlodych dziewczat, ktorych twarze nie sa jeszcze uksztaltowane, maja tylko po szczeniacku pulchne policzki. Czy taka ma szesnascie, czy dwadziescia szesc lat - trudno powiedziec. Dokladnie tak samo w mlodosci dziwil sie, jak ludzie moga na podstawie wygladu okreslic, kto ma lat piecdziesiat piec, a kto siedemdziesiat. Wtedy wydawalo mu sie, ze wszyscy starsi sa w jednym wieku. -Ile pani ma lat? - spytal prawem wiekowego dziadka. -Osiemnascie - odpowiedziala nieznajoma, smetnie przygladajac sie okularom. - I zausznik sie wygial. Niby ladna, rysy ma regularne, ale zadna pieknosc, ocenil Fandorin naturalnym meskim zwyczajem (nic sie na to nie poradzi). Coz to znaczy pieknosc? Gdzie tkwi jej sekret? W wyrazie twarzy, w szczegolnym blasku oczu, w osadzeniu glowy. A uderzona przez metrocab blondynka byla jakas mizerna, zalosna. Szczuplutkie ramionka uniesione, na karku - dzieciecy puszek, i jeszcze pociaga nosem. Dziwna dziewuszka, jakas taka bezbronna. Czyz normalna moskiewska osiemnastolatka wsiadlaby do samochodu z nieznajomym mezczyzna, ktory na domiar zlego dopiero co ja potracil? Normalna raczej zazadalaby przede wszystkim paru setek albo i tysiaca od wlasciciela lipnego rolls-royce'a. A on by zaplacil, bo co innego moglby zrobic? Nicholas wlaczyl radio, chcial ruszyc, ale dziewczyna nagle sie ocknela. -Nie, nie warto do przychodni. Ja juz lepiej sobie pojde. Musze jeszcze wrocic do tamtego domu, mam pewna sprawe. Pan na pewno tutaj mieszka. Nie wie pan, w ktorej klatce jest mieszkanie numer 39? -Nie, nie jestem stad... - zaczal Fandorin i nagle sobie uswiadomil. - Trzydziesci dziewiec? Pani do Eleonory Iwanowny? -Co za zbieg okolicznosci! Dziewczyna zdziwila sie mniej niz on. To zrozumiale - wziela go przeciez za kogos z tego wlasnie domu. -Pan ja zna? A ja nie. Jest specjalistka od rekopisow Dostojewskiego. - Blekitne oczy patrzyly na Nike jasno i ufnie. - Musze sie od niej dowiedziec czegos bardzo waznego. To ci dopiero! Fandorin az plonal z ciekawosci. -Zdumiewajace - rzekl z usmiechem. - W takim razie poznajmy sie. Nikolaj Aleksandrowicz Fandorin. -Sasza. Sasza Morozow - przedstawila sie i podala mu szczupla raczke. -Sasza, niech pani sobie wyobrazi, ze dopiero co wyszedlem z mieszkania numer 39. Tez bylem u Eleonory Iwanowny, na konsultacji. -No i jaka ona jest? Surowa? - lekliwie spytala dziewczyna, wciaz nie bardzo zaskoczona. Wiotkie, anemiczne istoty zawsze maja dziwnie przytepione reakcje i emocje, pomyslal Nika. I mocno sie pomylil, poniewaz Sasza nagle zaslonila twarz dlonmi i wybuchnela gorzkim placzem. To wstrzas, nastepstwo szoku, wyjasnil sobie w duchu Fandorin, ostroznie glaszczac ja po ramieniu. -No, no - probowal zazartowac - Eleonora Iwanowna jest z pewnoscia osoba budzaca lek, ale nie az do tego stopnia. Nie jest Baba-Jaga, nie zje pani. To chyba podzialalo. Sasza wysmarkala sie i usmiechnela przez lzy - jakby slonce wyjrzalo zza chmur, ale tylko na chwile, nie dluzej. -A chocby nawet byla Baba - Jaga - ostry podbrodek energicznie wysunal sie do przodu - to i tak nie mam dokad isc. W niej cala nadzieja. Powiedziala to tak, ze Nice od razu odechcialo sie zartow. -Co sie stalo? - spytal powaznie. - I co ma do tego pani Morgunow? Szczerze mowiac, wcale mi sie nie spodobala. Niezbyt sympatyczna staruszka. Z ulicy nadjechal samochod, trzeba wiec bylo wycofac sie z powrotem na podworze. -Pani Morgunow nie ma z tym nic wspolnego. Ma... Dostojewski - dziewczyna dala niejasna odpowiedz. - Spotkalo mnie nieszczescie, straszne nieszczescie... - Znow sie rozplakala, teraz juz na dluzej. Nike najbardziej poruszylo, ze dotknela czolem jego ramienia - jak Gela, kiedy byla calkiem mala. Glaskal dziwna dziewczyne po wlosach, czekajac, kiedy sie wyplacze i zacznie opowiadac; zdaje sie, ze ona sama tez miala na to ochote. No i rzeczywiscie, zaczela mowic. Z poczatku metnie i chaotycznie, tak ze Nika prawie nic nie rozumial, ale potem wszystko zaczelo sie wyjasniac. O nieszczesciu Saszy Rozumie pan, trzeba lliuszy zaplacic za klinike, druga rate, i to strasznie duzo, cale dwadziescia tysiecy... Dziesiec tato zdazyl wplacic, teraz jeszcze dwadziescia, ale jak? Potem tez trzeba, dwie przedplaty, z tym, ze jeszcze nie teraz. Tak jest napisane w umowie, Szwajcarzy scisle sie tego trzymaja. A jesli sie nie zaplaci, to wypisza go przed nastepnym etapem. Wtedy pierwsze dziesiec tysiecy po prostu przepadnie. Euro! Oni tam maja franki szwajcarskie, ale my placimy przez firme - posrednika, a oni biora w euro...Dziesiec tysiecy kosztowaly same badania, a leczyc jeszcze nawet nie zaczeli. Ich tez mozna zrozumiec, tam przeciez wszystko jest okropnie drogie. Sala, wyposazenie, lekarstwa i pensje dla wszystkich. U nich nie to, co u nas, ze salowa zarabia wiecej niz profesor... A moze u nich nie ma salowych? Nie wiem. Tam, w Szwajcarii, nawet pielegniarki maja wyzsze wyksztalcenie, robia doktoraty, slowo daje, tato mi opowiadal. Iliusza to moj brat, dziewiecioletni. Ma wade serca, wrodzona, bardzo ciezka. Potrzebna jest operacja, u nas takich nie robia, tylko w Szwajcarii, w jednej klinice. Pojechali tam razem z Antonina Wasiljewna, to jest jego mama, a moja, nota... "macocha" to brzydkie slowo... zona taty. Tam w klinice sa cztery etapy: badania, pierwsza operacja, kuracja lekami i druga operacja. Jesli to wszystko sie zrobi, lliusza wreszcie zacznie normalnie oddychac, biegac, uczyc sie jak wszyscy. Bedzie normalny. I twarz bedzie mial nie sina, tylko jak u innych chlopcow. Rumiana. W tym miejscu Nika zobaczyl, jakim blaskiem zaplonely oczy Saszy, i pomyslal: Ej, nie, nie mialem racji, jest piekna. Po prostu nie od razu sie to dostrzega, ale tym mocniejszy bywa potem efekt. -I na czym to nieszczescie polega? - spytal ja ze wspolczuciem. - Ze nie ma pieniedzy na druga rate? Dziewczyna zdecydowanie pokrecila glowa. Otarla lzy. -Sa. I ja je znajde. Musze znalezc. To ja wymyslilam, zeby spytac Eleonore Iwanowne Morgunow, tato mi o niej opowiadal. -O co spytac? -Czy tato rozmawial z nia o rekopisie. Ona jest przeciez najlepsza specjalistka. Na pewno jej pokazywal, pytal o rade. Nicholas zamarl, a Sasza rozejrzala sie na boki i, chociaz siedzieli w aucie i nikogo obok nie bylo, zaczela mowic szeptem. O nieszczesciu Saszy (ciag dalszy) Wie pan, moj tato znalazl rekopis. Samego Fiodora Michajlowicza. Wyobraza pan sobie?To Bog sie nad nim zlitowal. Ze wzgledu na lliusze. Za rekopis mozna dostac bardzo duzo pieniedzy. Wystarczy na leczenie i jeszcze sporo zostanie. Ale najwazniejsze, zeby wystarczylo na klinike. Wtedy lliusza wyzdrowieje, Antonina Wasiljewna sie uspokoi, nie bedzie sie denerwowac i krzyczec, i znowu wszystko bedzie takie jak trzeba. Tak jak dawniej, przed kapitalizmem. Dobrze nam sie wtedy zylo. Sama tego nie pamietam, bo bylam mala, ale tato mi opowiadal. Przeciez byl docentem, napisal dwie prace o Fiodorze Michajlowiczu. Kiedys w instytucie dostawal przyzwoita pensje, a do tego przydzialy zywnosciowe. To znaczy rozne dobre rzeczy sprzedawali tanio, teraz czegos takiego nie ma. A potem tato ozenil sie z Antonina Wasiljewna, bo moja mama umarla, kiedy mnie urodzila. Dlatego dzwigam na sobie taki straszny grzech, juz od urodzenia. Tato musial sie znowu ozenic. Urodzil sie lliusza, ale byl bardzo chory. Wtedy przyszedl kapitalizm i pieniedzy zupelnie zabraklo, a na lliusze trzeba duzo... Ja, co prawda, pomagam, ale dopiero od niedawna, tylko trzy lata. Opiekuje sie chorymi staruszkami, to znaczy opiekowalam sie, sprzatalam mieszkania, za to dobrze placa. Jeden raz mi sie poszczescilo, dostalam prace na daczy przy jednym sparalizowanym dziadku, az trzydziesci dolarow za dobe. Spac mi sie chcialo caly czas, ale za to lliuszy kupowalismy swiezy sok, witaminy. A potem musialam odejsc, bo syn tego dziadka zaczal mnie zaczepiac. Obiecal, ze da mi jeszcze drugie tyle, jezeli...no wie pan...Ucieklam, nawet nie wzielam pieniedzy za ostatni tydzien. Potem sie wstydzilam. Tez mi cos, nic by ci nie ubylo. To Antonina Wasiljewna tak powiedziala w zdenerwowaniu. Potem mnie za to przepraszala, ale przeciez miala racje: jestem egoistka. A tato mowil: to nic, Saszenko, jeszcze wszystkim nosa utrzemy. Bedziemy mieli duzo pieniedzy, wyleczymy lliusze i kupimy wszystko, co trzeba. Antonina Wasiljewna zloscila sie na te rozmowy, krzyczala, wiec tato mowil tak tylko, kiedy bylismy sami. Antonina Wasiljewna jest dobra, ale ja tez mozna zrozumiec. Wychodzila za maz za samodzielnego pracownika naukowego, docenta, pensja czterysta plus dodatki (to kiedys bylo bardzo duzo), a teraz co? Inni sie jakos urzadzili, a tato caly czas i pieniadze tracil na poszukiwania. Znajde mowil, rekopis, kupimy mercedesa, lliusze wyslemy do Szwajcarii, a ciebie ubiore od stop do glow jak ksiezniczke. Wyobraza pan sobie? My nigdy nawet lady nie mielismy, a on - mercedesa! Oj, jak Antonina Wasiljewna przez tego mercedesa sie rozzloscila! A tato nagle go kupil. Kiedy znalazl rekopis. Bo go znalazl, ma pan pojecie?! Znalazl tez kupca i dostal zaliczke, kupe pieniedzy i w dodatku "pierscien Porfiria Pietrowicza"... Nie slyszal pan? A mnie tato o nim tyle opowiadal! Absolwenci Szkoly Prawoznawstwa chcieli go podarowac Fiodorowi Michajlowiczowi na szescdziesiate urodziny, oglosili zbiorke i zebrali duzo pieniedzy. Zamowili zloty pierscien z brylantem, cztery karaty, i z wygrawerowanym "F.M. od P.P." - to znaczy "Fiodorowi Michajlowiczowi od przyjaciol prawo - znawcow" - to jak gdyby od sledczego Porfirija Pietrowicza, bo przeciez on tez konczyl Szkole Prawoznawstwa. Szkoda, ze nie zdazyli mu wreczyc - Fiodor Michalowicz umarl. No wiec kupiec gdzies odszukal ten pierscien i dal tacie. Tato strasznie sie ucieszyl. Pokazal mi pierscien i gdzies schowal, zeby Antonina Wasiljewna nie kazala mu go sprzedac. Chociaz w gotowce tez duzo tacie dali. Tyle rzeczy za to kupil! Nie tylko mercedesa! Dla Antoniny Wasiljewny perfumy i suknie, dla siebie marynarke ze zlotymi guzikami, to sie nazywa blezer, szkla kontaktowe sobie sprawil - on zawsze o tym marzyl. I dla mnie duzo rzeczy: ubranie, okulary przeciwsloneczne, markowe... A ja je stluklam... Sasza znowu smutno popatrzyla na zniszczone okulary, ale po chwili sie rozpromienila. -A jeszcze mi podarowal lancuszek na noge, z malymi dzwoneczkami, z prawdziwego zlota, dziewieciokaratowego. Podniosla kolano do podbrodka i zademonstrowala noge w kostce. O zlocie powiedziala z taka duma, jakby mowa byla znowu o brylancie, i to nie o cztero-, ale o dziewieciokaratowym. -Mercedes, wie pan, jaki to samochod? Jeszcze lepszy niz pana. Co prawda, zdazylismy sie nim przejechac tylko raz, do wsi Archangielskoje. Siedzenia sa skorzane, miekkie, jak sie naciska guzik, to wszystkie szyby mozna opuszczac, a tutaj, gdzie jest podlokietnik... -Poczekaj. - Nicholas przerwal reklame firmy Daimler-Benz, sluchajac w napieciu tej zawilej opowiesci. - A wiec twoj tato szukal rekopisu Dostojewskiego i go znalazl. Co to za rekopis? -Wlasciwie nie bardzo wiem. Tato mi nie wyjasnial, mowil, ze to tajemnica. Schowal go gdzies, a sam zawiozl do kupca tylko poczatek, w czarnej teczce. To bylo przedwczoraj... Teczki kupil specjalne, reprezentacyjne, strasznie drogie. Sasza zaczela spazmatycznie plakac, z jej oczu znowu poplynely lzy. Chciala mowic dalej, ale nie od razu byla w stanie. A Nika chyba sam juz sie domyslal, co bylo dalej. -Na podworzu ktos na niego napadl... Rozbil mu glowe, zabral teczke z rekopisem... Ja wczoraj w szpitalu caly dzien... Tato nieprzytomny. Dzisiaj przyszlam, a on... I nowy atak szlochow, tak gwaltownych, ze opowiesc sie urwala. -Umarl - ponuro uzupelnil Fandorin. Oj, Rulet, Rulet, nieszczesny narkomanie, cos ty narobil! Dziewczyna pokrecila glowa. -Nie wraca do przytomnosci? -Nie, wro-ocil... - I jeszcze glosniejszy szloch. Nicholas patrzyl na nia bezradnie. -To w takim razie czemu pani placze? Ze polowa rekopisu przepadla? "To sie da naprawic" - juz chcial powiedziec, ale Sasza znowu rozpaczliwie pokrecila glowa i teraz nie zaplakala, ale zawyla, i to tak gorzko, z takim bolem, ze Nika w ogole przestal cokolwiek rozumiec. -Chwileczke. Ojciec zyje? -Zyyjee... -To czemu pani placze? -Zyc zyje... ale to nie on... -Jak to "nie on"?! -Oj, niech pan juz nie pyta wiecej, bo nie moge! Uuuu... I widac bylo, ze naprawde nie moze. Nicholas odczekal, pozwalajac jej troche jeszcze poplakac. Dlugo czekac nie musial, dziewuszka umiala sie wziac w garsc. -Teraz najwazniejsze to znalezc rekopis - oswiadczyla przez zatkany nos, ale twardym glosem. - Bo nie ma ani poczatku, ani konca. Poczatek ukradli, tato gdzies schowal koniec. Moze Eleonora Iwanowna cos wie. Wtedy Nika zdradzil jej prawde. -Eleonora Iwanowna nie wie. Ale ja - tak. Przynajmniej to, gdzie jest pierwsza polowa. Opowiedzial jej o Rulecie, wszystko, jak bylo. Zeby zas Sasza nie miala watpliwosci, pokazal jej strone sprawdzona Przez pania ekspert. -No, czy to nie cud, ze sie spotkalismy? - zakonczyl z Przejeciem. - Chyba nie zaluje pani teraz, ze wpadla mi pod kola? -To Bog mnie popchnal - powiedziala Sasza ze spokojna pewnoscia, nie wykonujac zadnych gwaltownych ruchow. - I aniol mi obiecal. Fandorin popatrzyl na nia zdumiony. -Jaki znowu aniol? -Przychodzi do mnie. No, to znaczy, dotad tylko raz przyszedl. - Sasza usmiechnela sie marzycielsko, patrzac gdzies do gory i w bok. - Ze zlotymi wlosami, taki jasniejacy*.Eee, przyjrzal sie jej Nika, chyba ty, dziecko, jestes troche... tego. Jak mowia, to wiele wyjasnia. Ladna historia. Nalezaloby isc na milicje, zeby aresztowali tego bandziora Ruleta i zabrali mu rekopis. Ale co wtedy z operacja Iliuszy? Trzymanie sie litery prawa byloby kpina ze sprawiedliwosci. Odwieczny rosyjski problem. -Jedziemy! - powiedzial. -Dokad? -Na Sawwinska. To za Pluszczycha. Trzeba zadzwonic do Wali, bez niej rozmawiac z poklutym napastnikiem jest niebezpiecznie, goraczkowo obmyslal plan Fandorin. Wtedy Sasza po raz pierwszy naprawde sie zdziwila. -Na Sawwinska? A skad pan wie, gdzie ja mieszkam? Nicholas zahamowal, wlepil w nia wzrok. -Czyzby pani tez mieszkala na Sawwinskiej? Sasza kiwnela glowa. Co za diabelstwo, jeden dziwny traf za drugim! Chociaz nie, w tym wypadku nie ma nic nadprzyrodzonego: po prostu Rulet zauwazyl ofiare kolo domu. Albo napadl na pierwszego lepszego sasiada, w abstynencyjnej desperacji. Nika podzielil sie z towarzyszka swoim domyslem i sprobowal ostroznie ja wypytac, co sie stalo w szpitalu z Morozowem seniorem. Coz to za nieszczescie, w porownaniu z ktorym blednie nawet zaginiecie bezcennego rekopisu? -Nie chce o tym mowic. Nie moge - uciela Sasza niespodziewanie ostro. - Tak musialo byc. Bog mnie ukaral za grzechy. -A za coz Bog mialby pania karac? - nie wytrzymal Fandorin. - Wedlug mnie, mozna by pania wyslac prosto do raju. Tylko przedtem przebrac i zdjac z kostki lancuszek. popatrzyla na niego z wyrzutem. -Nie wolno tak mowic o raju. To nieladnie. A o mnie nic pan nie wie, jestem straszna grzesznica, najgorsza, jaka mozna sobie wyobrazic. Zasepila sie i zamilkla. Zostawil ja wiec w spokoju. Dalej jechali w milczeniu. * * * Wala dotarla na miejsce przed nimi, czekala przy bramie w swoim rozowym alfa romeo.Witajac sie, obejrzala podejrzliwie Sasze. Ta zas patrzyla zachwyconymi, szeroko otwartymi oczami na szykowna panne. Szepnela do Niki: "Jak z zurnala!". Wala, zboczone stworzenie, zasyczala mu od razu do drugiego ucha: -Malolaty sie panu zachcialo? Na cos takiego Nicholas nawet nie odpowiedzial. Spytal za to: -Co zrobimy, jesli nikogo nie bedzie w domu? Albo nikt nie otworzy? * * * Otworzyl. Co prawda, nie od razu - trzeba bylo nacisnac trzykrotnie dzwonek, ale ostatecznie w korytarzu rozlegly sie czyjes niepewne kroki i drzwi sie otwarly.Starsza kobieta w brudnym szlafroku, z papierosem przyklejonym do ust. Spojrzenie metne i pijane. -Chcemy sie widziec z Ruletem - glosno rzekl Nicholas, niepewny, czy zostanie zrozumiany. -A kim jestescie dla niego? - spytala baba i czknela. Wala odciagnela szefa na bok. -Jestesmy krewnymi. -Z Riazania? - Znowu czknela. - Pieniadze za pokoj przywiezliscie? Dawajcie. -Pieniadze potem. Rulet w domu? Mozna wejsc? - Sekretarka bezceremonialnie wepchnela pijaczke w glab korytarza. - Nikolaju Aleksandrowiczu, prosze. Nie ma go. Wczoraj wieczorem byl. I w nocy byl, mamrotal cos do siebie. A rano wchodze, dwadziescia rubli mi obiecal, a jego nie ma. Zwial, dran. I nie zostawil dwoch dych. Wala przeszla sie z wladcza mina po korytarzu, w ktorym nie bylo absolutnie nic, po czym skinela glowa w strone drzwi ozdobionych wizerunkiem czaszki i piszczeli. -To jego biuro? Wlascicielka mieszkania pomyslala, zamrugala oczami i potwierdzila: -Jego. -Wejdziemy tam? Prosze, na razie, niech pani idzie do apteki, kupi cos na poprawe zdrowia. Nie patrzac na babe, Wala wcisnela jej setke. Wlascicielke jakby wiatr wymiotl, nawet kapci nie zmienila. -No co, poszukamy? - Przebiegla Walentina zatarla dlonie, wchodzac do pokoju. * * * Poszukali. Dobrze poszukali. Nicholas najpierw byl niepewny: jak to, samowola, bezprawne wtargniecie do cudzego mieszkania, ale kiedy dziewczyny nie znalazly niczego, co by przypominalo rekopis, przylaczyl sie do poszukiwan.Prawde mowiac, w tym pokoju nie bylo wlasciwie gdzie schowac kupki papierow. Rulet nie mial lozka, sluzyl za nie sfatygowany pasiasty materac (oczywiscie zostal obmacany w pierwszej kolejnosci). Co jeszcze? Stol, rozeschniete krzeslo. Pare sztuk odziezy, bezladnie rzuconych w kat. Stare dresy. Pusta strzykawka. Wszystko. Nika opukal klepki parkietowe, sciany, szukal za listwami. Nic. Jedyna osobliwosc to ledwie dostrzegalny slad podeszwy (sadzac po wzorze, obuwia sportowego) na parapecie, zupelnie jakby ktos stal na oknie, i to twarza do pokoju. Ale Rulet to chlopak wysoki, mialby adidasy numer czterdziesci cztery, a tutaj byl slad buta, jak ocenil Nicholas, maksimum trzydziesci osiem. Oczywiscie damskiego. Nie wiedzac, gdzie jeszcze zajrzec, Fandorin przechylil sie nawet przez parapet, bo przypomnial sobie, ze bohaterowie powiesci Biala gwardia mieli schowek za oknem. Ale i tam nic nie bylo, tylko jakies dziwne plamy na tynku, prowadzily z dolu do gory i troche ponizej okna sie urywaly. Nicholas dotknal plamy - byla lepka. Z obrzydzeniem wytarl palec chustka. W sumie wizyta u Ruleta nic nie dala. -No, szefie - spytala Wala - gdzie bedziemy szukac tego narciarza? To znaczy, chcialam powiedziec: narkomana? -Milicja znalazlaby go raz-dwa. I znajdzie, jesli sam sie nie pojawi. - Nika spojrzal na Sasze, zobaczyl, jak zadrzaly jej wargi, i szybko dodal: - Ale nie bedziemy sie spieszyc. Odwiedzimy Ruleta znowu. Moze nawet niejeden raz. Predzej czy pozniej go zastaniemy. Tak czy siak, wiemy, u kogo szukac pierwszej polowy rekopisu. Problemem jest druga. Mowila pani, ze ojciec ja gdzies schowal? Ale jesli przyszedl do siebie, to moze nam powiedziec. Czy jest w stanie mowic? Dziewczyna opuscila oczy, kiwnela glowa. -O co wiec chodzi? Milczenie. -Niech pani poslucha... - Fandorin zaczal sie zloscic. - Jesli oczekuje pani ode mnie pomocy, to prosze sie ze mna tak nie bawic! Sasza westchnela z rezygnacja. -Pojedzmy do szpitala. Sam pan zobaczy. Niech Mark Do - natowicz powie, bo ja tak nie wytlumacze... A pan by nie uwierzyl... Pojedzie pan? Po co mialbym jechac do jakiegos szpitala, do jakiegos rannego dostojewskologa i jeszcze brac sobie na glowe jakiegos Donatowicza, zadal sobie sensowne pytanie Nika, juz przeczuwajac, ze fatum wciaga go w kolejna metna historie. To przeciez nawet nie praca z klientem, po prostu poprosila go o to dziewczynka dziwaczka, z wyraznymi odchyleniami psychicznymi! Zyje sobie czlowiek w rozumnym, realnym swiecie, gdzie dzionek za dzionkiem leci, zyje sobie miesiac, rok i zupelnie zapomina, ze tuz obok, o jedno uderzenie serca, istnieje inny swiat - nieprzewidywalny, niebezpieczny, fantastyczny. Przeciez nie raz juz trafial w jego drapiezne lapy. Jak tylko sie w nie dostanie, to sie juz nie wydostanie. A jesli nawet wydostanie, to caly poharatany, ledwie zywy. Czemu sie tak sploszylem, probowal przemowic sobie do rozsadku Fandorin. Coz w tym zlego - odwiedzic w szpitalu chorego, pomoc biednej dziewczynie, i to takiej dobrej, niedzisiejszej. Aniolowie jej sie ukazuja. Intuicji jednak nie sposob oszukac. Nicholas wiedzial to juz wtedy, w pustym pokoju Ruleta, kiedy jeszcze nic strasznego sie nie stalo, wiedzial dobrze: jeden krok - i wyleci sie z bialego swiata w czarny, gdzie przyjdzie czlowiekowi zyc wedlug calkiem innych praw. W dodatku nie ma kogo za to obwiniac. Ale i wycofywac sie tez bylo za pozno. Przekroczyl juz granice, oddzielajaca swiat realny od fantastycznego, choc sam tego nie byl swiadom. A nastapilo to wcale nie teraz, ale w tej sekundzie, kiedy pod kola jego metrocaba wpadla chudziutka dziewuszka. Lub moze jeszcze wczesniej, kiedy do drzwi biura 13A zadzwonil mlody oberwaniec z paczka papierow pod pacha. I w ogole: "czy przystoi mezowi" uciekac przed fatum? Wala w zdumieniu patrzyla na milczacego szefa. -Nikolaju Aleksandrowiczu, co sie stalo? Pojedziemy, rozejrzymy sie? To w koncu ciekawe! Co jej tam? Ona, chodzaca fantazja, w fantastycznym swiecie czula sie jak w domu. 5. Fizjologia mozgu Nicholas bywal czasami w postradzieckich szpitalach, spodziewal sie wiec zobaczyc olbrzymi gmach z brudnobialych paneli, stojacy gdzies przy obwodnicy. W srodku unosi sie zapach lizolu i kiszonej kapusty, korytarzem nie da sie przejsc, caly zastawiony lozkami, bo w salach brakuje miejsc. Coz poradzic - bezplatna sluzba zdrowia. Darowanemu koniowi nie zaglada sie w zeby.Ale w szpitalu, do ktorego przyjechali z Sasza Morozow, wszystko bylo inaczej. Po pierwsze, znajdowal sie nie na peryferiach, ale w samym centrum stolicy, na tak zwanej Zlotej Wyspie, prawie naprzeciwko Kremla. Po drugie, byl maly - widoczny z ulicy dwupietrowy budynek w modnym stylu "techno"; otaczalo go ogrodzenie, za ktorym zielenily sie drzewa. No i wreszcie: w istocie nie byl to zaden szpital. Centrum Badan Fizjologii Mozgu - tak glosily litery na oslepiajaco blyszczacym szyldzie. Jak sie okazalo, w srodku tez wszystko wygladalo przyzwoicie. Przestronny hol ze skorzanymi fotelami, marmurowy kontuar, za ktorym dyzurowaly dwie eleganckie panienki w garsonkach fistaszkowego koloru. Jedna trajkotala przez telefon: -C'est de la part de qui?... Ah, oui, madame, bien sur. Druga, przyjaznie sie usmiechajac, spytala: -W czym moge panstwu pomoc? - a kiedy Sasza powiedziala: "My do Marka Donatowicza", usmiechnela sie jeszcze szerzej. - Chwileczke. Prosze usiasc. -Szpitalik super. Prawdziwa biznes klas - pochwalila instytucje Wala, biorac ze stolika pismo z blyszczaca okladka i siadajac. - Nie oszczedzaja na personelu. I slusznie. Recepszyn - to wizytowka firmy. Niemloda pielegniarka, ktora przetoczyla obok chromowany fotel z pacjentem, tez sie Wali spodobala. -Nad wszystkim tu poglowkowali. Do pi-aru - dziewuszki, do roboty - staruszki. -Sasza, niech pani poslucha - nie wytrzymal Nika. - Mowila pani, ze brakuje wam pieniedzy i za brata nie ma czym placic. Ale wyobrazam sobie, ile kosztuje leczenie w tym palacu. Dziewczyna, nerwowo przestepujaca z nogi na noge, odrzekla cicho: -Nic a nic... Mark Donatowicz, lekarz naczelny, wzial tate, bo diagnoza jest niezwykla. - Jej twarzyczka drgnela. - Tutaj od pacjentow w ogole nie bierze sie pieniedzy, to przeciez osrodek badawczy. -A co w tym niezwyklego? - zdziwila sie Wala. - Ze go stukneli w leb? W Moskwie codziennie bywa ze sto takich diagnoz. Sasza nie zdazyla odpowiedziec, bo dziewczyna z recepcji juz prowadzila ich do lekarza naczelnego: szerokim korytarzem, potem schodami na pietro. Przed gabinetem z tabliczka MARK DONATOWICZ SITZ-KOROWIN nacisnela guzik i odeszla, uprzedziwszy ich: -Panstwo beda mogli wejsc, kiedy drzwi sie otworza. Postali, poczekali. Drzwi sie jednak nie otwieraly. Skads dobiegala teskna wschodnia muzyka. Wala, nie majac nic do roboty, przez chwile wyginala szyje i zaczela poruszac rekami, imitujac hinduski taniec, potem jej sie znudzilo. Przylozyla ucho do drzwi. -Muzy sobie slucha! A tu ludzie na niego czekaja. Po czym energicznie nacisnela klamke. Obraz, ktory ukazal sie oczom przybylych, nie byl calkiem zwyczajny. W nieduzym pomieszczeniu, na podlodze, lezal starszy mezczyzna. Jego oczy byly zamkniete, a konczyny rozrzucone bezwladnie. Rowniez na podlodze, na wykladzinie, z zawile posplatanymi nogami, siedziala mloda kobieta - czarnowlosa, ostrzyzona na chlopaka; figurke tez miala, jak to sie zazwyczaj mowi, chlopieca. Mezczyzna byl w spodniach i tiszercie, kobieta - w lekkim bialym kostiumie. Kolo krzesla staly rowniutko dwie pary butow, jedna duza, druga - mala. Muzyka plynela z wiszacych na scianie glosnikow. -Csss! - Brunetka przytknela palec do ust i bez wysilku wstala, nie dotykajac rekami podlogi. Zblizyla sie na paluszkach i szepnela: -Mark Donatowicz relaksuje sie w pozycji trupa. Zaraz wyprowadze go ze stanu spoczynku. Siadla obok doktora w kucki, przesunela waska dlon przed jego twarza i cos mu zamruczala do ucha. Mezczyzna otworzyl oczy. Usmiechnal sie. -Dzieki, Karinko. Co, juz sa? Wstal - tez dosyc dziarsko, pomimo solidnej figury i wieku. -Dzieki, Marku Donatowiczu - niesmialo powiedziala Sasza. - To moi przyjaciele - Nikolaj Aleksandrowicz i Walentina. Doktor Sitz (Nika zapomnial, jak tam bylo dalej) usmiechnal sie. -Bardzo dobrze. Saszence potrzebne jest teraz wsparcie, dziewczyna znajduje sie na granicy zalamania nerwowego. A my tu z Karinka zafundowalismy sobie odrobinke relaksu. Wie pan, kiedy sie tak troszeczke polezy w pozycji trupa, z calkowitym rozluznieniem wszystkich miesni, to tak, jakby sie godzine pospalo. Asystentke mam jak zloto, zrobila dyplom zPgi. Fandorin ze zdziwieniem uniosl brwi: czarnowlosa Karinka, ktora juz zdazyla podac fartuch lekarzowi naczelnemu, uklekla i zaczela wkladac mu pantofle. Nawet starannie strzepnela z nich kurz. To ci tresura personelu! -Karinko, zadzwon do Londynu, powiedz, ze orzeczenie bedzie gotowe jutro rano. O twoich zawodach nie zapomnialem, pamietam. Jak zadzwonisz, mozesz isc. Zycze powodzenia! Poza wszystkim innym Karinka jest tez karateczka. Bierze udzial w mistrzostwach Moskwy - wyjasnil Mark Donatowicz gosciom i szerokim gestem wskazal im obite skora drzwi. - Bardzo prosze do mnie. Gabinet mial wspanialy - nie tyle duzy, ile caly wypelniony swiatlem, z przepieknym widokiem na ogrod, z dizajnerskimi meblami; cale sciany obwieszone byly dyplomami i zdjeciami, a na osobnym stoliku stala wytworna minimalistyczna ikebana. Ciekawy typ, myslal Nika, przygladajac sie doktorowi. Od razu widac, ze to nie byle kto. Ten wysoki, tegi mezczyzna o siwych, prostych wlosach nosil okulary, a na tlustym, obrzmialym palcu - duzy zloty pierscien. Caly byl zreszta jakis nadmierny, szeroki; szerokie bylo tez wszystko, co mial na sobie - modny lekarski fartuch (okazuje sie, ze nawet w fartuchu mozna byc modnisiem), biale spodnie, wygodne plaskie pantofle. Swoimi duzymi rekami poruszal zamaszyscie, mowil donosnie i wladczo. Ale najbardziej zwracaly uwage jasnoniebieskie, bardzo jeszcze mlodziencze oczy, ktore dziwnie wygladaly w pomarszczonej twarzy. Chlopiece oczy siwowlosego doktora bez zainteresowania przeslizgnely sie po Saszy, na kilka sekund zatrzymaly na Nicholasie, po czym przeniosly sie na Wale, rozblysly, i od tej pory patrzyly na nia prawie bez przerwy. Mark Donatowicz zwracal sie jakby przede wszystkim do efektownej sekretarki Fandorina. Wala oczywiscie na to jak na lato: zsunela nogi, rece zlozyla na kolanach, skromnie spuscila oczka, ale od czasu do czasu razila go celnym spojrzeniem spod dlugich rzes. -Pani jest malzonka Nikolaja Aleksandrowicza? - To bylo pierwsze, o co spytal Sitz. -Nie, nie - zagruchala Wala kokieteryjnie. - Jestesmy kolegami z pracy, a poza tym przyjaznie sie z jego zona. Lekarz milo sie do niej usmiechnal, po czym na chwile poswiecil uwage Saszy: -Dziecko, wiem, jaki przezyla pani szok. Ale nie trzeba robic tragedii z tego, co sie stalo. Jak mowiono w dawnych czasach, twoj tato jest "zdumiony", to znaczy wyzuty z dumania, czyli myslenia. Pamietasz, jak to bylo u Wysockiego: "To sie cieszyl, to znow dasal, albo jezyl sie jak jez. A potem sie z nas natrzasal. Wariat - no i rob, co chcesz!". -Tato nie jest wariatem! - lamiacym sie glosem wykrzyknela dziewczyna. -No oczywiscie. To po prostu nastepstwo urazu. Jestem przekonany, ze tylko chwilowe. Na pewno go wylecze. Doktor uspokajajaco poklepal Sasze po rece, ale patrzyl znowu na Wale. -Powiem bez falszywej skromnosci: w dziedzinie fizjologii mozgu jest na swiecie dwoch, trzech, no, najwyzej czterech specjalistow mojej rangi. Zaden z nich natomiast nie moze poszczycic sie taka genealogia jak ja, a w naszym zawodzie to bardzo, bardzo wazne. Po ojcu pochodze z Korowinow, to sa cztery pokolenia psychiatrow. A pradziadkiem ze strony matki byl akademik Sitz, tak, wlasnie ten wielki neurofizjolog. Dlatego tez nosze podwojne nazwisko, a Sitz jest w nim na pierwszym miejscu, tak postanowili moi rodzice. Nawiasem mowiac, Markiem nazwano mnie na czesc cesarza Marka Aureliusza, to tez nie w kij dmuchal. Mark Donatowicz usmiechnal sie do Wali, jakby ironicznie traktujac wlasne przechwalki. Ogolny efekt byl taki jak trzeba: i zrobil wrazenie, i zauroczyl. Czulo sie, ze lekarz naczelny uwielbia roztaczac pawi ogon przed pieknymi kobietami, Nika uznal wiec, ze warto rozmowie nadac ton bardziej rzeczowy. -Prosze powiedziec, jaka diagnoze postawil pan ojcu Saszy? Bo ona sama nie umiala nam tego wyjasnic. -A skad by miala umiec? Chodzmy do sali. Po drodze opowiem. Nie mogac rozkoszowac sie widokiem Wali, Sitz od razu stal sie uosobieniem rzeczowosci. Spojrzal na zegarek i czym predzej zerwal sie z miejsca. -Ty, dziecko, mozesz tu zaczekac - zwrocil sie do Saszy. - Rozumiem, ze to dla ciebie zbyt ciezkie. Dziewczyna pobladla, ale pokrecila glowa przeczaco. -Nie, pojde z wami. * * * Pierwszy raz Mark Donatowicz zatrzymal sie w gabineciku sekretarki (ktora oczywiscie zdazyla juz odbyc rozmowe z Londynem i ulotnic sie). Podniosl palec i powiedzial:-Zaczniemy od tego, ze nastepstwa kazdego CET, to znaczy cranioencephalic trauma, urazu czaszkowo - mozgowego, sa nieprzewidywalne, podobnie jak nieprzewidywalne bywaja jego liczne komplikacje. Ludzki mozg jest ukladem delikatnym, tajemniczym, nieustannie wpedzajacym nas w slepa uliczke. Czemu panstwo przystaneli? Chodzmy. W trakcie objasnien scena ta powtarzala sie pare razy. Doktor zatrzymywal sie w korytarzu, na stopniach, na podescie schodow, znowu na korytarzu, udzielal kolejnej porcji informacji i dziwil sie, czemuz to sluchacze stoja, kiedy trzeba sie spieszyc. Jego oracje, obfitujaca w skroty, przewaznie anglojezyczne, z trudem rozumial nawet znajacy jezyk Nicholas, nie mowiac juz o pozostalych. Istota rzeczy zas byla nastepujaca. Wskutek silnego uderzenia w mozgu chorego naruszone zostalo normalne krazenie krwi, calkowicie zmieniajac dotychczasowe psychofizyczne parametry zachowania. Ten typ dysfunkcji posttraumatycznej nosi ogolna nazwe organie agressive syndrome - organiczny zespol agresywny; w przypadku pacjenta Morozowa w stu procentach potwierdzaja sie symptomy wyjatkowej wrecz postaci OAS, tak zwanego Kusoyama syndrome, zespolu Kusoyamy. Diagnoze psychiatryczna potwierdzaja rezultaty SPECT, czyli jednofotonowej emisyjnej tomografii komputerowej. W obu polkulach widoczne sa wyrazne ogniska zmniejszonego wychwytu. Nie ulega prawie zadnej watpliwosci, ze powaznie naruszona zostala rownowaga serotoninergiczna, w zwiazku z czym osobowosc chorego ulegla zasadniczym zmianom. Proces leczenia zaklada farmakologiczna kompensacje neurotransmisji 5-HT, ale na razie pomyslnego efektu nie zaobserwowalem. Powinien nastapic skok jakosciowy, ktory przywroci normalne krazenie krwi, a takze rownowage bialkowa i hormonalna. Kiedy skonczyla sie ta abrakadabra, Fandorin zapytal: -To znaczy co, w glowie mu sie pomieszalo? Stracil rozum wskutek uderzenia? Mark Donatowicz spojrzal na niego ze wspolczuciem. Westchnal. Nie, Morozow nie stracil rozumu. To znaczy zdolnosci racjonalnego myslenia. "Pomieszalo sie w glowie" to okreslenie absolutnie nieprawidlowe, ale lepiej oddaje istote rzeczy. Widzi pan, stan patologiczny, znany jako zespol Kusoyamy, pozostaje jak dotad malo zbadany przez medycyne, a w tak ostrej postaci odnotowany zostal w ogole po raz pierwszy. To nieslychanie ciekawy fenomen! Wyjatkowe szczescie! - Lekarz ugryzl sie w jezyk, spojrzawszy na corke chorego. - Oczywiscie, wylacznie w sensie naukowym. -A co to za jedna ta Kusoyama? - niecierpliwie spytala Wala. - Normalnie, po ludzku pan by nie potrafil wyjasnic? Okazalo sie, ze potrafi. W kazdym razie jesli prosi go o to ladna kobieta. -Upraszczajac sprawe, czlowiek staje sie swoim absolutnym przeciwienstwem. W moralnym i mentalnym sensie. Instynkty i kompleksy, ktore pacjent przez cale szescdziesiat lat zycia tlumil sila woli, swiadomosci, wychowania, wyrwaly sie na powierzchnie. To zas, co stanowilo codzienne i priorytetowe zainteresowania, utracilo dlan wszelka wartosc. Ofiara zespolu po raz pierwszy opisanego przez profesora Kusoyame, ze zacytuje klasyka, "pali wszystko to, co uwielbiala, i zaczyna wielbic wszystko, co palila". Czlowiek jak gdyby zmienial sie w swoj negatyw - no, cos takiego, jak klisza fotograficzna. Co bylo biale, stalo sie czarne. Co bylo czarne, jest teraz biale. Rozumieja panstwo? -Nie - szczerze przyznal Nika i spojrzal na Wale. Ta wzruszyla ramionami. Sasza, ciezko wzdychajac, wbila wzrok w podloge. -Tak, to trzeba zobaczyc na wlasne oczy - rzucil poblazliwie Mark Donatowicz. - Chodzmy, czemu sie panstwo zatrzymali? Czas nagli! Dochodzili juz prawie do sal chorych. Patrzac na tropikalne drzewka w donicach, na telewizor plazmowy w holu, Fandonn spytal: -Prosze powiedziec, z jakich funduszy finansowana jest ta wspaniala klinika? -To nie klinika, tylko centrum badan - poprawil go Sitz. - Pierwotnie istnielismy wylacznie dzieki prywatnym dotacjom. Mamy glownego sponsora. Ktory i sam dawal pieniadze, i - co wazniejsze - pomagal zdobyc srodki od innych zamoznych osob. Ale teraz sytuacja sie zmienila: jestesmy znani w Europie i od niedawna samowystarczalni. Wlasciwie nawet przynosimy dochod. Dzieki rozmaitym programom oraz badaniom, robionym na zamowienie. No, wlasnie jestesmy na miejscu. Zatrzymal sie przed drzwiami z matowego szkla, ale nie wszedl od razu. Potarl palcami skronie, jakby chcial sie skupic albo wytezyc wole. Potem objal Sasze za ramiona. -Badz dzielna, dziecinko. Jak mowia Francuzi: Courage! A do Niki i Wali powiedzial: -Nie ma sie czego obawiac. Sala jest specjalnie zabezpieczona. Nicholas, juz i tak pelen zlych przeczuc, zaniepokoil sie w najwyzszym stopniu. -Chwileczke - zaczal. - Co to znaczy "specjalnie zabezpieczona"? I dlaczego mielibysmy sie czegos oba... -Aaa! - zawolal doktor, nie patrzac na niego. - Arkadiju Siergiejewiczu! Juz pan przyjechal? To wlasnie nasz sponsor, o ktorym panu mowilem - polglosem wyjasnil Wali i pospieszyl na spotkanie trojce, ktora wychynela zza wegla: dwoch mezczyzn i chlopiec. -Wlasnie, Nikolaju Aleksandrowiczu, trzeba zostac sponsorem; tez zacznie pan przyciagac ludzi - skomentowala Wala ucieczke naczelnego lekarza. - A tak to ma pan: numerek szesnasty, prosze stac i czekac. * * * Sponsor, Arkadij Siergiejewicz, nie zrobil ani jednego ruchu w kierunku doktora. Ten czlowiek wyraznie przywykl do tego, ze sie do niego rzucano, i to w te pedy. Nawet noszacy sie z wysoka Sitz-Korowin mimo woli przeszedl na cos w rodzaju klusu. Co prawda, ten malo powazny chod nie mial u niego nic z unizonosci, wygladal raczej na przyplyw szczerego entuzjazmu.-Witam luminarza ojczystej i swiatowej medycyny. - Wazny Czlowiek z usmiechem podal mu reke. Nie byl to taki zwyczajny Wazny Czlowiek, ale ktos jeszcze wazniejszy: maz stanu. Nicholas dostrzegl na marynarce trojkolorowa odznake posla, ktorej oficjalnosc tuszowala troche fajka, wystajaca z kieszeni na piersi. Wzrost, postawa, spokojny wzrok, modulacja glosu - wszystko to swiadczylo o randze postaci Arkadija Siergiejewicza. Taki z pewnoscia nawet w przedszkolu wygladal na malego szefa. Sponsorowi towarzyszyly dwie osoby: chlopiec w bejsbolowce, daszkiem do tylu, i niewysoki silacz w czarnym garniturze. Zawod silacza zdradzalo bystre, weszace spojrzenie, ktorym obrzucil Fandorina i jego towarzyszki. Wiadomo - ochroniarz. Specjalnie chyba posel wybral takiego krepego, zeby samemu wygladac jeszcze bardziej majestatycznie. No, ale skoro to ochroniarz, to dlaczego stoi za plecami chlopca? Dziwne. Dziwny zreszta byl i sam chlopiec, wygladal jak kijanka. Nie, nie, przyjrzal sie Nicholas. To po prostu wlosy schowane pod czapke, dlatego glowa wydaje sie niewspolmiernie duza. Mark Donatowicz z szacunkiem przywital sie z poslem, na ochroniarza nie spojrzal, a wyrostka po prostu poklepal po piersi - na ktorej widnial emblemat klubu pilkarskiego CSKA. Nika zauwazyl, jak po nerwowej twarzy chlopaka przemknal grymas obrzydzenia. Fandorin nie probowal podsluchiwac, o czym ze soba rozmawiali, czul sie jakos niezrecznie. To i owo jednak do niego dotarlo. -...i bole glowy przejda, jak reka odjal - mowil Sitz, dalej glaszczac chlopca. Ten zrobil pol kroku w bok - odsunal sie. -Wyglada jak aniol - cichutko szepnela Sasza Nicholasowi do ucha. -Czy aniolowie kibicuja CSKA? - zazartowal Fandorin, znajac juz ten wyraz jej twarzy. Kiedy mowila o Bogu albo o aniolach, brwi jej sie unosily, a w oczach pojawial sie marzycielski blask. Chlopiec wcale nie zachowywal sie jak aniol. Doktor pytal go o cos, a on patrzyl w bok, pociagal nosem, cedzil odpowiedz przez zeby, niechetnie. Tymczasem Arkadij Siergiejewicz przeniosl swoj wladczy wzrok na Nicholasa i jego towarzyszki; raczyl ich zauwazyc - tego niespiesznego obrotu glowy nie mozna bylo inaczej okreslic. -Aha, Sasza, co tam u taty? - zapytal i, o dziwo, zwrocil glowe w strone dziewczyny. -Dzien dobry, Arkadiju Siergiejewiczu. U taty marnie - smetnie odpowiedziala dziewczyna. To znaczy, ze sie znaja? Ochroniarz nie poszedl za poslem, tylko popatrzyl na Nicholasa jeszcze raz, bardzo uwaznie. Zmruzone oczy swiecily upartym ogniem, sprawiajacym, ze Fandorin mimo woli sie skulil. Taki wzrok maja psy strozujace; nigdy nie szczekaja, lepiej jednak trzymac sie od nich z daleka, bo bez ostrzezenia moga sie rzucic na czlowieka i zagryzc go na smierc. -Nie szkodzi, wszystko bedzie dobrze. Najwazniejsze, ze zyje. A Mark Donatowicz go wyleczy, przeciez to cudotworca. Sponsor zwracal sie do dziewczyny, ale patrzyl przy tym na Nicholasa, jakby pytal: a tys co za ptaszek, skad sie tu wziales? Nika przedstawil sie, jako "znajomy Saszy" - i rozzloscil sie sam na siebie, ze ulegl tej aurze wladczosci Waznego Czlowieka. Na szczescie Wala trzymala fason - z talentem odegrala role czlonka swity. Podniosla reke - ze niby nie jest kims, czyje nazwisko warto wymieniac - i skladajac pelen szacunku uklon szefowi, oznajmila: -Jestem referentka u Nikolaja Aleksandrowicza. Sponsor kiwnal glowa. Oczywiscie, w jego kregu kazdemu choc odrobine solidnemu czlowiekowi musial ktos towarzyszyc - jesli nie ochroniarz, to referent albo asystent. -Arkadij Siergiejewicz Siwucha. - Uscisnal Nicholasowi reke. - Takie nazwisko. Wtem rozlegl sie ostry chlopiecy glos: -Prosze mnie nie dotykac, dobrze? Chlopiec kolejny raz uchylil sie przed protekcjonalnym dotknieciem dloni lekarza naczelnego; teraz juz z nieukrywanym rozdraznieniem. -To nie to, co pan mysli - powiedzial Siwucha, widzac spojrzenie Nicholasa. - Tak, Oleg przebywa tu na kuracji, ale z psychika u niego wszystko w porzadku. Moj syn nie cierpi na schizofrenie ani nie jest opozniony umyslowo. Ma problem z czyms zupelnie przeciwnym. Jest geniuszem, i to stanowi bardzo duze obciazenie dla jego osobowosci. -Aha, syn panski jest pacjentem doktora Sitza - powiedzial Fandorin. - To dlatego sponsoruje pan te klinike. Zabrzmialo to niezbyt uprzejmie, Nicholas sam nawet sie troche zmieszal. Ale Siwucha chyba sie nie obrazil. -Tak, w swoim czasie stworzylem ten osrodek medyczny dla syna. U podstaw dobroczynnosci zawsze lezy motywacja osobista, bez tego sie nie obejdzie. Mnie w koncu takze, jak sie to mowi, nihil humanum. Wnoszac z jego slow, Siwucha byl czlowiekiem nieglupim i, przypuszczalnie, wyksztalconym - u posla to rzadkosc. -Tato, jestem zmeczony! Moze pojde do siebie? Mlodociany geniusz zostawil doktora i zblizyl sie do nich. Z wygladu mial pietnascie lat, cienki glos jeszcze nie zaczal sie zalamywac. Ochroniarz szedl o dwa kroki za nim, z czego wynikalo, ze towarzyszy nie poslowi, ale jego latorosli. -Kim pan jest? - z bezceremonialnoscia wlasciwa nastolatkom spytala latorosl, przygladajac sie Fandorinowi. -Jestem Nikolaj Aleksandrowicz. A pan jak sie nazywa? Fandorin specjalnie zwrocil sie do niego per "pan" - w wieku przejsciowym chlopcy bardzo lubia, zeby traktowano ich jak doroslych. -Oleg. Ile pan ma lat? Mimo wszystko to jeszcze zupelne dziecko, pomyslal Nicholas i lekko sie usmiechajac, udzielil odpowiedzi. Oleg patrzyl na niego i milczal; w zimnych blekitnych oczach nie bylo nic dzieciecego. Usmiech jakos sam zniknal z twarzy Niki. -Myli sie pan - z zaduma rzekl Oleg. - Nie ma pan wiecej niz trzynascie. Dalbym panu jedenascie - dwanascie. W sumie - pozny okres prepubertalny. Fandorina zdziwila nie tyle osobliwa diagnoza, ile fakt, ze chlopiec zna takie madre slowa. -Co chciales przez to powiedziec? - spytal doktor Sitz, ktory wlasnie do nich podszedl. Oleg nie odwrocil glowy - mowil tylko do Nicholasa: -Potrafie ocenic prawdziwy wiek mezczyzny. U kobiet jest inaczej. One z latami sie zmieniaja. Wewnetrznie. Najpierw dziewczynka, potem dziewczyna, potem kobieta, potem staruszka. Jesli wyrazic to w jezyku pozycji w rodzinie - corka, zona, matka, babcia. To jest zwiazane z plodnoscia i cyklem miesiecznym. Nika sluchal z rosnacym zdumieniem, a dziwny chlopiec nadal zachowywal sie tak, jakby oprocz nich nikogo tu nie bylo. -Ale mezczyzna zaprogramowany jest na jeden wiek. I wewnetrznie prawie sie nie zmienia. Na przyklad tato ma wedlug dowodu piecdziesiat lat, a naprawde - dwadziescia piec. Ciagle rwie sie, zeby byc przewodnikiem stada, ciagle chce pokrywac wiecej samic i zaznaczac wieksze terytorium. Taki byl zawsze i taki zostanie. Zdumiewajace, ale tate - posla ta definicja wcale nie zaszokowala. Przeciwnie, popatrzyl na otoczenie z dumnym usmiechem - widzicie, jakiego mam genialnego syna? -Albo wezmy pana. Mowi pan, ze ma czterdziesci piec lat. A ja powtarzam - okres prepubertalny, jutrzenka dojrzewania plciowego. Ciagle chcialby pan sie bawic w muszkietera. I az do smierci pan sie dosc nie nabawi. Tak juz pan jest zaprogramowany. A przeciez ten smarkacz ma racje, pomyslal nagle Nika. Faktycznie wsrod doroslych i dojrzalych ludzi czuje sie jak dwunastolatek. -No, a ja ile mam lat? - zainteresowal sie Mark Donatowicz. Oleg, nie odwracajac sie, rzucil: -Siedem. Pan jeszcze nie wyszedl z wielu niemowlecego okrucienstwa. Nigdy pan z niego nie wyjdzie. Prawda, ze to ciekawe: patrzec, jak sie zachowa wazka, kiedy jej oderwiemy skrzydelka? Doktor sie rozesmial. -Oleg, a pan sam jest w jakim wieku? - spytal Nika. -Przy mojej diagnozie? - Chlopaczek rozesmial sie dosc wymuszonym smiechem. - Mocno podeszlym. Nagle Nice zrobilo sie strasznie zal zadziornego wunderkinda. Jaka wlasciwie jest ta diagnoza? Na co go tu lecza? Czy przypadkiem nie na te genialnosc? Chociaz niewatpliwie chlopak jest bardzo inteligentny, oczytany i ponad wiek rozwiniety. -Chodzmy, tato. Wymyslilem jedna rzecz, chce ci pokazac. Oleg nie patrzyl wiecej na Fandorina, jak gdyby wyliczyl juz te niewiadoma i stracil wszelkie nia zainteresowanie. Dopiero kiedy cala trojka odchodzila korytarzem, zadziwiajacy chlopiec na sekunde odwrocil sie i popatrzyl na Nicholasa jakos szczegolnie. Jak gdyby z niemym ostrzezeniem. -A co, rzeczywiscie taki z niego geniusz? - spytal Fandorin, kiedy ojciec, syn i ochroniarz skryli sie za naroznikiem. - Pan Siwucha tak mowil. Mark Donatowicz skrzywil sie. -Taaak. To bardzo skomplikowany przypadek. Pracuje z Olegiem przeszlo dziesiec lat. Chlopak spedza tutaj, mozna powiedziec, pol zycia. Leczenie jest trudne, wieloetapowe... Z tym geniuszem Arkadij Siergiejewicz, jak to zwykle rodzice, przesadza, ale istotnie mlody czlowiek przejawia nietuzinkowe zdolnosci. Moglby zostac utalentowanym wynalazca - gdyby nie tracil czasu na rozne bzdury. No bo coz to jest talent? - ozywil sie Sitz, wsiadajac na ulubionego konika. - To dysfunkcja fizjologiczna mozgu, zwiazana z naruszeniem rownowagi hormonalnej, o ktorym juz mowilem. W przypadku Morozowa chodzi o niedobor serotoniny. U Olega - wrodzony problem ze steroidami. Jak by to panstwu najprosciej wyjasnic? Niedorozwoj jednego plata mozgowego kompensowany jest hipertrofia innego. Strategia mojego leczenia ma zas na celu przywrocenie rownowagi. -Czyli stlumienie talentu? - spytala Wala. - W stylu: troche zglupieje i z hormonami spoko? Sitz sie zasmial. -Niezupelnie tak, Waleczko. Jesli pania interesuja zagadnienia zwiazane z funkcjonowaniem hormonow, to z przyjemnoscia zrobie pani maly wyklad. Moze zajrzalaby pani do mnie troche pozniej? Pokaze pani swoje opracowania. To bardzo ciekawe, prosze mi wierzyc. -Wyobrazam sobie. - Wala kokieteryjnie zatrzepotala rzesami. Eskalacji flirtu przeszkodzila Sasza Morozow. -Marku Donatowiczu, chodzmy juz do taty, dobrze? - powiedziala napietym glosem. We wzroku dziewczyny, skierowanym na drzwi sali, mozna bylo dostrzec smutek i lek. * * * Cos podobnego Fandorin widywal do tej pory tylko w kinie. Posrodku wielkiego bialego pokoju stalo lozko tegoz koloru. Na nim, przypiety bialymi pasami, w bialym skorzanym kagancu lezal docent nauk filologicznych Morozow. Nawet jego obwiazana glowa byla przymocowana do wezglowia specjalnym pasem. Mezczyzna zerknal na wchodzacych, a bialka jego oczu zaplonely dziwnym, sinawym blaskiem.Obok na krzesle siedzial jakis osilek w fartuchu. U jego pasa wisiala gumowa palka, a moze elektroszoker - wstrzasniety tym widokiem Nicholas dokladnie sie nie przyjrzal. Kiedy Sasza przestapila prog, od razu zaczela pochlipywac. Co nietrudno bylo zrozumiec... -Dzien dobry, Filipie Borisowiczu! - z falszywym optymizmem powital pacjenta Sitz. Po czym cicho dodal: - Inaczej nie mozna bylo. Wczoraj, kiedy wyszedl ze spiaczki, rzucil sie na siostre Izabele Anatoljewne. Chcial ja zgwalcic. Wala zachichotala. -I co? Udalo mu sie? -Tu nie ma nic do smiechu - odrzekl surowo Mark Donatowicz. - Chwycil ja zebami za gardlo, nie mogla nawet nikogo wezwac na pomoc. Na szczescie wszedl wtedy pielegniarz, Kola Stiepanienko. Chociaz wlasciwie nie wiem, czy na szczescie... Kiedy probowal oderwac chorego od pielegniarki, Morozow zlamal mu obie rece i odgryzl pol nosa. Trzeba bylo wezwac dwoch lekarzy i czterech ochroniarzy, zeby poradzic sobie z pacjentem. Sile mial potworna... A rezultat jest nastepujacy: rentgenolog ma zlamana szczeke, dwaj ochroniarze - powazne rany po ugryzieniach. Izabela Anatoljewna jest w szoku, przeciez to panna. No i na gardle pozostaly slady zebow. Z Kola w ogole tragedia. Morozow ten nos nie tylko mu odgryzl, ale w dodatku polknal, tak ze ponowne przyszycie nie wchodzilo w gre... Wala gwizdnela i popatrzyla z szacunkiem na filologa. -No prosze! To po prostu jakis Tarzan, Schwarzenegger. A z wygladu zwykly zdechlak. -Co pani chce, zespol Kusoyamy... - Mark Donatowicz wzruszyl ramionami. - Wszystko dokladnie na odwrot. Wczoraj rozmawialem przez telefon z zona pacjenta, przebywajaca teraz w Bazylei. Mowila, ze to byl arcyspokojny czlowiek. Przez ostatnie szesc lat nie przejawial zadnego zainteresowania zyciem seksualnym. A co mamy teraz? Hiperagresja plus hiperseksualizm. Winien temu jest wybuch testosteronu. Przysadka po prostu zachlystuje sie na skutek braku rownowagi hormonalnej. Mozgowy osrodek agresji pobudzony do ostatecznych granic... Docent nauk filologicznych jakims cudem odwrocil glowe. Na Sitza i Nicholasa ledwie spojrzal. Wala tez go nie zainteresowala, za to na widok corki zaczal sie caly wic, nawet zaryczal. Sasza krzyknela i schowala sie za Nike. -Filipie Borisowiczu, zdejme panu maske, jesli obieca mi pan, ze nie bedzie krzyczal, tylko zachowywal sie spokojnie - glosno powiedzial lekarz naczelny. - Daje pan slowo? Zabandazowana glowa ledwie dostrzegalnie kiwnela. -No, madry z pana czlowiek. Misza, zdejmij te maske. Tylko uwazaj na palce. I zostaw pas na czole. Sanitariusz (albo ochroniarz?) odpial kaganiec i powiesil go na wezglowiu lozka. -Misza, wyjdz na korytarz. Na razie nie jestes nam potrzebny. Bedziemy zachowywac sie przyzwoicie, prawda? Chory usmiechnal sie blogo, ledwie jednak za Misza zamknely sie drzwi, wycial numer: wysunal dlugi, bardzo czerwony jezyk i nie spuszczajac wzroku z Saszy, zrobil nim kilka wezowatych ruchow, a potem sie oblizal. Widowisko bylo ohydne. Dziewczyna zaczela spazmatycznie szlochac, a Sitz rzekl z nagana: -Filipie Borisowiczu, pan przeciez mi obiecal! -A czy ja krzycze? Siedze cicho jak trusia. Saszenko, coreczko, podejdz tu, pocaluj tatusia. Z jezyczkiem! Glos chorego byl zlosliwy, szyderczy, ale mowa calkiem wyrazna, zrozumiala. Nowemu wybuchowi placzu Saszy towarzyszyl oblesny chichot tatusia. -Tak, jesli chodzi o corke, to wczoraj niezle dalem sie nabrac - zwrocil sie lekarz naczelny do Nicholasa i Wali. - Uznalem z poczatku, ze wybuch agresji stanowi odosobniony epizod, ze to tylko chwilowe zacmienie swiadomosci. Wezwalem wiec dziewczyne. Zona mowila, ze Morozow ubostwia corke. Myslalem, ze kiedy pacjent zobaczy kogos bliskiego, zacznie przychodzic do siebie. Przykro mi, to moja wina. Wiecie panstwo, chorzy na zespol Kusoyamy sa niesamowicie chytrzy i pomyslowi. Pacjent udawal, ze nie pamieta wypadku z Izabela Anatoljewna. Plakal, prosil, zeby go odwiazac. No, a ja mu uleglem... Najpierw niby wszystko szlo normalnie. Uscisneli sie oboje z corka, plakali. Ledwie jednak zostawilem ich samych, krzyk, ryk, lomot! Z najwyzszym trudem wyrwalismy dziewczyne z jego rak. Corka, nie corka - jemu teraz wszystko jedno. Caly system moralny wywrocony na nice... -Tato wcale taki naprawde nie jest! - drzacym glosem odezwala sie Sasza. - Tylko po prostu chory! -Oczywiscie. I z pewnoscia go wylecze. - Sitz podszedl do lozka i nachylil sie. - Filipie Borisowiczu, przeciez jest pan czlowiekiem madrym, kulturalnym. Prosze spojrzec na swoj stan z naukowego punktu widzenia. Trauma sprawila, ze mamy z panem problem, jesli chodzi o fizjologie mozgu. Nastapilo zaklocenie rownowagi hormonalnej, ma pan zwiekszona pobudliwosc, ale dlaczego chce pan zranic Sasze? Przeciez jest panska corka! Morozow wyszczerzyl zeby. -A kogo mam ranic? Moze tego przebranego walacha? Szarpnal glowa w strone Wali - a ta az klasnela w dlonie wobec takiej zniewagi. Nika zas mimo woli byl pod wrazeniem. Po raz pierwszy za jego pamieci ktos z punktu okreslil genderowe pochodzenie Wali. Prosze nie zwracac uwagi, on jest chory psychicznieszepnal lekarz do Walentiny. - Filipie Borisowiczu, podam panu dozylnie preparat, ktorego sklad sam opracowalem. Pomoze panskiemu mozgowi zwalczyc nastepstwa traumy. Wszystko wroci na swoje miejsce. Ale na to potrzeba czasu. Ile - nie wiem. Pospiech bylby niebezpieczny, zbyt duze obciazenie serca, a elektrokardiogram ma pan nienadzwyczajny. -Fiu, fiu, fiu - odrzekl na to dostojewskolog. - Idz lepiej w... I powiedzial cos takiego, ze Nika nawet nie osmielil sie spojrzec w strone Saszy. Sitzowi w kieszeni zapiszczala komorka. -Och, na milosc boska, przepraszam! - Docent zaczal sie usprawiedliwiac przed niewidzialnym rozmowca. - Calkiem mi z glowy wylecialo! Zaraz, zaraz pedze! Chwileczke. Rozlaczyl sie i szybciutko wyjasnil: -Juz dziesiec minut na mnie czekaja, calkiem zapomnialem. Sprobujcie panstwo odbudowac z nim kontakt emocjonalny. Jesli to nie pomoze, to na pewno nie zaszkodzi. W zadnym wypadku jednak prosze go nie odwiazywac ani nie podchodzic zbyt blisko. Cokolwiek by robil, jakkolwiek by blagal. W razie czego Misza stoi za drzwiami. I tyle go widzieli. -Nie szkodzi - ponuro oswiadczyla Wala. - W razie czego zalatwie go bez Miszy. Chciala pogrozic choremu piescia, ale Nika chwycil rozezlona pomocnice za nadgarstek. Nalezalo faktycznie sprobowac nawiazac kontakt z tym monstrum. Bo inaczej jak znajda druga polowe rekopisu? No i pierscien Porfirija Pietrowicza! O tym samym chyba pomyslala rowniez Sasza. Popatrzyla na Fandorina i ledwo dostrzegalnie skinela glowa: prosze, niech pan sprobuje, cala nadzieja w panu. * * * -Hm. Filipie Borisowiczu, nazywam sie Fandorin. Panska corka opowiedziala mi o sytuacji rodzinnej. Czas przekazac do kliniki w Szwajcarii kolejna transze, dwadziescia tysiecy euro. Tam jest przeciez panski syn, Ilja...W oczach Morozowa pojawily sie duze lzy, a jedna nawet splynela po policzku. -Iliusza... Iliuszka, synek... - z rozczuleniem mamrotal chory. Zwiedziony taka reakcja, Nika zaczal mowic pewniej: -Dla ratowania Iliuszy te pieniadze sa niezbedne. Pilnie potrzebne! Filip Borisowicz westchnal z gorycza. -Ale ja nie mam pieniedzy. Sam pan widzi, dobry czlowieku, w jakim zalosnym jestem stanie. -A rekopis Dostojewskiego? Schowal pan gdzies jego druga polowe. Pierscien Porfirija Pietrowicza tez pan ukryl. Prosze sie postarac i przypomniec sobie gdzie. To bardzo, bardzo wazne! Czlowiek na lozku zmarszczyl czolo, jak gdyby starajac sie wytezyc mysli. Napiete milczenie. Nika, Sasza i Walentina baly sie ruszyc. Morozow powzdychal, pocmokal i przemowil: -A jakze, a jakze. Nieznany utwor wielkiego Fiodora Michajlowicza. Zolte kartki. Takie suche, kruche. Szajs nie papier. Tylek obedrzesz, jak sie podetrzesz. Oj, oj, az oczami zamrugali! Ale jaja! Zatrzasl sie w ataku zlosliwego rechotu, i teraz juz bylo jasne: lotr sie z nich nasmiewa. Doskonale pamieta, gdzie jest rekopis, ale nie zamierza tego zdradzic. W nosie ma teraz i chorego syna, i dawne bozyszcze, Dostojewskiego. Pieniadze takze. "Spalil wszystko to, co uwielbial", przypomnial sobie Nika slowa doktora. To cytat z Turgieniewa. -Szefie - powiedziala Wala, obejrzawszy sie na drzwi - a moze przyloze w dziob temu draniowi? To znakomicie odswieza pamiec. Sasza zachlipala. -Nie! Prosze! -Oddana corka wstawia sie za ojcem. Jestem wzruszony - nadal szydzila ofiara zespolu Kusoyamy. - Chcesz, Saszenko, to oddam ci wszystkie papierki. Mnie one wcale nie sa potrzebne. -Oddaj, tato. Powiedz, gdzie je schowales. Dziewczyna patrzyla na ojca tak blagalnie, ze chyba kamien by sie wzruszyl. -Powiem, powiem. Ale nie tak za darmo. Rozerwij chorego tatuska. Opowiedz cos pikantnego, jakiegos pornusia. Przeciez jestes moja dziewczyneczka Calineczka, moja slodka cnotka. A hormoniki tez popiskuja, przysadka czy co tam innego, pompuja cie caly czas. Spytaj pana doktora. Cialo wypelnia sie sokami. Czyzbys nigdy nie myslala o..., dziewico orleanska? Myslaalaas, jeszcze jak myslalas. A jak myslalas, to czyzbys tam w lozeczku czy w lazience raczkami sie nie bawila? Opisz to wszystko, z detalami, z cala fizjologia. Wtedy i ja ci opowiem o rekopisie. No, dalej! Przelknal sline i obrzydliwie wyszczerzyl zeby. Corka stala z opuszczona glowa. -Nic nie mowisz? Nie chcesz zrobic dobrze choremu staruszkowi? No to... z toba i z twoim... Iliuszka. Sasza cofnela sie przerazona. -Halo, tatusiu - wystapila naprzod Wala. - Chcesz pornoska? To zwracasz sie pod zly adres. Opowiem ci cos z wlasnego doswiadczenia. R la kart, na kazdy temat. Byly filolog parsknal z obrzydzeniem. -Niewydarzone stworzenie, nic ci nie wyjdzie. Tu przeciez najwazniejsza jest nie fabula, tylko wykonanie. W tym jest, jak mowia Zydzi, sam cymes. - Chory sie oblizal. - Wiesz, z rumiencem zawstydzenia, z drzeniem w glosie. Golutka jak Pan Bog stworzyl. A potem zeby sie zapadla pod ziemie ze wstydu. To jest ekscytujace. A nie te tanie numery. Na Sasze strach bylo patrzec - cofnela sie az pod sciane, w<> to nasze slowo, nie slowianskie. My was oczywiscie nie wyganiamy. Przyszliscie, to mieszkajcie, ale trzeba miec tez poczucie przyzwoitosci...". Nika posluchalby z checia, co na to odpowie prezenter, ale Wala burknela: -Jezu, jaki upierdliwy. Przelaczyla na beztroskie "Radio Minimum". Aksamitny glos, pelen glebokiego przekonania, zaspiewal: "Bo trzeba umiec pieknie zyc, wybierac to, co sercu mile...". Piosenka byla idiotyczna, za to glos ladny, miodowo rozlewny. Ale Wala znowu nie pozwolila sluchac, "popu" nie uznawala z zasady. Zmienila stacje i zostala za snobizm okrutnie ukarana. "Radio Katarynka", specjalizujace sie w folklorze kryminalnym, cnrypiac, wylo rzewna piesn: Mysmy do trumny po kolei szli I lzy niezgrabnie ocierali dlonmi. Nikt oprocz Boga nie bedzie sedzia ci. Zegnaj wiec, stary. Teraz jestes wolny. Nikt oprocz Boga nie bedzie sedzia ci. Zegnaj wiec, stary. Teraz... Kompromis znalezli na fali "Waszego Radia". Sluchajac piosenki o tym, jak w oczach dziewczyny nalowic perlowych rybek i potem sprzedawac je na bazarze po rublu, Fandorin znowu wycisnal numer Saszy. Milczenie! * * * Na podworzu wysiedli z samochodu.-Nie ma cpuna. Swiatlo sie nie pali - oznajmila Wala, spogladajac w okna Ruleta. Nika tymczasem patrzyl w okna domu naprzeciwko. Ktore z nich sa od mieszkania Morozowow? Zdaje sie, ze tamte. Serce mu sie scisnelo. -A u Saszy sie swieci! - krzyknal. - Dlaczego ona nie podnosi sluchawki?! -Spokojnie, szefie. Zaraz sie dowiemy. Wala pierwsza weszla do bramy. Na sekunde zatrzymala sie kolo czarnego mercedesa - jedynego zagranicznego samochodu w tym wyraznie niezamoznym podworzu. -Merc odrobine rzechowaty - ocenila z punktu. - Co najmniej dziesiecioletni. Ale Fandorina malo to interesowalo, wyprzedzil pomocnice i pierwszy wbiegl do klatki schodowej. Mieszkanie odpowiedzialo milczeniem na dzwonki. -Wylamuj - przykazal Nika, blednac. -Jawol! Wala odeszla pod przeciwlegla sciane, ruszyla naprzod, podskoczyla i piszczac, walnela noga w drzwi. Te skrzywily sie, wylatujac z zawiasow; rozlegl sie trzask nakladki zamka. Asystentka Fandorina uniosla troche drzwi, po czym oparla je o sciane korytarza. -Sil wu ple, Nikolaju Aleksandrowiczu. Nicholas zamarl w progu, wsluchal sie. Szum wody i jeszcze jakis dziwny odglos, jakby pies cicho skamlal. Zwyczajne malogabarytowe mieszkanko: po lewej kuchnia, dalej dwa pokoje, na koncu - lazienka. Wlasnie stamtad dobiegal i szum wody, i zalosne skomlenie. -Za mna! Nika pobiegl korytarzem, szarpnal drzwi do lazienki (okazaly sie niezamkniete) i zamarl. Sasza siedziala w wannie z glowa odrzucona do tylu. Oczy miala zamkniete, na glowie sluchawki; w mydelniczce lezal odtwarzacz. -Ktos o mnie dba: anioly krocza dwa, ten pierwszy strzeze ciala, drugi dusze zbawic ma - szczeniecym glosikiem, urywajac melodie, spiewala Sasza. -No, szefie, a pan sie scykal. To jest, zdenerwowal. - Wala zachichotala. - Tylko drzwi niepotrzebnie wylamalismy. Sasza otworzyla jedno oko, zobaczyla w drzwiach dwie postacie i zapiszczala przenikliwie. Nicholas cofnal sie na korytarz. -Sasza, przepraszam! - krzyknal, bo jeszcze nie przyszedl do siebie. - Nie podnosila pani sluchawki, wiec ja, to znaczy my, sie przestraszylismy... Bo Bog wie, co sie moglo stac. Moze ten narkoman sie tu wdarl. Albo, noo, nie wiem... -Och, ale sie przestraszylam! - z ulga zawolala Sasza. - To moja wina. Kiedy sie zmecze, zawsze wchodze do wanny i slucham muzyki. Moge tak przesiedziec caly dzien. Kiedy wszyscy sa w domu, to nie moge, Antonina Wasiljewna na mnie krzyczy. Ale teraz przeciez jestem sama... Niech mi panstwo wybacza. Powinnam wziac ze soba komorke. -Dalej, dalej, wylaz. Masz tu recznik - powiedziala Wala, ktora jako kobieta zostala w lazience. - Zaraz, szefie, juz-juz. Fandorin oddalil sie od lazienki, ale glosy tamtych i tak do niego docieraly. Przewaznie Wali, bo Sasza na pytania odpowiadala cicho, tak ze nic nie rozumial. -Ej, sloneczko, pedikiur trzeba zrobic, wstyd, jestes juz dorosla... Co, cycki ci jeszcze chyba rosna? Nie? Nad tym trzeba popracowac. Bo tutaj to jakas rownina, Szwajcaria Moskiewska. Ja przedtem tez nic nie mialam, a teraz popatrz - szczyty Kaukazu. No, dotknij tylko, pomacaj. Nie szkodzi, jak znajdziemy rekopis, to bedziesz miala kasy a kasy, dam ci adres kliniki... Zeby nie podsluchiwac spraw intymnych, Nicholas przeszedl do pokoju - tego wiekszego. Panstwo Morozow mieszkali, mowiac wprost, niebogato. Sadzac po umeblowaniu, dwudziestometrowe pomieszczenie sluzylo rownoczesnie za salon, gabinet i sypialnie rodzicow. Wszystkie sciany byly dokladnie pozastawiane ksiazkami, tylko posrodku zostal jeden jedyny przeswit. Wisial tam obraz w ramie: kopia znanego portretu Dostojewskiego. Ale mozna tez bylo dostrzec oznaki dostatku, ktory niedawno sie pojawil - nowiutki telewizor, otwarty notebook z jeszcze niezdartymi kolorowymi naklejkami. Przez kilka minut Nika stal i ogladal obraz pedzla Pierowa. Dziwne. Skad sie bierze wrazenie, ze centrum energetyczne plotna znajduje sie nie w zamyslonej twarzy pisarza, ale w spokojnych, mocno splecionych dloniach? I jakie okropne jest to czarne, zlowieszcze tlo! Widac w nim wyrazna grozbe. Jak gdyby w kazdej chwili czern mogla wszystko pochlonac i zamiast Fiodora Michajlowicza mial pojawic sie nieprzenikniony Czarny kwadrat. No, a potem do pokoju weszly dziewczyny i nastapil dalszy Ciag rozwiazywania rebusu. * * * -Nie, ani o dworcu, ani o banku nic tato nie mowil... Sto? Nie wiem... Podliczyc? Nie wiem...Sasza siedziala na lozku w wyblaklym szlafroczku, z wlosami owinietymi recznikiem, i choc bardzo starala sie pomoc, to pozytku z niej nie bylo zadnego - w kazdym razie tak sie poczatkowo wydawalo. Po godzinie bezskutecznego szturmu mozgowego Nice wyraznie przegrzaly sie zwoje. Wyciagnal z portfela drogocenny dublon i smetnie wpatrzyl sie w podwojny profil koronowanych malzonkow. Falszywe zloto blyszczalo na dloni i nie chcialo pomagac w dedukcji. Sasza Morozow pewnie juz z dziesiaty raz powtorzyla: -To na pewno cos o Fiodorze Michajlowiczu. Tato niczym innym sie nie interesowal. O Fiodorze Michajlowiczu wie wszysciutenko, a o reszcie prawie nic. Czasem naprawde az sie dziwilam. Nie zna nawet Filipa Kirkorowa, ma pan pojecie? Kiedys zobaczyl go przypadkowo w telewizji i mowi: "Oj, patrzcie, jaki smieszny! Ma na imie tak samo jak ja, Filip. Rzeczywiscie, troche podobny do Nastasji Filipowny". To z powiesci Idiota - uznala za wskazane wyjasnic. -Wiemy, widzielismy film - odrzekla z godnoscia Wala. Patrzac na monete, Nika w zadumie powtorzyl - setny raz: -"Podliczze go". Kogo? Albo co? - I nagle sie wzdrygnal. - Mowi pani, ze to na pewno zwiazane jest z Dostojewskim? To moze nie "go", tylko "ego". To znaczy "ego pisarza"? Ale jak je mozna podliczyc? Walentina wzruszyla ramionami. -To jakas chujnia. To znaczy bzdura. No, Fiodor. No, Michajlowicz. No, Dostojewski. I co tu liczyc? Dlon, na ktorej lezal dublon, jakby zaczelo cos laskotac. -Walusia, jestes geniusz! - krzyknal Nika i szybko napisal na kartce: FIODOR (6) + MICHAJLOWICZ (12) + DOSTOJEWSKI (11) = 29. Jesli podliczyc liczbe liter w imieniu, imieniu odojcowskim i nazwisku pisarza, to wychodzi 29. A wiec najpierw 100, potem 29. -Co za figle? To znaczy, co pan chcial przez to powiedziec? - Wala popatrzyla na kartke i na Fandoriria. - A w ogole, szefie, dlaczego slowo "geniusz" nie ma rodzaju zenskiego? Nika machnal reka. -Sto, potem dwadziescia dziewiec. Sto, dwadziescia dziewiec... Hm... Skoro najpierw sa liczby, to potem tez powinny byc tylko liczebniki. Co tam bylo dalej? Wala, pusc nagranie. -Przeciez znam je na pamiec. Poprosil, zeby mu odwiazac glowe. Zebami wyrwal piorko z poduszki. Potem dlugo ruszal palcami. Powiedzial: "A na koncu to!", odgryzl guzik i wyplul, potem zaczal sie oblizywac na Saszke i rzucac miesem. Mam cytowac? -Nie trzeba. Przedtem powiedzial przeciez: "To juz wszystko". Nicholas obracal monete, starajac sie pochwycic mysl, ktora mu sie wymykala. Jego spojrzenie padlo na portret. -Pioro! - krzyknal magister tak, ze dziewczyny podskoczyly. - Pierow*! Chodzi o portret przez niego malowany! Morozow ruszal palcami... I na portrecie sa palce! Trzeba je policzyc? Tylko po co? Ile czlowiek moze miec palcow?Podszedl do obrazu, zaczal liczyc - i tu spotkala go niespodzianka. Palcow wcale nie bylo dziesiec, ale dziewiec. Jeden pozostal niewidoczny! -Dziewiatka, dziewiatka! - Nicholas obejrzal sie na dziewczyny, ktore przylgnawszy do niego z obu stron, tez patrzyly na obraz. - 100-29-9. No i jeszcze jakis guzik... O, jest i guzik! - Pokazal osierocony guzik na surducie ponurego klasyka. - W dodatku tylko jeden, to niezwykle! Na pewno to mial na mysli Morozow. Ostatnie ogniwo - 1. W ten sposob otrzymujemy zestaw siedmiu cyfr: 1002991. -Ale co to znaczy? - spytala Sasza, patrzac na niego szeroko otwartymi oczami. -Nie wiem. Na przyklad moskiewskie numery telefonow skladaja sie z siedmiu cyfr. Pomocnica wyjela z kieszeni komorke. -Dzwonimy? -W zadnym wypadku. Wala, masz przy sobie kieszonkowy komputer? -Jasna sprawa. Wala sama juz wiedziala, o co chodzi. -Juz sie robi, szefie. Pan na mnie krzyczy, ze skupuje kradzione bazy danych, a one nam sie w sam raz przydadza. Mam na twardym dysku i moskiewska ksiazke telefoniczna, i wszystkich operatorow sieci komorkowych... Zaraz wejde. Wyciagnela cud techniki, niewielki komputer, z ktorym nigdy sie nie rozstawala, i juz po minucie zameldowala: -Jest 100 29 91! Tylko ze to oddzial polozniczy. O, niech pan sam zobaczy. Dzwonic? Nicholas przygasl. Czyzby sie pomylil i to nie numer telefonu, tylko cos calkiem innego? A moze sama metoda jest bledna? Kiedy Wala sprawdzala numer (rzeczywiscie nalezal do szpitala polozniczego), Fandorin smetnie patrzyl na falszywy dublon. A co bedzie, jesli rebus tez jest falszywy i Morozow po prostu sobie z nich zakpil? Podniosl oczy na portret. Do ramy byla przytwierdzona miedziana tabliczka: "W.G. Pierow. Portret F.M. Dostojewskiego". Ale w napisie wystepowala tez dwukrotnie stara, zniesiona przez bolszewikow litera jat'. -Tak, tak, tak - szybko wymamrotal Nicholas. - Papier! Napisal teraz "Fiodor Michajlowicz Dostojewski", dodajac przedrewolucyjne znaki. Policzyl i wypadlo mu - 31. -Nie dwadziescia dziewiec, tylko trzydziesci jeden! -Co? - spytaly chorem dziewczyny. -Wychodzi 100 31 91. Wala, sprawdz w bazie! Pomocnica postukala, postukala i zameldowala: -Numer domowy. Jakiegos faceta. Wieniamin Pawlowicz Luzgajew. Rzadkie nazwisko. Dalej, szefie, wrzuce go do wyszukiwarki. Moze cos sie wylowi? Polaczyla sie z Internetem przez komorke. -Nie ma. Nie ma zadnego Luzgajewa. Jest "luzgaje", to chyba nie po naszemu. O: Sawka luzgaje siemoczky i spluwuje jich priatno na sombrero senjora, szo sidyc poperedu. -Sprobuj poszukac wsrod numerow telefonicznych - polecil Fandorin. Wala wpisala 100 31 91 w okienko "Szukaj". Ekranik mignal i wyrzucil strone ogloszen prywatnych. Z zamierajacym sercem Fandorin przeczytal: Skupuje stare dokumenty, listy, koperty, autografy znanych ludzi. Gwarantuje godziwa zaplate. VPLuzg@abrkd.com Tel. 100 31 91. Wieniamin Pawlowicz. 7. Filozof merkantylista -Jes! Jes! Jes! - zapiszczala Wala. - Wieniamin Pawlowicz! Luzgajew! To on!-Skupuje autografy! - Sasza przylaczyla sie do triumfu. - Nikolaju Aleksandrowiczu, jaki pan madry! Ale mialam szczescie, ze mnie pan potracil. Moge pana pocalowac? -I ja! - Walentina od razu jej pozazdroscila. Nicholas zostal ucalowany w oba policzki: pocalunek z jednej strony byl niesmialy, ale czuly; z drugiej - glosny i wilgotny. Najtrudniej bylo udawac niewzruszonego w stylu: coz, to nic szczegolnego, drogi Watsonie. Prawde mowiac, Fandorin do samego konca powatpiewal, czy z jego dedukcji cos wyniknie. Ale rezultat nie budzil watpliwosci. Docent nauk filologicznych w swojej idiotycznej szaradzie zakodowal telefon kolekcjonera autografow. -Co bylo do okazania - lekcewazaco podsumowal Nika. - Pozostala czesc rekopisu, zdaje sie, znalezlismy. Znajduje sie ona u niejakiego pana Wieniamina Pawlowicza Luzgajewa. Niezwlocznie sie z nim skontaktujemy. Co sie zas tyczy pierwszej czesci... - Podszedl do okna, wyjrzal. Okno Ruleta bylo jak przedtem ciemne. - Damy narkomanowi jeszcze dwie doby. Jesli przez ten czas sie nie pojawi, piszemy zawiadomienie do milicji. Niech go szukaja. -Moze lepiej poczekac z tym Luzgajewem do jutra? - spytala Sasza. - Dowiedzielibysmy sie najpierw, co to za czlowiek, gdzie mieszka i w ogole... Moze zadzwonimy, a on p0' wie: nic nie wiem o zadnym rekopisie. Nika i Wala wymienili spojrzenia. -Nie, do jutra nie starczy mi cierpliwosci - przyznal uczciwe Nicholas. - Zaryzykujemy. Tak czy owak, juz nigdzie nam nie umknie. Jak na telefon do nieznajomego, pora byla poznawa, dziesiata wieczor, ale Nika mimo wszystko wybral zdobyte z takim trudem cyfry. Sluchawke od razu ktos podniosl. -Wieniamin Pawlowicz? - Nika wlaczyl funkcje glosnego mowienia, zeby dziewczyny mogly slyszec rozmowe. -Slucham. -Jestem Nikolaj Aleksandrowicz, dzwonie od Filipa Borisowicza Morozowa... W sprawie rekopisu - Fandorin od razu zagral va banque. Pauza. -Chce pan przywiezc reszte? - spytal Luzgajew. Nika pokazal palcami znak V, a dziewczyny odegraly cala zwycieska pantomime: Wala odtanczyla cos w rodzaju lambady, Sasza zrobila znak krzyza, ale poza tym zachowywala sie niezbyt poboznie, bo podskoczyla. -Zostalem upowazniony, zeby wlasnie o tym z panem pomowic - uroczystym tonem rzekl Nicholas. - Rozumiem, ze pora jest pozna, ale nie chce tego odkladac. Moge do pana podjechac samochodem. Duzo czasu to nie zajmie, korkow juz nie ma. Rozmowca na drugim koncu przewodu westchnal. -Moze lepiej jutro? Widzi pan, mam pewne plany na wieczor... Sadzac po tonie glosu, po tym "widzi pan", Luzgajew byl czlowiekiem kulturalnym, co ucieszylo Nicholasa. Chociaz ktoz inny, jesli nie wyksztalcony, kulturalny czlowiek, moglby kolekcjonowac stare dokumenty i autografy? Nicholas pomyslal, ze sprawa moze okazac sie prostsza, niz poczatkowo zakladal. Bardzo uprzejmie, ale stanowczo zaczal nalegac, wplatajac w swoje slowa wiecej roznych "widzi pan", "jesli panu nie sprawi klopotu", "na dobra sprawe". Dwaj inteligentni ludzie zawsze znajda wspolny jezyk. No i - hura! - w koncu otrzymal zgode i adres (kolekcjoner mieszkal przy prospekcie Lenina), obiecawszy, ze przybedzie w ciagu dwudziestu minut i nie obrazi sie za 1apidarnosc spotkania: bez kawy - herbaty, tylko krotka rozmowa o interesach. -Sasza, ubieraj sie predko, jedziemy - nakazal dziewczynie, dumny z blyskotliwie przeprowadzonej rozmowy. - Taktyke omowimy po drodze. Sasza w przerazeniu pokrecila glowa. -Nikolaju Aleksandrowiczu, lepiej pan sam. Ja sie boje. Jak bede z nim rozmawiac? Mnie to nie wyjdzie. A po za tym teraz nie moge... Wlosy mokre, nieuczesane... Fandorin usmiechnal sie. Kobieta jest kobieta, nawet taka anielska skromnisia. -Dobrze. Ale powinienem wiedziec, czego mam od niego zadac. Z duzym prawdopodobienstwem mozemy przyjac, ze wzial od pani ojca druga polowe manuskryptu i wyplacil mu zaliczke. Chce pani zwrocic Luzgajewowi pieniadze i zabrac rekopis? Czy tez otrzymac reszte naleznosci, oddajac pierwsza polowe rekopisu, ktora musimy jeszcze odebrac Ruletowi? -Nie wiem... - Sasza patrzyla na niego zalosnie. - Jak moge zdecydowac bez taty? Na pewno lepiej odebrac. -A skad pani wezmie pieniadze? Poza tym trzeba zaplacic za leczenie pani brata. Sasza opuscila glowe. -Wie pani co? - zdecydowal Nicholas - Pomowie wstepnie z Luzgajewem. Trzeba sie przekonac, czy rzeczywiscie ma rekopis i czy w ogole zgadza sie go oddac w zamian za zwrot zaliczki. A potem zobaczymy. Tak przy okazji, nie wie pani, ile wlasciwie pieniedzy dostal od niego pani ojciec? -Tato nie mowil... Wala szarpnela Nike za rekaw. -Dosyc, szefie, na nas juz pora. Klient nie doczeka sie i pojedzie. Tylko czas tracimy z tym przedszkolakiem. * * * Fandorin szybko jechal pustym bulwarem, a Wala zastanawiala sie glosno, ile tez mogla wynosic zaliczka.-No wiec dziesiec tauzenow euro wybulili u Szwajcarow jeszcze drugie tyle na rozne figle - migle, na podroz. Plus merc. Ales cuzamen jakies trzydziesci - czterdziesci, tak mysle. Nie liczac pierscienia z kamykiem, ktory na pewno wart jest przynajmniej tyle samo... -Problem w tym, czy to duzo, czy malo. Niezle byloby sie dowiedziec, jaka jest rynkowa cena rekopisu Dostojewskiego. Szkoda, ze nie mamy czasu. -Da mi pan dziesiec minut? - Walentina wyjela swoj minikomputer. - Zaraz poszukam w sieci. Trzeba zobaczyc aukcje... Kiedy Nicholas krazyl ciemnymi podworzami, szukajac domu Luzgajewa, asystentka meldowala o wynikach swych blyskawicznych poszukiwan: -Niech pan patrzy, szefie, na aukcji Christie's autograf Nathaniela Hawthorne'a (cho... wie, kto to taki) poszedl za 545 000 baksow. To nawet nie rekopis, tylko korekta autorska powiesci... -Szkarlatna litera? - Fandorin kiwnal glowa. - Tak, cos o tym czytalem. Hawthorne nie jest "cho wie kim", ale klasykiem literatury amerykanskiej. Autor z Rosji moze byc wyceniony na nizsza sume. -Tez porownanie: Amerykanin na "H" i Dostojewski - powiedziala Wala, dotknieta w swojej dumie narodowej. - Dobra, poszukamy kogos z Rosji... O! Puszkin moze byc? Na aukcji w Berlinie anonimowy nabywca zaplacil sto siedemnascie tysiecy dolarow za nieznany brulion ze szkicami Bajki o spiacej krolewnie i siedmiu junakach. Tylko jedna strona! A my mamy cala paczke. -A w dodatku Dostojewski na Zachodzie notowany jest o wiele wyzej od Puszkina. -Ue, niech pan patrzy! Rozdzial z jakiejs powiesci Ulisses, autor James Joyce, tez zreszta brulion, sprzedana w Christie's za poltora melona!* No, niezle! Co, nasz Dostojewski pojdzie za mniej? A jak cudzoziemcy beda sknerzyc, to ktos z naszych kupi w tym Christie's.-Wyglada na to, ze ten fajtlapa Morozow zostal nabrany - zgodzil sie Nika. - Sasza ma racje: trzeba skads zdobyc pieniadze i zwrocic zaliczke. Pierscien Porfirija Pietrowicza - to jest glowny szkopul. Samochod juz stal przed domem Luzgajewa - dostojnej, pieciopietrowej, stosunkowo swiezej budowli z ogrodzonym parkingiem i jasno oswietlonym podworzem. Wieniamin Pawlowicz byl, oczywiscie, czlowiekiem zamoznym. -Ty, Walu, zostan w samochodzie. On sie spieszy, wiec ja na krotko. * * * -Widzialem przez okno, jak pan podjechal. Stylowy samochod, prawdziwy brytyjski szyk. Ja tez, wie pan, jestem stuprocentowym anglofilem.Mezczyzna, ktory otworzyl drzwi Nicholasowi, rzeczywiscie przypominal Anglika z hollywoodzkiego filmu lat piecdziesiatych - taki David Niven: przylizane wlosy, wasy a la szczoteczka, starannie przyciete baczki. -Od razu widac, ze jestesmy ludzmi z jednego kregu - z majestatyczna serdecznoscia oswiadczyl Luzgajew, patrzac z aprobata na tweedowa marynarke goscia i krawat w kratke. - Bardzo prosze do gabinetu. Gabinet pasowal do gospodarza: wszystko tchnelo dostojenstwem, ale nieco przesadnym. -Jak pan sie przedstawil - Fandorin? - Wieniamin Pawlowicz usmiechnal sie z mina znawcy. - Dobre nazwisko, znane. Luzgajewowie to tez stary rod, z pietnastego wieku. Rodowa szlachta. Oto portret naszego protoplasty, carskiego stolnika Nikity Luzgaja. - Wskazal obraz w zloconej ramie: brodacz o czerwonych policzkach, z bulawa w reku. Sadzac po farbach, po zupelnie niewiarygodnym stroju, a takze po bulawie, ktora stolnikowi na nic by sie nie przydala, portret byl calkowicie fantastyczny, niedawnej produkcji, a protoplasta najprawdopodobniej lipny. -A to moj pradziad, urzednik akcyzy. Z innego portretu, wyraznie namalowanego ze starej fotografii, wybaluszal oczy rejestrator kolegialny w zapietym pod szyje frakowym mundurze. Ten akurat znakomicie nadawal sie do roli przodka Luzgajewa, zreszta podobienstwo rysow dawalo sie zauwazyc. -Moj ojczulek, odpowiedzialny pracownik Centralnej Rady Zwiazkow Zawodowych - wyjasnil Wieniamin Pawlowicz, zauwazywszy, ze gosc oglada zdjecie postawnego mezczyzny z odznaka honorowa w szerokiej klapie. - Musial ukrywac pochodzenie, takie byly czasy. Przywiozl pan pozostala czesc rekopisu? A jak tam kochany Filip Borisowicz? -Jest w szpitalu. -Ajaajaj. Mam nadzieje, ze to nic groznego? -Filip Borysowicz jest w spiaczce - troche naciagnal fakty Nika, pragnac uniknac zbednych szczegolow. - I nie wiadomo, czy uda sie go z tego stanu wyprowadzic. Luzgajew cmoknal pare razy, wyrazajac wspolczucie. -Jego corka Aleksandra polecila mi, zebym sie z panem skontaktowal. Chce otrzymac z powrotem to, co oddal panu jej ojciec. Zaliczka, ma sie rozumiec, zostanie zwrocona - dodal Fandorin niedbalym tonem, a w duchu zamarl z przerazenia. A nuz trafil kula w plot, zadnej zaliczki nie bylo, i zaraz zostanie zdemaskowany? Albo, co gorsza, Luzgajew powie, ze nie ma rekopisu? -W spiaczce? - powoli powtorzyl Wieniamin Pawlowicz, w zaden sposob nie reagujac na wspomnienie o zaliczce. - To znaczy, nie ma z nim kontaktu? -Czasem przychodzi do siebie, ale na bardzo krotko - zmyslil na poczekaniu Nika. - Na przyklad powiedzial, ze rekopis jest u pana, i znowu stracil swiadomosc. -Tak, tak, wszystko jest w calosci, nieuszkodzone, prosze sie nie martwic. Nicholasowi kamien spadl z serca. -Ile pan zaplacil Filipowi Borisowiczowi? - spytal z ulga. Oczy kolekcjonera blysnely. -Czyzby Morozow panu nie powiedzial? -Nie. Mialem nadzieje, ze pan mi powie. -No, oczywiscie, oczywiscie. W prywatnych transakcjach, szczegolnie miedzy kulturalnymi ludzmi, najwazniejsze to skrupulatnosc i absolutna uczciwosc. - Luzgajew chwile sie zastanowil i ostroznie, jakby sie przymierzajac, powoli powiedzial: - Zaplacilem panu Morozowowi piec... dziesiat... tysiecy - Tak, dokladnie piecdziesiat. Coz, suma byla bliska oceny Wali. -A zatem pierscien i piecdziesiat tysiecy dolarow? I znowu we wzroku kolekcjonera pojawil sie niezrozumialy blysk. -Pierscien? A, no tak... No jasne. I piecdziesiat tysiecy. Tylko nie dolarow. -Aha, euro. - Fandorin kiwnal glowa, przypomniawszy sobie, jak Sasza mowila, ze za leczenie ojciec placil waluta europejska. Wieniamin Pawlowicz rozlozyl rece i rzekl z nagana w glosie: -Funtow. Funtow szterlingow, drogi Nikolaju Aleksandrowiczu. Przeciez mowilem: jestem anglofilem. Lze, lajdak, zorientowal sie Fandorin. Korzysta z tego, ze Morozow jest niezdolny do czynnosci prawnych. Ale Luzgajew jeszcze nie skonczyl. -Manuskrypt, oczywiscie, zwroce, jesli taka jest wola corki... R propos, mozna sie z nia zobaczyc? -Mozna - ponuro rzekl Nicholas. - Otrzyma pan dokument potwierdzajacy, ze jest corka Morozowa. Jesli pan chce, dostanie pan zaswiadczenie ze szpitala o stanie Filipa Borisowicza. -Ale co tez pan mowi, przeciez wierze panu! - Anglofil zamachal rekami. - Przyzwoitego czlowieka poznaje sie od razu. Wszystko odbedzie sie w sposob bardzo prosty i cywilizowany. Ja oddam corce manuskrypt naszego najwiekszego pisarza i humanisty, a pan zwroci mi zaliczke, piecdziesiat tysiecy funtow. Prosze tez nie zapomniec o pierscieniu. Plus kara za naruszenie umowy. Niech to bedzie... no, zeby nie byc chciwym, jeszcze polowa tej sumy. W sumie - siedemdziesiat piec tysiecy. Nika poczul, ze zaczyna sie trzasc z wscieklosci. -Niech pan poslucha, rodowy szlachcicu! Zadnych piecdziesieciu tysiecy funtow pan Morozowowi nie dawal! Nie wiem ile, ale o wiele mniej. Inaczej zaplacilby w klinice nie tylko pierwsza rate, lecz wszystkie! Mowil panu, ze jego syn jest ciezko chory? -Tak, tak, coz za tragedia - odrzekl kolekcjoner z ironicznym usmiechem. - Po co ten patos, Nikolaju Aleksandrowiczu. Owszem, jestem osoba merkantylna - to od slowa "merkantylizm". Zna pan taka teorie ekonomiczna? Jej sens jest prosty: kupuj taniej, sprzedawaj drozej. Ja mam potrzebny panu towar - czesc rekopisu naszego geniusza Fiodora Dostojewskiego. Pan ma straszna ochote dostac ten towar - o wiele silniejsza niz ja, zeby go sprzedac. Stad wniosek, ze dysponuje wystarczajaca przewaga ekonomiczna, by osiagnac zysk dodatkowy. -Ale i pan ma niepelny rekopis! -Dla zbieraczy autografow to nie jest takie istotne. Placa za reke wielkiego czlowieka, za niepowtarzalne i unikatowe zawijasy, skreslenia, esy - floresy. A nasz klasyk, kiedy sie zamyslil, bawil sie rysowaniem. No i, na milosc boska, niech pan przestanie mnie spalac wzrokiem. Przeciez pan tez na pewno wysila sie nie ze wzgledow towarzyskich. - Luzgajew mrugnal do Nicholasa. - Zjawil sie pan w sama pore, omotal glupiutka coreczke. Nie potepiam pana. Przeciwnie, podziwiam i nawet temu przyklaskuje. To panska zdobycz, prosze skorzystac. Ustepuje dobrowolnie. Ale pozwoli pan, zebym i ja swoj kawalek wykroil. Jestem czlowiekiem przyzwoitym, nie chce przywlaszczac sobie cudzej wlasnosci, nie wypieram sie, ze mam rekopis. A przeciez moglbym. I co by mi pan zrobil? Nicholas otworzyl usta, ale Wieniamin Pawlowicz go uprzedzil: -Prosze sie nie wysilac. Z gory wiem, co pan na to powie. Naslalby pan na mnie bandytow, tak? Ale, o ile mi wiadomo, w takim wypadku trzeba byloby im oddac albo - jak mawiaja ludzie niekulturalni - odpalic polowe. Poza tym wszelkie kontakty z tym towarzystwem, zgodzi sie pan, nie stanowia specjalnej przyjemnosci. Ja zas prosze pana zaledwie o siedemdziesiat piec tysiecy. To korzystna propozycja. Ej, pospieszylem sie, trzeba bylo powiedziec: sto. Pan przeciez, jak sadze, wie, jakie ceny osiagaja na aukcjach takie papierki. Dosyc, zdecydowalem. Sto tysiecy funtow. A jak bedzie sie pan wahal, to kolejny raz moge zmienic zdanie. Luzgajew patrzyl wyczekujaco na rozmowce, figlarnie unoszac brwi. -Skad Sasza Morozow wezmie sto tysiecy funtow? Pomowie z nia. Moze sie zgodzi, ale bedzie pan musial poczekac, az rekopis zostanie sprzedany. -Doskonale. - Kolekcjoner zrobil szeroki gest. - A dopoki pieniadze nie naplyna, przyjme kazdy zastaw. Oni, zdaje sie, maja mieszkanie w poblizu centrum? Pojdzie za sto tysiecy funtow szterlingow? -Pan podaje sie za czlowieka przyzwoitego - przypomnial cicho Fandorin. Gospodarz zmarszczyl czolo. -Po co wyglaszac takie frazesy? Jest pan przeciez czlowiekiem kulturalnym. Doprawdy, nawet niezrecznie mi wyjasniac panu elementarne sprawy. Wszystko na swiecie ma cene. W tym takze przyzwoitosc. Czlowiek nieprzyzwoity od przyzwoitego rozni sie tylko jednym: ten pierwszy ceni sie nisko i sprzedaje tanio, a drugi ceni sie wysoko i odpowiednio do tego sprzedaje. O ile moznosci, nie hurtem, ale detalicznie, po kawalku. -To pan wyglasza frazesy! - Nicholas nie wiadomo dlaczego podjal te bezsensowna dyskusje. - Przyzwoitego czlowieka poznaje sie po tym, ze nie mozna go kupic. -Mozna. - W glosie dzentelmena - filozofa slychac bylo gleboka pewnosc. - Kupic mozna kazdego. No, moze nie za pieniadze, ale istnieje przeciez wymiana barterowa: za zaszczyty, za zycie bliskich, za spokoj sumienia albo za wzajemnosc w milosci. Ale, prawde mowiac, wartosc kazdego z tych "szczeniakow", w ktorych Gogolowski bohater bral lapowki, na zyczenie klienta mozna przeliczyc na pieniadze. -I milosc takze? Jesli, oczywiscie, obaj myslimy o tym samym. -Absolutnie o tym samym. Nie o tymczasowym wynajeciu ciala, ale o zwiazku dwojga dusz - Wieniamin Pawlowicz usmiechnal sie sardonicznie. -Nieprawda. -Oj, niech mnie pan nie rozsmiesza. Brakuje tylko, zeby nu pan tu zacytowal Okudzawe*. - Pan domu z uczuciem zaspiewal: - "Bo dobre imie, talent oraz milosc - oj, wszystko, wszystko to sie kupic da!". Nikolaju Aleksandrowiczu, kochany, jak Boga kocham, zupelne dziecko z pana. Dobre imie? Kilkaset tysiecy na dobroczynnosc, kilka milionow na sensowny pi-ar - i juz ma pan dobre imie. Mysle, ze za dziesiec melonikow bez trudu mozna sie ustawic, i to w skali ogolnonarodowej. Taniej jest w regionalnej. Co tam idzie dalej w tej triadzie Okudzawy? Talent? Okej. Zalozmy, ze jest pan bogaty i chce wyposazyc swoje dziecie w talent. Niech pan zatrudni najlepszych specjalistow od psychologii dzieciecej i pedagogiki, oni niech jak nalezy pocackaja sie z panska kruszynka, przeanalizuja kazde jej kichniecie i, za przeproszeniem, zrobia analize kalu. A potem niech wydadza orzeczenie. Jest tak a tak, powiedza, wasza wysokosc, uczciwie pracowalismy za otrzymane od pana pieniadze i meldujemy, ze panski syn ma wyrazne zamilowanie do, no nie wiem, gwizdu artystycznego. Albo do oceanografii, niewazne. Potem, juz wiedzac, czym sklonne jest sie zajac panskie dzieciatko, wklada pan w rozwijanie jego talentu jeszcze tyle a tyle, i po pietnastu latach ma pan gotowego geniusza. Przeciez, jak twierdzi wspolczesna nauka, jakis tam ukryty talent drzemie w kazdym z nas, po prostu trzeba go tylko rzetelnie poszukac. Nawet powiesc o tym napisano, ten, jak mu tam... Zapomnialem. No dobra, diabli z nim.*-W porzadku, a co z miloscia? - zapalczywie wykrzyknal Fandorin. - Jak pan kupi milosc za pieniadze? -Na przyklad milosc mlodej, pelnej marzen, idealistycznie nastawionej dziewczyny, po prostu wcielonego aniola? -Tak. -To rzecz elementarna. Przyklad tez zostal opisany w literaturze. Aleksandr Grin, powiesc Szkarlatne zagle. Wynajmuje pan prywatna agencje detektywistyczna, zeby sie dowiedziec, o czym konkretnie marzy interesujace pana dziewcze. Okazuje sie, ze chcialoby ksiecia, ktory przyplynie po nia okretem pod szkarlatnymi zaglami. Okej. Ile kosztuje wynajecie okretu z zaloga? Ile metrow szkarlatnego plotna pojdzie na zagle? Moze to byc bardzo drogie, ale za zakup hurtem dostanie pan znizke. Dalej wszystko pojdzie gladko. Przez miesiac pocwiczy pan w fitness clubie z trenerem, zeby zadbac o dobra forme fizyczna. W solarium uzyska pan sztuczna opalenizne, zeby twarz wygladala na romantycznie osmagana wiatrem. Przy tym wszystko to - shaping, peeling, opalenizna - wylacznie dla asekuracji. Bo caly gips polega na tych szkarlatnych zaglach, kazdego zatem, kto zejdzie z pieknego okretu, panska dziewczyna ochoczo uzna za pieknego ksiecia. Przeciez to romantyczna idealistka, a takie zawsze widza nie to, co realne, ale to, co sobie wymysla. Chce pan dalszych przykladow czy wystarczy? Ale Nicholas juz wzial sie w garsc. Czas bylo konczyc te popisy slowne. -Dosyc - powiedzial rzeczowym tonem. - Jak merkantylizm, to merkantylizm. Potrzebuje dowodow, ze ma pan rzeczywiscie towar. -Nie ma problemu. Pan domu na pare minut wyszedl i wrocil ze skorzana zielona teczka. -Co pan mi daje? - spytal Fandorin, rzuciwszy okiem na wyjete z teczki kartki. - To nie jest rekopis. To kserokopia. -A pan myslal, ze dam panu oryginal do rak? Oczywiscie, ze kserokopia. Za to teczka jest autentyczna, w niej wlasnie dostalem towar od Morozowa. Oryginalu nie trzymam w domu. Mimo wszystko wart jest sto tysiecy funtow. - Luzgajew popatrzyl na zegarek, dajac do zrozumienia, ze sie spieszy. - Nie liczac pierscienia. Moze pan wziac tekst. Jesli bedzie trzeba, zrobie sobie kolejna kopie. A teraz wybaczy pan, mam spotkanie biznesowe. Niech pan porozmawia ze swoja klientka i zadzwoni. Wszystkiego dobrego. Trzesac sie wprost ze zlosci, Nicholas zadzwonil z samochodu do Saszy i szczegolowo wyjasnil, jak sie sprawy maja. -Moze nie odkupywac od niego drugiej czesci rekopisu, ale przeciwnie, sprzedac pierwsza? Tylko jestem przekonany, ze tutaj zacznie sie szantaz w druga strone. Ten lajdak zaproponuje jakies smieszne pieniadze. -Nie wiem - odpowiedziala zaklopotana dziewczyna. - Trzeba spytac taty. Pojedziemy jutro do niego, dobrze? Moze juz jest z nim w porzadku? -A jesli nie? Sasza westchnela. Ostatecznie nic nie ustalili i doszli do wniosku, ze "ranek madrzejszy od wieczora". Nicholas zamierzal wyjechac, kiedy z bramy wyszedl Wieniamnin Pawlowicz - elegancki, z torba przewieszona przez ramie. Uprzejmie pomachal Nicholasowi reka. Wsiadl do nie rzucajacego sie w oczy, ale szykownego samochodu. -Szefie, skoro facet wybyl, to moze bysmy weszli do niego, poszukali? Niewykluczone, ze jednak trzyma rekopis w domu - szepnela Wala. Nika tylko spojrzal wymownie na asystentke. -No to moze bym wyczaila, dokad wybiera sie na noc? A co, zatrzymam pierwszego lepszego graficiarza i pojade za roverem jako ogon. - Wala kiwnela na samochod Luzgajewa. - Nie zauwazy. Jest ciemno. -Co nas obchodzi, dokad on jedzie? Nie, dosyc przygod na dzisiaj. Jedziemy. Obok nich zaszelescil oponami rover. Bylo widac, ze po twarzy Wieniamina Pawlowicza bladzi marzycielski usmiech, jak gdyby kolekcjoner autografow zawczasu rozkoszowal sie smakiem jakiejs milej przygody. * * * Prawde mowiac, Nicholas Fandorin popelnil blad, zabraniajac asystentce sledzenia samochodu Luzgajewa. Gdyby Wala zrealizowala swoj zamiar, zauwazylaby pewien intrygujacy fakt.Kiedy Wieniamin Pawlowicz wyjechal na ulice, z pobocza, nie dajac sygnalu migaczem, ruszyl inny samochod i podazyl za roverem. Samochod byl szczegolny, specjalnego przeznaczenia: bialy mikrobus z czerwonym pasem na boku i napisem REANIMACJA. Erka jechala bez pospiechu, nie zmniejszala dystansu i nie swiecila kogutem na dachu. O milej przygodzie A Wieniamin Pawlowicz naprawde rozkoszowal sie smakiem czekajacej go milej przygody.Co tydzien, w nocy ze srody na czwartek (a dzisiaj wlasnie byla taka noc), urzadzal sobie male kawalerskie swieto, czyli, zgodnie z jego wlasnym okresleniem, "marzenia milosne". Przez caly tydzien starannie, ze smakiem, wybieral z Internetu odpowiednia panienke. Lubil calkiem mlodziutkie, szczuple, bez biustu, koniecznie waskie w biodrach, a najlepiej, zeby kregi im wystawaly. Takie zreszta sa tansze. Korzystajac z poczty elektronicznej, umawial sie na spotkanie. I otrzymywal stuprocentowa dawke cotygodniowej rozkoszy, i to jeszcze z prolongata. Prolongate zapewniala mu aparatura wideo. Do intymnych spotkan wynajmowal garsoniere - jednopokojowe mieszkanie w dzielnicy poludniowo-zachodniej - i wlasnie to milosne gniazdko urzadzil tak, by stanowilo ostatni krzyk techniki. Wszystko, co dzialo sie w lozku i na dywanie, filmowane bylo z czterech punktow, w tym nawet z gory. W pozostale szesc dni tygodnia Wieniamin Pawlowicz z luboscia zajmowal sie montazem sfilmowanego materialu, robil naklejke (data, numer) i wstawial dzielko do sejfu. Zebrala sie tam juz unikatowa kolekcja, w swoim rodzaju wcale nie gorsza od kolekcji autografow. Niekiedy, zaleznie od nastroju, urzadzal sobie caly retrospektywny minifestiwal filmowy przy akompaniamencie muzyki Rachmaninowa i butelce dobrego wina. O rany, to bylo lepsze niz sam seks. Bedac czlowiekiem ostroznym i przewidujacym, zawsze przyjmowal panienki w masce. Te poczatkowo sie ploszyly, ale Wieniamin Pawlowicz tlumaczyl: jestem znana osobistoscia, czesto pojawiam sie w telewizji, a taka sytuacja zobowiazuje. Obiecywal zdradzic swoje incognito, jesli dziewczyna postara sie jak nalezy. Skutek, nawiasem mowiac, byl gwarantowany. Ciekawosc to najlepszy damski afrodyzjak. Na koniec seansu Wieniamin Pawlowicz zazwyczaj przedstawial sie jako rezyser Goworuchin, ktorego troche przypominal wasikami i ksztaltem glowy. Panny wychodzily, bedac pod odpowiednim wrazeniem. Niektore (co szczegolnie cieszylo Luzgajewa) pytaly, czy nie moglyby zagrac w filmie. * * * Przyjechal do swojej garsoniery przed wyznaczonym czasem, zeby przygotowac aparature. Nowe znalezisko internetowe nie zglosilo sie punktualnie o polnocy, jak bylo umowione, alez lekkim opoznieniem. Niestety, kultura obslugi w dziedzinie relaksu intymnego nie osiagnela u nas jeszcze poziomu europejskiego. -Jedno z dwojga: albo umiescila pani na stronie cudze zdjecie, albo nie jest pani Wioletta - rzekl surowo Luzgajew, przygladajac sie dziewczynie.*Miala na sobie dzinsy, chlopieca kurtke i walizeczke w reku. Wyjasnila na wpol dzieciecym, lekko zachrypnietym glosikiem: -Wioletke rozbolal zab, prosila, zeby ja zastapic. Jestem Lili Marleen. Wieniamin Pawlowicz rozesmial sie, bo ksywka wydala mu sie zabawna. A i sama dziewczynka byla jak sie patrzy. Chyba nawet lepsza od foto - Wioletty. Chudziutka, koscista, gibka. Jak na zamowienie. -Dobra, Lileczko, mozesz zostac - pozwolil kolekcjoner i chcial ja objac, ale prostytutka zrecznie wymknela mu sie z rak i z wesolym smiechem czmychnela do pokoju. -Jestes Zorro, tak? - spytala o maske. - Lubisz sie bawic? Ja tez uwielbiam. W gestapo probowales? -Jak to "w gestapo"? Luzgajew z usmiechem podazyl za trzpiotka. -Popatrz, co mam. Otworzyla walizeczke, wyjela stamtad czapke esesmana, kajdanki, pejcz. Przykleila sobie czarny wasik r la fuhrer. -Bedziesz partyzantem bohaterem. A ja bede cie torturowac. Chcesz? Zeby tylko nie zaczepila o kamere, pomyslal Wieniamin Pawlowicz. To bedzie perla filmoteki. -Tak w ogole to nie jestem zwolennikiem sado-maso. Ale moge sprobowac. Pokaz knut. Dotknal - e, to imitacja, plastikowy. Wzial do reki kajdanki - zabawka wyscielana kauczukiem. Pozwolil sie przykuc do lozka, rozebrac. -Tylko zostaw maske, rozumiesz? Ej, co robisz?! Dziewuszka wyciagnela z walizeczki inne kajdanki, solidniejsze niz pierwsze, i raz-dwa zatrzasnela je na nadgarstkach Luzgajewa. Nie zwracajac uwagi na jego protesty, skula mu tez nogi. To napad, domyslil sie struchlaly kolekcjoner. Zaraz ograbi mieszkanie, wyniesie aparature warta z dziesiec tysiecy. W portfelu jest karta kredytowa, na szafce klucze od samochodu. Tragedia! Lili Marleen jednak nie miala zamiaru buszowac w mieszkaniu. Stala nad nagim Wieniaminem Pawlowiczem, machala plastikowym bacikiem i jakos dziwnie sie usmiechala. -Also, tateczku - powiedziala spiewnie rozbojniczka. - Zaczynamy przesluchanie. Schowala bat do walizki, wyciagnela klab drutu kolczastego i bardzo brzydko wygladajace kleszcze. -No, tateczku, pytam tateczka: gdzie jest ta teczka? -Co? - zachrypial przerazony Luzgajew. - Nie rozumiem. Cienkie palce powoli odwijaly drut. -No, tateczku, gdzie teczka, tateczku! -Ja... jaka teczka? -Z rekopisem. Gdzie ja schowales? Tymczasem zielona teczka z rekopisem (scisle mowiac: z jego kopia) znajdowala sie w rekach Nicholasa. Juz nawet przygotowal sobie miejsce: w gabinecie palila sie lampa, kolo fotela parowala herbata w filizance. Altyn spala odwrocona do sciany. Przyjechala z redakcji po polnocy zmeczona i od razu polozyla sie spac. Nicholas cicho wyszedl z sypialni, stanal przed pokojem Geli. Dziewczynka jeknela zalosnie przez sen, zaczela sie wiercic. W ostatnim czasie cos sie z nia dzialo. Kiedys byla smieszka, a teraz ciagle milczala. Co innego Elastyk - chlopak jak chlopak. Cierpi z powodu dwojek z matematyki, niskiego wzrostu i klamerek na zebach. Czyta Kapitana Blooda. A Gela zaczela zachowywac sie jakos dziwnie, jak dorosla. Altyn mowi: bzdura, zakochala sie; kiedy mialam dziesiec lat, tez taka bylam. Altyn jest matka, na pewno wie lepiej. Nika skonczyl obchod i usiadl w fotelu, lyknal herbaty, ktora tymczasem zdazyla ostygnac do wlasciwej temperatury. Zaszelescily strony rekopisu. Zielona teczka Rozdzial piaty Za co nas karzesz, panie?! -Za co nas karzesz, Panie? - cienkim glosem krzyknal radca dworu i na dodatek zamaszyscie sie przezegnal. Ale, prawde mowiac, niewiele bylo szczerosci w tym okrzyku. Bo tez co takiego podoficer zakomunikowal sledczemu swoim przepalonym szeptem? Ze znowu dokonano zabojstwa. Nie dalej jak godzine temu, kolo mostu Pocelujewa (to znaczy, na polnocnym krancu cyrkulu kazanskiego) zamordowano strapczego Czebarowa* w jego wlasnej oficynie, dokladnie w ten sam sposob jak lichwiarke Szeludiakow, ale morderca zostal schwytany na miejscu i dostawiony najpierw do rewiru, a stamtad do aresztu zbiorczego, gdzie wlasnie czeka na pana komisarza sledczego w jego sluzbowym gabinecie.Na wiesc o usmierceniu kolejnej duszy chrzescijanskiej Porfirij Pietrowicz powinien, oczywiscie, wyrazie smutek, co tez uczynil za pomoca wyzej przytoczonego okrzyku, ale trudno potepiac radce dworu za ton, w ktorym wyraznie slyszalo sie radosc. Jakzeby inaczej! Wydawalo sie, ze sama opatrznosc postanowila oddac przestepce w rece prawa. Ale nie nalezy wzywac imienia Bozego nadaremno, i to w dodatku z nieszczerym sercem. O czym Porfirij Pietrowicz niezwlocznie mial sie przekonac. Nie dokonczywszy kolacji, komisarz i jego pomocnik udali sie z podoficerem, wypytujac go o szczegoly. Pulchna twarz komisarza od razu sposepniala. Podoficer (jego nazwisko brzmialo Iwanow) opowiedzial, co nastepuje. O osmej do aresztu przybiegl sluzacy Czebarowa i oswiadczyl, ze Jego pan pilnie wzywa policje. W bialy dzien - a u nas, w stolicy, w lipcu osma wieczor to jeszcze dzien - jakis nieznajomy rzucil kamieniem w okno oficyny, rozbijajac szybe w drobny mak, a nastepnie sie ukryl. O tej porze Iwanow przebywal w wydziale dyzurnym i sam wysluchal sluzacego. Na miejsce chuliganskiego wybryku tez udal sie osobiscie. Stwierdzil rozbicie szyby, sporzadzil notatke w ksiedze, ktora mial przy sobie, wszedl za sluzacym do srodka, a tam... Gospodarz lezy martwy na podlodze, w kaluzy krwi. Rozbita potylica, z kieszeni zniknal zloty zegarek, ze stolu portfel. Kiedy Iwanow dotarl do tego miejsca opowiesci, zrobil nadzwyczaj wazna i chytra mine. -Stary ze mnie wrobel, prosze wielmoznego pana, na plewy mnie nie wezma. Osmy rok jestem w policji, a przedtem dlugo sluzylem w pulku karabinierow. Od razu wszystko, cala te jego chytrosc, przejrzalem, jak mi gadal o tym zegarku i portfelu. Laps go zaraz za kolnierz i do aresztu. "Lzesz, powiadam, lajdaku! Myslisz, ze na glupiego trafiles?! To tys go zabil, a na policje pobiegles, zeby ludziom oczy zamydlic'!". Bo nikt inny, jak sluzacy zabil swego pana - wyjasnil podoficer, widzac, ze Porfirija Pietrowicza ani odrobine nie ucieszyla jego przenikliwosc, i pomyslal, ze widac sledczy nie jest zbyt rozgarniety. -Z czego wyciagnales taki wniosek? Ze to sluzacy zabil? - znuzonym glosem spytal radca dworu. -Niech pan sam pomysli, wielmozny panie. Ktoz by ciskal kamieniem w okno w bialy dzien, kiedy w srodku jest gospodarz? Ten Polikarp naklamal. Sam stuknal swojego pana, pieniadze, zloto zabral, a nas, policjantow, ma za glupich. Komisarz i kancelista spojrzeli po sobie. Posrod dluznikow lichwiarki Szeludiakow nie bylo zadnego Polikarpa. -A co, przyznal sie? -Nie, zaprzecza. Placze, zaklina sie. Ale to nic, wielmoznemu panu cala prawde powie. Bo co ma zrobic? Nagle podoficer zobaczyl, ze Porfirij Pietrowicz, dochodzac do rogu Oficerskiej, skreca nie na prawo, gdzie w areszcie czekal podejrzany, ale na lewo. Uznawszy, ze tak niedawno mianowany na stanowisko komisarz pomylil droge, chcial go wyprowadzic z bledu, ale radca dworu z rozdraznieniem machnal na niego reka i wciaz przyspieszajac kroku, podazyl w strone Mojki - teraz juz bylo wiadomo, ze do mostu pocelujewa. -Zyczy pan sobie przed przesluchaniem obejrzec miejsce zabojstwa? - polglosem spytal Zamiotow, kiedy dopedzil Porfirija Pietrewicza. -Zycze sobie, laskawco. Nawet bardzo. * * * Strapczy Czebarow lezal na srodku swego gabinetu z rekami rozrzuconymi na boki i patrzyl nieruchomymi oczami na modelowany sufit, caly w amorkach i najadach. Wyraz twarzy nieboszczyka byl do tego stopnia przykry, ze Aleksandr Grigorjewicz zerknal na niego tylko raz i wiecej w te strone staral sie nie spogladac.Na miejscu zarzadza! Nikodim Fomicz, ktory powital radce dworu slowami: -Czterdziesci lat sluze w jednym miejscu, zaczynalem jeszcze za Aleksandra Pierwszego, ale czegos takiego nie pamietam. Dwa umyslne zabojstwa w ciagu dwoch dni! -Miednice z woda poprosze, laskawco - posepnie rzekl na to Porfirij Pietrowicz i od razu ruszyl w strone trupa, zeby zbadac rane. -To samo narzedzie. Nie ma watpliwosci - oswiadczyl wkrotce i piskliwie krzyknal na policjantow, chodzacych po pokoju: - Spis wszystkich cennych rzeczy! I zywiej prosze! Nikodimie Fomiczu, na milosc boska, niech pan nie stoi! Nigdy jeszcze Zamiotow nie widzial, zeby uprzejmy zawsze komisarz byl az tak rozdrazniony. Radca dworu oplukal w koncu i wytarl zakrwawione rece, po czym sam zaczal grzebac w szafkach, polkach i szufladach biurka. Na wierzchu, w pudelku na papiery, znalazl gruba paczke biletow piecioprocentowych i ze zloscia cisnal je na stol. -To jest piec tysiecy, dobrodzieju, co najmniej. Znow to samo! I choc sam zabronil kapitanowi "stac", odprowadzil go na bok, posadzil kolo siebie na otomanie i zaczal wypytywac, kim byl nieboszczyk. Okazalo sie, ze w okolicy, a szczegolnie w urzedach, znano strapczego bardzo dobrze. Ow czlowiek cieszyl sie dosc szczegolna slawa, reputacje mial nader watpliwa. Na chleb, i to niezle, zarabial, wykupujac od pozyczkodawcow beznadziejne weksle - bardzo tanio, zdarzalo sie nawet, ze za dziesiata czesc ceny, a potem wystepowal o egzekucje. Straszyl koza*, zsylka i innymi karami. Odznaczal sie bajecznym wprost uporem i brakiem litosci, tak ze ani jedna ofiara nie mogla liczyc na to, ze mu sie wymknie albo zmiekczy jego serce.-Plakac po nim nikt nie bedzie - takimi slowami zakonczyl swa opowiesc kapitan i przezegnal sie. - A zreszta niech spoczywa w spokoju. Skoro takie ziolko zylo na swiecie, to widac do czegos Panu Bogu bylo potrzebne. -Osmielam sie niepokoic - wtracil sie nagle podoficer Iwanow, ktory poczul sie dotkniety, ze wszyscy zapomnieli o jego zasludze. - Kiedy zechce pan przesluchac sluzacego? Czy kaze pan na razie go wsadzie do ciemnicy? Porfirij Pietrowicz odwrocil sie na chwile, bez zainteresowania. -Niech pan go pusci, nie jest zabojca. Zeby sluzacy, ktory zna dom na wylot, zabral portfel i zegarek, a zostawil piec tysiecy w pudelku? Niemozliwe. Pusc go, laskawco, pusc. Pozniej pomowie z owym Polikarpem... - Chociaz zaraz! - zaniepokoil sie. - Kto wie o morderstwie? Zasmucony Iwanow zameldowal, ze poza obecnymi nikt. -Bardzo zem sie spieszyl, zeby waszej wielmoznosci zlozyc raport - dodal z wyrzutem. -No i bardzo dobrze! - Porfirij Pietrowicz ozyl wprost w oczach, nawet rumieniec wrocil na jego policzki. - Ej, wy dwaj, do mnie! - zawolal policjantow z dzielnicy. - Nikodimie Fomiczu, co to za ludzie? Spostrzegawczy, rozgarnieci? A sam wpil sie wzrokiem w twarze wasaczy, ktorzy sie przed nim wyprezyli. -Wzialem najlepszych - pochwalil podkomendnych kapitan. - Morderstwo to w koncu nie bojka w karczmie. Obaj pismienni, a ten, Nalewajko, nawet niepijacy, co z nazwiskiem sie kloci. Nalewajko usmiechnal sie, zapewne nie pierwszy raz slyszac ten zart szefa. -Zaniescie zwloki do piwnicy. Nie teraz, ale kiedy sie sciemni - rozkazal komisarz sledczy. - Czy maja tu lod? Jakzeby inaczej, na pewno maja. Zeby ani jeden czlowiek, zrozumiano? Story na oknach spuscic, nie wychylac sie. I nie przegapic niczego. Jesli jeden spi, drugi ma sie na bacznosci. I ty, bratku, tez - zwrocil sie do Iwanowa - tu z nimi zostan. Moze tym razem zlapiesz prawdziwego zabojce. -Chce pan zasadzke urzadzic? - zdumial sie kapitan. - Ale, na milosc boska, po co? Przeciez zbrodni juz dokonano! Z jakiej racji morderca mialby tutaj wracac? -Do domu, laskawco, z pewnoscia nie wejdzie. Ale bardzo mozliwe, ze przespaceruje sie gdzies w poblizu, na ulicy, i to niejeden raz. Bo ow czlowiek mieszka najprawdopodobniej niedaleko. Przeciez do domu, gdzie zabito wczoraj lichwiarke, idzie sie dziesiec minut, nie wiecej. Tyle ze o pani Szeludiakow rozprawia cale miasto, a o Czebarowie nikt. Polikarpa na razie potrzymamy pod kluczem. Policjanci, ktorzy znaja sprawe, posiedza tutaj, w domu. Wtedy zbrodniarz sie zatrwozy. Ze zabil, a tu nic, laskawco, zadnego halasu. To jest czlowiek nie calkiem zwyczajny, nawet calkiem niezwyczajny, a tacy czesto bywaja nerwowi, nieufni, niecierpliwi. -Ma pan kogos na uwadze? - zapytal czujnie komisarz rewirowy. -Nie, laskawco, to tylko przypuszczenie - odrzekl Porfirij Pietrewicz, wymieniwszy spojrzenia z Zamiotowem. - Ale jesli w poblizu przejdzie mlody czlowiek... Jak on wyglada, Aleksandrze Grigorjewiczu? -Szczuply, wysoki, ubrany jak oberwaniec, rysy twarzy regularne... Kapelusz ma taki okragly, zimmermannowski - przypomnial kancelista znane sobie charakterystyczne cechy Raskolnikowa, ktory mieszkal przy tej samej ulicy Stelarnej, gdzie znajdowala sie siedziba policji. -Tak, tak. Jesli, laskawco, taki osobnik przejdzie chocby raz pod oknami, od razu go zatrzymac i do mnie. -A jesli nie przejdzie? - polglosem spytal Aleksandr Grigorjewicz. -Moze i nie przejdzie, laskawco. Ale mysle, ze raczej sie pojawi. Jak nie jutro, to pojutrze. Nie wytrzyma tego, ze nikt o niczym nie wie. Pies, kiedy napaskudzi, od razu to, laskawco, powacha. Tylko pewnie jeszcze wczesniej my go capniemy. Radca dworu wrocil do biura i znowu zaczal grzebac w papierach. -Nikodimie Fomiczu, strapczowie to ludzie zamozni. Ten Czebarow z pewnoscia musial miec jakis rejestr, gdzie spisywal swoje szantazowane ofiary. Trzeba go poszukac, dobrodzieju, trzeba poszukac. No i coz? Dobry kwadrans szukali go i znalezli, przy czym wlasnie w trzech oddzielnych teczkach: na jednej naklejka "Archiwum", a w srodku wszystkie pozalatwiane sprawy; na drugiej - "Biezace", z dokumentami o zlozonych pozwach; w trzeciej, pod nazwa "Perspektywy", informacje i notatki o przyszlych ofiarach. -Chodzmy, Aleksandrze Grigorjewiczu - zarzadzil komisarz, trzymajac pod pacha teczki. - Znowu sie nie wyspimy. Rozdzial szosty Zbieznosc Szli w milczeniu. Zamiotowa az rozpieralo, tyle sie nagromadzilo pytan, ale radca dworu wygladal tak ponuro, ze mlody czlowiek nie mial smialosci go wypytywac.Porfirij Pietrowicz pierwszy naruszyl milczenie. Juz przed samym domem nagle sie zatrzymal, odwrocil i spytal: -Jak pan sadzi, laskawco, co tu jest najstraszniejsze? Aleksandr Grigorjewicz pomyslal i odpowiedzial: -Okrucienstwo. Gdyby zbrodniarz potrzebowal pieniedzy, wzialby u lichwiarki tyle, ile mu trzeba, i tym sie zadowolil. Ale nie, zabral smieszna sume, jakies piecdziesiat rubli, a teraz troche wiecej. No, powiedzmy zegarek, portfel - wzbogacil sie ledwie o setke. Wychodzi na to, ze nie ma w duzej cenie ludzkiego zycia. -To racja, zabija z latwoscia - zgodzil sie komisarz - ale mnie, laskawco, jeszcze bardziej przeraza co innego. Rzucil kamieniem, wiedzac, ze Czebarow posle sluzacego na policje i zostanie w domu sam. Wszedl, uporal sie ze wszystkim w kilka minut, i tyle go widzieli. Co najistotniejsze, tak jak wtedy ze stara, strapczy sam wpuscil go do domu. W tym sek... Boje sie, ze nie mialem racji. Zoltawa twarz skrzywila sie, jak gdyby Porfirija Pietrowicza nekal bol zeba. -Ze co, nie Raskolnikow? - spytal Zamiotow, ktory sam juz o tym pomyslal. Gdyby starsza pania Szeludiakow zabil chudy studencina, to powinien teraz lezec w swojej norze i dzwonic zebami ze strachu, a nie legac po ulicach z siekiera za pazucha. Nie wyglada na to, laskawco. Tu chodzi o cos innego. Z zasadzka tez chyba sie wyglupilem. - Radca dworu rozlozyl rece. - Ten zuchwalec, ktory zarznal pieniacza, musi miec nerwy jak druty stalowe. Taki nie wroci na miejsce zbrodni, laskawco, o nie... Dobra, poszukajmy w notatkach nieboszczyka. * * * Ale upadek ducha i samobiczowanie Porfirija Pietrowicza trwaly krotko, nie dluzej niz godzine.Kiedy pil herbate i palil papierosa, jeszcze wzdychal i stekal. Gdy zaczal dyktowac nazwiska z pierwszej teczki (wybral te z naklejka "Biezace"), dal spokoj zalom i wzial sie w garsc. A przy dziesiatej sprawie zdarzyla sie rzecz nastepujaca. -"Porucznik Sannikow, do odzyskania sto piecdziesiat rubli, rachunki od krawca". No jak, laskawco, zapisales pan? - Komisarz zerknal na notujacego kanceliste, po czym wzial nastepna kartke... i nagle jak nie krzyknie! Tak piskliwie, jak panna, kiedy zobaczy mysz. -Co sie stalo? - zdziwil sie Zamiotow. -Prosze, laskawco... - Porfirij Pietrowicz podal mu papier drzaca reka. A tam ladnym charakterem, z ozdobnikami, napisano: "Tegoz 4 lipca przeslano do sadu weksel na 115 rb., dany pani Zarnicyn, zonie asesora kolegialnego, przez studenta R.R. Raskolnikowa. Wykupiony za 12 rb. 75 kop.". -Aaa! - wykrzyknal wtedy i Aleksandr Grigorjewicz. -Zbieznosc, co? - Komisarz z blyszczacymi oczami zlapal kanceliste za ramie. - Moze wcale nie jestem taki glupi, co? -Pan ma wielki talent! - zachwycil sie Zamiotow, sciskajac mu reke. - Pan wszystko odgadl, zanim jeszcze zobaczyl te notatke! Pani Zarnicyn jest wlascicielka mieszkania Raskolnikowa. On byl jej winien, a ona, nie majac nadziei na zaplate, sprzedala weksel Czeba - rowowi. Ten zazadal wykupienia weksla, przez co podpisal wyrok na siebie! No, pilnuj sie, studencie! Wpadles! -Chwileczke, chwileczke, laskawco, to jeszcze nie poszlaki, nie dowody - osadzil go radca dworu. - Nie wystarczy wiedziec kto. Trzeba go jeszcze przyprzec do muru. W tejze chwili w przedpokoju stuknely drzwi, ktos przez nie wszedl (widac prowadzacy sledztwo byli tak przejeci, ze zapomnieli je zamknac) i dzwiecznym glosem wykrzyknal: -Porfiry! Coz to u ciebie drzwi na osciez otwarte? Jestes w domu czy nie? -Tsss, to Razumichin, moj krewny - szepnal komisarz do pomocnika, blyskawicznie sprzatajac z biurka teczki i kartki. - Przyszedl w naszej sprawie, ale przy nim ani pary z ust. Potem dokonczymy. - I glosno zawolal: - Wejdz, Mitiusza, wejdz, jestem tutaj. * * * Do pokoju wszedl potezny, rumiany mlodzian, ubrany bardzo biednie, ale schludnie. Rzeczywiscie byl jakims dalekim krewnym Porfirija Pietrowicza, laczyly ich tez przyjacielskie stosunki, chociaz widywali sie rzadko. Wlasnie o tym Miti radca dworu wspominal poprzedniego dnia, kiedy po raz pierwszy padlo nazwisko Raskolnikowa.Chodzilo o to, ze Razumichin, podobnie jak Raskolnikow, studiowal prawo, byl mniej wiecej w tym samym wieku, a co najwazniejsze, niemal na pewno obracal sie w tym samym kregu na wpol glodnych studentow, bo z braku pieniedzy tez chwilowo porzucil studia, by - jak mowil - "nazbierac talarow". Dmitrij Prokofjewicz byl to bardzo dzielny mlody czlowiek, ktory wczesnie zostal sierota i sam musial sobie dawac rade w zyciu. Absolutnie nie przyjmowal pomocy od krewnych, chociaz zyl prawie w nedzy - ledwie wiazal koniec z koncem, zarabiajac groszowymi korepetycjami i przekladami. Za takie credo Porfirij szanowal mlodego czlowieka, cenil jego rozum i uczynnosc, dlatego wyprawil don poslanca z liscikiem. -Witaj, witaj! - glosno, ze smiechem, krzyknal od progu Razumichin. - Widzicie satrape, zachcialo mu sie wzywac mnie przez policje. Coz to, pod konwojem mnie zeslesz? -A nalezaloby - zasmial sie i radca dworu. - Takiego nieogolonego! Usciskali sie. Razumichin naprawde drugi dzien sie nie golil, tak ze jego twarz porosla gesta czarna szczecina. Z zasady nie dbal w ogole o wyglad zewnetrzny, przy kazdej okazji albo i bez okazji dowodzac, ze przyzwoitego czlowieka poznaje sie po spojrzeniu i obyczajach, a pomady i fryzury wymyslili lajdacy, ktorzy chcieli ukryc swoje prawdziwe Wnetrze. Dmitrij i teraz wypowiedzial sie w tym duchu, na co Porfirij Pietrowicz z usmiechem odrzekl: -Zobaczymy, laskawco, zobaczymy, moze spotkasz kiedys taka (pokazal gestem) panne, eteryczna, uduchowiona, z rozmarzonym spojrzeniem. Wtedy sie i ogolisz, i ubierzesz, a moze nawet wlosy wysmarujesz brylantyna. -Akurat! - Razumichin pokazal mocna piesc, w ktorej duzy palec wystawal spomiedzy srodkowego i wskazujacego. - Niedoczekanie. Jestem czlowiekiem, a nie pawiem. Z ostentacyjna uwaga przyjrzal sie fryzurze i ubraniu wyelegantowanego Aleksandra Grigorjewicza, az ten sie zaczerwienil, a Porfirij Pietrowicz zachichotal. -To moj pomocnik, Aleksandr Grigorjewicz Zamiotow, zasiedzielismy sie przy pracy. Musisz go polubic, bo to czlowiek wyjatkowo porzadny, chociaz fircyk. -No, jak porzadny, to nie ma nieszczescia, ze fircyk. Jak tam u twojego Puszkina: "Mozna rozumnym byc" czlowiekiem, a przeciez o paznokcie dbac"*. Razumichin - przedstawil sie Dmitrij, mocno sciskajac dlon kanceliscie, po czym zwrocil sie do krewnego: - No, gadajze, po cos mnie wezwal. Juz ja wiem, co z ciebie za gagatek. Na pewno miales jakis powod?Przysiadl na skraju biurka i nastawil sie na sluchanie. Mimo ze dosc gadatliwy, byl wcale nieglupi, od paplaniny momentalnie potrafil przejsc do rzeczy. -Powiedz no, Mitia, czy znany jest ci z uniwersytetu niejaki Rodion Romanowicz Raskolnikow? - Komisarz nie robil wstepow, przeszedl od razu do sedna. Otrzymal odpowiedz: tak, znany, i to nie tylko z uniwersytetu, bo sie przyjaznili, a nawet byli sasiadami. -Ja przeciez tu wynajmowalem pokoik. Przez rok prawie - wyjasnil Razumichin. - Teraz zamieszkalem na Wyspie Wasiljewskiej, to za daleko na przyjazn. Zreszta marni z nas kamraci, bo Raskolnikow to odludek. A po co ci Rodia? -A nic, laskawco, tak sobie - wykrecil sie Porfirij Pietrowicz. - To znaczy, byliscie przyjaciolmi. No to odwiedzilbys kolege, spytal, co tam u niego. Dmitrij spowaznial. Jak juz mowilismy, nie byl to czlowiek glupi. Eee, zaraz, zaraz. Mieliscie tu zabojstwo, cale miasto o nim mowi. Ktos zabil te stara ropuche Szeludiakow. A ty pewnie prowadzisz sledztwo? Przeciez jestes komisarzem sledczym w cyrkule kazanskim. Czy to aby nie w zwiazku z tym? Po co ci ten Raskolnikow? I znowu radca dworu zostawil pytanie bez odpowiedzi. Nawet sam zapytal: -Oj, widze, ze o wszystkim wiesz. Skad? -Jak to skad! Mowie ci, ze prawie rok tu mieszkalem. Sam nieraz chodzilem do lichwiarki Alony Iwanowny. Paskudny byl z niej babsztyl, zeby sie nia robaki struly. Nie krec, Porfirij. Dlaczego chcesz, zebym poszedl do Raskolnikowa? Ale komisarz juz wiedzial, jak sie wykrecie od odpowiedzi. -Interesuje mnie. Wydrukowal artykulik w "Slowie Periodycznym", bardzo zajmujacy. Nie czytales? A to masz, w wolnym czasie... - Podsunal krewnemu gazete, w ktorej Razumichin z ciekawoscia zatopil wzrok. - Chcialbym, dobrodzieju, poznac mlodego czlowieka o tak... oryginalnych pogladach. Poza tym mowiono mi, ze jest chory i calkiem bez srodkow utrzymania. Jako jego kolega masz nawet obowiazek... -Chory? - poderwal glowe Razumichin, przerywajac Porfirijowi Pietrowiczowi. - Czemu mi od razu nie powiedzial? Rodia jest dumny. Zdechnie, ale nie poprosi o pomoc. Dobra, wstapie do niego. -Tylko nie teraz - poprosil komisarz. - Juz pozno. -Pewnie, ze nie teraz. Co mu przyjdzie z mojej wizyty, jesli jest chory? Jutro przyprowadze do niego doktora. -Kolo poludnia. A potem zechciej zabrac Raskolnikowa do mnie, jesli bedzie w stanie. Z checia go poznam. -Tak, jutro koniecznie go odwiedze, z lekarzem. - Razumichin kiwal glowa. - Mam znajomego, ktory nie bierze pieniedzy od studentow. Powiedzial i wkrotce potem wyszedl, bo zawsze twierdzil, ze siedzac i mielac ozorem niepotrzebnie, tylko traci sie czas i ze przez ten glupi obyczaj Rosja pozostaje o sto lat za cywilizowanym swiatem. Kipiala w nim energia. Radca dworu odprowadzil krewnego czulym spojrzeniem i powiedzial: -Trzeba by nam wiecej takich. Lubie go. - Po czym bez najmniejszej pauzy, ciagle tym samym rozczulonym glosem ciagnal: Sluszniesmy wczoraj uznali, ze student nie ma zelaznych nerwow. Nie uwzglednilismy jedynie tego, ze nerwowi osobnicy miewaja tez wiecej smialosci. Wezmy chocby Lermontowa... Zaraz panu przeczytam... - Pogrzebal w pudle z ksiazkami i wyciagnal stamtad zaczytany tomik. - Z Bohatera naszych czasow... Gdziez to bylo, laskaw - co? Ach, tutaj. "Mily byl z niego chlopiec, zapewniam pana; tylko troche dziwak. Na przyklad: deszcz, zimno, a on caly dzien na polowaniu; wszyscy zziebna, zmecza sie - a dla niego to nic. Kiedy indziej zas siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr - zapewnia, ze sie przeziebil; okiennica stuknie - wzdryga sie i blednie; a przy mnie chodzil na dzika w pojedynke"*. Mysle, ze i nasz student jest wtorne z takiego ciasta ulepiony.-Z takiego czy z innego, trzeba go aresztowac, nim znowu kogos zabije - ucial sprawe Aleksandr Grigorjewicz. -No, aresztujemy go, i co z tego? Za tydzien czy dwa wypuscimy z braku dowodow. A on jeszcze bardziej uwierzy w swoja sile, w to, ze jest "niezwykly", a my wobec niego to liliputy. Nie, la - skawco, zazyjemy go psychologia. Przeciez nie bez powodu prosilem Mitie, zeby do niego zajrzal kolo poludnia. Mam pewien plan. Co do Miti, a jeszcze bardziej, przyjacielu, co do pana. I chociaz nikogo procz nich w pokoju nie bylo, nachylil sie do Aleksandra Grigorjewicza i zaczal mowic szeptem. Rozdzial siodmy Omdlenie Nazajutrz (czyli we srode) Aleksandr Grigorjewicz Zamiotow siedzial od rana w swoim rewirze i z niebywala pilnoscia wykonywal prace, ktore nagromadzily sie dnia poprzedniego. Taka pilnosc zdziwila nawet komisarza Nikodima Fomicza i jego pomocnika Ilje Pietrewicza, bylego porucznika dragonow, ktory za swoj wybuchowy charakter otrzymal przydomek Proch.-Szkoda, ze dawniej pan sie tak nie przykladal - powiedzial kapitan, po ojcowsku poklepawszy mlodego czlowieka po ramieniu, a porucznik, troche sklonny do drwin, zapytal: -Aleksandrze Grigorjewiczu, czy pan czasem nie jest chory? Jakby klejem pana do krzesla ktos przykleil. Jakos nie starczylo panu na dlugo zapalu sledczego. Poczciwy Nikodim Fomicz natomiast go pochwalil: -No i dobrze. Lepiej siedziec w czterech scianach, za biurkiem, niz biegac po ulicy z wywieszonym jezorem. Nastepnie obaj oficerowie poszli zalatwiac codzienne sprawy rewiru, wiec Zamiotow zostal sam w gabinecie. Ani na chwile nie ruszyl sie z miejsca, chociaz od czasu do czasu z wyrazna niecierpliwoscia popatrywal na zegarek. Raz (przed jedenasta) wywolal z przedpokoju starszego pisarczyka i spytal, czy nie przyszedl ktos z wezwanych. -Gdyby przyszedl, tobym go do pana skierowal - odrzekl ponuro i wyszedl ow dziwnie nastroszony czlowiek, w ktorego wzroku czytalo sie jakas idee fixe. Gardzil kancelista za wypomadowany kok 1 irytujaca ruchliwosc'. "Patrzcie go, nie ma co robie" - burknal i od tej chwili zaczal wysylac do Zamiotowa kolejno wszystkich interesantow, tak ze o jedenastej, kiedy w koncu stalo sie to, czego Aleksandr Grigorjewicz z taka niecierpliwoscia oczekiwal, w gabinecie znajdowalo sie naraz troje klientow: Francuz, ktoremu na moscie Kokuszkina zerwano kapelusz z glowy, wdowa po urzedniku, ktora przyszla zabiegac o przedluzenie paszportu, i wlascicielka wesolego przybytku, Luiza Linde, ktora wezwano z powodu skarg na nocne awantury. Drzwi pokoju otwarly sie i wszedl jeszcze jeden interesant, bardzo ubogo ubrany mlody czlowiek z wezwaniem w reku. To on! Aleksandr Grigorjewicz wewnetrznie az caly zadygotal, zeby jednak sie nie zdradzic, nawet nie spojrzal na przybysza, tylko jeszcze glosniej zaczal rozmawiac po francusku z wlascicielem skradzionego kapelusza. Katem oka mimo wszystko zerknal, ale niepostrzezenie - dla konspiracji podparl policzek reka i popatrzyl przez palce. -Mam sie zglosic chyba w tym pokoju? - ostrym, jakby nadpeknietym glosem rzekl oberwaniec. - Raskolnikow, dostalem wezwanie. Skad taki pospiech, ze sie mnie wzywa przez umyslnego? Jestem niezdrow. Dodaje sobie odwagi, psychologicznie okreslil Zamiotow i teraz juz spojrzal otwarcie na podejrzanego. Ten mial piekne ciemne oczy, byl wyjatkowo przystojny, jasnowlosy, wzrostu wiecej niz sredniego, szczuply i zgrabny. Co prawda, bardzo blady, z podkrazonymi oczami. Oddech mial szybki, urywany. Moze ze zdenerwowania, a moze po prostu sie zadyszal (biuro policji miescilo sie na trzecim pietrze). -Niech pan poczeka - powiedzial Aleksandr Grigorjewicz, rzuciwszy tylko okiem na wezwanie. Sam je przeciez niedawno wypisywal. Bylo w sprawie weksla zaprotestowanego przez Czebarowa, ktory od wczoraj spoczywal we wlasnej piwnicy, oblozony kawalkami lodu. -Luizo Iwanowno, niech pani lepiej usiadzie - zwrocil sie Zamiotow tym samym tonem do Niemki, purpurowoczerwonej na twarzy pani bez wierzchniego okrycia, ktora ciagle stala, jakby nie siniala sama usiasc, chociaz obok miala krzeslo. -Ich danke - powiedziala kobieta i cicho, z szelestem jedwabi, opadla na krzeslo. Jej jasnoblekitna suknia z bialym koronkowym wykonczeniem, istny balon, rozpostarla sie wokol krzesla i zajela niemal pol pokoju. Zapachnialo perfumami. Damulke oniesmielalo to, ze zajmuje tyle przestrzeni i rozsiewa zapach perfum, mimo to jednak usmiechala sie bezczelnie i zarazem lekliwie, z wyraznym niepokojeni. Kancelista nie proponowal Raskolnikowowi krzesla - niech sie pomeczy. Zreszta pustych krzesel nie bylo. Kiedy pani w zalobie napisala w koncu podanie i oddalila sie, Aleksandr Grigorjewicz posadzil na wolnym miejscu Francuza, a przystojnego mlodego czlowieka, ktory jeszcze bardziej zbladl, celowo potraktowal nieuprzejmie. -Prosze poczekac, sam pan widzi... Jesli sie nie odwroci i nie wyjdzie, to na pewno bedzie on, ocenil Zamiotow. Nie wyszedl. Tylko z rozdraznieniem tupnal noga w podartym polbucie i z mina czlowieka absolutnie niezaleznego wsunal rece w kieszenie szerokiego palta, ktore calkowicie utracilo pierwotny kolor. Ten element stroju w zaden sposob nie harmonizowal z upalna pogoda, ale tez byly student najprawdopodobniej po prostu nie posiadal nic innego z wierzchniej odziezy. Majac na sobie taka chlamide, bardzo wygodnie nosie pod pacha siekierke na jakiejs tam petelce, pomyslal Aleksandr Grigorjewicz. A potem jeszcze: w koncu ma pieniadze na nowe ubranie, cos niecos jednak wyniosl z miejsca zbrodni. Ale jest ostrozny. No, a nastepnie do gabinetu wrocil porucznik Proch, rzucil sie na Niemke, na ktora juz dawno ostrzyl sobie zeby; dla Zamiotowa nadszedl czas, by urzeczywistnic plan. Najpierw zaczal strofowac studenta: -Czemuz to pan nie raczy placic dlugow? To nieladnie. Chcial, zeby Raskolnikow zlagodnial i uspokoil sie. No, ze to nie z tamtego wlasnie powodu wezwano go na policje, tylko w drobnej sprawie. Ale samego pozwu nie spieszyl sie mu wreczac. Raskolnikow zmienil sie na twarzy, jak gdyby nabral smialosci. Cieplo, cieplo! -O czym pan mowi? - spytal. - Mam goraczke, ledwie stoje na nogach, a pan mi zawraca glowe glupstwami! Kancelista ziewnal, zaslaniajac usta. -Pardon. Zada sie od pana zwrotu pieniedzy. Winien pan albo uiscic zadana sume wraz ze wszystkimi kosztami, odsetkami i tak dalej, albo dac pisemna odpowiedz, kiedy bedzie mogl pan to zrobic, a rownoczesnie zobowiazac sie, ze do momentu splaty dlugu nie wyjedzie pan ze stolicy, nie wyprzeda ani tez nie ukryje swego majatku. Pora, rozkazal sobie Zamiotow. Podal studentowi papier, a sam zwrocil sie do porucznika, ktory dawal glosna reprymende Niemce: -Iljo Pietrewiczu! Co tam z wczorajszym zabojstwem? No, na Jekatierynhofskim. Lichwiarki Szeludiakow? Mamy jakis punkt zaczepienia? Aha! Raskolnikow zastygl, nadstawil uszu, i pot wystapil mu na czolo, splywa kroplami. Papier w rekach drgnal, jak Boga kocham, drgnal. Proch, o ktorym wiadomo bylo, ze kiedy wpadnie w ferwor, to nic dookola nie slyszy, na pytanie oczywiscie nie odpowiedzial. -Bo ja slyszalem, ze sledczy mysia o kims z zastawcow - ciagnal Aleksandr Grigorjewicz, niby to nie patrzac na Raskolnikowa. - I podobno siady prowadza do mostu Pocelujewa? Tutaj, wlasnie w tych slowach, kryla sie cala chytrosc psychologiczna. Jesli student nie ma nic do ukrycia i w ogole nic go z ta sprawa nie laczy, to niezwlocznie oswiadczy, ze byl jednym z klientow starej Szeludiakow. A most Pocelujewa, gdzie mieszkal ciagle jeszcze oficjalnie zywy Czebarow, w ogole go nie obejdzie. Z drugiej strony, jesli Raskolnikow ma jednak cos wspolnego ze sprawa, to falszywosc pisma, ktore trzyma w rekach, a ktore nadeszlo od niewatpliwego nieboszczyka, od razu stanie sie dla niego jasna. Skoro policja wie juz o Czebarowie, to jak moze wreczac pozew od niego? No i co na to student? Efekt chytrosci psychologicznej przeszedl wszystkie oczekiwania Zamiotowa. Raskolnikow byl blady i caly spocony. W milczeniu odwrocil sie, na niepewnych nogach ruszyl ku drzwiom, ale do nich nie dotarl*. Stanal jak wryty, przez sekunde czy dwie chwial sie i nagle runal z hukiem na podloge. * * * Teraz, zeby posunac do przodu nasza opowiesc, musimy na krotki czas wrocic do wydarzen poprzedniego wieczoru, a dokladniej - do jednego tylko wydarzenia, majacego zwiazek z Dmitrijem Razumichinem, ulubionym krewniakiem naszego glownego bohatera.Mowiac Porfirijowi Pietrowiczowi, ze teraz kolegi nie odwiedzi. bo jest pozno, i wizyta nie mialaby zadnego sensu, Razumichin najwyrazniej go zwodzil. Moze nie chcial wydac sie nazbyt uczuciowym (zawsze sie tego obawial, bo mimo szorstkich manier serce mial arcydobre), a moze naprawde nie mial zamiaru, ale sie namyslil, dosc ze z wydzialu sledczego udal sie prosciutko na Stolarna, gdzie mieszkal Raskolnikow. Po drodze kupil bulke i kielbase, uznawszy, ze Rodia na pewno jest glodny. Wszedl do pelnej zapachow klatki schodowej czteropietrowego domu, gdzie droge przecial mu jakis brudny typ o haczykowatym nosie i w wysmolonym fartuchu, co wskazywalo, ze mamy do czynienia ze strozem. Czlowiek ten znajdowal sie w tej fazie nietrzezwosci, kiedy wszystko dookola wydaje sie podejrzane i wrogie. -Ej, ty! - rzucil stroz, mocno chwytajac Razumichina za rekaw. - Ty tu nie wejdziesz. Tu ludzie chodzom! To jezd przyzwoite podworze, a ty z takom gebom. Won mi stond! Coz, zajscie najzwyczajniejsze w swiecie, jakie zdarzaja sie co chwila, i niewarte byloby tego, zeby o nim wspominac, gdyby nie podziwu godna reakcja bylego studenta. Razumichin tylko krotko spojrzal w metne piwne oczy stroza, zlapal cala garscia jego nietrzezwa fizjonomie i odepchnal od siebie ze zdumiewajaca sila, tak ze napastnik upadl na wznak. Wydarzenie to ani troche nie zwarzylo nastroju Dmitrija Prokofjewicza. Pogwizdujac, raz - dwa wszedl tylnymi schodami, na ktore wychodzily pootwierane przewaznie drzwi kuchenne. Wejscie do komorki Raskolnikowa znajdowalo sie pod samym dachem. Razumichin sprobowal otworzyc drzwi - zamkniete na zasuwe. To znaczy, ze lokator w domu. Wtedy zaczal pukac i wolac, w dodatku tak glosno, ze z nizszego pietra wysunela glowe Nastasja - ta sama pokojowka, ktora poprzedniego dnia wypytywal Zamiotow. -Co z nim? Niby w domu, a nie odzywa sie? - spytal zaniepokojony Razumichin. - Coz to, mam wywazyc drzwi? -O, jaki szybki! Wywazyc! - Nastasja gryzla jablko, z ciekawoscia przygladajac sie krzepkiej figurze studenta. - Zaraz zawolam stroza, to cie wywazy. -Stroza to watpie - wesolo odpowiedzial Dmitrij Prokofjewicz i znowu rozdarl sie na cale gardlo. - Rodia! To ja, Mitia Razumichin! Jesli zyjesz, to otwieraj, bo i tak wejde! -Idz do diabla! - doleciala odpowiedz zza drzwi, wiec Razumichin odetchnal z ulga. -Uff, nastraszyles mnie. Jestes chory? -Odczep sie, powiedzialem - padla odpowiedz. -Choruja, mocno choruja - powiedziala Nastasja. - Kapusniaku zem przyniosla, swojego, nie od gospodyni, ale i tego jesc nie chcieli. Dmitrij Prokofjewicz podrapal sie po glowie. -Rodia, co, nie otworzysz? Z tamtej strony w drzwi cos uderzylo - widocznie ktos rzucil butem albo polbutem. -Dobra, jutro zjawie sie tu, ale nie sam, i wtedy mi zatanczysz - wymamrotal pod nosem Razumichin, odwrocil sie i zbiegl po schodach. Zamiast pozegnania uszczypnal Nastasje w bok, ta zapiszczala z wyrazna uciecha, po czym wbila zeby w przyniesiona bulke, uznajac, ze do jutra i tak zrobilaby sie czerstwa. To dzialo sie poznym wieczorem we wtorek, a teraz, kolo poludnia, Dmitrij zjawil sie znowu na Stolarnej. Bedac czlowiekiem slownym, przyprowadzil ze soba, tak jak obiecal, przyjaciela, niejakiego Zosimowa, swiezo upieczonego absolwenta wydzialu medycznego. Razumichin byl usposobiony bardzo bojowo, gotow, jesli bedzie trzeba, wywazyc drzwi swoim tegim ramieniem, nie musial jednakze uciekac sie do szturmu. Rodion Raskolnikow wrocil zaledwie piec minut temu; scisle mowiac - ledwie dowlokl sie z biura policji, w takim stopniu oslabiony omdleniem, ze upadl na lozko, nie rozbierajac sie, i nawet nie zaniknal za soba drzwi. Takiego wlasnie - nieruchomo lezacego twarza w dol, prawie bez czucia - zastali go goscie. -Ehe. - Zosimow pokrecil glowa. Ten flegmatyczny i troche malomowny mlody czlowiek bardzo staral sie zachowywac godnie, zeby wydac sie starszym, niz byl w rzeczywistosci. - Odwrocmy go. Razumichin od razu spelnil polecenie, przy czym odwracany nawet nie otworzyl oczu, a lekarz zmierzyl choremu puls, osluchal pluca i podniosl powieke, zeby zobaczyc kolor bialek. Wszystkie te czynnosci poza ostatnia, do ktorej nastepstw jeszcze wrocimy, zajely dosyc sporo czasu, poniewaz Zosimow w ogole odznaczal sie rzetelnoscia i cierpliwoscia. Dmitrij Prokofjewicz tymczasem obejrzal schronienie swego bylego kolegi i tylko zagwizdal. Byla to klitka dlugosci szesciu krokow, z zoltymi, zakurzonymi i wszedzie odlazacymi od scian tapetami wygladajaca nader zalosnie, i az tak niska, ze kazdy troche wyzszy czlowiek czul sie w niej okropnie, bo ciagle mial wrazenie, ze za chwile rabnie glowa w sufit. Meble pasowaly do pomieszczenia: byly tam trzy stare krzesla, nie bez usterek, malowany stol w kacie, na ktorym lezalo kilka zeszytow i ksiazek; juz po stopniu zakurzenia widac bylo, ze od dawna nikt ich nie bral do reki; i w koncu niezgrabna, wielka sofa, zajmujaca prawie cala sciane i polowe szerokosci calego pokoju. Kiedys obita perkalem, ale teraz w strzepach, i sluzaca Raskolnikowowi za lozko. Przed sofa stal nieduzy stolik. Uwage Razumichina zwrocily kartki lezace na tym stoliku. Dmitrij Prokofjewicz wzial papier, zobaczyl, ze to Ust, jednakze ani troche sie nie stropil, uznawszy, ze moze z listu o wiele wiecej dowie sie o obecnym stanie przyjaciela niz od niego samego. To byl list od matki Raskolnikowa. * * * "Moj kochany Rodia - pisala matka - mijaja juz dwa miesiace, jak nie rozmawialam z Toba listownie, przez co cierpialam i nie spalam niekiedy nawet cala noc, tak mnie trapily rozne mysli. Wiesz, jak Cie kocham; mamy Ciebie jednego, ja i Dunia; jestes dla nas wszystkim, cala nadzieja, pociecha nasza. Co to sie dzialo ze mna, kiedy sie dowiedzialam, ze juz kilka miesiecy temu porzuciles uniwersytet, bo nie miales z czego zyc! A jakaz pomoca moglam Ci sluzyc z moimi stu dwudziestoma rublami rocznej emerytury? Teraz wszakze, Bogu dzieki, mozemy pochwalic sie laskawoscia fortuny, o czym wlasnie spiesze Ci doniesc. No wiec, po pierwsze: czy domyslilbys sie, mily Rodia, ze Twoja siostra mieszka ze mna juz poltora miesiaca? Dzieki Ci, Panie, skonczyly sie jej udreki. Kiedy pisales mi dwa miesiace temu, ze slyszales od kogos, jakoby Dunia znosila moc przykrosci w domu panstwa Swidrygajlow, coz moglam Ci wtedy odpowiedziec? Gdybym napisala cala prawde, pewnie bys wszystko rzucil i przybyl do nas, chocby i piechota, bo znam Twoj charakter i uczucia, wiem tedy, ze nie pozwolilbys siostry skrzywdzic. Najwieksza trudnosc polegala na tym, ze Dunieczka, kiedy godzila sie w zeszlym roku na guwernantke w ich domu,wziela z gory az sto rubli, ktore miano jej potem co miesiac potracac z pensji, nie mogla przeto porzucic miejsca, nie splaciwszy wpierw dlugu. A te kwote (teraz moge Ci wszystko wyjasnic, najdrozszy Rodia) wziela glownie po to, by poslac Ci tak potrzebne szescdziesiat rubli. Co prawda, Marfa Pietrowna, malzonka pana Swidrygajlowa, i wszyscy domownicy traktowali ja dobrze i szlachetnie, ale Dunieczce bylo bardzo ciezko, szczegolnie kiedy pan Swidrygajlow, zgodnie ze starym pulkowym nawykiem, znajdowal sie pod wplywem Bachusa. Wyobraz sobie, ze ten szaleniec zapalal namietnoscia w stosunku do Duni. W koncu nie wytrzymal i osmielil sie zrobic Duni jawna i ohydna propozycje, obiecujac jej wszelakie korzysci, a ponadto - ze rzuci wszystko i wyjedzie z nia do innego majatku albo nawet za granice. Rozwiazanie zas przyszlo niespodziewanie. Marfa Pietrowna w ogrodzie niechcacy podsluchala, jak maz blaga Dunie, i rozumiejac rzecz opacznie, o wszystko obwinila wlasnie ja; myslala, ze to ona jest przyczyna zlego. W ogrodzie rozegrala sie wowczas okropna scena: Marfa Pietrowna uderzyla wrecz Dunie, nie sluchala zadnych tlumaczen, a sama krzyczala cala godzine i w koncu kazala natychmiast odwiezc Dunie do mnie do miasta zwyklym wozem drabiniastym, na ktory cisnieto wszystkie rzeczy, bielizne, sukienki, jak popadlo, nieposkladane i niespakowane. A wtedy spadl ulewny deszcz, wiec Dunia, skrzywdzona i pohanbiona, musiala jechac odkrytym chlopskim wozem az siedemnascie wiorst. Przez caly miesiac w miescie krazyly plotki o tej historii, i doszlo wrecz do tego, ze nawet do cerkwi nie moglysmy z Dunia chodzie, tyle bylo wzgardliwych spojrzen i szeptow, a nawet w naszej obecnosci na glos nas ludzie obmawiali. Przyczyna tego wszystkiego byla Marfa Pietrowna, ktora zdazyla obwinie i oczernic Dunie we wszystkich domach. Ale Bog sie zlitowal i skrocil nasze meki: pan Swidrygajlow opamietal sie i okazal skruche: litujac sie pewnie nad Dunia, przedstawil Marfie Pietrownie oczywiste i niepodwazalne dowody calkowitej niewinnosci Duni. Marfa Pietrowna byla absolutnie wstrzasnieta i <>, jak sama sie nam przyznala. Przyjechala do nas, opowiedziala wszystko, gorzko placzac i w pelni biorac na siebie wine, sciskala Dunie i blagala o przebaczenie. Tego ranka, nie zwlekajac ani chwili, prosto od nas udala sie do wszystkich domow w miescie i wylewajac lzy, w najpochlebniejszych dla Dunieczki slowach, zaswiadczyla wszedzie o jej niewinnosci oraz szlachetnosci uczuc i obyczajow. Wlasnie to w glownej mierze sprzyjalo niespodzianemu wydarzeniu, ktore teraz odmienia, rzec mozna, caly nasz los. Dowiedz sie, kochany Rodia, ze do Duni uderzyl w konkury pewien pan, i ze zdazyla mu juz dac slowo, o czym spiesze Cie jak najszybciej powiadomic. To Piotr Pietrowicz Luzyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, ktora miala w tym spory udzial. Zaczal od tego, ze za jej posrednictwem wyrazil pragnienie zawarcia z nami znajomosci, zostal przyjety jak nalezy, zaprosilysmy go na kawe, nazajutrz zas przyslal list, w ktorym bardzo uprzejmie wylozyl swoja propozycje, proszac o szybka i zdecydowana odpowiedz. Jest to czlowiek interesu, bardzo zajety, spieszy obecnie do Petersburga, cenna jest wiec dlan kazda chwila. Ma sie rozumiec, ze najpierw bylysmy wielce zdziwione, poniewaz wszystko to stalo sie zbyt predko i nieoczekiwanie. Obie myslalysmy o tym przez caly ten dzien. To czlowiek godny zaufania i majetny, pracuje na dwoch posadach i zdazyl dorobic sie wlasnego kapitalu. Co prawda, ma juz czterdziesci piec lat, ale tez dosyc mila powierzchownosc, i moze jeszcze podobac sie kobietom, w ogole zreszta jest bardzo solidny i przyzwoity, troche moze ponury i jakby wyniosly. Mnie poczatkowo wydal sie nieco szorstki; ale przecie moze to plynac wlasnie z jego prostolinijnosci, i niewatpliwie tak jest. Na przyklad podczas drugiej wizyty, kiedy juz byli po slowie, w rozmowie wyrazil sie, ze juz przedtem, nie znajac Duni, postanowil wziac za zone dziewczyne uczciwa, ale bez posagu, i koniecznie taka, ktora zdazyla zakosztowac niedostatku; bo, jak mowil, maz niczego zonie zawdzieczac nie powinien, bedzie natomiast o wiele lepiej, jesli zona uzna meza za swego dobroczynce. Zanim Dunia podjela decyzje, nie zmruzyla oka, a mniemajac, ze ja zasnelam, wstala z lozka i cala noc chodzila tam i z powrotem po pokoju; w koncu uklekla, dlugo i goraco modlila sie przed ikona, rankiem zas powiedziala mi, ze sie zgadza. Juz wspomnialam, ze Piotr Pietrowicz wyjezdza teraz do Petersburga. Ma tam wazne sprawy, chce otworzyc w Petersburgu biuro adwokackie. Dlatego, kochany Rodia, i Tobie moze on sie bardzo przydac, wlasciwie we wszystkim, pomyslalysmy wiec z Dunia, ze moglbys, chocby i od dzisiejszego dnia, rozpoczac na serio swoja przyszla kariere. Dunia tylko o tym marzy. Zdobylysmy sie nawet na smialosc i powiedzialy pare slow na ten temat Piotrowi Pietrowiczowi. Odpowiedzial ostroznie, ze skoro nie bedzie mogl sie obyc bez sekretarza, to oczywiscie lepiej byloby, zamiast komus obcemu, wyplacac pensje krewniakowi, jesli ten okaze sie czlowiekiem odpowiednim do tego stanowiska (jakze bys mogl byc nieodpowiedni!). Najmilsza rzecz zostawilam na koniec listu: dowiedz sie zatem, moj kochany, ze byc moze bardzo predko znowu sie spotkamy i usciskamy po niemal trzyletniej rozlace! Juz na pewno postanowione jest, ze ja i Dunia wyjezdzamy do Petersburga, kiedy dokladnie, nie wiem, ale w kazdym razie bardzo, bardzo niedlugo, moze nawet za tydzien. Wszystko zalezy od Piotra Pietrowicza, ktory, skoro tylko rozejrzy sie w Petersburgu, niezwlocznie da nam znac. Zegnaj albo lepiej: do widzenia! Sciskam Cie mocno, bardzo mocno i caluje nieskonczenie wiele razy. Twoja do grobu Pulcheria Raskolnikow". * * * Przy okazji Razumichin zerknal i na koperte. Sadzac po stemplu i notatce, list dotarl do urzedu pocztowego juz tydzien temu, ale adresatowi doreczono go dopiero przedwczoraj. Dmitrij Prokorjewicz chcial krzyknac na Nastasje, zeby wyjasnic przyczyne takiego opoznienia, akurat jednak wtedy medyk zapragnal zaznajomic sie z kolorem bialek Raskolnikowa. Czynnosc ta byla akurat przyczyna, ze chory oprzytomnial.Raskolnikow szarpnal sie, z przestrachem wpatrzyl w wyciagnieta w jego kierunku reke i nagle jednym szybkim ruchem usiadl na lozku. Potrzebowal troche czasu, zeby przyjsc do siebie, ale calkiem nieduzo. Musialo wszakze minac pol minuty, nim calkiem wzial sie w garsc, a nawet usmiechnal. -Ach, to ty - powiedzial. - Przyszedles bawic sie w dobroczynnosc. I to z doktorem. Nie spojrzal przy tym na Zosimowa, z pogarda odsuwajac jego palce od swojej twarzy. Medyk jednak ani troche sie nie obrazil, tylko znaczaco popatrzyl na Razumichina, odszedl na bok i dalszy ciag rozmowy sledzil z pozycji bezstronnego uczonego, badajacego stan pacjenta. Rozmowcy zreszta tez o nim jakby zapomnieli. -Juz i do listu nos wetknales! - Raskolnikow ze zloscia wyszczerzyl zeby. - Zawsze byles niedyskretny. No i co myslisz? -Mysle, ze to list jest przyczyna twojej goraczki - spokojnie odparl Dmitrij, po czym skrzyzowal rece na piersi i oparl sie plecami o sciane. Zrozumial, ze lepiej milczec, za to pozwolic koledze sie wygadac. -Psycholog! - sarknal Rodion Romanowicz i chwycil sie za glowe. - Siostra oddaje sie w niewole jakiemus prostolinijnemu Piotrowi Piotrowiczowi, byle tylko kochany Rodia mogl zaczac robic kariere! Robia ze mnie jakiegos lajdaka! I nawet tego nie rozumieja! Czy ty wiesz, do czego ja przez te dwa dni... Nie dokonczyl, bo przez uchylone drzwi, ktore w koncu pozostaly niezamkniete, dostrzegl nowego goscia. Byl to niemlody juz osobnik, surowy, postawny, o twarzy wyrazajacej rezerwe, wrecz dezaprobate. Kiedy zobaczyl, ze wszyscy sie w niego wpatruja, lekko, ale z godnoscia uklonil sie i rzekl: -Piotr Pietrowicz Luzyn. Powiedziano mi, ze tutaj mieszka Rodion Romanowicz Raskolnikow. Ale moze sie myle? Rozdzial osmy Nowy gosc, i to nie jeden -Bardzo w pore. - Razumichin pokiwal glowa, badawczo przygladajac sie gosciowi.W ciemnej, przypominajacej trumne klitce Raskolnikowa ow w najwyzszym stopniu stateczny dzentelmen wydawal sie zupelnie nie na miejscu. W jego ubiorze przewazaly kolory jasne i mlodziencze. Mial na sobie ladna letnia marynarke w jasnobrazowym odcieniu, lekkie jasne spodnie, taka sama kamizelke, lekki batystowy krawacik w rozowe prazki, a co najciekawsze: we wszystkim tym bylo Piotrowi Pietrowiczowi do twarzy. Twarz owa, calkiem swieza i nawet ladna, i tak nie wygladala na swoje czterdziesci piec lat. Ciemne baczki milo ocienialy ja z obu stron jak dwa kotlety i wcale ladnie zageszczaly sie w poblizu wygolonego do czysta, lsniacego podbrodka. -Niech pan siada. - Razumichin wskazal jedno z krzesel. - Jestem Razumichin, jego przyjaciel. A to sam Rodion Romanowicz. Jest niezdrow. Widzi pan, mamy tu doktora. Tak ze niech pan specjalnie nie bierze do serca tego, co chory panu nagada. A zreszta... Machnal reka, niczego dobrego nie spodziewajac sie po wyjasnieniu, ktore mialo za chwile nastapic. Piotr Pietrowicz, ktory najwyrazniej zawczasu przeznaczyl dla siebie role dobrodzieja odwiedzajacego rudery, wcale nie oczekiwal takiej sytuacji i na razie tylko czul lekka niezrecznosc, widzac skierowany nan i miotajacy iskry wzrok Raskolnikowa, ale zlozyl to na karb wspomnianej juz choroby. Jako czlowiek swiatowy postanowil niezwlocznie poprawic atmosfere za pomoca kulturalnej, cywilizowanej rozmowy, ktora od razu wszystko ustali i ustawi na swoim miejscu. -Z pewnoscia pisala panu o mnie panska mama, Pulcheria Aleksandrowna, albo tez siostra, Awdotia Romanowna? Obie sa juz w Petersburgu, chociaz jeszcze sie z nimi nie widzialem z racji nawalu spraw, przybylem bowiem troche wczesniej... - zaczal niezwykle przyjaznym tonem, ale kiedy nie otrzymal zadnej odpowiedzi, umilkl i nawet troche sie sploszyl, uznajac, ze wskutek jakiejs niesprawnosci poczty list nie doszedl i tym wlasnie tlumaczyc nalezy dziki wzrok przyszlego krewniaka. Piotr Pietrowicz ogromnie nie lubil znajdowac sie w przykrych, niezrecznych sytuacjach i na chwile sie zmieszal. Obrzucil wzrokiem stol, szukajac koperty - i rzeczywiscie, zobaczyl tam jakis list (nie ten, ktory niedawno wpadl w oko Razumichinowi, ale dzisiejszy, z biura policji). Lekko zmruzyl swoje oczy dalekowidza, blyskawicznie przebiegl nimi po linijkach i od razu wszystko zrozumial. -Ach, pan widocznie jest zdenerwowany tym wezwaniem? - Usmiechnal sie. - Przepraszam, wzrok moj przypadkowo padl na Ust. To glupstwo, zupelne glupstwo. Pana Czebarowa, ktory zlozyl pozew przeciwko panu, niezle znam z niektorych swoich dawnych spraw. Sadze, ze to zalatwimy. Powrociwszy do roli dobroczyncy, Piotr Pietrowicz calkiem sie uspokoil co do swego statusu i wszystkie wysilki skupil na atmosferze. -A mame panska i siostre tymczasowo, dopoki nie urzadze przyszlego gniazda, umiescilem na Wozniesienskim, w domu Bakalejewa... -Znam. - Razumichin skrzywil sie. - Straszna rudera. Brud, smrod, a i samo miejsce podejrzane. Tyle ze tanio. -Rozumie sie, ze nie bylem w stanie zebrac tylu wiadomosci, bo tez jestem tu czlowiekiem nowym - Piotr Pietrowicz najwyrazniej poczul sie dotkniety. - Ale to w koncu calkiem czysciutkie pokoiki. Sam zreszta na razie gniezdze sie w pokojach u pani Lippewechsel, o dwa kroki stad, u pewnego mojego mlodego przyjaciela, pana Lebieziatnikowa. Prosze wybaczyc, ale wlasnie tam mam do czynienia z brudem i podejrzanym sasiedztwem. Coz poczac, Petersburg to nasz wspolczesny Babilon. Piotr Pietrowicz musial widocznie pomyslec, ze wyrazil to zbyt zalosnie, jak typowy prowincjusz, bo postanowil niezwlocznie sie zrehabilitowac, a przy okazji skierowac rozmowe na swobodniejsze, bardziej swojskie tematy. -Nawiasem mowiac, chociaz mieszkalem ciagle na prowincji, to nieraz bywalem w Petersburgu. Nierzadko i w interesach, i ze tak powiem, zeby sie rozruszac. - Usmiechnal sie chytrze. - Panskie mile krewne niewatpliwie pisaly panu, co zreszta sam pan moze stwierdzic, ze nie jestem czlowiekiem pierwszej mlodosci, roznych wiec rzeczy w zyciu zakosztowalem, nie wylaczajac i szalenstw mlodosci, ale to juz przeszlosc, moze pan sie nie klopotac. Bede najprzykladniejszym z malzonkow. Poniewaz Raskolnikow ciagle milczal, az zrobilo sie to calkiem juz nieuprzejme, Dmitrij Prokofjewicz postanowil sie wtracic. -A zatem w mlodosci troche pan brykal? - zapytal z powazna mina. - Spodniczki? Luzyn nie zauwazyl drwiny i nawet ucieszyl sie, ze rozmowa przeszla z monologu w dialog. -Nie tak jak pan, byc moze, sobie pomyslal - usmiechnal sie poblazliwie - ale w sposob jak najbardziej spokojny i dyskretny, co przyzwoici ludzie zawsze potrafia. Jesli wiec o to pan pyta, to w odroznieniu od wielu panow w moim wieku, nie mam sie czego obawiac. Ani nielegalne potomstwo, ani brzydka choroba, ani inne podobne przykrosci Awdotii Romanownie z mojej strony nie groza. Mowie od tych sprawach otwarcie, bez skrepowania, jako czlowiek odpowiedzialny i rzeczowy. Wowczas Rodion Romanowicz otworzyl wreszcie usta. -Wynos sie pan! - powiedzial cicho, ale wyraznie. -Przepraszam, nie rozumiem? - zdumial sie Piotr Pietrowicz. -Precz!!! - ryknal na niego Raskolnikow, wychylajac sie do przodu, i to z taka wsciekloscia, ze Luzyn odskoczyl na bok, przewracajac krzeslo. Razumichin rzucil sie w kierunku lozka, a wtedy przydala mu sie nietuzinkowa sila, by powstrzymac przyjaciela. -To atak. Lepiej niech pan idzie - rzekl doktor do zdetonowanego Luzyna, wyjmujac z torby buteleczke z uspokajajaca mikstura. -Sam juz chcialem wyjsc - rzekl z godnoscia Piotr Pietrowicz, dla ktorego nieznosna byla sama mysi, ze skadkolwiek moglby zostac wypedzony, w dodatku wlasnie wtedy, gdy przybyl w najbardziej wielkodusznych zamiarach. - Mam tu niedaleko spotkanie w pewnej sprawie, wiec pora juz na mnie... A pana, szanowny panie, chocby i byl pan chory, wcale taka okolicznosc nie tlumaczy. Pozaluje pan, bo jako czlowiek honoru nie mam zwyczaju puszczac plazem zniewag - rzucil na pozegnanie Raskolnikowowi, ciagle miotajacemu sie w paroksyzmie, po czym zrejterowal. Dlugo trzeba bylo uspokajac rozwscieczonego Rodiona Romanowicza. Nie tylko Razumichin zostal zelzony najgorszymi slowami, ucierpial tez Zosimow, ktory napieral sie ze swoja mikstura: kiedy Raskolnikow machnal reka, plyn chlusnal prosto na kamizelke doktora. Ten zas, bardzo dbajacy o swoj ubior, utracil cala flegme i zawolal, ze leczenie histerii nie jest jego specjalnoscia, po czym wyniosl sie, trzaskajac drzwiami. Na prozno Dmitrij Prokofjewicz wyszedl za nim na schody, powolujac sie na przysiege Hipokratesa. Zosimow nie wrocil. * * * Kiedy przyjaciele zostali we dwojke, dlugo milczeli. Obaj byli zli, nastroszeni.-Wiesz, bracie, to juz swinstwo, oto co ci powiem - nie wytrzymal w koncu Razumichin. - Niepotrzebnie obraziles Zosimowa. A z tym narzeczonym twojej siostry... Moze i niezbyt apetyczny, ale czemu tak od razu "precz!"? -Ty tez poszedlbys precz ze swoja troskliwoscia! - odcial sie Raskolnikow. - Kto cie prosil? Po cos w ogole sie do mnie przywlokl? -Chcialem cie zaprowadzic do swojego wujaszka. To ciekawy okaz, ten moj Porfirij. Marzy o tym, by cie poznac. -Mnie? - zdziwil sie Rodion Romanowicz. - A skad on o mnie wie? Chyba ze ty mu nagadales? -Wyobraz sobie, ze nie. Przeczytal twoj artykul w gazecie, ten o niezwyklych ludziach. Nawiasem mowiac, zupelnie sie z toba nie zgadzam. To bzdury, w dodatku okropnie szkodliwe. Twoja dziwaczna idea widocznie zainteresowala Porfirija zawodowo. Zawsze mowil: badajcie psychologie zbrodni, to i zbrodnie sie skoncza. Porfirij jest komisarzem sledczym, teraz tutaj u was, w cyrkule kazanskim... Raskolnikow, jakos calkiem oslably i skulony po swoim napadzie, prawie nie sluchal przyjaciela. Puscil mimo uszu i wzmianke o artykule, i o psychologii, ale kiedy Dmitrij wspomnial, gdzie ow "wujaszek" urzeduje, wzdrygnal sie, a twarz rozjasnil mu niezdrowy, zlosliwy usmiech. -Ach, o to chodzi... - Rodion Romanowicz zasmial sie czy tez zakaszlal. - To on cie przyslal. Slyszalem, chodzi o zastawcow. -Jakich zastawcow? - Razumichin zachmurzyl sie. Nagle Raskolnikow rozesmial sie, i to bardzo nieprzyjemnie, nieruchomym wzrokiem patrzac koledze w oczy. -Nie wiedzialem, Mitka, ze teraz zajmujesz sie takimi sprawami - wycedzil powoli mieszkaniec pokoju, jawnie starajac sie obrazie rozmowce. Akurat to mu sie udalo. -Ej ty... - Dmitrij zacisnal piesci - gdybys nie byl chory, tobym cie... A niech cie Ucho porwie z twoimi pomyslami! Odwrocil sie i wybiegl z pokoju tak gwaltownie, ze omal nie przewrocil wchodzacej po schodach panny. Panna byla szczuplutka, chociaz wysoka. Razumichin z rozpedu prawie stracil ja ze stopnia, ale zdazyl podchwycie i powstrzymac od upadku. -Prosze wybaczyc! Niech to diabli, moja wina! - krzyknal ze zloscia, chcac pobiec dalej, ale spojrzal w twarz nieznajomej i stanal jak wryty. -Nie szkodzi - powiedziala dziewczyna z troche wystraszonym usmiechem, ale wcale sie nie stropila. - Pan na pewno dokads sie spieszy, dlatego pan nie zauwazyl... -Tak, spiesze sie. To znaczy, wlasciwie nie... Z kazda sekunda panna stawala sie spokojniejsza, Razumichin za to, przeciwnie, coraz bardziej zmieszany. Sam nie potrafilby wytlumaczyc, co go napadlo, ale nie mogl sie ruszyc z miejsca ani oderwac oczu od jej twarzy. -Skoro juz pan sie zatrzymal - usmiechnela sie calkiem bez przestrachu, wesolo - to chcialabym o cos zapytac. Czy pan przypadkiem nie wie, gdzie mieszka Rodion Raskolnikow? -Wiem - ochryplym glosem rzekl Razumichin. - Pani jest jego siostra, tak? Domyslic sie zreszta nie bylo trudno. Dziewczyna, ktora matka w liscie nazywala Dunia, miala w rysach twarzy wiele podobienstwa do Rodiona Romanowicza, tyle ze byla chyba jeszcze piekniejsza. Wlosy ciemnoblond, nieco jasniejsze niz u brata; oczy niemal czarne, blyszczace, dumne i zarazem niezwykle dobrotliwe. Byla blada, ale nie chorobliwie; jej twarz promieniala swiezoscia i zdrowiem. Usta miala male, dolna warga, swieza i szkarlatna, byla leciutko wysunieta, jak zreszta i podbrodek - jedyna nieprawidlowosc w tym pieknym obliczu, sprawiajaca wszakze, ze bylo charakterystyczne, a poza tym jakby lekko wyniosle. -Opowiedzial panu o naszym przyjezdzie? Pan na pewno jest jego przyjacielem? Tak, jestem mlodsza siostra Rodi. Awdotia Romanowna. Panna patrzyla na Dmitrija jasno i przyjaznie, on jednak stropil sie jeszcze bardziej. -Razumichin - wymamrotal z trudem. - Dopiero co od niego... Nie, nie bede przeszkadzal w rodzinnym spotkaniu, a poza tym... Zdobyl sie na wysilek i w koncu zrobil krok do przodu, ale nogi nie chcialy go niesc. -Widzi pani, on jest chory - rzekl Razumichin, ale dziewczyna chyba tego nie uslyszala. Wzruszona spotkaniem, ktore za chwile mialo nastapic, juz pukala do drzwi, po czym nie doczekawszy sie zaproszenia, weszla. Dmitrij zszedl jeszcze pare schodkow w dol. Zatrzymal sie, podreptal w miejscu i w koncu usiadl. Poczekam, kto wie, moze trzeba bedzie isc do apteki albo cos innego zalatwic, powiedzial sobie w duchu i ni stad, ni zowad poczerwienial. * * * Nie o apteke, ma sie rozumiec, chodzilo. Razumichin wyobrazil sobie, ze Rodia w kolejnym przystepie szalenstwa rzuci sie na siostre i obrazi ja albo uderzy, a na sama mysl, ze czarnooka panne ktos, chocby nawet rodzony brat, moglby uderzyc, Dmitrijowi Prokofjewiczowi niebezpiecznie zaparlo dech w piersi. Za nic, nawet sobie samemu, by sie nie przyznal, ze chyba przyjalby z zadowoleniem taki obrot sprawy: niechby Awdotia Romanowna krzyknela: "Na pomoc!" albo cos w tym rodzaju, a wtedy on, Razumichin, pobiegnie i ja obroni.Dlatego siedzial skurczony, w napieciu wsluchujac sie w dobiegajace z pokoju odglosy, i byl gotow, jesli trzeba, w sekunde znalezc sie na gorze. Ale jego obawy (czy tez nadzieje) byly, jak sie zdaje, plonne. Czuty sluch Razumichina nie wylawial zadnych oznak klotni. Najpierw, ledwie Awdotia Romanowna przestapila prog, dolecialy z gory jakies ciche okrzyki, potem, prawie od razu, pochlipywania, ale raczej nie gorzkie, lecz, przeciwnie, radosne. Nastepnie szmer rownej, przygluszonej rozmowy. Dmitrij juz zaczal ganic siebie za niepotrzebna podejrzliwosc, gdy nagle glosy zrobily sie donosie, potem jeszcze donosniejsze i wkrotce na schodach slychac bylo kazde wypowiadane slowo. -Jakze... jakzes ty smial?! - z przerwami, jak gdyby dla nabrania oddechu, wykrzyknal najpierw glos kobiecy. Chociaz ton odpowiedzi byl zapalczywy, na razie nie mozna jej bylo zrozumiec. -Z czego wywnioskowales, ze skladam siebie w ofierze? Czy to nie za wysokie mniemanie o sobie? A i w ogole, czy to twoja sprawa? Dalam mu slowo! Za kogo chce, za tego wychodze! -Co to, to nie, Awdotio Romanowno! - przenikliwie krzyknal Raskolnikow. - Nie pozwole na to! Kogo chcesz ze mnie zrobic? Pasozyta? Alfonsa? Niech cie licho porwie razem z twoja ponizajaca ofiara! Moja siostra bedzie kupczyc soba, zebym za te cene zaczal przyszla kariere? Wtedy rozlegl sie odglos, ktorego tak sie obawial Razumichin - odglos policzka. Dmitrij z groznym pomrukiem zerwal sie z miejsca i wbiegl do pokoju, nawet nie zauwazywszy, ze barkiem naruszyl jeden z zawiasow. Ale nie zyskal sposobnosci obronic Awdotii Romanowny przed oszalalym bratem. Oczom Razumichina ukazal sie calkiem niespodziewany obraz. Rodion Romanowicz stal jak wryty, dotykajac palcami lewego policzka, ktory byl o wiele bardziej czerwony niz prawy. Panna zas kleczala przed nim, obejmujac go rekami, i plakala bezglosnie, szepczac: "Wybacz mi, wybacz...". Kiedy Raskolnikow zobaczyl przyjaciela, nie rozzloscil sie, ale usmiechnal troche zaklopotany. -A, to znowu ty, przybiegles na krzyk? Przedstawiam ci: to moja siostra, Dunia. Dopiero co dala mi w pysk, i zdaje sie, slusznie. Dunia, wstawaj, nie jestesmy sami. To moj kolega, Dmitrij Prokofjewicz Razumichin. Awdotia Romanowna tymczasem sama wstala. -My sie juz znamy - mruknela, nie smiejac patrzec na swiadka rodzinnej sceny. Zadziwiajaca rzecz: oczy jej poczerwienialy od lez, nos spuchl, ale teraz wydala sie Dmitrijowi jeszcze piekniejsza niz na schodach. -Czego sie gapisz? - Rodion Romanowicz, ktory nie wiadomo czemu wpadl w wysmienity nastroj, rozesmial sie. - Tacy juz jestesmy, rodzina Raskolnikowow. Afrykanie z Riazania. Policzek to najlepszy sposob na histerie, uznal w duchu Razumichin i tez sie usmiechnal. -Tak, juz ci lepiej, to widac. Oczy ci blyszcza. Bo nie uwierzylaby pani, Awdotio Romanowno, ale on jeszcze niedawno lezal tu plackiem. Dmitrijowi bylo niewyobrazalnie milo, ze moze zwracac sie do niej w ten sposob, calkiem naturalnie, i wypowiadac jej imie. -Przepraszam, Dmitriju Prokofjewiczu... Mysmy tu z Rodia troche sie posprzeczali. Ale z nami tak zawsze. Ledwie zdazymy smiertelnie sie poobrazac, juz sie godzimy. Bardzo go kocham, a on mnie. -Nie klam, nie klam - rzekl skonfundowany Raskolnikow. - To panienskie sentymenty. - I nagle zmienil temat: - Mitka, chciales mnie zaprowadzic do swojego detektywa. Idziemy, co? -A co z mamusia? - zawolala Awdotia Romanowna. - Obiecalam, ze wroce z toba, czeka na ciebie. Rodion Romanowicz skrzywil sie. -Moze... potem do niej wstapie. Musze zalatwic pewna sprawe. -To na pewno - poparl go Razumichin. - Od mojego krewnego, ktorego brat pani nazwal "detektywem", pozyczymy troche pieniedzy i odrobine przyodziejemy Rodiona Romanowicza. Bo jakze takie czupiradlo pokazywac pani mamie? Jeszcze sie przestraszy. Ten argument, oczywiscie, wydal sie pannie sluszny. -Dziekuje, ze troszczy sie pan o Rodie, Dmitriju Prokofjewiczu - powiedziala uprzejmie. - Niech pan tylko z nim pojdzie, dobrze? Nie wiem czemu, ale czuje sie spokojniejsza, kiedy pan jest w poblizu. Zadowolony Razumichin caly zalal sie rumiencem, a Raskolnikow uniosl brwi ze zdziwienia. -Zaraz odprowadze ja do domu, wchodzie na gore nie bede - Powiedzial. - Duniu, mieszkacie na Wozniesienskiej, tak? -Tak, niedaleko. Piotr Pietrowicz tymczasowo wynajal pokoj dla mnie i dla mamy - odrzekla siostra, wyjatkowo dobitnie wymawiajac imie narzeczonego. Na twarzy brata pojawil sie grymas. -A twoj detektyw gdzie mieszka? - zwrocil sie do Razumichina. -Na Oficerskiej. Taki szary dom z zielonym dachem, wiesz? Porfirij mieszka na pietrze, po lewej. To, bracie, rowny chlop, zobaczysz! Niedowiarek, sceptyk, cynik, lubi czlowieka nabrac, to znaczy nie nabrac, tylko wystrychnac na dudka, ale zna sie na rzeczy. Bardzo, bardzo rad by cie poznac. Wiesz, jest... -Za godzine spotkamy sie przed brama - przerwal mu Raskolnikow, znowu przechodzac od ozywienia do ponurego nastroju. - Zobaczymy, zobaczymy... Ostatnie slowa zostaly wypowiedziane ledwie doslyszalnie, pod nosem. Na tym przyjaciele sie rozstali, kazdy ruszyl w swoja strone. Za rogiem Dmitrij odwrocil sie, zeby jeszcze raz spojrzec na Awdotie Romanowne. Szla obok brata, wysoka, smukla, i cos do niego mowila, lekko przytrzymujac go za rekaw. Raskolnikow szarpnal lokciem, uwolnil sie. Razumichin westchnal i zaczal sie zastanawiac, jak tu sensownie spedzic cala godzine, ktora mial do dyspozycji. * * * W oznaczonym czasie obaj spotkali sie przed domem Porfirija Pietrowicza. Razumichin byl zasepiony, Raskolnikow podekscytowany, chyba nawet zanadto.Jeszcze z daleka, kiedy zobaczyl Dmitrija, zawolal ze smiechenr. -Ej, Romeo! Cozes sie tak wysztafirowal, wlosy utrefiles? -Nic nie trefilem. - Razumichin zlapal sie na haczyk, dotykajac wlosow i rumieniac sie, co jeszcze bardziej rozsmieszylo Rodiona Romanowicza. -Po prostu kwiecie rozane! A gdybys wiedzial, jak ci do twarzy w tej fryzurze! Romeo wzrostu dziesieciu werszkow! Zirytowany Dmitrij machnal na niego piescia, ale Raskolnikow, ciagle sie smiejac, uchylil sie i wslizgnal do bramy. Razumichin zwlekal przez chwile, potem tupnal ze zloscia i ruszyl w slad za nim. W tej chwili do okna na pietrze podeszli dwaj ludzie, Porfirij Pietrowicz i Zamiotow. -Przyszedl jednak - zauwazyl pierwszy. - To tak dla kurazu, z zuchwalosci. Po porannym ataku chce we wlasnych oczach nabrac pewnosci. No, boi sie, oczywiscie, tez. Wie, ze jest w kregu podejrzanych. Albo calkiem przeciwnie... -Jak to "przeciwnie"? - nie zrozumial Aleksandr Grigorjewicz. Komisarz westchnal. -A tak, laskawco, ze jest niewinny, nikogo nie zabil. Po prostu taki nerwowy, postrzelony chlopczyna. Wczoraj zemdlal, bo jest chory i bylo duszno, a mysmy tu wymyslili jakas bujde na resorach. Zaraz mu sie uwaznie przyjrzymy. W przedpokoju zadzwieczal dzwonek. Radca dworu jednak wcale nie myslal otwierac. Arcyspokojnie zapalil papierosa i zaciagnal sie dymem. Zamiotow chcial isc sam, ale sledczy go powstrzymal. -Nie trzeba, laskawco. Nie jest zamkniete. Mitia sam wejdzie. Chce popatrzec, jak nasz R.R.R. wkroczy do pokoju, to wazne. A pan, kochany Aleksandrze Grigorjewiczu, niech usiadzie tam, przy stole. Niby ze pan pisze jakies urzedowe pismo. Po tym omdleniu jest mi pan tutaj bardzo potrzebny. Niech pan sobie pisze, do rozmowy sie nie wtraca, tylko od czasu do czasu popatrzy uwaznie na obiekt. -O tak? - Zamiotow zmruzyl oczy. Porfirij Pietrowicz poruszyl wargami. -Albo, wie pan co, najlepiej w ogole nie patrzec. Jakby on w ogole nie istnial. Tak, laskawco, to jeszcze lepsze. Slychac bylo, jak otwieraja sie drzwi do mieszkania - Razumichinowi znudzilo sie ciagnac za sznur dzwonka. Dal sie slyszec dzwieczny smiech, potem gniewny okrzyk Dmitrija: "Tfu, ale z ciebie swinia!" - i do pokoju z halasem wpadli obaj studenci: jeden z calkiem spuszczona glowa i wsciekla mina, drugi wygladal tak, jakby z calej sily powstrzymywal sie, zeby nie parsknac smiechem. No i nie powstrzymal sie, w koncu parsknal. Razumichin jak niedzwiedz odwrocil sie w strone przyjaciela, machnal piescia i akurat trafil w okragly stoliczek, na ktorym stala szklanka po wypitej na szczescie herbacie; jedno i drugie runelo z halsem na podloge. -Alez, panowie, po co lamac krzesla, Skarb Panstwa przeciez na tym cierpi! - Porfirij Pietrowicz zacytowal zartobliwie Rewizora i wyciagnal reke, zeby sie przywitac. Od razu zorientowal sie, ze Rodion Romanowicz zawczasu obmyslil caly ten spektakl z beztroskim, niewymuszonym entree do mieszkania osoby, ktora na niego poluje (po wizycie w biurze policji student musial sie tego domyslic), i mimo woli zachwycil sie taka przebiegloscia. Porfirij Pietrowicz wysluchal prezentacji goscia, po czym uczestniczyl w bardzo milej, przyjaznej pogawedce, nie spuszczajac z Raskolnikowa oczu. Kierunek rozmowy sam sie nasuwal. Nie ukrywac, ze o wszystkim wiem, uznal radca dworu; przeciwnie, od razu przejsc do sedna sprawy. Nie do zabojstw, bo tu nic na niego nie mam, i on o tym doskonale wie, ale do najwazniejszej rzeczy, to jest teoryjki. Nadzwyczajnie spodobalo sie Porfirijowi Pietrowiczowi, ze gosc wcale nie patrzy na dobrze mu znanego Zamiotowa, ktory znakomicie radzil sobie z rola - skrobal cos po papierze i nawet okiem nie rzucil na studenta. -To moj pracownik, laskawco, przepisuje pewien malo znaczacy dokument - niedbale wyjasnil komisarz, sadzajac mlodych ludzi na kanapie, sam zas usiadl na krzesle. -Ja tego pana chyba gdzies widzialem - tak samo niedbale rzucil Raskolnikow. - Zreszta moge sie mylic. -Nie szkodzi, nawet jesli pan zapomnial. Czlowieczek zen najzwyklejszy, gdziez mu do pana, laskawco - konfidencjonalnie szepnal Porfirij Pietrowicz i puscil do Raskolnikowa oko. A w duchu upajal sie sytuacja. Najbardziej lubil te czesc swojego rzemiosla: pojedynek psychologiczny z przestepca. Ale tez, prawde mowiac, nieczesto spotyka sie takiego Raskolnikowa. Rodion Romanowicz swietnie zrozumial aluzje do zwyklego czlowieka. No jak, zignoruje czy wierzgnie? Komisarz z ciekawoscia patrzyl na siedzacego naprzeciw rozmowce. Nie wierzgnal; zaatakowal jak byk, rogami do przodu. -To ironiczna aluzja do mojego artykulu? - Raskolnikow odchylil sie do tylu i zlozyl rece na piersi. - Dmitrij mowil mi, ze pan go czytal i chcial ze mna podyskutowac. Ja zas do pana akurat nie po to przychodze. Mam zastawiony zegarek u lichwiarki, ktora zamordowano trzy dni temu. Zegarek wart jest niewiele, ale to pamiatka po ojcu, chcialbym go z powrotem. No wiec zglaszam sie do pana w sprawie zegarka... Ale jesli zyczy sobie pan porozmawiac o moim artykuliku - czemu nie. Nie narzekam na nadmiar czytelnikow, zwlaszcza tak... zainteresowanych. Radcy dworu bardzo sie spodobalo, jak Raskolnikow wymowil to ostatnie slowo, nawet mimo woli zapatrzyl sie na Rodiona Romanowicza. Twardy orzeszek, nie ma co. Ale to wlasnie mu sie podobalo. Porfiry Pietrowicz z luboscia wypuscil klab dymu i szykowal sie do nastepnego, troche subtelniejszego ataku na rozmowce, ale wtedy, niech go diabli, znowu zadzwonil dzwonek u drzwi. Natarczywie, nawet natretnie, tak ze juz po kilku sekundach bylo jasne: to nie jakas blahostka, musialo sie wydarzyc cos nadzwyczajnego. Zirytowany komisarz przeprosil gosci i wyszedl do przedpokoju, otworzyl szeroko drzwi i w progu zobaczyl ni mniej, ni wiecej, tylko samego Nikodima Fomicza z trzeciego rewiru. Zawsze spokojny, dobroduszny kapitan niepodobny byl do siebie. Siwe wasy podrygiwaly, oczy mrugaly strasznie szybko. -Znowu... Jasnie... Porfiriju Pietrowiczu, coz to takiego... - swoim zalosnym glosem wybelkotal szef rewiru. - Dopiero teraz powiadomili. Na Malej Mieszczanskiej... Po drodze postanowilem do pana... Porfirij Pietrowicz natychmiast oslabl i oparl sie o drzwi. Wydalo mu sie, ze spi i ze ma koszmarny sen, z ktorego za chwile na pewno sie obudzi. -Panne Siegel, Darie Francowne... W glowe. We wlasnym mieszkaniu... Na Malej Mieszczanskiej... Dopiero co... Kiedy bylo to konieczne, Porfirij Pietrowicz potrafil wziac sie w garsc - mial taka szczesliwa, a dla sledczego nawet niezbedna umiejetnosc. Pozbieral sie i teraz, w ciezkiej dla siebie chwili. -Niech no pan tu poczeka - polecil cicho kapitanowi, a sam zajrzal do pokoju i jak gdyby nigdy nic powiedzial: - To drobiazg, laskawco, wiadomosc z biura... Mitia, chodz no, kochany. Ale kiedy Razumichin wyszedl do przedpokoju, radca dworu sposepnial, zlapal krewniaka za koszule i ze zloscia wyszeptal: -Powiedz tylko jedno: czys Raskolnikowa przyprowadzil tu prosto z mieszkania? Nie rozstawaliscie sie chocby na chwile? -No, owszem, rozstalismy sie - zdziwil sie Dmitrij, mimo woli rowniez przechodzac na szept. - Na cala godzine. Spotkaksmy sie przed twoim domem. A co? Porfirij Pietrowicz palnal sie piescia w czolo i zmruzyl oczy. -Racje mial Zamiotow! Trzeba go bylo zatrzymac! To nie czlowiek, ale diabel! Razumichin strasznie sie zdziwil. -Kto diabel? Rodia? Naprawde go podejrzewasz? A co ma do tego, czy sie rozstawalisiny, czy nie? -W ciagu tej godziny, kiedyscie sie nie widzieli, zamordowano jeszcze jedna osobe. A teraz zarty na bok. Z blyszczacym wzrokiem Porfirij Pietrowicz chcial juz wrocic do pokoju, ale Dmitrij zlapal go za ramie. -Jesli zamordowano, to na pewno nie Rodia. Nie byl sam, odprowadzal siostre. -Nie sam? - Z komisarza jakby niewidzialna sila wyjela caly szkielet, zostawiajac tylko skore i miesnie; tak nagle skulil sie i oklapl. - Nie sam?! To ma swiadka? -Jeszcze jakiego! Przeciez to nie jego wspolniczka. To bracie, taka dziewczyna, ze nawet nie umialbym ci opowiedziec... O Raskolnikowie zapomnij, to bzdura... -Bzdura, bzdura... - zaczal belkotac nieszczesny, razony podwojnym ciosem sledczy. Malo ze dokonano nowego zabojstwa, trzeciego w ciagu trzech dni, to jeszcze jedyna wersja, ktora wydawala sie pewna, runela w gruzy. 8. Franc-macon Poznym rankiem, a wlasciwie w poludnie, Fandorin i Sasza jechali do kliniki w kwasnym humorze. Powodow bylo az nadto.Przede wszystkim "negatyw" Morozowa haniebnie ich oszukal - nie powiedzial, ze rekopis podzielony zostal na wiecej niz dwie czesci, ze jest jeszcze trzecia. Malo tego. Znalezli drugi fragment, ale odebrac go od szantazysty Luzgajewa bylo rzecza nieslychanie trudna. No i wreszcie sprawa poczatku rekopisu wygladala tez zupelnie idiotycznie. Kiedy wczesnym rankiem zadzwonila Sasza i powiedziala, ze w oknie Ruleta nadal nie widac oznak zycia, Nicholas kazal jej isc na milicje, do sledczego, ktory prowadzi sprawe napasci rozbojniczej na Filipa Borisowicza. Trzeba bedzie powiedziec, ze tozsamosc rabusia zostala ustalona, i oficjalnie zglosic utrate cennego rekopisu, ktory jest wlasnoscia rodziny Morozowow. Niech znajda i Ruleta, i manuskrypt, a problemem praw do relikwii trzeba bedzie zajac sie pozniej. Bo inaczej od narkomana trafi do jakiegos przypadkowego nabywcy, a wtedy szukaj wiatru w polu. Sasza tak wlasnie zrobila. Najpierw prowadzacy sledztwo kapitan ucieszyl sie, ze jest szansa zamkniecia beznadziejnej sprawy. Wzial ze soba ekipe, a Sasza zaprowadzila wszystkich do mieszkania Ruleta. Ale zmarkotnial, kiedy sie okazalo, ze gospodyni nie zna ani miejsca zameldowania lokatora, ani nazwiska, ani nawet imienia. Powiedzial wiec dziewczynie szczerze, po ojcowsku: "Nikt nie bedzie szukal twojego Ruleta. Gdyby chodzilo o morderstwo, mozna byloby sporzadzic komputerowo jego portret i wyslac list gonczy. A tu nie ma o tym mowy - uszkodzenie ciala, nawet nie ciezkie. Daj spokoj, czegos taka msciwa? Przeciez to cpakol, narciarz, i tak zdechnie jak pies gdzies w wychodku, ze strzykawka w reku". W istnienie rekopisu Dostojewskiego milicjant czy to nie uwierzyl, czy tez bylo mu to, jakby rzecz okreslila Wala, rybka plum. Na pozegnanie rzekl: "Obserwuj przez okno. Jesli sie zjawi - dzwon. Przyjedziemy i zgarniemy go". Ot, i cale sledztwo. Skoro na milicji nie mozna polegac, Nika odkomenderowal Walentine, zeby zrobila zasadzke. Teraz asystentka dzwonila co pol godziny i skarzyla sie na gospodynie. Ta pila w kuchni wodke (skutek hojnosci Wali) i juz przystapila do wykonania cyklu piesni ludowych a cappella. A zatem: pierwsza czesc rekopisu znajduje sie nie wiadomo gdzie. Druga ma szantazysta, ktory zada niesamowitych pieniedzy. No i, jak sie okazuje, istnieje jeszcze trzecia czesc, i o niej tez nic nie wiadomo. Jechali wiec teraz na nowe spotkanie z oblesnym Filipem Borisowiczem, ktory z pewnoscia juz na nich czekal i chichotal z uciechy. Wiedzial, ze przyjda znowu, bo co maja zrobic? A wtedy nasmieje sie do woli, co do tego nie ma zadnych watpliwosci. W recepcji usmiechnieta slicznotka powiedziala: -Pan Fandorin? Jest prosba, zeby wstapil pan do Marka Donatowicza. Nicholas zdziwil sie: skad lekarz naczelny wiedzial, ze sie tu znowu zjawie? -Dobrze, zajrze. -Moze ja zaczekam na pana w korytarzu, przed sala taty? - poprosila Sasza. - Sama nie wejde. Boje sie. Coz, nic dziwnego. Nicholas wszedl na pietro i zajrzal do gabinetu. Tym razem nie rozbrzmiewala indyjska muzyka, nikt nie lezal na podlodze w pozycji trupa. Zreczne paluszki sekretarki fruwaly nad klawiatura; na Fandorina Karinka prawie nie spojrzala. -Podobno Mark Donatowicz chcial sie ze mna widziec? -Prosze wejsc. Wzrok miniaturowej brunetki byl pusty i obojetny. Oczywiscie, caly zapas czulosci przeznaczala dla ukochanego szefa. -Jak tam wczorajsze zmagania? - spytal Nika, usilujac wyobrazic sobie, jak Karina, w bialym kimonie z czarnym pasem mistrzowskim, zadaje blyskawiczne ciosy swoimi stalowymi nozkami. -Jak zawsze. Pierwsze miejsce - odpowiedziala tym samym beznamietnym tonem i powtorzyla: - Prosze wejsc. Twarda jak kamien, pomyslal Fandorin. Co za czasy nastaly! Epoka malomownych, energicznych kobiet i gadatliwych, refleksyjnych mezczyzn. Zdaje sie, ze Wala zrobil dobry wybor. W gabinecie na Nicholasa czekala niespodzianka. Nie bylo tam Marka Donatowicza, w jego fotelu siedzial Arkadij Siergiejewicz Siwucha i obserwowal jak Oleg, genialny nastolatek, gra na komputerze lekarza naczelnego w jakas "strzelanke". W kacie na krzeselku przycupnal ochroniarz Igor, w skupieniu czytajac pismo "Zdrowy Mezczyzna". -Doktor zrobil Olegowi zastrzyk, za trzydziesci minut zrobi mu jeszcze jeden. Na razie siedzimy tu i czekamy - rzekl sponsor, wstajac i witajac sie z Nicholasem przez biurko. -Lubi mnie meczyc - burknal chlopaczek, poprawiwszy swoja niesamowitych rozmiarow czapke. - Specjalnie wymysla rozne gowna. Siwucha powiedzial lagodnie: -Nie mow tak. Mark Donatowicz to lekarz z bozej laski. -Lekarze z bozej laski to wylacznie sadysci. Taki lekarz to sadzio, ktory uwielbia krajanie ciala i duszy. Przez to sami czuja sie bogami. A masz, smierdzielu! - wrzasnal wyrostek, puszczajac dluga serie klawiszem spacji. - Kurde, uciekl! Od razu po tej eksplozji dzieciecej bezposredniosci zwrocil sie do ojca, calkiem innym tonem: -Tato, zabierz mnie stad. No, prosze! Pod oczami Olega zalegly ciemne cierpietnicze kregi, wzrok zas mial taki ciezki i posepny, ze Fandorin przypomnial sobie Wczorajsza wypowiedz o podeszlym wieku. Na co on w koncu choruje? Co tu z nim robia? -Przeciez sie umowilismy. - Arkadij Siergiejewicz poklepal syna po rece. - Dwutygodniowy cykl terapii. Wytrzymaj. Doktor obiecal, ze bedzie efekt. Przynajmniej puszek. Moze zreszta Siwucha nie powiedzial "puszek", ale uzyl jakiegos innego slowa - bo Oleg akurat gwaltownie obrocil sie w fotelu, stuknal w klawisz, i po monitorze znowu poszla seria. Z cala pewnoscia jednak slowo konczylo sie na "szek"*.Wszystko to wydalo sie Nicholasowi bardzo dziwne. I sama rozmowa, i obecnosc gosci w gabinecie, i to, ze sekretarka powiedziala "prosze wejsc". Gotow byl isc o zaklad, ze czekano tu na niego. Dlatego nic nie powiedzial, tylko pytajaco spojrzal na sponsora. -Nie myli sie pan, Nikolaju Aleksandrowiczu. Rzeczywiscie przyjechalem po to, zeby z panem porozmawiac. - Siwucha wskazal fotel. - Niech pan siada, prosze. Rozmowa troche potrwa. -Na jaki temat? I skad pan wiedzial, ze tu przyjade? - ostroznie spytal Fandorin, ale usiadl w fotelu. -Zdychaj, gnoju! - przenikliwie krzyknal Oleg. Arkadij Siergiejewicz zapalil fajke i z przyjaznym usmiechem przygladal sie rozmowcy. Przyjemnie zapachnialo wonnym tytoniem. -Nadszedl czas, by odkryc karty. Pan, Nikolaju Aleksandrowiczu, jest czlowiekiem fenomenalnie domyslnym. Tak czy owak, szybko by pan sam wszystko zrozumial i rozzloscil sie na mnie za moje intrygi. A ja chce, zeby nasze stosunki byly przyjazne i rzeczowe. Co do "fenomenalnej domyslnosci" wyraznie przesadzil, bo to zdumiewajace oswiadczenie wprawilo Fandorina w poploch. Przeniosl wzrok na ochroniarza. Ten jak gdyby nigdy nic szelescil lsniacymi kartkami. -Teraz wiem z cala pewnoscia: jest pan dokladnie takim czlowiekiem, jakiego mi potrzeba. Nie bez powodu mowi sie, ze prawdziwy z pana mistrz w swoim fachu. -Jakim fachu? - Nika sciagnal brwi. -Jest pan wlascicielem firmy "Kraj Rad", ktora pomaga klientom rozwiazywac wszelkie trudne problemy. Niech wiec mi pan pomoze, popracuje dla mnie. Jestem bardzo obiecujacym klientem. Niech mi pan doradzi, jak odzyskac trzecia czesc rekopisu. Wyraz twarzy Nicholasa byl prawdopodobnie az nadto wymowny, bo Siwucha rozesmial sie wesolo. -Dziwi sie pan? Mial pan po prostu zbyt malo czasu, zeby przeanalizowac fakty. Filip Borisowicz leczy sie w tej swiatyni nauki nieprzypadkowo. Widzi pan, to ja jestem prawdziwym wlascicielem rekopisu Dostojewskiego. Porozumielismy sie z Morozowem i spisali umowe kupna - sprzedazy. Dalem mu zadatek. I to niemaly. -Jak to, pan tez? - wybelkotal Nika, ktory jeszcze nie zdazyl przetrawic informacji. -Co znaczy "tez"? Ma pan na mysli Luzgajewa? Nie, zaplacilem prawdziwa cene, nie tak jak ten nedzny oszust. Wiem o wszystkim. Prosze sie nie obrazac, jeszcze wczoraj umiescilismy mikrofon w panskim samochodzie. Musialem wiedziec, co pan bedzie robil. Zaczal pan calkiem obiecujaco: sklonil pan Morozowa, zeby cos podpowiedzial (w sali, ma sie rozumiec, tez jest podsluch). Potem absolutnie genialnie rozwiazal pan lamiglowke. Omawial pan to w samochodzie ze swoja pomocnica, pamieta pan? A tresc rozmowy z Luzgajewem przekazal pan Saszy telefonicznie, mam wydruk. No, co za kreatura z tego kolekcjonera! Piecdziesiat tysiecy funtow zaplacil, a jakze! A pamieta pan, jak sie zaczal wiercic, kiedy pan wspomnial o P.P.P.? No, o pierscieniu Porfirego Pietrowicza? Bo pierwszy raz o tym uslyszal! To ja zdobylem pierscien, zaplacilem za niego okragla sume, a Luzgajew i to chcial zabrac. Wszystko slyszalem! Nika tylko przelknal sline. Podsluch? W sali Morozowa, w metrocabie? I Siwucha ma czelnosc przyznawac sie do tego tak otwarcie? Ale Arkadij Siergiejewicz uprzedzil pelna oburzenia tyrade, ktora juz - juz miala pasc z ust Niki. -Prosze wybaczyc, ze dzialalem nie tylko we wlasnym interesie, ale i w interesie Saszy. Kiedy wczoraj z nia pana zobaczylem, od razu zrobilem sie czujny. Bo wokol tego rekopisu krazy pelno sepow. Nieprzypadkowo podszedlem, zeby sie z Panem poznac. Od razu zdobylem informacje o Nikolaju Aleksandrowiczu Fandorinie. A kiedy dowiedzialem sie, kim pan jest, pomyslalem, ze sam los pana do mnie sprowadzil. Lewon Konstantinowicz ma o panu jak najlepsza opinie. - Siwucha powolal sie na jednego z bylych klientow "Kraju Rad"*, dyrektora banku. - I jeszcze kilku bardzo szanowanych ludzi. Milo bylo to slyszec, wiec Nicholas przemowil juz nie tak ostro, jak zamierzal:-Dlaczego nie wyjasnil mi pan wszystkiego od razu, jeszcze wczoraj? Po co te podsluchy? -Musialem sie przekonac, czy poradzi sobie pan z takim skomplikowanym zadaniem. Jak ja sie nameczylem nad tym cholernym psycholem Morozowem! Bez skutku. Ani kij nie skutkuje, ani marchewka. Tylko sie z czlowieka natrzasano, sam pan tego doswiadczyl na sobie. Slyszal tez moja wczorajsza historie. Ma wydruk, uswiadomil sobie Nika i znowu wpadl w gniew. -Osiagnal pan wspanialy rezultat - ciagnal Siwucha, jakby nie dostrzegal, ze wzrok Fandorinowi pociemnial. - Znamy osoby, ktore posiadaja pierwsze dwie czesci rekopisu. Zdobycie samego materialu to kwestia techniczna. Ale jest tez, jak sie okazuje, trzecia czesc. Chcialbym dac panu zajecie. Prosze mi znalezc koncowke. Bezzwrotna zaliczka - sto tysiecy rubli (Lewon Konstantinowicz uprzedzal mnie, ze jest pan patriota i nie bierze honorariow w walucie obcej). Jesli wynik bedzie pozytywny, dostanie pan jeszcze pol miliona. Plus oczywiscie zwrot wszystkich wydatkow. Prosze nie zapominac i o Saszy. Kiedy zdobede rekopis, bedzie mogla rozliczyc sie ze Szwajcarami. A leczenie Filipa Borisowicza i tak juz oplacilem. Co do Saszy, mial racje. Honorarium tez proponowal wysokie, bardzo wysokie. "Krajowi Rad" jeszcze nigdy tyle nie zaplacono, nawet za bardziej pracochlonne zamowienia. A poza tym Nika sam chcial sie dowiedziec, jak posuwalo sie dalsze sledztwo Porfir ego Pietrowicza i kto dokonal tych zabojstw - Raskolnikow czy tez jakas inna postac, ktora moze w ostatecznej wersji Zbrodni i kary sie nie znalazla. To wszystko byly argumenty "za". Ale byl tez jeden "przeciw". Istotny. Nika nie ukrywal, o co chodzi: -Nie jestem pewien, czy chce pracowac dla takiego klienta jak pan. Sztuczka z podsluchem mi sie nie podoba. Kim pan wlasciwie jest? Sponsor usmiechnal sie z zaklopotaniem i odpowiedzial nie od razu: -Mowiono mi, ze potrafi pan oszolomic rozmowce prostym pytaniem, na ktore za cholere nie ma odpowiedzi. - Wypuscil klab dymu. - Kim jestem? Okreslic siebie samego to zadanie nielatwe. Pan przeciez nie pyta o nazwisko, zna je pan. Ze jestem poslem do Dumy Panstwowej, to widac po znaczku. Ale kim jestem? No, biznesmenem, specjalista od inwestycji korporacyjnych, ale to chwilowe zajecie. Bezczelny Olezka ubliza mi od samcow rwacych sie, by przewodzic stadu. Absolutnie sie nie zgadzam. - Arkadij Siergiejewicz nagle chytrze spojrzal na Fandorina i znizywszy glos, powiedzial: - Ej, bylo nie bylo. Przyznaje sie bez bicia. Jestem franc-macon, i tyle! Nika byl przygotowany na wszystko, ale nie na to. -Czlonek lozy masonskiej? - zdziwil sie. - A czy oni jeszcze istnieja? Myslalem, ze tylko na Zachodzie... -Diabli wiedza, czy loze istnieja, czy nie. Jestem masonem w innym sensie. W sensie duchowym, psychicznym. Jestem wolnomularzem, rozumie pan? Nie, Nicholas nie rozumial. Ale nie mial okazji zadac kolejnego pytania - Siwucha przemowil sam, z wielka ochota. Widac bylo, ze potrafi mowic. Na pewno z tego nieprzewidywalnego osobnika bylby znakomity prezenter telewizyjny albo polityk. Pykajac z fajki, biznesmen zaczal swoja opowiesc. O wolnomularzu Wie pan, Nikolaju Aleksandrowiczu, czym przypominam historycznych franc-macons? Tez cenie tylko dwie rzeczy: wolnosc i tworczosc. Te dewize mialem w kampanii wyborczej wypisana na wszystkich plakatach i ulotkach. Zawsze marzylem o tym, zeby cos budowac, tworzyc i od nikogo nie zalezec. Ale jednoczesnie zawsze zalezalem od otoczenia i wiecznie budowalem nie to, co bym chcial, ale najrozmaitsze kretynstwa.Wie pan, w dziecinstwie, kiedy formuje sie charakter, czlowiek najlepiej sie hartuje, gdy ma jakis feler, niewazne, rzeczywisty czy urojony. Bo wowczas albo sie ugnie pod jego ciezarem, albo przeciwnie, przezwyciezy defekt i potem juz niczego sie nie leka. Zna pan te wszystkie czytankowe historie: jakala Demostenes uczacy sie mowic z kamykami w ustach, zeby zostac wielkim mowca. Albo sportowiec z chorym kregoslupem, ktory z inwalidy staje sie pierwszym silaczem planety. Et cetera, et cetera. W moim wypadku feler byl smieszny. To znaczy teraz sie taki wydaje, ale w dziecinstwie myslalem, ze los obszedl sie ze mna bardzo niesprawiedliwie. Nie mozna zyc na swiecie z nazwiskiem Siwucha! Jesli ktos sie tak nazywa, wybor ma prosty: albo zostaje blaznem, albo z idiotycznego nazwiska robi, jak teraz mowia, brand. Zeby nazwisko "Siwucha" zabrzmialo dumnie, trzeba bylo sie postarac, i to jeszcze jak! Ale dzieki Bogu, mialem poprzednikow. Nazwisko "Puszkin" tez smieszylo wspolczesnych, przyszle slonce literatury rosyjskiej przezywano i "Muszkin", i "Duszkin". A Lew Tolstoj, czyli Gruby - czyz to nie smieszne? Czytalem, ze koledzy pulkowi nazywali go: Tygrys Chudoj. Albo wezmy firme Dunhill, ktora wyprodukowala te fajke. Brzmi wielce arystokratycznie, i nikt juz nie pamieta, ze nazwisko jej wlasciciela pochodzi od "Dunghill", czyli "kupy gnoju". Wie pan, Nikolaju Aleksandrowiczu, bylem dzieckiem marzycielskim i skrytym. Kiedy po raz pierwszy przeczytalem o wolnomularzach, mialem wizje. Taki wyrazny obraz. Ze stoje na szczycie wysokiego muru jakiejs niedokonczonej budowli, z kielnia w reku. W dole widze olbrzymie miasto, wiatr rozwiewa mi wlosy, nikogo dookola nie ma, a ja klade cegly i spiewam piosenke o monterach pracujacych na wysokosci. Smieszne? Od tej pory minelo czterdziesci lat albo cos kolo tego, i nic sie nie zmienilo. Jestem wysoko na murze, sam, z kielnia. Tylko wlosy mi sie nie rozwiewaja. Arkadij Siergiejewicz poklepal sie po glowie - gladko wygolonej albo lysej - i rozesmial sie. Wyglaszajac swoj monolog, caly czas patrzyl rozmowcy w oczy, wiec Nika po prostu fizycznie czul: posel czaruje go, bajeruje jak dziewczyne. Stary chwyt zawolanych gadul - omotac szczeroscia wypowiedzi, oplesc pajeczyna slow. Coz, niech oplata. Klienta lepiej pozna sie, gdy mu sie pozwoli mowic o "sobie, ukochanym". O pewnej Sile Wiedzialem jednak dobrze: zanim zdobedzie sie tytul wolnego mistrza, trzeba dlugo pracowac jako czeladnik. A co to znaczy? Zyc zgodnie z regulaminem i zasadami cechu. Zawsze tak wlasnie zylem, czekajac, az nadejdzie moj czas. Wszyscy wstepowali do KPZR - ja tez wstapilem. Wszyscy wystapili z KPZR - ja tak samo. Wszyscy rzucili sie do handlu komputerami - ja od razu tam jestem. Wszyscy przerzucili sie na ropociagi i portfele inwestycyjne - Siwucha uczynil to jeden z pierwszych. Wszyscy sa bandytami - i ja jestem bandyta. Wszyscy koncza z bandytyzmem - stalem sie wcieleniem praworzadnosci. Wszyscy sa poslami - ja tez jestem w parlamencie. Prosze zwrocic uwage, caly czas z ramienia partii rzadzacej, jakkolwiek by sie nazywala.Ciagle jednak mialem lepsza sytuacje niz inni, tacy sami jak ja. Dlatego ze dla nich pieniadze czy ten parszywy mandat posla - to cel zycia, a dla mnie srodek. Kim tamci sa? Zuki gnojaki, a ja - wolny mularz. Jak sie wybije na mistrza, to nabuduje takich rzeczy, ze caly swiat otworzy usta. Los mnie wiec ochrania, nie pozwala skrzywdzic. Poruszylem sprawe najwazniejsza. Malo z kim o tym rozmawialem, a panu powiem. Od pewnego czasu zaczalem podejrzewac, ze nic w moim zyciu nie dzieje sie przypadkiem, ze mam jakas szczegolna misje, ktora koniecznie musze wypelnic. I niech kazdy, kto stanie mi na przeszkodzie, ma sie na bacznosci. Prosze nie patrzec na mnie jak na wariata. Nie jestem stukniety. Po prostu istnieje jakas Sila, ktora mi sprzyja. To nie majaczenie, to fakty. -Mowi pan, zdaje sie, o Bogu? - przerwal Nika i pomyslal: co tez to za czasy nastaly... Kazdy kombinator roi sobie, ze jest wybrancem opatrznosci. Siwucha sposepnial. -Nie wiem. To nie na moj rozum. Przytocze panu teraz kilka faktow, a ocenic je prosze juz samemu. Posel obejrzal sie na syna, ale tamten nie slyszal - rozstrzeliwal na ekranie jakies straszydla z innych planet, gniewnie dogadujac: "Yesss! Yesss!". Ochroniarz Igor wpisywal cos na stronie pisma - na pewno rozwiazywal krzyzowke. O pewnej Sile (ciag dalszy) Na poczatek historia, ktora mi sie przydarzyla dziesiec lat temu, w rozkwicie epoki bandytyzmu. Mialem wlasnego bandziora o ksywce Szyka. "Specjalista od rozwiazywania problemow" - tak to sie nazywalo. Placilem Szyce procent od zyskow, no a on... rozwiazywal problemy. Nie bede opowiadal jakie, zeby sie nie rozpraszac. Nie, naprawde, pomijam szczegoly wylacznie po to, by oszczedzic czas, nie mam powodow do obaw. Nie zebym byl krysztalowo czysty wobec prawa (wsrod nas, poszukiwaczy zlota lat dziewiecdziesiatych, nie ma ludzi czystych) - po prostu naleze do partii rzadzacej, nikt nie bedzie grzebal w mojej przeszlosci. Rozne, oczywiscie, rzeczy mi sie zdarzaly, ale moje dawne figle sa o wiele mniej ciekawe niz to, co panu teraz opowiem.Krotko mowiac, miedzy mna a Szyka doszlo do nieporozumien. Zakladalem, ze pracuje dla mnie i dostaje honorarium za uslugi, a on, jak sie okazalo, sadzil, ze to ja dla niego pracuje i place mu haracz. Na tym tle wlasnie sie poklocilismy. Szyka zaczal mi wiec grozic, nawet u mnie w domu, przy obiedzie. Naplul mi do kieliszka i wylal wino na obrus. Uwielbial efekty i czesto wyrazal sie metaforycznie. Juz nie zyjesz, mowi. Zniszcze cie, wykasuje z pamieci. Znikniesz bez sladu, jakby cie nie bylo. A potem wyszedl, trzaskajac drzwiami. Przyznam sie, ze dostalem niezlego stracha - bo moj "partner biznesowy" i jego druzyna mieli reputacje ludzi powaznych. Natychmiast wyslalem Olezke i Igora na dacze do kolegi ze studiow; nie widzialem go ze dwadziescia lat. Sam pognalem na lotnisko - i do Czech. Stamtad, zeby zmylic pogon, samochodem do Wenecji, wynajalem jacht i poplynalem na wyspy greckie. Dzwonie do Igora z Rodos. Pytam, jak tam sprawy. A Igor: Wracaj, wszystko w porzadku. Szyka przepadl. Bez sladu. Sam sie wykasowal. Gdzie zniknal, dlaczego - do tej pory jest dla mnie zagadka*. A cala druzyna Szyki sie rozpadla.No, ja, jak to sie mowi, przezegnalem sie i uznalem, ze po prostu mialem szczescie. Dalej zytem. O zadnej Sile jeszcze wtedy nie myslalem. Tyle ze podobne wypadki zaczely sie powtarzac. Trzeba wiec bylo byc naprawde gluchym, glupim i slepym, zeby sie nie zastanowic. Na przyklad cos takiego. To bylo w dziewiecdziesiatym osmym. W czasie krachu walutowego. Akurat przed siedemnastym sierpnia dokonalem operacji wymiany. Wielka sume w rublach zamienilem na dolary, po szesc za dolara. Atu nagle masz - nie kupisz nawet po osiemnascie. Partner, ktory wzial ode mnie ruble, strasznie sie obrazil. A to nie byle kto, wiceminister. Wtedy wielcy urzednicy bez problemu laczyli sluzbe panstwowa z biznesem, a raczej na odwrot: biznes ze sluzba. Teraz oczywiscie tez, ale juz nie tak bezczelnie. Wiceminister zazadal zwrotu swoich dolarow. A ja nie mialem zamiaru - niby z jakiej racji? Gosc zaczal mnie gnebic, i to na serio: kontrole podatkowe, show z kominiarkami - wie pan, OMON-owcy wdzieraja sie do biura i wywracaja wszystko do gory nogami. No i inne podobne przyjemnosci. Dran posunal sie do tego, ze wytoczyl mi sprawe karna za pewien biznesik, w ktorym zreszta sam mial udzialy. Dzwonie do niego: co ty draniu, wyrabiasz? Przeciez jestes wierzacy, pielgrzymujesz do swietych miejsc, Bog cie pokarze za taka wolnoamerykanke. A on na to, oddawaj kase - bedzie po sprawie. Nie mialem jeszcze wtedy mandatu poselskiego. Jeszcze w trakcie przesluchania zalozyli mi kajdanki i do kryminalu, do Matrosskiej Tiszyny. Odsiedzialem trzy dni, nagle mnie wypuszczaja. Okazuje sie, ze mojego wroga Bog faktycznie pokaral. W calkiem niedwuznaczny sposob*. Wiceminister naprawde byl strasznie pobozny. W dzien bierze w lape, wykorzystuje pozycje sluzbowa, jak sie da, a wieczorem modli sie, kolana wygniata pod krzyzem. Mial specjalny krzyz, przywiozl go z Uralu jako cenny podarunek: malachitowy, a Chrystus wyrzezbiony z jaspisu. Dwadziescia kilo albo i trzydziesci. I dwa dni po moim aresztowaniu, kiedy sie modlil, krzyz jakims cudem urwal sie z haka i walnal go w prosto w ciemie. Gosc padl trupem na miejscu. Niezle, co?Wybieram oczywiscie najefektowniejsze historie, ale byly tez inne. Nie raz i nie dwa ratowal mnie moj masonski Bog. Ledwie pojawi sie grozny nieprzyjaciel i zaczyna stwarzac problemy - od razu przychodzi na niego kryska. Niektorzy, tak jak Szyka, po prostu znikneli i juz. Stuprocentowa tajemnica. Z innymi bywalo jeszcze ciekawiej. Ostatni cud zdarzyl sie calkiem niedawno. W czasie kampanii wyborczej w moim okregu, jednomandatowym. Moze pamieta pan, pisano o tym w gazetach. W gre wchodzil tylko jeden powazny rywal. Wedlug wszelkich ocen, mialem przegrac z nim piecioma - dziesiecioma procentami. Dziewiatego maja, w Dzien Zwyciestwa, facet plywal jachtem po Zalewie Istrinskim. Sam, prosze wziac pod uwage. I nagle, ni stad, ni zowad, na jachcie wybuchl pozar*. Jacht byl solidny, ze starego angielskiego drewna. Najpierw zapalil sie zagiel, potem ster. Moj rywal ledwo zdazyl dac nura do wody. Utonac nie utonal, mial kamizelke, ale to poczatek maja, temperatura wody - osiem stopni. Zanim go wylowili, minelo pol godziny. Wychlodzil sobie wszystko w cholere i o wyborach nie bylo co myslec. Do dzisiaj jezdzi na wozku, caly pokrecony. A ja nawet nie bardzo sie zdziwilem. Wiedzialem: moja masonska Sila mi pomoze. Nie petaj sie wolnemu mularzowi pod nogami. -Zdaje sie, ze pan nie po raz pierwszy to opowiada - troche sarkastycznie rzekl Fandorin, ktory jeszcze nie zdecydowal, jak potraktowac dziwna historie. Bylo jasne, ze Siwucha chce sie wydac interesujacy. Ale co tutaj jest prawda, a co fantazja? Nawiasem mowiac, o kandydacie, ktory omal nie utonal w czasie zeglugi, rzeczywiscie wspominano w wiadomosciach. W kazdym razie Arkadij Siergiejewicz z pewnoscia nie wygladal na szalenca. Posel sie rozesmial. -Czyzby nie udalo mi sie pana zaintrygowac? -Owszem, udalo sie - przyznal Nicholas. - Historia jest zajmujaca, i o wolnym mularzu tez pieknie pan opowiedzial. Ale zanim zgodze sie dla pana pracowac, prosze mi powiedziec, po co panu rekopis Dostojewskiego? Dlaczego gotow jest pan przeznaczyc na jego poszukiwania tyle czasu, sil i pieniedzy? Czyzby panskie portfele inwestycyjne przynosily za maly dochod? -No, po pierwsze, na sprzedazy rekopisu mozna niezle zarobic, a pieniedzy, jak wiadomo, nigdy nie jest za wiele. Tracic szanse pewnego zysku, czyli, jak teraz mowia, nachapania sie, to dla biznesmena ciezki grzech. Ale kiedy Morozow zwrocil sie do mnie, nie myslalem o pieniadzach. Rozumie pan, ze to szansa wyrwania sie z tlumu nuworyszy, ktorych imie - legion; dzieki temu moge w koncu stac sie kims, to znaczy zdobyc prawdziwa wolnosc. Miliony mozna stracic, te blaszke - pogardliwie spojrzal na odznake posla - tym bardziej. Ale jesli czlowiek jest kims, staje sie praktycznie niezatapialny. Kazdy napredce wzbogacony, kiedy dosiegnie okreslonego poziomu, szuka sobie jakiejs cudownej tyczki, dzieki ktorej wyskoczy ponad tlum i zostanie kims wyjatkowym. Jeden kupuje klub pilkarski, inny jajka Fabergego, jeszcze inny - obrazy Malewicza. Ale Dostojewski jest najpewniejsza inwestycja. Arkadij Siwucha przywraca ojczyznie i swiatowej kulturze nieznane dzielo klasyka. To przeciez sensacja na wielka skale! Smieszne nazwisko "Siwucha" na trwale zwiaze sie z wielkim nazwiskiem "Dostojewski". Zostane tym Siwucha, ktory... Rozumie pan? Bardzo potrzebuje tego rekopisu. Jestem jego prawnym wlascicielem. Zanim Morozow wymyslil, ze zwroci sie do mnie, byl u kolekcjonera autografow i, jak sie okazuje, jeszcze u kogos, zostawil kazdemu po kawalku tekstu. Ale ostatecznie wybral mnie. Dlatego ze Siwucha potrafi znalezc odpowiednie podejscie. Przeciez nasz docent filologii w sprawach pienieznych byl kompletnym jeleniem. Kazda suma powyzej tysiaca dolarow wydawala mu sie fantastyczna, nie umial liczyc zer. Od razu zrozumialem: takiego trzeba brac na konkrety. P.P.P., ten pierscien, niedawno odkupilem od pewnego kolekcjonera. Nie wiadomo, czy to ten sam egzemplarz, ktory prawnicy zamierzali ofiarowac pisarzowi - nie zdazylem zrobic ekspertyzy. Ale tez cztery karaty i napis sie zgadza. Wie pan, od dawna interesuje sie wszystkim, co jest zwiazane z Fiodorem Michajlowiczem. Takie hobby. Na pierscien nawet Morozow sie zlapal. Od razu, jak go zobaczyl, rece mu sie zatrzesly, wiec pomyslalem sobie: dobra nasza. Podpisal ze mna umowe, wszystko jak trzeba. Prosze, moze sie pan przekonac. Fandorin popatrzyl. Przekonal sie. Umowe miedzy Filipem Morozowem (zwanym dalej "sprzedawca") a Arkadijem Siwucha (zwanym dalej "nabywca") sporzadzono zgodnie ze wszelkimi regulami. Rekopis Fiodora Dostojewskiego wraz z dokumentacja (zwany dalej "materialami") przechodzil na wlasnosc nabywcy za wynagrodzeniem skladajacym sie z dwoch czesci. Pierwsza: zloty pierscien antykwaryczny z brylantem wagi 3,95 karata, majacy wartosc historyczno-kulturowa. Druga: pieniadze - 100 000 euro, z ktorych 30% wyplacone mialo byc natychmiast po podpisaniu umowy, a reszta - po przekazaniu kompletu materialow. -Jak pan widzi, podpisalismy ja cztery dni temu, to znaczy, w przeddzien objawienia sie fors maior w postaci urazu czaszkowo-mozgowego - z westchnieniem rzekl wolno - mularz. Fandorin mial tylko jedno pytanie: -A co to za "dokumentacja"? -Zaraz pokaze. Ale najpierw krotki wstep. O Stellowskim pan oczywiscie slyszal. To wydawca, ktory wykorzystal ciezka sytuacje Fiodora Michajlowicza i wcisnal mu feralna umowe - objasnil posel tonem doswiadczonego wykladowcy. Nawet nazywa Dostojewskiego imieniem i patronimikiem, jak cale bractwo specjalistow, zauwazyl Nika. -O tym przedsiebiorcy Fiodor Michajlowicz pisal pozniej: "Stellowski stal sie dla mnie prawdziwa udreka, sni mi sie wrecz po nocach" - ciagnal Siwucha, wyjmujac jakies papiery z teczki. - Oto kserokopia listu, w ktorym Fiodor Michajlowicz sam opisal cala historie. Niech pan przeczyta - od miejsca zaznaczonego czerwonym flamastrem. Nika wzial kartke zapisana znajomym, regularnym charakterem pisma. Stellowski nabyl ode mnie dziela latem 65 roku w taki oto sposob: bylem w okropnej sytuacji. Po smierci brata w 64 roku wzialem na siebie niemalo jego dlugow, wlasnych zas 10 000 rb. (ktore dostalem od ciotki) zuzylem na dalsze wydawanie "Epoki", pisma brata, z korzyscia dla jego rodziny, nie posiadajac w tym pismie zadnych udzialow i nawet nie majac prawa umiescic na okladce wlasnego nazwiska jako redaktora. Pismo upadlo, musialem dac temu spokoj. Nadal wszakze, jak moglem, placilem dlugi brata i jego pisma. Wystawialem sporo weksli, miedzy innymi (zaraz po smierci brata) niejakiemu Demisowi. Ow Demis przyszedl do mnie, blagajac, zebym weksle brata przepisal na swoje nazwisko (Demis dostarczal bratu papieru) i dal slowo honoru, ze bedzie czekal tak dlugo, jak zechce. No wiec przepisalem. Latem 65 roku zaczynaja mnie nekac w sprawie weksli Demisa i jeszcze czyichs (nie pamietam). Z drugiej strony, takze pracownik drukarni (wowczas Pratza) Gawrilow, okazal swoj weksel na 1000 rb., ktory mu wystawilem, potrzebujac pieniedzy na kontynuacje wydawania cudzego pisma. A chociaz nie jestem w stanie dowiesc tego przed sadem, wiem z pewnoscia, ze cala te intryge z naglym zadaniem splaty (zwlaszcza weksli Demisa) uknul Stellowski: on tez wyslal wtedy Gawrilowa. W tym samym czasie przesyla mi nieoczekiwana propozycje: czy nie sprzedalbym praw do swoich dziel za trzy tysiace, i nie napisal nowej powiesci etc. etc. - to znaczy na warunkach absolutnie ponizajacych, nie do przyjecia. Gdyby troche poczekal, tobym wzial od ksiegarzy za prawo wydania przynajmniej dwa razy tyle, a gdyby czekal rok, to oczywiscie trzy razy tyle, bo rok pozniej sama Zbrodnie i kare sprzedalem w drugim wydaniu za 7000 dlugu (wszystko to za pismo, wobec Bazunowa, Pratza i pewnego dostawcy papieru). W ten sposob na pismo brata i jego dlugi wydalem 22 albo 24 tysiace, tzn. zaplacilem z wlasnych srodkow, i teraz jeszcze ciazy na mnie dlug do pieciu tysiecy. Stellowski dal mi wtedy 10 czy 12 dni czasu do namyslu. A to przecie byl termin opisania majatku i aresztu za dlugi. Prosze zauwazyc, ze weksle Demisa okazal radca dworu, niejaki Boczarow (kiedys sam pisywal, tlumaczyl Goethego, teraz zas jest chyba sedzia pokoju na Wyspie Wasiljewskiej). Przez te dziesiec dni miotalem sie wszedzie, zeby zdobyc pieniadze na splate weksli i uniknac sprzedazy dziel Stellowskiemu na takich okropnych warunkach. Bylem u Boczarowa 8 razy i nigdy nie zastalem go w domu. W koncu dowiedzialem sie, ze Boczarow to dawny przyjaciel Stellowskiego, zalatwia jego sprawy etc. etc. Wtedy sie zgodzilem i spisalismy te umowe. Splacilem Demisa, Gawrilowa i innych, a z pozostalymi 35 polimperialami pojechalem za granice. Nicholas zwrocil kartke. -Tak, niezly ananas z tego Stellowskiego. -Czlowiek interesu, bratnia dusza. - Arkadij Siergiejewicz wzruszyl ramionami. - Tez lubil sie nachapac. Dawniej, przed Morozowem, nikt z literaturoznawcow nie zajmowal sie powaznie postacia Stellowskiego. A nasz maniak postawil wszystko na te karte. Przez wiele lat poszukiwal osobistego archiwum wykletego przez potomnych wydawcy i ostatecznie je znalazl. Tam, wsrod mnostwa niezbyt interesujacych dokumentow finansowych i prawnych (Stellowski byl znanym pieniaczem i nieustannie z kims sie procesowal), Morozow znalazl to, o czym marzyl: teczke korespondencji z Dostojewskim. A w niej kilka zupelnie sensacyjnych listow. - Posel podal Fandorinowi cienka teczke na dokumenty. - W szczegolnosci brulion bardzo waznego listu samego Stellowskiego - wtedy nie bylo kserokopiarek i bruliony zawsze sie przechowywalo. Nastepnie pewien ciekawy dokument finansowy. Plus wlasnoreczny list Fiodora Michajlowicza z komentarzami Stellowskiego. Niech pan go sobie przejrzy. A my z Ole - giem poszukamy tymczasem doktora. Jak zwykle gdzies wsiakl, a tu juz pora na zastrzyk. - Posel poklepal syna po ramieniu. - Olezku, koncz gre. Nika nie zauwazyl, kiedy Siwucha, jego syn i ochroniarz wyszli. Bez reszty pograzyl sie w lekturze. Pierwsza koszulka zawierala list Stellowskiego z adnotacja czerwonym olowkiem: "Wyslane 11 sierpnia". Wydawca mial okropny charakter pisma, ale dla wygody do oryginalu dolaczony byl wydruk (no jasne, przeciez posel nie bedzie sobie psul oczu), bez zadnych przedrewolucyjnych liter, bez skreslen, duzym keglem). Wiesbaden, Hotel "Victoria", R M. Theodore Dostoiewsky Wielce Szanowny Panie Fiodorze Michajlowiczu! Otrzymalem list Panski i przyznam, ze bylem z niego bardzo niezadowolony. Chce Pan pieniedzy, ale pisac, o co Pana prosilem, nie ma zamiaru. Nieladnie. Jak Pan wie, u mnie bilety kredytowe nie rosna na drzewach. Mowilem Panu w Petersburgu i powtorze teraz bez zadnych eufemizmow. Pomysl opowiesci o pijakach i biedakach, ktorym probuje mnie Pan zaciekawic, ani troche mnie nie neci. Nie za to dalem Panu siedem tysiecy, ale za powiesc kryminalna w duchu Gaboriau albo Edgara Poe. Tego wlasnie pragnie publicznosc, a nie zadnych skrzywdzonych i ponizonych. Ach, ojczulku, Fiodorze Michajlowiczu, niechby Pan tak opisal zbrodnie straszna, tajemnicza, zeby byl rozlew krwi, i nie jedno morderstwo, ale kilka, koniecznie. Z Panskim talentem! Zeby czytelnikom, a jeszcze lepiej czytelniczkom ciarki przeszly po skorze! Skarzy sie pan, ze wymyslanie tematow kryminalnych jest dla Pana rzecza trudna i nudna. No wiec niech Pan nie wymysla! Zycie jest najlepszym dostawca tematow. Nie dalej jak onegdaj w "Moskiewskich Wiadomosciach Gubernialnych" czytalem o procesie pewnego tamtejszego subiekta, kupieckiego syna Gierasima Czistowa. Ow mlody czlowiek, lat 27, raskolnik jesli chodzi o wyznanie, w styczniu tego roku zamordowal z premedytacja dwie staruszki, kucharke i praczke, chcac obrabowac ich gospodynie, mieszczanke nazwiskiem Dubrowin. Zbrodni dokonano miedzy godzina 7 a 9 wieczor. Zabite zostaly znalezione przez Dubrowina, syna wlascicielki mieszkania, w roznych pokojach, kazda w kaluzy krwi. Wszedzie poniewieraly sie rzeczy wyjete z okutej skrzyni. Zloczynca zabral pieniadze, srebrne i zlote przedmioty. Staruszki zamordowane zostaly osobno, w roznych pokojach, i nie stawialy oporu. Cialo kazdej pokryte bylo mnostwem ran, zadanych najwyrazniej siekiera. Nawiasem mowiac, wlasnie ta siekiera, nadzwyczaj ostra i o krotkim stylisku, jest glownym dowodem przeciwko oskarzonemu subiektowi. Dlaczegoz to wlasnie nie mialoby sie stac kanwa Panskiej powiesci kryminalnej? Radze tylko: lepiej uczynic zabojca nie subiekta, ale czlowieka wyksztalconego, z towarzystwa. Na przyklad studenta, bo sam Pan wiejacy sa teraz studenci. Zreszta nie nalegam, zeby to byl student, tu juz zdaje sie calkiem na Panski wybor, bo znowu postepowa publicznosc moze dopatrzyc sie aluzji do wspolczesnej mlodziezy i obrazi sie, a po co mamy obrazac postepowa publicznosc, skoro to wlasnie ona najczesciej kupuje ksiazki? Tak ze co do zbrodniarza, niech Pan sam zdecyduje, byle tylko pozostal do konca nieznany dla czytelnika. Prosze sobie zapamietac, ze to najwazniejsza regula w powiesci kryminalnej. Aha, i jeszcze prosze dopilnowac, by w centrum akcji znalazl sie nie przestepca, ale sledczy, obronca prawa, taki przystojny, romantyczny blekitnooki brunet, jakich lubia czytelniczki. Byle tylko nie brac za wzor amatora w rodzaju Dupina z Poego. Dzieki Bogu, tu nie Francja ani Ameryka, i nie prywatne osoby wykrywaja u nas zbrodnie, tylko sludzy prawa. A i cenzorzy by tego nie pochwalili. Niech Panski bohater bedzie czlowiekiem statecznym. Powiedzmy, komisarzem sledczym albo rewirowym. Brzmi to, oczywiscie, malo romantycznie, jesli jednak nie uda sie Panu polaczyc romantycznosci ze sluzba panstwowa, to Bog z nia, to znaczy z romantycznoscia, byle tylko bohater byl czlowiekiem zabezpieczonym, o solidnej pozycji spolecznej. Najusilniej zas blagam o to, by Pan unikal zwyklego swojego ciezkiego stylu. Prosze pisac lzej, weselej, i niechze Pan sie wystrzega swoich ulubionych zdan na caly akapit. Publicznosc nie za to placi, zeby jej psuc nastroj albo obciazac umysl. Jak najmniej cierpien i nieszczesliwcow. Ja Panu, najdrozszy Fiodorze Michajlowiczu, nie za lekture cierpietnicza obiecuje siedem tysiecy. Niech Pan tylko pomysli, siedem tysiecy! Tyle Panu nie zaplaci ani Korsz, ani tym bardziej Krajewski. Wczuwajac sie w Panska obecna trudna sytuacje, wysylam niniejszym 175 talarow, ale to bynajmniej nie pozyczka, z zasadniczych bowiem powodow nigdy nikomu pieniedzy nie pozyczam, tylko zaliczka na nowa powiesc. Jesli nie ma Pan ochoty pisac - prosze odeslac pieniadze odwrotna poczta. Jesli natomiast Pan sie zgadza, to niech bedzie laskaw zlozyc podpis na dolaczonym pokwitowaniu i takowe mi odeslac. Panski unizony sluga Fiodor Stellowski Czytajac list, Nicholas zloscil sie na lajdackiego wydawce, ktory smial pouczac samego Dostojewskiego, jak i co ma pisac. A z drugiej strony doznawal radosnego wzruszenia. To juz nie byl posredni dowod autentycznosci manuskryptu, tylko jak najbardziej bezposredni. Istnialo, istnialo zamowienie na powiesc kryminalna - i to wlasnie taka, jaka trafila w rece Morozowa! To nie rekonstrukcja i nie supozycje eksperta, ale fakt. Fandorin wsunal wydruk z powrotem do foliowej teczki, ktora odwrocil. Nastepna plastikowa koszulka byla pusta - na pewno przylepila sie do spodu gornej, a sekretarz, ktory przygotowywal materialy dla Siwuchy, tego nie zauwazyl. Niewazne. Za to w trzecim pliku znajdowal sie jeszcze jeden dowod: wlasnoreczne pokwitowanie Dostojewskiego, ze otrzymal od p. F.T. Stellowskiego zadatek na nowa powiesc w wysokosci 175 talarow. Ach, coz za chytrus z tego Stellowskiego! "Jesli Pan nie ma ochoty pisac - prosze odeslac pieniadze odwrotna poczta". Tak jakby nie wiedzial, ze Fiodor Michajlowicz w swojej owczesnej sytuacji absolutnie nie moze odmowic przyjecia pieniedzy. Nedzna nadzial przynete na haczyk, nie mozna zaprzeczyc. Ostatnim dokumentem w teczce byl list Dostojewskiego. Nieduza kartka, zgnieciona i nawet naderwana, jakby ktos specjalnie ja zmial w reku. Na marginesach - znowu czerwony olowek Stellowskiego, a i w tekscie niektore linijki podkreslone. Do oddzielnej koszulki wlozono koperte z adresem: "Do p. F.T. Stellowskiego, ulica Sadowa, dom Spiegla, naprzeciwko parku Jusupowa") i stemplem poczty miejskiej w Sankt Petersburgu (31 pazdziernika 1865 r.). Zeby niepotrzebnie kolejny raz nie dotykac i tak kruchej relikwii, Nicholas nie siegnal po oryginal, tylko po dolaczony wydruk. Wielce Szanowny Panie Fiodorze Timofiejewiczu! Nie karzcie mnie, Panie, dajcie posluchanie. Nie dam Panu obiecanej opowiesci kryminalnej, bo juz jej nie mam, a zreszta w ogole - Bog z nia. Uczciwie, chociaz klnac na czym swiat stoi, pisalem ja w Wiesbaden, w najciezszych dniach mojego zycia, niekiedy bez swiecy, korzystajac jedynie ze slabego odblasku nocnej latarni. Pisalem ja i tutaj, w Petersburgu. Dzielo bylo juz prawie ukonczone, pozostawala najwyzej jedna strona*, nagle wszakze powstala okolicznosc, niestety, w obecnej mojej sytuacji, az nadto oczekiwana. Zjawil sie rewirowy z pozwem przekletego strapczego Boczarowa, ktoremu pod nazwiskiem Czebarowa z wielka rozkosza zgotowalem w swojej opowiesci okrutna smierc. Policjantowi towarzyszyl komornik, ktory mial opisac moj ruchomy i nieruchomy majatek. Pierwszego, a tym bardziej drugiego nie posiadam, cale zas umeblowanie nalezy do wlasciciela, przeto z braku czegokolwiek innego urzednik zabral papiery, ktore lezaly na stole, bez zadnego wyboru. Miedzy innymi zabrali do rewiru Panska powiesc. Oczywiscie, wymyslalem im i protestowalem, ale w glebi duszy sie ciesze.Liche to bylo dzielko. Oby zgnilo bezpowrotnie w policyjnej skrytce. Nie bede nawet probowal go odzyskac, niech Pan nie prosi. Bog, a nawet diabel z nia, z ta powiescia kryminalna, pal ja licho. O wlasnie, uznam, ze powiesc sie spalila, wyleciala kominem. Zeby zas Pan nie gniewal sie na mnie i nie martwil, od razu Pana pociesze. Postanowilem napisac powiesc z tymi samymi bohaterami, i to nie zadna blahostke, ale rzecz prawdziwa, z charakterami, z glebokimi uczuciami i, co najwazniejsze, z idea. Dawno juz przymierzalem sie do tej powiesci, to z jednej, to z drugiej strony, a jednak nic mi nie wychodzilo. Pukala ta powiesc do mnie, pukala, a ja bylem na tyle niezdolny, ze nie zdolalem wpasc na to, jak jej drzwi otworzyc. I nagle - udalo sie, drzwi sie otwarly, glos zadzwieczal, tak ze teraz byle zdazyc z jej zapisywaniem. Juz nawet poczatek naszkicowalem, a tutaj - komisarz z rewiru. Jesli czegos mi zal, to tylko tego poczatku, napisanego juz na ostatniej kartce Panskiej opowiastki. Ale nic to, zapamietalem kazde slowo i juz przenioslem na czysty papier. Z praca na dniowke skonczone, Bogu i panu komisarzowi rewirowemu dzieki. Jesli Pan sobie zyczy, swoja nowa powiesc o ciezkiej zbrodni i surowej karze przekaze Panu z uwzglednieniem przesianych 175 talarow. A jesli Pan nie zechce, od razu zwroce zadatek. Wkrotce bede mial pieniadze, za trzy dni powinienem je otrzymac od p. Krajewskiego*. Prosze sie nie gniewac, Pelen skruchy F. Dostojewski Fandorin konczyl czytac ostatni dokument, kiedy Arkadij Siergiejewicz wrocil do gabinetu. Stanal za fotelem, zagladajac Nicholasowi przez ramie. -Przyjrzal sie pan temu? No wiec pan Stellowski, sam bedac niezlym naciagaczem, uznal, ze Fiodor Michajlowicz go oklamal: talary przegral w ruletke, nie majac najmniejszego zamiaru napisac powiesci kryminalnej. Ale Morozow, zawodowy badacz biografii Dostojewskiego, wiedzial doskonale, ze takie klamstwa nie lezaly w zwyczaju Fiodora Michajlowicza. Kiedy natknal sie w archiwum Stellowskiego na te korespondencje, caly az zadygotal. Mial teraz Wielki Cel: znalezc zabrana przez policje opowiesc. A nuz przetrwala wszystkie rewolucje i blokady, i teraz lezy sobie gdzies w magazynie? To oczywiste, ze "powiesci kryminalnej" nikt dotad nie znalazl, inaczej by o niej wiedziano. Filip Borisowicz z grubsza sie orientowal, gdzie ma jej szukac. Wszystkie papiery policyjne oddano na przechowanie do miejskiego archiwum historycznego w Piotrogrodzie. Ktore, dzieki Bogu, istnieje do tej pory. Coz wiec zrobil nasz Morozow? Zwolnil sie ze swojego instytutu i przeniosl do pracy w Pitrze. Pensja, jak pan rozumie, groszowa, w dodatku trzeba bylo wynajmowac pokoik, a w wolne dni jezdzic do Moskwy. Wyprzedal wszystko, co bylo mozna, wydal wszystkie oszczednosci, zona omal sie z nim nie rozwiodla, ale Filipa Borisowicza nic juz nie moglo powstrzymac, opetany byl jedna mysla. W tym miejscu opowiadania Nicholas skinal glowa - dobrze wiedzial, co czuje historyk, ktory poczul zapach bliskiego odkrycia. A to bylo w koncu wydarzenie nietuzinkowe - nieznany utwor samego Dostojewskiego! Arkadij Siergiejewicz ciagnal: -Kiedy tylko udawalo mu sie wykroic czas, Morozow grzebal w niezbadanych zbiorach piotrogrodzkiego urzedu miejskiego, na tak zwanym wysypisku, ktorym nikt nigdy sie nie zajmowal. Nie bylo czasu, a poza tym badacz malo tam znajdzie ciekawych rzeczy, same kancelaryjne smiecie. Filip Borisowicz znal date - pazdziernik 1865 roku. Co prawda, jesienia 1915 roku uplynal regulaminowy termin przechowywania i dokumentacja powinna zostac spalona, ale Morozow liczyl na wojenny balagan. Z pewnoscia wielu pracownikow archiwum powolano do wojska, totez wladze nie byly raczej w stanie skrupulatnie przestrzegac przepisow. No i co pan mysli? Tuz przed kulminacyjnym momentem opowiadania, zgodnie z prawami dramaturgii, Siwucha zrobil efektowna pauze - powoli, z luboscia zapalil swojego dunhilla. -Znalazl! Podarte kartonowe pudlo z naklejka: "DO ZNISZCZENIA. Archiwa daw. 3 rew. cyrkulu kazanskiego. 1865 r.". Fiodor Michajlowicz mieszkal wtedy przy ulicy Stelarnej, w trzecim rewirze cyrkulu kazanskiego. Wyobraza pan sobie? Pudlo przelezalo sto czterdziesci lat w calosci, nieuszkodzone. Nie spalono go w burzujce, nie wyrzucono na smietnik. Od 1865 roku nikt tam ani razu nie zajrzal. Wsrod innych rzeczy znalazl Morozow akta kancelaryjne z naglowkiem "Papiery opisane i oblozone sekwestrem u podporucznika rezerwy F.M. Dostojewskiego". Posel cicho sie rozesmial, krecac glowa. -Moze pan sobie wyobrazic, co sie dzialo z naszym docentem. Kazdy by dostal swira, kiedy w ten sposob spelnia sie marzenie jego zycia. Tak wlasnie powiedzial mi Filip Borisowicz: "Ledwie otworzylem akta, ledwie zobaczylem rekopis, natychmiast jakby mi rozum odebralo. Tam, na miejscu, kiedy kichalem, wdychajac kurz archiwum. Nawet zemdlalem. Oprzytomnialem dopiero za portiernia, gdy juz minalem milicjanta w budce. Ide, drze caly, a pod marynarka mam schowany rekopis". Innych papierow, co prawda, nie tknal. Sumienie go ruszylo. Niech cos zostanie dla przyszlych badaczy. Nawet specjalnie polozyl akta na widocznym miejscu. -To znaczy, ze rekopis zostal skradziony z panstwowego archiwum - stwierdzil Fandorin. - I pan chce, zebym stal sie uczestnikiem kradziezy... Siwucha dostal takiego ataku smiechu, ze nie pozwolil mu dokonczyc. -Oj, ale mnie pan rozsmieszyl! Przeciez u nas w kraju wszystko jest kradzione. Nafta, gaz, nikiel, fabryki, kombinaty. Kto mial dojscie do czegokolwiek, co przynosi dochod, ten zostal prywatyzatorem. A niby dlaczego najwazniejszymi bogactwami kraju wladaja byli pracownicy aparatu partyjnego, komsomolcy, kagiebisci i po prostu spryciarze? Wlasnie dlatego. Po prostu uznali, ze odtad tak bedzie, i po sprawie. I szczerze mowiac, slusznie zrobili. Lepszy taki samozwanczy wlasciciel niz zaden. No wiec Morozow prywatyzowal to, do czego mial dostep. -Ale to wbrew prawu! -A czy w tysiac dziewiecset siedemnastym zabrano majatek szlachcie i kapitalistom zgodnie z prawem? Chociaz szlachty i kapitalistow nie ma co zalowac. Tego, co im zabrano, tez nie zdobyli uczciwie. Nie ma na swiecie sprawiedliwosci, kochany Nikolaju Aleksandrowiczu. Chyba ze w niebie, w krolestwie Bozym. To po pierwsze. A po drugie, skad mamy wiedziec, czy Filip Borisowicz powiedzial prawde? Nawet przed urazem jego psychika nie funkcjonowala bez zarzutu. Na rekopisie nie ma pieczeci archiwum. Moze Morozow znalazl go w kufrze swego dziadka. Wtedy zgodnie z prawem nalezalby do niego. Za jedno moge panu zareczyc: rekopis otrzymalem uczciwie i w zgodzie z prawem. Umowe pan widzial. Zaliczke zaplacilem: P.P.P. plus trzydziesci procent. Polowe zaliczki pienieznej - gotowka, polowe starym mercedesem, tak jak chcial sprzedajacy. To nie byle co. -Ale na aukcji miedzynarodowej cena rekopisu wynioslaby dwa albo trzy miliony. Zasiegnalem informacji. -I co z tego? To jest kanarek juz nie tylko na dachu, ale wrecz za morzem. No i jak przewiezie pan tam ten rekopis? To zreszta, jak mowia, nie panskie malpy, nie panski cyrk. Prosze mi znalezc koniec tekstu. Pomoge panu we wszystkim. Mikrofon w aucie niech na razie jeszcze zostanie. No, tylko niech pan nie spiewa w samochodzie, w dodatku falszywie, i nie kloci sie z piekna sekretarka. Za to w razie czego moj Igor od razu bedzie wiedzial, co jest grane. On tu dyzuruje przy Olegu, nudzi sie. Aparature ma ze soba, na sali. Niech siedzi i slucha. Jakby co, to pospieszy z pomoca. Niech pana nie zwiedzie fakt, ze ma metr w kapeluszu i niezbyt imponujacy wyglad. Za to posiada wiele talentow. Zaraz panu o nim opowiem. Zeby pan mial jakies pojecie. No i od razu, bez zadnych wstepow, sponsor zaczal nowa historie. Nicholas sluchal w milczeniu, nie przerywal. Osoba narratora interesowala go nawet bardziej niz sam obiekt opowiesci. Chociaz i historia okazala sie calkiem niebanalna. -Ilez to lat minelo... Jedenascie, dwanascie? Nie, wiecej. To bylo w dziewiecdziesiatym trzecim, wiosna. Mieszkalem wtedy na dawnej daczy rzadowej, w Barwisze. Olezek byl jeszcze dzieckiem - dodal Siwucha, jak gdyby to koniecznie trzeba bylo zaznaczyc. - Potrzebowal swiezego powietrza, ja zas - dobrej ochrony. Mialem wowczas klopoty, bardzo powazne. I to od razu z dwoma konkurentami, tez bardzo powaznymi. Krotko mowiac, byly na mnie dwa zlecenia. Kiedy sie budzilem rano, nie bylem pewny, czy dozyje do wieczora. Siedzialem na tej pieprzonej daczy jak w oblezonej twierdzy. Wiedzialem jednak, ze mnie dopadna. To byla kwestia czasu. Uratowac mnie mogl tylko cud boski. I cud rzeczywiscie sie zdarzyl. Arkadij Siergiejewicz popatrzyl na Nike, zobaczyl, ze poczatek opowiesci zrobil wrazenie, i z zadowoleniem zaczal pykac z fajki. O cudzie boskim A zatem - jest cudowny wiosenny dzien. Siedzimy sobie we dwoch z Olezkiem, ochrony nie licze, na drugim pietrze, w dyspozytorni. Mamy tam centralnego pilota, dopiero co wlaczylismy ekrany, w sumie trzydziesci. Siedzimy, naciskamy na chybil trafil: na jednym widac basen, na drugim sciane poludniowa, na trzecim moj gabinet, do czwartego podlaczony jest satelita, nadaja kreskowki.Olezek juz wtedy rzadko sie smial, a tu nagle zasmiewa sie, taki wesoly. Ja tez jestem zadowolony. Raptem wlaczam podglad bramy i widze dzipa z ciemnymi szybami. Co jest grane? Przelaczam na wartownie. A tam jakis niewysoki facet w skorzanej kurtce rozmawia z dowodca zmiany. Podtyka mu pod nos legitymacje. Poglasniam dzwiek i slysze, jak ten moj mowi: "...co z tego, ze FSB, tym bardziej musze zameldowac wlascicielowi". A tamten spokojnie: "Powiedzialem - wolaj tu wszystkich ochroniarzy, szybko". Moj na to: "Nie moge, mam instrukcje. Zaraz sie polacze z wlascicielem. A on zadzwoni do FSB i sprawdzi". Brawo, mysle sobie. Nie bierze kasy za darmo. I chce juz naprawde dzwonic, sprawdzic, co mi tu za gnoj robia, po co przyslali goscia. Nagle ten w skorze mowi: "Po co dzwonic? Moja ksywa jest lipna. Mam zlecenie na twojego wlasciciela. On juz nie zyje. Wolaj tu wszystkich, jesli chcesz zyc". Nawet specjalnie sie nie przestraszylem. Wrecz sie ucieszylem. Ale, mysle sobie, mialem dobry pomysl z tym monitoringiem. Lapie za sluchawke - cisza. Druga, trzecia - to samo. Wylaczyli! A komorek wtedy jeszcze nie bylo. Spoko, mowie sobie. On jest jeden, a ja mam pieciu ochroniarzy, ludzie doswiadczeni. Widze, ze szef ochrony zachowuje sie rozsadnie. Nie panikuje, nie robi histerii. "Dobrze, mowi, zaraz wszystkich zwolam". I zwoluje. A sam (widze na monitorze) po cichutku wysunal szuflade, ma tam bron. My z Olezkiem patrzymy z zapartym tchem - to po prostu jakis film gangsterski. Serce mi, rzecz jasna, bije, ale znowu nie tak bardzo. Zaraz, mysle sobie, moi afgancy potraktuja goscia z glana. Pogadam z nim, dowiem sie, kto dal na mnie zlecenie - Bogdanek czy Bieso z Gagr (to ksywy moich wrogow). Przychodzi czterech ochroniarzy, wszyscy pod bronia. Facecik w skorze mowi do nich: "Chlopaki, przyszedlem rozwalic waszego szefa. I rozwale, nie mam jak dotad porazek w karierze. Moge go wykonczyc samego, moge razem z wami. To wy decydujecie. Jesli chcecie jeszcze pozyc, to kladzcie gnaty na podloge i wlazcie o tu, do skladziku. Siedzcie tam cicho i nie wychylajcie sie. Kiedy psy beda was przesluchiwac, powiedzcie: byl tu jeden z Kaukazu, wzrost metr osiemdziesiat, wasy w podkowe. Poznacie go na zdjeciu - mowcie, ze to ten". I pokazuje im fotke, obracaja na wszystkie strony, tak ze nawet ja widze na monitorze. A na zdjeciu Lawasz, glowny kiler od Biesa z Gagr. Zrozumialem z tego, ze ten gnojek jest od Bogdanka. Ktory chce nie tylko mnie wykonczyc, ale jeszcze zwalic wine na konkurenta. Nie to mnie jednak zdumialo, tylko moi afgancy. Nagle jeden za drugim klada bron na podlodze, i wszyscy czterej, jak barany, leza do komorki. Ich dowodca zamknal szuflade z makarowem i boczkiem, boczkiem za nimi. Potem ich pytalem, jakze to tak, was pieciu, on jeden? Ci belkocza: "Jakby pan spojrzal mu w oczy... A poza tym, ilu ich tam jeszcze w dzipie moglo byc?". W dzipie akurat nie bylo nikogo; Igorek lubil pracowac sam, bez pomocnikow. Ale oczy - fakt. Kiedy facet zamknal moja ochrone w skladzie, popatrzyl prosto w monitor, takim badawczym wzrokiem. Niech pan sprobuje kiedy spotkac sie z nim spojrzeniem. Igorek ma szosty dan z karate, piescia rozwala drzwi, ale bic sie z nikim nie musi. Wystarczy spojrzenie. Pyton. Bazyliszek. No wiec patrzy tymi swoimi czarnymi dziurkami - zupelnie jakby kierowal na mnie dwa wyloty lufy. A ja nogi mam jak z waty, nie moge wstac. Siedze, patrze i tylko wzrok przerzucam z jednego monitora na drugi. Morderca opuscil wartownie. Idzie teraz sciezka do domu. Na monitorze widac, ze wszedl do holu. Idzie bez pospiechu, zachowuje sie jak u siebie w domu. Zdjal kurtke, powiesil na wieszaku. Przyczesal wlosy przed lustrem. Co mnie najbardziej uderzylo - zsunal buty, poszedl tam, gdzie stoja kapcie dla gosci, i wybral sobie odpowiedni rozmiar. Zeby nie stukac obcasami. Wlozyl rekawiczki i powoli ruszyl korytarzem, po drodze zagladajac do pokojow. Wtedy wreszcie oprzytomnialem. Cholera, co jest ze mna? Zaraz sprawdzi parter, po nim pierwsze pietro, wreszcie dotrze tutaj. A ja siedze! Ten potwor o martwych oczach mnie zabije i chlopca tez nie oszczedzi, nie zostawi zywego swiadka. Co robic? Mozna sprobowac oknem, ale co dalej? Przez mur nie przeleze, za wysoki. Schowac sie gdzies na terenie? Znajdzie mnie, widac po nim, ze fachowiec. Zrozumialem: jedyne, na co moge liczyc, to uratowanie Olezka. "Wlez pod stol, mowie, siedz cicho, i cokolwiek sie zdarzy, nie wylaz". Sam szybciutko zszedlem na pierwsze pietro. Wyciagnalem pistolet z sejfu, belgijski. Dostalem go na urodziny. Stanalem z boku drzwi. Mysle, jak wejdzie, to strzele, jesli zdaze. Nie mialem nadziei, ze sobie z takim terminatorem poradze. Liczylem, ze stuknie mnie i na tym poprzestanie. Nie bedzie dalej szukal po domu. Przynajmniej synek sie uratuje. Stoje plecami przycisniety do polek, pieprzony brauning trzesie mi sie w dloni. Oceniam: kiler musi na pierwszym pietrze sprawdzic cztery sypialnie, sale treningowa, salon, jadalnie, kuchnie, schowek, dwie toalety i kaplice. Kaplice mialem fajna, z bajerami: swiatlo i dzwiek, samograjace organy, system Dolby, ikona Matki Bozej dwa metry na trzy - zamowilem u samego Szylunowa, za pietnascie kawalkow. Wtedy bylem mocno prawoslawny, nie odkrylem jeszcze swojego masonskiego Boga. Slysze, ze na dole zagraly organy. Kojarze: to kiler juz dostal sie do kaplicy, wciska guziki na pilocie, sprawdza, czy gdzies nie otworza sie tajne drzwi. Zaraz pojdzie na gore. Na pierwszym pietrze, jesli skreci w lewo, tam gdzie gabinet, to mam przed soba jeszcze minute zycia. A jesli najpierw w prawo, to piec. Wtedy strasznie zapragnalem, zeby poszedl w prawo. Mija minuta, nie ma go. Poszedl w prawo! Nie ma pan pojecia, jakie mnie ogarnelo wtedy poczucie szczescia. Mysle - piec minut - to przeciez trzysta sekund, cala wiecznosc. Wskazowka na zegarku ledwo-ledwo posuwa sie naprzod. Mozna popatrzec przez okno. A tam blekitne niebo, brzoza kolysze galeziami, wzyciu nie widzialem nic piekniejszego. Zapatrzylem sie na te galazki. I wylaczylem sie, stracilem rachube czasu. Potem sie ocknalem, patrze na zegarek. Cholera! Juz ponad kwadrans minal, a ja zyje. Ogarnelo mnie przerazenie. A nuz poszedl najpierw na drugie pietro? W skarpetkach, skradajac sie, pobieglem schodami w gore. Dzieki Bogu, Olezek jest caly i zdrowy, schowal sie w dyspozytorni pod stolem, jak mu kazalem. Oddycha bardzo szybko, ogarniety strachem. A kilera nie widac. Rzucilem sie do ekranow. Nie ma! Nigdzie. Ani na parterze, ani na zadnym z pieter, ani nigdzie na terenie. Zaczalem jeszcze raz podpatrywac, teraz juz uwazniej. Widze, ze w kaplicy ktos lezy krzyzem na posadzce. To on! Nie rusza sie. Umarl czy jak? Dlugo zbieralem sie na odwage. W koncu zszedlem. Odbezpieczylem pistolet, trzymam przed soba. "Ej! - wolam. - Ej ty, zyjesz?" Wstaje, potrzasa glowa. W oczach ma lzy. W zadumie, spokojnie, mowi tak: "Slyszalem glos. - I patrzy na Matke Boska Szylunowa. Lzy mu plyna a plyna. - Nikogo wiecej nie zabije, mowi. Przebacz mi, Matko Boza". No, co tu mowic, cud w klasycznej postaci. Ukazanie sie Bogurodzicy rozbojnikowi, jak w zywotach swietych.*Gdyby rzecz zdarzyla sie pare lat pozniej, tobym sie specjalnie nie zdziwil. Domyslilbym sie: moja Sila mnie strzeze. Ale wtedy, w dziewiecdziesiatym trzecim, o malo nie zeswirowalem z religijnego zachwytu. Ufundowalem cerkiew Najswietszej Bogurodzicy niedaleko stad, w Bieriezowce. Moze pan zajrzec kiedys, popatrzec, Koszmar z czerwonej cegly, barok noworuski. A Igorek od tamtej pory pracuje dla mnie. To moj najwierniejszy pracownik. Czy on mnie ma za glupiego? - pomyslal Fandorin. - Najpierw plotl dyrdymaly o jakiejs sile wyzszej, teraz o Matce Boskiej. Czy tez naprawde wierzy w te bzdury? Wygladalo na to, ze wierzy. Dzisiejsza rosyjska elita doskonale laczy pragmatyzm z zabobonami. -Prosze powiedziec: a dobra pensje dal pan temu skruszonemu kilerowi? - zapytal Nicholas. Arkadij Siergiejewicz rozesmial sie. -Trzy razy wieksza, niz mial u Bogdanka. Domyslam sie toku panskich mysli. Uwaza pan, ze Igorek zainscenizowal te historie? Zeby przejsc na lepszych warunkach do bardziej obiecujacego pryncypala? Rzeczywiscie, wyczul pismo nosem. Bogdanka wysadzono w powietrze jeszcze w tym samym roku, dziewiecdziesiatym trzecim. Jego ludzi, bylych kumpli Igora, tez juz dawno nie ma na swiecie. A Igor jest teraz panisko, asystent posla. Prosze wziac pod uwage jedno. Kiedy szedl na sluzbe do mnie, postawil warunek: nikogo nie bede zabijal. Tak ze mimo wszystko: moze to byl cud boski? Albo chec odejscia z ryzykownego zawodu, pomyslal sceptycznie Nika, ale nie chcial sie o to spierac. -Mozliwe. Ale prosze do rzeczy, bo Sasza nie moze sie mnie doczekac. -To znaczy, zgadza sie pan? Znakomicie! Panskie najwazniejsze zadanie to ustalic, gdzie znajduje sie reszta rekopisu. Ruleta odszukamy sami. O Luzgajewa tez niech sie pan nie martwi. Zwrocimy mu zadatek, i juz. Zadnych piecdziesieciu tysiecy funtow Morozowowi oczywiscie nie dawal. Zaplacil jakies grosze. 9. Faszerowanie mozgow Czlowiek przywiazany do fotela zarechotal.-To ci kolekcjoner! Nie piecdziesiat tysiecy, tylko piec. I nie funtow, tylko rubli. Jeszcze czterdziesci piec obiecal, kiedy dostanie reszte. Taki bylem jelen. Potem zrobilem sie madrzejszy, ale i tak glupi zostalem. Co za roznica - ruble, funty, piec tysiecy, piec milionow. Dla mnie byle baba mieksza, a... slodsza - z luboscia wypowiedzial Filip Borisowicz swoje obecne credo. Stan fizyczny Morozowa dzisiaj byl wyraznie lepszy. Nie bez powodu lekarz naczelny zalecil zmienic mu pozycje z lezacej na siedzaca. Te niebezpieczna operacje przeprowadzili czterej ochroniarze pod osobistym nadzorem Marka Donatowicza. Zdjeto choremu kaganiec, dopiero kiedy byl juz mocno przykuty do specjalnego krzesla dla niebezpiecznych pacjentow. Zanim doktor zostawil odwiedzajacych samych z Morozowem, szepnal: -Podajemy preparaty, co dwie godziny wprowadzamy przez kroplowke specjalny roztwor leczniczy... Na razie - coz, niestety. Ale to nic, ilosc predzej czy pozniej przejdzie w jakosc. Ze "niestety", widac bylo i bez Sitz-Korowina. Na widok Nicholasa i Saszy maniak zachichotal tak obrzydliwie, ze nadzieja, jaka zywil po cichu Fandorin, od razu sie rozwiala. Czekala ich nowa tortura. Najprawdopodobniej jeszcze gorsza niz wczoraj. -Ostatnim razem nas pan oszukal. Nie powiedzial pan, ze rekopis jest podzielony na trzy czesci - zaczal Nika, przeczuwajac najgorsze. Morozow mrugnal okiem. -Tak, kochaneczku. Bedzie sie pan musial jeszcze potrudzic. Nie moglem sie pana po prostu doczekac. Juz wymyslilem, co pan mi dzisiaj opowie. Jest pan zonaty, ma obraczke. Prosze mi opowiedziec, jak sie pan pierwszy raz z zona... Opis ma byc jak najbardziej literacki, barwny, a co najwazniejsze, ze szczegolami fizjologicznymi. Zeby wszystko jak najbardziej przyblizyc. -Dosc juz tego... - Fandorin spurpurowial, obrzucil wzrokiem katy sali. - Gdzie tu jest ukryty mikrofon? Niedoczekanie panskie! Nie ma na swiecie pieniedzy, dla ktorych posunalby sie do czegos takiego! Ten podlec, docent nauk filologicznych, jakby podsluchal jego mysli. -Nie dla rekopisu. Niech pan to zrobi dla Szaszenki - rzekl z przejeciem. - Widzi pan, ze ona, anioleczek nasz, juz ma lezki w oczach. Jak perelki. Wowczas magistrowi do glowy przyszedl zbawczy pomysl. Zawsze szczyciles sie swoja wyobraznia. Wymysl cos. Nie o Altyn, ale o jakiejs blondynie bujnej urody. Sasza znowu nie bedzie sluchala, zatka uszy. A posla z jego nawroconym na lono Cerkwi ochroniarzem mam w nosie. -Tylko niech mi pan tu nie zmysla - uprzedzil Filip Borisowicz. - Bo ja od razu wyczuje. Ma pan zdjecie zony ze soba? Ktos taki jak pan na pewno je nosi. Niech pan polozy fotografie na szafce, zebym mogl ja widziec. Prosze opowiadac, szybko! To znaczy, niech pan szybko zaczyna, a opowiada nie za szybko! Fotografie Altyn Nicholas rzeczywiscie mial przy sobie, ale nie wyjal jej. Zrozumial, ze nie jest w stanie tego zrobic. Ani dla Saszy, ani dla zbawienia calej ludzkosci. -Tato, nie drecz Nikolaja Aleksandrowicza - rozlegl sie z tylu glos Saszy. - Opowiadal juz ostatnim razem. Teraz moja kolej. Dziewczyna byla blada, ale wydawala sie calkiem spokojna. -O panienskich marzeniach i niegrzecznych raczkach? - ozywil sie chory. - No, dalej! -Nie o raczkach. Jestes w bledzie, od dawna jestem kobieta. Moge opowiedziec, jak to sie stalo. Miala twarz absolutnie obojetna. Glos cichy, slaby. Morozowa doslownie skrecalo z ciekawosci. -Kiedys ty, trusiu, zdazyla to zrobic? Ze tez ja, stary balwan, to przegapilem! -Pamietasz, jak dwa lata temu przed Pierwszym Maja Iliusza powaznie zachorowal, a w domu w ogole nie bylo pieniedzy? A ja znalazlam na ulicy 300 dolarow i Antonina Wasiljewna poszla do cerkwi, zeby podziekowac Bogu, postawic swieczke? Oklamalam was wtedy. Znalazlam w gazecie reklame: Firma "Pierwsza Milosc". "Niedoswiadczone dziewczeta dla dobrze sytuowanych panow. Drogo". Poszlam i zarobilam. Nice az oddech zaparlo z wrazenia, ktore zrobil na nim przede wszystkim ten spokojny glos. A tatus - nic. -Madra dziewczynka! Zlote serduszko! - zawolal. - Uwielbiam sluchac o defloracji! Gwarantuje godziwa zaplate! Przeciez wczoraj was nie oszukalem! Dzisiaj tez nie oszukam! Tylko ze szczegolami, kochaneczko, niczego nie opuszczaj! -Dobrze. - Sasza przymknela oczy, jak gdyby wspominajac. - Bedzie od samego poczatku, po kolei. Fandorin zrobil gwaltowny ruch, ale dziewczyna ledwo dostrzegalnie pokrecila glowa: prosze nie przeszkadzac. Cofnal sie i bezwolnie opadl na krzeslo. A Sasza Morozow zaczela opowiadac. O defloracji Najpierw zadzwonilam. W sprawie ogloszenia. Upewniam sie, czy to firma "Pierwsza Milosc"? Czy potrzebujecie dziewic? Pytaja, czy naprawde jestem dziewica. Mowie, ze tak. Prosze sobie nie myslec, ostrzegli mnie, mamy tu ginekologa i sprawdzimy. Ja na to, zgoda. To niech pani przyjedzie. Dali mi adres, jakas boczna ulica w poblizu placu Majakowskiego. Dokladnie nie pamietam, to jednak bylo dwa lata temu. Przyjezdzam. Obejrzal mnie lekarz. Wszystko w porzadku, stwierdzil. Wtedy ta kobieta, ktora jest u nich menedzerka, pyta: a ile masz lat? Odpowiadam: szesnascie, tyle wtedy mialam. Ona na to: a wygladasz na trzynascie, mozemy cie wstawic do programu "Lolita". Pracy tyle samo, a stawka piecset. Mowie, dobrze, moze mnie pani wstawic. Ona wtedy: odwroc sie. Zaczela mnie obracac, obmacywac. Nie, mowi, z "Lolity" nici, juz troche za pozno. Tylko standard, za trzysta. Idz do domu, mowi, zadzwonie do ciebie. I zadzwonila jeszcze tego wieczoru. Powiedzialam Antoninie Wasiljewnie, ze ide nocowac do Lenki. Ona: Idz, dokad chcesz. Nie mogla sie mna zajmowac, lliusza mial wtedy temperature czterdziesci stopni. Ciebie akurat nie bylo, pojechales do Petersburga. Zglosilam sie tam, w firmie. To takie zwykle mieszkanie, tylko duze. Kobieta, ta menedzerka, mowi: wloz to. Co tam bylo? Biale podkolanowki, krotka spodniczka w kratke, tiszert z Myszka Miki. Ach, prawda, jeszcze kokarda. Zaplotla mi dwa warkoczyki. Menedzerka mowi: idz tym korytarzem, drugi pokoj po prawej. Tam czeka klient. Rob, co ci kaze, potem przyjdziesz tutaj, dostaniesz pieniadze. Poszlam tym korytarzem. Zapukalam do drzwi, a tam meski glos, taki ochryply, pyta: "Kto to do mnie przyszedl?". -Nieciekawie opowiadasz, nudno! Wiecej psychologii! - przerwal jej Morozow, przelykajac sline. - Serduszko sie sciskalo? Gniotlo cie w dole brzuszka? Nika przypomnial sobie, jak Sasza nie chciala sluchac jego ekshibicjonistycznej opowiesci. A on co? Siedzi, uszu nadstawia. -Serce, owszem sciskalo sie - potwierdzila po namysle Sasza. - Ale brzuch, to nie pamietam. Raczej potem mnie bolal, kiedy... W tym momencie Nicholas opamietal sie, mocno przycisnal dlonie do uszu i nie sluchal juz dalszego ciagu rozdzierajacej opowiesci. Szaleniec jeszcze o cos wypytywal, Sasza prostodusznie odpowiadala. Mine miala jak grzeczna, ale tepa uczennica na egzaminie. Po prostu robi to, co musi, i ani troche jej nie wstyd, dotarlo do Nicholasa. Co za dziewczyna! O ilez jednak kobiety sa lepsze od nas, mezczyzn. Troszczymy sie tylko o jedno - o wlasna bezcenna godnosc, a one w krytycznej chwili wcale o sobie nie mysla. W koncu Sasza umilkla. Obrzydliwy staruszek marzycielsko gapil sie w sufit, z podbrodka sciekala mu struzka sliny. Zdaje sie, ze mozna juz odetkac uszy. -Rozczulilas mnie, moja corko. Nie tyle opisami fizjologicznymi, do ktorych nie masz najmniejszego talentu, ile szlachetnoscia. Patrzylem na ciebie i bylem zachwycony - rzekl uroczyscie Morozow, ale nie utrzymal sie na tej wysokiej nucie. - Ale smiesznie sukinsyn wymyslil z tym "Gumisiem"! No, opowiedz jeszcze raz. To znaczy, chcial, zebys... Nika czym predzej znowu zatkal uszy. I siedzial tak dopoty, dopoki Sasza nie dala mu znaku: uwaga, zaczyna sie! -...moje zlotko! Zlitowalas sie nad staruszkiem! Za to powiem ci wszystko, czego tylko sobie zazyczysz! I o pierscieniu, i o rekopisie! Ja tez mam gest. Szlachetny ojciec... Od czego mam zaczac? -Od pierscienia - szybko zadecydowala Sasza. - To na pewno wystarczy, zeby zaplacic za cale leczenie! -Slucham i jestem posluszny. - Chory uroczyscie sklonil glowe. - Od pierscienia, to od pierscienia. Nielatwo znalezc miejsce, wiec sam dla siebie napisalem wierszyk. Zeby nie zapomniec. Ocen jakosc: Kamyczkow piec poleci w lewa strone, A cztery - w dol i w cel nie trafia one. Kamien na wschod purpura blyska - po to. By wskazac cel, gdy bedzie juz sierota. Nicholasa ogarnelo niedobre przeczucie. Czyzby znowu jakies kpiny? Sasza, naiwna dziewczyna, pochwalila: -Ladny wiersz. A co to znaczy, ze "kamyczki poleca"? Filip Borisowicz wyszczerzyl zeby. -To wlasnie bedziesz musiala odgadnac. Fandorin zobaczyl, jak twarzyczka Saszy wydluza sie w wyrazie rozczarowania, wiec postanowil sie wtracic: -W wierszyku jest jakas wskazowka topograficzna. Ale jak szukac miejsca, jesli pan nie podaje punktu wyjscia? Wychodzi rownanie z dwiema niewiadomymi! To nieuczciwe! Z szyderczym usmiechem Morozow rzucil: -Trzeba wyjsc od pierwotnego zrodla, wtedy nie popelni pan bledu. Zadnych innych podpowiedzi nie udzieli, to bylo oczywiste. Jesli zamierza w ten sam sposob podpowiedziec cos w sprawie rekopisu... -O rekopisie tez pan ulozy szarade? - ponuro spytal Nika. -Cos lepszego niz szarade! - rozpromienil sie maniak. - Z wdziecznosci za zajmujaca opowiesc, a ponadto, zeby rozwinac temat, wyglosze teraz maly wyklad - uslyszal Fandorin. Pod tytulem Erotyzm w zyciu i tworczosci FM. Dostojewskiego. -Jak to wyklad? Jaki znowu wyklad! - krzyknal. - Przeciez pan obiecal! Filip Borisowicz spojrzal na Nicholasa z obrazona mina. -Szanowny panie, nie z panem rozmawiam, tylko ze swoja corka. Jest dzisiaj moja bohaterka, jestem z niej dumny. No to co, Saszenko, posluchasz wykladu? -Tak, tato, poslucham. Sasza znaczaco popatrzyla na Fandorina, ten zas w milczeniu wlaczyl pozyczony od Wali dyktafon. Erotyzm w zyciu i tworczosci F.M.Dostojewskiego (wyklad docenta nauk filologicznych F.B. Morozowa) Jak wiekszosc epileptykow Fiodor Michajlowicz odznaczal sie zwiekszona pobudliwoscia seksualna. Przyjaciel i biograf klasyka Nikolaj Strachow w liscie do Lwa Tolstoja z 28 listopada 1883 roku pisze: "Mimo zwierzecej lubieznosci nie mial zadnego gustu, najmniejszego pojecia o kobiecej urodzie i wdzieku".Upodobania erotyczne Fiodora Michajlowicza zostaly gruntownie zbadane przez uczonych na podstawie tekstow literackich i informacji biograficznych. Takich upodoban stwierdzono piec. Po pierwsze, kompleks sadomasochistyczny. Po drugie, obsesyjna namietnosc do kobiet fatalnych w rodzaju Nastasji Fiiipowny z powiesci: Idiota, Poliny z powiesci Gracz czy Gruszenki z Braci Karamazow, z ktorymi seks jest przyczyna najrozniejszych klopotow, a nawet moze byc niebezpieczny dla zycia. Po trzecie, wyrazny pociag do kobiet dokladnie przeciwnego typu, lekkomyslnych rozpustnic, z ktorymi seks jest absolutnie bezproblemowy. Po czwarte, dosyc niewinny fetyszyzm, zwiazany z kobiecymi nozkami. I wreszcie, po piate, o wiele bardziej kryminalny "rorikon". Ten smieszny termin uslyszalem na konferencji naukowej, gdy referat wyglaszal pewien badacz japonski. Japonczycy, ktorzy nie potrafia wymawiac litery "I", tak w skrocie nazywaja kompleks Lolity, to znaczy patologiczne zainteresowanie niedojrzalymi osobami plci zenskiej, a mowiac prosciej, dziewczynkami. Nabokow, ktory, jak wiadomo, nie znosil Fiodora Michajtowicza, najzwyczajniej w swiecie zazdroscil autorowi, ktory wczesniej niz on wykorzystal ten pasjonujacy motyw tak barwnie i z takim talentem. Przeciez po deprawatorze Swidrygajlowie i deprawatorze Stawroginie banalna anegdota o rozpustnym podlotku z amerykanskiej prowincji musi byc odbierana wylacznie jako produkt calkowicie wtorny. Teraz przeanalizujmy te liste bardziej szczegolowo. Co mamy na pierwszym miejscu? Slusznie, kompleks sadomasochistyczny. W czasach Fiodora Michajtowicza mawiano, ze istnieja dwie kategorie kobiet: petitki i apetytki. Od siebie dodam, ze istnieja tez dwie kategorie mezczyzn. Pierwsi pozadaja drobnych i malych samiczek - to sadysci. Drudzy - postawnych i ksztaltnych, to masochisci. Chodzi niekoniecznie o zadawanie udrek. Sa przeciez i bardzo dobrotliwi, wrecz opiekunczy sadysci. Ich instynkt gnebienia przejawia sie w ojcowskim stosunku, opiece, obronie, ale w kazdym wypadku sadysta musi dominowac. To samo dotyczy i sympatycznego masochisty. Taki nie pelza na czworakach i nie prosi, zeby go bito pejczem. Masochista sympatyczny to delikatna, ustepliwa istota, ktora bardzo boi sie skrzywdzic partnera, przede wszystkim zas musi psychicznie mu sie podporzadkowac. Przypadek Fiodora Michajlowicza stanowi mieszanine tych dwoch potrzeb, ktora bynajmniej nie wystepuje tak rzadko. Nasz geniusz w ciagu swego zycia bywal i masochista, i sadysta. W ogole, jak mawiaja twoi rowiesnicy, ostro balowal. Rozkosze masochizmu poznal z dysponujaca obfitym biustem Apolinaria Suslow, ktora dreczyla go i ponizala, az osiagnal pelna satysfakcje. Rozkoszy sadyzmu zaznal z subtelna i potulna Anna Snitkin. Cytuje z pamieci listy tytana mysli: Filip Borisowicz sciagnal usta w ryjek i ciagnal ohydnym, niby - dzieciecym glosikiem: "Aniu, mila moja, kochana, zono moja, wybacz mi, nie nazywaj mnie lajdakiem! Popelnilem zbrodnie, przegralem wszystko, co mi przyslalas, wszystko do ostatniego grajcara, wczoraj dostalem pieniadze i wczoraj przegralem!". "Kochana moja Aneczko, przegralem twoje ostatnie trzydziesci rubli i prosze Cie jeszcze raz, zebys mnie uratowala, ostatni raz - wyslij mi jeszcze trzydziesci rubli...". "Aniu, kochana, jestem gorszy od bydlecia! Wczoraj przed dziesiata wieczor wygralem na czysto 1300 frankow. Dzisiaj nie mam ani kopiejki. Wszystko! Wszystko przegralem!". "Kochany moj aniele, Niutko, przegralem wszystko, ledwie przyjechalem, w pol godziny wszystko przegratem. No, co Ci powiem teraz, mojemu aniolowi Bozemu, ktorego tak drecze? Przebacz, Aniu, zatrulem Ci zycie!...". W istocie geniusz calkowicie odegral sie na petitce Ani za ponizenia, ktorych doznal od apetytki Apolinarii. Dreczac druga, mscil sie na pierwszej. Jak czytamy na ten temat u cudownego pisarza Leopolda von... Do diabla, zapomnialem pierwszej polowy nazwiska... No, krotko mowiac, Masocha, tego wlasnie, na ktorego czesc nazwano "masochizm". "Juz nie jestem wiecej niewolnikiem pozwalajacym pani deptac sie i chlostac biczem". Czytaj: Sam teraz bede deptal i chlostal. Obsesja numer dwa: kobieta fatalna, femme fatale. To zywe wcielenie ruletki, glownej pasji Fiodora Michajlowicza. Tak samo nieprzewidywalna, nielogiczna, okrutna, ale tez zdolna do nieslychanej hojnosci. Nieszczescie polega na tym, ze z hojnosci zarowno ruletki, jak kobiety fatalnej zazwyczaj korzystaja mezczyzni zimni i rozwazni, ktorzy nie traca glowy. Ale jesli sie nie traci glowy, to po co w ogole zyc na swiecie - bez namietnosci, bez udrek, bez rozkoszy? Zwrocmy uwage na jeszcze jeden pikantny szczegol. Bohater, alter ego Fiodora Michajlowicza, jest bezbronny wobec czarow femme fatale, niezdolny zas do tego, by zadowolic ja jako samice. To nieodmiennie albo smetny nudziarz (bohater powiesci Gracz), albo impotent (ksiaze Myszkin), albo mniszek (Alosza Karamazow). Wyraznie widac tu kompleks niepelnowartosciowosci seksualnej autora, ktory zawdziecza go rzeczywistej kobiecie fatalnej - Apolinarii Suslow. A w rzeczywistosci - i tutaj przechodzimy do punktu trzeciego - pisarz przez cale zycie marzyl o beztroskim, niezobowiazujacym romansiku z jakas figlarna cichodajka. W rodzaju tej milej grzesznicy, ktora mowi w Braciach Karamazow: "Ca lui fait tant de plaisir et a moi si peu de peine!" - "Dla niego to taka przyjemnosc, a mnie to tak niewiele kosztuje!". I to marzenie chyba ostatecznie sie spelnilo. Pamietasz, coreczko, opowiadalem ci o niejakiej pani Brown, w ktorej los Fiodor Michajlowicz zywo sie zaangazowal? Jak jej bylo na imie, jakos tak smiesznie, nie pamietam. Cholernie slaba mam teraz pamiec. Pamietasz o mistress Brown? Sasza pokrecila glowa, a Filip Borisowicz udal, ze sie strasznie zirytowal. No jak to! Awanturnica, byla prostytutka. Wloczyla sie po calym swiecie, byla zona angielskiego marynarza, stad tez cudzoziemskie nazwisko. Potem wrocila do ojczyzny, zeszla sie z dziennikarzem Gorskim. Ten pil na umor, rodzina zyla w ubostwie, wiec Fiodor Michajlowicz okazal biednej kobiecie pomoc materialna. Opowiadalem ci te historie jako przyklad szlachetnosci naszego geniusza. Ale pani Brown pewnie sowicie mu za nia odplacila. Byla kobieta prostolinijna, bez przesadow. Zachowal sie jej list, w ktorym nasza damulka otwarcie powiadamia swego dobrodzieja o wlasnej gotowosci na wszystko: "Czy uda mi sie, czy tez nie odplacic Panu w sferze fizycznej..." - pisze. Jestem pewien, ze Fiodor Michajlowicz nie zmarnowal okazji. Dawno marzyl o czyms takim. Wezmy chocby erotyczna fantazje z powiesci Gracz. Tam nauczyciel Aleksiej Borisowicz (autoportret pisarza) nagle wygrywa kupe pieniedzy w kasynie i kupuje za nie sliczna Francuzke. Zachwycajaca scena! Kokotka Blanche lezy w lozku i wysuwa nozke (o tym szczegolnym punkcie zainteresowan Fiodora Michajlowicza juz wspominalem). -"No dalej! Chcesz zobaczyc Paryz? Powiedz w koncu, co znaczy naoutchitiel. Byles bardzo glupi, kiedy byles naoutchitiel. Gdzie moje ponczochy? Wloz mi buty, no dalej!". Wystawila rzeczywiscie zachwycajaca nozke, smagla, mala, nie wykrzywiona, jak prawie wszystkie te nozki, ktore wygladaja tak milo, kiedy sa w bucikach. Rozesmialem sie i zaczalem naciagac na nia jedwabna ponczoszke. Mile Blanche tymczasem siedziala na lozku i trajkotala... W tym momencie cierpliwosc Niki sie wyczerpala - juz dluzej nie mogl zniesc tej obrzydliwej i przede wszystkim bezmyslnej paplaniny. -Niech pan wreszcie przestanie sie znecac! Sasza tyle wycierpiala! Obiecal pan, ze powie, gdzie jest rekopis, a tymczasem... -A ja juz prawie wszystko powiedzialem. Zostal jeszcze tylko "rorikon"... - Morozow zaczal sapac, niezbyt przekonujaco udajac obrazonego. - Chcialem podac to ladnie, elegancko, z fantazja. Cala noc sie przygotowywalem. Ale skoro pan nie ma cierpliwosci, to skroce koniec wykladu. Na kilka sekund umilkl i przymknal oczy. Potem szybko wyrzucil z siebie: -Nimfetka minus glupie zdrobnienie plus miasto, gdzie urodzil sie cesarz epileptyk... Teraz to juz naprawde wszystko. -Cooo? Nicholas i Sasza spojrzeli po sobie. -Mialem zamiar sformulowac to jasniej, ale sam pan jest sobie winien, ze mi przerwal. Idz pan teraz do diabla, chce mi sie spac. - Chory wyciagnal szyje i rozdarl sie. - Sanitariusz! Chce do lozka! Nic wiecej juz z maniaka sie nie udalo wyciagnac. * * * Sasza wygladala na calkiem zdezorientowana.-Nic nie zrozumialam. Jakies kamyki... gdzies polecialy... Co to znaczy? -W wierszu zakodowana jest lokalizacja skrytki, gdzie pani ojciec schowal pierscien. Mysle, ze gdzies go zakopal, ale zadnej wiechy oznaczajacej miejsce tam nie ma - inaczej niepotrzebne byly te wszystkie wskazowki: na lewo, w dol, na wschod. -A rekopis? Czy wyklad tez byl zagadka? Ale jak znalezc rozwiazanie? - spytala szeptem Sasza, kiedy wychodzili z sali. -Nie martw sie, jakos je znajdziemy - z falszywym entuzjazmem zapewnil ja Nika. - To moj zawod. Nie poddam sie, dopoki nie znajde odpowiedzi. Dziewczyna nagle, ni stad, ni zowad zaczela chlipac. -Niech mi pan wybaczy, ze jestem taka zla... Bog mnie po - karze, wiem o tym. -Za te trzysta dolarow? - Fandorin objal ja lekko ramieniem. - To dlatego uwaza pani siebie za straszna grzesznice i ciagle blaga Boga o przebaczenie? A ja mysle, ze jest pani swieta. Slowo honoru. Wyrwala sie i pobiegla korytarzem, ocierajac lzy. Takich dziewczat na swiecie juz nie ma, myslal Nika, patrzac w tamtym kierunku. Kiedys, w czasach Fiodora Michajlowicza, byly, ale dawno wymarly. Tylko ona jakims cudem ocalala. -Hm, hm - rozleglo sie skads z boku gluche pokaszliwanie. Pod oknem stal bodyguard Siwuchy, w swoim nienagannym kombinezonie prawie zlewajacy sie z brazowa zaslona. -Panie Fandorin... Co za spojrzenie: ciarki po skorze! -Oleg Arkadjewicz prosi, zeby pan zajrzal do niego do sali. Nie czekajac na odpowiedz, ochroniarz ruszyl naprzod. Nie mial nawet cienia watpliwosci, ze Nicholas moglby za nim nie pojsc. Nika rozloscil sie: Tez mi cos - "Oleg Arkadjewicz"! Chyba nie pojdzie za tym Azazellem, niech zna swoje miejsce. Ale przypomnial sobie chuda twarzyczke maloletniego "geniusza" i zrobilo mu sie zal chlopca. Poszedl. Zeszli na parter, przecieli szeroki korytarz centralny i wyszli na wewnetrzny dziedziniec. Okazalo sie, ze "sala" sponsorskiej latorosli to osobny budynek, stojacy w glebi ogrodu. Wlasciwie nie budynek, ale cos w rodzaju hangaru, ksztaltem i rozmiarami przypominajacego kryty kort tenisowy. -I on tutaj siedzi? Bez okien? - spytal Nika za plecami ochroniarza. Igor nie odpowiedzial. Moze uznal to za cos ponizej swojej godnosci, a moze nie lubil zanadto mlec ozorem. I tak odwiedzajacy za chwile sam wszystko zobaczy. * * * Spadkobierca wolnomularza urzadzil sie w gigantycznej "sali chorych" w sposob raczej osobliwy. Swiatlo wpadalo z gory, przez oszklony sufit. Wzdluz metalowych scian ciagnela sie galeria, na ktora prowadzily schody o lekkiej konstrukcji. Na gorze zas wszystko bylo oklejone jaskrawymi afiszami i posterami, przedstawiajacymi Batmanow, Beckhamow i inne postacie panteonu wspolczesnego nastolatka. Na dole natomiast bez jakiegokolwiek zauwazalnego ladu i skladu rozstawiono meble i rozmaita aparature: kilka stolow, metalowe i skorzane krzesla na kolkach, komputery, systemy hi-fi, jeszcze jakies urzadzenia. Dwa albo i trzy automaty z sokami i cola, minimotoroller, wszelki sprzet sportowy, a na najbardziej honorowym miejscu szczerzyla zeby ogromna plastikowa Godzilla.Wlasciciel calej tej rupieciarni siedzial tylem do wejscia i w skupieniu majstrowal przy warsztacie, od czasu do czasu sprawdzajac cos w skomplikowanym schemacie na monitorze. Coz za cudaczne polaczenie doroslosci i infantylizmu, pomyslal Nicholas. Na pewno taki sam byl wunderkind Samson Fandorin, ktory, jesli wierzyc rodzinnym kronikarzom, w wieku dwunastu lat wynalazl aparat latajacy i latal na nim nad gorami Uralu. -Aha, Nikolaju Aleksandrowiczu - rzekl chlopiec. - Dzieki, ze zgodzil sie pan przyjsc do mnie. Sam bym wyszedl do pana, ale tu jest... lepiej. Z dala od ojca zachowywal sie calkiem inaczej. Spokojniej, naturalniej, doroslej. -Dlaczego "lepiej"? Chlopiec powiedzial do Igora: -Mozesz wrocic na miejsce. -Dobrze, Olegu Arkadjewiczu. To ci obyczaje, z lekka skrzywil sie Nicholas. Chlopaczek zwraca sie na "ty" do doroslego mezczyzny, a on do niego oficjalnie, z imieniem odojcowskim. Slusznie powiadaja, ze bogactwo to najgorszy wychowawca. Igor oddalil sie i usiadl w kacie przy stole zastawionym dokumentnie jakimis chytrymi urzadzeniami. Obok, na podlodze, lezal starannie zwiniety spiwor. -Spartanin - usmiechnal sie Oleg, przechwyciwszy spojrzenie Fandorina - zadowala sie malym. -Kapitalnie sie pan tu urzadzil. -To moj drugi dom. - Chlopiec spojrzal na goscia spode lba. - Dwa tygodnie w domu, dwa tygodnie tutaj. -Wybaczy pan, ale... na co pana wlasciwie lecza? -Na rozne rzeczy. - Oleg odwrocil sie, zaczal montowac jakies urzadzenie, przypominajace dzieciecy pistolet na wode. - Porod byl nieudany, matka stracila zdrowie, pozniej juz niedlugo zyla. A ja jestem chodzacym nieporozumieniem. Wszystko we mnie jest nie takie jak trzeba. Tatus pozytywista ze swoim niepoprawnym optymizmem zapewnia, ze jestem anomalia ze znakiem plus. - W glosie chlopca zadzwieczala drwina, ale bez zlosliwosci, raczej zyczliwa. - Problem jednak pozostaje otwarty. Teraz, zgodnie z planem wielkiego doktora Sitz-Korowina, wstrzykuja mi preparaty hormonalne. Nastepnym razem bedziemy regulowac sen. Jestem dziwadlem, pospie poltorej - dwie godziny, i to mi wystarcza. A wielki doktor Sitz-Korowin uwaza, ze w tym tkwi jedna z przyczyn choroby. Bede sie uczyl kimac osiem godzin na dobe, jak wszyscy normalni ludzie. Wielki doktor Sitz - Korowin ma co do mnie dalekosiezne plany. Druga pieciolatka dobiega konca, trzecia za pasem. Bez finansow Centrum Badan Fizjologii Mozgu nie przetrwa. Fandorin chcial spytac, dlaczego Oleg jest taki zly na lekarza naczelnego, ale uznal, ze lepiej z tym poczekac. Chlopiec nie bez powodu wezwal koryfeusza dobrych rad. Jesli chce cos opowiedziec, to nie nalezy go popedzac. -A co takiego pan tu majstruje? -Zajmuje sie roznymi glupotami. Przeczytalem, ze Japonczycy wynalezli nic polimerowa, ktora mozna rozciagac i sciagac z duza predkoscia. Wynalezc wynalezli, ale na razie nie maja pomyslu, jak ja wykorzystac. Poprosilem ojca, zeby sprowadzil ten wynalazek. No i zrobilem zabawke, ciekawa. Podniosl plastikowy pistolecik, nacisnal guzik, a z lufy wylecial jakis maly, blyszczacy przedmiocik. Nicholas przyjrzal sie i zobaczyl, ze to przyssawka na cienkiej lsniacej nici. Przyssawka wczepila sie w grzbiet ksiazki lezacej na kanapie, o trzy metry od stolu. -Teraz wlaczamy sciaganie... Oleg nacisnal guzik jeszcze raz - i ksiazka znalazla sie w jego reku. Chlopaczek odrzucil glowe w tyl i zaniosl sie beztroskim rechotem. -Przeciez mowilem, ze zajmuje sie glupotami. No bo co ja, anomalia, moge robic? -Alez to wcale nie sa bzdury! - zachwycil sie Fandorin. - To wspanialy wynalazek! Na przyklad przyda sie ludziom, ktorzy nie moga sie poruszac. Czy malo zreszta jest sposobow wykorzystania czegos tak wspanialego! Ale Oleg tylko machnal reka. -To wszystko bzdury... - Obejrzal sie na Igora, potem na drzwi, i znizyl glos... - Ja pana nie po to... Chcialem porozmawiac. Tak w ogole... Bo nie ma z kim. Przeciez nie z Igorkiem. A pan ma twarz taka, no... jakby pan umial sluchac. I nie wy - paple pan potem. Fandorin mimo woli poczul sie mile polechtany. A i zal mu bylo tego nastepcy tronu, zamknietego w swoim technopalacu jak w zlotej klatce. -Chce pan porozmawiac od serca? - Nika usmiechnal sie do chlopca. - Coz, to sprobujmy. Ale z rozmowy nic nie wyszlo. Twarz Olega niespodzianie zmienila wyraz - stala sie wyobcowana, zamknieta. -Nie teraz - wyszeptal. - Przyszedl specjalista od faszerowania mozgow. -Kto? Nika obejrzal sie i zobaczyl w drzwiach postac w bialym fartuchu. Doktor Korowin patrzyl na szepczacych rozmowcow z wesolym zdziwieniem. -Zaprzyjazniliscie sie, panowie? To sie chwali, to sie chwali. O czym panowie rozmawiaja? Moze ja tez sie przylacze? I jakze tu myslec o rozmowie od serca! 10. "Fitness Mystery' Nowe zagadki okazaly sie o wiele trudniejsze od pierwszej. Odwolali Wale z zasadzki na Sawwinskiej (niech teraz ludzie Arkadija Siergiejewicza poluja na Ruleta), do wieczora we trojke przesiedzieli w biurze, ale w koncu do niczego sensownego nie doszli. Zaczeli od P.P.P. "Pierwotne zrodlo", od ktorego Morozow zalecal wyjsc, to pewnie powiesc Zbrodnia i kara. Ale jak mozna wychodzic od powiesci? Moze mimo wszystko myslal o czyms innym? Piec kamyczkow, cztery kamyki... Jakis belkot. Machneli reka. Przeszli do rekopisu - ostatecznie klienta interesowal wlasnie rekopis, a nie pierscien. Wydrukowali caly tekst oblesnego wykladu, obracali go i tak, i owak. Wszystko na nic. Do ostatniej szarady, o nimfetce, w ogole sie nie zabrali. Rozeszli sie smutni, "przymuleni", zeby znowu zebrac sie nastepnego dnia o dziesiatej. * * * A nazajutrz, kiedy Nicholas sie ubieral, z kieszeni spodni wypadl mu dublon i potoczyl sie pod lozko. Magister dlugo lazil na czworakach i klnac, macal reka zakurzona podloge. Przekleta moneta jakby przepadla. Trzeba bylo odsunac lozko. Kiedy Fandorin zobaczyl, jak pod listwa metnie poblyskuje zolty metal, pomyslal nagle: nie zajmujmy sie tymi slowami, ktore sa, trzeba szukac tych, ktore zginely!Sprawa od razu ruszyla z miejsca. Przed dziesiata lamiglowka zostala w calosci rozwiazana. Witajac swoje pomocnice, Nika byl spokojny, uroczysty. Ale nie spieszyl sie, chcial osiagnac lepszy efekt. Spytal z chytrym usmiechem: -No jak, ruszylyscie glowa w wolnym czasie? -Ja czytam, czytalam i nic nie rozumiem - powiedziala ze skrucha Sasza. - Jestem tepa. -To jakies glupoty - zgodzila sie Wala. - Ja tez zero. A pan, szefie? -No, mam cos... Fandorin nie odmowil sobie tej przyjemnosci i rozkoszowal sie przez chwile pauza, ktora teraz nastapila, a potem podszedl do okna. -Przypieka. Otworze, bo duszno. Otworzyl i... z uroczystego nastroju nic nie zostalo. Przez poranny uliczny halas przedzieraly sie dzwieki fortepianu. Altyn miala dzisiaj lekcje muzyki dopiero o dwunastej, ale juz byla w domu. To znaczy, ze wpadla do redakcji tylko na krotko i szybko wrocila, zeby sie przygotowac do lekcji. Boi sie kompromitacji przed swoim geniuszem. Okno znowu zostalo zamkniete. Nika wrocil do stolu i juz bez zapalu, ponuro zaczal opowiadac: -Co do wykladu, wszystko okazalo sie bardzo proste. Najwiecej czasu zajela mi szarada o nimfetce, ale i na nia wystarczylo pol godziny. -Ee tam! - Wala nie chciala uwierzyc. -Zobaczycie same. "Nimfetka minus glupie zdrobnienie plus miasto, gdzie urodzil sie cesarz epileptyk". Nimfetka to oczywiscie Lolita, ktora Morozow wspomnial w wykladzie. Pytanie, co to znaczy "glupie zdrobnienie". Zaczalem szukac w powiesci Nabokowa. Jego bohater nazywa Lolite skroconym imieniem Lo - rzeczywiscie dosyc glupim. Od "Lolity" odejmujemy "Lo". Co wychodzi? -"Lita". Co to znaczy? -Na razie nic. Przechodzimy do miejsca urodzenia cesarza epileptyka. -Kto to byl? -To wlasnie pytanie. Jasne bylo jedno: poszukiwany cesarz ma jakis zwiazek z Fiodorem Michajlowiczem. Przeciez wiemy, ze erudycja Morozowa ma zakres nadzwyczaj waski, docent na niczym poza biografia pisarza sie nie zna. Zajrzalem do encyklopedii, zeby sie dowiedziec, ktory z cesarzy chorowal na epilepsje. Okazalo sie, ze zdumiewajaco wielu. Naturalnie istnieje jakis zwiazek miedzy choroba i instynktem wladzy. Wypisalem imiona wladcow, i wpisalem do indeksu elektronicznych dziel zebranych. Odpowiedz znalazla sie sama, wystarczylo sprawdzic otrzymana liste. Aleksander Macedonski? Urodzil sie w miescie Pella. "Lita" i "Pella"? Bez sensu. Cezar i Kaligula urodzili sie w Rzymie. "Litarzym" - bzdura. Wezmy Piotra Pierwszego. Nauka nie ustalila, czy konwulsje wielkiego cara mialy pochodzenie epileptyczne, ale zalozmy, ze mialy. Dla nas istotne jest, ze o Piotrze mowi sie w tekstach Fiodora Michajtowicza wielokrotnie. Ale Piotr urodzil sie w Moskwie. Co to jest "Litamoskwa"? Nonsens. Idzmy dalej. Napoleon Bonaparte. Dzialal on na Fiodora Michajlowicza jak czerwona plachta na byka. Wzmianki o nim spotykamy co chwila, przewaznie w kontekscie negatywnym. Ale Korsykanin urodzil sie w Ajaccio. "Litaajaccio"? -Pudlo! - Wala kiwnela glowa. - No i kto to w koncu byl? -Wyobrazcie sobie, Karol Piaty Habsburg. Krol Hiszpanii i cesarz rzymski narodu niemieckiego. W samych tekstach Fiodora Michajtowicza bezposrednio nie jest wymieniony ani razu, ale w materialach dodatkowych na dysku znajduje sie artykul na temat Wielkiego Inkwizytora - wiecie, ten slawny rozdzial z Braci Karamazow. Wala i Sasza spojrzaly po sobie i nic nie powiedzialy. -Dobrze, nie bede tego komentowal. W artykule mowi sie, ze studiujac historie hiszpanskiej inkwizycji, Fiodor Michajlowicz szczegolnie interesowal sie losem cesarza Karola - tez epileptyka, najwiekszego monarchy swojej epoki, ktory dobrowolnie zrzekl sie tronu. -"Litamadryt", tak? - wtracila sie Wala, ktora nie miala ochoty sluchac o Karolu Habsburgu. - A co to znaczy? -Nie mam pojecia. Tym bardziej ze Karol nie urodzil sie w Madrycie i w ogole nie w Hiszpanii. Przyszedl na swiat w tysiac piecsetnym roku w Gandawie, czyli po flamandzku - w Gent. -Lita-gent. Lit. agent. Aha, agent literacki! - krzyknela Sasza. Fandorin rozesmial sie zadowolony. -Ot, i cala szarada. Teraz wszystko jest na swoim miejscu. No jasne, po wizycie u kolekcjonera autografow pani ojciec uznal, ze korzystniej zwrocic sie do agenta. Bo przeciez nie chodzilo tylko o autograf, ale i o dzielo literackie, a to znaczy, ze mozna sprzedac prawa do jego wydania. Walentina nie byla zadowolona. -No, dobrze, agent literacki, ale jak go bedziemy szukac? Przeciez nie damy ogloszenia do gazety: "Szanowny pan agent, ktory zjuchcil rekopis Dostojewskiego, prosze dzwonic pod numer taki a taki". -Nazwisko agenta zakodowane jest w tekscie wykladu - niedbale, jakby to bylo samo przez sie zrozumiale, powiedzial Nicholas, chociaz gdyby nie dublon, ktory wpadl pod lozko, raczej watpliwe, zeby mu sie udalo znalezc ten kod. - Ty z pewnoscia juz nauczylas sie wykladu na pamiec. Co tam jest dziwnego? -Wszystko! Na przyklad, ni cholery nie zna sie na sado - - maso, a innych chce uczyc. Ja bym mu opowiedziala takie rzeczy... -Nie, dziwne jest co innego. Dziewczyny, zwrocilyscie uwage, jaka Filip Borisowicz ma fenomenalna pamiec? Cytuje calymi fragmentami powiesc Gracz i listy. A w dwoch miejscach pamiec mu nagle nie dopisuje, i w obu wypadkach chodzi o personalia. Dziwne! Najpierw nie moze sobie przypomniec pierwszego czlonu nazwiska literackiego ojca masochizmu. Potem imienia pani Brown, domniemanej kochanki Fiodora Michajlowicza (zreszta przeczytalem o niej w encyklopedii - Morozow oczernil pisarza, do niczego tam nie doszlo). -A jak miala na imie, szefie? -Marfa. To niezwykle zestawienie - "Marfa Brown". Trudno je zapomniec, prawda? A z austriackim pisarzem sprawa calkiem prosta. Kazdy jako tako wyksztalcony czlowiek bez zadnych encyklopedii wie, jak sie nazywal. -Ja nie wiem. - Wala wzruszyla ramionami. Sasza tez sie przyznala: -Ani ja. No, Sasza to pol biedy, Wenus w futrze na szczescie nie znalazla sie jeszcze w spisie lektur szkolnych. Ale zepsuta Walentina moglaby lepiej znac klasykow bliskiego jej gatunku. -Leopold von Sacher-Masoch - tak brzmi jego pelne nazwisko. A teraz popatrzmy tutaj. - Nicholas otworzyl ksiazke telefoniczna na zalozonej stronie. Mamy tu "Agencje literackie, artystyczne i teatralne". Popatrzcie: SACHER LITERARY ART AGENCY. Konsultacje we wszystkich sprawach, dotyczacych praw autorskich. Posrednictwo we wspolpracy z zagranicznymi wydawnictwami, galeriami i domami aukcyjnymi. Zezwolenia na wywoz przedmiotow stanowiacych wartosc kulturalna, historyczna i artystyczna. Ogloszenie bylo obwiedzione ramka i ozdobione logotypem: reka trzymajaca kopie. Wala pochwalila logo: -Jajcarskie. A co ma z tym wspolnego Marfa? Najefektowniejsza rzecz Nicholas zachowal na koniec. -Zadzwonilem pod wskazany tutaj numer. Ze niby chce wywiezc za granice obraz. Wiecie, jak sie nazywa dyrektorka agencji? Marfa Sacher. -Nikolaju Aleksandrowiczu! -Szefie! Pan to naprawde... I znowu, jak poprzednim razem, Fandorin zostal nagrodzony za dedukcje pocalunkami w oba policzki: przez Wale goracym i wilgotnym, przez Sasze chlodnym i suchym. -To jeszcze nie wszystko - powiedzial skromnie. - Zdazylem zebrac o Marfie Sacher troche informacji w Internecie. Okazuje sie, ze to osoba dosyc znana. Zadna gwiazda, oczywiscie, ale wiecie, z tych panius, ktore czesto bywaja na roznych prezentacjach, bankietach, wernisazach i trafiaja do kronik towarzyskich w kolorowych pismach. Widzialyscie na pewno. Takie male zdjecia na koncu numeru. -Ja nie widzialam - powiedziala Sasza. -Oczywiscie, widzialam - potwierdzila Wala. - Sama tam kilka razy sie znalazlam. Nicholas poprosil dziewczyny do komputera. -Zrobilem zakladki... O, to jest z pisma "Wielki Styl" w wersji on-line: bal maskowy z okazji otwarcia sklepu z ekskluzywnymi klapkami w Pasazu Tretiakowskim. Widzicie? "Pisarz Boris Akunin i agentka literacka Marfa Sacher". A tu fotoreportaz z jubileuszu nocnego klubu "Odlot": "Rezyser filmowy Nikita Michalkow, producent Anatolij Maksimow i lwica salonowa Marfa Sacher". Lwica znakomicie nadawala sie do zycia towarzyskiego: sztuczna opalenizna, oszalamiajace kreacje, martwy botoksowy usmiech na pol twarzy. I wiek jak trzeba, elastyczny. Pilnie dbajace o siebie panie osiagaja go wlasnie po trzydziestce i rozciagaja te wieczna mlodosc do lat szescdziesieciu, a niektore nawet dluzej. -Kronikarze nie zawsze wiedza, kim jest ta elegancka osoba. - Nika nadal demonstrowal rezultaty swoich lowow. - Tutaj na przyklad jest podpis "Wizazysta Raul Chwostienko z przyjaciolka". Ta przyjaciolka to Marfa Sacher. -Aha - powiedziala Wala - ktos z naszych mowil, ze Raul podobno kreci z jakas odjazdowa laska. Chce powiedziec: romansuje z jakas elegancka kobieta. Wszyscy mieli zlew, bo Raulek jest bardziej homo niz sapiens. -Jest jeszcze ciekawy artykulik na stronie www.pomyje.ru, gdzie gromadzi sie plotki o wszystkich choc troche znanych ludziach. Co my tu mamy? - Nicholas przeszedl do nastepnej zakladki. - Marfa Sacher - bizneswoman o szerokim zakresie dzialania, glownie w branzy intelektualno-artystycznej. Specjalizuje sie w przerzucaniu dziel sztuki za granice, nie gardzac sposobem. Panuje opinia, ze nie ma dla niej nic niemozliwego. Poza tym pomaga taniej przewiezc ladunek przez komore celna, rozwiazac problemy wizowe, zdobyc wszelakie zaswiadczenia. Z artykulu mozna sie dowiedziec, ze "jej sklepik nazywa sie agencja artystyczno-literacka" tylko zeby ladniej brzmialo, chociaz naprawde handluje sie tam tez prawami autorskimi. No i ostatnia rzecz. - Fandorin wszedl na strone pisma internetowego "Republika Rublowka", przeznaczonego dla mieszkancow tego rezerwatu Nowych Ruskich. - Wywiad z interesujaca nas osoba - Przewaznie same glupstwa: jakie torebki pani lubi, co pani sadzi o liposukcji, ulubiony zapach i tak dalej. Ale dwa fragmenty przeczytam glosno. Pierwszy - jako charakterystyke obiektu. Pytanie: "Marfo, a co dla pani jest najwazniejsze w zyciu?". Odpowiedz: "Kontrolowac sytuacje, zlapac ja za kark. Satysfakcja, ze to nie ty sie obracasz wokol Slonca, ale Slonce wokol ciebie. Na scianie w moim biurze wisi haslo, to moje credo: <> (smieje sie)". Zelazna dama - podsumowal Nika. - Jak do takiej podejsc, oto jest pytanie. Jesli wprost spytac o rekopis, odpowiedzi raczej na pewno sie nie otrzyma. Taki rekin nic nie zrobi, jesli nie widzi w tym korzysci. Byle nie poszlo gorzej niz z kolekcjonerem. Dzieki Bogu, naszym zadaniem nie jest wydarcie jej rekopisu z gardla. Ale zanim przekazemy te informacje zamawiajacemu, powinnismy sie upewnic, ze tekst rzeczywiscie jest u agentki. Dla "Kraju Rad" to kwestia honoru zawodowego. Dlatego proponuje nie atakowac czolowo, tylko przeprowadzic manewr skrzydlowy. Mysle, ze najpierw trzeba sie tej Marfie przyjrzec, poobserwowac ja. W tym samym wywiadzie znalazlem pozyteczna informacje... - Fandorin przekrecil tekst do odpowiedniego miejsca. - Pytanie: "Jak sie pani udaje tak swietnie wygladac?". Odpowiedz: "Czlowiek na poziomie zawsze powinien byc w dobrej formie. Wstaje pozno i zaczynam dzien od naprzemiennego prysznica. Przed poludniem, godzine lub dwie, zawsze cwicze w <>. W dni parzyste na symulatorach, w nieparzyste gram z trenerem w tenisa. Potem mozna sie troche zrelaksowac. Latem zawsze jadam obiady w <>. Dopiero potem zaczynam swoj dzien pracy, od czwartej do poznego wieczora. A potem udaje sie do klubu - laczyc przyjemne z pozytecznym. Spotkania biznesowe, kontakty z przyjaciolmi. Wszystko to sa ciekawi, dobrze sytuowani ludzie. Swietne kontakty mam z...". No, dalej zaczyna sie chwalic znajomosciami, to nieciekawe. Wala, ty jestes stara mieszkanka Rublowki. Gdzie jest "Fitness Mystery" i restauracja "Priboj"? -"Mystery" to najwiekszy kompleks sportowy. A "Priboj" - miejsce spotkan. I pojesc mozna, i poopalac sie. Karmia, co prawda, niespecjalnie, za to jest swieze powietrze, rzeczka i plaza obok. Wcina sie salatke z rukoli i gapi na facetow w slipach. Fajnie. Niech mi pan pozwoli tej Marfie lepiej sie przyjrzec. Jest jakas wieksza fotka? Asystentka ogladala zdjecie Marfy Sacher najwyzej minute - to wystarczylo do sporzadzenia portretu psychologicznego. -Klient rozpracowany. Takich rybek widzialam wiele. Dla nich istnieja tylko dwie przynety - kasa i szpan. To znaczy pieniadze i prestiz, czyli imidz. Za to oddalyby nie wiem co. Ale tylko za to, inna waluta sie nie liczy. Kasy Marfusi za informacje dac nie mozemy. Wniosek: bierzemy ja na prestiz. -Jak to? Nicholas sluchal pomocnicy z szacunkiem - wiedzial, ze w tych sprawach jest o wiele bardziej kompetentna. A Wale ogarnelo prawdziwe natchnienie. -Pytan na razie prosze nie zadawac. - Obrzucila szefa sceptycznym wzrokiem. - Koszule od Brioniego ma pan jeszcze cala? Te, ktora panu dalam na Dzien Mezczyzn? Koszula lezala zapakowana w szafie. Nika ani razu jej nie wlozyl, nie byla w jego stylu. -Niech pan ja wlozy. Do tego kremowa marynarka, ma pan taka. Mokasyny. Spodnie wszystko jedno jakie, ale koniecznie biale. I zegarek - ten od angielskiej cioci. -Nie lubie go, jest ciezki - poskarzyl sie Fandorin. -Za to roleks. Nicholas sprobowal sie zbuntowac: -Po co to wszystko? Przeciez zamierzamy Marfe sledzic, a nie wybieramy sie do niej z wizyta! -Niech pan robi to, co mowie. Powinien pan wygladac na sto melonow. Teraz ty. - Odwrocila sie do Saszy i westchnela: - No taaa... Ciezki przypadek. -A ona nam po co? - ruszyl Fandorin na pomoc dziewczynie. Ale Walentina nawet na niego nie spojrzala. -Spoko, szefie. To ja pisze scenariusz. Uuuch, Saszka, trzeba bedzie sie z toba pomeczyc. No wiec tak. - Spojrzala na zegarek. - Kopciuszka zabieram ze soba. Doprowadze go do porzadku, przyodzieje. To zajmie dwie godziny. Jeszcze trzeba wyciagnac odpowiednia bryke. -Racja - zgodzil sie Fandorin. - Tylko jakas skromniejsza. Moj Anglik i twoja jadowita Wloszka sie nie nadaja, zbyt rzucaja sie w oczy. Wala pomyslala chwile. -Luzik, szefie. Przyjade po pana dokladnie o pierwszej. Niech pan sie ubierze po ludzku, uczesze i czeka. * * * Nika sie rzeczywiscie uczesal - zrobil staranny przedzialek posrodku i nawet wlosy potraktowal zelem, zeby blyszczaly. Ale ubral sie nie tak, jak Wala mu polecila, tylko tak, jak ubieraja sie snobi w Anglii: granatowa marynarka, biala koszula z krawatem (na nim emblemat Eton), jasne spodnie, wyczyszczone na glans czarne polbuty, z kieszonki ledwo wystaje blekitna chusteczka. Michael Caine z filmu Dirty Rotten Scoundrels. Ciocia Cynthia by pochwalila.Dokladnie o pierwszej z ulicy Solanka, z trudem mieszczac sie w bramie, wjechala na podworze limuzyna - bentley w kolorze pierwszego sniegu. Za kierownica siedziala Walentina: spodnium, lustrzane okulary, w uchu sluchawka. Na tylnym siedzeniu widac bylo Sasze, ale Nika tak oslupial, ze nawet w jej strone nie spojrzal. -Klasa! - pochwalila asystentka ubior szefa. - Prawdziwe mejd in Brityn! -Czys ty oszalala? Przeciez mowilem: skromny! Szkoda, ze hummerem nie przyjechalas! -Na hummera nikt na Rublowce akurat by nie zwrocil uwagi - odparla Wala. - Jest ich tam tyle, ile lad w Samarze. Nam by nie pasowal. Za to ta bryka jest taka jak trzeba. Pozyczylam ja od kumpla. Wszystko pod kontrola, szefie. Lepiej niech pan popatrzy na nasza laske. Saszka, helou! Z samochodu niezdarnie wygramolila sie Sasza Morozow. Fandorin ledwie ja poznal. Wlosy - platynowej barwy, rozpuszczone, gladko uczesane. Tiszert, caly w koralikach, fasonem i rozmiarem przypominal raczej stanik. W pepku, nie wiadomo na czym sie trzymajac, migotal ogromny stras. Biala spodniczka ledwo okrywala biodra, za to czerwone zamszowe botki konczyly sie powyzej kolan. Spod warstwy kosmetykow praktycznie nie widac bylo twarzy. -A to sie zagapil! - zazdrosnie skomentowala Walentina. - Co ja, glupia, narobilam! A Sasza ze skruszona mina wymamrotala: -Powiedziala, ze tak trzeba, dla sprawy. Po czym sprobowala obciagnac spodnice. -Czas, prosze panstwa! Czas goni! - ponaglila ich Wala. - Szczupaczek, czyli rekin, gra w tenisa do drugiej. A my musimy tam gnac przez cale miasto. Swoj scenariusz asystentka przedstawila, juz siedzac za kierownica. -Przyczepiamy sie do niej przed "Mystery". Zeby zauwazyla nasze auto. Podjezdzamy do "Priboju" - to obok, piecset metrow. Miejmy nadzieje, ze wywiad nie klamie i Marfusia je obiad sama. Jesli nie, trzeba bedzie wniesc do planu poprawki. Na biezaco. -Ale co to za plan? Mowilas, ze nasza przyneta to imidz. Czyli co? -Nie co, ale kto. Szykowny dzentelmen w snieznobialym bentleyu. Pan, szefie, tak, pan - wyjasnila pomocnica, kiedy Nicholas zamrugal oczami. - Takiemu dzentelmenowi zadna cipka z Rublowki sie nie oprze. Niech sie pan jej przedstawi, zacznie swiatowa rozmowe, tak jak pan to potrafi. Kiedy bedzie sie pan przedstawial, musi pan koniecznie powiedziec, ze jest pan baronetem - to jest kul. Lekki angielski akcent nie zaszkodzi. Kulturalna rozmowa: Coelho-Murakami, Robsky-Dostoevsky. Sama panu opowie o rekopisie, zobaczy pan. Na pewno bedzie chciala zaszpanowac. -Czekaj, Walu. Jesli dobrze rozumiem, chcesz, zebym uderzyl do tej kobiety. Ale przeciez sa ze mna dwie dziewczyny. Nie lepiej, zebym byl sam? -Och, szefie, nic pan nie rozumie! Krola poznaje sie po swicie! Ja jestem ochroniarka, to na Rublowce ostatni pisk mody. Widzi pan, mam lustrzane okulary i przewod za uchem. Pan z Saszka usiadzie przy jednym stoliku, a ja przy sasiednim, tak trzeba. Popijam coca-cole, obracam glowa jak nakrecona. Saszka to pana dupencja. Chcialam powiedziec, kochanka. Czlowiek znajacy sie na rzeczy wie od razu: solidny dzentelmen z klasa zabral tu swoja dziewczyne, zeby cos zjesc i poopalac sie. Takiego odstrzelonego Marfa pana od razu wyczai. Zacznie sie gapic, kombinowac, co z pana za gosciu. Pan na nia tez troche bedzie lukal. Zostawia pan swoja laseczke, przysiada sie. Jej jest przyjemnie - bo caly "Priboj" to widzi. Za taki pi-ar zaraz opowie, co tylko pan chce. Plan byl chyba niezly. Istotnie, naprowadzic Marfe Sacher na rozmowe o rekopisie bedzie nietrudno. Mozna napomknac o znajomosciach w kregu londynskich wydawcow. Wala zadzwonila do klubu sportowego, pogadala z administratorka, zwracajac sie do niej per "Wierunia". Zameldowala: -Wszystko okej, szefie. Marfusia gra w tenisa. Cala naprzod! Wykrecila przez linie ciagla i pognala prosto po srodkowej, z szybkoscia dwiescie na godzine. -Zwariowalas?! Zatrzymaja cie! -Po Kutuzowa mozna - lekcewazaco rzucila asystentka. - Jesli, oczywiscie, ma sie bentleya i w numerze trzy litery A. Inaczej sie spoznimy. * * * Nie spoznili sie. Przyjechali nawet wczesniej.Obszerny parking przed klubem sportowym byl caly zastawiony drogimi samochodami - nie sposob szpilki wetknac. Dostrzegli, co prawda, jedno jedyne miejsce, ale tam juz przymierzal sie do wjechania tylem czarny dzip. Jeszcze czego! Wala dala gazu i wkrecila sie w przeswit przed samym nosem konkurenta. -No wiesz! Jestes bezczelna - skarcil ja Nika. Tego samego zdania byl kierowca dzipa. Wielki mezczyzna o kwadratowej twarzy niespiesznie wygramolil sie ze swojego katafalku i tak samo niespiesznie podszedl. -Hej, gdzie cie uczyli jezdzic? To moje miejsce. Juz cie tu nie ma! -Odwal sie - leniwie rzucila niewychowana asystentka. Kwadratowy zaczal sapac. -Chamstwo! Ale pozalujesz tego. I nie obchodzi mnie, czyja jestes dupa. Tego Wala nie mogla zniesc. -Facet, chcesz miec problemy? - Wyskoczyla z samochodu. - Moge ci zalatwic. -Sam cie zalatwie, suko. Wiesz, kto ja jestem? Wrog chamstwa nie zdazyl jej tego wyjasnic, bo zgial sie wpol, kiedy Wala dzgnela go swoim stalowym palcem w splot sloneczny. -To jeszcze nie jest problem, gnoju. Problemy cie dopiero czekaja. Spieprzaj, jasne? -Jasne - wychrypial kwadratowy i pokustykal z powrotem... Fandorina az zatrzeslo na widok tej gorszacej sceny. -Walentina, zachowujesz sie obrzydliwie. A pomocnica byla uosobieniem spokoju - incydent ani troche nie zepsul jej humoru, wrecz przeciwnie. -Nikolaju Aleksandrowiczu, tu jest Rublowka. Tutaj inaczej sie nie da. Cienka warstwa lakieru, pod nia dzungla. Jesli sie nie szczerzy klow, to raz - dwa czlowieka zadepcza. * * * Kiedy czekali na Marfe Sacher, Walentina stala oparta lokciami o drzwi i zabawiala Nike i Sasze, wyglaszajac studium antropologiczne - dzielila klientele "Fitness Mystery" na kategorie.-Wszystkie mieszkanki Rublowki, z malymi wyjatkami, mozna zaliczyc do ktorejs z czterech kategorii - pouczala, starajac sie zachowac slownictwo prawdziwej damy. - Kazda ma swoje zewnetrzne oznaki. Ta na przyklad - pokazala pania, ktora wyszla z klubu - to najwyzszy sort. Zona wysokiego urzedasa. Teraz na Rublowce oni sa najwazniejsi. Na swoja forse nie zapracowali, po prostu nachapali sie. Nie maja czego sie bac, nikt ich nie ruszy. Widzi pan, jaka wazna. Nie patrzy na boki, tylko lekko sie usmiecha, bo nie ma powodu, zeby sie denerwowac. Wsiadzie do audi 8 albo do bmw, oczywiscie z numerem federalnym. Tak wlasnie bylo: pani wsiadla do czarnej limuzyny z kogutem i odjechala. -Ta jest ze struktur silowych - bez chwili zastanowienia ocenila Wala nastepna sportsmenke. - Od razu widac: zadnych usmieszkow, usta jak sklejone butaprenem. Zona gliniarza albo prokuratora. Takie nie maja zwyczaju sie usmiechac. Bryka tez czarna - gelandewagen albo lexus, dzip. Nicholas tylko pokrecil glowa - strzal w dziesiatke. -A ta? - spytal o skromna, kulturalnie wygladajaca kobiete z plecakiem na ramieniu. -Zwykla burzujka, teraz takie sa na szarym koncu. Maz ma pieniadze, ale wszystkie wklada w biznes. Nie wycofa ot, tak sobie, miliona z obiegu, zeby dokupic dziesiec arow do dzialki. Kobitka zaraz wsiadzie do zwyklego merca albo nawet do volva. No i znowu zgadla. -Jaka ladna! - powiedziala Sasza o przystojnej i dobrze ubranej pannie, ktora lekko zbiegla po schodach. - Niepodobna do reszty. -Racja. To jest czwarta kategoria. Zlota mlodziez. Corka jakiegos buraka, to znaczy goscia z pierwszych trzech kategorii. Caly dzien lazi po butikach i kawiarniach. Ma sportowy woz albo kabriolet. Dziewczyna istotnie odjechala niskim otwartym samochodem. Zachwycona Sasza zaklaskala w dlonie. -Swietnie! -No dobra. A do jakiej kategorii nalezy czlowiek, ktorego tak strasznie zwymyslalas? - spytal Fandorin. -To oczywiscie gliniarz. Co, nie widac tego? Wagen, numery, gadka. Pulkownik albo podpulkownik. Zwyczajny wilkolak w mundurze. Tu jest ich od metra. -I ciebie sie przestraszyl? Wala rozesmiala sie. -No jasne. Przeciez wie, ze ja wiem, ze on jest glina. Jesli tak nim pomiatam, to znaczy, ze mam prawo. Uwaga, to ona! Z drzwi wyszla szczupla kobieta w indyjskim sari i wielkich ciemnych okularach, z torba tenisowa na ramieniu. Nicholas w zyciu nie rozpoznalby w niej slicznotki ze zdjec w plotkarskich magazynach, ale oku Wali mozna bylo ufac. Sasza szepnela: -A ta do jakiego wsiadzie samochodu? -Zgrywa sie na gwiazde, na Rublowce takich jest nieduzo, za malo ich na oddzielna kategorie - ocenila na glos Wala. - Prawdziwej kasy nie ma. Jakas niezbyt droga bryka, ale z pretensjami. Albo o, tamten kabriolecik peugeot, wrangler lub otwarty cruiser... Marfa Sacher wsiadla do czerwonego dzipa wranglera. -Brawo, Walentina. - Nika sklonil glowe. - Siadaj, jedziemy za nia. Ale asystentka popadla w zadume. -Szefie, dobrze jej sie pan przyjrzal? -Tak, a co? -Widzial pan, jak spojrzala na mnie, kiedy nas mijala? -Nie, nie zwrocilem uwagi. Walentina cmoknela. -Zmiana planu. -Dlaczego? -Nie poleci na pana. Znam dobrze to spojrzenie. W panskim Internecie nie napisali o najwazniejszym. Ona jest rozowa, na bank. To znaczy, na sto procent. -Jaka, jaka? -Rozowa. Lesba. Dlatego zakrecila z blekitnym Raulkiem. Bo to wygodne i dla niego, i dla niej. Szefie, niech pan siada za kolko. Zdjela z nosa lustrzane okulary, wyjela nausznik. Oddala je Nicholasowi. -O co chodzi? -Spoko. Na arene wchodzi Walentina, pogromczyni rozowych lwic. Legenda sie zmienia. Wy jestescie tato i corka. Albo tata i jego lacha. Niewazne. Usiadziecie sobie, zjecie obiad. Ja wszystko zalatwie. * * * Stoliki ustawiono na drewnianym pomoscie, ktory zawisl wprost nad rzeka. Po lewej, na takim samym pomoscie, staly lezaki.Lagodny cien parasola, fale chlodnego powietrza z wentylatorow - wszystko tutaj sklanialo do relaksu, czyli jak mawiano dawno temu, wywczasow. -Ceny nie sa zbyt wygorowane - zakomunikowala Sasza, ktora zaczela studiowac menu. - Salatka z krabow dwadziescia dwa ruble, bitki z wolowiny australijskiej - piecdziesiat piec. A czym sie rozni australijska od naszej? -Diabli wiedza. Ale to nie ruble, to j.u. - jednostki umowne. Widzisz? Na dole jest napisane. Dziewczyna z przerazeniem odlozyla karte. -Nie martw sie. Wybierz, co chcesz. Klient oplaca wszystkie wydatki. Nicholas pomachal platynowa karta kredytowa od Arkadija Siergiejewicza, ale sam jeszcze nie zajrzal do menu - caly czas sledzil "obiekt", Marfe Sacher. Teraz wlasnie przydaly sie lustrzane okulary. Wala zajela stolik w sasiedztwie agentki, ktora na szczescie jadla sama. Teraz akurat, zaciagajac sie papierosem, skladala zamowienie. Zachowywala sie z wielka pewnoscia siebie, slychac ja bylo z daleka. Wszystko wskazywalo na to, ze damulka czuje sie tu jak u siebie w domu: -Po prostu prosze pokrajac troche zieleninki, kropelke acetto balsamico, lyzeczke oliwy, Mario wie, jaka salatke lubie. A ryby jakie dzis macie? Ledwo kelner sie oddalil, Walentina wkroczyla do akcji. Podeszla z papierosem w reku, cos powiedziala - na pewno poprosila o ogien. Schylila sie nad zapalniczka i rzucila na Marfe dlugie spojrzenie spod grzywki (Fandorin skrzywil sie). -A moge wziac zakaske, zupe, drugie i deser? - Sasza tracila Nicholasa w reke. -Co? No jasne, mozesz. Kiedy sie znowu odwrocil, obie slicznotki juz siedzialy obok siebie, a kelner przenosil nakrycie Wali na stolik Marfy. -Zdaje sie, ze kontakt zostal nawiazany - rzekl szeptem Nika. -Mhm. Ale Sasze ciekawilo w otoczeniu zbyt wiele rzeczy. Kiedy ustalila, jakie dania wybierze, zaczela krecic glowa na wszystkie strony. -Oj, niech pan popatrzy, zupelnie naga! Na najblizszej stolikow lezance pupa do gory opalala sie fantastycznie zbudowana dziewczyna. W pierwszej chwili Nicholasowi tez sie wydalo, ze nic nie ma na sobie. -Cos ty, ma majtki. Widzisz? Z przedzialka miedzy posladkami wysuwal sie sznureczek cielistej barwy i rozwidlajac sie, obejmowal talie. Nicholas czym predzej odwrocil oczy. Przyniesiono przystawki: dla niego salatke, dla Saszy - sledzia pod pierzynka. Dziewczyna w skupieniu zaczela operowac widelcem. Przy interesujacym Nike stoliku przyjazn umacniala sie wprost w oczach. Marfa i Wala o czyms szeptaly, widelcami dziobaly sobie nawzajem w talerzach. Asystentka ani razu nie spojrzala na szefa, idealnie wcielila sie w role. Ale po dziesieciu minutach wstala nagle, skierowala sie w strone toalety i rzucila na Nike szybkie, wymowne spojrzenie. Odczekal chwile i tez udal sie w tamtym kierunku. -Wszystko gra - szybko powiedziala pomocnica, poprawiajac fryzure przed lustrem. - Zaraz pojedziemy do niej obejrzec kolekcje motyli. Mieszka w Zukowce. Ciekawa kobieta. Z szarmem. -Jakich znowu motyli? - nerwowo zaszeptal Fandorin. - Walentina, wcale nie oczekuje od ciebie takich ofiar! Spojrzala na niego przenikliwie. -Dla pana, Nikolaju Aleksandrowiczu, zgodze sie na wszystko. Przeciez pan wie. -Ale ja nie chce! - rozzloscil sie. - Czy bez tego nie mozna z nia porozmawiac o Dostojewskim? Wala sie ucieszyla. -Jest pan zazdrosny? -Co ma do tego zazdrosc? -No to nie ma o czym mowic. Porelaksujcie sie tutaj z Saszka pare godzin. Potem jedzcie do Zukowki, tam jest wloska kafejka. I czekajcie. Tu ma pan kluczyki. Mnie podwiezie Marfusia. -A papiery wozu? -Po co? Kto na Rublowce zatrzyma bentleya? * * * Sasza najadla sie za wszystkie czasy, a poniewaz nie bylo sie dokad spieszyc, wciagnela (jeszcze jedno slowo z glosariusza Wali) cale trzy desery.Nika sie nudzil. Nie majac nic do roboty, przysluchiwal sie rozmowom. Po lewej dwaj mlodzi ludzie w konceptualnie zniszczonych tiszertach z zapalem omawiali nowe modele telefonow komorkowych. Po prawej lanczowal samotny biznesmen w letnim lnianym garniturze, caly czas prowadzac rozmowy przez komorke. Poszczegolne slowa byly niby wszystkie zrozumiale, ale sens wypowiedzi Nicholasowi sie wymykal. -Ja juz dalem mesydz, ze w sensie poparcia jestesmy za. I zapewniamy fan. Ale tylko jak bedzie saport... - i dalej w tym samym stylu. Biznesmen wyszedl, a przy jego stole usiadla parka, chlopak z dziewczyna, oboje w strojach kapielowych, i glosno zaczeli omawiac rozne intymne sprawy. -O jaki obciach ci lata, Serz? Jestem zszokowana na maksa! - goraczkowala sie panienka, poslugujaca sie cudaczna mieszanina zargonu wieziennego i zargonu pism kobiecych, popularnych wsrod obecnej mlodziezy. - Tez cos, niewydepilowana! A ty sam, slyszales o dezodorantach? -Ochujalas! - obruszyl sie kawaler. - Nos ci zatkalo? Wez, powachaj! Hugo Boss, letnia kolekcja! Mi sie zdaje, bejbe, ze powinnas powaznie przemyslec nasz zwiazek. Partnera seksualnego trzeba szanowac! Nicholas poczerwienial i zaskrzypial krzeslem. -Sasza, moze przeniesiemy sie na lezaki? * * * Sasza poopalala sie, potem pojechali do Zukowki, tam jeszcze troche posiedzieli w kawiarni. Walentina kazala na siebie czekac.Dziewczyna kilka razy pytala, gdzie jest Wala i co sie stalo, ale Fandorin odpowiadal wymijajaco. W koncu sie doczekali. Walentina podeszla leniwym krokiem sytej kotki i wymruczala: -Uch, ale jestem glodna! Dziewczyny, co tam macie za salatke na wystawie? Dajcie szybko! I buleczke! Dwie! Nicholas od dawna nie mial zludzen co do koscca moralnego asystentki, powstrzymal sie wiec od upomnien i spytal tylko: -No jak? Walentina mrugnela. -Bingo! "Nie ma takich twierdz, ktorych by nie mogli zdobyc bolszewicy!". To z jednego filmu, starego. -A wiec naprawde ma rekopis? Mozemy powiadomic klienta? Nika wiedzial, ze pomocnica niechetnie skroci opowiesc o swoich dokonaniach, ale Sasza nie powinna wysluchiwac tych wszystkich niesmacznych szczegolow. Nie udalo mu sie jednak powstrzymac Wali. -Juz opowiadam. Przyjezdzamy do Marfusi. Najpierw to tamto, poogladalysmy motylki... - Zerknela wymownie na szefa. -Wiem, to sie nazywa insektarium - wtracila Sasza. - Duzo ma motyli? Ladne? -Tylko dwa, ale super. Nika kopnal ja pod stolem. -Co z rekopisem? Jak naprowadzilas ja na temat? -Wszystko zgodnie z planem. Pilysmy kawe, paplaly o literaturze. Jestesmy przeciez kulturalne dziewczyny. Ona uwielbia Murakami, Coelho dla niej za prosty, ale Haruki - super. To ja jej mowie: Twoj Japoniec jest badziewiasty, ale rosyjska klasyka - rulez. Po Dostojewskim, mowie, mam kisiel w majtkach. Czytam w domu Dziela zebrane, piecdziesiat tomow, od pierwszego do ostatniego, a jak skoncze, to zaczynam od nowa. Co bys nie gadala, to nasza rosyjska literatura jest najwieksza na swiecie. Szczegolnie Dostojewski, mowie, strasznie mnie kreci. Taki seksowny! U niego masz i sado-maso, i fetysz, i lesbi, tylko trzeba umiec czytac miedzy wierszami. I powtorzylam jej wyklad ojca Saszy, prawie slowo w slowo. -O milosci lesbijskiej nic tam nie bylo. A kompletne wydanie dziel Fiodora Michajlowicza liczy nie piecdziesiat tomow, tylko trzydziesci - uscislil Fandorin. -Niewazne. Liczy sie, ze Marfuska polknela haczyk. Mowi: "A jesli ci dam poczytac powiesc Dostojewskiego, ktorej nikt na swiecie jeszcze nie czytal? Bo mam". A ja na to: "Ee tam". No to mi powiedziala, jak bylo. Przyszedl do niej jakis jelen z uszami (tak okreslila twojego starego, Saszka. Znaczy ojca). W telewizji widzial program o agencji - Marfusia zaplacila kanalowi, dla pi-aru. Ze niby scisle kontakty ze swiatem kulturalnym, z zagranicznymi wydawcami. No i kupil to. Znaczy uwierzyl. Zadzwonil do agencji, a potem przyszedl. Uprzejmy taki, skromniutki, w okularkach. Szkoda, ze teraz nie moze go zobaczyc! - Wala sie zasmiala. - Trzeba ja potem bedzie zaprowadzic do kliniki. Marfusi sie spodoba... Wracajac do rzeczy, wziela wtedy kawalek rekopisu i zawiozla go do ekspertki, podobno najwazniejszej od Dostojewskiego. A ta mowi: bankowo. -Jak sie nazywa ekspertka? - spytal Nicholas. -Nie pytalam. Co, trzeba bylo spytac? -Niekoniecznie, ja i tak wiem. To dlatego Eleonora Iwanowna zasmiala sie, kiedy powiedzial jej przez telefon o rekopisie. "Nowy gotowy" - tak sie wyrazila. I potem tez zachowywala sie dziwnie... -Smiesznie opowiadala o tej ekspertce. Wczesniej sie dowiedziala, ze tamta ma takse - sto dolarow. Przychodzi, a stara chce trzysta. I nawet nie bardzo sie zdziwila, zupelnie jakby jej co rano przynosili nowego Dostojewskiego. Marfusia na to: "Nie ma mowy. Sto daje od razu, dwiescie potem". No, a kiedy dostala ekspertyze, wykiwala emerytke. "Wstyd, mowi, w pani wieku nabierac klientow". Marfusi nie zrobisz w jajo. Teraz Nika zrozumial, dlaczego pani Morgunow zachowywala sie wobec niego tak nieufnie i nie dala mu do rak wynikow ekspertyzy, poki sie z nia nie rozliczyl. Teraz w ogole wiele rzeczy zaczynalo sie wyjasniac. Nie bardzo sie zdziwila? A co sie miala dziwic? To niemal pewne, ze juz wczesniej do Eleonory Iwanowny zglosil sie "kolekcjoner" Luzgajew, z innym fragmentem tego samego tekstu. Na pewno tez dlatego podniosla taryfe. Zareagowala na wzrost popytu, chciwa wiedzma. -Co bylo dalej? Dala zaliczke Morozowowi? -Ani grosza mu nie dala. Od Marfusi nie tak latwo wyciagnac kase. Nagadala docentowi farmazonow. Znaczy, zawrocila jeleniowi w glowie. Powiedziala, ze wydac ksiazke to nie problem, czy u nas, czy tez za granica. Ale zaplaca tylko za pierwsza publikacje, a potem kazdy, kto bedzie chcial, bedzie mogl to przedrukowac w dowolnym nakladzie. Pisarz dawno juz nie zyje, nie ma prawnych spadkobiercow. To sie nazywa public domain, wlasnosc spoleczna. Ale jest jeden kruczek, specjalnie wymyslony na takie okazje. Niech pan, mowi, sprobuje podniszczyc kartki, tak zeby rekopis byl malo czytelny. A potem - na zasadzie pracy naukowej - odtworzy pan tekst. Wtedy pod wzgledem prawnym bedzie to mozna uznac za panska redakcje tekstu autorskiego, i uzyska pan wszystkie prawa do niego. To nie baba, ale Duma Panstwowa, nawet madrzejsza. No i te "redakcje" kupia na calym swiecie, Marfusia to zalatwi. Wezmie piecdziesiat procent za posrednictwo. Rekopis zostawila sobie. Powiedziala, ze bedzie go pokazywac zagranicznym wydawcom, no, a naprawde po to, zeby sie chlopina nie rozmyslil. Zreszta Marfa nie wie, co sie z nim stalo. Mowi, ze gdzies przepadl, bo nie odpowiada na telefony. -A widzialas ten rekopis? -Nie. Probowalam, ale ona zaczela cos krecic. Dzisiaj, mowi nie moge, zranilam sie, krew mi leci. Bo krajala keks i troche sie zaciela nozem w palec. W sumie jedna kropelka krwi wyciekla, zlizalam ja jezykiem. Na czole Saszy pojawila sie zmarszczka zdziwienia. -Ona mnie specjalnie wabi. - Twarz Wali na powrot nabrala rozpustnego, kociego wyrazu. - Zebym znowu przyjechala. Mowi, schowalam rekopis w bezpiecznym miejscu, bo te papierki warte sa minimum milion zielonych. -Jestes pewna, ze to "bezpieczne miejsce" znajduje sie w domu? -Tak, powiedziala, przyjedz jutro, wielbicielko Dostojewskiego. Bedziesz mogla czytac do upadlego. Tak ze rekopis jest tutaj, w Zukowce. Ulica Serafimowicza 25. Sam pan widzi: moja ofiara nie byla daremna. Jutro dobrze obmacam te kartki, zeby miec stuprocentowa pewnosc, i moze pan powiadomic klienta. Ale trzeba pamietac, ze Marfa to cwana kobita. Zaspiewa jeszcze wiecej niz kolekcjoner. Chociaz, o ile dobrze rozumiem, to nie nasz problem. Niech sponsor sie z nia dogaduje. -Masz racje - zgodzil sie Fandorin. - Poczekamy do jutra. Dam ci przeczytac ksero, zebys sprawdzila, czy koniec drugiej czesci pasuje do poczatku trzeciej. A zatem odkladamy sprawe do jutrzejszego ranka. * * * Ale do jutrzejszego ranka bylo jeszcze bardzo daleko.I nie dla wszystkich nadszedl. * * * Nicholasa obudzil dzwonek telefonu. Co prawda, nie byl to wczesny ranek, wpol do jedenastej. Noca Fandorin odbyl rozmowe z Altyn na temat lekcji muzyki - dluga, meczaca i bezowocna, bo nie zdecydowal sie mowic otwartym tekstem, a zona z uporem udawala, ze nie pojmuje przyczyny jego niezadowolenia. Polozyli sie o trzeciej, obrazeni na siebie, a potem on jeszcze dlugo nie mogl zasnac.No wiec zadzwonil telefon: -Szefie, chujowo jest. - Glos Wali drzal. - Zadzwonilam do Marfy, tak jak sie umawialysmy. Sluchawke podnosi jakis facet. Myslalam, ze to pomylka. Dzwonie drugi raz - znowu facet. "Pani, pyta mnie, na pewno chciala mowic z Marfa Leonidowna? Nie moze podejsc, a kto dzwoni?". Nie spodobalo mi sie to. Nie odpowiedzialam, rozlaczylam sie. Po pietnastu minutach telefon. Ten sam facet. I do mnie - po imieniu i imieniu odojcowskim. Przedstawia sie: "Oficer operacyjny taki a taki. W jakich stosunkach pozostawala pani ze zmarla Sacher?!". Nika az krzyknal. -No. Ja tez wrzasnelam. Gliniarz do mnie: "Musimy porozmawiac. Sama pani przyjedzie czy mamy pania doprowadzic?". Namierzyli mnie przez komorke. Ktos Marfe stuknal, na sto procent! Taka rekinka na pewno ma wrogow od groma. A w jej domu wszedzie sa moje odciski palcow! Niech pan dzwoni, szefie, do swojego posla i wyciagnie mnie z tego! * * * Drzacym palcem wyciskal Nika numer Siwuchy. Krotko opowiedzial o wczorajszych wydarzeniach i o Marfie Sacher. Potem o najwazniejszym.-Dlaczego nie powiedzial mi pan od razu wczoraj, ze znalazl rekopis? - spytal Arkadij Siergiejewicz niezadowolonym tonem. -Chcielismy jeszcze to sprawdzic. Co ma robic moja Walentina? Stawic sie na wezwanie czy nie? Wazny czlowiek zamilkl, zastanowil sie. Trzeba mu oddac sprawiedliwosc, ze nie stracil zimnej krwi. -Jest pan pewien, ze rekopis byl u niej w domu? -Tak powiedziala wczoraj mojej asystentce. -Ohoho. Do diabla z agentka... Byle tylko rekopis nie zginal. Wie pan co? Niech pan powie asystentce, zeby na razie nigdzie nie jechala. Zaraz sie dowiem, o co chodzi. Zadzwonie. Dowiadywal sie mniej wiecej pol godziny. Wala przez ten czas dzwonila osiem razy. W koncu za dziewiatym razem zadzwonil Arkadij Siergiejewicz. -Mam dwie wiadomosci, dobra i zla. Zaczne, jak zwykle, od dobrej. Marfa Sacher nie zostala zamordowana. To byl nieszczesliwy wypadek. -Uff - glosno odetchnal Nicholas. -Poslizgnela sie w lazience na mokrej posadzce. Rabnela nosem o krawedz bidetu. Z calej sily. Zamiast nosa - krwawa miazga. Sekcja wykazala, ze gorna czesc kosci nosowej wbila sie w mozg. Wyjatkowy pech. Cos takiego zdarza sie czasem podczas bojki, kiedy ktos mocno wali piescia albo kantem dloni z dolu, pod odpowiednim katem. A ona rabnela calym ciezarem ciala. W dodatku wszystkie stawy rozchwiane, miesnie rozluznione. Byla pod wplywem narkotyku, to zostalo ustalone. We krwi wysokie stezenie jakiegos swinstwa, podali mi nazwe, ale zapomnialem. Naszprycowala sie i nie dala rady ustac na nogach. Nie ma podstaw, by podejrzewac umyslne zabojstwo. W domu jest sygnalizacja alarmowa; brak sladow wtargniecia. Milicje wezwala sluzaca, mieszka niedaleko na osiedlu. Wracala z gosciny pozno w nocy, widzi, ze w domu pali sie swiatlo. Chciala sprawdzic - no i znalazla... Tak ze gliniarz chcial panska dziewuszke postraszyc. Jego interesuja kontakty narkotykowe. Ale wyjasnilem szefostwu, co i jak. Prosze uspokoic asystentke. Wezwanie nieaktualne. Czasem dobrze jest zyc w panstwie bezprawia, pomyslal Fandorin. Ile przykrych problemow moze usunac pare telefonow! Jesli, oczywiscie, zna sie odpowiednich ludzi. -A zla nowina? -Nie ma rekopisu. - Nawet przez telefon slychac bylo, jak Siwucha zazgrzytal zebami. - Tamci przeszukali dom bardzo starannie, bo mieli nadzieje znalezc narkotyki. Co jak co, ale szukac to oni potrafia; w koncu zawodowcy. Papiery tez wszystkie przejrzeli. Teczki z rekopisem nie ma, pytalem. A przeciez to nie szpilka. Tak ze nieboszczka oklamala panska asystentke. -Pierscienia Porfirego Pietrowicza nie znalezlismy... - Nika westchnal. - Ja tego cholernego wierszyka nauczylem sie na pamiec: "Kamyczkow piec poleci w lewa strone". Jakich kamyczkow? Drogocennych chyba? Ale drogocenne kamienie sa tylko cztery: diament, szmaragd, szafir i rubin. Czasem dodaje sie perle, chociaz, scisle mowiac, to nie jest kamien. Dlaczego na lewo polecialo piec, a w dol tylko cztery? Piaty blyska purpura, wiec moze chodzi o rubin? Ale pierscien byl z brylantem! A co bedzie, jesli wszystko jest nie tak, tylko... -Niech pan poslucha! - rozzloscil sie klient. - Niech pan da spokoj tym bzdurom o pierscieniu, niech pan sobie nimi nie zasmieca mozgu! Place panu za szukanie rekopisu i na tym prosze sie skupic! -Marfa Sacher mowila Wali o jakims "bezpiecznym miejscu". Moze o jakims schowku? - slabym glosem wyrazil przypuszczenie Nicholas. Arkadij Siergiejewicz sie ozywil. -Chce pan sam poszukac? Ja to zorganizuje, nie ma sprawy. Wierze w panskie zdolnosci. * * * Przed furtka domu numer 25 na Serafimowicza czekal na Fandorina oficer operacyjny w cywilu, siedzial w dzipie marki Lexus, to znaczy, wedlug klasyfikacji Wali, stanowil klasyczny okaz "wilkolaka". Specjalista od spraw kryminalnych spojrzal ze sceptycznym grymasem na tyczkowatego magistra.-Chce pan szukac? Niech pan probuje. W subtelnosci prawne sytuacji - na jakiej podstawie komus postronnemu pozwala sie buszowac w domu zmarlej - lepiej bylo sie nie wdawac. Po co mierzyc angielska miara rosyjskie obyczaje? Nika wiec dal sobie spokoj. Jest zadanie, nalezy je wykonac. Przespacerowal sie po nieduzym, ale stylowym mieszkaniu lwicy salonowej. Wszedzie stal, nikiel, chrom, jasne plamy kolorowego plastiku. Barwnie, ale zimno i nieprzytulnie. Nicholas wolalby nocowac pod mostem niz mieszkac na tej stacji orbitalnej. Operacyjny patrzyl, jak Fandorin chodzi niepewnie po pustych pokojach, az w koncu pogardliwie rzucil: -Poczekam w samochodzie. - I wyszedl. Gdzie szukac teczki? Nie mial zadnego pomyslu. Zwlaszcza ze dom juz przeszukano, i to bardzo starannie. Zajrzal do gruntownie wypatroszonego gabinetu, do pomaranczowo-granatowej sypialni, do kuchni, ktora szczerzyla sie powyciaganymi szufladami. Na wszelki wypadek poobracal w palcach dublon. Natchnienie jednak nie chcialo nan splynac. Za to zachcialo mu sie do toalety. W ten sposob Nicholas znalazl sie w akwazonie, jak w jezyku noworuskim okresla sie wezel sanitarny - jesli takowy oczywiscie zasluguje na te dumna nazwe. Wezel sanitarny Marfy Sacher byl wlasnie stuprocentowa akwazona. Spusciwszy wode w muszli, ksztaltem przypominajacej autentyczna muszle perloplawa, Fandorin rozejrzal sie dookola. Jacuzzi, kabina do hydromasazu, lustro na cala sciane - to nic; najwspanialsza ozdoba obszernego pomieszczenia bylo wielkie akwarium. Ustawione posrodku, na specjalnej szafce, migotalo blekitnymi blikami; wewnatrz widac bylo rafe koralowa, a dokola niej zataczal kregi maly rekinek. To sie nazywa prawdziwy szyk! Nika podszedl blizej i zamarl, oczarowany miarowym, niewyobrazalnie pieknym okreznym ruchem ryby, o stalowej barwie. Akwarium morskie bylo od dawna marzeniem meskiej polowy rodziny Fandorinow. Nika i jego syn niekiedy cala godzine potrafili przestac w sklepie zoologicznym, ogladajac roznobarwne korale i ryby o rajskich, teczowych barwach. Taki rezerwuar jak ten kosztowal co najmniej pol miliona rubli. Gdyby udalo sie zrealizowac zamowienie Siwuchy, to kto wie... Strasznie chcial dotknac palcami rafy, sprawdzic, jakie sa te korale. W sklepie, przy sprzedawcy, nie da sie tego zrobic, ale tutaj nie bylo nikogo. Na wszelki wypadek Fandorin obejrzal sie na drzwi, podwinal rekaw, nachylil sie i zanurzyl reke w cieplej wodzie. Rekina sie nie bal. Te szare, rafowe, nie sa grozne. W sklepie mowiono, ze mozna czyscic akwarium, nie zwracajac na te ryby w ogole uwagi. Zreszta nie chcial wkladac reki za gleboko - obserwowal rekina. Ten rzeczywiscie nie przejawial nia zadnego zainteresowania. Uspokojony Fandorin wsadzil wiec reke po lokiec i dotknal przedziwnego kamiennego kwiatu jasnoszkarlatnej barwy. Powierzchnia korala okazala sie niespodziewanie szorstka i twarda. Cholera, skaleczyl sobie reke! Z palca wyplynela czerwona kropelka, zbladla i zaczela sie rozplywac. Syknal ze zloscia. Nagle srebrzysta torpeda energicznie rzucila sie w srodek okregu. Nicholas ledwo zdazyl wyszarpnac reke z wody. Rybsko chciwie lyknelo metna krwawa plame i - pobudzone - jeszcze z pol minuty miotalo sie po akwarium, po czym znowu zaczelo zataczac kola. Nicholas zganil sie: idiota! No, oczywiscie, rekin zareagowal na krew. W ten sposob mozna stracic palec. Zaczal sie przygladac miniaturowemu potworowi, myslac, ze dokladnie taka sama byla jego zmarla pani. Piekna, gibka, bezlitosna, spadajaca na ofiare jak blyskawica. Marfa Sacher nalezala do tego typu kobiet, ktore zamierzaja zyc wiecznie. Kiedys byla mala dziewczynka, ktora wierzy w bajki, a kiedy podrosla, miala juz trzy rzedy ostrych zebow i cieszyla sie doskonalym apetytem. Myslala, ze polknie caly swiat, a tymczasem poslizgnela sie na mokrej podlodze, rabnela nosem o bidet i umarla. A teraz nikt juz sie nie dowie, jak to sie naprawde stalo i czy zdazyla cokolwiek ogarnac swoim zamroczonym umyslem... * * * Zdazyla, jeszcze jak zdazyla. O Szarym Wilku i Czerwonym Kapturku Ostatni dzien w zyciu Marfy Sacher zaczal sie od najrozniejszych niepomyslnych znakow.Po pierwsze, pod kolem zaparkowanego wranglera czyhal tlusty czarny kot. To wrozy nieszczescie. Po drugie, z torby wypadla Marfie kosmetyczka, a w niej peklo lusterko. To tez cholerny pech. Po trzecie, przy skrecie do "Fitness Mystery" dyzurowal milicjant z drogowki, ogniscie rudy, a to juz (jak wiedza kierowcy) zupelny niefart. Marfa zwrocila uwage na niebezpieczne znaki - przywykla zwracac uwage na wszystko, nawet na glupstwa. Ale nie przejela sie tym, bo w koncu glupstwo to glupstwo. Agentka nie wierzyla we wrozby. No i dobrze robila - przynajmniej tak sie Marfie wydawalo w srodku dnia, kiedy trafil sie jej dar od losu w postaci odlotowej dziewczyny, Wali. Wyjatkowe stworzenie. Co zatrat, zeby w dziewczynie wszystko bylo super: i uroda, figura, i temperament. A jaka sila w rekach! Wszystko poszlo okej. Marfatak sie rozczulila, ze omal nie spoznila sie na spotkanie biznesowe. Ale nie, nie spoznila sie. Nigdy nigdzie sie nie spozniala, chyba ze naumyslnie. Miala spotkanie z pewnym bibliofilem, ktorego zatrzymano z szesnastowieczna Biblia. Aten kretyn nie domyslil sie, ze trzeba rozwiazac problem na miejscu, i teraz grozilo mu od trzech do siedmiu lat. Dostal zakaz wyjazdu i bardzo sie denerwowal. Marfa napedzila mu niezlego stracha, opowiadajac, jak pewnego kulturalnego czlowieka, tez zapamietalego bibliofila, w obozie na Uralu doprowadzono do samobojstwa. Kiedy zas klient dojrzal w zupelnosci, zaproponowala, ze zajmie sie sprawa. Rozwiazanie problemu - piecdziesiat tauzenow. Wzielaby mniej, ale przeciez sam rozumie, ze glowna czesc przypadnie komu innemu. Durny bibliofil omal sie nie rozplakal, tak mu ulzylo. A tymczasem, zamiast kombinowac, lepiej by wzial dobrego prawnika. Ten od razu by mu powiedzial, ze protokol konfiskaty zostal sporzadzony niezgodnie z przepisami, nic nie jest wart. Tak wiec Marfa nie bedzie musiala dzielic sie z sedzia. Po prostu transakcja marzenie: maksimum zysku, zero dzialan pozaprawnych. Potem spotkala sie ze znajomymi w modnej restauracji "Seppuku", zjadla susi z czarnym kawiorem i sasimi zfugu (wymawiac "suszi" i "saszimi" to obciach). Do swojej Zukowki wrocila dobrze po polnocy. Jak to sie mowi, zmeczona, ale szczesliwa. Dom dostal sie Marfie na pamiatke od bylego meza, brokera, takiego samego pedzia jak Raulek, tylko zakamuflowanego. Niestety, bez garazu, dzialka byla nieduza. Za to w Zukowce, a nie w jakichs tam Gorkach-15. Samochod zazwyczaj stawiala pod ogrodzeniem, ale dzisiaj wepchnal sie tam obcy mikrobus. Gdyby nie czerwony krzyz z boku i litera R, Marfa przebilaby mu opony. Ale skoro erka, to niech sobie zyje, zadecydowala i zaparkowala przed furtka. W oknach bylo ciemno. Sluzaca sprzatala wieczorem, a potem wychodzila. Marfa lubila na noc zostawac sama. Kiedy sie spi, w domu nie powinno byc nikogo. Bo czlowiek spiacy jest bezbronny. A jesliby to byla Walusia?... - pomyslala, wchodzac na ganek. Zwinie sie w klebek i bedzie spala obok. Lubi Dostojewskiego, no prosze. Madra, oczytana. Niezle nawijala o tym erotyzmie. Ciekawy okaz. Jest w niej cos niezwyklego, trzeba bedzie sie tym zajac. Moze ja zaprosic, zeby pomieszkala kilka dni? Albo pojechac gdzies we dwojke. Na Seszele na przyklad. Raul opowiadal, ze tam mozna wynajac cala wyspe. I nie ma zywej duszy, tylko sluzba. Wtedy Marfa sie opamietala. Stop, dziewczyno. Nie szalej. Nie naruszaj podstawowych zasad zyciowych. Twoja lalusia to czyjas kurewka. Bentley, ciuchy od Hermesa, silikonowe cycki. Ma na pewno z kim sypiac i jezdzic na Seszele... Od razu, kiedy Marfa otworzyla drzwi wejsciowe, poczula, ze dzieje sie cos zlego. Swiatelko na pilocie sie palilo, ale przy sygnalizacji ktos wyraznie pomajstrowal, bo pisnela jakos dziwnie. To znaczy, ze ktos ja wylaczyl, a potem znowu wlaczyl. Kto? Po co? Alternatywa byla nastepujaca. Albo znow wsiasc do samochodu: odjechac troche dalej i przez komorke wezwac pomoc, albo od razu nacisnac guzik alarmu. Ale Marfa nie nalezala do tchorzliwych i miala swoj honor, wiec postapila inaczej. Otworzyla torebke, odbezpieczyla pistolet. Gumowe kule wala z pieciu metrow. Wystrzelone z bliska - zabijaja. Przy tym wszystko zgodnie z prawem: obrona konieczna, zezwolenie na bron. Ktos musial wchodzic do salonu. Niby wszystko na miejscu, ale lampa lekko przesunieta, rog dywanu zagiety, szafa uchylona. Marfa miala sokole oko. Spokojnie, powiedziala sobie w duchu, bo jednak sie zdenerwowala, w koncu nie jest ze stali). Skrytki nie znajda za cholere, reszta - nie ma na co sie lakomic. Bylo zupelnie cicho. Doznala nawet czegos w rodzaju rozczarowania. Juz wyobrazila sobie, jak na nia, slaba kobiete, rzuca sie zlodziejaszek, a ona, no dobrze, nie w leb, ale w jaja, z dwoch metrow - buch, buch. Bedzie o czym opowiadac znajomym. Potem zapalila swiatlo i w telezonie zobaczyla nie jednego zlodzieja, ale dwoch. Szarego Wilka i Czerwonego Kapturka. Siedzieli obok siebie, tonac doslownie w miekkiej sofie. Patrzyli na Marfe. A ona po prostu oslupiala. Wilk byl raczej kiepsko podrobiony: zwykly facet w garniturze, tyle ze wlozyl maske. Za to Czerwony Kapturek - wszystko jak trzeba: czapeczka, zlote loczki, fartuszek, biale pantaloniki. Kreatywne teraz te bandziory, pomyslala Marfa, kiedy troche przyszla do siebie. W bajki nie wierzyla nawet w dziecinstwie. -Czesc! Dla mnie bomba - powiedziala, gotowa wyszarpnac pistolet z torebki. Musiala tylko podejsc blizej. A wiec wilkowi - w jaja, dziewczynce - w gole kolano, zeby nie uciekla. Zlodzieje siedzieli spokojnie jak trusie, nie podejrzewali, ze zaraz zacznie sie strzelanina. W otworach maski oczy jarzyly sie Wilkowi jak wegielki. W reku trzymal jakis plaski futeralik, przypominajacy etui do okularow. Czerwony Kapturek spojrzal na agentke z promiennym usmiechem i zaczal mowic wierszem - glosno, jak na zbiorce pionierskiej w czasach dziecinstwa Marfy: -Czerwony Kapturek wita cie, cioteczko! Co zrobilas z moja czerwoniutka teczka? I wszystko stalo sie jasne. Zagadka rozwiazana. -Teczki ci sie zachcialo? - wysyczala dzielna Marfa. Wyrwala pistolet z torebki, ale futeral w reku Szarego Wilka lekko drgnal, cos w nim blysnelo, i Marfa poczula bolesne uklucie w piers. Opuscila glowe, zeby zobaczyc, czym ja ukluto... i stracila przytomnosc. Swiadomosc wrocila jej juz nie w pokoju, tylko w akwazonie. Marfa miala akwazone super. Ktokolwiek z gosci tu wszedl, nieodmiennie wykrzykiwal: "Uau"! Trzydziesci metrow kwadratowych, posrodku akwarium na dwie tony wody, dizajnerskie sanitariaty, podgrzewana posadzka, wylozona plytkami z wloskiego marmuru. Na tej wlasnie cudownej posadzce sie ocknela, ale podgrzewanie nie dzialalo, Marfie bylo bardzo zimno. Tym bardziej ze lezala zupelnie naga. Niby nie byla zwiazana ani skuta, ale nie mogla nic zrobic. Cialo - jakby nie jej wlasne, nie mogla poruszyc nawet palcem. A jednoczesnie glowa pracowala calkiem dobrze. Strzelili igla paralizujaca, zrozumiala Marfa. Jak w zoo do jakiejs lwicy albo tygrysicy. Szary Wilk i Czerwony Kapturek stali nad nia. -Slicnosci - sepleniac po dzieciecemu, powiedzial Czerwony Kapturek; nie o nagiej Marfie, ale o dekoracyjnym rekinku. - Powiedz, cioteczko, co sie stalo z teczka? Bo mysmy z Szarym wszystko przeszukali, meczylismy sie trzy godziny. Powiedz, cioteczko, nie wydziwiaj. Bo ci zrobimy kuku. Paskudne stworzenie ukucnelo. Mialo wesole, spokojne oczy. Marfa, kobieta doswiadczona, ktora w swoim zyciu widziala rozne rzeczy, zrozumiala, ze tak czy owak z nia koniec. -Powiem ci na uszko - odparla nieswoim, ochryplym glosem. A kiedy Czerwony Kapturek nachylil sie nad nia, Marfa rozpaczliwym, nadludzkim wysilkiem poderwala sie w gore, usilujac zlapac paskude zebami za warge. Gdyby sie udalo - wczepilaby sie i odgryzla ja w cholere. Zeby podly stworek pamietal o Marfie Sacher. Ale wyszlo marnie, jak na zwolnionym filmie. Czerwony Kapturek zdazyl odskoczyc. Jedyne, co Marfa mogla mu zrobic, to plunac w oczy. Kapturek podskoczyl jak oparzony. I wrzasnal juz calkiem po doroslemu: -Ach ty dziwko! Dziwko! Dziwko! -Stop, stop, stop! - nakazal sobie Nika, patrzac na mokra reke z zakrwawionym palcem. Jak powiedziala Wala? Poprosila Marfe Sacher, zeby jej pokazala rekopis, a ona na to: krew mi leci, nie moge. Bo zaciela sie w palec! Nie zartowala ani nie kokietowala! Znowu rzucil sie do akwarium. Tutaj tez szukano: drzwiczki cokolu staly otworem i widac bylo wszystkie wnetrznosci akwarium - filtry, pompe, termostat. O szklana szybe oparto pogrzebacz taki jak do kominka, mokry. To znaczy, ze kryminalni dotykali rafy i grzebali w kamykach na dnie. Gdzie tu mozna schowac teczke? Ostroznie wsadzil do wody lewa, niezraniona reke. Rekinek nadal kreslil swoje melancholijne kola. Ostroznie, zeby sie nie skaleczyc. Fandorin poruszal rafa - i tak, i siak. Najpierw nic sie nie dzialo. Ale kiedy dobral sie do azurowego rozowego wachlarza (zdaje sie, ze to cudo nosilo nazwe korala gorgony) i lekko go przekrecil, cala gora rafy nagle sie przesunela i zostala mu w reku. Pod nia ukazalo sie zaglebienie, a w nim lezal czarny kauczukowy pojemnik. Trudno bylo wyciagac go jedna reka; pojemnik sie wyslizgiwal, a niezadowolony rekinek zaczal sie miotac w zmetnialej wodzie. Ryzykujac utrate palca, Nicholas niecierpliwie pomogl sobie prawa reka, a drapieznika, ktory sie zblizyl, po prostu odepchnal - ryba przestala go obchodzic. I juz po klopocie: czarny blyszczacy pojemnik lezal na podlodze. Szczeknely zamki. No, co tam mamy? W srodku, jedna na drugiej, lezalo kilka foliowych torebek roznego rozmiaru. W pierwszej znajdowaly sie paczki studolarowych banknotow, dosyc duzo. Nicholas nie liczyl, nie obchodzily go. W drugiej byly pudeleczka z bizuteria. Tez go nie zaciekawily. W trzeciej, najmniejszej - kilka kart kredytowych bankow zagranicznych. Nielegalne konta? Do diabla z nimi! Hura, jest teczka! Nicholas otworzyl ja i - rozczarowany - omal nie jeknal: jakies papiery handlowe po rosyjsku i angielsku. I dopiero w ostatniej torebce przez na wpol przezroczysty plastik przeswiecala znajoma krokodylowa skora czerwonej barwy. Wyjal teczke. Jest! Jest! Gora nasi! Brawo, Fandorin! Znalazles! Wszystkie pozostale torebki wsunal z powrotem do pojemnika. Przywolal czekajacego do domu milicjanta. -Jest schowek. Tu sa kosztownosci, jakies dokumenty. To juz sami panowie sie w tym zorientuja. A to teczka nalezaca do mojego klienta. Chce ja zabrac, ale to pewnie trzeba jakos formalnie zalatwic? Oficer operacyjny w oszolomieniu potrzasal paczkami dolarow i wybaluszal oczy na pierscionki i bransolety. -To co z teczka? - ponownie spytal Fandorin. Tamten popatrzyl na niego oglupialym wzrokiem. -Niech pan zabiera. Na co mi ona? Po czym wetknal nos w papiery. Nika w koncu zabral teczke, ale kiedy wracal do Moskwy, mial duze watpliwosci, czy slusznie postapil. Czy nie powinien byl zazadac, zeby funkcjonariusz wezwal swiadkow? Jakos zbyt latwo stroz porzadku zgodzil sie oddac rekopis. W pojemniku bylo tyle roznych rzeczy... W kazdym razie nalezalo zadzwonic do Siwuchy. Nicholas zadzwonil wiec i uslyszal: "Tu telefon posla do Dumy Panstwowej, Arkadija Siergiejewicza Siwuchy. Prosze zostawic wiadomosc, z pewnoscia do pana oddzwonimy". No nie, to nie jest wiadomosc dla sekretarki automatycznej. Fandorina rozpierala duma. Bog z nimi, z dolarami i swiecidelkami nieboszczki. Jesli milicjant je sobie zabierze, niech to obciazy jego sumienie. Nicholas Fandorin nie ma tyle sily, zeby zmienic moralnosc i obyczaje rodzimej milicji. No dobrze, nie jest bojownikiem o lad spoleczny. Ale za to jaki ma talent analityczny! Jaka przenikliwosc! Zawodowcy szukali i nie znalezli, a jemu wystarczyla godzina. Co prawda, zawodowcy nie wiedzieli o skaleczonym palcu Marfy Sacher, ale to juz szczegoly. Zadzwonil do Saszy, zeby ja ucieszyc. Telefon wylaczony. Zadzwonil do Walentiny - zajete. Wtedy wybral numer zony. Mial dla niej dobra wiadomosc: wykonal duze zamowienie, beda pieniadze. Niech wie, ze jej maz to nie taki nieudacznik i darmozjad, jak myslala. Altyn odezwala sie prawie od razu. Powiedziala: -To ty? Bardzo nie w pore! Jestem w konserwatorium, na koncercie Slawy. Zapomnialam wylaczyc telefon, strasznie mi glupio. Potem, potem! Nie sluchajac go, natychmiast sie rozlaczyla. Nastroj Nicholasa od razu sie pogorszyl. Az do Solanki Fandorin jechal ponury. Zadzwonil do Siwuchy jeszcze raz, juz z biura. Znowu trafil na sekretarke, ale teraz nie myslal o efektownej relacji. Powiedzial sucho: "Mowi Fandorin. Rekopis jest u mnie. Moze pan go odebrac". Pospacerowal po gabinecie, zeby sie uspokoic. Kiedy juz sie uspokoil, usiadl przy biurku i otworzyl czerwona teczke. Tom II Czerwona teczka Rozdzial dziewiaty W rozpaczy Ciagle to samo, ciagle to samo.Na Malej Mieszczanskiej, tak jak przedtem na prospekcie Jekatierynhofskim i przy moscie Pocelujewa, obraz byl az nadto znajomy. Na podlodze nieruchome cialo z roztrzaskana czaszka i - ani siadow, ani swiadkow. Tylko mieszkanie bylo tu innego rodzaju. Nie ubogie mieszkanie staruszki, jak u pani Szeludiakow, nie czyste i bezosobowe, jak u Czebarowa, ale umeblowane zgodnie z ostatnia moda, z bachantkami w zloconych ramach, olbrzymimi chinskimi wazonami i intarsjowanymi kozetkami. Panna Siegel mieszkala bogato i, jak sie zdaje, utrzymywala nawet dom otwarty - w kazdym razie z tego, co mowili sasiedzi, wynikalo, ze w czwartki u Darii Francewny zawsze zbieralo sie liczne i wesole towarzystwo. Wlasciwie "panna" owa pochodzaca z Rewia pani nazywala sie wylacznie z racji swego stanu cywilnego, bo ani jej wiek, ani obyczaje, ani tym bardziej rodzaj zajec nie mialy nic wspolnego z panienska skromnoscia. Chyba ze w szczegolnym sensie. Jak okazalo sie prawie od razu dzieki informacjom otrzymanym z kancelarii oberpolicmajstra, byla to znana w polswiatku rajfurka, majaca stala klientele i dosyc waska specjalnosc. Pani Siegel wyszukiwala mlode i ladne dziewczatka z rodzin przyzwoitych, ale takich, ktore popadly w nedze, po czym obietnicami, namowami, a nawet grozbami starala sieje sklonie, by wstapily na droge grzechu. Klienci Dani Francewny ochoczo placili duze pieniadze, zeby, jak to sie spiewa w szansonetkach, "ich niewinnosci zerwac pak". No i te to wlasnie mila pania zamordowano. Dodajmy, ze tak jak w poprzednich wypadkach, ofiara sama wpuscila sprawce swojej zguby. Najwyrazniej znowu byl nim ktos jej znany, ktos, kto nie budzil zadnych podejrzen. Ciekawe bylo jeszcze co innego. Od pierwszej do drugiej po poludniu nieboszczka zawsze zostawala sama w domu, zwalniajac sluzaca, poniewaz pora owa byla przeznaczona do delikatnych pertraktacji w cztery oczy. I o tym jej zwyczaju zbrodniarz doskonale wiedzial. Wciaz kurczowo trzymajac sie poprzedniej wersji, radca dworu sprobowal ocenic, czy Raskolnikow nie mogl przypadkiem odprowadzic siostry na prospekt Wozniesienski, nastepnie szybko, biegiem wlasciwie, udac sie na Mala Mieszczanska, walnac siekiera rajfurke, a potem jeszcze zdazyc na Oficerska do Razumichina. Komisarz nawet specjalnie wyslal policjanta, by dowiedziec sie, gdzie wlasciwie kwateruja matka i siostra Raskolnikowa. Niestety, absolutnie nic sie nie zgadzalo. A przeciez nalezalo jeszcze uwzglednic, ze kiedy Raskolnikow odprowadzil Awdotie Romanowne, powinien byl wrocic po siekiere. Gdyby bowiem opuszczajac swoj pokoj, zabral ow orez ze soba, Razumichin by to zauwazyl. Bzdura, brednia, maligna, potrzasnal glowa Porfirij Pietrowicz, zdecydowanie odpedzajac wszystkie mysli o przekletym studencie, na ktorego stracil tak wiele czasu, i teraz calkowicie skupil sie na nowym zadaniu. Ma sie rozumiec, ze z mieszkania ofiary zniknely zupelne blahostki: szpilka z kamieniem i sakiewka wyszywana koralikami. Zloczynca nie tknal w mieszkaniu niczego wiecej, ale to juz sledczego nie dziwilo. Zaczal przegladac papiery, majac nadzieje, ze zdobedzie spis korzystajacych z watpliwych uslug, jakie proponowala Daria Francewna. Trudno bylo liczyc na to, ze amatorzy "pakow" zglosza sie sami. Nie znalazl, ale i nie zaprzestal poszukiwan. Zaczal opukiwac sciany, parkiet, scianki szafek - i co sie okazalo? W gabinecie pod blatem stolu znajdowala sie skrytka, w niej zas dwa albumiki, jeden pekaty, drugi - cienki. W tym pekatym radca dworu z zadowoleniem znalazl pelen spis dziewczat, znajdujacych sie pod kuratela pani Siegel: adresy, nazwiska, a nawet krotkie charakterystyki, co prawda, natury raczej fizjologicznej. Naturalnie byly to paki juz zerwane, ktorych wszakze Daria Francewna nie wypuszczala spod swej pieczy i podsuwala je klientom zwyklym, nie tak wybrednym. -Znakomicie, znakomicie. Po raz pierwszy od czasu, kiedy sledczy przybyl na miejsce zbrodni, przez jego twarz przemknal slaby usmiech, ale zaraz zniknal. Cienki album okazal sie chytrzej obmyslany niz pierwszy. Zamiast calych slow byly tam wylacznie jakies trudne do odczytania litery alfabetu lacinskiego. -Mideidairr - sprobowal przeczytac glosno Porfirij Pietrowicz, i tylko splunal. -Masz ci los, jakis szyfr - pokrecil glowa Aleksandr Grigorjewicz, zagladajac szefowi przez ramie. - Niech to licho! Na pewno to byl ktorys z nich! Ona zamierzala go szantazowac, wiec on ja... Kancelista wymownie machnal reka z gory na dol (Siegel zostala zabita ciosem w czubek glowy). -Ejze, laskawco, naczytal sie pan bulwarowych powiesci. A tamci - Czebarow i pani Szeludiakow - to niby tez szantazowali naszego lubieznika? Nie, laskawy panie, tutaj chodzi o cos calkiem innego. Niech pan zaczeka, niech pan zaczeka... Marszczac czolo, radca dworu przysiadl na krawedzi stolu, wzial papier, olowek, postekal, cos tam nagryzmolil - zajelo mu to dziesiec minut - i nagle odezwal sie: -Ee, laskawco, to blahostka, nie szyfr. Tak sie konspiruja gimnazistki przed dama klasowa. -Czyzby pan to rozszyfrowal? - zawolal Zamiotow. -A co tu rozszyfrowywac! Odwrocony alfabet - ot, i cala kryptografia. A to jest Z, B to Y, i tak dalej. Trzeba w jednej linijce napisac alfabet w pierwotnym porzadku, a linijke nizej - w odwrotnym. Prosze popatrzec. Wpatrzyl sie w zagadkowe "Mideidairr", poruszyl wargami, zasapal, i spod olowka wypelzlo "Koutuzoff'. -A niech to! - uradowal sie Aleksandr Grigorjewicz. - Jest jeden! Jakis Kutuzow. Teraz ja! Rowniez on pochylil sie nad stolem i skupil sie nad nastepna abra-kadabra, co chwila trac czerwone z niewyspania powieki. -Niech pan da spokoj - zlitowal sie nad nim Porfirij Pietrowicz. - Przeciez leci pan z nog. Prosze zabrac te zapiski do domu i pospac, laskawco. Jutro rano niech pan rozwikla wszystkie te tajemnice Paryza i mi je dostarczy. A ja na razie zajme sie inna lista. Tez chetnie bym sie przespal, ale gdziez tam... Po czym ciezko westchnal. Na razie Porfirij Pietrowicz jakos sie trzymal. Kiedy jednak skonczyl z rewizja i zwolnil Zamiotowa, skierowal sie na Oficerska i dopiero wtedy pograzyl sie w rozpaczy na dobre. Nigdy w calej swojej karierze nie znalazl sie w tak ponizajacej i beznadziejnej sytuacji. Nieznany zloczynca jak gdyby natrzasal sie z wysilkow biednego sledczego. Jeszcze dzis rano radca dworu widzial sie w roli mysliwego, ktory dopada drapieznika, teraz zas stalo sie calkiem jasne, ze sciganym zwierzeciem jest sam Porfirij Pietrowicz, a Los szczuje go swoimi rozwscieczonymi psami i krzyczy "Huzia!". W poczuciu, ze jest kompletnie beznadziejny i tepy, komisarz sledczy jakos dobrnal do swego gabinetu, a tu czekaly go nowe upokorzenia. Przyjechal sam jego ekscelencja oberpolicmajster i na zwieszona glowe radcy dworu wylal caly wodospad grozb. Generala mozna bylo zreszta zrozumiec: to w koncu nie zarty - trzy budzace groze zabojstwa w ciagu trzech dni. Skandal na cale miasto, na cale cesarstwo, a w dodatku napisza o tym w zagranicznych gazetach. Co do tego, ze napisza, sam minister wyrazal obawy juz po drugim morderstwie, teraz natomiast nie obejdzie sie bez raportu dla cara. Przelozony pohalasowal, zazadal pomyslnego i jak najszybszego zakonczenia sledztwa i oddalil sie. Komisarz zas przystapil do pracy, ktora zawsze jest najlepszym srodkiem na rozpacz. Mial teraz tylko jedno do roboty: przesluchac dziewczeta z albumu Darii Francewny. Kto wie, moze rajfurki wcale nie zabil klient, ale jakis krewny czy tez wielbiciel ktoregos z tych upadlych stworzen - z zemsty za utracona niewinnosc albo z jakichs innych wzgledow. Poslancy rozbiegli sie we wszystkie strony swiata (po przyjezdzie oberpolicmajstra wszystkie szarze w rewirze poruszaly sie nie inaczej niz biegiem), pierwsza zas panna z zolta ksiazeczka juz po polgodzinie siedziala w gabinecie u sledczego, ktory zaczal z nia niespieszna, powazna rozmowe. Po tej rozmowie nastapila druga, trzecia, i tak az do poznej nocy. Zajecie to bylo nuzace, w pewnym sensie nawet wyczerpujace, ale Porfirij Pietrowicz znakomicie dawal sobie z nim rade. Dosyc bylo mu spojrzec na rozmowczynie, zeby w lot ocenie, jak nalezy z nia postepowac. Jedna traktowal po ojcowsku, lagodnie, draga oficjalnie i surowo, trzecia - filuternie czy wrecz kokieteryjnie. Niekiedy krzyknal albo nawet rabnal piescia w stol, ale nie minelo bodaj dziesiec minut, a juz nastepnej pannie wlasnorecznie ocieral lzy chusteczka, a i jemu samemu lza sie czasem w oku zakrecila. Nasz bohater zdolal naklonic do mowienia wszystkie dziewczeta co do jednej, do kazdej dobral kluczyk, ale nie udalo mu sie znalezc najmniejszej chocby, najnedzniejszej poszlaki. Dobrze juz po polnocy calkiem opadly z sil Porfirij Pietrowicz polozyl sie na ceratowej kanapie, okryl surdutem i przedrzemal dwie godziny, ale juz o piatej rano wprowadzono do niego kolejna wystraszona panienke. Caly ranek zszedl mu na bezuzytecznych przesluchaniach. Kiedy zblizalo sie poludnie, radca dworu poczul, ze nie ma juz sil dluzej odgrywac bohatera, i jesli czym predzej nie zrobi sobie przerwy, to bardzo predko wykonczy sie psychicznie. Ledwie zdazyl lyknac kawy, ledwie zaciagnal sie pierwszym w tym dniu papierosem, gdy nagle zjawil sie Aleksandr Grigorjewicz, swiezy po przespanej nocy i wielce z siebie zadowolony. -Wszystko rozszyfrowalem - oswiadczyl, kladac kartki przed sledczym. - Poczestuje mnie pan papierosem? Kawa pozostala jednak niewypita, bo Porfirij Pietrowicz lapczywie rzucil sie na papiery. Poczytal, poczytal i chrzaknal z irytacja. -Coz mi tu pan, laskawco, przynosi? - zawolal. - Barbe-bleu, Pussja, Lassuch, Kotletchiasch, Hund! Przeciez to jakies przezwiska! -Tez to zauwazylem. - Zamiotow nalal sobie kawy z dzbanka. - Widocznie zapisywala klientow wedlug przezwisk. "Sinobrody", "Pusia", "Lasuch" i tak dalej. Tam dalej jest nawet "Krokodyl", "Stangret" i rozni inni. A ich zwyczaje opisane sa bez szyfru. Niech pan dalej poczyta. Jakie swinstwa potrafia wymyslac ci lubieznicy! -A co mnie obchodza ich swinstwa! - rzekl sledczy, niemal z placzem. - Przeciez nie ma nazwisk! Jak chce pan szukac tych wszystkich Krokodylow i Kotleciarzy? -No, przynajmniej jedno nazwisko mamy: Kutuzow, ktorego wczoraj sam pan raczyl rozszyfrowac. Zamiotow wypuscil kolko dymu i rozkoszowal sie widokiem tego, jak leci w strone sufitu. -To z pewnoscia tez pseudonim. Jakiegos jednookiego. Nie, laskawco, to jest slepa uliczka! Milczeli obaj. -A jak tam panienki? - zainteresowal sie Zamiotow. - Nie natrafil pan na zaden siad? -Na zaden, laskawco. Z dwudziestu czterech dziewczat przesluchalem osiemnascie. Prawie kazda ma serdecznego przyjaciela, ale wszystko to, laskawco, nie to, co trzeba! - Porfirij Pietrowicz ze smutkiem rozlozyl rece. - Z calej listy zostalo juz tylko szesc. Piec siedzi w przedpokoju i czeka, pan je z pewnoscia widzial. A jednej w zaden sposob nie mozemy znalezc. Posylalem po nia czlowieka i wczoraj, laskawco, i dzisiaj. W domu jej nie ma, na ulicy tez nie, bo ta Marmieladow jest ulicznica najnizszej kategorii. Diabli wiedza, gdzie ja ponioslo. Sofia Siemionowna Marmieladow, corka radcy tytularnego. Mieszka w zielonym domu, tym na rogu kanalu i Malej Mieszczanskiej, wie pan gdzie? To jeszcze dziewczynka, osiemnascie lat. Kolezanki mowia o niej pochlebnie, a to sie nieczesto zdarza w tym towarzystwie. Ma przezwisko Mniszka. Wie pan, niektorzy rozpustnicy lubia, jak prostytutka przebiera sie za zakonnice. Niektore dziewuchy specjalnie trzymaja u siebie habit. Tak ze to calkiem nie to, o co nam chodzi, laskawco. Nie w tym sensie. Powiadaja, ze sprzedala sie Darii Francewnie, by uchronic rodzine od smierci glodowej. Zreszta moze i klamia. Publiczne panienki, jak wiadomo, sa sentymentalne i lubia takie bajeczki. -Moze pojde do tej panny Marmieladow - zaproponowal Aleksandr Grigorjewicz, ktory zainteresowal sie upadla corka radcy tytularnego. - A nuz ja zastane? -Przyznam sie, laskawco, ze juz nie wierze... - Porfirij Pietrowicz machnal reka. - O nic sie tu nie zaczepimy. Wszystko wyglada zupelnie beznadziejnie. A zreszta niech pan idzie. Moze panu powiedzie sie lepiej niz mnie. No i jakby byl wyrocznia delficka. Rozdzial dziesiaty Pod drzwiami Legitymujaca sie zolta ksiazeczka Sofia Marmieladow, zwana Mniszka, mieszkala w lokalu podzielonym na wielkie i male mieszkania, sama zajmujac najbardziej oddalone i najskromniejsze z nich, skladajace sie z jednego tylko pokoju.Wszystko to Aleksandr Grigorjewicz ustalil, zanim jeszcze wyruszyl na swoja wyprawe. Narozny zielony dom, ktory jedna strona wychodzil na kanal Jekatierynski, znal doskonale, totez minawszy brame, bez wahania wkroczyl na waskie i ciemne schody, na pietrze obszedl galerie, opasujaca podworze, a wtedy pozostal mu do przebycia jeszcze jeden odcinek schodow. Gdy znalazl sie juz w poblizu wlasciwych drzwi (na nich, jak mowily kolezanki Mniszki, widniala wypisana kreda cyfra 9), doszlo do malego spotkania. Z sasiedniego numeru osmego wyszedl jakis nieznajomy pan, ubrany bardzo modnie i wygladajacy na statecznego dziedzica. W elegancko urekawiczonych dloniach trzymal ladna laske, ktora za kazdym krokiem uderzal w podloge. Kancelista spotkal sie wzrokiem z frantem, lekko sie uklonil i poszedl dalej. Nieznajomy odpowiedzial tak samo uprzejmym lekkim skinieniem glowy i ruszyl korytarzem przed siebie. Kiedy jednak Zamiotow zapukal, drzwi sie otwarly, i wszedl do mieszkania numer dziewiec, frant nagle zawrocil i poszedl z powrotem do swojej osemki, stapajac na palcach. Ta dziwna niechec do stukania obcasami wyraznie wskazywala, ze gosc nie chce zwracac na siebie najmniejszej uwagi. Byl to czlowiek piecdziesiecioletni, wzrostu wiecej niz sredniego, postawny, o szerokich i spadzistych ramionach; wygladal przez to na lekko przygarbionego. Szeroka twarz o wydatnych kosciach policzkowych byla dosyc mila, a jej cera - swieza, niepetersburska. Wlosy mial jeszcze bardzo geste, calkiem jasne, troszeczke nawet przyproszone siwizna, a rozlozysta, gesta brode w ksztalcie lopaty jeszcze jasniejsza od wlosow na glowie. Usta - pasowe. Niebieskie oczy patrzyly zimno, uparcie i przenikliwie. W ogole byl to czlowiek doskonale zakonserwowany i, jak na swoje lata, wygladal dosyc mlodo. Kiedy znalazl sie u siebie, zaczal zachowywac sie jeszcze ciszej. Przeszedl przez pokoj, z ktorego mozna bylo wyjsc na obie strony, i znalazl sie w drugim pomieszczeniu, z zamknietymi na glucho drzwiami. Jak juz mowilismy, kiedys wszystko to stanowilo jedno olbrzymie mieszkanie, tworzace dluga amfilade, ale pozniej apartament zmienil sie w caly szereg poodgradzanych od siebie mieszkanek. Za zamknietymi drzwiami znajdowal sie numer dziewiaty, do ktorego dopiero co wszedl Aleksandr Grigorjewicz. Srodki ostroznosci, przedsiewziete przez nieznajomego, czesciowo sie wyjasnily, kiedy usiadl tuz pod owymi drzwiami na wygodnym miekkim krzeselku. Bylo stamtad doskonale slychac kazdy dzwiek dobiegajacy zza drzwi. A gdy po jakims czasie niedyskretny jegomosc ostroznie wyjal z dziurki od klucza woskowa zatyczke, okazalo sie, ze przez drzwi mozna nie tylko podsluchiwac, ale podgladac. Dokonujac manipulacji z zatyczka, podpatrujacy osobnik zbytnio sie przechylil na swoim krzesle, przez co dosyc glosno zaskrzypialy deski w podlodze. Ale ani Zamiotow, ani mieszkanka pokoju, ktora wystraszyla sie nieproszonego goscia, nie uslyszeli tego skrzypniecia. Sonia okazala sie chudziutka, dosyc wszakze ladna blondynka o pieknych blekitnych oczach i ostrej trojkatnej twarzyczce, ktorej dzieciecy wyraz sprawial, ze z trudem mozna bylo dziewczynie dac bodaj szesnascie lat. Cala ubrana byla na czarno, chociaz dziewczeta jej profesji unikaja tego koloru. No tak, udaje mniszke, pomyslal Aleksandr Grigorjewicz - i jak od razu sie okazalo, pomylil sie. Kiedy dosyc surowo oznajmil:,Jestem z biura policji, od dawna szukamy pani. Gdziez to pani sie podziewala?", panna Marmieladow chlipnela i odparla: -U taty, na Sadowej. Kareta go wczoraj przejechala. -Pani ojciec jest radca tytularnym? - Zamiotow dal do zrozumienia, ze ma wszelkie informacje. -Byl - powiedziala cicho, stracajac lzy. - Wyrzucili go, bo duzo pil. -Rozumiem. I coz, mocno go poturbowala ta kareta? -Umarl w nocy. - Dziewczyna spuscila oczy jeszcze nizej i znowu zaplakala. - A w domu nie ma ani kopiejki... Jego zona, moja macocha, Katierina Iwanowna, odchodzi od zmyslow. To krzyczy, to zasmiewa sie. Dzieci tez traca zmysly ze strachu. Jest tam ich trojka: dziewiec lat, siedem i szesc. Nieboszczyk lezy na lozku. Nie ma go za co pochowac... Aleksandr Grigorjewicz tez zamrugal oczami i juz dluzej nie byl w stanie utrzymywac oficjalnego tonu. -No i co pani teraz zrobi? - spytal ze wspolczuciem, jednoczesnie rozgladajac sie po pokoju. Bylo to nadzwyczaj ubogie pomieszczenie, w ktorym glowny mebel stanowilo lozko z zelaznymi galkami, a jedyna ozdobe - obrazek nad lozkiem, z pewnoscia wyciety z jakiegos pisma ilustrowanego. Rycinka owa, wyobrazajaca tanczace Francuzki, miala oczywiscie przydawac lozu sprzedajnej milosci wygladu beztroskiego i filuternego, ale nie bardzo sobie z tym radzila. -Pan Bog sie zlitowal - odrzekla panna Marmieladow i nagle podniosla na kanceliste oczy juz nie zaplakane, ale jasno, w szczegolny sposob blyszczace. - Pewien czlowiek, ktory wyciagnal tate spod kol i razem z innymi przydzwigal do domu, dal macosze pieniadze. Wszystkie, jakie mial, chociaz sam jest bardzo biedny. Wystarczylo na trumne, najzwyklejsza. Na nabozenstwo. Katierina Iwanowna nawet stype przygotowuje... Wrocilam dopiero teraz. W tym momencie kancelista przypomnial sobie o celu swej wizyty i przystapil do wlasciwego przesluchania. -Czy wiadomo pani, ze pani... opiekunka - Zamiotow nie od razu wpadl na to slowo - pani Siegel zostala wczoraj zamordowana w swoim mieszkaniu? -Slyszalam - cichutko odrzekla Sonia. - Panie, swiec nad jej dusza. -Dla pani to, jak sadze, ulga. Teraz jest pani wolna - wypowiedzial zdanie, ktore ulozyl jeszcze po drodze, po czym wbil wzrok w twarzyczke panny Marmieladow. Ta tylko westchnela. -Jakaz to wolnosc, prosze pana. Chora macocha i troje dzieci. Trzeba je wyzywic, odziac i obuc, za pokoj od dawna niezaplacone, wlascicielka robi awantury... Nie, swego losu sie nie uniknie. Kim bylam, tym bede. Pani Resslich, do ktorej nalezy mieszkanie - Sonia zrobila nieokreslony ruch glowa w strone zamknietych drzwi - juz mi proponowala... Ona zatrudnia dziewczeta tak jak Daria Francewna. Pewnie bede musiala sie zgodzic... Drzwi, na ktore wskazywala, lekko skrzypnely. -Przeciagi tu sa. - Ramiona panny Marmieladow zadrzaly, chociaz Zamiotow mial wrazenie, ze w pokoju jest raczej duszno. - Nie moge sie przyzwyczaic. -Hm - mruknal Aleksandr Grigorjewicz, czujac, ze przestaje mu sie podobac rola detektywa, ale mimo wszystko staral sie przybrac dziarski ton. - Chyba jednak nie wszystko w zyciu jest takie straszne. Ma pani z pewnoscia jakiegos przyjaciela, ktory chocby czesciowo osladza nieprzyjemnosci zwiazane, to znaczy, wynikajace... Zaplatawszy sie w slowach, stropiony umilkl. -Nie mam nikogo. Kto by zreszta chcial sie z kims takim jak ja przyjaznic, niech pan sam powie - spokojnie zaprzeczyla Sonia. Zamiotow skonfundowany cofal sie do wyjscia. -No dobrze... Pani odpowiedzi sa calkowicie zadowalajace - mamrotal. - Wiecej nie bede pani niepokoil. A co do tatusia, prosze przyjac wyrazy najszczerszego... Moze ze swej strony bede mogl jakos... -Dziekuje. - Sonia odprowadzila go do drzwi. - Na razie wszystko sie jakos ulozylo. A i Rodion Romanowicz obiecal, ze przyjdzie... -K-k-kto? Zamiotow zamarl. Z tylu znowu rozleglo sie skrzypniecie, wiec dziewczyna na sekunde sie odwrocila. -Wieje. - Cien przepraszajacego usmiechu mignal na bladej twarzy. - Rodion Romanowicz, pan Raskolnikow, to wlasnie czlowiek, ktory mi pomogl. Opowiadalam panu. To student, gloduje, ale oddal nam wszystkie pieniadze. Jest niezwykle szlachetny i bardzo, bardzo madry - ciagnela z nieoczekiwanym zarem. - Ja juz dawno... Nigdy takich ludzi nie spotykalam. Chyba sprawilam mu spory klopot. Nagadalam roznych rzeczy, zasmucilam go swoimi lzami. Az wstyd. A on nic. Obiecal tez, ze dzisiaj wieczorem na pewno bedzie na stypie. Wiem, ze dotrzyma slowa. -Nagadala mu pani roznych rzeczy? - powoli, starajac sie zapanowac nad gonitwa mysli, powtorzyl Aleksandr Grigorjewicz. - To znaczy, z pewnoscia takze o historii... - Chcial powiedziec "swojego upadku", ale sie opamietal -...o historii pani zycia? Zrozumiala i opuscila glowe. -Tak, wszystko mu powiedzialam. Sama nie wiem, co mnie napadlo. -A... "A on co?" - pragnal teraz spytac Zamiotow, ale tego chyba nie nalezalo robie". Porfirij Pietrowicz za nic nie zdradzilby, ze jest zywo zainteresowany osoba podejrzanego. -No coz - z pozorna obojetnoscia powiedzial kancelista, chociaz serce az mu podskakiwalo w piersiach. - Pojde juz, droga pani. Pora na mnie. Odprowadziwszy goscia, panna wrocila do pokoju wcale nie na dlugo. Zebrala w wezelek jakies drobiazgi, trzykrotnie przezegnala sie przed ikona wiszaca w najbardziej oddalonym od lozka kacie i tez wyszla. * * * Dopiero teraz czlowiek, ktory przez caly czas nie odrywal oka od dziurki od klucza i byl tym az tak zaabsorbowany, ze niechcacy dwukrotnie narobil halasu, ktory prostoduszna Mniszka wziela za przeciag, porzucil swoje nieprzyzwoite zajecie.Ciekawe, ze na samym poczatku rozmowy Zamiotowa z osoba lekkich obyczajow jegomosc byl o wiele mniej skupiony, wyjal nawet z kieszeni plaska butelke rumu i raz czy dwa z niej pociagnal. Jego twarz miala przy tym dosyc dziwny wyraz, laczacy w sobie szyderstwo i niecierpliwe oczekiwanie. Ale kiedy tamci zaczeli mowic' o morderstwie, oblicze szpiega sie zmienilo - malowaly sie na nim powaga i czujnosc. Po raz drugi zmiana na tym obliczu zaszla, kiedy padlo imie Raskolnikowa. Wowczas jegomosc po prostu sie wzdrygnal i jeszcze blizej przysunal twarz do dziurki od klucza. Akurat w tej chwili w drzwiach naprzeciwko pojawila sie dama w srednim wieku, o dosyc przyjemnej powierzchownosci, ktora psuly tylko wyrazne zmarszczki wokol ust. Kiedy zobaczyla, czym zajmuje sie jasnowlosy jegomosc, rozesmiala sie bezdzwiecznie, podeszla na paluszkach i poglaskala go po glowie, ale ten odwrocil sie ze zloscia i machnal reka: "Odejdz, odejdz!". Kobieta ani troche sie nie obrazila. Zasloniwszy usta, zeby nie rozesmiac sie w glos, odeszla do kata, usiadla na kanapce i juz stamtad z rozbawieniem patrzyla, jak nagannie jej przyjaciel spedza czas. Ten w koncu oderwal sie od dziurki od klucza i lekko zmruzonymi oczami popatrzyl z zaduma w bok. -No i jak sie panu podoba moj ostatni pokoik? Ladny? - zazartowala niewiasta. - Specjalnie wynajmuje dziewce, zeby uraczyc bliskich przyjaciol widokiem taniej rozpusty. Wie pan, tak samo malym paniczom dla rozbudzenia apetytu pokazuje sie, jak chlopskie dzieci wcinaja kasze z mlekiem... Czemuz pan tak smetnie wyglada, Arkadiju Iwanowiczu, nie zabawila pana moja Mniszka? -Co tez pani mowi, Gertrudo Karlowno. Jeszcze jak zabawila - powoli powiedzial mezczyzna. - Zrobila na mnie duze wrazenie. Gertruda Karlowna (to wlasnie byla madame Resslich, wlascicielka mieszkania i calego pietra) gwizdnela, i to z wielka wprawa. -To znaczy, mialam racje, ze sie zakrzatnelam kolo tej dziewczyny. Jest w niej cos szczegolnego, juz ja mam nosa do takich rzeczy. Zrobic wrazenie na samym Swidrygajlowie! Swidrygajlow (takie bowiem nazwisko nosil jasnowlosy jegomosc) popatrzyl na Gertrude Karlowne bardzo uwaznie i odpowiedzial troche bez sensu: -Wlasnie nosa. Dlatego tez sie u pani zatrzymalem. Pani Resslich sie ozywila. -Jakze tam mlodziutka narzeczona? Spodobala sie? Nie na prozno przyjechal pan ze wsi? -Ladna - powsciagliwie odrzekl Arkadij Iwanowicz. - Tyle ze tatuncio i mamuncia mocno obrzydliwi. -Za to nie bedzie mial pan z nimi zadnego klopotu, moge zareczyc. - Wlascicielka podeszla, przysiadla Swidrygajlowowi na kolanach. - Ale pamieta pan umowe? Kiedy pan juz sie nacieszy zoneczka i znudzi jej niewinnymi powabami, bedzie moja. To przeciez ja ja panu wyszukalam. -Niech sie pani nie martwi. - Jegomosc ziewnal, uchylajac policzek przed pocalunkiem. - Dogadamy sie. Pojde sie teraz przejsc. Mam tez do zalatwienia pewna sprawe. Rozdzial jedenasty Pan Swidrygajlow "Sprawa" przywiodla Arkadija Iwanowicza na prospekt Wozniesienski do pewnego domu o raczej odstreczajacym wygladzie. Skreciwszy z ulicy do dosyc ciemnej bramy, Swidrygajlow zajrzal na podworze, ale nie skierowal sie w strone klatek schodowych, lecz pozostal ukryty w polmroku. Przechadzal sie tam i z powrotem, postukujac po bruku laska. Laska byla droga, mahoniowa, zakonczona galka z brazu w ksztalcie sfinksa na piedestale. Za kazdym razem, kiedy do bramy ktos wchodzil, Arkadij Iwanowicz odsuwal sie na bok i calkiem zlewal ze sciana, tak ze stawal sie prawie niewidoczny.Dziwne to oczekiwanie (bo wnoszac z oznak pewnej niecierpliwosci, bylo to wlasnie oczekiwanie) ciagnelo sie dosyc dlugo, ale ostatecznie sie skonczylo, i to w sposob nastepujacy: Jedna z osob, ktore wchodzily z ulicy na podworze, wysoki mlody mezczyzna, szeroki w ramionach, nie zainteresowawszy bynajmniej Swidrygajlowa, po krotkim czasie pojawil sie znowu i skierowal na powrot do wyjscia, tym razem jednak nie sam, ale z panna w skromnej, za to bardzo gustownie dobranej sukni. Kiedy Arkadij Iwanowicz ujrzal panne, wzdrygnal sie tak, ze nie bylo watpliwosci - wlasnie na nia tutaj czekal. Ani myslal wszakze dac znac o swojej obecnosci, dal nura do strozowki i tam sie ukryl. Para, rozmawiajac, przeszla obok niego. -Jestem panu tak wdzieczna, Dmitriju Prokofjewiczu, ze nie zostawia pan Rodi. Po prostu nie wiem, co bysmy bez pana zrobily - mowila dziewczyna. - Rodia zrobil sie nieznosny. Niech mi pan wierzy, wczoraj, kiedy mnie odprowadzal... Skrecili na ulice, wiec ukryty Swidrygajlow nie uslyszal dalszego ciagu. Odczekal kilka chwil i ruszyl w slad za tamta parka. Oni zas poszli prospektem w strone Sadowej, potem skrecili do parku Jusupowa. Panna ciagle cos mowila, mezczyzna sluchal jej bardzo uwaznie. Przy przejsciu przez ulice podal dziewczynie ramie, ta zas wziela go pod reke i nie cofnela swojej, nawet kiedy znalezli sie juz po drugiej stronie. Swidrygajlow zmarszczyl czolo, przyspieszyl kroku i bardzo predko znalazl sie tuz za plecami tamtych dwojga. Zrozumial najprawdopodobniej, ze moze sie specjalnie nie chowac, bo mezczyzna i dziewczyna sa zbyt zajeci - rozmowa czy tez po prostu soba nawzajem. -Nie moge teraz isc do niego, bo dopiero co nagadal mi strasznych, okropnych rzeczy - mowila panna. - Jest chory, ma chora dusze, teraz to widze. -Niech sie pani nie niepokoi, Awdotio Romanowno. Bylem u niego rano i jutro znow bede. Juz my go wyciagniemy z chandry - obiecal mezczyzna. -Pokladam w panu dziwnie mocna nadzieje. - Awdotia Romanowna usmiechnela sie. - Dzisiaj inaczej pan sie prezentuje. Buty ma pan wyczyszczone, guziki przyszyte. Ogolony wyglada pan tez o wiele lepiej niz ze sterczaca szczecina. Rumieniec zalal mezczyzne az po kark, z tylu bylo to doskonale widac. -Ja wlasnie... - zaczal mamrotac. - Wie pani, ide teraz prosto do niego... Tak. No, potem sie zobaczymy... Wstapie do pani. Niezgrabnie kiwnal glowa, co najwyrazniej mialo oznaczac uklon, i szybko ruszyl w bok, przez ulice. Dziewczyna patrzyla w slad za nim z usmiechem, ktory, jak sie zdaje, bardzo nie spodobal sie Arkadijowi Iwanowiczowi, ktory zaczal nerwowo przebierac palcami i zagryzl warge mocnymi bialymi zebami. Awdotia Romanowna poszla dalej, a Swidrygajlow poczatkowo ruszyl za nia, ale nagle zatrzymal sie i pobiegl w inna strone, by dopedzic jej niedawnego towarzysza. Razumichin (on to byl bowiem) dziarskim krokiem minal most Kokuszkina i szybko dotarl pod dom Schilla, gdzie kwaterowal jego przyjaciel Raskolnikow. Nie zauwazyl, ze ktos go sledzi, trudno zreszta byloby to zauwazyc: Swidrygajlow utrzymywal bezpieczny dystans miedzy soba a nim, Dmitrij zas do tego stopnia pograzony byl w myslach, ze nawet przed soba prawie nic nie widzial. Kiedy wszedl do bramy i wbiegl po schodach, spotkal pokojowke Nastasje i spytal: -Jak tam Rodion Romanowicz, jest u siebie? -U siebie, a gdzie ma byc? Jak pan rankiem wyszedl, to caly czas chodzil po pokoju: stuk - stuk butami. A teraz, jak zajrzalam - drzwi przecie ma zawsze otwarte na osciez - usnal. -No i chwala Bogu. To swietnie, bo w nocy wcale nie spal. Przyjde wobec tego troche pozniej... Razumichin zawrocil, zszedl na dol i znowu nie zauwazyl czlowieka, ktory ukryl sie pod schodami. * * * Drzwi do nory Raskolnikowa byly istotnie na wpol uchylone, prawdopodobnie ze wzgledu na straszny zaduch. Arkadij Iwanowicz zajrzal, zobaczyl, ze lokator rzeczywiscie lezy z zamknietymi oczami, przestapil ostroznie prog pokoju, rownie ostroznie przymknal drzwi za soba. Podszedl do stolu, odczekal minute, po czym cicho, bez halasu, usiadl na krzesle kolo kanapy; kapelusz polozyl obok, na podlodze, obiema zas rekami wsparl sie na lasce, podbrodek zas oparl na dloniach. Widac bylo, ze gotow jest tak siedziec bardzo dlugo.Nie musial wszakze czekac dluzej niz minute. Raskolnikow nagle podniosl sie i usiadl na kanapie. -No, prosze mowic, czego pan chce? -A wlasnie, bylem pewien, ze pan nie spi, tylko udaje - uchylil sie od odpowiedzi nieznajomy, i rozesmial sie. - Pozwoli pan, ze sie przedstawie: Arkadij Iwanowicz Swidrygajlow... Raskolnikow ostroznie i podejrzliwie przypatrywal sie niespodziewanemu gosciowi. -Swidrygajlow? Co za bzdury! Nie moze byc! Wydawalo sie, ze goscia wcale ten okrzyk nie zdziwil. -Z dwoch powodow wstapilem do pana: po pierwsze, chcialem pana poznac osobiscie, bo juz od dawna nasluchalem sie o panu roznych ciekawych i pochlebnych rzeczy; po drugie, marze, ze moze nie odmowi mi pan pomocy w pewnym przedsiewzieciu, bezposrednio tyczacym sie panskiej siostry Awdotii Romanowny. Mnie samego, bez rekomendacji, moze ona teraz nawet nie wpuscie za prog, tak jest uprzedzona; przy panskiej zas pomocy - przeciwnie, bardzo na to Ucze... -Zle pan liczy - przerwal mu Raskolnikow. -Przyjechaly dopiero wczoraj, jesli wolno spytac? Raskolnikow nie odpowiedzial. -Wczoraj, wiem o tym. Ja sam jestem tutaj dopiero trzeci dzien... Ale to przeciez nie takie wazne. Za pozwoleniem, przejde od razu do rzeczy najwazniejszej... O mnie, no, o mojej, jak to przyjeto okreslac w powiesciach, natarczywosci wzgledem panskiej siostry, oczywiscie panu wiadomo. Musi byc wiadomo, bo inaczej nie poderwalby sie pan tak na dzwiek mego nazwiska... Zrobil pauze, ale odpowiedzi sie nie doczekal, i sam sobie kiwnawszy glowa, przyzwalajaco mowil dalej: -To, zem zawinil wobec Awdotii Romanowny, sam przyznaje i bije sie w piersi. Ale nawet najbardziej zatwardzialemu grzesznikowi i zloczyncy nie odmawia sie mozliwosci naprawy wyrzadzonego zla... -Po to wlasnie przywlokl sie pan za nia do Petersburga? - zjadliwie przerwal mu Rodion Romanowicz. - Zeby uderzyc sie w piersi? Swidrygajlow nadal byl tak samo nieporuszony. -Takze i po to. Mam zreszta jeszcze jeden cel, ale o nim, za panskim pozwoleniem, troche pozniej. Wpierw bowiem pragne powiadomic pana, ze moja sytuacja w ciagu ostatnich dni mocno sie zmienila. Malzonka moja, Marfa Pietrowna, zmarla nagle, jestem wiec teraz calkowicie wolny. Raskolnikow popatrzyl na niego z jakas chciwa ciekawoscia. -Pewnie wykonczyl pan zone, co? Przeciez z pana istny morderca. Kiedy niedawno odprowadzalem siostre, to i owo mi o panu opowiedziala. -Co mianowicie? - zainteresowal sie Arkadij Iwanowicz, pusciwszy mimo uszu pytanie o malzonke. -Jakie o panu kraza sluchy. Ze mieszkajac dawniej w Petersburgu, upodlal sie pan rozpusta do ostatecznych granic i ze podobno przez pana odebrala sobie zycie jakas czternastoletnia gluchoniema dziewczynka. -A, chodzi o siostrzenice mojej starej znajomej Gertrudy Karlowny Resslich - rzucil Swidrygajlow tonem swiatowca. - To bylo nieszczesne, zahukane stworzenie, Gertruda Karlowna zas", osoba raczej bezlitosna, zle sie obchodzila z sierota, no i ta... Zreszta nie byla calkiem zdrowa na umysle, fakt ow zostal stwierdzony przez policje i sprawe umorzono. Co jeszcze o moich domniemanych zbrodniach powiedziala panu Awdotia Romanowna? -Mowila takze o panskim sluzacym, ktoregos pan swoimi drwinami i ciaglymi upokorzeniami doprowadzil do stryczka. - Raskolnikow usmiechnal sie lekko. Najwyrazniej mial wielka ochote wyprowadzic z rownowagi niewzruszonego rozmowce. -Bylo tez cos takiego - rzekl z westchnieniem Arkadij Iwanowicz. - Szesc lat temu, jeszcze przed zniesieniem poddanstwa. Mialem sluzacego Filipa. Polubil mnie, doprawdy, sam nie wiem czemu. Prowadzil ze mna poufne rozmowy. Dziwna to byla figura, taki domorosly filozof. Calkiem jak owego ksiecia dunskiego, ciagle nurtowalo go pytanie: "Byc albo nie byc?" i czy smierc jest rzeczywiscie taka straszna, zeby dla niej "znosie pociski zawistnego losu". Mowil, ze byc moze po smierci zaczyna sie to, co jest najciekawsze. Ze niby umrze czlowiek i w tej samej chwili odradza sie nagle w jakims zupelnie innym miejscu, chocby nawet w Ameryce. - To zdumiewajace, ale Swidrygajlow zdawal sie znajdowac przyjemnosc w przypominaniu tej historii. - A ja w tym czasie setnie nudzilem sie na wiejskim odludziu. No i zaczalem go z lekka draznic. W gebie, mowie mu, tos bohater, a tak naprawde - tchorz i skonczony glupiec. Skoros taki ciekawy, coz prostszego? No i tak dalej. Tyle ze z rosyjska dusza lepiej nie zartowac, bo ta granic rozsadku nie uznaje... Moj Filka zostawil list nastepujacej tresci - zapamietalem slowo w slowo: "Tera jezdem tutej, a ten skonczony glupiec, Arkadiju Iwanowiczu, to chyba pan". Ot, i cala historia. - Swidrygajlow potarl palcami glowe sfinksa na swojej lasce i spojrzal Rodionowi Romanowiczowi prosto w oczy. - No, a co sie tyczy panskiego pytania o Marfe Pietrowne, to zeby pan nie sadzil, iz sie uchylam od odpowiedzi, oswiadczam panu: lekarz stwierdzil apopleksje, i nic innego stwierdzic nie mogl... Raskolnikow rozesmial sie. -Ma sie rozumiec. I coz teraz, swiezo upieczony wdowcze? Przyjechal pan do mojej siostry prosie ja o reke? To znaczy, nie przejazdzka do wod bedzie ja pan kusil, tylko najlegalniejszym w swiecie malzenstwem? Usmiechnal sie i Swidrygajlow. -Nie jestem az tak glupi i znam charakter Awdotii Romanowny. W dodatku, o ile wiem, zareczyla sie? Nie sadze, by pan Luzyn o wiele bardziej ode mnie nadawal sie na meza, ale wspominam o tym tak tylko, mimochodem, bo to nie moja sprawa... Zapewniam pana, ze nie zamierzam przeszkadzac matrymonialnym planom panskiej siostry; zreszta nie mam szans. Na tyle daleki jestem od takiej mysli, ze mam zamiar wkrotce zwiazac sie wezlem malzenskim z pewna mloda i czarujaca panienka. Nawet juz otrzymalem jej zgode... - Po twarzy Arkadja Iwanowicza przebiegl cien dziwnego, okrutnego usmiechu. - A co, Awdotia Romanowna duzo o mnie z panem rozmawiala? -Niech pan sobie nie pochlebia. Cala opowiesc nie zajela wiecej niz piec minut i nie zawierala nic korzystnego dla pana. Potem od razu zaczelismy mowic o jej narzeczonym. Co prawda, trwalo to jeszcze krocej... Raskolnikow przeszedl nagle od tonu drwiacego do rozdraznienia: -Niech mi pan wyswiadczy te uprzejmosc i zechce jak najszybciej przedstawic powod swoich odwiedzin u mnie... a... a... Spiesze sie, nie mam czasu, musze wyjsc... -Z najwieksza przyjemnoscia. Poniewaz przybylem z postanowieniem przedsiewziecia wkrotce pewnego... wojazu, pragne wydac zawczasu niezbedne dyspozycje. Moje dzieci zostaly u ciotki; sa bogate, osobiscie zas nie jestem im potrzebny. Jaki tam zreszta ze mnie ojciec! Przed wojazem chcialbym rozprawie sie z panem Luzynem. Uwolnic, ze tak powiem, Awdotie Romanowne od koniecznosci poniesienia takiej ofiary... dla drogich jej osob. Twarz Rodiona Romanowicza drgnela, ale nic nie powiedzial. -Chcialbym teraz, korzystajac z panskiego posrednictwa, zobaczyc sie z Awdotia Romanowna - ciagnal Swidrygajlow. - Poprosic ja o wybaczenie za wyrzadzone niedawno przykrosci i miec nadzieje, ze wolno mi bedzie zaproponowac jej dziesiec tysiecy rubli. -Pan jest po prostu szalony! - zakrzyknal Raskolnikow, nie tyle nawet rozgniewany, ile zdumiony. - Jak pan smie cos podobnego mowic! -Wiedzialem, ze pan zacznie krzyczec, ale po pierwsze, chociaz nie jestem zamozny, te dziesiec tysiecy rubli nie jest mi potrzebne absolutnie do niczego. Jesli Awdotia Romanowna ich nie przyjmie, to byc moze jeszcze glupiej nimi rozporzadze. To raz. Po drugie: sumienie mam calkiem spokojne; pieniadze proponuje zupelnie bezinteresownie. Moze pan wierzyc albo nie, ale w przyszlosci przekona sie o tym i pan, i Awdotia Romanowna. Wszystko dlatego, ze istotnie przysporzylem nieco klopotow i przykrosci panskiej wielce szanownej siostrze; czujac przeto szczera skruche, pragne z serca - nie wykupie sie, nie zaplacie za przykrosci, ale calkiem po prostu zrobic dla niej cos dobrego, z tej racji, ze doprawdy nie mam przywileju czynienia wylacznie zla. A gdybym, dajmy na to, umarl i zapisal te sume panskiej siostrze w testamencie, czyzby i wtedy odmowila? -To calkiem mozliwe. -W kazdym razie prosze przekazac Awdotii Romanownie to, co powiedzialem. Inaczej zmuszony bede starac sie o bezposrednia rozmowe z nia, a co za tym idzie, niepokoic panska siostre. -A jesli przekaze, nie bedzie sie pan staral o bezposrednia rozmowe? Swidrygajlow popatrzyl w sufit, jak gdyby nie zdecydowal jeszcze, co pocznie w takim wypadku. Podczas tej krotkiej przerwy w rozmowie drzwi sie uchylily, a przez szpare wsunela sie glowa Razumichina. -Ha, ty nie spisz! - zawolal, otwierajac drzwi na osciez. - Masz nawet goscia... Z ciekawoscia patrzyl na Arkadija Iwanowicza, ten zas odpowiedzial mu wzrokiem nieprzyjaznym, nawet wyzywajacym, i nie uczynil najmniejszej proby, zeby podniesc sie z krzesla. -To obywatel ziemski Swidrygajlow - powiedzial Raskolnikow. - We wlasnej osobie. Razurnichin zmienil sie na twarzy i spojrzal na Arkadija Iwanowicza tak srogo, ze w pokoju od razu zapachnialo burza. -To wlasnie on, a nie zaden Luzyn, jest moim szczesliwym rywalem - zwrocil sie Swidrygajlow do Rodiona Romanowicza, nie spuszczajac jednak oczu z Dmitrija. - Wie pan o tym czy nie? Tyle ze nic nie wskora, ja Awdotie Romanowne znam lepiej od niego. Skoro juz obiecala, to slowa nie cofnie. Razumichin, rozwscieczony, spytal glucho: -Co on tu u ciebie robi? -Chce, zebym go umowil z Dunia, obiecuje jej dziesiec tysiecy. - Raskolnikow z zaciekawieniem przenosil wzrok z jednego na drugiego. - A ja mu na to odpowiedzialem, ze jest szalony! -To nie szaleniec, to tylko lajdak! - warknal Dmitrij. - Zaraz go stad wyrzuce. Od razu tez skoczyl na Swidrygajlowa i sciagnal go z krzesla. Ale na tym sie skonczylo. Na nic sie zdala niedzwiedzia sila studenta, choc bardzo sie wytezal, zeby ruszyc Arkadija Iwanowicza z miejsca i pociagnac do drzwi. Swidrygajlow stal nieruchomo jak glaz, a jego barki, w ktore wczepil sie Razumichin, twardoscia nie ustepowaly chyba zelazu. Dmitrijowi zyly wystapily na czolo, ale w koncu, caly czerwony, opuscil bezradnie rece. -Moze chce sie pan ze mna sprobowac na piesci? - grzecznie spytal go Arkadij Iwanowicz. - Lepiej niech sie pan nie trudzi. Mozna mnie pobic, ale do tego trzeba wiekszej sily niz panska, skadinad niebagatelna. W przeszlosci bylem szulerem karcianym, pobito mnie wiec niejeden raz, tak ze nabralem sporego doswiadczenia. Moge okreslic dokladnie, ze na mnie potrzeba byloby trzech takich zuchow jak pan, a takich - kiwnal glowa w strone Rodiona Romanowicza - z osmiu albo i dziewieciu. -Rzeczywiscie krzepki z niego chlop, niech to licho - wymamrotal speszony Razumichin. Swidrygajlow wciaz tym samym tonem mowil dalej: -Gdyby zas pan, jako przedstawiciel warstwy oswieconej, zyczyl sobie zmierzyc sie ze mna w sposob szlachetny, w pojedynku, to tez bym panu odradzal. Siedem lat bez przerwy siedzialem na wsi i z nudow strzelalem sobie do orzechow laskowych. Z czegos takiego. - Wyjal i pokazal szesciostrzalowy rewolwer Lefaucheux, a potem schowal go powrotem do kieszeni. - Zreszta coz ja panu takiego zrobilem? Lepiej by pan udusil Piotra Pietrowicza Luzyna, przeciez to jemu przypadnie nagroda, a nie mnie. -Posluchajcie, koguty, idzcie obaj do diabla - rzekl Raskolnikow, wstajac z kanapy. - Sprzykrzyliscie mi sie. A zreszta pora na mnie. Wlozyl swoje palto - oponcze, zdjawszy je z gwozdzia (innego wierzchniego okrycia nigdzie nie bylo widac). Wzial z parapetu wstazke z czarnej krepy i obwiazal nia rekaw. -Idzcie, idzcie - powtorzyl. - Wybieram sie na stype. -Do tego przejechanego urzednika? - Arkadij Iwanowicz okazal sie zaskakujaco dobrze poinformowany. - Ide z panem. Rodion Romanowicz zdziwil sie. -Czyzby pana tez zaproszono? -Nie. Ale w miare moznosci chcialbym okazac pomoc nieszczesliwej rodzinie. Przez jakies pol minuty Raskolnikow pytajaco spogladal na Swidrygajlowa, jakby usilujac odgadnac, gdzie tu sie kryje perfidny zamysl. -Naprawde chce pan im pomoc? Bardzo tam zle sie dzieje. Nie maja zlamanego grosza ani zadnych nadziei na przyszlosc. Swidrygajlow wzruszyl ramionami. -Pieniadze mam, czy to nie wszystko jedno, gdzie je wydam? -Dobrze. Chodzmy. Zegnaj, Razumichin. -No nie! - zawolal Dmitrij. - Jeszcze czego! Diabli wiedza, co wy tam miedzy soba uknujecie! Wyszli zatem we trojke. Rozdzial dwunasty Skandal U Marmieladowow szykowano sie na nadejscie gosci. Cala rodzina zmarlego urzednika, ktory poczawszy od dzisiejszego dnia, znalazl wieczny odpoczynek na jednym z najbiedniejszych miejskich cmentarzy, gniezdzila sie w przejsciowym pokoju dlugosci dziesieciu krokow. Cale to olbrzymie mieszkanie, podobnie jak apartament pani Resslich, skladalo sie z dlugiej amfilady wielkich i malych pomieszczen, tak ze w uprzywilejowanym polozeniu znajdowal sie jeden jedyny pan Lebieziatnikow, zajmujacy dwa najbardziej oddalone od wejscia pokoje, liczni zas pozostali mieszkancy, ludzie arcyskromnie sytuowani, zmuszeni byli godzic sie z wiecznie niezamknietymi drzwiami i lazeniem innych lokatorow tam i z powrotem. Ze wszystkich tych klitek rodzina Marmieladowow mieszkala w najgorszej, wykrojonej tuz przy wejsciu, a w dawnych, pomyslniejszych czasach tego Babilonu bedacej oczywiscie czescia przedpokoju.Caly ubogi wyglad pomieszczenia widac bylo juz z sieni. Odleglejszy kat zaslonieto dziurawym przescieradlem. Za nim prawdopodobnie znajdowalo sie lozko. Poza tym w pokoju staly tylko dwa krzesla i ceratowa, bardzo obszarpana kanapa, przed nia stal stary kuchenny stol, niemalowany i zwykle niczym nieprzykryty, dzisiaj jednak z okazji smutnej uroczystosci wdowa, Katierina Iwanowna, polozyla na nim przescieradlo i rozstawila nakrycia najrozniejszej proweniencji, ktore pozyczyla od innych mieszkancow lokalu. Byla to kobieta straszliwie wychudzona, gibka, dosyc wysoka i zgrabna, trzydziestoletnia, z jeszcze pieknymi wlosami ciemno - blond, ale z suchotniczymi wypiekami na policzkach. Nieustannie byla napieta, ciagle cos sie w niej burzylo, by lada moment przerodzic sie w krzyk, placz albo atak histerii, ale nieszczescie, jakie ja dotknelo, calkiem juz odebralo jej rozum. Co chwile kaszlac, jeszcze bardziej rozjatrzala swoje chore gardlo, bo nie umiala milczec bodaj przez minute: Soni, ktora obok niej sie krzatala, kazala przestawiac talerze z miejsca na miejsce, wszczynala awantury z sasiadami, ktorzy przechodzili przez pokoj, i pokrzykiwala na swoje dzieci, siedzace w rzadku na kanapie i pozerajace wzrokiem skromny poczestunek, ktory wydawac im sie musial basniowa uczta. Pasierbica popatrywala na Katierine Iwanowne z litoscia i strachem, bo znajac charakter macochy, przeczuwala, ze niefortunny pomysl ze stypa, na ktora poszly wszystkie otrzymane od Raskolnikowa pieniadze, nie skonczy sie dobrze. -Idiotka, kompletna idiotka! - z rozdraznieniem krzyczala wdowa na Sonie. - Sztuccow nie potrafi rozlozyc jak nalezy! W szlacheckich domach widelec kladzie sie o tak, a lyzke tak, i tutaj warto by jeszcze batystowa serwetke zlozyc w kopertke, no, ale skad wziac serwetke... Nie tak, nie tak, daj, ja to zrobie! - I odpychala dziewczyne koscistym lokciem. - Beze mnie nic nie potrafisz zrobic! Kiedy umre, a nieduzo mi zostalo, to jak sobie dasz rade z sierotkami? Braciszka wyslesz na zebry, a siostrzyczki, tak jak ty, pojda na ulice? Dwie albo trzy nieogolone geby, z nadzieja wpatrzone w stojace na "obrusie" trunki, radosnie zarechotaly, gniew Katieriny Iwanowny obrocil sie wiec przeciwko wesolkom, co przynioslo Soni odrobine wytchnienia. Kiedy macocha lajala zuchwalcow, grozac, ze nie zaprosi ich do stolu, dziewczyna pokroila bulki i kielbase, ulozyla ladniej kwasne, wczesne jablka i wetknela w pusta butelke bukiecik rumiankow. Trzeba bylo sie spieszyc, bo juz nadeszla pora, kiedy mieli sie schodzic goscie. * * * Tymczasem w najprzyzwoitszym i najschludniejszym z zakatkow tego malo przyzwoitego i malo schludnego mieszkania Andriej Siernionowicz Lebieziatnikow zabawial rozmowa o postepowych ideach swego tymczasowego lokatora, owego Piotra Pietrowicza Luzyna, z ktorym czytelnik juz mial przyjemnosc sie poznac. Przyjechawszy do Petersburga i na razie jeszcze nie zdazywszy urzadzic swego przyszlego gniazdka rodzinnego, Piotr Pietrowicz ze wzgledow oszczednosciowych zatrzymal sie u swojego mlodszego kolegi i pupila, ktorego jeszcze nie tak dawno byl opiekunem i dlatego czul sie uprawniony do korzystania z jego uprzejmosci.Andriej Siemionowicz byl zreszta temu tylko rad, poniewaz w czasie spedzonym w stolicy zdazyl calkowicie nasiaknac najbardziej postepowymi ideami i spieszno mu bylo oszolomie nimi znajomego z prowincji. A wiec Lebieziatnikow (mizerny i skrofuliczny czlowieczek, pracujacy gdzies jako urzednik panstwowy; osobliwie jasnowlosy, z bokobrodami, z ktorych byl wielce dumny, i w okularkach na niedowidzacych oczkach) z zapalem wykladal Piotrowi Pietrowiczowi jedna z najnowszych teorii ladu spolecznego, z ktorej wynikalo, ze wszyscy ludzie sa sobie absolutnie rowni, kazdy z nich z osobna nie przedstawia wiec zadnej wartosci, a za to cala ludzkosc jako gatunek biologiczny moze dokonac na ziemi prawdziwych cudow. Chcac dac naukowy przyklad, Andriej Siemionowicz zaczal opisywac w najwyzszym stopniu rozumne i zgodne zycie mrowek w mrowisku, zapuszczajac sie przy tym w szczegoly zoologiczne, ktore dobrze swiadczyly, jesli nie o nim samym, to z pewnoscia o jego oczytaniu. Luzyn zreszta nie sluchal mlodego czlowieka. Siedzac przy stole, konczyl liczyc banknoty z paczki, ktora otrzymal w banku, i cichutko nucil cos pod nosem. Dopiero co, jakas godzine temu, poznal, dzieki temuz Andriejowi Siemionowiczowi historie rodziny Marmieladowow. Opowiesci o smierci pijanego urzednika Luzyn sluchal jednym uchem, tak samo jak opowiesci o jego corce, ktora zostala prostytutka, zeby utrzymac rodzine (Lebieziatnikow widzial w Soni prototyp wolnej od przesadow kobiety przyszlosci). Ale kiedy mlody czlowiek wymienil nazwisko biednego studenta, ktory pomogl wdowie urzadzic i pogrzeb, i stype, Piotr Pietrowicz drgnal, i odtad sluchal bardzo uwaznie, a nawet zadawal wiele pytan, szczegolnie sie przy tym interesujac, czy rejestrowana panna jest ladna i czy rzeczywiscie student oddal jej wszystkie swoje niewielkie zasoby pieniezne. -On sie zakochal w tej dziewce - wymamrotal Luzyn, usmiechnawszy sie w jakis szczegolny sposob. - Co akurat dobrze sie sklada... No, no, zobaczymy, dobrodzieju. Od tej chwili jego nastroj stopniowo sie poprawial, tak ze w koncu, jak juz powiedzielismy, zaczal nawet cichutko podspiewywac. Kiedy Piotr Pietrowicz przeliczyl wszystkie pieniadze i odlozyl paczke na bok, przerwal paplanine Lebieziatnikowa: -Niech pan slucha, Andrieju Siemionowiczu. Ciagle nie chce mi wyjsc z glowy historia panskich nieszczesnych sasiadow. Rozumiem, ze tam panuje calkowita nedza? Za mieszkanie tez pewnie nie maja czym placie? -Nedza jest absolutna i malo, ze nie maja na mieszkanie, jutro nie beda mieli wrecz za co jesc. A mimo to, ulegajac filisterskiej moralnosci, podporzadkowuja sie najglupszemu z obyczajow i wydaja ostatnie grosze na... -Ej, chwileczke! - Luzyn zmarszczyl czolo. - Lepiej niech pan poprosi tutaj te jawnogrzesznice, jak jej tam. Chce z nia porozmawiac. * * * Po pieciu minutach Lebieziatnikow wrocil z Sonieczka. Przez caly ten czas Piotr Pietrowicz stal przy oknie, sczepiwszy z tylu palce, i glosno strzelal stawami. Goscia powital uprzejmie i z domieszka wesolej poufalosci, wedlug niego najwlasciwszej w rozmowie szacownego i statecznego czlowieka z tak mloda i w pewnym sensie interesujaca istota. Wskazal jej miejsce przy stole na wprost siebie. Sonia usiadla, popatrzyla dookola - na Lebieziatnikowa, na pieniadze lezace na blacie.-Zdarzylo mi sie wczoraj mimochodem zamienic dwa slowa z nieszczesna Katierina Iwanowna. - Luzyn spuscil glowe i oznajmil Soni ze smutkiem, jakby to bylo jakies wielkie odkrycie: - Jest chora. I to powaznie. Poza tym takze pod wzgledem umyslowym sytuacja wydaje sie bardzo, ale to bardzo niepomyslna... -Tak, to prawda - pospiesznie zgodzila sie panna Marmieladow, oniesmielona obecnoscia takiego dostojnego jegomoscia. Chociaz wydawalo sie to niemozliwoscia, Piotr Pietrowicz przybral jeszcze bardziej stateczny wyglad, spojrzal znaczaco na Lebieziatnikowa i powiedzial: -Zechce pani przyjac na rzecz swojej krewniaczki, dla zaspokojenia najpilniejszych potrzeb, pewna sume ode mnie osobiscie. Upraszam jednak, zeby nie wymieniac mego nazwiska... Wyjal z paczki banknot dziesieciorublowy i podal go Soni. Ta zarumienila sie, zerwala i placzac slowa, powiedziala: -Tak, dobrze, laskawy panie, Bog pana za to, dobry panie... A nie zechce pan do nas wstapic na bliny? Katierina Iwanowna bylaby... -Dzieki za mile zaproszenie, ale nie bede mogl z niego skorzystac. Mam mnostwo pilnych spraw. Zreszta w ogole nie smiem juz pani dluzej zatrzymywac. Rowniez wstal, z niezwykle przyjazna mina wzial Sonie pod reke i odprowadzil do drzwi, a na ostatek calkiem po ojcowsku objal ja i powiedzial na pozegnanie: -Bog laskaw, dobrodziejko. Wszystko jakos sie ulozy. Podczas calej tej sceny Andriej Siemionowicz stal przy oknie i niby to spogladal w bok, ale naprawde przysluchiwal sie rozmowie. Teraz zas podszedl do Piotra Pietrowicza i uroczyscie uscisnal mu reke. -Wszystko slyszalem i wszystko widzialem! Co za humanitaryzm! Szczegolnie panska chec, by uniknac wyrazow wdziecznosci! Chociaz wiec z zasadniczych wzgledow nie moge popierac prywatnej filantropii, ktora nie wykorzeniajac zla spolecznego, a jedynie... -E tam, wszystko to bzdury - ze zloscia przerwal mu Luzyn. - Zamiast mlec ozorem, lepiej by pan poszedl odwiedzie wdowe. Bo pomysla, ze obaj zadzieramy nosa, a to nieladnie, dobrodzieju. Ja mam naprawde wiele spraw do zalatwienia - ruchem glowy wskazal banknoty - a pan i tak nie ma co robie. -Pojde, na pewno pojde. Wlasciwie mialem taki zamiar... Lebieziatnikow od razu skierowal sie do drzwi. -Jedyne, o co pana prosze... - odezwal sie jeszcze Piotr Pietrowicz. - Przyjdzie tam z pewnoscia student, ktory sie w jawnogrzesznicy zakochal i oddal jej wszystkie swoje pieniadze... -Moze nawet nie z tego powodu, ale z czysto ludzkich pobudek - sprobowal wstawic sie za Raskolnikowem Andriej Siemionowicz, ale Luzyn tylko sie zasmial. -Owszem z ludzkich. O takich. - Uczynil gest malo ze nieprzyzwoity, ale u takiego dzentelmena wrecz zdumiewajacy. - Niech pan nie przerywa. Kiedy zjawi sie student Raskolnikow, pan po cichutku wymknie sie i powiadomi mnie o tym. -Po co? - zdziwil sie Lebieziatnikow. -To przeciez brat mojej narzeczonej, Awdotii Romanowny - jak gdyby nigdy nic poinformowal go Piotr Pietrowicz. - Ona nosi nazwisko Raskolnikow, czyzbym panu nie mowil? Tylko bratu niech pan raczej o mnie nie wspomina. Chcialbym zrobic niespodzianke rodzinie... * * * Kiedy Raskolnikow i dwaj jego towarzysze weszli do mieszkania na Sadowej, stypa juz nie tylko sie zaczela, ale osiagnela punkt kulminacyjny. Kulminacja zreszta nastapila bardzo predko, wiekszosc bowiem sasiadow rodziny Marmieladowow zywila wrodzona sklonnosc do napojow wyskokowych i od razu nader zwawo chwycila za szklanki.Przez pierwsze piec minut Katierinie Iwanownie jakos jeszcze udawalo sie skupiac powszechna uwage na sobie, zdazyla bowiem opowiedziec zebranym o zaslugach zmarlego (w calosci przez nia zmyslonych). Kiedy jednak w siad za tym zboczyla na swoj ulubiony temat - o tym, jak bogato i kulturalnie zyla za panienskich czasow u tatusia, jak tanczyla taniec z szalem w obecnosci gubernatora i jak staral sie o nia pewien ksiaze - pomalu jal narastac nieskladny szum, a coraz bardziej ozywieni goscie przestali jej sluchac. Katierina Iwanowna sprobowala podniesc glos, ale wywolala tym tylko atak kaszlu, wskutek czego wpadla w zwykle swoje rozdraznienie i zaczela w dosyc przykry sposob docinac Niemce, wlascicielce mieszkania, czego - od dawna nie placac za pokoj - w zadnym wypadku nie powinna byla robie. Samej stypy zreszta tez nie nalezalo urzadzac, bo juz od samego poczatku czulo sie, ze jej koniec musi byc fatalny. Nadejscie Rodiona Romanowicza, ktory przeprosil, ze przyprowadzil ze soba dwoch nieproszonych gosci, na jakis czas oderwalo Katierine Iwanowne od rozpoczetej juz awantury. Uscisnela swego dobroczynce, usadzila go obok pasierbicy (ktora, i tak siedzaca jak mysz pod miotla, teraz calkiem zdretwiala, spiekla raka i starala sie w ogole nie patrzec na Raskolnikowa), Razumichina i Swidrygajlowa tez umiescila na honorowych miejscach. Zwlaszcza ten drugi, gustownie ubrany, w mniemaniu wdowy mogl uszlachetnic zgromadzenie swoim wygladem. Nikt nie zauwazyl, jak po cichutku wymknal sie Lebieziatnikow, za to nikt tez nie zdolalby przeoczyc chwili, kiedy do pokoju wszedl, a scisle mowiac, wkroczyl Piotr Pietrowicz Luzyn. Drzwi trzasnely, szeroko otwarte na osciez, a w progu pojawila sie okazala postac w jasnym surducie. Powaznym, nawet surowym spojrzeniem obrzuciwszy ucztujacych, ktorzy mimo woli przycichli, Luzyn krotko skinal glowa Raskolnikowowi i Razumichinowi (obaj nie odpowiedzieli na ten gest), z szacunkiem uklonil sie wdowie, zwrocil sie wszakze nie do niej, ale do jej pasierbicy: -Prosze wybaczyc, ze byc moze panstwu przerywam, ale sprawa jest dosyc wazna - rzekl Piotr Pietrowicz jak gdyby w ogolnosci, do nikogo z osobna sie nie zwracajac. - Rad jestem nawet, ze mowie w obecnosci innych. Mam bowiem do czynienia z najczarniejsza niewdziecznoscia, a nawet cynizmem! -Nie rozumiem szanownego pana - odpowiedziala bezradnie Katierina Iwanowna. - Moze zechce pan usiasc do stolu? -Nie zechce! - odparl Luzyn i zwrocil sie wprost do mocno zdziwionej i zawczasu juz przestraszonej Soni. - Sofia... o ile pamietam, Iwanowna? -Siemionowna - wyszeptala zapytana, czujac, ze zbliza sie cos okropnego. -Niech bedzie Siemionowna. - Pochylil sie nad nia, a wzrok jego pelen byl majestatycznej pogardy. - Dopiero co, nie dalej jak pol godziny temu, z mojego stolu zginal panstwowy bilet kredytowy wartosci stu rubli. Do pokoju, poza mna i moim mlodym przyjacielem Andriejem Siemionowiczem, do ktorego zywie absolutne zaufanie, wchodzila tylko pani. Jesli zwroci pani to, co zabrala, sprawa sie na tym zakonczy. W przeciwnym jednak wypadku, dobrodziejko... prosze miec pretensje tylko do siebie! Przez kilka pierwszych chwil po tym zdumiewajacym oswiadczeniu dookola zrobilo sie bardzo cicho. Sonia smiertelnie pobladla, a zza stolu powstal Rodion Romanowicz. Probowal cos powiedziec, ale zaraz zaczeli mowic i halasowac wszyscy inni, tak ze jego slowa zostaly zagluszone. Usiadl wiec z powrotem. -Klamiesz, klamiesz, lajdaku! - krzyczala z widocznym wysilkiem Katierina Iwanowna. - Nigdy corka szlachetnych rodzicow nie znizylaby sie do kradziezy! Ze to niby Sonia ukradla? Lajdak, lajdak! Zdania wsrod gosci byly podzielone. Niektorzy z nich, ci, ktorzy juz dobrze sobie popili, cieszyli sie z rozrywki i jawnie szczerzyli zeby. Lebieziatnikow zamarl przy drzwiach z otwartymi ustami. Piotr Pietrowicz wygladal bardzo malowniczo. Stal w efektownej pozie, zlozywszy rece na piersi, i spogladal na zlodziejke ze szlachetna, to znaczy powsciagliwa dezaprobata. Gdyby ktos w tym czasie zwrocil uwage na twarze Raskolnikowa, Razumichina i Swidrygajlowa, bylby zdumiony jednakowym wyrazem nienawisci, z jaka cala trojka patrzyla na oskarzyciela. Zadnych jednak dzialan (jesli nie liczyc proby Rodiona Romanowicza) na razie nie podejmowali. -Cisza! - krzyknal nagle donosnie Luzyn i jeszcze uderzyl dlonia w stol. - Czy mam poslac po rewirowego? Z roznych przyczyn wizyta policji dla wielu gosci bylaby niepozadana, co Piotr Pietrowicz, czlowiek bystrego umyslu, bezblednie przewidzial. Zrobilo sie rzeczywiscie prawie cicho, tylko Katierina Iwanowna krztusila sie kaszlem i wystraszone dzieci pochlipywaly w swoim kacie. -Mademoiselle - zwrocil sie znowu Luzyn do dziewczyny - niech sie pani zastanowi, jest jeszcze czas. W obecnosci swiadka wreczylem pani zapomoge w wysokosci dziesieciu rubli. Tak? -Tak - ledwie doslyszalnie odpowiedziala Sonia. -Jakze po czyms takim mogla pani ukrasc mi pieniadze? - Piotr Pietrowicz ze smutkiem pokrecil glowa. - Czy nie ma juz granic ludzkiego upadku? Sonia zebrala wszystkie sily i troche glosniej niz przedtem powiedziala: -Nie wzielam ich, prosze pana. -Nie wziela pani? Doskonale! - Luzyn krolewskim gestem wskazal Katierine Iwanowne. - Pani, dobrodziejko, dopiero co osmielila sie nazwac mnie ublizajacym slowem. Czy moge w takim razie prosie, by wywrocila pani kieszenie sukni swojej pasierbicy? Ale Katierina Iwanowna nie mogla mu odpowiedziec, atak kaszlu zgial ja we dwoje, a na chustce, ktora zaslonila usta, wyraznie wystapily czerwone plamy. -Ja sama... Sama! - Sonia zerwala sie, cofnela o dwa kroki w strone sciany i kolejno wywrocila obie kieszenie. - O, prosze popatrzec! Wszyscy zobaczyli jak na podloge wypadla najpierw zlozona plocienna chusteczka, a po niej - zwiniety teczowy papierek. Rozleglo sie kilka okrzykow. Piotr Pietrowicz nachylil sie, ujal papierek w dwa palce, podniosl go i rozwinal, tak by wszyscy widzieli. To rzeczywiscie byl sturublowy bilet. -Ach, Sofio Siemionowno - rzekl Luzyn z gorycza, patrzac jednak nie na dziewczyne, ale na Raskolnikowa, prosto w oczy tamtemu. - Jest pani zalosna, odrazajaca istota. Wie pani, ze mam teraz calkowita moznosc postapic z pania, jak zechce? Chociazby zeslac pania na katorge, bo miejsce zlodziejki z zoltym biletem jest wlasnie na katordze, a nie wsrod przyzwoitych ludzi... Sonia, jak sie zdaje, nie slyszala go. Zmartwialym z przerazenia wzrokiem patrzyla na banknot, ktory wypadl jej z kieszeni. -Aaa, to tak! - krzyknal nagle Rodion Romanowicz, zrywajac sie energicznie. - Sofia Siemionowna jest tutaj tylko srodkiem, niczym wiecej! Lajdak, prawdziwy lajdak! Chcesz sie dobrac do mnie! Psycholog! Zebym sie przed toba ponizyl, zebym wstawial sie za nia, tak? A ty zebys nade mna wzial gore, raz na zawsze? Wykrzykiwal jeszcze jakies oskarzenia, malo zrozumiale dla wiekszosci zebranych, ale Piotr Pietrowicz, uslyszawszy slowo "lajdak", odwrocil sie z pogardliwym usmiechem. -To co, wezwac rewirowego? - surowo spytal Sonie. - Moge to zrobic, dobrodziejko. - Po czym niespodziewanie zmienil ton, zaczal mowic z przejeciem, glosem niemal drzacym. - Ej, Sofio Siemionowno. Czemuz sie pani nie przyznala? Przestraszyla sie pani hanby? To zrozumiale, dobrodziejko, calkiem zrozumiale. Ale teraz zle z pania. Niech pani nie stoi! Na kolana, niech pani kleka, zeby prosie o przebaczenie! Moze nawet pani przebacze, przeciez nie mam serca z kamienia. Jedyna rzecz, ktora chcialbym widziec, to szczera skrucha. Pojdzie pani na katorge, a co wtedy poczna pani nieszczesni krewni? Umra z glodu? Po tym pytaniu panna Marmieladow cala sie zatrzesla, zaslonila twarz rekami. Wtedy cierpliwosc Razumichina sie skonczyla. Z halasem, przewracajac krzeslo, wstal i rzucil w twarz Piotrowi Pietrowiczowi trzeciego "lajdaka" w ciagu ostatnich pieciu minut: -Przeciez to ty, lajdaku, wsunales jej papierek do kieszeni! Jakos ci sie udalo! Nie moge tego udowodnic, ale czuje to sercem. -Panskie uczucia nikogo nie interesuja. - Luzyn wzruszyl ramionami. - A tu mamy, dobrodzieju, fakt. - Potrzasnal biletem kredytowym. - I pelen pokoj swiadkow. Co w takim razie, Sofio Siemionowno, pani powie? Popatrzyl przy tym znowu nie na nia, ale na Raskolnikowa, juz prawie z nieukrywanym triumfem. Sonia, nie odrywajac rak od twarzy, nagle rzucila sie Piotrowi Pietrewiczowi do nog. -Niech mi pan wybaczy - zaszlochala. - Niech pan wybaczy ze wzgledu na nich! -Ma pan tu wlasnie, uczuciowy panie, jeszcze jeden dowod. Sama sie przyznala! - Luzyn opuscil wzrok, patrzac na Sonie. - Wybaczyc oczywiscie moge, tak zreszta nakazuje chrzescijanski obowiazek, ale... Jest jeszcze obowiazek obywatelski, nakazujacy troszczyc sie, ze tak powiem, o czystosc obyczajow spolecznych. Albo, gdybym istotnie byl lajdakiem, jak mnie tutaj nazwano... A zatem, Rodionie Romanowiczu, jestem lajdakiem czy nie? - zwrocil sie juz wprost do Raskolnikowa. - Jak mnie pan teraz, dobrodzieju, ocenia? Wczoraj byl pan wymowny. Teraz nic nie chce pan powiedziec? Rodion Romanowicz milczal. Piers jego sie unosila, oczy miotaly iskry, zrobil gwaltowny ruch, jak gdyby zamierzal uciec, ale popatrzyl na kleczaca Sonie i nie zdolal ruszyc sie z miejsca. Nastapila pauza. Mnostwo spojrzen skierowalo sie na studenta, wszyscy jakos poczuli, ze to wlasnie od niego zalezy zakonczenie sprawy. Grymas udreki wykrzywil twarz Raskolnikowa, ktory nagle zrobil sie bialy jak kreda, odwrocil sie w strone Piotra Pietrowicza i zamknal oczy. * * * Bog jeden wie, co by sie stalo w nastepnej chwili, gdyby ciszy nie naruszyl spokojny glos Swidrygajlowa, ktory do tej pory nie bral zadnego udzialu w klotni, tylko z ciekawoscia obserwowal wydarzenia.-Rodion Romanowicz nie jest w stanie nic powiedziec - rzekl powoli Arkadij Iwanowicz - ale ten oto jegomosc, sadzac po jego minie, moze powiedziec nam cos ciekawego. Wskazal Lebieziatnikowa, ktory nadal sterczal przy drzwiach, a wszyscy zobaczyli, ze czuje sie nie najlepiej. Okulary podskakiwaly na jego przykrotkim nosie, wargi drzaly, podbrodek sie trzasl. -Niech pan mowi, niech pan mowi, od dawna pana obserwuje. Przeciez to pan jest wlasnie owym "mlodym przyjacielem", ktory takze byl na miejscu domniemanej kradziezy? Luzyn, tak jak inni, obejrzal sie na Andrieja Siemionowicza i nachmurzyl sie, bo wyraz twarzy Lebieziatnikowa bardzo mu sie nie spodobal. -Watpie, by pan Lebieziatnikow mogl cos widziec, ma slaby wzrok, a w dodatku... - pospiesznie zaczal mowic Piotr Pietrowicz, ale nie dokonczyl. Lebieziatnikow nerwowo przelknal sline i wykrztusil: -Tak, widzialem, widzialem... Przyznaje, ze jestem absolutnie wstrzasniety... Ale... dlaczego?! Pytanie bylo zwrocone do Luzyna, i chociaz nic jeszcze sie nie wyjasnilo, sam ton, ktorym Andriej Siemionowicz wypowiedzial to slowo, od razu wszystko zmienil. -Aha, jednak podsunal jej bilet! Mowilem, mowilem! - ryknal Razumichin. - No dalej, nie belkocz pan! - natarl na Lebieziatnikowa. - Niech pan mowi: podsunal? Ten zas, potrzasany poteznymi lapami Dmitrija, ledwie zdazyl zlapac okulary. -Myslalem, ze to przez delikatnosc... Ze nie chcial jej zawstydzac... Ze w sposob jawny dal niewiele, a po cichu wetknal do kieszeni cala setke. Ale czy moglem... -Aaa, bydlaku, teraz nie bedziemy z toba robie ceregieli! - Dmitrij zostawil Andrieja Siemionowicza i z zacisnietymi piesciami rzucil sie na Luzyna. - Dostaniesz za wszystko hurtem! Majestatycznosc i powolnosc' ruchow, ktore dotychczas cechowaly Piotra Pietrowicza, momentalnie go opuscily. Sprytnie sie obrociwszy, niedawny oskarzyciel arcyzrecznie uchylil sie od policzka, odepchnal Lebieziatnikowa i rzucil sie w glab mieszkania. -Lapac go! Trzymac! - zaczeli krzyczec goscie, bardzo zadowoleni z zaskakujacego obrotu sprawy, wielu zas pobieglo scigac Piotra Pietrowicza. Ale ten na nich nie czekal. Jak strzala przebiegl przez cala amfilade, wpadl do swojego pokoju i dobrze zamknal za soba drzwi. Przez jakis czas przesladowcy tloczyli sie pod nimi, halasowali, ale drzwi byly mocne, debowe, a i wlascicielka sprzeciwila sie niszczeniu majatku, dlatego tez po paru minutach wszyscy ruszyli z powrotem, by uczcie triumf prawdy nad oszczerstwem. Ani Sonia, ani jej obroncy, ani Katierina Iwanowna nie brali udzialu w pogoni. Kiedy w pokoju zrobilo sie prawie pusto, wdowa pomogla pasierbicy sie podniesc, objela ja i ze lzami zawolala: -Jeszcze raz! Jeszcze jeden raz wzielas na siebie nasz krzyz! Jestesmy ci kamieniem u szyi! Sonia zas wcale nie plakala, a nawet wydawala sie zadziwiajaco spokojna, jak gdyby wszystko skonczylo sie wlasnie tak, jak powinno sie bylo skonczyc. -Dziekuje panu, Andrieju Siemionowiczu. - Sklonila sie Lebieziatnikowowi. - I panu, Rodionie Romanowiczu. I panu - zwrocila sie do Razumichina. - Ale najbardziej panu, wielce szanowny panie, bo bez pana nie wiem, co by to bylo. -To calkowita prawda - wymamrotal Lebieziatnikow. - Gdyby wprost sie do mnie nie zwrocono, to moze bym sie nie zdecydowal. Bylem bardzo zaklopotany... Swidrygajlow zas grzecznie sklonil glowe. -Drobiazg, mademoiselle. Nie bylo to dla mnie rzecza trudna, przeciwnie, bardzo mila. Ciesze sie, ze chociaz w tak smutnych okolicznosciach moge poznac cala pani rodzine, ktora osobiscie uwazam za bardzo sympatyczna. Czy wiadomo pani, Sofio Siemionowno, ze jestem pani sasiadem w mieszkaniu madame Resslich? Panna Marmieladow wzdrygnela sie i jakby wtulila glowe w ramiona, w jej spojrzeniu pojawil sie wyraz blagania, jakby prosila, zeby nie kontynuowac tego tematu. Ale Arkadij Iwanowicz mowil dalej: -Tak. Znam pani historie, wiem tez o propozycji, jaka zlozyla pani Gertruda Karlowna... Nic takiego nie bedzie konieczne. Jestem czlowiekiem majetnym. Jak ow majatek zuzyc, sam nie wiem. Skoro przyjela pani dziesiec rubli zapomogi od niewiele wartego pana Luzyna, to mam nadzieje, ze nie odmowi pani i mnie. Pani zas musi znalezc sie w szpitalu, pod dobra opieka - zwrocil sie do Katieriny Iwanowny. - Zajme sie tym. A co sie tyczy pani dziatek, to mam zamiar umiescic je w instytucji dla sierot szlacheckiego pochodzenia i z gory zaplace. Beda syte, ubrane i obute. Pani zas, mademoiselle, jesli pani sobie zyczy, pomoge uwolnic sie od zoltej ksiazeczki. Mam znajomosci, wystarczy tylko, bym napisal odpowiedni liscik. Zapewnie takze srodki, by mogla pani rozpoczac niezalezne zycie... -Dziekuje, ale to naprawde niepotrzebne! - Sonia klasnela w rece, nie dowierzajac szczesciu, jakie ja spotyka. - Sama jakos sie wyzywie, byleby tylko oni mieli zapewniony byt! -Dzieci, dzieci! - zawolala Katierina Iwanowna. - Chodzcie tutaj! Calujcie w reke tego, kogo zsyla nam sama opatrznosc! Akurat w tym momencie wrocili przesladowcy okrytego hanba Piotra Pietrowicza i byli wielce zdziwieni obrazem, jaki ukazal sie ich oczom: Swidrygajlow stoi z niepewna mina, ze wszystkich stron oblepiony dziecmi Marmieladowow, poslusznie cmokajacych go po palcach; Katierina Iwanowna wznosi rece do sufitu, Sonia zas, stojaca z boku, usmiecha sie swoim zwyklym, lekliwym usmiechem. -Chodzmy stad - szepnal do przyjaciela Razumichin, troche dotkniety, ze jego udzial w sprawie zostal tak malo doceniony, chociaz to wlasnie on pierwszy krzyknal o podsunietym banknocie. - Czyz nie widzisz? On nie dla sierot sie stara; ma swoje cele! Zebys potem o jego dobroci opowiedzial Awdotii Romanownie, na tym mu tylko zalezy! -A idzze ty! - Rodion Romanowicz odepchnal go i podszedl do Swidrygajlowa. -Chcialbym... chcialbym wyrazie panu wdziecznosc - rzekl cicho. - Przeciez gdyby nie pan, to bym tez padl na kolana przed tym podlecem... Albo go zabil, sam nie wiem... No i za Marmieladowow oczywiscie takze dziekuje. Pan jest moze szalony, ale to niewazne. Arkadij Iwanowicz odpowiedzial w sposob osobliwy, mrugajac do Raskolnikowa: -Alez przeciwnie, to ja winienem panu podziekowac, ze mnie pan tu przyprowadzil. Tutaj chyba mozna wziac kredyt, i to na najkorzystniejszych warunkach. Wygladal rzeczywiscie na ogromnie zadowolonego. "Ej, bratku, ty naprawde jestes nie przy zdrowych zmyslach" - mozna bylo odczytac we wzroku Raskolnikowa, ale mimo wszystko student podal ziemianinowi reke i mocno ja uscisnal. -A zeby was wszystkich... - Dmitrij jeknal na widok tej iscie rozrzewniajacej sceny i odwrocil sie do wyjscia. Juz w drzwiach uslyszal triumfalny glos Katieriny Iwanowny, ktora ganila gosci i wlascicielke mieszkania: -No co, darmozjady? Patrzcie ich, juz do stolu sie rzucili. Jedzcie, pijcie! Moje dzieci beda sie uczyly w szlacheckiej instytucji! Slyszalas, ty szwabska kielbaso? Rozdzial trzynasty Wszystko sie zgadza Nogi same poniosly Dmitrija za rog, na prospekt Wozniesienski, i juz po kilku minutach stal przed domem, gdzie zatrzymaly sie matka i siostra Raskolnikowa. Wiecej czasu niz sama droga zajely mu wahania, wejsc czy tez nie; ostatecznie jednak sie zdecydowal. Przeciez nie odwiedza ich tak sobie, bez zadnego powodu; ma w koncu co opowiadac, i to nawet duzo.Otworzyla mu sama Awdotia Romanowna, i na jej widok Dmitrij, jak zawsze, sie zmieszal. Od jednego spotkania do drugiego zapominal, jaka jest ladna, to znaczy, moze nie zapominal (pamietal ja bardzo dobrze), ale mimo wszystko za kazdym razem prawdziwa Awdotia Romanowna okazywala sie jeszcze piekniejsza. -To pan? - wyrazila radosne zdziwienie. - Niech pan wejdzie. Tyle ze mamusi nie ma, poszla kupie herbaty. -Szkoda. Razumichin rzeczywiscie mial ochote opowiedziec o podlosci Luzyna wlasnie przy starszej pani Raskolnikow, domyslajac sie, ze moze znalezc w niej sojuszniczke. Ale z drugiej strony, pobyc z sama Dunia (tak, tak - w myslach juz inaczej dziewczyny nie nazywal) bylo niespodziewanym darem czy nawet szczesciem. -Czy moze cos sie stalo? Cos z Rodia? - Dunia zmienila sie na twarzy, gdy zauwazyla, jak Razumichin nachmurzyl sie i sapie. - Tak nieladnie sie rozstalismy... Przerwala, nie dokonczyla - Dmitrij patrzyl na nia jakos dziwnie. -Zgubi pani - ni stad, ni zowad wypalil ochryplym glosem. - Mniejsza juz o to, ze mnie, niewielka ze mnie ptaszyna. Ale siebie pani zgubi. Nie powinna pani isc za maz za takiego czlowieka. Lepiej niech pani wyjdzie za mnie, slowo daje... Powiedziawszy to, zamilkl; twarz mu plonela. Awdotia Romanowna patrzyla na niego zdziwiona - moze sadzila, ze sie przeslyszala. To bardzo mozliwe, uznala, bo krotkie oswiadczenie Razumichina bylo niezbyt wyrazne i nie calkiem zrozumiale. Kiedy to do niego dotarlo, zaczal opowiadac o nikczemnym postepku Luzyna z podrzuconym banknotem i o jego tchorzliwej ucieczce. W odroznieniu od poprzedniej tyrady ta opowiesc byla rzeczowa i dokladna, tylko o roli Swidrygajlowa (a i o samym Arkadiju Iwanowiczu) Dmitrij nie wspomnial, co, biorac pod uwage jego uczucia, mozemy usprawiedliwic. Sluchajac go, Dunia stawala sie coraz bledsza, jej wysokie czolo przeciela cierpietnicza zmarszczka, w oczach pojawily sie lzy, lecz ani jedna sie nie wylala. -Czyzby za kogos takiego chciala pani wyjsc za maz? - skonczyl przemowe Razumichin, pewien, ze po tym, co sie stalo, pytanie takie bedzie czysto retoryczne. - Trzeba go zabic jak psa, i ja na pewno tak zrobie. Pragnal ponownie ofiarowac swoje serce i reke Duni, co poprzednio uczynil w uniesieniu, bez zadnego planu, tym razem jednak nie starczylo mu smialosci. Awdotia Romanowna dlugo milczala. A potem nagle powiedziala: -To lajdak... Straszne. Podejrzewalam go o nieczulosc i niedelikatnosc, ale myslalam, ze to cecha jego praktycznej natury. Wydawal mi sie w kazdym razie przyzwoitym czlowiekiem. Zginelam! I wtedy dopiero lzy poplynely z przepelnionych wilgocia oczu. -Dlaczegoz to mialaby pani zginac? - zawolal Dmitrij. - Odmowic mu, i po klopocie. Moze pani nie chce tego robie osobiscie? To nie bedzie potrzebne. Niech pani napisze liscik, pare slow, a ja sam mu go zaniose. Bic Luzyna nie bede, palcem go nie tkne, jesli pani mi zakaze. -Dalam slowo honoru, ze bede jego zona - twardo odrzekla Dunia. - I nie w mojej mocy jest je cofnac. Oprocz honoru nie mam nic. Jesli cofne dane slowo, coz mi pozostanie? Patrzyl na nia jak na szalona. -Coz to z was, Raskolnikowow, za rasa? Siebie zgubi, mnie, a wszystko to dla honoru! -Drugi raz pan to mowi: ze pana zgubie - chlipnela Awdotia Romanowna, ale wiecej juz nie plakala. - Poza tym zdawalo mi sie... -Nie zdawalo sie pani! Nie zdawalo! - Dmitrij nabral smialosci. - Kocham pania, do licha, strasznie pania kocham! A pani rozdziera mi serce... Zreszta co tam moje serce, nie ono jest tu wazne! Niech pani o sobie pomysli! Jak z takim Luzynem brac slub w cerkwi, jak z nim... Nie mogl dokonczyc, z jego piersi wyrwal sie gniewny pomruk. Otrzasnela sie i Dunia. -Wie pan, co zrobie, Dmitriju Prokofjewiczu? Rozmowie sie z nim od razu jutro. Powiem mu wprost, ze gardze nim, ze zycie z taka zona bedzie dla niego nie do zniesienia. I poprosze... zazadam, zeby zwrocil mi slowo. Nie bedzie mogl odmowic. Kiedy z nim skoncze, wtedy pomowimy o panskim sercu, ktore wcale nie jest dla mnie niewazne. Przez nieobeschniete jeszcze lzy widac bylo cos w rodzaju chytrego usmiechu, ale nawet to nie ucieszylo Razumichina. -No, a jesli on pani nie zwolni z przyrzeczenia, co wtedy?! Bo on pani za nic nie zwolni, przeciez nie jest idiota, tylko lajdakiem! Kto przy zdrowych zmyslach zwolnilby pania z danego slowa? -To znaczy: wola boza - odrzekla na to Awdotia Romanowna, i jasne bylo, ze nikt jej od tego przekonania nie odwiedzie. Ogarniety rozpacza Dmitrij palnal sie piescia w czolo i omal nie szlochajac, odwrocil sie i wybiegl. Nie mial pojecia, dokad teraz isc i co robie, a tymczasem jego burzliwa natura domagala sie natychmiastowego dzialania. Szedl chodnikiem jak pijany, chwial sie to w jedna, to w druga strone i nagle wpadl na pewien pomysl. Najpierw szybkim krokiem, a potem biegiem ruszyl w strone ulicy Oficerskiej. * * * -No dobrze, laskawco, dobrze - powtorzyl Porfirij Pietrowicz po raz juz Bog wie ktory. - Ustalilismy, ze nasz student w taki czy inny sposob zwiazany jest ze wszystkimi trzema ofiarami. Pozostaje jednak nierozwiazany paradoks logiczny. Obaj jestesmy pewni, ze wszystkie trzy morderstwa zostaly popelnione przez jedna i te sama osobe, prawda, laskawco?-Tak. - Zamiotow kiwnal glowa z rezygnacja, bo juz wiedzial, co nastapi dalej. -A tymczasem na trzecie morderstwo, pani Siegel, nasz Rodion Romanowicz ma alibi nie do podwazenia. Bo chyba nie podejrzewamy Awdotii Romanowny o udzielenie mu pomocy? Zasiegnalem jezyka, to panna o niepodwazalnej reputacji. -Nie podejrzewamy - westchnal Aleksandr Grigorjewicz i musial przyznac, ze odkrycie zwiazku Raskolnikowa z "dziewczynka" zamordowanej Darii Francewny, ktore kazalo mu na zlamanie karku pedzie na Oficerska, ani troche nie posuwa sledztwa naprzod. -A jesli mimo wszystko to nie byl jeden przestepca? - spytal po kilku minutach milczenia. - Tylko dwoch? Zalozmy, ze Raskolnikow zabil lichwiarke i strapczego, a ktorys z jego kolegow - rajfurke? Moze to jakies stowarzyszenie, majace na celu zabijanie krwiopijcow - dla dobra publicznego albo cos w tym rodzaju? Porfirij Pietrowicz przygaszonym glosem odpowiedzial: -Bardzo watpie. Jesli nasz Rodion Romanowicz zalicza siebie do niezwyklych ludzi, to przeciez tych niezwyklych, laskawco, nie ma zbyt wielu, zyja w pojedynke i nie lacza sie w stada. Rozmowa znowu umilkla. Przez wysokie okna przenikalo do gabinetu smetne swiatlo na wpol zywego petersburskiego slonca - zblizal sie wieczor. Wlasnie w tym przygnebiajacym momencie zjawil sie Razumichin, rozczochrany, z plomieniem w oczach. -Siedzicie? - powiedzial, wchodzac bez pukania i rzucajac sie na kanape. - Ciagle rozmyslacie, jak zlapac zbrodniarza? Stuknac siekiera w glowe jakies zalosne stworzenie to zadna sztuka, moze w ogole nie zbrodnia. Ja ci, Porfirij, opowiem o prawdziwym zbrodniarzu, ktorego gwoli sprawiedliwosci nalezaloby nabic na pal albo chinskim obyczajem pokrajac na tysiac kawalkow. Tylko ze nic mu sie nie stanie, bo na takich nie ma prawa. Po czym po raz drugi zaczal z zapalem opowiadac o nikczemnym postepku Luzyna. Radca dworu sluchal krewniaka i nie przerywal mu, bo widac bylo, ze Dmitrij bardzo chce sie wygadac. Kiedy sie wreszcie wygadal, Porfirij przymknal oczy i rzekl w zadumie: -Dlaczegoz to, laskawco? Pociagnac owego jegomoscia do odpowiedzialnosci byloby bardzo latwo, zwlaszcza ze sa liczni swiadkowie. Co prawda, kary przewidziane za takie swinstwa nie sa zbyt surowe, ale konsystorz moglby nalozyc na winnego pokute cerkiewna. Razumichin tylko splunal. -Widze jednak, ze jestes naprawde w zlym nastroju i cos cie bardzo martwi - ciagnal Porfirij Pietrowicz. - Mysle, ze nie tylko wyskok pana Luzyna. Na pewno cos jeszcze sie stalo? Oczy ci blyszcza, na policzkach masz rumience - to po pierwsze. A po drugie - jestes porzadnie ogolony, ubranie masz wyczyszczone i nawet buty ci sie swieca. Czys ty sie przypadkiem nie zakochal, Mitia? Razumichin od dawna przywykl do niezwyklej przenikliwosci swego krewnego, zanadto sie wiec nie zdziwil. Tym bardziej ze po chwili sledczy trafil, jak to sie mowi, kula w plot. -Czy aby nie rywalizujesz z Rodionem Romanowiczem o wzgledy pewnej jasnowlosej osoby wielce nagannej konduity, za to o pieknej duszy? I wlasnie z powodu krzywdy uczynionej jej przez pana Luzyna tak sie na niego zawziales? Widac panna musi byc naprawde ladna. Bo i Aleksandrowi Grigorjewiczowi nadzwyczaj sie spodobala. -Pudlo. - Razumichin potrzasnal glowa i nagle nabral ochoty, zeby opowiedziec, jak naprawde sie rzeczy maja. - Tak, zakochalem sie. Gorzej niz zakochalem. Jestem chory na calego, serce mnie boli i glowa odmawia posluszenstwa. Tyle ze nie w Sofii Siemionownie, chociaz sliczna z niej dziewczyna, ale w Awdotii Romanownie Raskolnikow. Radca dworu gwizdnal lekko i wymienil spojrzenia z Zamiotowem. -Pewnie ladna, co? -Strasznie. Ale nie o to chodzi! Ona jest... jest... Drugiej takiej nie ma! Dopiero teraz, jak sie zdaje, Dmitrij zrozumial, ze od dawna mial ochote porozmawiac z kims o Duni. Ale, dziwna rzecz, kiedy nadarzyla sie sposobnosc, okazalo sie, ze brakuje mu slow. -No bo jakie sa kobiety? Naobiecuja, przysiegna, na co sie chce, i zaraz sie wszystkiego wypra. A ta dala slowo honoru i... - Ze zloscia potarl czolo. - Charakter ma nieznosny, Raskolnikowow. Podobni sa z Rodia jak dwie krople wody. Ale gdy sa razem, wystarczy iskra, i od razu blysk, wybuch prochu. Wczoraj, kiedy klocili sic na moscie Kokuszkina, nagadali sobie roznych rzeczy - i poszli kazde w swoja strone. Sama mi o tym opowiedziala. Nie chce go teraz widziec. A przeciez kocha go, zycie by za niego oddala. Diabelski charakter! Opowiadajac jeszcze dosyc dlugo o Awdotii Romanownie, nie zauwazyl zmiany, jaka zaszla w sluchaczach. Kiedy Dmitrij wspomnial o sprzeczce na moscie Kokuszkina, kancelista Zamiotow jeknal cicho i spojrzal na komisarza. Ten od razu bardzo szeroko otworzyl swoje jasne oczy, przez co zaczely przypominac sowie, po czym zaraz je zmruzyl, czyniac z nich dwie szparki. -Poklocila sie z bratem, tak? - lagodnie przerwal studentowi Porfirij Pietrowicz. - I dalej poszla sama? To niedobrze, laskawco, tam blisko jest Wiaziemska Lawra, bloto, szynki, nieodpowiednie miejsce dla panny. -O to wlasnie chodzi! Dunia, co prawda, ma takie spojrzenie, ze do niej ani przystap. Ale tak czy owak, nie powi... Radca dworu wstal tak szybko, z prawdziwie kocia zwinnoscia, ze Dmitrij umilkl w pol slowa. -No, idz juz, idz - grzecznie, ale dobitnie powiedzial sledczy. - Potem porozmawiamy o sprawach sercowych. Mamy tu z Aleksandrem Grigorjewiczem pewne sprawy. Bardzo wazne i nie cierpiace najmniejszej zwloki. Zegnaj. I niemal szturchajac w plecy zdezorientowanego krewniaka, wyprowadzil go za prog. * * * -To dopiero! - zawolal Zamiotow, ledwie zostali sami. - Pan od poczatku dobrze myslal, tylko potem troche sie pogubil.-Coz, laskawco, i kon sie potknie - przyznal Porfirij Pietrowicz. - A wydawaloby sie, rzecz najprostsza w swiecie. Nie dowierzaj slowom innych, sprawdz sam. Juz wczoraj moglismy z tym skonczyc! Ale teraz wszystko sie zgadza, konce do siebie pasuja. -Czyli ze to Raskolnikow - rzekl kancelista bez sladu pytajacej intonacji. -On, laskawco. Niezwykly czlowiek ze swoja niezwykla teoryjka gloszaca, ze jemu, w odroznieniu od nas wszystkich, nedznych kreatur, wszystko na swiecie wolno, jesli tylko ma wyzszy cel na wzgledzie. -A jakiz on ma cel? Radca dworu rozlozyl rece. -A skad ja moge wiedziec, laskawco? Cos piekielnie wznioslego i szlachetnego, bez watpienia sluzacego szczesciu ludzkosci. Cos na tyle pieknego, ze owo piekno calkowicie usprawiedliwia walniecie siekiera w leb jakiejs szkodliwej pluskwy w rodzaju Alony Iwanowny czy Darii Francewny. Mysle zreszta, ze Rodion Romanowicz sam wszystko nam opowie, i to z wielka swada. -Aresztujemy go? Juz teraz? - rzeczowo spytal Aleksandr Grigorjewicz, ktory jeszcze w zyciu nie bral udzialu w zatrzymaniu prawdziwego mordercy. Sledczy zmarszczyl nos i pokrecil glowa. -Na jakiej podstawie? Poszlak jak nie bylo, tak nie ma, tylko same zbiegi okolicznosci. To czlowiek inteligentny, tym sie go nie zbije z tropu. - Porfirij Pietrowicz pogrozil nagle palcem... nie wiadomo komu, chyba scianie. - Ale calkiem swobodnie, laskawco, chodzie mu nie pozwole. -To co w takim razie? -Dzisiaj go zatrzymamy, zdecydowanie dzisiaj. Majac absolutnie przekonujace dowody i zachowujac wszelkie przepisy, tak ze juz sie nie wykreci. W paru slowach komisarz naszkicowal kanceliscie swoj plan: -Zaskoczymy, laskawco, Rodiona Romanowicza na miejscu nowej zbrodni. Z jeszcze niezakrwawionymi rekami, ale z narzedziem przestepstwa w reku, z ta wlasnie siekiera. Spyta pan, skad bedziemy wiedzieli, kogo, gdzie, a co najwazniejsze - kiedy nasz student zapragnie usmiercic tym razem? Coz, pierwsze pytanie: kogo, jest calkiem proste. Piotra Pietrowicza Luzyna, najszkodliwsza ze wszystkich zamieszkujacych ten swiat pluskiew - bo wlasnie za pluskwe powinien teraz Raskolnikow uwazac narzeczonego siostry. Wlasnie: tutaj do pozytku publicznego, jakim jest uwolnienie ludzkosci od lajdaka, dochodzi jeszcze motyw osobisty, a niezwykli ludzie zawsze bardzo powaznie traktuja swoje sprawy osobiste. -Wnoszac z opowiesci Dmitrija Prokofjewicza, Raskolnikow powiedzial nawet cos w tym rodzaju - przypomnial sobie Aleksandr Grigorjewicz. - Ze chcial albo na kolanach wstawic sie u Luzyna z panna Marmieladow, albo zabic go na miejscu. Teraz zas wolno sadzie, ze pierwsza z mozliwosci odpada, za to drugie pragnienie wyraznie sie nasililo. Ale jakze sie dowiemy, gdzie i kiedy student zapragnie wprowadzic je w zycie? -Nawet nie bedziemy lamac sobie nad tym glowy, laskawco. - Porfirij Pietrowicz usmiechnal sie z zadowoleniem. - Wszystko sami urzadzimy, Rodionowi Romanowiczowi pozostanie tylko przyjsc na gotowe. Niech pan sam osadzi. Nikczemny Piotr Pietrowicz zamknal sie w najdalszych pokojach mieszkania i za nic stamtad nie wyjdzie, dopoki wszyscy goscie ostatecznie sie nie upija i nie zwala na podloge. Wtedy z cala pewnoscia zlapie sakwojaz, walizke, torbe - no, nie wiem, z czym tam ow osobnik podrozuje - wymknie sie na schody i wiecej jego noga w tym miejscu nie postanie. -Na pewno tak, ale skad Raskolnikow bedzie wiedzial, o ktorej godzinie to nastapi? Na stypie goscie, kto wie, moze beda pili nawet do rana. Kiedy wodka sie skonczy, to pojda dokupic, juz za swoje. I co, student do switu bedzie tam sterczal z siekiera? Slyszac te poniekad dowcipna uwage, radca dworu wybuchnal smiechem - najwyrazniej jego nastroj z kazda minuta byl coraz lepszy. -Racja, laskawco. Nasz figurant nie nalezy do cierpliwych i nie ma zamiaru stac godzinami na schodach. Zwlaszcza ze ktos moze go zobaczyc. Caly moj plan opiera sie wlasnie na tym, ze Raskolnikow jest niecierpliwy. Niech pan sobie przypomni tamte zabojstwa - on zawsze byl skory do rozprawy. Teraz wiec tez nie bedzie czekal. Zreszta - nie bedzie musial. Sledczy znowu zachichotal. Mimo woli sie usmiechajac, Zamiotow mial nadzieje, ze dowie sie przyczyny tej wesolosci. -Porfiriju Pietrowiczu, ale przeciez Raskolnikow nie moze zabic Luzyna przy wszystkich? Nawet jesli wymknie sie ze stypy, to, po pierwsze, wszyscy pozniej sobie o tym przypomna; po drugie, Luzyn nikomu nie otworzy; a po trzecie, student chyba nie przyszedl na stype z siekiera? -I wlasnie my pomozemy mu uwolnic sie od swiadkow. - Radca dworu przestal sie smiac. - A on juz okazji nie zmarnuje. Goscie Pewnie tymczasem niezle sie upili. Halasuja, wrzeszcza, moze sie na - Wet bija. Wdowa, sadzac z tego, co uslyszelismy, tez jest niewiasta z charakterem. Chyba nie bedzie w tym nic dziwnego, jesli w mieszkaniu zjawi sie policja, powiedzmy, wezwana przez sasiadow z innego mieszkania? -Na pewno nie bedzie. -Przyjdzie policja, zabierze wszystkich awanturnikow do rewiru i zatrzyma do rana. -Wszystkich? - zdziwil sie Zamiotow. -Poza Raskolnikowem. Jemu pozwola odejsc. Jak - to wyjasnie pozniej, na razie niech pan nie przerywa. Piotr Pietrowicz, siedzac w swojej twierdzy, nie dowie sie o tym zdarzeniu. Moze sie zdziwi, ze halas ucichl, ale nie odwazy sie wyjsc tak predko. Student bedzie mial wystarczajaco duzo czasu, by pobiec po siekiere i wrocic, laskawco, przeciez ma niedaleko. -A my bedziemy czekac w zasadzce, i kiedy zacznie sie dobijac do Luzyna, wyskoczymy i zlapiemy golabeczka za leb! - zawolal Aleksandr Grigorjewicz, ktory teraz wszystko zrozumial. - Ach, Porfiriju Pietrowiczu, co za kapitalny plan! 11. Finalowy mecz -Co, jeszcze nie koniec?Fandorin omal nie jeknal. Siegnal powtornie do teczki, majac nadzieje, ze nie wyjal jeszcze wszystkich kartek - ale nic z tego. Okazalo sie, ze i ten fragment nie jest ostatni! W liscie Fiodora Michajlowicza do wydawcy mowa byla o tym, ze opowiesc jest ukonczona i brakuje tylko ostatniej strony, ale tutaj wyraznie brakowalo calego rozwiazania. Przeklety Morozow, znowu go nabral... W tej smutnej chwili wlasnie zadzwonil (albo, jak teraz mowia, oddzwonil) do niego Arkadij Siergiejewicz. -Nikolaju Aleksandrowiczu, dokonal pan cudu - powiedzial. Po czym padlo jeszcze wiele roznych uprzejmych slow: ze sie nie pomylil co do Niki, ze szczescie spotkalo i jego, i kulture swiatowa. Dodal jeszcze niezbyt zrozumiala uwage: ze zycie jest pelne niespodzianek, a wsrod nich, dzieki Bogu, zdarzaja sie rowniez te mile. Nie bylo sposobu, by przerwac ten pelen emocji monolog, pozostalo wysluchac go do konca i dopiero potem zaskoczyc rozmowce nowina. Na drugim koncu zapadlo grobowe milczenie. Potem chlusnal potok straszliwych przeklenstw, jakich od wybranca ludu nikt by nie oczekiwal. A po tym wybuchu emocji - podsumowanie: -Tego nalezalo sie spodziewac. Szczwany lis, jeszcze komus dal kawalek. Co za dzien! Zestawiajac ten ostatni okrzyk ze wzmianka o niespodzianych, Nicholas spytal: -A u pana co sie stalo? -Zycie to dziwna rzecz i pelna cudow. Im dalej, tym dziwniej w nim i cudowniej - zacytowal Siwucha Alicje w Kramie Czarow. - Prosze sobie wyobrazic, ze moj Igor sie zwolnil. Przyslal pismo: odchodzi na wlasne zyczenie. I zadnych wyjasnien. Po tylu latach! Jego komorka milczy. Gdzie sie podzial, nie wiadomo... To niespodzianka numer jeden. Pan mnie zadziwil, i to dwukrotnie. No, a w dodatku nasz znawca Dostojewskiego wycial numer... -Morozow? Co takiego? Siwucha wydal nieokreslone parskniecie. -Niech pan pojedzie i sam zobaczy... * * * Nicholas spotkal w korytarzu doktora Sitz-Korowina. Lekarz naczelny wlasnie wyszedl z sali, gdzie lezal Morozow, ale kiedy zobaczyl Fandorina, zatrzymal sie. Wygladal na niezwykle zadowolonego.-Nie slyszal pan jeszcze? - spytal pelen dumy. -O czym? -No to chodzmy, chodzmy. Pokaze panu cos ciekawego. Smiejac sie, doktor przepuscil Nike w drzwiach. Ten wszedl i stanal w progu, ogarniety przerazeniem. Szaleniec lezal na lozku, podlaczony przewodami do jakiegos urzadzenia, ale nie unieruchomiony pasami. Obok niego siedziala Sasza, a on glaskal ja po glowie! -Spokojnie, Sasza, niech pani nie robi zadnych gwaltownych ruchow - zdlawionym glosem rzekl Nika i powoli, ostroznie, ruszyl do przodu. Jak moglo do tego dojsc? W dodatku nie ma sanitariusza! Mark Donatowicz parsknal smiechem. Sasza tez niesmialo sie usmiechnela. Maniak zas, widzac Fandorina, wymruczal zmieszany: -Dzien dobry. -Moje zastrzyki i kroplowki jednak podzialaly! - oswiadczyl rozpromieniony lekarz naczelny. - Ilosc przeszla w jakosc! Ma pan przed soba poprzedniego Filipa Borisowicza, pozytyw. Rownowaga serotoninergiczna zostala przywrocona, produkcja testosteronu w granicach normy. To pierwszy taki przypadek w historii medycyny! Trudno bylo w to uwierzyc, ale Sasza potwierdzila: -Tak, tak, to jest moj tato! Ten dawny! Calkiem taki sam jak byl! A to jest Nikolaj Aleksandrowicz. -Filip Borisowicz Morozow. - Chory podniosl sie z trudem. - Saszenka mowila mi o panu wiele dobrego. -Wszystkie wspomnienia z okresu posttraumatycznego zostaly zatarte - szepnal Korowin Fandorinowi na ucho. - To nawet lepiej. Stan pacjenta jest po prostu znakomity, tylko z sercem sa problemy. Podszedl do kardiografu, ktory kreslil niemrawe, nieregularne zygzaki. Sasza uscisnela Nicholasa i chlipnela: -Jestem taka szczesliwa, taka szczesliwa! -Czy on nie udaje? Jest pani pewna? - cichutko spytal Fandorin, ciagle jeszcze z obawa patrzac na Morozowa. Sasza zasmiala sie przez lzy. -A czy tego nie widac? Niedawny bezwstydny cynik patrzyl na corke takim lagodnym, owczym wzrokiem, ze wszelkie watpliwosci Niki sie rozwialy. To rzeczywiscie byl calkiem inny czlowiek, absolutne przeciwienstwo wczorajszego Morozowa. -A zatem - happy end? - Fandorin sie rozpromienil. - Tak sie ciesze! Wie pani, ze znalazlem trzecia czesc rekopisu?! Nie moglem sie do pani dodzwonic, teraz wiadomo dlaczego. Pani byla tutaj, z ojcem. Okazalo sie, ze trzecia czesc wcale nie jest ostatnia, ale to juz nie ma znaczenia. Filipie Borisowiczu, niech pan powie, prosze, na ile czesci podzielil pan rekopis, na cztery, prawda? Znalezlismy pierwsze trzy, ale gdzie reszta? I gdzie pan schowal pierscien Porfirija Pietrowicza? Z nim to sie dopiero nameczylem! O jakich kamyczkach byla mowa? Docent filologii w panice odwrocil glowe do corki. -Znowu! To jeden sie dopytuje, to drugi! O jakie czesci panu chodzi? Przeciez mowilem tamtemu panu: rekopis Fiodora Michajlowicza znajduje sie w dziale materialow niezidentyfikowanych, zespol nr 3482, teczka "DO ZNISZCZENIA. Archiwa. 3. rew. cyrkulu kazanskiego. 1865 r."! -Byl tutaj Arkadij Siergiejewicz - szeptem wyjasnila Sasza. - Tato nic absolutnie nie pamieta. Ale to nie szkodzi, najwazniejsze, ze jest zdrowy! -Jak to "nie szkodzi"?! Co znaczy "nie pamieta"?! A pani brat, a operacja?! - Nicholas podszedl do chorego. - Filipie Borisowiczu, niech pan wytezy pamiec. Wyjal pan z teczki rekopis, schowal pod marynarke... -Co pan mowi! - przerwal mu przerazony Morozow. - Nigdy w zyciu bym tak nie postapil! Wynoszenie materialow z gmachu archiwum jest surowo zabronione, szczegolnie takich cennych! To przestepstwo! -To bezcelowe - rzekl polglosem lekarz naczelny. - Moje preparaty sprawily, ze obrzek mozgu ustapil, psychika pacjenta zas powrocila do stanu przed trauma. Ale jak sie okazalo, okres traumatyczny zaczal sie nie w momencie ataku, ale o wiele wczesniej. Filip Borisowicz opowiedzial, ze kiedy znalazl rekopis, ze wzruszenia stracil przytomnosc. Upadl, uderzajac potylica o metalowa polke. Jest przekonany, ze dlatego trafil do szpitala. Faktycznie musial jakis czas przelezec bez przytomnosci w archiwum. Potem sie ocknal i ogarniety euforia, nie przywiazywal wagi do urazu, chociaz przez kilka dni cierpial na bole glowy. Ten wlasnie uraz w polaczeniu ze wstrzasem emocjonalnym stal sie punktem zwrotnym. Zaburzenia zachowania zaczely sie wlasnie w owej chwili. Teraz jest oczywiste, ze przywlaszczyl sobie rekopis i wszystkie nastepne czynnosci wykonywal, juz bedac chory. Powtorna trauma tylko zaostrzyla stan patologiczny. Filip Borisowicz jest pewien, ze rekopis jak przedtem lezy w archiwum. Odbylem na ten temat poufna rozmowe z Arkadijem Siergiejewiczem. - Doktor przylozyl lewa reke do serca, a palec wskazujacy prawej - do ust. - Powiedzialem mu, ze strona prawna sprawy absolutnie mnie nie interesuje. Lekarz, tak jak adwokat, jest obowiazany chronic tajemnice swoich pacjentow. Tak ze ani pan, ani panski klient nie musicie sie obawiac mojej... niedyskrecji. Niepokoi mnie teraz tylko jedno - kardiogram. -Ja tez nie chce brac udzialu w bezprawnych... - zaczal tlumaczyc Fandorin, ale Morozow nie dal mu dokonczyc. -O czym panowie szepcza? - spytal nerwowo. - Podejrzewacie, ze moglem zabrac rekopis Fiodora Michajlowicza? A poza tym co to za pierscien Porfirija Pietrewicza, o ktorym pan wspomnial? Czyzby ten, ktory studenci prawa zamierzali wreczyc Fiodorowi Michajlowiczowi? Co, odnalazl sie? Zapewniam pana, nie widzialem pierscienia na oczy! Slowo daje! -Tato, tato, nie denerwuj sie! Nikt cie nie... - Sasza rzucila sie ku niemu. -Nie, Saszenka, poczekaj! O pierscieniu Porfirija Pietrewicza nic nie umiem powiedziec. Ale co do rekopisu... Musze sie przyznac. Mialem przez sekunde pokuse... zeby wziac go sobie. Ale jej nie uleglem! To przeciez bardzo latwo mozna sprawdzic! Rekopis lezy tam, gdzie go znalazlem! -Tak, tak - wymamrotal Fandorin. - Niech sie pan uspokoi... -Trzeba zawiadomic redakcje "Pomnikow Literatury", to taki skarb! - Chory znowu sie poderwal. - Wiesz, Saszenko, moga przyznac mi medal Towarzystwa Filologicznego! Zaprosza mnie na rozne konferencje miedzynarodowe! To sa zreszta niemale pieniadze - po piecset czy nawet po tysiacu dolarow za podroz, wyobrazasz sobie? Tonieczka sie ucieszy! Kiedyz ona przyjedzie? Zadzwon do niej jeszcze raz! Sasza bezradnie obejrzala sie na Nicholasa. -Prosze sie troche posunac - powiedzial zaklopotany Mark Donatowicz. - Zrobie jeszcze zastrzyk. Bo jemu w ogole nie wolno sie denerwowac. A wyjasnienia mimo wszystko beda konieczne - dodal szeptem. - Bo i tak zacznie wzywac zone... Filip Borisowicz powiedzial ze skrucha: -Wiem. Tonieczka jest na mnie zla i dlatego nie chce przyjechac. Wyobrazam sobie, ile kosztuje ta komfortowa sala. Nie mozemy sobie pozwolic na takie wydatki. Doktorze, czy nie mozna by mnie przeniesc gdzie indziej, gdzie nie ma takiego luksusu? Ach, jak podobal sie Nicholasowi ten nowy (to znaczy stary) Morozow! Mily, skromny, uczciwy. Przy okazji jednak uswiadomil sobie rzecz okropna: coz za diabelstwo moze zalegnac sie w poczciwej duszy! Ale przeciez jest takze na odwrot: skoro w glebi duszy kazdego porzadnego czlowieka czai sie swinstwo i lajdactwo, to i u skonczonego lajdaka z pewnoscia mozna doszukac sie czegos dobrego, z czego wniosek, ze zawsze pozostaje nadzieja na jakis cud. Walnie czlowieka w leb jakas blogoslawiona sila, i dran zapadnie na posttraumatyczne zapalenie mozgu. Byl czarny - bedzie bialy. Moze wlasnie w ten sposob tlumaczyc nalezy cudowne historie z zywotow swietych, te o nawroconych zbrodniarzach. Albo taka wersja: wszyscy skonczeni lajdacy sa ofiarami zespolu Kusoyamy. Nie wolno ich nienawidzic, nie nalezy tepic. Trzeba ich leczyc. Ich dusza nie dala znac o sobie, pozostaje w stanie negatywu. Ale doktor Sitz-Korowin zaaplikuje im odpowiednia terapie, i dusza wroci do stanu normalnego, pozytywnego... -Juz mu lepiej - rzekl doktor. - Teraz moze go pan wprowadzic w sytuacje. Nicholas nabral powietrza w pluca i przystapil do trudnej opowiesci. Najstraszniejsze sprawy w rodzaju zgwalcenia Izabeli Anatoljewny i odgryzienia nosa oczywiscie opuscil, staral sie mowic glownie o rekopisie, ale historia mimo wszystko nie nalezala do pogodnych. Filip Borisowicz sluchal z rozszerzonymi ze zgrozy oczami, caly czas popatrywal na corke: czyzby to byla prawda? Sasza glaskala go po rece, usmiechala sie kojaco. -Jestem zlodziejem? - wybelkotal filolog, kiedy wysluchal wszystkiego do konca. - Oddalem bezcenna relikwie Bog wie komu? Jakims niegodziwcom? A teraz zostala bezpowrotnie stracona? Co za koszmar! Potomni mi tego nie wybacza! Trzeba go bylo na dodatek uspokajac. -Nie wszystko wyglada tak zle. Miejsca, gdzie znajduja sie pierwsza i druga czesc, sa znane. Szukamy ich. Trzecia czesc mamy, do konca rozdzialu trzynastego. Ile tam bylo rozdzialow? -Nie zdazylem sprawdzic... Kiedy poznalem charakter pisma, zobaczylem rysunki na marginesach, pociemnialo w oczach i stracilem rownowage. Poczulem bol i... nic wiecej nie pamietam. -Ale kiedy pan sie zdecydowal sprzedac rekopis, zwracal sie pan do roznych osob: do kolekcjonera autografow, do agentki literackiej, do Arkadija Siergiejewicza, jeszcze do kogos. Rozumiem, ze tego pan nie pamieta. Ale przeciez zna pan swoje zwyczaje. Gdzie by pan zapisal nazwiska, telefony? -Przejrzalam notes z adresami i kalendarzyk taty - powiedziala Sasza. - Od razu na poczatku. Nic tam nie bylo. -Oczywiscie, ze nic. Nie zapisuje rzeczy, o ktorych nie powinna wiedziec Tonia. - Widac bylo, ze Filip Borisowicz bardzo chcialby pomoc, ale nie wie jak. - Jest taka... ciekawska. Nie lubi, kiedy mam sekrety. Na przyklad pierscien, jesli go rzeczywiscie mialem, na pewno bym schowal. Jak pan powiedzial: "kamyczkow piec"? Nicholas zacytowal zagadkowy wierszyk: Kamyczkow piec poleci w lewa strone, A cztery - w dol i w cel nie trafia one. Kamien na wschod purpura blyska, po to. By wskazac cel, gdy bedzie juz sierota. Potem zapytal z nadzieja w glosie: -Co pan mogl miec na mysli? Od jakiego punktu nalezy wyjsc? Ale Morozow tylko rozlozyl rece. -Nie mam pojecia. Prawde mowiac, bardziej interesuje mnie los rekopisu. Brylant, nawet jesli naprawde zwiazany jest z nazwiskiem Fiodora Michajlowicza, to tylko ciekawostka. Inna sprawa to nieznana ludzkosci opowiesc Dostojewskiego! Gdyby reszta rekopisu sie nie znalazla, nigdy bym sobie tego nie wybaczyl! Gdziez ja go moglem podziac, gdzie?! Szybko zamrugal oczami, zmierzwil rzadkie wlosy. -Niech pan mysli, niech pan mysli - nalegal znowu Nika. - Gdzie by pan zapisal to, o czym nie powinna wiedziec Tonia? -Moze u Fiodora Michajlowicza - wyrazil niepewne przyuczenie Morozow i wyjasnil: - W trzydziestotomowym wydaniu Dostojewskiego. Tonia nigdy do niego nie zaglada, wiec wpisuje tam to i owo dla pamieci, metoda skojarzen. Na przyklad w opowiadaniu Chlopczyk na Gwiazdce u Pana Jezusa (tom dwudziesty drugi) - co podarowac zonie i dzieciom na Nowy Rok. W tomie dwudziestym czwartym, gdzie jest opowiadanie Potulna - pomysly na prezent z okazji urodzin Saszy. Wszystkie uwagi i dane dotyczace poszukiwan archiwum Stellowskiego mam w pierwszym tomie, na marginesach farsy Jak niebezpiecznie jest oddawac sie ambitnym snom. Moze tam cos zapisalem? -Sasza przyniesie ten tom, a pan sprawdzi. - Nagle Nicholasowi przyszedl do glowy lepszy pomysl. - Wie pan co, przywieziemy panu cale trzydziesto tomowe wydanie. Moze pan przejrzy je strona po stronie i podkresli te notatki, ktorych tresci nie moze pan z niczym skojarzyc? Oczywiscie, jesli doktor pozwoli. -Marku Donatowiczu, bardzo pana prosze, niech pan pozwoli! - zaczal blagac Morozow. - Nie jestem w stanie myslec o niczym innym, nie bede mogl spac, dopoki nie zwroce rekopisu! Korowin zastanowil sie i pozwolil: -Wszystko, co przenosi pana do kregu poprzednich zainteresowan, jest korzystne dla zdrowia. Tylko prosze sie nie przemeczac. Dziesiec minut niech pan poprzeglada, pol godziny odpocznie. Dobrze? -Dobrze, dobrze! Prosze mi predko przywiezc Dostojewskiego! * * * Ta rozmowa odbyla sie kolo poludnia. Po godzinie przywieziono trzydziesci tomow samochodem sluzbowym Arkadija Siergiejewicza. Sasza zostala, miala pomoc ojcu. Pozostalych Morozow poprosil, zeby wyszli. Tej samej nocy umarl.* * * * O tym smutnym wydarzeniu Nika dowiedzial sie przy sniadaniu. Zadzwonila Sasza, powiedziala: serce taty przestalo bic o trzeciej w nocy. Nie dzwonila wczesniej, zeby niepotrzebnie nie budzic Fandorina. Przeciez nic juz nie daloby sie zrobic.Najbardziej uderzylo Fandorina to, ze wcale nie plakala. Glos miala smutny, ale spokojny. Chyba nawet slyszalo sie W nim dziwna satysfakcje. -Tato byl niewierzacy, umarl zas czysty. Zdazyl sie pojednac z Bogiem, a nawet przyjac komunie. Przedtem Biblie zastepowaly mu Dziela wszystkie. Caly czas, do poznej nocy, przegladal tomy. Najpierw sam, szybko, bardzo szybko. Pozniej ja mu pomagalam, kiedy rece mial zbyt zmeczone. Ani razu nie odpoczal, chociaz tak go prosilam. Wypil tylko herbate. Ciagle powtarzal: "Zawinilem, coreczko. Jeszcze, nie daj Boze, umre, i nie zdaze pomoc". Przyjrzal dziela do samego konca... A potem umarl. Nicholas wypowiedzial wszystkie nalezne slowa wspolczucia i spytal, jak moze jej pomoc. -Jak to jak? - zdziwila sie. - Trzeba szukac rekopisu. Ratowac Iliusze. Tato panu zaznaczyl trzy miejsca, wszystkie w jednym tomie. Zaraz go przywioze. * * * Przyjechala ubrana cala na czarno. Zadziwiajace, ale bardzo jej bylo do twarzy w zalobie, nawet w mnisiej chustce na glowie. Pod pacha trzymala tom jasnomusztardowej barwy z cyfra 6 na grzbiecie.Nicholas otworzyl karte tytulowa. Oczywiscie byla to Zbrodnia i kara. I on, i Walentina byli gotowi do ostatniego szturmu intelektualnego albo - jak mowila asystentka - do finalowego meczu. Przy telefonie w swoim poselskim gabinecie siedzial Siwucha i denerwowal sie, czekajac na wyniki. Trudna rozmowe o statusie prawnym rekopisu Fandorin zostawil na potem. Najpierw trzeba bylo go znalezc. Sasza tez podeszla do sprawy rzeczowo. -Wie pan, tato ma... mial bardzo dobra pamiec. - Pociagnela nosem, ale wziela sie w garsc. - Przypomnial sobie i rozszyfrowal absolutnie wszystkie notatki. Poza trzema, zrobionymi olowkiem automatycznym. Dalam mu go na ostatnie urodziny. To znaczy niedawno. Ale co znacza, tego nie pamietal. Moze pan sie domysli. W jej wzroku bylo tyle nadziei, ze Fandorin sie zawahal. W glowie bylego poddanego Jej Krolewskiej Mosci zaczal sie tluc gleboko nienawistny mu zwrot: a co tam, przeciez panstwo nie zbiednieje! Istotnie, czyz panstwo zbiednieje, jesli utwor Dostojewskiego dotrze do czytelnikow nie z archiwum, ale z rak prywatnych? Czytelnikom jest wszystko jedno, panstwu tez. Za to uratuje sie chlopca czekajacego teraz w szwajcarskim szpitalu na rozstrzygniecie swego losu. Za to nie na darmo pojda meki i ofiary wspanialej dziewczyny, moze jedynej takiej na calym swiecie. A wlasne honorarium, pol miliona rubli, mozna oddac na "Rosyjski Fundusz Pomocy" - to przyzwoita organizacja, pomaga chorym dzieciom. Bez akwarium z rekinem tez jakos mozna zyc. Trudno zreszta pozostac Anglikiem, jesli sie mieszka w Rosji. * * * Pierwsza otworzyla sie srodkowa z zalozonych stron, na stronie 88. Podkreslone bylo tylko jedno slowo: "Cheruwimow", a z boku, na marginesie dopisano olowkiem "11/3".Byla to scena, w ktorej Raskolnikow, ktory popelnil juz zbrodnie i wpadl do piekla kary, ale jeszcze nie zostal zdemaskowany, przychodzi do swego przyjaciela Razumichina. Ten mieszka w jasnym, slonecznym swiecie, nie kapituluje przed trudnosciami zyciowymi, nie zawraca sobie glowy destrukcyjnymi teoriami, i nagle glowny bohater zaczyna rozumiec, ze niepotrzebnie przelal krew, ze z nedzy mogl sie wydobyc takze zwykla, uczciwa droga. Tyle ze jest za pozno, nic juz nie da sie naprawic. Nicholas przeczytal ten fragment bardzo uwaznie. -Sluchaj, przyszedlem do ciebie, bo poza toba nie znam nikogo, kto moglby mi pomoc... zaczac... bo ty jestes lepszy od nich wszystkich, chcialem powiedziec, roztropniejszy, i potrafisz zrozumiec... A teraz widze, ze nie potrzeba mi nic, slyszysz absolutnie nic... niczyich uslug ani zrozumienia... Jestem sam, sam jeden... I tyle! Zostawcie mnie w spokoju! -Poczekaj no chwile, malpo zielona! Do reszty zwariowales! Ale coz - zrobisz, co zechcesz. Widzisz: ja tez nie mam lekcji, zreszta gwizdze na to, znam za to na Tolkuczym Rynku ksiegarza Cheruwimowa, ktory sam jest swego rodzaju lekcja. Nie zamienilbym jej teraz na piec korepetycji u kupieckich synalkow. Wydaje rozne cuda, ksiazki naukowe, przyrodnicze. A gdybys wiedzial, jaki zbyt maja! Same tytuly ile sa warte! Zawsze mowiles, zem glupi; ale, jak Boga kochani, bratku, sa ode mnie glupsi! Teraz zamarzyl mu sie jeszcze "nowy kierunek"; kompletnie sie na tym nie wyznaje, ale ja go, ma sie rozumiec, zachecam. Masz tu przeszlo dwa arkusze tekstu po niemiecku - moim zdaniem, to najglupsza w swiecie szarlataneria: krotko mowiac, rozwaza sie kwestie, czy kobieta jest czlowiekiem, czy nie? No i, rzecz jasna, uroczyscie orzeka, ze jest. Cheruwimow chce to wydac jako przyczynek do "kwestii kobiecej", a ja przekladam na rosyjski; kiedy te dwa i pol arkusza rozciagnie do szesciu, dodamy efektowny tytul na pol strony i wypuscimy po piecdziesiat kopiejek egzemplarz. Kupia! Za przeklad wezme po szesc rubli od arkusza, co oznacza, ze w sumie dostane pietnascie rubli, wiec wzialem szesc zaliczki. Skoro z tym sie uporamy, zaczniemy tlumaczyc cos o wielorybach, a na pozniej wybralismy z drugiej czesci Confessions jakas strasznie nudna paplanine, tez bedziemy to przekladac; Cheruwimowowi ktos powiedzial, ze Rousseau to taki francuski Radiszczew. Oczywiscie nie prostuje tego, diabli z nim! No wiec jak: chcesz tlumaczyc jeden arkusz dzielka Czy kobieta jest czlowiekiem? Jesli tak, to zabieraj od razu tekst, piora, papier - wszystko to od ksiegarza - i masz tu trzy ruble. Skoro wzialem zaliczke za caly przeklad, to twoja czesc akurat tyle wynosi. A jak skonczysz przeklad, to dostaniesz jeszcze trzy ruble. Tylko prosze, nie uwazaj tego za jakas przysluge z mojej strony. Przeciwnie, ledwie wszedles, od razu pomyslalem, w czym moglbys mi pomoc. Po pierwsze, z ortografia u mnie nie bardzo, a po drugie, w niemieckim czasem jestem zupelnie schwach, tak ze najczesciej sam cos zmyslam i pocieszam sie nadzieja, ze ksiazka na tym tylko zyska. Zreszta nie wiem, moze i nie zyska, ale straci... Bierzesz czy nie? Raskolnikow w milczeniu wzial kartki z niemieckim artykulem, nastepnie trzy ruble i wyszedl bez slowa. Razumichin ze zdziwieniem popatrzyl za nim. Ale kiedy Raskolnikow doszedl juz do pierwszej przecznicy, nagle zawrocil, znowu wszedl na gore do Razumichina, polozyl na stole kartki i trzy ruble, po czym znowu wyniosl sie, nie mowiac ani slowa. Walentina, ktora zagladala do ksiazki szefowi przez ramie, spytala: -No i co? Przeczytali jeszcze raz. Potem trzeci. Fandorin dyskretnie potarl w kieszeni cudowny dublon. Nie pomoglo. -No dobra - rzekl Nika dziarskim glosem. - Spojrzmy na nastepna. Nastepna z zalozonych stron miala numer 31. W tekscie podkreslono nazwisko Piotra Pietrowicza Luzyna i olowkiem dopisano siedem cyfr; te Fandorin zostawil na pozniej, najpierw przeczytal uwaznie tekst na stronie. To byl fragment listu matki Raskolnikowa. Opowiadajac o wydarzeniach z zycia prowincjonalnego miasta R., donosila miedzy innymi: * * * Dowiedz sie, kochany Rodia, ze do Duni uderzyl w konkury narzeczony i ze zdazyla mu juz dac slowo, o czym spiesze Cie jak najpredzej powiadomic. I chociaz wszystko to stalo sie bez pytania Ciebie o rade, sadze, ze nie bedziesz mial pretensji ani do mnie, ani do siostry, bo kiedy poznasz, jak sie sprawy mialy, sam zobaczysz, ze nie moglysmy zwlekac i odkladac decyzji do chwili uzyskania odpowiedzi od Ciebie. Sam tez zreszta nie moglbys z oddali wszystkiego dokladnie rozwazyc. Stalo sie to zas w sposob nastepujacy. Ten pan jest juz radca dworu - Piotr Pietrowicz Luzyn, daleki krewny Marfy Pietrowny, ktora miala w tym spory udzial. Zaczal od tego, ze za jej posrednictwem wyrazil pragnienie zawarcia z nami znajomosci, zostal przyjety jak nalezy, zaprosilysmy go na kawe, nazajutrz zas przyslal list, w ktorym bardzo uprzejmie wylozyl swoja propozycje, proszac o szybka i zdecydowana odpowiedz. Jest to czlowiek interesu, bardzo zajety, spieszy obecnie do Petersburga, cenna jest wiec dlan kazda chwila. Ma sie rozumiec, ze najpierw bylysmy wielce zdziwione, poniewaz wszystko to stalo sie zbyt predko i nieoczekiwanie. Myslalysmy o tym razem przez caly ten dzien. To czlowiek godny zaufania i majetny, pracuje na dwoch posadach i zdazyl dorobic sie wlasnego kapitalu. Co prawda, ma juz czterdziesci piec lat, ale tez dosyc mila powierzchownosc, i moze jeszcze podobac sie kobietom, w ogole zreszta jest bardzo solidny i przyzwoity, troche moze ponury i jakby wyniosly. Ale pewnie tak sie tylko wydaje na pierwszy rzut oka... -Szefie, co pan, nie widzi? - spytala Wala zza plecow Niki. -Slucham? - Nika przewrocil kartke, zeby czytac dalej. - Poczekaj, nie przeszkadzaj. Zeby to przeanalizowac, trzeba przeczytac caly fragment tekstu. -Przeciez to telefon Luzgajewa. - Asystentka przewrocila strone z powrotem i pokazala palcem zestaw cyfr, ktory Fandorin na razie pominal. - Zapomnial pan? 1003191. Nicholas zamrugal oczami. Prawda! Ale co ma z tym wspolnego "Piotr Pietrowicz Luzyn"? Chociaz ten stateczny z pozoru lajdak w jakis sposob przypomina Wieniamina Pawlowicza! Tez jest "solidny i przyzwoity". Poza tym... Fandorin zaszelescil kartkami, szukajac opisu Luzyna. Aha, tutaj: Twarz owa, calkiem swieza i nawet lacina, i tak nie wygladala na swoje czterdziesci pice lat. Ciemne baczki milo ocienialy ja z obu stron, jak dwa kotlety, i wcale ladnie zageszczaly sie w poblizu wygolonego do czysta, lsniacego podbrodka. Podobny! Luzgajew ma nawet bokobrody! -No, dalej, a co z trzecia zakladka? Strona 188. Znowu podkreslone personalia. Na marginesie rowniez siedmiocyfrowa liczba, nieznana Fandorinowi. Tresc fragmentu: Sonia Marmieladow wraca od Raskolnikowa do domu, a za nia kroczy pewien jegomosc, jak sie potem okaze, Swidrygajlow. * * * Kiedy Sonia dotarla do swego domu i weszla do bramy, podazyl za nia, jakby nieco zdziwiony. Na podworzu Sonia skrecila w prawo, do rogu, gdzie zaczynaly sie schody prowadzace do jej mieszkania. "Ha!" - mruknal nieznajomy i ruszyl za nia schodami. Wtedy dopiero Sonia go zauwazyla. Na drugim pietrze skrecila na galeryjke i zadzwonila pod numer dziewiec; na drzwiach napisano tam kreda "Kapernaumow, krawiec". "Ha!" - powtorzyl znowu nieznajomy, zaskoczony tym zbiegiem okolicznosci, i zadzwonil obok, do lokalu numer osiem. Ledwie szesc krokow dzielilo jedne drzwi od drugich.-Pani mieszka u Kapernaumowa! - powiedzial, patrzac na Sonie z usmiechem. - Przerabial mi wczoraj kamizelke. A ja tutaj, obok pani, u Gertrudy Karlowy, madame Kesslich. Co za dziwny traf! Sonia popatrzyla na niego uwaznie. -Jestesmy sasiadami - ciagnal bardzo rozradowany. - To przeciez dopiero trzeci dzien mojego pobytu w miescie. No, dobrodziejko, do widzenia. Sonia nie odpowiedziala; gdy otwarto jej drzwi, wslizgnela sie do siebie. Zawstydzila sie, nie wiedziec czemu, a nawet jakby przelekla... * * * Co znowu z ta madame Resslich! Kto by to mogl byc?-Oj, przeciez to komorka Marfy! - zawolala Wala. - Co ona tu robi? Nie rozumiem. -To akurat jest calkiem zrozumiale - najpierw powoli, a potem coraz szybciej zaczal mowic Nika. - Filip Borisowicz mial bardzo prosta metode. Dopoki zyl calkiem pograzony w swiecie Dostojewskiego, to ludziom, ktorych spotykal w rzeczywistosci, nadawal w myslach nazwiska tych czy innych postaci. Luzgajew byl dla niego Luzynem. Marfa Sacher to byla pani Resslich. I naprawde ja przypomina! Morozow latwiej zapamietywal nazwisko bohatera literackiego, a potem... No, dalej, sprawdzmy. - Wstawil do komputera dysk z dzielami Dostojewskiego, wlaczyl funkcje wyszukiwania. - Tak wlasnie jest. Na stronie 31 Luzyn wymieniony jest po raz pierwszy. Na stronie 188 po raz pierwszy wymienia sie madame Resslich. Filip Borisowicz wymyslal dla kazdej nowo poznanej osoby literackiego sobowtora i zapisywal dane na tej stronie, gdzie nazwisko postaci pojawia sie po raz pierwszy. Bardzo proste. Walentina, ktora wzieta ksiazke do reki, czytala z zainteresowaniem. Zaczela od pierwszego zaznaczonego zakladka miejsca, przekartkowala tekst do poczatku tomu. Orzekla: -Super napisane. Trzeba bedzie przeczytac. -Potem przeczytasz. Mamy jeszcze jakiegos "Cheruwimowa" na stronie 88, i tam wyraznie nie chodzi o numer telefonu. Fandorin chcial odebrac pomocnicy tom, ale ta poprosila: -Zaraz, doczytam tylko do konca akapitu... Oj, niech pan patrzy, szefie. Tu jest jeszcze jedno podkreslenie. Tez w liscie mamusi Raskolnikowa. To znaczy bylo podkreslone, potem ktos to wytarl gumka. O tu: "Pan Swidrygajlow"*.Nika wzial tom i obejrzal kartke pod swiatlo. -Rzeczywiscie. Slad pozostal. A na marginesie, zdaje sie, tez cos bylo napisane. Sasza, popatrz no. Dziewczyna spojrzala. -Nie, to cos starego. Na pewno tato kiedys wczesniej kogos nazwal Swidrygajlowem. Inaczej powiedzialby mi i kazal przykleic karteczke. -No dobrze. - Fandorin przeszedl do wstepnego podsumowania. - Zakladka na stronie trzydziestej pierwszej wskazuje kolekcjonera. Zakladka na stronie sto osiemdziesiatej osmej - agentke literacka. Pozostaje zagadkowy "Cheruwimow" na stronie osiemdziesiatej osmej. W kazdym razie cieszy mnie, ze to rownanie z jedna niewiadoma. To znaczy, ze nalezy rozszyfrowac juz tylko jeden element, ostatni. Zadanie chyba nie bedzie zbyt skomplikowane. Jak juz wiemy, zagadki Filipa Borisowicza zawsze sa dosc proste, a w tym wypadku nie zamierzal specjalnie lamac sobie glowy. Jakies calkiem oczywiste skojarzenie. Hm, "ksiegarz Cheruwimow" i "11/3". Co by to moglo znaczyc? Pomyslimy nad tym, moje panie. Sasza wstala. -Nikolaju Aleksandrowiczu, przepraszam. Ze mnie i tak nie bedzie zadnego pozytku. A ja musze do taty. Zawioze garnitur, w ktorym ma byc pochowany. Antonina Wasiljewna nie przyjedzie, nie moze zostawic Iliuszy samego. Niech pan sie nie martwi, dam sobie rade. Arkadij Siergiejewicz obiecal pomoc... -Tak, tak. Oczywiscie, jedz. Nicholasowi zrobilo sie wstyd. Zajal sie rozwiazywaniem nowych rebusow, zapomnial, jakie nieszczescie spotkalo dziewczynke. Gdzie jej tam w glowie Fiodor Michajlowicz! A poza tym ma racje, w dedukcji niewiele moglaby pomoc. Wala zreszta tez, pomyslal, przenoszac wzrok na sekretarke. Najlepiej, zeby nikt teraz nie przeszkadzal mu sie skupic. Analizowac i dedukowac nalezy w samotnosci. Pozegnal sie z Sasza, Walentine puscil do domu, zeby czytala Zbrodnie i kare. Pozostal sam na sam z zagadka - ostatnia, na deser. Jako prawdziwy smakosz, nie spieszyl sie. Potrzebowal odpowiedniego nastroju, relaksu. Najwazniejsze, zeby nie przeszkadzaly mu zadne uboczne mysli i sprawy. Nie ma gorszej rzeczy, jesli czlowiek skupi sie na jakims zadaniu umyslowym i nagle przypomni sobie, ze obiecal odebrac dziecko ze szkoly, pojsc do sklepu albo jeszcze cos w tym rodzaju. A Fandorin musial zalatwic pewne sprawy. Zwyczajne, zyciowe, wymagajace nie tegiego umyslu, ale po prostu poswiecenia im czasu. Altyn, ktora rano miala narade, a o drugiej lekcje muzyki, bardzo prosila go o zrobienie zakupow, zeby mogla potem szybko przygotowac cos na kolacje i znowu pojechac do redakcji. Dzisiaj wroci pozno, Nika o wpol do siodmej odbierze wiec corke z kolka teatralnego i dopilnuje, by dziewczynka zjadla jak nalezy, bo jakos schudla ostatnimi czasy. Jesli juz zona, redaktorka naczelna pisma, nie zatrudnia kucharki, ale uwaza za swoj obowiazek szykowac sama posilki dla rodziny, to jemu, przedstawicielowi wolnego zawodu, sam Bog nakazuje nie uchylac sie od obowiazkow domowych. * * * W sklepie Nicholas zawsze musial ugrzeznac na dlugo, bo cierpial na ostra postac przypadlosci, zwanej "problemem wyboru". Wydawaloby sie - coz prostszego? Masz, czlowieku, napisane na kartce: "kostka masla", to bierz z polki i idz. Ale tam jest duzo roznych masel, skad wiadomo, ktore lepsze?I tak przy kazdej polce, przy kazdym stoisku. Do domu przyszedl dopiero po trzeciej, kiedy lekcja juz powinna sie byla zakonczyc. Myslal, ze zona czeka i zlosci sie, ale kiedy wysiadl z windy, uslyszal dzwieki fortepianu. Na pewno geniusz przyjechal pozniej. Teraz tylko odda jej torby i moze wracac do biura. Och, jak bardzo mu sie spieszylo, zeby ustalic, kim jest zagadkowy pan Cheruwimow! Po Gele trzeba pojechac dopiero o szostej, tak ze czasu jest pod dostatkiem. Po cichu otworzyl drzwi kluczem, zeby nie przeszkadzac. Wylaczyl nawet komorke, przypomniawszy sobie o konserwatorium. Na palcach poszedl do kuchni. Drzwi do salonu, gdzie odbywala sie lekcja, byly otwarte. Nika zajrzal przez nie, kiedy wracal. * * * I w tej chwili jego zycie sie skonczylo. 12. F-moll Nie, w salonie nie zobaczyl nic strasznego, zadnych trywialnych obsciskiwan, karesow czy czegos w tym rodzaju. Zreszta jak mozna sie obsciskiwac, grajac Schubertowska Fantazje f-moll na cztery rece?Scenka wcale nie byla trywialna, przeciwnie, nadzwyczaj wzniosla. Z boku oswietlal ja promien sloneczny, w ktorym krazyly polyskujace pylki kurzu. Czarny profil fortepianu, przy nim ich dwoje: Altyn i wielki muzyk. Lekkie rece slizgaja sie po klawiszach, wydobywajac z nich cudowna muzyke, pelna spokojnego i szlachetnego smutku. Tych dwoje stanowi jedno cialo i jedna dusze. Rozumieja sie bez slow, ich zwiazek jest majestatyczny i piekny. Twarz mezczyzny wydaje sie niewymownie, bosko piekna, to twarz nie czlowieka, ale aniola. A jesli chodzi o twarz kobiety... Ten wyraz byl Nice znany. Oczy na wpol otwarte, warga przygryziona, na policzkach jasny rumieniec. A kiedy Altyn z ukosa spojrzala na partnera, w jej spojrzeniu bylo tyle szczescia, tyle wdziecznosci, ze biedne serce magistra historii scisnelo sie i zamarlo. Znal to spojrzenie, znal je zbyt dobrze. I nie przypuszczal, ze zona bedzie kiedykolwiek tak samo patrzec na innego mezczyzne. Fandorin wycofal sie w polmrok korytarza i zamknal oczy. Ale muzyka zostala! Stal i sluchal, nie majac sily sie ruszyc. Ach, co to byla za muzyka! Przy takich dzwiekach nikt nie szaleje z zazdrosci, nie cierpi z powodu urazonej dumy, nie planuje zemsty. Fantazja f-moll bronila dostepu do duszy wszelkim uczuciom blahym lub niskim. Jakiz z tej melodii mozna by utworzyc akompaniament dla madrej godnej, starosci, ktora oglada sie na przezyte zycie bez goryczy, z pogodnym smutkiem i zrozumieniem. Nicholas nie byl stary ani madry, ale w tej strasznej chwili dzieki Schubertowi nie spotkala go najgorsza rzecz, jaka moze sie czlowiekowi przydarzyc - nie zmienil sie we wlasny negatyw. Po prostu stal przez pewien czas, potem wzial sie w garsc i cicho wyszedl za drzwi. -Aha, wiec tak to wyglada - powiedzial glosno, schodzac po schodach. - Przynajmniej nie ma w tym nic trywialnego. Nawet jakies piekno. Etiuda na cztery rece, a nie na cztery nogi. Melodii w f-moll juz nie bylo slychac, inaczej taki ordynarny zart nie przyszedlby mu do glowy. * * * Wydawalo mu sie, ze chodzi tam i z powrotem po gabinecie przez cala wiecznosc, a kiedy spojrzal na zegarek - nie minelo nawet dziesiec minut.Kiedy zycie rozlatuje sie w kawalki, dziwne rzeczy dzieja sie z czasem. Czytal o tym w ksiazkach. Dla tych, ktorzy sa nieszczesliwi, czas gubi rytm, co jest najwieksza meka. Niekiedy pedzi galopem, a wtedy rok wydaje sie minuta, to znowu staje w miejscu, i z kolei minuta zmienia sie w rok. Przypadek Nicholasa A. Fandorina wyraznie nalezal do drugiej kategorii, a zatem od 15.20 do 15.30 postarzal sie o dziesiec lat. W tym czasie zdazyl odbyc trudna rozmowe z zona, zostac bez domu i rodziny, zmienic zawod i kraj zamieszkania, zapomniec o obecnym zyciu i nie znalezc nowego. -Ee, dosyc tego - powiedzial sam do siebie (nalezalo przyzwyczajac sie do tej formy kontaktow, odtad miala ona stac sie dla niego podstawowa). - Bo tak to niedlugo zwariuje. Wysilek intelektualny to najlepszy sposob na szalenstwo. Mozna mnozyc w pamieci dwucyfrowe liczby. Albo przypomniec sobie chronologie wydarzen historycznych. Doskonaly srodek - rozwiazac krzyzowke lub szarade. A propos szarad. Bez zainteresowania popatrzyl na kartke, gdzie napisane bylo duzymi literami "ksiegarz Cheruwimow + 11/3". Ani troche juz nie byl ciekaw losow P.P.P. i rekopisu F.M. Dostojewskiego. Nawet dziwne, ze jeszcze calkiem niedawno tak sie przejmowal podobnymi glupstwami. Chociaz jak to "niedawno". Przeszlo dziesiec lat temu. No coz, ta gimnastyka intelektualna nie jest gorsza od kazdej innej. Jak ksiegarz, to niech bedzie ksiegarz. Tymczasowo zapominamy o f-moll, koncentrujemy uwage. Usiadl przy biurku. Od czego by tu zaczac? Powiedzmy, ze od rzeczy elementarnych. Od tego, od czego przedstawiciel pokolenia Internetu zaczyna kazde poszukiwanie. Wchodzimy do wyszukiwarki, wpisujemy wyrazenia: "Ksiegarz Cheruwimow" + "11/3". Wybieramy opcje "Szukaj". Odpowiedz: "Podana fraza nie zostala odnaleziona. Sprobuj uzyc bardziej ogolnych slow kluczowych". Dobrze, sprobujemy. Wrocil na poprzednia strone, zeby usunac slowo "ksiegarz", bo w ksiazce nie bylo podkreslone. W gornej czesci ekranu, jak zazwyczaj, widac bylo piec pierwszych wiadomosci z ostatniej chwili. Wzrok Fandorina padl na nie zupelnie odruchowo. Wzrok zatrzymal sie na nie wiadomo skad znanym slowie "Szyka". Zdumiony Nicholas skierowal kursor na link, kliknal mysza i zaraz zapomnial nie tylko o Cheruwimowie, ale nawet o krachu swego zycia rodzinnego. * * * "MAKABRYCZNE ODKRYCIE POD MOSKWA. Wyjasniono tajemnice znikniecia Szyki, kryminalnego bossa lat dziewiecdziesiatych" - tak brzmial wers, ktory zwrocil uwage Fandorina.Zanim jeszcze sobie przypomnial, skad to przezwisko jest mu znane, przeszedl od naglowka do samej wiadomosci. Podalo ja kilka agencji informacyjnych. Najkrotsza z informacji brzmiala: 12.30. Na peryferiach podmoskiewskiej miejscowosci Lubiszcze znaleziono kilka zwlok ze sladami gwaltownej smierci. Criminews.ru. Grupa chlopcow bawiacych sie na terenie nieczynnej oczyszczalni sciekow znalazla w starym kolektorze ciala szesciu mezczyzn. Przybyla na wezwanie ekipa milicyjna stwierdzila, ze kazdego z zabojstw dokonano w innym czasie. Tozsamosc czterech ofiar zostala ustalona - byly to bowiem osoby od dawna figurujace na liscie zaginionych bez wiesci. Prawdziwa sensacja stala sie identyfikacja zwlok Aleksieja Szykanowa, ps.Szyka, znanego przywodcy jednej z moskiewskich grup przestepczych, ktory znikl bez sladu w roku 1995. Poza tym zidentyfikowano zwloki prezesa zarzadu "DankoBanku" P. Pilipienki (zaginal w r. 1998), bylego majora milicji Z. Lapunowa (zaginal w r. 2003) i adwokata G. Kownera (zaginal w r. 2003). Dwa pozostale ciala to, wedlug okreslenia czlonka grupy operacyjnej, "swiezaki". Zostaly wrzucone do kolektora zaledwie kilka dni temu. Fotografie zabitych zostaly umieszczone na stronie internetowej Wydzialu Kryminalnego Milicji Obwodu Moskiewskiego "Pomoz milicji". W sledztwie przyjeto nastepujaca wersje: schowek wykorzystywala do ukrycia sladow zbrodni ktoras ze zorganizowanych grup przestepczych, dzialajaca co najmniej od dziesieciu lat. Kiedy Nicholas przeczytal, ze Szyka zniknal bez sladu, przypomnial sobie, kim byl ow czlowiek. To przeciez bandyta, przed ktorym "masonski Bog" w cudowny sposob ocalil Arkadija Siergiejewicza dziesiec lat temu! Ot, i cala tajemnica. Od nazwiska kazdej ze zidentyfikowanych ofiar wiodly linki do archiwum wszedobylskiego "Criminews", strony dziennikarstwa kryminalnego. Nicholas przejrzal trzy pozostale dossier. W kazdym z nich figurowalo nazwisko Arkadija Siwuchy. Dyrektor "Danko Banku" wytoczyl Arkadijowi Siergiejewiczowi proces, ktory przerwano z powodu znikniecia powoda. Major rezerwy pracowal w sluzbie bezpieczenstwa posla i, wedlug informacji "Criminews", usilowal szantazowac swego chlebodawce, a kiedy to sie nie powiodlo, wyjechal w nieznanym kierunku. Adwokat Kowner tez najpierw wspolpracowal z kompania Siwuchy, a potem ofiarowal swe uslugi konkurencyjnej firmie, w dodatku za bardzo wysoka pensje. W opublikowanym przed dwoma laty artykule, od razu po zagadkowym zniknieciu Kownera, znalazla sie sugestia, ze w obawie przed zemsta ze strony poprzedniego klienta ukryl sie za granica. Nie sposob bylo watpic, ze wszystkie trzy "znikniecia" Arkadij Siergiejewicz wpisal na konto cudownej Sily, ktora strzegla go od zlych przygod. Jesli jednak Siwucha byl zleceniodawca wszystkich tych zabojstw, to po coz mialby naiwnie chwalic sie pierwszemu lepszemu rozmowcy, ze jego wrogowie sami przepadaja bez wiesci? Posel - sponsor raczej nie wygladal na idiote. Cos tu sie nie zgadzalo. Zdenerwowany i przestraszony Nika postanowil zajrzec na strone "Pomoz milicji". Tam wlasnie czekal go prawdziwy szok - taki, ze zaczal dzwonic zebami, a na czole wystapily mu krople potu. Fotografie "swiezakow" byly juz zamieszczone, podmoskiewska milicja pracowala szybko. Pod krotka informacja o czasie i miejscu znalezienia cial widnialo kilka odpychajacych zdjec: bliskie ujecie dwoch niezywych cial od przodu i z boku; ubranie; dalej szczegolowe dane - wzrost, waga, znaki szczegolne. Ale Nicholasowi wystarczyly same zdjecia. Z pierwszego zmruzonymi oczami patrzyl na niego Rulet. Na drugim to samo robil Wieniamin Luzgajew. Co tam zeby, co tam zimny pot na czole - to juz bylo potem - A w pierwszej chwili Fandorin wrzasnal przerazliwie i odskoczyl od komputera - fotel odjechal trzy metry do tylu. Wiekszosc ludzi w chwili paniki glupieje. Na Nicholasa zas atak ostrego leku zawsze dzialal w sposob dokladnie przeciwny - zastrzyk adrenaliny przyspieszal jego reakcje, a mozg zaczynal pracowac na szalonych obrotach. Igor! - blysnela mysl. Zwolnil sie wlasnie dzisiaj! Nie byl to przypadkowy zbieg okolicznosci! Tak, tak, Igor! To wszystko jego sprawka! Dla Siwuchy pracowal od roku dziewiecdziesiatego trzeciego, byl jego prawa reka. To urodzony morderca, wystarczy raz popatrzec mu w oczy. Zlozyl obietnice, ze nie bedzie wiecej zabijal, akurat! Zabijal z rozkazu swego pryncypala. A moze bez rozkazu? Tylko z psiej wiernosci? To calkiem prawdopodobne. Jesli na drodze Arkadija Siergiejewicza stawal jakis szczegolnie niebezpieczny przeciwnik, wierny Igor kierowal takiego osobnika wprost do kolektora w Lubiszczach. Nie ma czlowieka - nie ma problemu. A jak nie ma zwlok, to nie ma i morderstwa. Wszystko sie zgadzalo. Jakims sposobem Igor wczesniej od innych dowiedzial sie, ze schowek zostal znaleziony. Ukryl sie wiec, nawet nie probujac nic wyjasniac szefowi. Doskonale wiedzial, ze teraz sledztwa w starych, umorzonych sprawach zostana wznowione i wszystkie slady beda wiodly do jednej osoby - do posla Siwuchy. Teraz wiadomo juz, dlaczego Arkadij Siergiejewicz nie bardzo sie trapil o pierwsza i druga czesc rekopisu. Obie musza juz byc w rekach "wolnomularza"; nikt nie zglosi do nich pretensji, bo Ruleta i Luzgajewa nie ma wsrod zywych. Stop, stop, a smierc Marfy Sacher? Kto teraz uwierzy, ze to byl nieszczesliwy wypadek? Zostala zamordowana; zamordowano ja, zeby zdobyc rekopis! To znaczy, ze Siwucha ma jednak jakis zwiazek ze zwlokami? Czy tez psychopata Igor mordowal na wlasna reke? Przeciez mamy tu do czynienia z wyraznymi oznakami psychopatii - Zaden rekopis nie jest wart trzech istnien ludzkich. A juz na pewno dla takiego bogacza jak Arkadij Siergiejewicz... Tej mysli Fandorin nie dokonczyl, bo przez glowe przemknela mu nastepna. Diabli tam z dedukcja i motywacjami! Niezaleznie od tego, kto zabil, wszyscy, ktorzy maja jakikolwiek zwiazek z poszukiwaniem rekopisu, znajduja sie w smiertelnym niebezpieczenstwie. Dla lotra, ktory urzadzil cmentarz w nieczynnym kolektorze, ludzkie zycie nie jest warte zlamanego grosza. Trzeba uprzedzic dziewczyny! * * * -Halo, Sasza? Gdzie pani jest?-W szpitalu. To znaczy w kostnicy. Musze jeszcze... -Natychmiast stamtad uciekaj! - Fandorin ze zdenerwowania przeszedl na "ty". - Jestes w niebezpieczenstwie. Potem ci wytlumacze. Lap taksowke... Nie, lepiej metrem. Jedz do Wali. I rob wszystko, co ci kaze. Zapisz adres. Od razu zadzwonil do Wali. Jej przedstawil sytuacje bardziej szczegolowo. Przykazal, zeby miala sie na bacznosci i nigdzie nie wypuszczala Saszy z domu. W zyciu codziennym asystentka byla gadatliwa, czasami wprost nie do zniesienia, ale w krytycznych chwilach zawsze stawala na wysokosci zadania. -Jasne, szefie. A pan? -Tez zaraz przyjade. Ale najpierw musze to i owo zalatwic. Nastepna na liscie tych, ktorych nalezalo ostrzec, byla ekspertka. Do niej prowadzilo zbyt wiele sladow. Wie o niej Siwucha, a zatem takze Igor. * * * Odpowiedzial mu nieznajomy, mlody glos kobiecy.-Eleonory Iwanowny nie ma. I nie bedzie. Umarla. -Zamordowano ja? - krzyknal Fandorin. - Kiedy? Kobieta tez zaczela krzyczec: -Co pan, zwariowal?! I kim pan w ogole jest? -A pani? -Jestem jej kuzynka, mieszkanie dostalam w spadku. Na co pan sobie pozwala? - "Zamordowano"! - Kuzynka zdenerwowala sie nie na zarty. - Mam orzeczenie lekarskie, zrobiono nawet sekcje! To byl zawal. Siedziala w fotelu przed telewizorem i umarla. Daj Boze kazdemu tak umrzec! Kim pan jest? -A kiedy to sie stalo? -Trzynastego. Prosze posluchac, nie zamierzam odpowiadac na panskie pytania, dopoki pan nie... Fandorin rozlaczyl sie. Byl u pani Morgunow wlasnie trzynastego, w srode. Potem potracil Sasze w bramie, pojechal do kliniki, do jej ojca, i wpadl w drapiezne szpony fantastycznego swiata, z ktorych bardzo mozliwe, ze juz sie nie uwolni. Wzrok Nicholasa padl na male swiatelko, migajace na telefonie. Ktos sie nagral na sekretarke automatyczna. Byly trzy telefony: o 15.09, 15.11 i 15.15. A on wtedy akurat wylaczyl komorke z powodu Schuberta. Nie szkodzi, Altyn Farchatowno, pomyslal z gorycza. Okolicznosci tak sie ukladaja, ze w niedlugim czasie odzyska pani wolnosc bez zmudnych pertraktacji i rozwodu. Dla wszystkich bedzie tylko lepiej. Wlaczyl sekretarke. Pierwszy telefon byl od Geli. -Tato, nie przyjezdzaj po mnie o szostej, tylko o wpol do siodmej, dobrze? Mam tu jedna sprawe, wazna. Ale obiecaj, ze o nic nie bedziesz pytal. Mimo woli sie usmiechnal. Kiedy kobiety, niewazne w jakim wieku, tak mowia, znaczy to, ze pytac trzeba koniecznie, bo inaczej smiertelnie sie obraza. Potem dzwonil mezczyzna. -Nikolaju Aleksandrowiczu, mowi Igor. Jesli jest pan w domu, prosze podniesc sluchawke... Nastapila pauza, podczas ktorej Fandorinowi mimo woli zaczal drgac kacik ust. -...Dobra. Sprobuje na komorke. Sygnal. Trzeci telefon. -To znowu Igor. Komorka nie odpowiada, a sa tu pewne sprawy... Koniecznie musimy sie spotkac. Niech mnie pannie szuka. Ja sam pana znajde. Nika opadl na krzeslo. Sam znajdzie? Boze, co tu robic? Zadzwonic na milicje? Ale kazdy, kto mieszka w Rosji, wie, jak malo pozytku jest z tej instytucji, kiedy naprawde przydalaby sie pomoc. Przez dziesiec lat, ktore minely od powrotu do historycznej ojczyzny, Fandorin jakos przywykl do mysli, ze kiedy zdarzy sie nieszczescie, nikt poza nim samym go nie obroni. Skoro mieszkasz w Rosji - badz silny i samowystarczalny. W przeciwnym razie pretensje mozesz miec tylko do siebie. Zadzwonic do Siwuchy? A jesli Igor nie dziala jednak z wlasnej woli? Jesli jest tylko wykonawca? Do czego ten Azazello potrzebuje Nicholasa? "Koniecznie musimy sie spotkac". Dzieki, moze innym razem. Nika miotal sie po biurze bodaj jeszcze z pol godziny, nie wiedzac, co robic, dokad uciekac i czy w ogole ucieczka ma sens. A potem rozleglo sie pukanie. Zdaje sie, ze Nicholas uslyszal je nie od razu. Chodzil po gabinecie, zatrzymal sie przy drzwiach, zeby zawrocic, i nagle uslyszal: puk-puk-puk. Ten zlowrogi dzwiek sprawil, ze Fandorin sie cofnal. Dlaczego ten ktos nie dzwoni, tylko puka? Boze, co robic?! Puk-puk-puk - juz glosniej. Pukajacy najwyrazniej wiedzial, ze wlasciciel jest w biurze. Stapajac bez halasu, Nicholas wyszedl do przedpokoju i stanal przy drzwiach z boku - pamietal, ze na filmach mordercy strzelaja przez drzwi. -Kto tam? - spytal nie swoim, zduszonym glosem. -Wujku Kola, to ja, Nastia! Niech pan otworzy! - rozlegl sie dzwieczny glosik coreczki sasiadow. Uff... Bezsilnie oparl sie czolem o futryne. Nastia byla pierwszoklasistka, dlatego pukala, a nie dzwonila - gdziezby siegnela do dzwonka? -Zaraz, Nastienko! - zawolal, przekrecajac zamek. - Zaraz! Otworzyl drzwi i zobaczyl przed soba Arkadija Siergiejewicza Siwuche. O Walerze Rasstriginie Gdyby wzrok magistra nie padl na zestaw wiadomosci z ostatniej chwili, wszystko odbyloby sie pewnie inaczej. Nie dowiedzialby sie o makabrycznym odkryciu w Lubiszczach, nie zlaklby sie o zycie, ale zaczalby, tak jak zamierzal, szukac kombinacji wyrazen "Cheruwimow" i "11/3" i od razu otrzymalby rezultat: Zaulek Cheruwimow 11 /3, wydawnictwo "Kulturtrager". Od razu tez znalazlby adres strony wydawnictwa, a z zamieszczonych tam informacji dowiedzialby sie calej reszty.Na tym finalowy mecz by sie skonczyl. No bo i racja, gdzie zanosi sie rekopisy, jesli nie do wydawnictwa? Szczegolnie, jesli nazywa sie "Kulturtrager" i oprocz ksiazek, rozpoczelo wydawanie serii "Kompletne wydania dziel klasykow rosyjskich na CD"; pierwsza pozycje juz nawet wydalo: Caly Dostojewski - czyli dysk, ktory wlasnie tkwil w odpowiedniej kieszeni komputera Fandorina. W domu numer 11 w Cheruwimowym Zaulku, poza samym wydawnictwem "Kulturtrager", zajmujacym ledwie trzy pokoiki na niskim parterze starej willi, miescila sie jeszcze ksiegarnia o takiej samej nazwie. Ponadto znajdowal sie tam gabinet Walerija Siergiejewicza Rasstrigina, dyrektora generalnego i jedynego wlasciciela holdingu "Kulturtrager-press". Poza wydawnictwem w sklad holdingu wchodzila jeszcze kawiarnia literacka z czterema stolikami i piec punktow sprzedazy ksiazek. Firma byla mloda, ale bardzo aktywna, w kregach ksiegarskich wiele sie o niej ostatnio mowilo. Walera Rasstrigin (jego imienia odojcowskiego poza inspektorami podatkowymi nikt nie uzywal) dawno juz wpadl na pomysl: urzadzic w Moskwie uliczke ksiegarn, w dodatku specjalistycznych. Zeby ludzie jechali tam, majac pewnosc, ze znajda potrzebna im ksiazke, albo Przynajmniej beda mogli ja zamowic. Obrotny byl z Walery chlopak, uparty, w dodatku mial dar przekonywania, dlatego po kilku miesiacach chodzenia, pertraktacji i kladzenia kopert "na parapecie" (bez tego sie przeciez nie obejdzie!) udalo mu sie wynajac piec pomieszczen w piwnicach i suterenach Cheruwimowego Zaulka, w miejscu niezbyt moze prestizowym, ale za to znajdujacym sie niedaleko centrum. Glowne przedsiewziecie, ksiegarnia "Kulturtrager" (35 metrow kwadratowych plus zaplecze), specjalizowala sie w klasyce rosyjskiej, a poza tym mozna tam bylo wypic kawe. Dwa domy dalej kupowalo sie "Literature zagraniczna", potem nastepowaly: "Literatura historyczna", "Leksykony-rozmowki-przewodniki" i "Sherlock Holmes" (kryminaly i sensacja). W najblizszych planach Walera mial otwarcie za rogiem, w sasiednim zaulku, ksiegarn "Fantastyka", "Poezja" i "Sztuka". Marzylo sie Rasstriginowi, ze jego male ksiazkowe krolestwo obrosnie milymi kawiarenkami, wideotekami dla intelektualistow, klubami literackimi i stanie sie stoleczna atrakcja turystyczna. Tak, Walera mial ambitne plany, a jesli wziac pod uwage, ze nie skonczy nawet trzydziestki, i pomnozyc ten fakt przez optymizm i zawziety upor, to szanse na urzeczywistnienie ambitnego projektu wygladaly niezle. W tej samej chwili, gdy Nicholas Fandorin otworzyl drzwi swego biura i zamarl, ujrzawszy niespodziewanego goscia, Rasstrigin stal w progu ksiegarni "Kulturtrager" i zegnal sie z dwiema ekspedientkami. Dziewczyny wybieraly sie dzisiaj na koncert Griebienszczikowa i poprosily o wczesniejsze zwolnienie - musza sie przeciez przebrac i doprowadzic do porzadku. Walera poburczal, ale puscil je, bo nie byl swinia, a i tak pora, zeby zrobic spis kontrolny. W koncu odprowadzil je do drzwi i ucalowal na pozegnanie. Zanim powiesil tabliczke "Przepraszamy, remanent", nabral w pluca swiezego powietrza. Mimo wszystko siedziec caly dzien w piwnicy to srednia przyjemnosc. Nagle zobaczyl, ze na poboczu stoi ambulans z kogutem na dachu. To znaczy, ze agregat pracuje. Ktos zaslabl. Bedac czlowiekiem wrazliwym i towarzyskim, Walera podszedl, zeby spytac, co sie stalo. Na miejscu kierowcy siedziala mloda siostrzyczka w zielonej czapeczce i fartuchu, twarz miala zaslonieta maseczka z gazy. -Ktos zle sie poczul? - spytal Walera. -Zupelny klops - odpowiedziala dziewczyna, typowo po moskiewsku przeciagajac slowa, co Rasstriginowi jako czlowiekowi z peryferii zawsze wydawalo sie komiczne. -Moze sie wylize? Z szacunkiem popatrzyl na krecacego sie koguta. -Watpie. Siostrzyczka popatrywala na Walere i (bylo to widac po oczach) usmiechala sie. Widac przywykla juz do wszystkiego w swojej pieprzonej pracy. Gdyby tak kazda rzecz czlowiek bral sobie do serca, toby sie predko wykonczyl. -Ech - westchnal Rasstrigin. - No, a moze jednak sie uda. Wrocil do pracy, otworzyl na komputerze Excela (wszystkie sprawy z zakresu ksiegowosci wolal prowadzic sam), popracowal przez jakis czas. Nagle uslyszal, ze w sklepie cos brzeknelo. Wyszedl, zeby sprawdzic. Niby nikogo nie ma. Dotknal drzwi - niezamkniete. A przeciez dokladnie pamietal, jak przekrecal klucz od srodka. Co to za cuda? Wyjrzal na ulice. Tam tez nie bylo zywej duszy. Karetka stala w tym samym miejscu i sygnal swietlny nadal sie obracal, tylko siostra gdzies zniknela. Moze ktos wszedl do sklepu i schowal sie miedzy polkami? Rastrigin nie nalezal do ludzi strachliwych, zdrowie mu dopisywalo, i dlatego sie nie bal. -Hej, jest tu kto? - zawolal. - Bawisz sie w chowanego? A poniewaz odpowiedzi nie bylo, Walera zamknal drzwi i przeszedl przez labirynt miedzy polkami. Nie bylo tam nikogo. Musial sie wiec przeslyszec. Dobra. Walera wrocil do gabinetu, otworzyl drzwi - i szczeka mu opadla. Obok biurka, sztywno zlozywszy rece na kolanach, siedziala niesamowita kukla: czerwone kimono, biale straki, siegajace ponizej ramion, i maska - dlugi psi pysk. Jako czlowiek wesoly i ceniacy dowcip Rasstrigin zarechotal. -Super! Nina, ale jaja! Pomyslal, ze to Ninka, towaroznawca z "Sherlocka Holmesa", ktora uwielbiala robic najrozniejsze kawaly. W zeszlym roku na Halloween w pracy caly czas siedziala z glowa w wydrazonej dyni, zrobila tylko przerwe na obiad. Jasne, ze to Ninka, ma przeciez swoj klucz. Ale pies w czerwonym kimonie pokrecil glowa i zachichotal pod maska. -Lena, to ty? - Walera mial na mysli pewna swoja znajoma, ktora pracowala w teatrzyku dla dzieci i mogla wypozyczyc stamtad dowolny kostium. Co prawda, nie wiadomo po co. Znowu chichot, przeczace krecenie pyskiem. -To w takim razie kto? Rasstrigin usmiechal sie coraz szerzej. Bardzo byl ciekaw. Przebieraniec ceremonialnie sie uklonil i wyciagnal wizytowke zza szerokiego rekawa. Z jednej strony wszystko bylo napisane jakimis znaczkami, a z drugiej wydrukowano po rosyjsku niezrozumiale slowo 1NUYASHA. A takze kolorowy logotyp: dokladnie taki sam pol pies, pol czlowiek z bialymi strakami i w czerwonym kimonie. -Dzieni-dobu-ri - zapiszczalo nieznane stworzenie nieznanym Walerze glosem, w dodatku z mocnym japonskim akcentem. -Pani jest chyba z Japonii, prawda? - spytal oglupialy Rasstrigin, obracajac wizytowke w dloniach. - Ale dlaczego w masce? -Nie ma rady. Wu nasiej filumie taku tsieba. Wiadomo, ze Japonczycy uwielbiaja najrozniejsze uniformy. Walera czytal gdzies, ze pracownicy w japonskim McDonaldzie musza sie przebierac za hamburgery. -A jaka to jest firma? -Pubulisiny domu - klaniajac sie, rzekl pies i znowu zachichotal. Walera najpierw oslupial, a potem sie rozesmial. Zrozumial: maska tak przelozyla publishing house. -"Pubulisiny domu" to niezle, ale po rosyjsku poprawnie mowi sie "wydawnictwo". Chce pani wspolpracowac? To znakomicie. Szczegolnie cieszy mnie, ze firma jest taka rozrywkowa. Jestem Walera Rasstrigin. A pani - Inuy-asjha-san? -Tak, tak, Inujasia. - Japonka znow zaczela sie klaniac. -Prosze zdjac maske, to sie poznamy. Japonka zaslonila dlonia twarz, a scisle mowiac, morde. -Hi, hi, hi. To wubrewu pusiepisom. Nie woruno. Rozlozyl rece. -Jak nie wolno, to nie wolno. A w jakiej sprawie pani przychodzi? -Dosutojewusuki. W koncu Walera zrozumial. Rozpromienil sie. Byl przekonany, ze projekt "Klasyka na CD" wzbudzi zainteresowanie. Bo pomysl byl super. Na jednym dysku dziela zebrane, z odsylaczami, z systemem wyszukiwania, plus artykuly o autorze, biografia, portrety i ilustracje, komentarze, muzyka. Kosztowna impreza, ale predzej czy pozniej sie zwroci. Zaczal od Dostojewskiego. Prace nad Czechowem i Tolstojem dopiero trwaly. -Chce pani CD? - kiwnal glowa ze zrozumieniem, zastanawiajac sie, ile mozna zazadac za sprzedaz praw do Japonii. -Nie, ja chuce pisiu-renuku - odparla Inuyasha-san i zachichotala. -Co?! -Renuku-pisiu - poprawila sie Japonka. - Renukupi-siu Dosutojewusuki. Aha, o to chodzi. Rasstrigin troche posmutnial. -Pani mowi o rekopisie, ktory mi zaproponowal Flip Borisowicz Morozow? Walere odwiedzil pewien kulturalnie wygladajacy facio, docent filologii. Znalazl gdzies wczesna redakcje Zbrodni i kary, nigdzie dotad niepublikowana. Walera wzial kawalek do sprawdzenia i zaniosl do najwybitniejszego eksperta, pewnej uczonej staruszki. Okazalo sie, ze to naprawde Dostojewski. Inuyasha-san uradowana pokiwala glowa. -Morodzofu, Morodzofu! -Tak, mamy zamiar to wydac. Juz przygotowalem umowe. Sensacja, rzecz mozna, na skale swiatowa. Ale na razie o tym cicho sza, bo Filip Borisowicz prosil o dyskrecje. A skad pani o tym sie dowiedziala? Od niego? Znowu kiwniecie glowa. -Gdzie on jest? Obiecal w zeszly piatek zadzwonic i nie zadzwonil. A mnie sie gdzies zawieruszyl jego telefon. -Umaru - powiedziala Japonka. - Na zawusie. Podala mu kopie aktu zgonu. Walera bardzo sie zdenerwowal. -No wie pani, przeciez nie byl wcale stary. -Tu jesie jeduno zasiwiaducieni. Na biurku przed wydawca spoczal notarialnie potwierdzony wypis z testamentu Filipa B. Morozowa, urodzonego w roku 1945, zamieszkalego tam a tam. Dokument stwierdzal, ze wszystkie prawa do nalezacych do Morozowa rekopisow oraz stanowiacych wlasnosc intelektualna obiektow w wypadku smierci testatora przechodza na jego corke, Aleksandre Filipowne Morozow. Testament byl swiezy, z wczorajsza data. Spisany w jakims centrum medycznym, w obecnosci swiadkow. Wszystko zgodnie z prawem. -Jesie dokumenutu. Japonczycy potrafia jednak dzialac. Ta Inuyasha, choc wygladala w swojej psiej masce jak idiotka, do spotkania byla przygotowana nalezycie. Walera przeczytal pelnomocnictwo napisane na kartce papieru starannym uczniowskim pismem: corka zmarlego, wspomniana juz Aleksandra Filipowna, upowaznia okaziciela niniejszego dokumentu do zabrania czesci rekopisu Fiodora M. Dostojewskiego, przechowywanego w wydawnictwie "Kulturtrager". -Chce pani najpierw opublikowac to w Japonii? - zasmucil sie Rasstrigin. - Wiem, tam u was lubia Dostojewskiego. Cztery razy przekladano dziela zebrane. Czy nawet piec. Szkoda, oczywiscie, ale co zrobic - decyzja nalezy do wlasciciela rekopisu. Prosze tylko wziac pod uwage, ze tekst jest wlasnoscia spoleczna. Od razu po pierwszej publikacji ja tez go wydam. Dziwne mimo wszystko, ze dzielo klasyki rosyjskiej ukaze sie najpierw w przekladzie. Duzo pani zaplacila Morozowom, jesli to nie tajemnica? -Tajemunica, hi, hi. Wydawca juz grzebal w biurku. -Prosze, oto on. - Podal Japonce granatowa skorzana teczke, w ktorej dostal rekopis od zmarlego. - Tylko to upowaznienie od corki prosze zostawic. Dla porzadku. Oczy w wycieciach maski wcale nie wydawaly sie skosne. Czy moze to cien tak pada? Inuyasha wziela teczke, z niedowierzaniem przerzucila kartki. Powiodla spiczasta morda z boku na bok, calkiem jak pies. Spytala czujnie: -Ile panu zionuda? -Prosze? - nie od razu zrozumial Rasstrigin. Wzruszyl ramionami. -Nic nie zionudam. Nie dalem Morozowowi zaliczki. Umowilismy sie, ze bedzie dostawal dziesiec procent od ceny sprzedaznej. Szkoda goscia... Japonka wstala, wziela teczke i powiedziala cos dziwnego: -No to zyj sobie, Walero Rasstrigin. A co najdziwniejsze, powiedziala to poprawnie, bez zadnego akcentu. Musiala znowu skalkowac z japonskiego, pomyslal Walera. Tak jak z tym "pubulisinym domem". Na pewno po japonsku "do widzenia" doslownie znaczy "no to zyj sobie" albo cos w tym rodzaju. -I ty zyj, Inuyasha-san. - Rozesmial sie. - Prosze przekazac wyrazy wspolczucia corce Morozowa. A stroj firmowy macie faktycznie super. Nigdy takiego nie widzialem. 13. Fantomas i Murzilka -Dzieki, Nastienko. - Siwucha nachylil sie do stojacej obok dziewczynki. - Widzisz, jak wujek Kola sie zdziwil? Dzien dobry, Nikolaju Aleksandrowiczu. Pozwoli pan, ze wejde?Minal oniemialego Fandorina i skierowal sie wprost do gabinetu. -Stalem przed panskimi drzwiami, balem sie, ze pan nie otworzy. Az tu nagle zjawila sie dziewczynka. No wiec mowie do niej: chodz, zobaczymy, czy jest wujek. Wujek pomysli, ze to ty, a to akurat bede ja. Przed wyswietlaczem, na ktorym nadal widac bylo straszliwe zdjecia, Arkadij Siergiejewicz sie zatrzymal. -Tak wlasnie myslalem, ze pan juz wie. I panicznie sie mnie boi. - Odwrocil sie w strone Nicholasa i konfidencjonalnie znizyl glos. - Chociaz pan jeszcze nie wie wszystkiego. Moglbym to zataic, ale powiem. Pierwszy i drugi fragment rekopisu jest u mnie, ukrylem ten fakt przed panem. - Siwucha kiwnal glowa w strone ekranu. - To te, ktore byly u narkomana i kolekcjonera. Czy teraz ostatecznie pograzylem sie w panskich oczach? -Czego pan ode mnie chce? - ochryplym glosem spytal Nicholas. - Po co pan przyszedl? Czyzby pan myslal, ze po tym wszystkim mam zamiar jeszcze szukac ostatniej czesci? -Pozwoli pan? - Zmeczony posel opadl na krzeslo, polozyl teczke na kolanach. - Nie rekopis mi teraz w glowie. Chce pan, to niech wierzy, nie chce, to nie, ale ja z tym wszystkim - kiwnal glowa w strone monitora - nie mam nic wspolnego. Co do fragmentu pierwszego i drugiego, to dotarly do mnie poczta miejska, bez zadnych wyjasnien. Najpierw pierwszy, potem drugi. Tu ma pan awiza pocztowe, moze pan sprawdzic. - Wyjal z kieszeni dwie szare karteczki. - Nadawca F. Michajlowicz. I adres: ul. Dostojewskiego. Sprawdzalem, tam jest muzeum Dostojewskiego, w jego dawnym mieszkaniu. Taki zart. Bylem przekonany, ze to Fantomas i Murzilka tak dokazuja. Calkiem w ich stylu... Nicholas spojrzal na Arkadija Siergiejewicza z takim przerazeniem, ze ten rozesmial sie smetnie. -Pomyslal pan, ze calkiem mi odbilo? Nie, Nikolaju Aleksandrowiczu, ze mna wszystko w porzadku. Fantomas i Murzik to dwa bystre chlopaki wilkolaki z osrodka kryminalno-analitycznego MSW, moi wspolpracownicy. Kazalem im odszukac zbieglego Ruleta, a kiedy zniknal Luzgajew, to jego takze. Pomyslalem: znalezli rekopis i teraz zarty sobie robia. Tacy weseli chlopcy. Sam pan zobaczy. -Po co mam zobaczyc? - jeszcze bardziej najezyl sie Fandorin. Posel zdziwil sie. -No jak to? A Igorek? Jego trzeba sie naprawde bac. To on przeciez, swirus pieprzony, narobil tego gnoju, od razu sie domyslilem. Ze to psychol, podejrzewalem od dawna, ale myslalem, ze potrafie go kontrolowac. A Igorcio, cholerny dobroczynca, przez te wszystkie lata pracowal jako moj aniol stroz! - Siwucha skrzywil sie i jeknal bolesnie. - Bog masonski, psia jego mac! Tylko takim zakochanym w sobie idiotom moze sie zdarzyc cos podobnego! Moze pan sie ze mnie smiac. Ale wie pan, nawet rozumny czlowiek moze latwo uwierzyc, ze jest wybrancem i ma uklady z sila wyzsza. Szczegolnie jesli... swiadcza o tym bezsporne fakty... Arkadij Siergiejewicz wygladal na tak nieszczesliwego i skonfundowanego, ze Nika z pewnoscia by mu uwierzyl. Gdyby nie pewien szkopul. -Niech pan nie robi ze mnie durnia - wycedzil. - Skad pan wiedzial, ze to Rulet i Luzgajew? - Wskazal na komputer. - Ani jednego, ani drugiego nie widzial pan na oczy. -Fantomas i Murzilka mi powiedzieli. W wydziale kryminalno-analitycznym maja wszystkie dane o osobach poszukiwanych. A Ruleta i kolekcjonera wlasnie szukali. -Chwileczke, ale przeciez Rulet zniknal, zanim jeszcze panu o nim opowiedzialem! Siwucha westchnal. -O narkomanie wiedzialem i bez pana. Moi chlopcy namierzyli go od razu, w dzien napasci na Morozowa. Naprowadzila ich rozbita strzykawka, ktora lezala w bramie. Fantomas i Murzilka juz nastepnego dnia wiedzieli, ze wynajmowal pokoj na Sawwinskiej. Zaczeli go obserwowac. Meldowali: obiekt sie nie pojawia, ale ktos go szuka - to byl pan. Jeszcze dzien pozniej przyszedl poczta poczatek rekopisu. Mowie panu, uznalem, ze to moi weseli wilkolacy sie bawia. Ale to Igorek byl taki gorliwy. Ostatecznie znal wszystkie moje sprawy. Taki troskliwy... - zaklal posel. - No, wystawil mnie, wystawil! Poradze sobie z tym, oczywiscie, ale bede sie musial nameczyc. - Co pan na mnie tak patrzy! - wybuchnal nagle. - Moge sobie byc taki, smaki czy owaki, ale seryjnym morderca,..., nie jestem! -To znaczy, ze Igor jest sprawca tego wszystkiego? - spytal Nika, nie kryjac niedowierzania. -Prosze posluchac, przeciez potrafi pan znakomicie analizowac. A tu mamy caly lancuch logiczny. Cuda w moim zyciu zaczely sie od razu po wstapieniu Igora na sluzbe do mnie. Ledwie sie zacznie jakis duzy klopot, od razu - ciach, i nie ma klopotu. Nie chodzilo tylko o zaginiecia. Jeden mial nieszczesliwy wypadek, drugi ni stad, ni zowad trafil do domu wariatow, a wszyscy - w sama pore. Pamieta pan moja opowiesc o pozarze na jachcie? Jakze mialem nie uwierzyc w Sile? A to wszystko zalatwial Igorek. W jaki sposob - niech pan nie pyta. To zawodowiec najwyzszej klasy, swoj brudny fach zna na wylot. Nigdy nie zlecalem mu, zeby kogos zlikwidowal czy wylaczyl z gry, slowo panu daje! No dobrze, nie znal mnie pan wczesniej, wiec moze pan podejrzewac, ze w latach dziewiecdziesiatych po prostu usuwalem z drogi wrogow i konkurentow. Ale teraz - po co mialbym to robic? Oczywiscie rekopis Fiodora Michajlowicza jest dla mnie wazny, i to nawet bardzo, ale nie do tego stopnia, zeby z jego powodu wykanczac ludzi! Ile moglbym na nim zarobic? Milion, dwa? Dla mnie to nie taka znowu wielka kasa. Prestiz, reputacja - to jest wazniejsze. Po co w takim razie mialbym ryzykowac, i to wlasnie reputacje? A teraz tkwie po uszy w gownie. Oj, przysluzyl mi sie Igorus, ten pobozny psychol. Nie rekopisy mi chwilowo w glowie. Brzmialo to przekonujaco. Tym bardziej ze sam Nicholas bral pod uwage i taka wersje. Niezrozumiale bylo tylko jedno. -Mowi pan, ze nie Fiodor Michajlowicz teraz panu w glowie. Moge to sobie wyobrazic. Ale po co w takim razie przyszedl pan do mnie? Zebym o panu zle nie myslal? Watpie. Pan teraz i bez tego ma dosc klopotow. -Mam dla pana nowe zamowienie. - Siwucha przysunal sie calym cialem do Nicholasa. - Niech mi pan znajdzie Igora. Pan ma talent. W pierwszej chwili Fandorin stropil sie. Tego sie absolutnie nie spodziewal. Ale od razu zorientowal sie, o co chodzi: -Zeby... zatrzec slady? To juz prosze beze mnie. -Ten znowu swoje! - Posel klasnal w dlonie. - NIGDY NIKOGO NIE ZABILEM! I nadal nie zamierzam zabijac. Zreszta nie byloby dla mnie korzystne, gdyby Igor zniknal bez sladu - to rzuciloby na mnie taki cien, ze juz bym sie go nie pozbyl. Jedyna szanse, zeby ta mokra historia uszla mi na sucho, daje znalezienie tego cholernego maniaka i oddanie go w rece milicji. Musze sie od niego zdystansowac. Mark Donatowicz dawno mi mowil, ze to skonczony psychol, ale ja machalem reka. Trzeba znalezc Igora! Chce go spytac, po jaka cholere tak mnie wspieral. Pogadam z nim i przekaze go glinom. W kajdankach. A przy okazji ustalicie, jak Igor powinien udawac niepoczytalnego, pomyslal Fandorin. Odpowiednia ekspertyze zapewni wam naturalnie Korowin. Po milczeniu rozmowcy Arkadij Siergiejewicz zorientowal sie, ze argumenty podzialaly, i poderwal sie z krzesla. -Fantomas i Murzilka oczywiscie juz go szukaja. To zawodowcy, ale Igor jest nim rowniez. Zna ich wszystkie posuniecia, zna bieg ich mysli. A pan jest dyletantem, w dodatku dyletantem o wybitnym, paradoksalnym, to znaczy, nieprzewidywalnym umysle. Niech pan zapomni o rekopisie i pomoze mi znalezc Igora. Zaplace podwojnie, nawet potrojnie. O, tutaj jest - wyjal z teczki skoroszyt - kompletne dossier. Niech pan je przeczyta i oceni. Jesli ktos zdola sie domyslic, jak mozna trafic do Igora, to tylko pan. Nawet nie ma pan pojecia, jak blisko jest prawdy, pomyslal Nika, ale nie siegnal po skoroszyt. -Niech pan sie zgodzi. No, prosze! - Glos posla zadrzal z przejecia. - Nasze interesy w tej sprawie sa zbiezne. Skoro w bazie danych znajduja sie odciski palcow narkomana, to zwloki zostana zidentyfikowane blyskawicznie. Pewnie juz to zrobili. Ustala tez miejsce zamieszkania. A pan i panska pomocnica zostawiliscie tam mnostwo sladow... No, niech pan bierze akta. Fandorin sie zdecydowal. -Nie potrzebuje dossier. Honorarium tez niepotrzebne. Znajde panu Igora i bez tego. Podszedl do telefonu i wlaczyl sekretarke. * * * "Wilkolaki w mundurach" przybyly pol godziny pozniej. Co prawda, bez mundurow, a zreszta ani jeden, ani drugi nie wygladal na milicjanta. Fantomas byl ogolony na zero, ze srebrnym kolczykiem w lewym uchu i tatuazem na szyi - zza kolnierzyka wygladala zielona iguana o czerwonych oczach. Murzilka okazal sie dlugowlosym fircykowatym brunetem ze starannie przystrzyzona hiszpanska brodka i zlotym kolczykiem w prawym uchu. Zaden z nich nie mial nawet trzydziestki. Bez przerwy docinali sobie nawzajem, do Arkadija Siergiejewicza natomiast z familiarnym szacunkiem zwracali sie per "szefie".Przesluchali nagrania na sekretarce, spojrzeli po sobie. -A po co pan, Igorkowi, sir? - spytal Murzilka. - Ma pan w tej sprawie jakies informacje, hipotezy, uwagi? -Nie mam - odrzekl ponuro Fandorin. Ogolony na lyso powiedzial: -Niewazne, Murzik. Jest przyneta, to i rybka sie znajdzie. Spiningujemy? -Spiningujemy, Fantik. Kim byl Fantomas, Nika oczywiscie wiedzial. To zloczynca z powiesci Pierre'a Souvestre'a i Marcela Allaina. Ale co znaczy "Murzilka"? -Kto to jest Murzilka? - spytal. - I co to znaczy "spiningujemy"? -Ej, obywatelu, widac nie mial pan dziecinstwa i nie czytal pisemek dla dzieci - z przygana w glosie rzekl brunet, ograniczajac do tego odpowiedz na oba pytania. -Hej, wy, Beavis i Butt-Head, do rzeczy - ponaglil posel mlodych ludzi. - Czas ucieka. Macie jakies pomysly? -A jakie tu moga byc pomysly, szefie? - zdziwil sie Murzilka. - Zaraz naszpikujemy obywatela sprzetem i puscimy na szerokie wody. Fantik, nie blyskaj lysina. Dalej, faszeruj. Drugi otworzyl duza sportowa torbe i z wprawa komiwojazera zaczal wyjmowac stamtad rozne przedmioty. Najpierw letnia kurtke z tkaniny w barwach ochronnych. -Niech sie pan odwroci. O tak. Pomogl Fandorinowi wsunac rece w rekawy. -Kurtke zawsze musi pan miec na sobie. To nasz wynalazek. W gornym guziku jest obiektyw, jeszcze jeden - w patce. Pan sobie idzie, liczy wrony, a my na monitorze mamy kompletny podglad, 360 stopni. Nie zaszkodzi, jak pana troche polaskocze? Wsunal Nice pod koszule jakis maly, plaski metalowy krazek na rzepie. -To magnetofon. Na wypadek, gdyby rozmowa byla w pomieszczeniu ekranujacym i my bysmy jej nie slyszeli. Niech pan wlozy okularki i nie zdejmuje ich. Podal Fandorinowi okulary przeciwsloneczne. -W prawym zauszniku ma pan telefonik. -Po co? -Zeby slyszec instrukcje przez cala droge. -I ostrzezenia, ze trzeba dac noge - dodal do rymu Murzilka. Siwucha sarknal: -Tarapunka i Sztepsel. Ilf i Pietrow. Nika nie mial pojecia, kim sa dwaj pierwsi, ale dwoch pozostalych satyrykow z epoki stalinowskiej mlodzi ludzie, jego zdaniem, niczym nie przypominali. Przypominali mu raczej Jeevesa i Woostera. Zreszta kazdego, tylko nie strozow prawa. Jak powinien wygladac normalny policjant? Powinien byc tepawy, uczciwy, no i solidny jak mur. Najwazniejsze, zeby swoim wygladem budzil u ludzi zaufanie, zgodnie ze sloganem: "Sluzyc i chronic". A tych dwoch na czolach mialo napisane: "Nabrac i obrabowac". Nie, mlodzi pracownicy osrodka kryminalno-analitycznego zdecydowanie sie Nicholasowi nie podobali. -Chyba wiem, dlaczego Igor pana szuka - rzekl Siwucha. - On tez jest wysokiego mniemania o panskich zdolnosciach. Sam mi to mowil, kiedy rozkminil pan pierwszy rebus. Chce sie poradzic, co do tego nie ma watpliwosci. Ale niewazne, czego ten idiota chce. Najwazniejsze, zeby pan sie z nim spotkal. Fandorin chrzaknal. -Nawet gdyby chcial mnie zabic? -Gdyby chcial, to juz by pana zabil. - Arkadij Siergiejewicz wzruszyl ramionami. - Zreszta po co mialby dzwonic? Zeby pana sploszyc? No, oby sie nie mylil. -Co mam teraz robic? Murzilka podrapal sie w nasade nosa. -Co by pan teraz robil, gdyby nie ta zagwozdka? Nika spojrzal na zegarek i powiedzial: -Pojechalbym odebrac corke z kolka teatralnego. Ma dzisiaj probe generalna. -To niech pan jedzie. Niech pan zyje wedlug codziennego rozkladu. -A jesli on mnie dopadnie, kiedy bede jechal z dzieckiem? Nie zaryzykuje zycia corki! Fantomas objal go ramieniem. -Sir, a na co mu panska corka? To po pierwsze. Po drugie, obaj z Murzikiem bedziemy siedzieli panu na ogonie. A po trzecie: to co, ma pan teraz zamiar wejsc pod lozko i nie wylazic stamtad? Przeciez nie wiemy, kiedy i jak on do pana trafi. Najprawdopodobniej po prostu zadzwoni na komorke. Fantomas mial racje. * * * Telefon zadzwonil, kiedy Nicholas wiozl Gele do domu.Chwile przedtem corka, ktora nic nie chciala mowic o probie i przez cala droge z wytezeniem myslala o czyms, nagle sie odezwala: -Tato, chcialam cie spytac o jedno bardzo, bardzo wazne pytanie. On tez nie mial ochoty na rozmowy. Milczal, czesto popatrywal w lusterko. Nie zauwazyl nic szczegolnego. Zielony passat wilkolakow to migal z tylu, w potoku samochodow, to znikal i znowu sie pojawial. -Nie mowi sie: "Spytac o pytanie" - poprawil ja Nika. - Mowi sie: "Zadac pytanie". -Tato, chcialam ci zadac bardzo wazne pytanie. Czy to prawda, ze na swiecie zyjemy nie jeden raz, tylko wiele, wiele razy? Bo ktos mi tak powiedzial*. Ze te wszystkie zycia sa podobne do siebie jak dwie krople wody. I dzieje sie w nich ciagle to samo. Czlowiek tez zachowuje sie jednakowo, bo tak jest skonstruowany. Ale jesli ktos nagle postapi nie tak, jak w poprzednich zyciach, tylko inaczej, to cala reszta zycia tez sie zmieni. Co o tym myslisz?Spytala i - znieruchomiala. Znaczy, ze dla niej jest to rzeczywiscie wazne. Nika zrobil wysilek, zeby sie skupic. -Nigdy o takiej teorii nie slyszalem. Czyzby wszystko, co sie z nami dzieje, juz bylo? -Cos ty? - zdziwila sie Gela. Z dobrymi manierami jednak byla na bakier, no coz - wychowanie mamy. - Czy nigdy nie miales takiego wrazenia, ze to juz bylo wczesniej, na pewno bylo. Wszyscy czegos takiego doswiadczaja. -Mowisz o dejr vu? -Co? -To niegrzecznie pytac: "Co?". Trzeba powiedziec... Wtedy wlasnie zadzwonila komorka. Okulary od razu zareagowaly - w prawym zauszniku zapiszczal glos Fantomasa: -O dejr vu potem sobie pogadacie. Spokojnie bierzemy sluchawke. W prawa reke, zebysmy tez mogli slyszec. -Co to za pisk? - Gela zaczela krecic glowa. - Tato, wezmiesz sluchawke? -Halo - nie swoim glosem powiedzial Fandorin. -Mowi Igor. Musimy sie spotkac. -Dobrze... -Teraz odwiezie pan corke do domu... - (Sledzi mnie! - Nike zaklulo w piersi) -...a potem - placyk zabaw dla dzieci, na bulwarze Pokrowskim. Wie pan, gdzie to jest? -Wiem. -Za pol godziny. I tyle, koniec rozmowy. -Slyszelismy, slyszelismy - poinformowal go zausznik. -Tato, znowu piszczy. To co, ten ktos mial racje? -Co? W skroniach tak mu lomotalo, ze prawie nic nie slyszal. -Sam przeciez mowiles, ze to nieladnie pytac: "Co?". Mial racje czy nie? -Tak. Za pol godziny... Dlaczego tak szybko? Moze po prostu nie isc? To nie moje sprawy, na cholere mi to potrzebne! - miotaly sie w glowie urywki mysli. -Tak wlasnie myslalam! - z ulga zawolala corka. - To znaczy, ze smierci nie ma sie co bac. Jesli w zyciu cos sie nie ulozylo, to mozna na tym postawic krzyzyk, zaczac wszystko od nowa i za nastepnym razem zrobic inaczej. Fantomas tak sie poderwal, ze omal nie wjechal w tyl jadacego przed nim samochodu. -Co ty pleciesz?! Zaraz, zle mnie zrozumialas. Jak wroce wieczorem, wszystko dokladnie omowimy. Przypomnial sobie, ze Altyn kazala mu sprawdzic, czy dziewczynka porzadnie zjadla kolacje. Nie, nie zdazy. Marnego ma Gela ojca. A wkrotce moze nie bedzie miala zadnego. * * * Pol godziny pozniej wlokl sie wzdluz bulwaru Pokrowskiego, calkowicie zapchanego samochodami. Wieczorny szczyt jeszcze sie nie skonczyl.-Teraz w parku jest pusto, on o tym wie - piszczal zausznik. - To znaczy, ze blisko do niego nie podejdziemy. Panskie zadanie to podprowadzic go jak najblizej ogrodzenia. Co gostek panu powie, to juz malo wazne. Najwazniejsze, zeby znalazl sie w zasiegu. -W zasiegu?! Mowili panowie, ze nie chcecie go zabijac! -Fantik, ten czlowiek ma nas za kryminalistow. Czujesz sie obrazony? Ja tez. Nikolaju Aleksandrowiczu, zlotko nasze, przeciez gdybysmy chcieli kropnac Igorka, to dalibysmy rade i ze stu metrow. Ale on nam jest potrzebny zywy. Ustrzelimy go strzykawka. Tak jak on Marfe Sacher. -Co? Jaka strzykawka? -Ta piekna pani miala na piersi slad po zastrzyku. Usypiajacym. My Igorka tez ulozymy do snu. Ale w tym celu musi znalezc sie w pietnastometrowym zasiegu strzalu. Jasne? Do plotu niech go pan prowadzi, do plotu... Dobra, jestesmy na miejscu. Niech pan parkuje i, jak to mowia, niech Allach ma pana w opiece. Tym razem Nika nie zobaczyl w lusterku zielonego passata, chociaz bardzo sie rozgladal. Zatrzymal sie przy wejsciu. Przeprowadzil maly autotrening: przypomnial sobie, jak Altyn patrzyla na pianiste, zeby nie bylo mu specjalnie zal rozstawac sie z zyciem. Jesli bedzie trzeba. Za ogrodzenie otaczajace spokojny park dla dzieci wchodzil niczym do klatki z drapieznikami. Rozejrzal sie na wszystkie strony. Igora nigdzie nie zobaczyl. W niewielkim parku, widocznym z kazdego miejsca na wylot, prawie nikogo nie bylo. Maluchy zabrano do domu na kolacje i dobranocke. Pijacy jeszcze sie nie pozlazili. Kolo placyku zabaw dla dzieci nie bylo zywej duszy, w plataninie drozek rollerdromu zawziecie ganial sie na deskorolce samotny chlopczyk w czerwonej bandanie, a na boisku do koszykowki, przylegajacym do ogrodzenia, kozlowala pilka dziewczynka w dresie, tez bez zadnego towarzystwa. Gdzies tu musi byc, obserwuje mnie z jakiegos ustronnego zakatka, powiedzial Fandorin. Tym lepiej. Moge usiasc na lawce blisko ogrodzenia. Ale gdzie sie podzialy wilkolaki? Passat w ogole sie nie pojawil. Od chwili, kiedy Nika tu przyjechal, za plotem nie zaparkowal ani jeden samochod. No, gdzie sa ci klauni? Glupi i Glupszy - tak nalezaloby ich nazwac. Przez pare minut Nicholas siedzial wzglednie spokojnie, tylko obracal glowa. Pobliskim bulwarem jezdzily samochody, ale zaden sie nie zatrzymal. Chlopak z hukiem nawrocil na swojej desce. Na boisku pomaranczowa pilka wpadla do kosza. Dziewczynka podskoczyla i zwyciesko machnela reka. Spod czapeczki wystawal i majtal sie dlugi, zlocisty konski ogon. A jesli on ma mnie teraz na celowniku optycznym? - przyszlo nagle Nicholasowi do glowy. W tejze sekundzie rozlegl sie ogluszajacy strzal; tak w kazdym razie wydalo sie Fandorinowi. Chociaz nie, jak na wystrzal, huk byl zbyt potezny. Z tylu nadleciala goraca, sprezysta fala powietrza. Nicholasowi zatkalo uszy. Obrocil sie i zobaczyl, ze to wybuchla stara, zakurzona toyota, zaparkowana po drugiej stronie ogrodzenia. Spod maski walil czarny dym, wylanialy sie jezyki plomieni. Karoseria przekrzywila sie. Wewnatrz siedzialo dwoch ludzi. Zdaje sie, ze przezyli wybuch - Nika zobaczyl, jak sie miotaja, usilujac otworzyc drzwi. Jeden wybil lokciem szybe, wysunal glowe. Glowa byla lysa, lsniaca. W uchu cos blysnelo. Fantomas! Nicholas nie spostrzegl nawet, ze juz nie siedzi, tylko stoi. Chcial rzucic sie na pomoc, ale z tylu ktos podbiegl, zlapal go za reke i pociagnal za soba. To chlopak z rollerdromu! Glowa siegal Nicholasowi do piersi. -Szybko! Szybko! Podniosl glowe. Niemloda, pomarszczona twarz dziwacznie wygladala pod bandana. I te straszne, nieruchome oczy! -Niech pan predzej rusza nogami! - ponaglil Igor magistra. Palce mial jak kleszcze. Niechby kto sprobowal nie biec! -Pan wysadzil samochod! - krzyknal Fandorin. - Pan ich zabil! -Nie. Bo powiedziano w Pismie: "Nie zabijaj". Nicholas w biegu obejrzal sie i zobaczyl, ze ten straszny czlowiek nie klamie. Fantomas juz wygramolil sie na chodnik i teraz wyciagal z plonacego auta Murzilke, ktory rozpaczliwie potrzasal dymiacymi wlosami. Szarpniecie - i Nika obrocil sie w miejscu. To Igor zdarl z niego kurtke. Odrzucil ja na bok. Sciagnal mu z nosa przeciwsloneczne okulary. -Co pan robi?! -Magnetofon pan masz? Dobra, to potem! Koszmarny Azazello znow zlapal Fandorina za nadgarstek i zaczal biec jeszcze szybciej. Wyrzucal tez z siebie urywane zdania: -Bez pana nic nie zrozumiem... W glowie mi sie kreci. Niech pan pomoze, pan ma leb. -Dokad mnie pan ciagnie? -W boczna ulice. Mam bryke. Trzeba jechac do kliniki. -Po co? Igor zatrzymal sie kolo boiska, do furtki na tylach parku zostalo ledwie kilka metrow. -Trzeba go jakos... On jest niebezpieczny, strasznie! - Dopiero teraz stalo sie widoczne, ze zbiegly ochroniarz jest blady i bardzo przejety. - Dziesiec lat, nawet dluzej!... A jemu nie ma co, w zyciu nie uwierzy... Najgorsze, ze jest tam sam, nikt go nie pilnuje... Nicholas nic nie zrozumial. -Jaki "on"? Igor ze zloscia popatrzyl na niego z dolu. Potem czarne, szalone oczy skupily sie na jakims punkcie za plecami Fandorina i zaczely sie rozszerzac. Nicholas chcial sie odwrocic... zeby popatrzec, co tak zdziwilo Igora. Ale ochroniarz nagle przechylil sie na bok. Nika odruchowo podtrzymal male, nadspodziewanie ciezkie cialo. Posrodku kieszeni na piersi Igora poblyskiwal metalowy punkt. Nie, to nie punkt, to igla! Jednak trafili go strzykawka! Fandorin rozluznil rece, i cialo grzmotnelo o ziemie. Dwaj kolezkowie biegli sciezka, wymachujac rekami. Murzilka, zdaje sie, mial nadpalona koafiure - lewa polowa glowy byla wyraznie mniejsza niz prawa. -Pan go zalatwil? - krzyknal Fantomas. - Samego Igorka? No, no, a niech pana... Szef mowil, ze z pana niezly gosciu, ale nie wierzylismy. Murzilka przysiadl w kucki, obmacal Igorkowi puls. -Ej, Fantik, on jest... tego... Gotow... Popatrz no! - Wskazal palcem igle. -Dlaczego udajecie glupich? - oburzyl sie Nika. - To wyscie go zalatwili! Oszukaliscie mnie! A teraz chcecie to zwalic... Alez z niego idiota! Jak mozna bylo tak sie dac nabrac! Cofnal sie, odwrocil i pobiegl wzdluz boiska - tak zwawo jak w czasach, kiedy sam grywal w kosza. -Dokad? Stoj pan! - rozleglo sie z tylu. Aha, jeszcze czego! 14. Falszywa moneta Mijal garaze, minal dom, minal zaparkowany mikrobus z czerwonym krzyzem na masce.Dlugie nogi niosly przestraszonego magistra historii z taka predkoscia, ze zaden Fantomas ani Murzilka nie mogli go dopedzic. Predko! Na zaulek Chochlowski, potem na Maly Iwanowski, i do domu, do domu! Nicholas gwaltownie sie zatrzymal. Do domu? Do domu nie mozna. W zadnym wypadku! A dokad mozna? Scisnal palcami skronie, jakby chcial spowolnic tetno. Myslec, myslec! Te okolice byly mu dobrze znane. Chitrowka! Fandorin znal tu kazdy kat. Skrecil do bramy, ktora malo zmienila sie od czasow, kiedy Erast Pietrowicz polowal na tutejszych lotrzykow. Usiadl na lawce, odetchnal. Spokojnie i po kolei. Kto strzelil do Igora zatruta igla? Wesole wilkolaki? Alez nie mogli tego zrobic! Biegli aleja, o piecdziesiat metrow dalej. W dodatku igielka trafila Igora w piers, to znaczy, ze przyleciala z przeciwnej strony, zza plecow Nicholasa. Co zobaczyl zbiegly ochroniarz w ostatniej sekundzie zycia? Dlaczego na jego twarzy pojawil sie wyraz przestrachu i zdziwienia? Z tylu nie bylo nikogo, Nika zauwazylby go, kiedy biegl wzdluz boiska do koszykowki. A tam nikogo nie bylo! To znaczy, wczesniej skakala tam dziewczynka ze zlocistym konskim ogonem, ale kiedy Nicholas uciekal przed wilkolakami, plac byl pusty, tylko pilka poniewierala sie tam jak porzucona pomarancza. Moze dziewczynka wystraszyla sie i uciekla? W takim razie powinna byla wystraszyc sie wczesniej, po wybuchu samochodu. Ale kiedy Nika biegl za Igorem sciezka, na boisku slychac bylo odglos odbijania pilki - teraz przypomnial sobie wyraznie. Czy to nie dziwne? Sto metrow dalej pali sie samochod, a dziewczynka gra sobie jak gdyby nigdy nic. Wniosek sam sie nasuwal. Igora zabila dziewczynka ze zlocistym ogonem. Kim jest, skad sie wziela? Informatorka wilkolakow? Czy tez pracuje dla Siwuchy? Tak czy owak, wersja o ochroniarzu maniaku jest juz nieaktualna. "Bo powiedziano w Pismie: nie zabijaj". Igor wypowiedzial to z glebokim przekonaniem. No i rzeczywiscie, umiescil ladunek tak, zeby nie zabic siedzacych w samochodzie. Nie, wyglada na to, ze wrogow Siwuchy zabijal kto inny. Igor wygladal na bardzo zdenerwowanego i przerazonego. Co on mowil o tej klinice? Ktos tam jest niebezpieczny, ktos tam w zyciu nie uwierzy. Stop, przeciez mamy magnetofon. Nicholas wyjal plaskie pudeleczko, piec minut sie z nim mocowal, dopoki nie polapal sie co do przyciskow. W koncu mu sie udalo. Magnetofon nie mial wzmacniacza, trzeba bylo przycisnac go mocno do ucha. -Co pan robi?! Zaklocenia dzwieku. -Magnetofon pan masz? Dobra, to potem! Znowu trzaski. -Bez pana nic nie zrozumiem... W glowie mi sie kreci. Niech pan pomoze, pan ma leb. -Dokad mnie pan ciagnie? -W boczna ulice. Mam bryke. Trzeba jechac do kliniki. -Po co? -Trzeba go jakos... On jest niebezpieczny, strasznie!... Dziesiec lat, nawet dluzej!... A jemu nie ma co, w zyciu nie uwierzy... Najgorsze, ze jest tam sam, nikt go nie pilnuje... -Jaki "on"? Koniec, potem zdlawiony jek, trzaski, glos nadbiegajacego Fantomasa. Nicholas przesluchal nagranie jeszcze raz, zapisujac kazde slowo w notesie. Co zatem zdazyl powiedziec Igor? Ze trzeba pilnie jechac do kliniki. To jasne. Metnie zaczyna byc pozniej; wiaze sie to glownie z odmienianym przez przypadki zaimkiem "on". Rozbijmy niezrozumialy tekst na poszczegolne elementy. "Trzeba go jakos...". Co - uprzedzic? Powstrzymac? Uratowac? Z pewnoscia to drugie. Dlatego, ze potem nastepuje stwierdzenie: "On jest niebezpieczny, strasznie". Dziesiec lat - to prawdopodobnie o morderstwach. Dobrze, powiedzmy. Ale jak ten straszny i niebezpieczny "on", ktorego trzeba powstrzymac, ma sie do "niego", tego, kto w zyciu nie uwierzy? A tu mamy jeszcze jednego "niego", ktorego nikt nie pilnuje. Chwileczke. Sam, przez nikogo niepilnowany i w dodatku w klinice - to z pewnoscia dotyczy Olega. Oleg nie moze byc niebezpieczny i straszny, tym bardziej miec dziesiecioletniego zbrodniczego stazu. To znaczy, ze pierwszy "on" i trzeci "on" to dwaj rozni ludzie. W takim razie moze i drugi "on", ktory w zyciu nie uwierzy, jest kims jeszcze innym. Pewnie Igor mial tu na mysli swego szefa. Nicholas potrzasnal glowa. Jeszcze raz. 1. Jest "on", ktory jest niebezpieczny. To ktos nieznany. 2. Jest "on", ktory nie uwierzy. To przypuszczalnie Siwucha. 3. Jest "on", ktory jest sam i nikt go nie pilnuje. To z pewnoscia Oleg. 4. W koncu wszystkie te postacie sa w jakis sposob zwiazane z klinika, gdzie Igor zamierzal czym predzej zawiezc mistrza madrych rad. Igora nie zabil natomiast zaden "on". Zabila ona. Dziewczatko ze zlocistym konskim ogonem, w dresie. Nie pasuje. Nicholas wstal i zafrasowany zaczal chodzic po zakurzonym podworzu. Kolo smietnika spal z rozlozonymi rekami znajomy bezdomny, Kola. Za kazdym razem, kiedy Nika spotykal tego opuchnietego, zapitego faceta w ktoryms z okolicznych zaulkow, powtarzal sie ten sam rytual. Kola ochryplym glosem mowil: "Jeszcze zyje. Czego i panu zycze" - po czym nalezalo mu dac dziesiatke. Jesli dziesiatki w portfelu nie bylo, Nicholas mowil: "Nastepnym razem". I przy kolejnym spotkaniu wreczal mu dwudziestke. Trzeba oddac Koli sprawiedliwosc: nigdy nie podchodzil dwa razy dziennie i nie wyczekiwal na Fandorina w bramie. Byl to moze czlowiek przegrany, ale z zasadami. Konwencja to konwencja. Chociaz Kola chwilowo nie mial kontaktu z rzeczywistoscia, Nika siegnal do portfela, zeby zostawic lezacemu dyche. Przeciez jak sie zbudzi, bedzie musial leczyc kaca. Dziesiatki nie bylo. Trzeba bedzie dac monetami. Fandorin przysiadl w kucki i wysypal zawartosc przegrodki na monety do czapki Koli. Wypadla piatka, dwojka, jakies kopiejki i - niech to diabli! - falszywy dublon hiszpanski. Ferdynand Aragonski i Izabela Kastylijska lezeli w brudnej czapce spokojnie i godnie, jak gdyby w urnie. A i sam bezdomny, pograzony w spokojnym alkoholowym snie, byl chyba podobny do spiacego wiecznym snem monarchy. Fandorin krzywo sie usmiechnal, podniosl falszywa monete i nagle drgnal. On i ona! Pozycja trupa. Doktor Sitz-Korowin na podlodze w swoim gabinecie i jego sekretarka Karina! On jest zwiazany z Siwucha, Olegiem i Igorem od dziesieciu lat. Ona jest zreczna, silna, zwinna! Joga, karate i tak dalej! A przede wszystkim - klinika! Igor powiedzial: "Trzeba jechac do kliniki". To znaczy, ze Siwucha nie ma z tym nic wspolnego - przeciez go w klinice nie ma. A doktor i jego wierna pomocnica... * * * -...akurat jest w klinice. Za tym wszystkim stoi Korowin, nie ma watpliwosci. Oleg chcial mnie przed czyms ostrzec, napomykal, ze doktor to zlowieszcza figura. Ale nie przywiazywalem do tego wagi. Oczywiscie, wiele spraw jest jeszcze niejasnych, ja moge tylko stawiac hipotezy. Przypuszczam, ze przez te wszystkie lata Siwucha finansowal centrum medyczne nie tylko ze wzgledu na syna. Oleg mowil, ze lekarz naczelny "faszeruje mozgi". Co chlopiec chcial przez to powiedziec? Czy aby Korowin nie podporzadkowal sobie sponsora, nie nafaszerowal mu mozgu? Czyz sugestywna idea cudownej Sily, ktora rzekomo chroni Siwuche przed wszystkimi wrogami, nie traci odchyleniem od psychicznej normy? Mark Donatowicz to niewatpliwie wybitny uczony, a przy tym nietuzinkowy czlowiek. Z cala pewnoscia moze dysponowac jakimis specjalnymi technikami neurofizjologicznymi.-No jasne - podchwycila Wala, uwaznie sluchajaca szefa. - Czytalam w dziecinstwie taka ksiazke. Nazywala sie Wladca swiata. Tam jeden gosciu tez nauczyl sie wszystkim faszerowac mozgi. Czlowiek musial robic wszystko, co tamten chcial. Czytalas, Sasza? Sasza pokrecila glowa. Obie dziewczyny siedzialy na dywanie, bo w domu Wali nie bylo normalnych mebli, tylko pufy, materace, olbrzymie nieforemne poduchy, stoly na cienkich nozkach. Sam Fandorin przysiadl na parapecie, skad roztaczal sie widok na rzeke Moskwe i spiczasty stalinowski drapacz chmur. Bylo to mieszkanie jednopokojowe, tak zwane studio, ale kosztowalo z pewnoscia kilka razy drozej niz czteropokojowe Nicholasa; nawet wzory na tapetach nie byly zwykle, tylko konceptualne. -To przeciez doktor - powiedziala Sasza. - Wyleczyl tate - Ojej, czy pani moze ma na mysli... Zaslonila usta dlonia i zbladla. -No jasne - powtorzyla Wala. - Tak jak wyleczyl, tak samo... - Przesunela reka po gardle. - Krotko mowiac, szefie, mamy pare pytan do pana doktora. -I do jego sekretarki. - Fandorin skinal glowa. - Oczywiscie, jest na tyle mloda, ze nie mogla zabic tego bandyty, Szyki. Ale Korowin mogl miec wowczas innych pomocnikow czy tez pomocnice. Ten czlowiek potrafi przywiazywac ludzi do siebie. Pamietacie, jak Karina sznurowala mu buty? -Chce pan, to tez bede panu sznurowala buty - mruknela Wala. - Niech pan tylko gwizdnie. Nika poczerwienial. -Ona tak sobie zartuje - wyjasnil Saszy. - Nie zwracaj na to uwagi. Ale dziewczynka nie usmiechnela sie. Przeciwnie, westchnela ciezko. -Wala mowi prawde. Jesli sie kogos bardzo kocha, to mozna dla niego zrobic wiele zlych rzeczy. Wiadomo, ze to grzech, ale coz? -"Kocha - nie kocha" - co to ma do rzeczy? Zombifikowal Karinke, to na bank - odciela sie nieromantyczna Wala. - Cos jej tam wstrzykuje. Albo koduje pod deklem. Widzialam cos takiego na filmie. To co robimy, szefie? Warto by tym faszerowaczem potrzasnac, jak pan mysli? -Tak, musi nam odpowiedziec na co najmniej kilka pytan. - Fandorin sam juz doszedl do tego wniosku. - Tylko poradzimy sobie bez Arkadija Siergiejewicza. Jego rola w tej calej historii nie jest zbyt jasna. -Kiedy? - rzeczowo spytala asystentka. -Teraz, zaraz. Po pierwsze, nie ma co zwlekac, to dla nas niebezpieczne. Mnie juz z pewnoscia szukaja. Domyslic sie, ze jestem u ciebie, nie jest trudno. Znalezc twoj adres - tym bardziej. -A po drugie? -A po drugie, juz dzwonilem do kliniki. Powiedziano mi, ze Mark Donatowicz dzisiaj do pozna bedzie w pracy. Szykuje wystapienie na jakas konferencje. Igor z pewnoscia o tym wiedzial. Dlatego wlasnie chcial mnie wiezc do Centrum. -Super. Zwalimy mu sie tam bez zaproszenia. - Walentina usmiechnela sie zlosliwie. - Jesli Karinka jest na miejscu, biore ja na siebie. Porozmawiam z nia jak dziewczyna z dziewczyna, kiedy pan bedzie sie rozliczal z doktorem. Ten minyts and aj em redy. Zerwala sie i zniknela w garderobie, gdzie od razu zaczely trzaskac jakies pudla, drzwiczki, lomotac wieszaki. Wala szykowala sie do wieczornej ekspedycji. -Moze lepiej nie? - cicho powiedziala Sasza. - Jesli doktor jest taki niebezpieczny, to kto wie, co sie moze zdarzyc. -Jesli nie zadamy uprzedzajacego ciosu, bedzie jeszcze bardziej niebezpieczny. - Nika meznie wysunal dolna szczeke, chociaz, coz tu ukrywac, nie podzielal zapalu bojowego Wali. -To wszystko przeze mnie... - Sasza gwaltownie wstala. W jej oczach blyszczaly lzy. - To ja pana wciagnelam... Mogl pan tyle razy powiedziec mi: koniec, wystarczy, dalej radz sobie sama. Ale pan mnie nie zostawil. A teraz tak wyszlo... Jest pan dla mnie... A ja... Zaslonila twarz rekami i rozplakala sie. -No, dobrze, dobrze... Sam bylem ciekaw... Rekopis Dostojewskiego... Pierscien Porfirija Pietrowicza... Przeciez nie mialem pojecia, ze to wszystko tak sie skonczy. Nicholas objal ja ostroznie, poglaskal po plecach. Pod cienkim tiszertem sterczaly ostre lopatki, a jemu gwaltownie serce sie scisnelo. -No nic, wszystko sie jakos ulozy. Nie placz. A Sasza juz nie plakala. Otworzyla usta i szeroko otwartymi oczami patrzyla gdzies poza ramie Fandorina. Bo tez bylo na co patrzec. Zza drzwi garderoby wlasnie wyszla Walentina. Miala na sobie czarny ubior japonskich ninja. Na glowie scisle dopasowany kaptur z wycieciem na oczy. Z tylu plecaczek, tez czarny. Na nogach miekkie pantofle - cichostepy. * * * Kiedy byli w mieszkaniu, Walentina wygladala, prawde mowiac, idiotycznie. Gdy jednak wyszli na ciemne podworze, w czarnym japonskim stroju stala sie prawie niewidzialna.W zwiazku z tym doszlo nawet po drodze do drobnego incydentu. Ledwie wyjechali za dom, zadzwonil, a raczej zagral (Preludium choralowe) telefon Fandorina. Wyswietlil sie numer Siwuchy, dlatego Nicholas nie wcisnal guzika. Po minucie komorka Wali wyczadzila porywajacy Rock around the clock. Wyswietlil sie ten sam numer. Telefon pomeczyl dziarskimi rytmami nieskorych do relaksu sluchaczy, po czym umilkl, i prawie od razu w kieszeni Saszy zapiszczala piosenka krokodyla Gieny. Znowu Siwucha. -Ze wszystkich stron atakuje, skurwiel. - Walentina zabebnila palcami po kierownicy (jechali alfa romeo). - Szefie, kij go wie, jakie maja techniczne mozliwosci. Zeby nas nie namierzyli. Lepiej wyrzucmy komory w cholere. Wyrzucila przez okno swoj drogi telefon, a potem tani Fandorina. Chciala zabrac komorke takze Saszy, ale ta nie pozwolila. -Nie, po prostu go wylacze. -Nie ma co sknerzyc. Podobno teraz wylaczony moga tez namierzyc. -Prosze! Jest calkiem nowy! Tato mi go kupil! W ferworze dyskusji zdarzyl sie wlasnie wyzej wspomniany incydent. Z tylu zawyla syrena i wynurzyl sie samochod drogowki. Glos z megafonu wymienil numer pojazdu Wali i polecil kierowcy sie zatrzymac. Walentina zaklela i zahamowala przy chodniku. Milicjant jednak nie wiadomo czemu podszedl nie do niej, tylko do Nicholasa. Przedstawil sie i spytal: -A czemu to z panskiego samochodu wyfruwaja telefony komorkowe? Dokumenciki prosze. -Dlaczego moje? - zdziwil sie Nika. -Oryginalne. - Gliniarz nachylil sie. - Niech no pan chuchnie... Hm, nic nie czuc. Na igle czy jak? Fandorin zaczal sie zloscic: -Co sie pan do mnie przyczepil? Dlaczego mam na pana chuchac i pokazywac panu dokumenty? -Oryginalne - powtorzyl milicjant. - Pietnascie lat pracuje, rozne rzeczy widzialem, ale czegos takiego... Naprawde oryginalne. - Calym soba zademonstrowal, jak bardzo jest cierpliwy, po czym rzekl: - Wyjasniam: obywatel siedzacy za kierownica jest uczestnikiem ruchu drogowego, obowiazanym wykonywac polecenia pracownika sluzby drogowo-patrolowej, zgodnie z artykulem... -Za jaka znowu kierownica?! -Sadzac po tym, ze siedzi pan po prawej - wzdychajac, odparl dziwny drogowiec - za kierownica z prawej strony. Ma pan japonski woz? Wreszcie raczyl zajrzec do srodka, a wtedy zobaczyl, ze przed Fandorinem nie ma zadnej kierownicy. Szczeka mu opadla. Teraz dopiero bylo jasne: inspektor nie zauwazyl Wali i byl przekonany, ze Nicholas siedzi z przodu sam. -Spokojnie, prosze pana. Jestem tutaj - odezwala sie Walentina, bardzo zadowolona z efektu. - Nienawidze komorek, wiec je wyrzucilam. Mam pan jeszcze jakies pytania? Przez dobre pol minuty oslupialy milicjant przygladal sie dziwacznej postaci w czerni. Wlasciwie widoczny byla tylko pasek bialej skory na wysokosci oczu, z ktorych jedno bezczelnie zamrugalo. -Jedziemy do kliniki. Fizjologii mozgu - cieniutkim glosem powiedziala siedzaca z tylu Sasza. -Rozumiem. Moga panstwo kontynuowac jazde. Inspektor wyprostowal sie, przetarl reka oczy i potrzasnal glowa. Wala kontynuowala jazde. * * * -A wiec tak - z falszywym animuszem rzekl Fandorin do dziewczynki, kiedy samochod zatrzymal sie na ciemnej ulicy, o sto metrow od kliniki. - Niech pani tu siedzi i niczego sie nie obawia. Mysle, ze niedlugo bedziemy z powrotem. Lepiej, zeby sie pani pochylila. Czlowiek siedzacy w aucie z wylaczonymi swiatlami wyglada podejrzanie.Sasza pozegnala go bez slowa, robiac tylko znak krzyza. W myslach uczynil to samo - nigdy nie zaszkodzi. -No, dosyc tego, juz czas! - ponaglila Walentina, palajac checia dzialania. - Szefie, za mna! Tak jak podczas "manewru skrzydlowego" na Rublowce, byla teraz w swoim zywiole. Wyskoczyla z samochodu i stala sie prawie niewidzialna. -Przelezie pan przez plot? Wspiela sie zgrabnie, bezszelestnie zeskoczyla z drugiej strony i przecisnela splecione dlonie przez zelazne prety, zeby Fandorin mial na czym oprzec stope. Nicholas rowniez przelazl przez ogrodzenie, tyle ze mniej zgrabnie. Obejrzal sie za siebie. W samochodzie bylo ciemno. Dziewuszka sie schowala. Brawo! -Z glowy - szepnela Wala. Jej cien pomknal zwawo aleja i przypadl do muru glownego budynku. Nika staral sie wiernie nasladowac Wale. Jakos nie znalazl czasu, by sprawic sobie ubior ninja. Byl ubrany zwyczajnie: marynarka, spodnie, mokasyny. Tylko biala koszule, zeby nie wyrozniala sie w ciemnosciach, zastapil jednym z tiszertow Wali - czarnym, z pesymistycznym napisem "Life sucks". Skrecili za rog budynku. W glebi obszaru oswietlonego przez ksiezyc szarzal hangar, w ktorym znajdowala sie "sala" Olega. "Sam, nikt go nie pilnuje" - przypomnial sobie Nicholas. Moze mimo wszystko nalezalo uprzedzic Siwuche? Co bedzie, jesli chlopcu grozi niebezpieczenstwo? Nie szkodzi, zaraz wszystko sie wyjasni. -Raz, dwa, trzy, cztery... - Wala liczyla okna, zeby ustalic, gdzie jest gabinet lekarza naczelnego. - O, tam. I swiatlo sie pali. -Ale jak dostaniemy sie na drugie pietro? -Spokojnie, szefie. Dla wojownikow nocy nie ma zadnych przeszkod. Pomocnica zatrzymala sie pod drabina przeciwpozarowa, zaczynajaca sie na poziomie pierwszego pietra, i wyciagnela z plecaka motek linki z hakiem na koncu. Rozwinela go, rzucila i zaczepila juz za pierwsza proba. Podciagnela sie i usiadla na szczeblu drabiny. Spuscila na dol metalowa, rozkladana czesc. Nicholasowi pozostalo niby tylko przebierac rekami i nogami, ale okazalo sie, ze nie tak latwo wchodzi sie po drabince przeciwpozarowej. Ta skrzypiala, chybotala sie, a metrowej odleglosci, dzielacej koniec drabiny od balkonu magister w ogole nie pokonalby bez pomocy Wali. W koncu jakos przelazi przez porecz i odsapnal. No prosze, a sadzil, ze jest w niezlej formie fizycznej. Tymczasem Wala obmacywala rame ciemnego, zamknietego okna. -Szajse! Pakiet! Trzeba bedzie pozgrzytac... Z plecaczka wyjela skrzyneczke z narzedziami ze skrzyneczki zas - miniaturowa wiertarke. Wywiercila nia otwor w narozniku ramy. Wstawila tam jakis sztyft, przekrecila - i okno z lekkim skrzypnieciem sie otworzylo. -Gdzies ty sie tego nauczyla? - szepnal Nicholas nie z przygana, ale z zachwytem. -Gabinet Sitza jest po prawej, trzy okna dalej - ocenila pomocnica, idac przez pokoj (chyba gabinet zabiegowy) do drzwi. - Teraz naprawde cichutko. Wyslizgneli sie na slabo oswietlony, calkiem pusty korytarz. Wala miala racje: zeby dostac sie do gabinetu ze znajoma tabliczka, trzeba bylo minac troje drzwi. Teraz, kiedy praktycznie byli juz u celu, serce Nicholasa zaczelo zachowywac sie niepoprawnie: tluc sie, bolec. Skok przez plot i wlazenie po drabinie przeciwpozarowej - wszystko to przypominalo zabawe, ale teraz przyjdzie miec do czynienia z zywym czlowiekiem. Bardzo mozliwe, ze z niebezpiecznym. A jeszcze gorzej, jesli Bogu ducha winnym. A nuz slawetna dedukcja Niki nie jest warta zlamanego grosza? Albo jesli okaze sie, ze Mark Donatowicz nie jest sprytnym zloczynca, ale tym, za kogo wszyscy go maja: szanowanym lekarzem, wybitnym specjalista, uzdrowicielem chorych dusz? -Wala, poczekaj - slabym glosem powiedzial Nika do nasluchujacej pod drzwiami asystentki, ta jednak juz nacisnela klamke. W pokoju sekretarki bylo jasno, ale pusto. Groznej Kariny, ktorej Nicholas obawial sie jeszcze bardziej niz Korowina, dzieki Bogu, nie bylo. Walentina przebiegla po miekkiej wykladzinie do nastepnych drzwi, prowadzacych bezposrednio do gabinetu. Nadstawila ucha. Sprobowala wejsc, ale drzwi byly zamkniete. "Tutaj jest, tutaj" - pokazala gestem. Co to za dzwieki? Z gabinetu dolatywala cicha, rytmiczna muzyka. Czyzby znowu uprawiali joge? -A jesli sekretarka tez tam jest? - szepnal Nicholas wprost do ucha Walentinie. - Szkoda, ze teraz nie robia juz dziurek od klucza, przez ktore mozna by zajrzec. Pomocnica podrapala sie w nos przez czarna maske. -To nie problem. Ze swego cudownego plecaczka wydobyla niezwykly sznur: na jednym koncu plastikowa rurka, na drugim plaski metalowy zatrzask z malym szklanym kolkiem posrodku. -Co to jest? -Obiektyw swiatlowodowy. Kupilam go pol roku temu, za spora kase. Pokazywalam panu, nie pamieta pan? Nie, Nicholas nie pamietal. Wala miala bzika na punkcie nowinek technicznych i wiecznie kupowala najrozmaitszy sprzet szpiegowski, ktory "mogl sie przydac w pracy", ale jakos ani razu do tej pory sie nie przydal. -To jest cos! - powiedziala z duma. - Niech pan patrzy, wsuwamy plaskim koncem w szpare pod drzwiami, ostroznie... i patrzymy przez wizjer. Poruszyla plastikowa rureczka w jedna, druga strone i nagle gwizdnela, w dodatku dosyc glosno, tak ze Nicholas dal jej szturchanca w bok. -Co robisz?! - syknal. - Uslyszy! Usta asystentki rozciagnely sie w ironicznym usmiechu. -Ehe. Uslyszy, akurat... Prosze, niech pan popatrzy. Podala Nice wizjer. Fandorin zobaczyl najpierw - wyraznie, z doskonala ostroga - sciane z licznymi zdjeciami. Aha, to na prawo od biurka. Znalazl biurko. Doktor za nim nie siedzial. Poszukal obiektywem tu i tam. -Bardziej na lewo i nizej - podpowiedziala Wala. Bardziej na lewo i nizej, o ile pamietal Nicholas, powinna znajdowac sie skorzana kanapa. Wlasnie tam zobaczyl lekarza naczelnego. Jego sekretarke takze - siedzaca na gorze. -To juz nie joga, tylko kamasutra - zachichotala Walentina. - Pisze referat, a jakze. Mamy szczescie. Idealny moment, zaskoczymy ich. Wrocila do wyjscia, zgasila swiatlo w poczekalni. Bo w gabinecie pali sie tylko jedna lampa biurowa, pomyslal Nika. Wedrzec sie z jasno oswietlonego pomieszczenia w polmrok jest niedobrze. O Boze, co teraz bedzie! -Moze jednak jakos inaczej... - zaczal nerwowo. Za pozno. Walentina rozpedzila sie, podskoczyla i poteznym kopnieciem wywazyla drzwi gabinetu - co jak co, ale to potrafila. Zakonczyla skok w pozycji kucznej, po czym znowu skoczyla i kantem dloni rabnela sekretarke Korowina w kark. Karateczka nawet nie zdazyla sie odwrocic. Jak marionetka, ktora zerwala sie z nitek, spadla z kanapy na podloge i lezala nieruchomo. -Szefie, teraz panski ruch. - Walentina odwrocila sie w strone drzwi, wiec Nicholas przekroczyl prog gabinetu. Chyba nawet blyskotliwemu Erastowi Pietrowiczowi nigdy nie udalo sie takie efektowne wejscie. Nagi Mark Donatowicz skulil sie na kanapie, w przerazeniu patrzac na zjawe w czerni. Kiedy zobaczyl Fandorina, zawolal z wyrazna ulga: -Och, to pan! A ja myslalem, ze ktorys z pacjentow. Mam tu dosyc rozrabiakow. Kto jest z panem? -Moja asystentka - rzekl Nicholas surowo. - Bo moje wejscie, jak sie zdaje, nie bardzo pana zdziwilo? Sitz-Korowin siegnal po ubranie. -Pan jest przeciez prywatnym detektywem czy cos w tym rodzaju? Rozumiem, wynajela pana moja zona*. Pan wykonal swoja robote, przylapal mnie, ze tak powiem, na miejscu zbrodni. Tylko po co bic Karinke? To juz, wybaczy pan, bandytyzm.-Zneutralizowalam ja, zeby sie na nas nie rzucila - wyjasnila Wala. - Albo nie strzelila zatruta strzala. Mark Donatowicz zamarl ze skarpetka w reku. -Jaka znowu strzala? Co pani bredzi? Karinka umie stac na glowie albo kochac sie w pozycji lotosu, jest mistrzem Moskwy w bezkontaktowym karate, ale zapewniam, ze to najlagodniejsza w swiecie istota, muchy by nie skrzywdzila. Jak pani nie wstyd! Nie wolno bez powodu stosowac przemocy! Odbiora pani licencje! -Dosyc udawania glupiego! - warknal wyprowadzony z rownowagi Nicholas. - Lepiej niech pan nam opowie o masonskim Bogu. I o kolektorze w Lubiszczach. Niech pan nie udaje zdziwionego, musial pan wiedziec, gdzie podziewaly sie trupy. Przeciez tej dziewuszki - wskazal glowa nieruchome cialo, lezace na podlodze - przed dziesieciu laty tu nie bylo. Byli jacys inni. Chlopcy, dziewczyny albo moze mezczyzni, ktorzy potrafia zabijac. Od czasow Afganistanu mamy w kraju pelno swietnie wyszkolonych mordercow z rozchwiana psychika, bardzo podatnych na sugestie. Pan ich wykorzystal, zeby podporzadkowac sobie Siwuche. Krecil pan tym "wolnym mularzem", jak chcial. Omotal go pan dokladnie: mamy tutaj i masonskie "cuda", i chorego syna. Co pan tu wyprawia z Olegiem? On jest rzeczywiscie taki chory, czy to wszystko panskie sztuczki? Nic pan nie mowi? Lekarz naczelny rzeczywiscie nic nie mowil. Z jednej strony, coz w tym dziwnego - byl zmieszany, przybity, oslupialy. Ale dlaczego spojrzenie doktora robilo sie coraz spokojniejsze, a ruchy coraz pewniejsze? Korowin zapial ostatni guzik koszuli, kucnal obok nagiej sekretarki i jak gdyby nigdy nic zbadal jej puls. To juz byla bezczelnosc. -Nie szkodzi, zaraz wyprowadze pana z rownowagi - zagrozil Fandorin. - Zadzwonie do Arkadija Siergiejewicza i wyjasnie mu, ze przy panu gral tylko role tresowanego niedzwiedzia. I z przyjemnoscia popatrze, jak bestia rozszarpie swego pogromce. Co do innych spraw, to nie wiem, ale studni z trupami panu na pewno nie wybaczy. Probowal pan zwalic wszystko na Igora, tak? A kiedy sie nie udalo, sprzatnal pan biedaka. Ale sie pan przeliczyl. Igor przed smiercia zdazyl mi powiedziec, ze winowajcy nalezy szukac wlasnie w klinice. Przyszla kryska na matyska, jasne? Mark Donatowicz przykryl Karine lekarskim kitlem. Wlozyl okulary. -Nie przyslala pana moja zona - to juz duzy plus. Z panskich slow wywnioskowalem, ze Igor zginal i ze w jakims kolektorze znaleziono zwloki. Pan zas z jakiegos powodu uznal, ze mam z tym zwiazek. Czy moglbym uslyszec wiecej szczegolow? Ze zjadliwym usmiechem Nicholas rzeki: -Prosze bardzo. W nieczynnym kolektorze, o ktorym pan oczywiscie nic nie wie, znaleziono ciala ludzi, ktorzy w roznych okresach staneli na zawadzie panskiemu sponsorowi. Arkadij Siergiejewicz jest zawsze pelen entuzjazmu, chociaz to nieglupi czlowiek. Wyobrazam sobie, jak pan musial smiac sie w duchu, kiedy chwalil sie swoja cudowna Sila. Opowiadal panu o "wolnomularzu"? O, z pewnoscia. Mysle, ze wlasnie to natchnelo pana do realizacji sprytnego zamyslu - wziecia funkcji masonskiego Boga na siebie. -Kiepska sprawa - westchnal Sitz - Korowin. - Pana Siwuche istotnie latwo zarazic entuzjazmem. Bardzo mozliwe zatem, ze uwierzy w panska wersje. Zwlaszcza ze i o wolnomularzu, i o cudach istotnie mi opowiadal. Przeciez znamy sie przeszlo dziesiec lat... Ale zanim pan do niego zadzwoni, prosze wysluchac mnie. Z dwoch powodow. Po pierwsze, prosze sobie wyobrazic, no, po prostu zalozyc, ze panska zgrabna hipoteza jest falszywa. Oczywiscie potrafie sterowac wola i postepowaniem ludzi, to nalezy do moich umiejetnosci zawodowych. Inaczej nie moglbym pomoc swoim pacjentom. Nie taje, ze przynosi mi to duza satysfakcje, co tez jest swego rodzaju patologia. Owszem, niekiedy wykorzystuje metody psychologiczne w celach osobistych - szczegolnie kiedy mam do czynienia z ladnymi kobietami. - Doktor wskazal lezaca bez czucia sekretarke. - Ale nie jestem potworem ani tym bardziej morderca. Wdzieracie sie tu panstwo podczas intymnego spotkania, bijecie Bogu ducha winna dziewczyne, wprawiacie mnie w niemal smiertelne przerazenie. Po czyms takim mozna zostac impotentem. A ja, prosze pana, i tak mam juz piecdziesiat osiem lat. Malo tego - coraz bardziej rozdrazniony lekarz naczelny podniosl glos - zamierzacie na mnie napuscic stuprocentowego psychopate Siwuche, ktory w ataku furii moglby mnie pobic, poranic... -...zabic i rozerwac na kawalki - wtracila sie Wala. - To i tak jeszcze dla ciebie za malo, szczurze. Wilkolak w fartuchu! -Dzieki za dobre slowo - Mark Donatowicz sie uklonil. - A co, powtarzam, jesli panstwo sie myla? -To malo prawdopodobne - rzekl ponuro Fandorin. - Kto inny jest od tylu lat zwiazany z Siwucha? Do kogo oprocz pana Igor moglby mnie wiezc do kliniki? -Mam pewne przypuszczenie... - Korowin rozlozyl rece. - Dosyc ekscentryczne, ale nie bardziej niz to, co pan tu nawygadywal... - Po chwili dodal zamyslony: - Wlasciwie to by mnie nie zdziwilo. Napatrzylem sie w zyciu roznych patologii, ale kiedy patrzylem na tego pacjenta, czasem ciarki mnie przebiegaly. -Ktorego pacjenta? O kim pan mowi? Doktor odpowiedzial pytaniem na pytanie: -Slyszal pan kiedys o hipopituitaryzmie? -O czym, o czym? Korowin nie zdazyl odpowiedziec, bo w poczekalni rozlegl sie glos: -Marku Donatowiczu, to ja, Kotielkow z ochrony. Wszystko u pana w porzadku? Bo byl telefon... Fandorin przestraszyl sie, ze lekarz naczelny wykorzysta sytuacje i wezwie pomoc, ale Korowin spojrzal nerwowo na sekretarke i zawolal: -U mnie wszystko okej. Kto dzwonil? -Jakis pacjent. - W glosie ochroniarza brzmialo wyrazne zaklopotanie. - Ze niby przez okno na panskim pietrze wlazly dwie, to znaczy dwa... nie, dwie nindze... Na wszelki wypadek sprawdzilismy. W zabiegowym, w dwojce, faktycznie okno jest otwarte. Dlatego przyszedlem. Lekarz uspokoil Nicholasa gestem. -Nie, nie, to ja zapomnialem zamknac. A naszych pacjentow pan zna. No i skad tu nindza, niech pan sam pomysli. Pan przeciez jest normalny. Z poczekalni dobiegl smiech zmieszanego straznika. -Niech pan poczeka, Kotielkow, pojde z panem. Korowin szybko wyszedl z gabinetu - nie mogli go przeciez zatrzymac przy ochroniarzu. -Prosze tu na mnie poczekac. - Mark Donatowicz odwrocil sie do Fandorina, kiedy tylko poczul sie bezpiecznie. - Niedlugo wroce. I byc moze opowiem panu cos ciekawego. Pomachal nonszalancko reka, i juz go nie bylo. -Czego pan stoi? - pomocnica zlapala Nike za reke. - Zaraz obaj z tym Kotielkowem przyprowadza swoich byczkow! Spadamy przez balkon! -Nikogo nie przyprowadza. - Nicholas umyslnie powoli podszedl do polek z ksiazkami. - Skandal nie lezy w interesie doktora. Mysle, ze po prostu da noge, i tyle. -I pan to mowi tak spokojnie? Przeciez skurwiel jest morderca! Dziwne, ale Fandorin nie byl juz tego pewien na sto procent. -Poczekam kwadrans. Jak nie wroci, to zadzwonie do Siwuchy. -A czemu nie od razu? Nicholas pokrecil glowa z przygana. -Zeby "stuprocentowy psychopata" naprawde go zabil i rozerwal na strzepy? Jak Korowin chce uciekac, niech ucieka. To rownoznaczne z przyznaniem sie do winy. Wystarczy nam juz trupow. W tej historii i tak ich jest za duzo. Miniaturowa brunetka jeknela i poruszyla sie. Bardzo nie w pore! Trzeba bedzie jeszcze z nia sie meczyc! Ale zanim Nika wymyslil, co powie sekretarce Korowina, Wala szybko podskoczyla i jeszcze raz stuknela nieszczesna Karine w kark. Ta ucichla. Fandorin skrzywil sie. -Moze ona rzeczywiscie nie ma z tym nic wspolnego? Wala (to ci moralistka!) odciela sie: -A co, ma robic burdel z miejsca pracy?! Ja tam sobie bym na cos takiego nie pozwolila! Nie szkodzi, polezy z pol godzinki i przyjdzie do siebie... Szefie, co tez pan! Doskonala pora, zeby czytac ksiazki! Hipo... Hipopitu... Nicholas przerzucal strony encyklopedii medycznej. Jest. Hipopituitaryzm (zespol Simmondsa, zespol Sheehana). Choroba polegajaca na niewydolnosci plata przedniego przysadki (adenohypophysis). Przysadka, czyli gruczol pituitarny, sklada sie z dwoch platow - przedniego i tylnego. Plat przedni przysadki produkuje szesc hormonow (adrenokortykotropina, prolaktyna, somatotropina, follitropina, luteina i tyreotropina). Przy hipopituitaryzmie produkcja wszystkich hormonow przysadki ulega gwaltownemu zmniejszeniu albo w ogole zanika. W efekcie dochodzi do gwaltownych zaburzen funkcji peryferycznych gruczolow endokrynnych, ktorych prace kontroluja hormony przysadkowe. Fandorin czytal, malo co rozumiejac. Walentina zabijala czas, ogladajac zdjecia na scianie. Zdaje sie, ze wsrod pacjentow Sitz-Korowina byly tez znane postacie. -O kurde, Nawoloczkina tez sie u niego leczy! - zachwycila sie Wala. - Wyglada calkiem jak lalka. -Kto? - spytal z roztargnieniem Fandorin. -Ta baletnica. Co pan, nie oglada telewizji? Przyczyna niedoczynnosci przysadki moze byc jej nieprawidlowy rozwoj. Przy patologicznym porodzie w okresie postnatalnym moze wystapic nekroza przedniego plata przysadki. Stan calkowitej nekrozy przedniego plata nosi nazwe zespolu Simmondsa, czesciowej - zespolu Sheehana. Przy zespole hipopituitarnym zaburzone sa czynnosci komorek przedniego plata przysadki, odpowiedzialnych za produkcje hormonow. No i co z tego, wzruszyl ramionami Nicholas. Jaki to wszystko ma zwiazek z trupami w kolektorze? -Gryzunow tez ma faszerowany leb? - Wala odnalazla na scianie znanego dzialacza parlamentarnego. - Super! Najwczesniejsza oznaka choroby bywa zazwyczaj niedoczynnosc gonadotropowej funkcji przysadki - spadek ilosci hormonow przysadki, regulujacych funkcje gruczolow plciowych. Jesli hipopituitaryzm wystapil w dziecinstwie albo ma charakter dziedziczny, zaburzeniu ulega rozwoj i okres dojrzewania plciowego. Dojrzewanie ulega zahamowaniu, proporcje ciala nabieraja charakteru eunuchoidalnego, wzrost kosci szkieletu rowniez ulega zahamowaniu. Nie wystepuja libido i potencja, drugorzedne cechy plciowe nie sa wyrazne. Nie wytwarza sie owlosienie pod pachami i na wzgorku lonowym; spowolnieniu ulega wzrost brody i wasow; zmniejszaja sie jadra i gruczol krokowy; tkanka miesniowa ulega atrofii i zamianie na tluszczowa. Chory cierpiacy na ostra postac hipopituitaryzmu wrodzonego wskutek powolnosci procesu pubertalnego nierzadko wyglada... -Patrzcie go, nosil brodke, farbowana! - Wala znowu przeszkodzila mu w pelnej koncentracji. - Po co zgolil, wygladal o dziesiec lat mlodziej. -Kto taki? - z rozdraznieniem spytal Nicholas. -Korowin. O, jest tutaj z Olegiem, tym geniuszem. Fandorin podszedl do sciany, nie wypuszczajac encyklopedii z rak. Rzeczywiscie, z ciemna brodka Mark Donatowicz wygladal o wiele mlodziej. Nicholas szeroko otworzyl oczy i niekulturalnie pokazal palcem fotografie: -Popatrz, co to jest?! 15. Fukai Mori -Jak to co? - nie zrozumiala Wala. Lekarz naczelny i Oleg sfotografowani zostali na dachu jakiegos budynku, z pewnoscia wlasnie Idiniki. W kazdym razie na dalszym planie widac bylo rzeke Moskwe i swiatynie Chrystusa Zbawiciela. - Buduja cerkiew.-Przeciez juz dawno zbudowali! -No wlasnie. Dlatego doktor wyglada mlodziej. A ja myslalam, ze to z powodu brodki. -Doktor jest mlodszy, ale Oleg! Oczy Fandorina wrocily do artykulu o dziwacznej chorobie i przeczytaly zdanie do konca: Chory cierpiacy na ostra postac wrodzonego hipopituitaryzmu z powodu powolnosci procesu pubertalnego nierzadko wyglada o wiele mlodziej, niz wskazywalby na to jego prawdziwy wiek. -To niemozliwe! A wiec tam poszedl! - zawolal Nicholas. - Tylko ze... Predko, biegniemy! Pierwszy rzucil sie do drzwi, ale Wala zlapala go za reke. -Szefie, jak ja teraz w czyms takim moge sie pokazac ochronie? Musimy przez okno! -Nie, ja juz mam dosyc. Kazde wiec poszlo swoja droga: Nika schodami, Wala po drabinie przeciwpozarowej. Na parterze, w centralnym korytarzu, ktorego ominac sie w zaden sposob nie dalo, slychac bylo meskie glosy. Nicholas najpierw ostroznie wyjrzal zza naroznika. To ochroniarze, w sumie czterech. -Skad mam wiedziec? - rzekl jeden z czarnymi wasami. Sadzac po glosie, byl to wlasnie Kotielkow. - Powiedzial, ze mamy tu byc, to jestesmy. Jak sie wlaczy sygnal - lecimy. Reszta - nie nasza sprawa. W reku trzymal jakis maly czarny przyrzad, nie spuszczal z niego oczu. To znaczy, ze Mark Donatowicz poszedl tam sam! Nie wolno tracic ani sekundy. Fandorin wyszedl na korytarz i glosno spytal: -Naczelny jest u Olega? Dzien dobry. Wszyscy odwrocili sie w jego strone. Chyba go poznali. -Dzien dobry - Tak. A nie wie pan, co sie tam stalo? Nicholas pomyslal: to znaczy, ze Korowin nic im nie powiedzial, tylko kazal byc w pogotowiu. Tez nic im nie wyjasnial, bo nie bylo czasu. Spytal tylko o przyrzad: -To do pilnych wezwan? Swietnie. Pobiegl ku drzwiom prowadzacym na dziedziniec. Za nimi przeszedl na lekki trucht. Hipopituitaryzm? To jakas brednia! Chociaz bardzo sie spieszyl, Walentina go jednak wyprzedzila. Siedziala na schodku i wygladala tak, jakby czekala juz bardzo dlugo. -Co to za wyscigi, szefie? Cosmy sie tak zerwali z miejsca? -Sprawdzimy "ekscentryczne przypuszczenie" doktora Korowina. Pchnal drzwi hangaru. * * * W srodku palilo sie swiatlo, nawet w kilku miejscach, ale pomieszczenie bylo tak rozlegle, ze mimo wszystko tonelo w polmroku.Grala muzyka. Lagodny glos, trudno dociec, kobiecy czy meski, spiewal cicho smutna piosenke w nieznanym jezyku. Kiedy weszli, prawie od razu zobaczyli Korowina. Siedzial na kanapie, plecami do drzwi. Olega natomiast nie bylo widac. -Marku Donatowiczu! - zawolal Fandorin. - Chcemy sie do pana przylaczyc. A gdzie jest Oleg? Doktor nie zaszczycil ich odpowiedzia. Nawet sie nie poruszyl. Bylo to co najmniej nieuprzejme. -Niech pan poslucha - ciagnal ze zloscia Nicholas, idac w strone kanapy - nie uda sie panu zwalic wszystkiego na Olega Siwuche. No dobrze, zalozmy, ze jest o wiele starszy, niz wyglada. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Ktos chory i slaby fizycznie nie mogl dokonac tych wszystkich... Umilkl. Lekarz naczelny siedzial z glowa odrzucona w tyl. Oczy mial zamkniete. -Co panu jest?! Walentina rzucila sie do kanapy, chwycila doktora za ramie, ten zas powoli przewrocil sie na bok. -Szefie, nie zyje! A to co za cudo? Podniosla male plastikowe pudelko, ktore wypadlo z reki Kor owina. Odpowiedz na to pytanie nadeszla z lewej strony, z nieoswietlonej strefy: -To guzik alarmu. Zeby wezwac ochrone. W instytucji, gdzie jest duzo psychicznych, nie mozna sie bez tego obyc. Fandorin i jego pomocnica gwaltownie sie odwrocili. Z ciemnego kata powoli wylanialo sie dziwaczne stworzenie: biala peruka, czerwone kimono, a zamiast twarzy - maska psa o spiczastych uszach. -Itsuwariya, uso-o matoi, tachisukumu koe mo naku... - stworzenie zawtorowalo piosence glosem Olega. - Chodz no tutaj. - W szerokim rekawie kimona cos szczeknelo, cos blysnelo, i pudelko samo wyrwalo sie z rak Walentiny. Czarna plama mignela tylko w powietrzu i znalazla sie w reku przebieranca. - Po co nam ochrona? - Upuscil urzadzenie alarmowe na podloge i jakby przez nieuwage na nie nadepnal. - Oj, rozgniotlem. -Spokojnie, Walu - szepnal Fandorin do asystentki, z oslupieniem przygladajacej sie swoim palcom. - To taki wynalazek. Badz czujna. Mozliwe sa niespodzianki. - Po czym spytal glosno: - Co z doktorem? -Atak serca. Nie wytrzymalo. Mark Donatowicz nie oszczedzal sie w pracy. Spalal sie, razem z sekretarka. A nie byl juz taki mlody. Czlowiek - pies zachichotal. Musze grac, udawac, ze wierze w atak serca, powiedzial sobie w duchu Nicholas. -Trzeba predko wezwac lekarza dyzurnego! Moze Marka Donatowicza da sie jeszcze uratowac! -Nie da sie - rzeki z westchnieniem Oleg. - Juz nikogo nie da sie uratowac. Za pozno. Sam pan jest temu winien, Nikolaju Aleksandrowiczu. Pan ma strasznie wysoki IQ. Wystarczy pokazac koniec nitki, a pan juz rozplatuje caly klebek. -O czym pan mowi? Nie rozumiem. Fandorin ciagle jeszcze usilowal grac komedie. Bardzo nie podobaly mu sie szerokie rekawy kimona. Bog wie co tam Oleg w nich chowa. Na przyklad strzykawke - pistolet, strzelajacy iglami. Wowczas prawa reka mlodzienca (a moze wcale nie mlodzienca - diabli wiedza, ile Oleg ma naprawde lat) rzeczywiscie siegnela do lewego rekawa. Ale nie wyjela stamtad strzykawki ani pistoletu, tylko zwyklego pilota. -Popatrzmy na ekran. - Oleg wskazal komputer z duzym monitorem. Nacisnal guzik, a na monitorze pojawil sie gabinet lekarza naczelnego. Na podlodze siedziala Karina, trzymajac sie za obolaly kark. Apatycznie rozgladala sie dookola. Pod maska znowu rozlegl sie smieszek. -To wszystko Igorek, zlota raczka. Nudzil sie, to po calej klinice porozmieszczal obiektywy. Zeby mnie czyms zajac. Uwielbiam podgladac. To prawdziwy cyrk - obserwowac psycholi. I personel tez. Czego ja sie nie napatrzylem! Naga dziewczyna na ekranie zawolala zalosnie: -Marus! Gdzie jestes? Co sie stalo? Oleg zachichotal. -Rozsmieszyl mnie pan, Nikolaju Aleksandrowiczu. Co za pomysl: ta suczka mialaby wykonczyc Igorka? Zdjal maske, sciagnal biala peruke i po jego ramionach rozsypaly sie dlugie zlote wlosy. Takie same jak u dziewczynki, ktora rzucala pilke do kosza. -Szefie, juz? - szepnela Wala zza plecow Nicholasa. Najwyrazniej rwala sie do boju. A Nicholas ciagle jeszcze nie chcial wierzyc, chociaz watpliwosci juz byc nie moglo. Chuda, na wpol dziecieca twarz mordercy patrzyla na niego spokojnymi, wcale nie mlodzienczymi oczami. -To pan zadzwonil po ochrone? - spytal Fandorin. -Oczywiscie. Tylko ze ci idioci za dlugo marudzili. Korowin zdazyl panu za duzo wypaplac. Zgubil i siebie, i pana. -Daj spokoj, Walu - zatrzymal Nicholas asystentke, ktora juz ruszyla naprzod. - Idziemy stad. A nim niech zajmie sie ochrona. Albo milicja. Mysmy swoje zrobili. Prawie sila pociagnal pomocnice w kierunku drzwi. Z tylu dobiegal smiech. Cichy, z przydechem. Drzwi trzasnely nagle, zamykajac im sie przed nosem. -To jest inteligentny dom, sam tu wszystko zaprojektowalem - oswiadczyl Oleg, wymachujac pilotem. - Dokad sie spieszycie? Po co nam obcy? Coz to, bez ochrony sobie nie poradzimy? -Poradzimy! - krzyknela Wala, wyrywajac reke. - Pusc, szefie! Za kogo sie masz, potworku? Siwucha junior uklonil sie ceremonialnie. -Jestem Inuyasha, japonski pies-demon. Nie ogladasz kreskowek? Klasa. Piosenka tez jest z kreskowki. - Z niespodziewana zrecznoscia uniknal ataku Wali, wskoczyl na stol, stamtad przeskoczyl na nastepny i znowu zawtorowal sciezce dzwiekowej. - Boku tachi wa samayoi nagara ikiteyuku doko made mo... Asystentka rzucila krotkie spojrzenie na Nike. -Szefie, tylko niech pan sie nie pcha z pomoca. Niech pan zajmie miejsce i patrzy. Sama sobie poradze. Tez wskoczyla na stol, stracila noga monitor. Ten z hukiem zlecial na podloge. Chce go zapedzic do kata, zrozumial Nicholas i usunal sie na bok - wiedzial, ze Walentina doskonale da sobie rade bez niego. Oleg nie mogl sie wycofac: z tylu mial sciane, nad glowa metalowa galeryjke, opasujaca caly obwod hangaru. -Chodz tutaj, piesku, tu, tu, tu! - zawolala Wala, przeskakujac na sasiedni stol, skad znowu stracila kopnieciem komputer - byl to najwyrazniej akt bezinteresownego wandalizmu. -Inuyasha to nie tyle pies, ile demon - powiedzial Oleg, wsuwajac dlugie poly kimona za pas. - Na przyklad potrafi latac. Chwycil reka za jakas zwisajaca line. Szarpnal ja i nagle wzlecial w gore, na pietro cale zawieszone plakatami. Wala zdazyla tylko zadrzec glowe. Zaczela sie rozgladac dokola, zobaczyla schodki i rzucila sie w tamta strone. Oleg czekal na przeciwniczke, przechadzajac sie po galerii, wsrod afiszy i posterow, gesto oblepiajacych sciane. Nicholas dostrzegl tam i Czlowieka-Pajaka, i Supermana, i Czerwonego Kapturka z disneyowskiej kreskowki. Byl tam takze bohater japonskich anime - pies-demon Inuyasha. -Walka Czarnego Ninja z Psem-Demonem! - oglosil Oleg, przybierajac efektowna bojowa pozycje. - Niech pan bedzie cierpliwy, Nikolaju Aleksandrowiczu, to nie potrwa dlugo. Na spotkanie Olegowi biegla galeria Wala, popiskujac z wscieklosci. -Ja ci pokaze "nie potrwa"! Podskoczyla wysoko, celujac stopa w piers przeciwnika. Ale cios trafil w powietrze. Oleg lekko przeskoczyl przez porecz, miekko wyladowal i nienaturalnie wysokim skokiem dostal sie na galerie po przeciwnej stronie. -Mam buty na sprezystej podeszwie - pochwalil sie. - Sam je wymyslilem. Przeciez jestem genialny. Puszcze piosenke jeszcze raz. Chwila-moment. Fajne slowa, spisalem ze strony. Nacisnal pilota i zaspiewal razem ze sciezka dzwiekowa: -Fukai, fukai Mori-no oku-ni... -A ja cie i tak dopadne! - krzyknela Walentina i puscila sie pedem wzdluz sciany. -Dosyc juz tego - stwierdzil Oleg. - Przeszkadza mi spiewac. Znowu nacisnal guzik, a wtedy pod nogami asystentki Fandorina otworzyla sie zapadnia. Wala zleciala z pietra, rabnela o metalowa szafe i upadla na ziemie. Nicholas krzyknal i podbiegl do niej. Pomocnica lezala na wznak, z niezgrabnie podwinieta reka. Chyba zywa, ale nieprzytomna. -Wylaczyla sie? - obojetnie spytal z gory Oleg. - No i dobrze. Bedziemy przynajmniej mogli spokojnie pogadac. Chwycil za line i zwinnie zeslizgnal sie na dol; szerokie rekawy kimona powiewaly jak dziwaczne czerwone skrzydla. Fandorin cofnal sie i wystawil piesci, chociaz to bylo absolutnie zbedne. Dziwny czlowieczek w niewiadomym wieku nie siegal mu nawet do ramienia, a mimo to Nicholas byl calkowicie zdany na jego laske. Oleg wlasnie go o tym powiadomil: -Niech pan przestanie, Nikolaju Aleksandrowiczu. Nie moze mi pan zaszkodzic. A ja przeciez nic zlego panu nie zrobie. Likwiduje tylko gnojkow, nie ruszam natomiast przyzwoitych ludzi. Ostatnim razem doktor nie pozwolil nam szczerze porozmawiac. A mialem straszna ochote. Chyba pan jedyny moglby mnie zrozumiec. Jak pan sadzi, czy to latwo byc najstarszym czlowiekiem na swiecie? -A... a ile ma pan lat? - spytal Fandorin, opuszczajac garde. -Wkrotce bede mial trzydziesci. Niewazne ile. Wazne, jak sie zylo. A ja zylem bardzo intensywnie. Sypialem tylko dwie godziny na dobe. Tak wiec mam dzis tysiac lat, Nikolaju Aleksandrowiczu. Przezylem je calkiem samotnie. Tato jest smieszny, fajny, bardzo go kocham, ale to zupelne dziecko. Ciagle bawi sie klockami, wolnomularz. Slucha mnie, radzi sie we wszystkim, ale na serio porozmawiac z nim nie sposob. Ja dla niego jestem nie czlowiekiem, ale cenna figurka z porcelany. Zna pan komiksy Franka Millera? Tam kazdy ohydny potwor, ktory nocami gwalci dziewczynki i zabija, musi koniecznie miec poteznego tatusia. Tatus wie o wszystkim, ale chroni synka, bo to jedyny jasny promien w jego zyciu. Co prawda, w moim wypadku jest niezupelnie tak samo. Po pierwsze, tato, poczciwa dusza, nie wie nic o moich zabawach. A po drugie, nikogo nie moglbym zgwalcic. - Oleg zasmial sie z gorycza. - Przysadka nawala. Biedny tatus, placi szalona kase za terapie hormonalna, ciagle ma nadzieje, ze doczeka sie wnuka. Na prozno. Nieboszczyk Korowin osiagnal tylko tyle, ze mi sie pokazal puszek na gornej wardze i jaja zeszly do moszny. U chlopcow zwykle nastepuje to przed trzecim rokiem zycia, u mnie w dwudziestym drugim. - Znowu sie zasmial, teraz juz zlosliwie. - Ale gdybym nawet mogl rznac dziewuchy, to za nic bym tego nie zrobil. Tfu, ohyda: mokre, sliskie, smierdzace. - Oleg az sie wzdrygnal. - Dobrze, ze mamusia umarla. Bo nie wiem, jak bym zniosl jej pocalunki. Co za swinstwo: paprac kogos wlasna slina. Znowu sie skrzywil z obrzydzeniem, a Fandorin pomyslal: tu nie tylko z hormonami kiepsko, ale i z psychika. -To znaczy, ze pan zabijal "gnojkow" dla ojca? -A dla kogo innego mialbym zabijac? - zdziwil sie Oleg. - To jedyny czlowiek, ktoremu potrzebny jest taki potwor jak ja. Oddalby za mnie zycie, doslownie. Ej, opowiedzialbym panu, jak sprytnie robilem te wszystkie "cuda"! Szczegolnie kiedy tato podarowal mi ambulans. Ile sie wtedy otworzylo nowych mozliwosci! To bardzo wygodne: mozna jezdzic z kogutem, lamac przepisy. Wszystko zgodnie z prawem, erka zarejestrowana jest na Centrum Badan Fizjologii Mozgu. Mam tam komputery, laboratorium, garderobe. Moge przebierac sie za aniola, za diabla, a nawet za Czerwonego Kapturka. Do panskiego Ruleta wybralem sie jako Czlowiek - Pajak. Rekawiczki z rzepami, pantofle na przyssawkach, zeby sie wdrapywac po pionowych powierzchniach. Szkoda, ze nikt tego nie widzial. Jaki film mozna byloby nakrecic! Normalne reality show nowego typu. Wszyscy widzowie by z zachwytu poumierali. Rozesmial sie zadowolony z wlasnego dowcipu i nagle klasnal w dlonie. -Chociaz zaraz! Jeden epizodzik dla potomnosci mam utrwalony. Nazywa sie Przesluchanie partyzanta na gestapo. Pokazac? - Zaczal grzebac wsrod pudelek z plytami, ktorymi stol byl zawalony. - Wytwornia: studio "Luzgajew Production". Tytul roboczy: "Zielona teczka swintuszka tateczka". Kurde, gdzie to sie podzialo? -Rozumiem, dlaczego pan... eliminowal wrogow ojca. Ale dlaczego zabil pan wszystkich, ktorzy mieli jakis zwiazek z rekopisem? Naprawde byl tego wart? -Jakiego "tego"? - Oleg odwrocil sie, zapominajac o plycie. - Zycia paru nedznych szkodnikow? Zacpanego narkomana, grasujacego na ulicach? Chciwego lajdaka Luzgajewa? Zdziry z Rublowki, Marfy Sacher? Albo chciwej staruchy Morgunow? Alez wyrafinowana etiude dla niej przygotowalem! Chcialem, zeby opowiedziala o wszystkich, ktorzy do niej przyszli z roznymi kawalkami rekopisu. Niestety, przesadzilem z efektem. Staruszka kopnela w kalendarz. - Mlody czlowiek skrzywil sie z obrzydzeniem. - A co do rekopisu... tato tak bardzo chcial go miec. Nigdy mi nie zalowal zabawek. No to jak, rodzonemu ojcu mialem odmawiac tej przyjemnosci? Nawiasem mowiac, kiedy rekopis rozpelzl sie po calej Moskwie, to wlasnie ja doradzilem mu, zeby pana zaangazowal. Popatrzylem na pana wtedy na korytarzu, podsluchalem, jak rozmawia pan z Morozowem, i juz wiedzialem: ten znajdzie. Z pozoru cienias, prawdziwy roztargniony profesor, ale widzi to, czego nie widza inni. I mozg pofaldowany nie z prawej jak u wszystkich, tylko z lewej. Ach, jak milo rozmawia sie z czlowiekiem, przed ktorym nie trzeba udawac! Niech pan pyta, niech pan pyta, bo czas ucieka. Ochronie sprzykrzy sie czekac na doktora, przyleca tutaj i bedzie po sprawie. Korowinowi wystaje z piersi igielka. Jak Igorkowi. Tak ze numer z atakiem serca nie przejdzie. Wtedy wezma mnie pod biale raczki. Oczywiscie - jako chorego psychicznie - nie wsadza do wiezienia. Ale, jak to sie mowi, odizoluja od spoleczenstwa, i to na dlugo. Dopoki tatko mnie nie wyciagnie, a na to, jak sadze, trzeba czekac co najmniej rok, moze poltora. Oleg rozesmial sie, a Nicholas pomyslal, ze najprawdopodobniej tak wlasnie bedzie. Po pewnym, niezbyt dlugim czasie odpowiednio urobieni przez Siwuche lekarze wystawia opinie, ze chory zostal wyleczony i nie stanowi juz zagrozenia. Morderca wyjdzie wtedy na wolnosc. Synom ludzi na stanowiskach w naszym kraju nigdy wielka krzywda sie nie dzieje. Dlatego Oleg jest taki spokojny. Wie, ze nie ma sie czego bac. -A wiec to pan wyslal dwie pierwsze czesci rekopisu Arkadijowi Siergiejewiczowi? -A ktoz by inny? Teraz rekopis jest w komplecie, marzenie ojca sie spelnilo. Pierwsza czesc oddal mi Rulet, a ja mu za to wreczylem pompke z ladunkiem w sam raz na zloty strzal. Druga czesc dostalem od bohaterskiego partyzanta. Chociaz nie wytrzymal tortur, to i tak czesc mu i chwala. Trzecia w genialny sposob zdobyl pan - mnie sie nie udalo. A czwarta, ostatnia, jest tutaj. - Oleg wyjal ze skrzynki ciemnoniebieska skorzana teczke i mrugnal: - Z Cheruwimowego Zaulka. Tutaj obylem sie bez panskiej dedukcji. Nawiasem mowiac, zabralem ja elegancko, bez mokrej roboty. Przeciez nie jestem bestia, zeby tak po prostu zalatwic czlowieka, jesli wszystko oddaje po dobroci. -A Igor? - spytal Nicholas. - Przeciez pomagal panu. Dlaczego pan go zabil? -Pomagac pomagal, ale raczej w drobnych sprawach. Od czasu tej historii z ikona byl troche nie tego. "Nie zabijaj" - i basta. Wtedy, w kaplicy, troche przedobrzylem. - Oleg parsknal smiechem, ale nic nie wyjasnil. - Igorek nauczyl mnie mnostwa pozytecznych rzeczy. Machac rekami i nogami, strzelac, i inne takie. Ale to byl tepy terminator ze zdalnym sterowaniem. Wszystkie istotne rzeczy robilem sam. Tylko do agentki literackiej Sacher zabralem go ze soba. Wiedzialem, ze baba jest twarda, nie peknie jak Luzgajew. Musialem potrzasnac nia jak nalezy, wiec bez zawodowca by sie nie obylo. - No i nagle - zonk! Ta suka Marfa plunela mi w twarz swoja obrzydliwa, smierdzaca slina. - Wzdrygnal sie znowu. - Nienawidze, jak mnie ktos dotyka spocona dlonia, slini, albo gdy mnie pies polize! Kiedys tato z glupoty podarowal mi szczeniaka. A ja go... Zreszta mniejsza z tym. Bylo, minelo. Ten - Oleg kiwnal glowa na martwego Sitz-Korowina - jak sie do czegos zapalil, to tez caly czas plul slina. Potem co najmniej ze czterdziesci minut musialem sie wycierac gabka. I jeszcze caly czas mnie dotykal. To za ramie chwyci, to poglaszcze po wlosach. A rece ma lepkie... Ohyda! - Psychopata usmiechnal sie z zaklopotaniem. - Krotko mowiac, kiedy ta dziwka mnie oplula, troche mnie ponioslo. Zdarza mi sie to czasem. Co prawda, rzadko... Przyszedlem do siebie dopiero kiedy Igorek mnie odciagnal. Zegna sie, mruczy: "Szatan, szatan!". A tu jeszcze, jak na zlosc, znalezli kolektor. Igorek polaczyl wszystkie fakty i ze strachu dal w dluga. To ci pomocnik... Nie przeszkodzi panu, jesli jeszcze raz puszcze Fukai mori? Dla mnie to odlotowa piosenka. Nacisnal guzik na pilocie, i znowu slychac bylo japonska piosenke, a Oleg zaspiewal: -Fukai, fukai Mori-no oku-ni ima mo kitto okizari-ni shita kokoro kakushiteru yo... Fukai mori to po japonsku "gesty las", "gestwina" - objasnil. - Piosenka jakby napisana o mnie. Mowa jest tam o samotnym sercu, ktore w nieprzebytym lesie usycha i obumiera. A poza tym o czasie, ktory nagle ulegl zwichnieciu. Doslownie jak u Szekspira: The time is out of joint. To moj przypadek - jestem takim wlasnie zwichnieciem czasu. Bruzda przeciela jego gladkie czolo. Nicholasowi zrobilo sie zal tego kaleki z pokrecona psychika. Mozna sobie wyobrazic: czas biegnie, zmienia sie zycie, otaczajacy czlowieka ludzie dorastaja albo sie starzeja, on zas od nich odstaje, z kazdym rokiem coraz bardziej. Jego rowiesnicy wyrwali sie naprzod, a on pozostal w lesnej gluszy. To jest na pewno bardzo przykre i smutne. Mimo woli czlowiek zaczyna wszystkich nienawidzic. Mozna nie miec watpliwosci, ze nawet bez staran Arkadija Siergiejewicza lekarze uznaja tego zbrodniarza za chorego psychicznie. -Uff, nareszcie moglem sie wywnetrzyc. Po raz pierwszy w zyciu. - Ze wzruszenia Oleg pociagnal nosem, calkiem jak dziecko. - Juz nic nie mowie. Trzeba znac miare. Fandorin westchnal pare razy i z zawodowego nawyku doradcy od razu ocenil, jak najlagodniej mozna rozwiazac sytuacje. -Mysle, ze nalezy postapic tak. Nie bedziemy czekac na ochrone. Nalezy niezwlocznie zadzwonic do Arkadija Siergiejewicza i o wszystkim mu powiedziec. A on juz wymysli, jak uniknac kajdanek. Po pierwsze, mamy do czynienia z dobrowolnym przyznaniem sie do winy. Po drugie, pan przeciez naprawde cierpi na ciezka chorobe mozgu. Rozumiem, ze nie bedzie latwo opowiedziec ojcu te historie. Ale przeciez dopuscil sie pan tych wszystkich strasznych rzeczy... dla niego. Na pewno wiec zrozumie i wybaczy. Jesli panu trudno, to sam moge zadzwonic. Chce pan? -Dzieki, Nikolaju Aleksandrowiczu, lepiej jednak ja to zrobie. - W oczach Olega blysnely filuterne iskierki. - Tatusiek faktycznie strasznie sie zdenerwuje. No bo jakze to? Czlowiek, ktorego wynajal, zeby odzyskac rekopis, okazal sie zbrodniarzem. Najpierw zabil doktora, potem probowal zabic chore dziecko, jedynego synka. Fandorinowi szczeka opadla ze zdumienia. Pomyslal, ze sie przeslyszal. A Siwucha junior zatoczyl sie ze smiechu. -Pan naprawde myslal, ze dobrowolnie pojde do domu wariatow? Obcy faceci, baby maja mnie dotykac, obmacywac, sciskac, wsuwac mi lyzke do ust, trzymac na ogolnej sali? A sanitariusze ciagnac mnie pod bicz wodny? Wolalbym zdechnac. A poza tym - czy moglbym tak zasmucic tate? O nie, ja nikogo nie zabilem. To pan zabil, laskawco, jak czytamy w powiesci Dostojewskiego. Prosze nic nie mowic! - Podniosl reke ostrzegawczo, widzac, ze Nicholas chce cos powiedziec. - Chwileczke. Niech pan mi pozwoli odtworzyc sytuacje... Usiadl na stole, podparl podbrodek reka, przyjal pozycje mysliciela i wpatrzyl sie w Nicholasa, ktory ciagle jeszcze nie mogl przyjsc do siebie. -Mam, gotowe! A wiec rzecz wygladala tak. Zawiazal pan zbrodnicza spolke z Igorem, zawodowym kilerem, ktory z wlasnej inicjatywy niszczyl wrogow swego szefa. W jakim celu? To jasne: zamiar szantazowac tate, chcial go uczynic bezwolnym narzedziem. To jedna historia. Druga zwiazana jest z nieuczciwym prywatnym detektywem Nikolajem Fan - dorinem. Otrzymal pan od posla Arkadija Siwuchy zadanie znalezienia rekopisu Dostojewskiego i z pomoca zbrodniarza Igora opracowal diabelski plan. Zabijaliscie ludzi majacych zwiazek z rekopisem, Igorek zas chowal trupy do tego samego dolu - zeby tacie trudniej sie bylo wykrecic. Ale szczesliwy traf sprawil, ze miejsce to zostalo odkryte, co pokrzyzowalo plany zloczyncow. Bohaterscy pracownicy organow scigania dzialali bardzo operatywnie, a Igorek zeswirowal i uciekl. Wowczas kazal pan swojej pomocnicy i wspoluczestniczce zbrodni zabic biedaka zatruta igla; sa na to swiadkowie. Czujac, ze ziemia pali sie panu pod nogami i bojac sie, ze posel Siwucha dowie sie o wszystkim, wszedl pan ze swoja ochroniarka na teren kliniki, zeby wziac mnie jako zakladnika. Wiedzial pan, ze tato zgodzi sie na wszystko, by ocalic syna. Panska dziewucha zabila Korowina. Tym samym sposobem co Igora. Potem zaczela uganiac sie za mna po schodach, upadla i skrecila sobie kark. (Potem skrece jej go do konca, nie ma problemu). No i to wszystko. Moim zdaniem, dosyc sie to trzyma kupy. Ten i ow szczegol nie jest jeszcze dopracowany, ale juz tam potem cos wykombinujemy z tata i z prawnikami. No i co pan na to, Nikolaju Aleksandrowiczu? Czyz nie jestem genialny? Patrzyl z triumfalnym usmiechem na Nike, ktory sluchal jak zaczarowany. Nie mial cienia watpliwosci, ze wszystko odbedzie sie dokladnie tak, jak opisal ten maly potwor. Wersja calkiem prawdopodobna, a przede wszystkim bardzo wygodna. Wilki beda syte, a owce... Kto by sie tam przejmowal owcami? -A czemuz pan nie pyta o siebie? - przymilnie spytal Oleg. - Czyzby nie byl pan ciekaw? Mial taka cienka, krucha szyje. Wydawalo sie: wystarczy ja chwycic, a syn posla wyzionie ducha. Ale Fandorin widzial, ze ten watly z pozoru chlopak zabawil sie z niepokonana dotad Walentina jak kot z mysza. Mozna oczywiscie stawiac opor. Ale ostateczny rezultat nietrudno przewidziec. -To jasne i bez tego - powiedzial sucho, zeby, uchowaj Boze, nie zadrzal mu glos. - Zada mi pan rany nie do wyleczenia. Zdaje sie, ze w protokole sekcji tak wlasnie bedzie napisane. -Zla odpowiedz! - Oleg efektownie wyprostowal reke. - Gdy Nikolaj Fandorin, organizator diabelskiego spisku, czlowiek watpliwej profesji, zobaczyl, ze jego pomocnica z piekla rodem zginela, nie majac ochoty stanac przed sadem, odebral sobie zycie. Wybaczy pan, ale ta sprawa nie podlega dyskusji. A jednak dam panu wybor. -Jaki? Moglbym podbiec blyskawicznie, jak w koszykowce, i pchnac go w piers, rozwazal Nicholas. No, ale co w ten sposob osiagne? Drzwi przeciez sa zamkniete. Okien nie ma. A on spadnie ze stolu i znowu stanie na nogi. -Moze pan wybrac smierc latwa i piekna albo straszna i bezsensowna. Morderca zeskoczyl ze stolu, kladac tym samym kres wahaniom Fandorina - uderzyc czy nie uderzyc. Podszedl do wiszacej na scianie szafy i otworzyl drzwi. Wyjechal stamtad okuty metalem stolik, a wewnatrz na polkach staly jakies szklane przyrzady, pojemniki, flakony - cale laboratorium chemiczne. -O - Oleg wzial male pudelko, wyjal z niego tabletke - to kleopatrin. Oczyszczony ekstrakt jadu kobry egipskiej. Znany od czasow starozytnych. W duzym stezeniu wywoluje natychmiastowa smierc. Bez mak, bez wymiotow. Na twarzy otrutego zastyga nawet usmiech. Moze konwulsyjny, ale mimo wszystko lezec w trumnie z usmiechem na ustach - to piekna sprawa. Otworzyl butelke wody mineralnej, nalal do szklanki i wypil. -Duzo gadam, w gardle mi zaschlo. - Postawil butelke na brzegu stolu, tabletke polozyl obok. - To dla pana, zeby popic. Tylko prosze pic prosto z butelki. Bo to moja ulubiona szklanka. Jesli ktos dotknie jej ustami, trzeba ja bedzie wyrzucic. A szkoda by bylo. -A jesli nie zechce polknac tabletki? -Jesli pan odmowi, zacznie wolac pomocy albo, co gorsza, wpadnie na pomysl, by rzucic sie na mnie - Oleg mrugnal, dajac do zrozumienia, ze bieg mysli rozmowcy nie jest dla niego tajemnica - wowczas wybierze pan inny rodzaj samobojstwa. Rozbije pan sobie glowe o jeden z tych slupow. Wskazal na czworoboczne metalowe kolumny, podpierajace strop hangaru. -Oczywiscie tak naprawde to ja rozbije panu leb. A potem podciagne trupa do kolumny i przyloze do niej rozwalona czaszke. Bedzie to wygladalo bardzo przekonujaco. Niech pan wybiera: tabletka czy to? Mlody czlowiek odszedl do kata, gdzie stal japonski manekin do kendo, i wyjal z pochwy drewniany miecz. -Haaa! - wypuscil powietrze z ust, demonstrujac blyskawiczny cios z gory na dol. - I czaszka na dwoje. Miecz umyje, nikt sie nie domysli. Sledczy nie beda zreszta zbyt dociekliwi, tato juz tego dopilnuje. No wiec jak? Tabletka i usmiech na twarzy czy rozprysniety mozg i pogrzeb w zamknietej trumnie? Przez cala ostatnia minute Nicholas powoli, jakby niechcacy, przesuwal sie w bok - tam gdzie przy scianie lezaly najrozmaitsze przyrzady sportowe. Do pokonania zostalo jakies dwa metry. -Po co to wszystko? - Oleg jakby sie nawet troche zdenerwowal. - Czeka nas ponizajaca scena. Zaraz bedzie pan uciekal przede mna, wrzeszczal na cale gardlo. Co zreszta w ogole nie ma sensu, bo pomieszczenie jest dzwiekoszczelne. A moglby pan umrzec pieknie, z godnoscia, jak starozytni. Sokrates albo Seneka. -A gowno! - zawolal z wsciekloscia Nika, ktory najwyrazniej zarazil sie wulgarnym slownictwem od Walentiny. Rzucil sie do sciany i wyszarpnal ze stojaka kij bejsbolowy. -Nie bede uciekal przed toba, wypierdku! W mlodosci Nick Fandorin niezle gral w bejsbol, w szkolnej druzynie byl nawet najlepszym hitterem. Oczywiscie, nie mial nadziei, ze pokona zwinnego geniusza, ale wpadl na pomysl - dziwaczny, wrecz szalenczy. Szanse byly nader mizerne, ale tonacy brzytwy sie chwyta, a tutaj mial do dyspozycji kij bejsbolowy. Mocny, ciezki, poreczny. Nika scisnal swoja bron i stanal w groznej pozie. -Oho! - Oleg patrzyl na niego z radosnym zdziwieniem. - Cofam to, co powiedzialem. Tak bedzie nawet ciekawiej. Walka Psa-Demona z Czerwonowlosym Diablem. Tez stanal w pozycji bojowej: rece uniesione nad glowe, miecz trzymany rownolegle do podlogi. -Mozna lyk wody? - spytal Fandorin. Przeciwnik szarmancko sklonil sie w pas. -Ostatnie zyczenie skazanca zawsze nalezy spelnic. Nika podszedl do stolu, na ktorym lezala tabletka, nalal wody do szklanki i napil sie. -Ej, prosilem, zeby nie dotykac szklanki! - krzyknal Oleg. - Musial pan? Teraz nie bede mogl z niej pic! Nie doczekal sie odpowiedzi. Nika w milczeniu ruszyl na spotkanie wroga, wymachujac swoim orezem. -Kyaaa! - wrzasnal przerazliwie Pies-Demon, skoczyl naprzod i uderzyl mieczem w palke. Potem uderzyl jeszcze raz, drugi, trzeci. Nicholas ledwie zdazal parowac jego ciosy. Zreszta nie bardzo nawet zdazal. -Atari! - krzyknal Oleg, lekko musnawszy ostrzem czolo Niki. - Znowu atari! - Teraz miecz niezbyt silnie uderzyl Nicholasa w ramie. - I jeszcze atari! Ostatni cios w kolano byl dosyc bolesny. Kulejac, Fandorin cofal sie na srodek hangaru. Zaczynala go ogarniac rozpacz - pomysl sie nie sprawdzal. -Trzeba zadanie jeszcze bardziej uatrakcyjnic - oswiadczyl Oleg, wyciagnal pilota z rekawa i otworzyl drzwi wejsciowe. - Niech pan sprobuje sie wydostac. No, dalej! Nicholas zmruzyl oczy. Do drzwi bylo jakichs pietnascie metrow. Nie, nie ma co nawet probowac. To daremne. W tym momencie z tylu rozlegl sie jek. Wydala go Wala. Jeszcze sie nie ocknela, ale poruszyla sie, a nawet uniosla na lokciu, toczac dookola metnym, niewidzacym wzrokiem. -Dwoje na jednego! - blazenskim tonem zawolal Oleg. - Ale Inuyasha sie nie poddaje! Wzrok Wali zatrzymal sie na czarnym prostokacie otwartych drzwi - stamtad widocznie musialo powiac swieze powietrze. Asystentka podniosla sie na czworaki i powoli zaczela pelznac do wyjscia. Jej glowa chwiala sie na boki - Wala mogla miec wstrzas mozgu. -Kolebiac sie z boku na bok, idzie byczek mlody - zaczal deklamowac Oleg, przesuwajac sie tak, zeby odciac Wali droge - oj, mostek sie juz konczy, byczek bec do wody... Nicholas rzucil sie na niego, zadal cios z calej sily, ale kij natknal sie na miecz i polecial na podloge. -Hopla! I to juz caly pojedynek? - zdziwil sie Oleg. - Nie, w filmach to sie odbywa inaczej. Mozesz podniesc bron, szlachetny cudzoziemcze. Na wszelki wypadek Nika oslonil glowe skrzyzowanymi rekami. Teraz go nie uderzy, bo polamane nadgarstki raczej wykluczaja samobojstwo. -Niech pan podniesie - jeszcze raz zachecil Nicholasa Oleg, popychajac noga Wale. Ta bezwladnie przewrocila sie na bok. Fandorin zrobil krok do przodu i nachylil sie ostroznie. Usmiechniety wyrostek wyrazil niezadowolenie: -No, czemu pan nic nie mowi? To wrecz nieuprzejme. Jakby pan nabral wody w usta. Teraz! Nicholas rzucil sie do przodu i wyplul Olegowi w twarz wode, ktora zdazyla sie zagrzac w ustach. -Aaaa! - zachlysnal sie krzykiem Oleg. Upuscil miecz, zamknal oczy. - Swinstwo! Swinstwo! Nika pchnal go w piers, ile mial sily - tak ze watle cialo odlecialo na dwa metry i rabnelo o metalowy stol. Nie zdazylo nawet upasc na podloge, gdy Fandorin juz chwytal Wale pod pachy i wlokl do drzwi. Ani razu sie nie odwrocil - kazda sekunda byla droga. Jesli ich dogoni, to trudno. Jakos pokonal prog, sciagnal z ganku bezwladne cialo Wali i zatrzasnal za soba drzwi. -Ludzie, pomozcie! Na pomoc! - zawolal. Zerwal sie i pobiegl do glownego budynku. Z naprzeciwka biegli ochroniarze. -Tam... nie wolno... Niebezpiecznie! - chwytajac ustami powietrze, wykrztusil Fandorin. - Wezwijcie milicje! Nie, OMON! Albo lepiej specnaz! Czterech tegich byczkow patrzylo na niego jak na wariata. Wali w jej stroju niewidzialnego czlowieka na razie nie dostrzegli. Nicholas sprobowal wziac sie w garsc i mowic bardziej do rzeczy. Bo ci tutaj byli przyzwyczajeni do wariatow. Nie beda sie dlugo patyczkowac - zwiaza go i wpakuja w kaftan. -Oleg, syn pana Siwuchy, dostal ataku szalu. Oboje z asystentka ledwie uszlismy z zyciem. Wskazal Wale, ktora zwinela sie w klebek na ziemi i znowu lezala bez zmyslow. -A gdzie Mark Donatowicz? - z niedowierzaniem spytal Kotielkow. -Zabity. Ochroniarze spojrzeli po sobie. Na ich twarzach pojawilo sie napiecie. Jeden rozpial kabure pistoletu. Kotielkow (oczywiscie on tu dowodzil) powiedzial szybko: -Wybij to sobie z glowy. Zeby posel nam lby pourywal? -Siergiej, przeciez kule sa gumowe. -Temu smarkowi wystarczy nawet gumowa. A potem bedziemy odpowiadac. No nic, zwiazemy go. Tylko ostroznie, chlopcy, jasne? -Pan nie rozumie! - znowu podniosl glos Nicholas. - To nie zaden smark! Jest uzbrojony i bardzo, ale to bardzo niebezpieczny! Wie pan co, zadzwonie do jego ojca. Niech sam zdecyduje, co robic. Ta propozycja ucieszyla Kotielkowa. -Ma pan racje. -Z hangaru jest inne wyjscie? -Nie ma. -To prosze zostac tutaj i trzymac bron w pogotowiu. Jesli wyjdzie, strzelajcie swoimi gumowymi kulami. Od razu i bez ostrzezenia. Za skutki odpowiadam ja. Prosze tylko o jedno - zeby przeniesc do budynku moja asystentke. Ma wstrzas mozgu. Nadaje sie akurat do waszej kliniki. Fandorin szybko wyszedl na ulice. Dzieki Bogu, ze Sasza nie wyrzucila swojej komorki. Samochod stal na poprzednim miejscu. W srodku nie bylo widac nikogo. Swietnie, dziewczyna nie wychyla glowy. Podbiegl i szarpnal drzwi. -Predko! Niech pani da tele... Saszy w samochodzie nie bylo. 16. Fokus-Marokus Nicholas nie zdazyl sie nawet przestraszyc. Rozejrzal sie na wszystkie strony i zobaczyl dziewczyne prawie od razu. Stala w odleglosci mniej wiecej trzydziestu metrow, ale zaslaniala ja latarnia, i dlatego poczatkowo jej nie widzial.Rozmawiala przez komorke, odwrocona do Niki plecami. Chcial do niej zawolac, ale Sasza wyskoczyla nagle na jezdnie i zaczela machac do kogos reka. Ulica z duza szybkoscia pedzily dwa samochody: dluga limuzyna i - niemal do niej przylepiony - duzy czarny dzip. Zazgrzytaly hamulce. Limuzyna zatrzymala sie, wysiadl z niej wysoki mezczyzna w letnim jasnym plaszczu i w tej samej sekundzie z dzipa wyskoczylo dwoch ochroniarzy. Siwucha! Posel tez trzymal w reku komorke. Sasza pobiegla w kierunku Arkadija Siergiejewicza i zaczela cos mowic, wskazujac miejsce, w ktorym Fandorin i Wala przelazili przez plot. To niemozliwe... Po prostu niemozliwe! To chyba jakies przywidzenie! Nika poderwal reke, zeby otrzec czolo. Ten gwaltowny ruch go zdradzil. -Ej, ty, czego sie tam chowasz? - zawolal jeden. - Dalej, chodz tu do swiatla! Tylko powoli. Patrzac nie na pistolety, ale na Sasze, Nicholas ruszyl naprzod. Nogi mial jak z waty, kazdy krok przychodzil mu z trudem. Siwucha i Sasza odwrocili sie i patrzyli w jego kierunku. Kiedy znalazl sie w zasiegu swiatla latarni, rozpoznali go. -Nikolaj Aleksandrowicz? - zdziwil sie posel. Sasza cofnela sie i potknela o kraweznik; omal nie upadla. -O Boze! - krzyknela tragicznym glosem. - Niech mi pan wybaczy, niech pan wybaczy! Odwrocila sie i pobiegla przed siebie, wyrzucajac nogi na boki, jak mala dziewczynka. -Wszystko okej, chlopcy. To swoj - rzekl Arkadij Siergiejewicz. Fandorin nie widzial, kiedy ochroniarze opuscili bron i rozstapili sie. Stal ze wzrokiem wbitym w ziemie. Mial wrazenie, jakby w serce ktos wbil mu gwozdz, nie ostry, ale dlugi. Dlatego tez serce zdretwialo, wrecz obumarlo, jak w tej japonskiej piosence. Ale to nie bylo zle. Zadzialalo jak narkoza. Za to mozg wyszedl z odretwienia i zaczal pracowac szybko, bezblednie. Martwota serca wyraznie sprzyjala logicznemu mysleniu. Lancuch powstal blyskawicznie. Kazde jego ogniwo znalazlo swoje miejsce. Rozjasnilo sie nawet to, nad czym Nicholas przedtem sie nie zastanawial. To wlasnie serce mu przeszkadzalo. Wszystko bylo bardzo proste. Sasza od samego poczatku byla podeslana przez Siwuche. Wtedy, w bramie, znalazla sie nieprzypadkowo i specjalnie trafila pod kola samochodu Fandorina. Miala za zadanie zwabic Nicholasa do szpitala. Czyli Arkadij Siergiejewicz juz wtedy wiedzial o istnieniu Fandorina. Skad? Ej, Sasza, Sasza... Teraz wiadomo, od kogo Arkadij Siergiejewicz (a to znaczy, ze i Oleg) dowiedzial sie o Luzgajewie i o Marfie Sacher. Wiadomo tez, dlaczego Sasza nie wyrzucila komorki: musiala uprzedzic swego mocodawce, ze Nicholas i Wala dostali sie na teren osrodka. Mysli, ktore przelatywaly przez glowe magistra historii, oczywiscie odbily sie na jego twarzy, bo Siwucha powiedzial: -Niech pan nie osadza dziewczynki zbyt surowo. Musi ocalic brata. Rzetelnie dotrzymywala warunkow naszej urnowy, ale bardzo cierpiala z tego powodu. Naturalnie, rozumiem, ze to przykre - pan jej ufal. Ale przeciez musialem kontrolowac sytuacje. Dobra, to nie takie wazne. Lepiej niech pan powie, czy udalo sie panu zdemaskowac Korowina? Rozmawial pan z nim? Przyznal sie? Posel wbil wzrok w Nicholasa. Prawda, Sasza przeciez nic nie wie o Olegu, mogla zameldowac Siwusze tylko tyle, ze Fandorin podejrzewa doktora. To nieladnie, oczywiscie, ale w tej chwili Nika odczul cos w rodzaju zlosliwej satysfakcji. -Nie utrzyma pan jednak tej sytuacji pod kontrola - rzekl powoli. - Lepiej usiadzmy. Wskazal mu alfa romeo. -Usiadzmy? - W oczach Arkadija Siergiejewicza pojawil sie niepokoj. - Po co? -Zeby nogi sie pod panem nie ugiely. * * * Przez caly czas, kiedy Nicholas mowil, Arkadij Siergiejewicz nie wypowiedzial ani slowa. Fandorin wolal na niego nie patrzec. Uczucie msciwosci minelo, zostalo tylko zazenowanie, nasilajace sie z kazda sekunda. Jesli czlowiekowi rozpada sie w gruzy jego swiat, serce rozrywa sie w kawaly, to jakaz tu mozna czuc satysfakcje? Zwlaszcza jesli samemu siedzi sie na pogorzelisku wlasnego swiata, z rozbitym, obumarlym sercem.Skonczyl i umilkl. Przez jakis czas obaj pogorzelcy siedzieli bez slowa. Wreszcie Nika osmielil sie spojrzec na sluchacza i zobaczyl, ze przybity nieszczesciem ojciec sie usmiecha. Usmiech byl dziwny, adresowany nie do rozmowcy, ale gdzies w przestrzen. W oczach posla blyszczaly jednak lzy. -Powiem tylko jedno - rzekl slabym glosem. - O niczym nie wiedzialem. Nawet sie nie domyslalem. Mowie nie dlatego, zeby odciac sie od syna. Zawsze byl mi drogi, a taki - jeszcze bardziej. Jakze on mnie kocha! Siwucha stracil lze, a Nicholas nagle zrozumial: Arkadij Siergiejewicz jest wzruszony i dumny. Takiej reakcji magister w ogole sie nie spodziewal. -Mowie, zeby pan sie nie obawial: nie bede oslanial syna ani zacieral sladow. Przeciez jestem czlonkiem Dumy Panstwowej - ciagnal z godnoscia. - Do nas nalezy tworzenie praw, a nie ich naruszanie. Moja obecnosc tutaj tlumaczy sie bardzo prosto. Zadzwonila do mnie Sasza. Powiedziala, ze zamierza pan urzadzic doktorowi Korowinowi przesluchanie. Znam Marka Donatowicza od wielu lat i nie mialem watpliwosci, ze panska wersja jest nonsensowna. Ale przestraszony mogl panu nagadac niepotrzebnych rzeczy, na przyklad o naszej znajomosci z Sasza; przeciez to on nas skontaktowal. Chcialem przeszkodzic waszej rozmowie. Natychmiast zadzwonilem do Olega - zeby go uprzedzic i zasiegnac jego rady. Przywyklem we wszystkim sie go radzic, przeciez to geniusz. A on na to: wszystko zalatwie. Zadzwonil po ochrone i powiedzial, ze przez okno na drugim pietrze wlezli ninja, pomyslal Nika. -Potem zadzwonilem do Saszy i powiedzialem, ze juz jade. Wszystkiego sie spodziewalem, ale nie czegos takiego... To znaczy, ze Mark Donatowicz umarl? -Nie umarl, tylko zostal zamordowany! - szorstko poprawil go Fandorin. - Przez panskiego syna. Tak jak wielu innych. -Niech pan nie krzyczy - poprosil Siwucha. - Rozumiem to bardzo dobrze. Powiedzialem przeciez: nie bede oslanial Olega. Dalsze slowa posla nie byly dla Nicholasa niespodzianka. -Zreszta po co? Syn i tak zostanie zwolniony od odpowiedzialnosci. Jest chory. Wie pan dobrze, ze to prawda. Podleczymy go, i kiedy tylko lekarze pozwola, wywioze Olega za granice. Do Ameryki. Zaczniemy tam inne zycie. Bez brudu, bez polityki, bez ochroniarzy. Oleg nie bedzie musial zabijac, zeby bronic ojca. Mam dosyc pieniedzy. Bedziemy zyli spokojnie, jak ludzie cywilizowani, bedziemy utrzymywac stosunki z milymi, kulturalnymi ludzmi - znanymi pisarzami, rezyserami, producentami... -A do czego pan bylby im tam potrzebny? - nie wytrzymal Nika, wyprowadzony z rownowagi marzycielskim usmiechem Arkadija Siergiejewicza. - Podejrzany imigrant z podejrzanego kraju z pieniedzmi podejrzanego pochodzenia. Siwucha spojrzal na niego chytrze. -Tutaj sie pan myli. Wszystkim im tam jestem potrzebny, nawet bardzo. Nie z racji mandatu poselskiego, ktory jest guzik wart i ktory zloze. Ani tez z powodu pieniedzy. Tylko dzieki Fiodorowi Michajlowiczowi. Prosze wybaczyc, ale kiedy pan sie tu bawil w zlodziei i policjantow, my zabralismy z panskiego biura trzecia czesc rekopisu. Czwarta zdobyl Oleg. To znaczy, ze ksiazka jest w komplecie. Jestem wlascicielem pomnika kultury. -I co z tego? No, powiedzmy, ze sprzeda pan tam manuskrypt na aukcji. Prosze dodac do tego jakies pieniadze za pierwsza publikacje - i tyle wszystkiego. -Nie sprzedam. - Arkadij Siergiejewicz wzial z siedzenia teczke i otworzyl ja. - Bede sam wydawal powiesc, sprzedawal prawa do wszystkich krajow, udzielal wywiadow, prowadzil rozmowy na temat ekranizacji i adaptacji teatralnych. To przeciez sensacja na skale swiatowa, niezaleznie od czysto literackich wartosci dziela. A kiedy umre, spadkobierca zostanie Oleg. Nasze nazwisko nieodlacznie zwiaze sie z nazwiskiem Fiodora Michajlowicza. Widzi pan, Nikolaju Aleksandrowiczu, kiedy pokazywalem panu dokumenty, to jeden, najcenniejszy, zostawilem sobie. Prosze, niech pan przeczyta. To jest kopia, oryginal przechowuje w sejfie. UMOWA ZAWARTA MIEDZY KUPCEM2 GILDII F.T. STELLOWSKIM APODPORUCZNIKIEM REZERWY F.M. DOSTOJEWSKIM St. Petersburg, roku tysiac osiemset szescdziesiatego piatego, pietnastego dnia sierpnia.Ja, nizej podpisany podporucznik rezerwy Fiodor Michajlowicz Dostojewski, zawierani z kupcem Fiodorem Timofiejewiczem Stellowskim umowe, w mysl ktorej wlasny moj utwor pod tytulem Teoryjka sprzedaje na wieczne czasy jemu, Stellowskiemu, w zamian za zaliczke w wysokosci stu piecdziesieciu talarow z nastepujaca po wydaniu utworu zaplata w wysokosci siedmiu tysiecy rubli srebrem, przy czym prawa do wydania i wszelkie pozostale prawa przechodza na spadkobiercow Stellowskiego. Umowe niniejsza ja, st. petersburski kupiec 2 gildii Fiodor, syn Timofieja, Stellowski, wlasnorecznym podpisem potwierdzam. /podpis/ Umowe niniejsza ja, podporucznik rezerwy, Fiodor, syn Michaila, Dostojewski, wlasnorecznym podpisem potwierdzam. /podpis/ Sporzadzono w roku 1865, dnia pierwszego sierpnia, w St. P-burgu, w biurze maklera B.G. Brandta i podpisano przez F.T. Stellowskiego natychmiast, przez F.M. Dostojewskiego natomiast w Wiesbaden tegoz miesiaca dnia pietnastego w obecnosci swiadkow: radcy kolegialnego Iwana Pantelejewicza Surkowa i jego kamerdynera, mieszczanina Prochora Sawieljewicza Leontjewa. /podpisy/ Do ksiegi maklerskiej wpisano pod nr 49. /podpis maklera/ -Dokument ciekawy, ale co to zmienia? - Nicholas wzruszyl ramionami. - Prawa autorskie od razu po pierwszej publikacji beda nalezaly do calej ludzkosci. Nie zainteresuja sie panem ani producenci, ani rezyserzy, ani wydawcy. Po co mieliby to robic? Usmiech Arkadija Siergiejewicza stal sie jeszcze szerszy. -To, ze Morozow zaniosl swoje znalezisko najpierw do kolekcjonera autografow, potem do agenta literackiego, a nastepnie do wydawcy, jest zrozumiale. Ale czy nie zdziwilo pana, ze zwrocil sie do mnie? Co posel i inwestor portfelowy moze miec wspolnego z Dostojewskim? Oj, mistrzu dedukcji... Trafila kosa na kamien! - Siwucha rozesmial sie. - Po prostu, kiedy Morozow kolejny raz przeczytal umowe, przyszedl mu do glowy lepszy pomysl. "Prawa do wydania i wszelkie pozostale prawa przechodza na spadkobiercow Stellowskiego" - tak glosi umowa. Morozow ustalil, jakie potomstwo pozostawil Fiodor Timofiejewicz Stellowski. I okazalo sie... No, milosniku rebusow, co sie okazalo? -Niemozliwe! - wymamrotal Nika. -Owszem, Nikolaju Aleksandrowiczu, mozliwe. Po ojcu jestem Siwucha, ale moja niezyjaca mama, Oktiabrina Ignatjewna, z domu Stellowska, byla rodzona prawnuczka Fiodora Timofiejewicza, zmarlego w domu oblakanych dokladnie sto trzydziesci lat temu. A ja, jak z tego wynika, jestem jego praprawnukiem i jedynym spadkobierca, poniewaz innych zyjacych potomkow nie odnaleziono. W naszej rodzinie Fiodora Michajlowicza traktowano zawsze w sposob szczegolny. Dlatego wlasnie kupilem slawetny pierscien Porfirija Pietrowicza - moze to rzeczywiscie ten autentyczny? No dobra, mniejsza z pierscieniem. Ostatecznie to tylko kawalek zlota z blyszczacym kamykiem. Mam za to rekopis. Wie pan, juz zdecydowalem, ze ja i Oleg przyjmiemy podwojne nazwisko: "Siwucha-Stellowski" brzmi calkiem arystokratycznie, nie gorzej niz jakis "Miklucho-Maklaj" czy "Goworucha-Otrok". Waznosc praw autorskich - piecdziesiat lat od chwili pierwszej publikacji, tak ze wystarczy i dla mnie, i dla Olega. O sto metrow dalej, zamknieta w piekielnej jaskini, czekala na swoj los jego koszmarna latorosl, a posel z rozanielona mina rozwodzil sie nad tym, jak cudownie beda zyli razem z dala od Rosji. -W Ameryce przyjemnie jest byc bogatym, nie to, co u nas. U nas siedzi czlowiek w jakiejs "Wanilii", je obiad, kontempluje widok cudownej swiatyni - az raptem zobaczy za oknem bezdomnego albo zebraczke, i od razu zabie udko staje mu w gardle. A tam wszyscy sa syci, ubrani, zadbani. No, powiedzmy, sasiad ma gorszy samochod i mniejszy dom. Ale na psychike to specjalnie nie dziala. Coz, jeszcze wiele przede mna. Nie jestem stary, znajduje sie dopiero w polowie sierpnia... Zaklina rzeczywistosc, dotarlo nagle do Fandorina. To skutek szoku nerwowego. -Jakiego znowu sierpnia? Siwucha wyjasnil ochoczo: -To ja sam wymyslilem. Jesli ludzkie zycie porownamy do jednego roku, wtedy okaze sie, ze moj wiek, piecdziesiatka, to polowa sierpnia. Doskonala pora. Czas zbioru plonow, a przed soba mam jeszcze zlota jesien. No i nie zapominajmy o babim lecie. - Mrugnal do Fandorina. - Kalifornia, Hollywood, modelki, gwiazdki... -Co, boi sie pan spotkac z synem? - przerwal mu Nicholas. - Odwleka pan moment konfrontacji? Usmiech na twarzy Arkadija Siergiejewicza zmienil sie z chytrego na zaklopotany. -Szczerze mowiac, boje sie. - Posel skulil sie w poczuciu winy. - Zawsze wiedzialem, ze Oleg jest geniuszem, ale to... to... - Siwusze braklo powietrza. - To on jest masonskim Bogiem. Moim Bogiem! U nas wszystko jest na opak, rozumie pan? W Biblii Bog jest Ojcem, a moj - Synem. Odwrocil sie, pelen zachwytu, napotkal surowy, nieprzychylny wzrok Fandorina i rzucil z westchnieniem. -No dobrze. Idziemy. * * * Ochroniarze nadal tkwili na dziedzincu. Jeden trzymal w reku pistolet, pozostali - gumowe palki. Co prawda, kiedy zobaczyli posla, wszyscy czterej, jak na komende, schowali bron.-To nie my - nerwowo usprawiedliwil sie Kotielkow i wskazal na Fandorina. - To on. Mowi, ze podobno panski syn... No, krotko mowiac. - Zmieszal sie do reszty. - My nic takiego, nawet nie wchodzilismy. Ja tylko przykladalem ucho do drzwi, nasluchiwalem... A tam nic, cisza... -Wszystko w porzadku - przerwal mu Siwucha, nie patrzac na niego. - Idzcie. Nie jestescie juz potrzebni. Po milicje zadzwonia moi ludzie. Kiedy bedzie trzeba. Nie spieszyl sie, zeby wejsc do srodka. Na pewno czekal, az odejda postronni. Nawet ochroniarzy nie wzial ze soba. Fandorin spytal, czy zaniesli Wale do izby przyjec, i zostal z Arkadijem Siergiejewiczem. Na podworzu poza nimi nie bylo nikogo. Twarz posla drzala, w oczach znowu zablysly lzy. -Biedny chlopak... Siedzi tam jak zaszczute zwierze i mysli, czy go wydalem, czy nie? Ruszyl naprzod, a kiedy Nicholas chcial isc za nim, rzucil wladczym tonem: -Nie. Ja sam. Wszedl po schodach, otworzyl drzwi i zniknal za nimi. Nie bylo go bardzo dlugo, trzydziesci dziewiec minut (Fandorin sprawdzal na zegarku). Z glownego budynku wyjrzeli ochroniarze - zaczeli sie denerwowac. Ale tylko dreptali w kolko przy wyjsciu. Oczywiscie dostali wyrazny zakaz, zeby nie wchodzic. -No, co tam? - zawolal jeden. Ten sam, ktory pierwszy zauwazyl Nicholasa kolo alfy romeo. Nika tylko wzruszyl ramionami. W koncu zjawil sie Arkadij Siergiejewicz. Byl w samej koszuli. Na ochroniarzy, ktorzy ruszyli z miejsca, machnal reka - nie trzeba. Dal znak tylko Fandorinowi. * * * -No, co tam z panem? - ponaglil szeptem idacego powoli Nicholasa. - Chodzmy.Znowu zrobil wabiacy gest, ktory Fandorinowi wydal sie bardzo dziwny i nawet tajemniczy. Strasznie zdenerwowany, Nika przestapil ostroznie prog i rozejrzal sie. Olega nigdzie nie bylo. -Gdzie jest... Oleg? - spytal, chwytajac powietrze. Siwucha popatrzyl na niego bacznie. -Chodzmy... Nadal mowil szeptem, powoli, i byl jakos osobliwie zamyslony. Nicholas wyszedl na srodek obszernego pomieszczenia, rozejrzal sie i zadrzal: Oleg lezal na podlodze, przy stole, tam gdzie upadl, pchniety w piers. Czerwone kimono rozpostarlo sie na podlodze, totez wydawalo sie, ze chlopiec lezy w olbrzymiej kaluzy krwi. Fandorin krzyknal i podbiegl do lezacego. Nie, krwi nie bylo, ale otwarte oczy zbrodniarza patrzyly w sufit pustym i martwym wzrokiem. -Nie zyje - szepnal posel na ucho Nicholasowi. - Unioslem glowe, a ona jak na nitce. Ma zlamane kregi szyjne. Pan go popchnal, a on uderzyl sie o krawedz stolu. W tym miejscu. Szorstki palec Arkadija Siergiejewicza dotknal karku Niki. Dopiero teraz Fandorin zauwazyl, ze Siwucha ma oczy tak samo martwe jak lezacy. Jakby patrzyly i nic nie widzialy. -Nie chcialem go zabic! - wybelkotal magister. - To on chcial mnie... Widzi pan, tu lezy miecz! A tam, na stole - tabletka. To trucizna! I doktor, widzi pan? - Wskazal cialo Sitz-Korowina. - Zabity strzalem ze strzykawki! Ciezka reka Arkadija Siergiejewicza spoczela mu na ramieniu. -Tss! Nie trzeba krzyczec. To nieladnie - z przygana rzekl posel. - Wiem, ze nie chcial pan go zabic. Po prostu pchnal pan mojego chlopca zbyt silnie. A jemu duzo nie potrzeba. Ma takie kruche kosteczki. Jak dziecko. Siwucha przeniosl wzrok na martwego syna. -Niech pan patrzy, jaki on piekny. Jakie delikatne rysy twarzy, jakie zlote wlosy. Prawda, ze przypomina aniola? - Niespodziewanie zachichotal. - Zaraz opowiem panu cos smiesznego. To Olezek wymyslil, ze powinienem pana zatrudnic. Ale, mowi, ten inteligencik nie polakomi sie na same pieniadze. Tutaj potrzebny jest lepszy magnes. Wiesz, tato, mowi, podsuniemy mu nimfetke. Litosc - to jest to, na co go zlapiemy. Sasza Morozow najpierw za nic nie chciala sie zgodzic. Wtedy Olezek zjawil sie u niej jako aniol. A ona rano dzwoni do mnie, ze sie zgadza. Bo miala wizje: pokazal sie jej zlotowlosy aniol i dal pozwolenie. Cichy, pelen zachwytu smiech przeszedl w szloch, posel pociagnal nosem, a Nika przypomnial sobie, jak Sasza powiedziala: "Podobny do aniola", kiedy zobaczyla w korytarzu Olega. -Moj aniol stroz odlecial. Na zawsze... Arkadij Siergiejewicz bezglosnie zaplakal. To znaczy, lzy mu plynely, ale twarz jakby odmawiala udzialu w placzu, pozostala calkiem nieruchoma. Glos tez nie drzal. -Aha, jeszcze cos - Siwucha zmienil ton na rzeczowy. - Tam, na stole, polozylem czek. Na szescdziesiat tysiecy euro. Na nazwisko Aleksandry Filipowny Morozow. Uczciwie zarobila te pieniadze. Niech pan jej go przekaze. I przebaczy, na milosc boska, bo inaczej ona oszaleje. Zrobila to wszystko dla brata. Nic sie nie poradzi - taka juz jest. Jesli kocha, to nic jej nie powstrzyma. Jak ja i Oleg... No, to chyba wszystko? - Jak gdyby sie zastanowil, ale patrzyl nadal nie na rozmowce, tylko na martwego syna. - Panu nie jestem nic winien, bo zadnego ze zlecen nie wykonal pan do konca. Chyba ze... - Wzial ze stolu niebieska teczke. - Niech pan wezmie. Na pamiatke tej wesolej historii. Mnie to juz niepotrzebne. Przez te przekleta kupe papieru stracilem syna... Chce mi sie pic. Odwrocil sie i niezgrabnie, jakby po omacku, przeszedl wzdluz stolow. Ramieniem zaczepil o stelaz, z ktorego na podloge posypaly sie ksiazki. Arkadij Siergiejewicz przykucnal, starannie je pozbieral i polozyl na stole. A jedna, stara, rozlatujaca sie jak wzial, tak zamarl z nia w rekach. -FOKUS-MAROKUS. Ciekawy poradnik dla malych czarnoksieznikow. Kupilem mu go, kiedy przechodzil trwajaca siedem lat kuracje w szpitalu. Wtedy cala medycyna byla u nas bezplatna. Lezal w szpitalu Filatowa. Taka mala zabka. Pokazywal mi sztuki. Jak z niebieskiego roztworu zrobic zolty. Jak wyjac orzeszek z ucha. Moj maly czarnoksieznik... Siwucha wydal z siebie straszny odglos. Najpierw wydawalo sie, ze szloch, ale nie, to byl po prostu atak gwaltownego kaszlu. Zeby zwilzyc gardlo, wzial napoczeta butelke wody mineralnej, podniosl do ust, ale przedtem szybko wlozyl do nich lezaca na stole tabletke. -Nie!!! - krzyknal Nika. Ale grdyka Arkadija Siergiejewicza juz sie poruszyla. -Co pan narobil?! - wychrypial Fandorin (nagle glos odmowil mu posluszenstwa). - Niech pan wlozy palce do gardla, zeby zwymiotowac! Posel wzruszyl ramionami. -Dziwne. Mowil pan, ze trucizna dziala blyskawicznie, a ja nic nie czuje. Tylko nogi troche... Nieco sie chwiejac, podszedl do kanapy. Usiadl obok na wpol lezacego ciala Marka Donatowicza i odrzucil glowe do tylu*. Jego usta rozciagnely sie w spokojnym usmiechu. * * * Do domu Nicholas trafil dopiero rano. Przez cala noc skladal zeznania i wyjasnienia, a potem jeszcze odwiedzil Walentine, u ktorej rzeczywiscie stwierdzono wstrzasnienie mozgu - dobrze, ze chociaz kosci miala cale.Po drodze na Solanke podjechal jeszcze pod Poczte Glowna, doczekal sie jej otwarcia i kurierem wyslal zapieczetowana koperte do Saszy Morozow. Do srodka nie wlozyl ani listu, ani nawet krotkiej notatki, tylko czek na szescdziesiat tysiecy. Niech dostanie to, czego chciala, a co do reszty, jak to sie mowi - niech jej Pan Bog przebaczy. Nicholas oczywiscie nie musial sie tak bardzo spieszyc z wyslaniem czeku, ale tez strasznie nie mial ochoty wracac do domu, ktory przestal byc jego domem. Do zony zadzwonil jeszcze wieczorem, z milicji. Nic jej nie tlumaczyl, tylko krotko i sucho oswiadczyl, ze maja z Wala pilna prace, dlatego nie bedzie nocowal w domu. Wszystkie rozmowy i wyjasnienia - na potem, pomyslal, idac przez zalane sloncem podworze. Najpierw trzeba sie wyspac. Na gore nie wszedl, chociaz Altyn z pewnoscia pojechala juz do redakcji. Mieszkanie stalo sie obce, spac w nim byloby mu trudno. Dlatego skierowal sie do sasiedniej klatki, do biura. Mozna swietnie wyciagnac sie na kanapie w poczekalni. Wali nie ma, nikt go nie zbudzi. Przede wszystkim opuscil zaluzje, zeby slonce go nie razilo. Popatrzyl na niebieska teczke, otrzymana od Arkadija Siergiejewicza. Warto by przeczytac, jak sie skonczylo sledztwo Porfirija Pietrowicza. Nie, to pozniej. Kiedy bedzie lzej na duszy, spokojniej. Rekopis na razie postanowil zamknac w biurku. Zaslony w gabinecie byly rozsuniete. Dziwne, nie pamietal, kiedy to zrobil. Wlozyl teczke do szuflady, chcial wyjsc i nagle zobaczyl, ze pod oknem, na fotelu, spi Altyn. Zona Niki byla i tak miniaturowa, kiedy zas sie zwinela w klebuszek, wydawala sie po prostu jakas Calineczka. Zamarl, bojac sie ruszyc. Ostroznie cofnal sie do drzwi, i wtedy oczywiscie zaskrzypial cholerny parkiet. Altyn obudzila sie od razu. Z fotela zeskoczyla lekko, jakby w ogole nie spala. Podbiegla do meza i gniewnie zlapala go za klapy marynarki, w ktorym to celu musiala najpierw stanac na palcach. -Co sie stalo?! - krzyknela. - Dlaczego twoj telefon milczal?! Ja cala noc... - Zachlysnela sie. - Czulam to! Po glosie! Znowu wdepnales w jakas paskudna sprawe, co? Jestes w niebezpieczenstwie? Trzeba cie ratowac? Zeby diabli wzieli caly ten twoj "Kraj Rad"! Nie mozesz sobie znalezc jakiegos normalnego zajecia? No, mowze cos, do cholery, odezwij sie! Dlaczego nie patrzysz mi w oczy? To znaczy, ze nie bedzie mozna sie wyspac, pomyslal Fandorin. Uwolnil sie lagodnie i zmeczonym glosem powiedzial: -Po co tyle mowisz? I to o jakichs glupstwach? Nie warto. Powiedz po prostu: "Stalo sie cos strasznego. Pokochalam innego mezczyzne. Nie wiem, co teraz robic". Pomoge ci. Razem sprobujemy jakos wydobyc sie z tej sytuacji. Jak kulturalni ludzie. No bo co teraz zrobisz? Jak pokochalas, to pokochalas. Naucze sie zyc sam. Jej spojrzenie powiedzialo wiecej niz wszelkie zapewnienia i usprawiedliwienia. W oczach Altyn odbilo sie tak naiwne, tak autentyczne zdumienie, ze nie sposob go bylo podrobic. Zreszta nigdy nie miala specjalnych zdolnosci aktorskich. -O czym ty mowisz, Nika? - spytala zaklopotana. - Jakiego znowu innego? -Jakiego? Twojego pianiste - mruknal. - Przeciez widzialem, jak na niego patrzylas... Zorientowal sie, ze musialo to zabrzmiec calkiem idiotycznie. Poprawil sie: -Nie o to chodzi. Ja to czuje. Serce mi podpowiedzialo. Moze jeszcze sama tego nie wiesz, ale ja wszystko widze. Rozumiem, jest przystojny, genialny, otworzyl przed toba nowy swiat... Nagle przerwal, bo Altyn krotkim, celnym ciosem rabnela go w dolek, wiec Nicholasowi zabraklo tchu. -Co ty pleciesz?! - wrzasnela rozwscieczona Tatarka i w dodatku kopnela go w kostke (na szczescie byla bez butow). - Pieprzony Angol! Potwor! Tuman! Uzyta jeszcze wielu roznych slow, w tym takze absolutnie niecenzuralnych. Wszystkie jednak, nawet te najgorsze, wydaly sie magistrowi historii rajska muzyka, piekniejsza niz slawetna Fantazja f-moll. W koncu Altyn rozryczala sie i gorzko pochlipujac, powiedziala juz mniej gwaltownie: -Alez z ciebie duren, Fandorin... Kocham nie Slawe, tylko jego palce, jego talent. Talent to jedyna jego zaleta. Poza tym jednym nie ma za co go kochac. To znaczy moze i jest, ale mnie to absolutnie zwisa. Kochac potrafie tylko ciebie. Bo ty jestes jeden, i nie ma na swiecie nikogo lepszego od ciebie. W kazdym razie dla mnie. Ostatnie zdanie troche zepsulo wrazenie, jakie zrobila na Nicholasie cala tyrada, ale i tak rozplynal sie w usmiechu. -Czy nie rozumiesz tego, ze oboje jestesmy caloscia? - wydmuchala nos i juz nie szlochala. - Zginalbys beze mnie. A mnie bez ciebie w ogole by nie bylo... Przeciez to sa rzeczy oczywiste, tego sie nie mowi na glos. Nie mialam pojecia, ze jestes az takim idiota... Serce mu podpowiedzialo! Wy, faceci, macie chyba kalkulatory zamiast serc! Nicholas nie oponowal, zgadzal sie dokladnie ze wszystkim, co mowila i co jeszcze chciala powiedziec. Ale jej wydalo sie widocznie, ze bunt nie zostal zdlawiony do konca. -Strasznie lubie muzyke. Przezylam trzydziesci piec lat i dopiero teraz to zrozumialam. To jest cudowne! Ale skoro draznia cie moje lekcje, to dam sobie z nimi spokoj. Czego sie nauczylam, tego sie nauczylam. Moze tylko zostawie fortepian? Bede grala, kiedy cie nie bedzie w domu. Wtedy oczywiscie Nika sie sploszyl i zamachal rekami. -No cos ty, nie musisz przerywac lekcji! Skoro tak je lubisz, to graj sobie, ile chcesz. -Nie, koniec z tym - powiedziala Altyn. A on na to: -W zyciu! Nigdy bym sobie tego nie wybaczyl. Potem dlugo sie godzili - od razu w gabinecie, w niezbyt komfortowych warunkach, ale to juz postronnych nie powinno obchodzic. Wpol do jedenastej Altyn stwierdzila, ze jest juz wpol do jedenastej. Lamentujac, ze spozni sie na kolegium, w pospiechu ubierala sie i czesala: skakala na jednej nodze, na druga wkladala pantofel - lewa reka, grzebien trzymajac w prawej. Dopiero co tutaj byla i juz zniknela, pozostal tylko zapach. Nicholas wrocil do poczekalni na kanape - nie mial ochoty ubierac sie, zeby pojsc do domu, do lozka. I juz odechcialo mu sie spac. Rozmyslal nad zagadkowym zdaniem, wypowiedzianym przez zone. Jak nalezy rozumiec slowa: "Mnie bez ciebie w ogole by nie bylo"? Co chciala przez to powiedziec? Powiercil sie na kanapie i wrocil do gabinetu. Chyba juz teraz mozna poczytac o tym, jak Porfirij Pietrowicz schwyta Raskolnikowa. Ale kiedy juz otworzyl niebieska teczke i rozlozyl na kolanach rekopis, jeszcze przez jakis czas lamal sobie glowe nad zagadka, ktora zadala mu zona. Nic sensownego nie zdolal wymyslic, westchnal wiec tylko i rozpoczal lekture. Niebieska teczka Rozdzial czternasty Aleksandr Grigorjewicz zdaje egzamin Wszystkie zdarzenia, opisane w poprzednim rozdziale, nie trwaly w sumie nawet godziny. Jeszcze dwudziestu minut potrzeba bylo, zeby zabrac z rewiru patrol policji: porucznika Ilje Pietrowicza, tego o przezwisku "Proch", dwoch szeregowych i jednego pisarczyka, ktory zapamietal Raskolnikowa z twarzy owego pamietnego ranka, kiedy student w biurze stracil przytomnosc.Juz po drodze na Wozniesienski radca dworu tlumaczyl szczegoly Ilji Pietrowiczowi: -Przede wszystkim musimy sie upewnic, czy obiekt tam jeszcze jest - klarowal mu, maszerujac i wymachujac reka. - Jesli wrocil do swojej nory, to prosze zabrac cala reszte do rewiru, a juz ja zatroszcze sie o to, zeby Raskolnikow natychmiast dowiedzial sie o tym fakcie. Poprosze o to chyba swego krewniaka Razumichina. -A jesli obiekt jest nadal u Marmieladowow? - spytal Zamiotow, ciagle nadskakujacy Porfirijowi Pietrowiczowi z drugiej strony. -Wtedy inaczej, laskawco. Chowamy sie pod schodami i cierpliwie czekamy, kiedy studentowi znudzi sie gapienie na pijackie geby. Gdy tylko zacznie schodzie, pan poruczniku, ze swoimi ludzmi ruszy mu na spotkanie, i to z halasem, z tupaniem nogami. I koniecznie spyta go, gdzie jest mieszkanie Niemki, bo sasiedzi zlozyli skarge. Rozumie pan? -Jakze mialbym nie rozumiec, wasza wielmoznosc - dziarsko odpowiedzial Proch. - Zadanie wykonam jak nalezy. Mam talent aktorski, wszyscy tak mowia. Na ostatnie swieta odgrywalem krola Baltazara i bardzo dobrze mi poszlo. -Doskonale, laskawco, doskonale. - Porfirij Pietrowicz zaczal mowic szeptem, bo juz wchodzili do bramy. - Jak to swietnie sie sklada, ze u nas wszedzie schody takie ciemne, i pod kazdymi jest komorka. Prosze bardzo. Wszyscy weszli do komorki, gdzie lezaly jakies stare szmaty i pachnialo mokrym drewnem, a pisarczykowi kazano stanac na pol - pietrze, zeby w razie czego dal znak. Wszystko odbylo sie tak, jak przewidywal sledczy. Obok kilka razy przechodzili mieszkancy, ale policjantow nikt nie zauwazyl - ciemnosci panowaly iscie egipskie. Po czterdziestu minutach takiego oczekiwania z gory dolecial ich kaszel pisarczyka - umowiony sygnal. -No, laskawco, juz czas - szepnal sledczy do Ilji Pietrowicza. Ten wytoczyl sie na zewnatrz, umyslnie glosno tupiac buciorami, a policjanci - za nim. Wszystko wypadlo jeszcze lepiej, niz sie spodziewal radca dworu. Po schodach szedl nie sam "obiekt", ale cala procesja (Porfirij Pietrowicz podpatrzyl z dolu): mizerna kobieta w chustce i z wezelkiem w reku, chuda dziewczynka, tez z bagazem, troje dzieci, z tylu zas - dwaj mezczyzni, ktorzy dzwigali skrzynie - Raskolnikow i jakisbardzo przyzwoicie wygladajacy mezczyzna. -Ta w kapelusiku to Sofia Marmieladow - szepnal Zamiotow Porfirijowi Pietrowiczowi na ucho. - Ta kaszlaca to pewnie jej macocha, a ten brodaty - nie wiem. Z komorki bardzo dobrze slychac bylo rozmowe, ktora wywiazala sie na schodach. -Aaa, to pan... jak pan sie... Raspopow? - znakomicie odegral swoja role porucznik Proch. - Nie wie pan, gdzie tu jest numer dwanascie? -Nazywam sie Raskolnikow - dobiegl z gory gluchawy, niechetny glos. - Na trzecim pietrze. A co wlasciwie... Ale wtedy wmieszal sie inny glos, zdarty i piskliwy: -Policja! Doskonale! Bierzcie ja, wsadzcie do wiezienia! Zeby sie nie wazyla obrazac corki szlachcica! Fladra niemiecka! Jak ona smie oskarzac mnie, skoro mam dzieci w szlacheckim instytucie! Pan Swidrygajlow, szlachetny czlowiek, moze zaswiadczyc, jak ona mnie zniewazyla! W dawnych czasach takie karano chlosta! Noga nasza nie postanie w tej kloace! Dalsza przemowe zagluszyl wybuch nasilonego kaszlu, a dalej ciagnal glos meski - spokojny, wladczy: -Jestem Swidrygajlow, obywatel ziemski. O co chodzi, poruczniku? -Byly skargi na halas i awantury. Przyszedlem podjac odpowiednie kroki w tej sprawie. -No wiec niech pan podejmuje. Slyszal pan: trzecie pietro. Chodzmy, Katierino Iwanowno, krzyk pani szkodzi. Zaraz umieszcze pania w szpitalu, a Sofia Siemionowna zaprowadzi dzieci pod wskazany adres. Chodzmy... Kroki zblizyly sie, wiec sledczy i kancelista schowali sie glebiej, przy samej scianie. Ale w bramie Katierina Iwanowna przystanela. -Niech pan poczeka - powiedziala, lapiac ustami powietrze. - Chce widziec, jak te lajdaczke wezma za kark i wyrzuca! Jakkolwiek perswadowaliby jej towarzysze, nie chciala isc dalej. -To znakomicie, laskawco - zamruczal pomocnikowi do ucha Porfirij Pietrowicz. - Niechaj student zobaczy, ze w mieszkaniu oprocz Luzyna nikogo nie ma. Kilka minut pozniej policjanci wyprowadzili cale rozhulane bractwo, po czesci z trudem trzymajace sie na nogach. Nalezy zaznaczyc, ze prawie wszyscy szli calkowicie pogodzeni z losem, oburzonych bylo tylko dwoje: wlascicielka mieszkania i czlowieczek w okularach, dlugowlosy, o beczacym glosie. Pierwsza ciagle usilowala wytlumaczyc po rosyjsku, ze awanture wszczela wcale nie ona, ale "niekszeczny i niefdzieczny pani Marmeladoff", okularnik zas niezbyt zrozumiale wykrzykiwal o nietykalnosci mieszkania i o samowoli policji. Zdaje sie zreszta, ze w odroznieniu od reszty byl trzezwy, za takie okrzyki mozna bylo jednak smialo zabrac i trzez'wego, porucznik Proch nie mial wiec co do dlugowlosego zadnych watpliwosci. Wszystkich wyprowadzono na podworze, skad dobiegl triumfalny okrzyk Katieriny Iwanowny: "A widzisz teraz, plebejuszko?!" - i po chwili zapadla cisza. -Chodzmy, laskawco - swoim zwyklym glosem rzekl Porfirij Pietrowicz, bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw. - Pole dzialania zostalo calkowicie oczyszczone. Zaczeli wchodzie po schodach, ale nie doszli jeszcze na trzecie Pietro, gdy dopedzil ich porucznik. -Moi sami dadza sobie rade, to nic trudnego - zameldowal, dyszac gwaltownie - A mnie wasza wielmoznosc niech pozwoli isc ze soba. To desperat, kto wie, co sie moze stac. Aleksandr Grigorjewicz z niezadowoleniem wydal cichy okrzyk. W myslach juz widzial walke z Raskolnikowem, naglowki w jutrzejszych gazetach, nagrode od przelozonych, a nawet - sprawa w koncu byla glosna - wdziecznosc Najjasniejszego Pana. A ten nagle przychodzi na gotowe i bedzie sie potem chwalil na kazdym kroku, ze to wlasnie on jest glownym bohaterem. - Niechze sie pan nie trudzi - uprzejmie rzekl do porucznika Porfirij Pietrowicz. - Od pana, laskawco, strasznie czuc woda kolonska. Tacy nerwowi zbrodniarze maja wielce rozwiniety zmysl powonienia. Niech no tylko Raskolnikow przestapi prog, a od razu poczuje zapach. Pan przeciez dopiero co na schodach musial mu tym aromatem buchac prosto w twarz. Proch tylko westchnal. -No to przydziele panu pare dobrych podoficerow. Najtezszych i nie z tych, co tchorza. Ale i na podoficerow komisarz sledczy sie nie zgodzil. -Niepotrzebnie sie pan przejmuje. Ze mnie i z pana Zamiotowa zadni oczywiscie goliaci, ale przeciez i Raskolnikow nie jest Samsonem. Jakos sobie, laskawco, poradzimy. On ma tylko siekiere, narzedzie spokojnej pracy, a ja - ot, co. Wyjal z kieszeni maly rewolwer Francotte'a z krotka lufa. -Ja tez cos z biura zabralem - oswiadczyl Aleksandr Grigorjewicz, pokazujac pistolet wziety z szafy na bron. - Obie lufy sa naladowane, sprawdzalem. W koncu pozbyli sie nieproszonego wolontariusza, a kancelista nabral podejrzen, ze i Porfirij Pietrowicz niezbyt wielka ma ochote dzielic sie slawa z kims trzecim. No i slusznie! * * * Numer dwunasty byl jakby specjalnie przeznaczony do zasadzek, juz na wstepie stwierdzil z zadowoleniem Porfirij Pietrowicz. Dluga amfilada pokojow byla reprezentacyjna galeria roznych stopni nedzy, bo i ktoz poza ostatnimi biedakami zgodzilby sie mieszkac w przejsciu?-Musi byc niezly sknera z tego Luzyna, skoro bedac czlowiekiem majetnym, zatrzymal sie w takiej norze. Widzieli tutaj pomieszczenia z pretensjami do przyzwoitosci, znaczy z jakimi takimi meblami, a nawet z obrazkami na scianach; byly odrapane barlogi jawnych bywalcow szynkowni; napotkali nawet siedzibe kataryniarza; w kazdym razie w kacie na drewnianej nozce stal ow nieskomplikowany instrument muzyczny, a na stole, w klatce, siedziala malpka. Na wchodzacych detektywow popatrzyla smutnymi czarnymi oczkami, zaskrzeczala cichutko i chwycila pestke slonecznikowa z talerzyka. -Aleksandrze Grigorjewiczu, laskawco, niechze sie pan nie zatrzymuje, nie mamy czasu - ponaglil sledczy pomocnika, ktory zapatrzyl sie na zwierzatko. - Trzeba znalezc odpowiednie miejsce, najlepiej na wprost drzwi. Ale wymiary pokoiku znajdujacego sie na wprost drzwi Luzyna (a wlasciwie Lebieziatnikowa) byly zbyt skromne na to, by urzadzac jakakolwiek zasadzke. Widocznie mieszkal tutaj najostatniejszy z mieszkancow, od ktorego ubozsi byli juz tylko panstwo Marmieladow. Ze sprzetow mial jedynie materac, niczym nawet nieprzykryty, i mocna debowa lawe, ktora, sadzac po skorupkach od jajek, sluzyla lokatorowi takze za stol. Nie sposob bylo sie tu schowac. A jednak sledczy z pomocnikiem poradzili sobie znakomicie. Norke z materacem poprzedzala jeszcze komorka, przez nikogo nie - zamieszkana, po obu zas jej stronach staly stare szafy - widocznie wlascicielka trzymala w nich jakies swoje rzeczy. Porfirij Pietrowicz wcisnal sie za szafe z lewej strony, Zamiotow - z prawej, i teraz w polmroku wcale nie mozna bylo ich dostrzec. Radca dworu na tym jednak nie poprzestal. Zgasil lampy i swiece we wszystkich pokojach, zostawil tylko swiatelka przed obrazami, tak ze w mieszkaniu zrobilo sie calkiem ciemno. Ale widac i tego Porfirijowi Pietrowiczowi bylo malo. -Wie pan, laskawco, co zrobimy - zamruczal, ogladajac miejsce zasadzki z mina ogrodnika albo dekoratora - w ostatnim pokoiku na podlodze zapalimy swiece, tak jakby zostawil ja lokator. Bedzie swiecila w oczy naszemu studentowi, kiedy wejdzie, a my bedziemy dobrze widzieli, sami za to jeszcze bardziej utoniemy w mroku. Niejako podsumowujac swoje czynnosci, wyciagneli na srodek debowa lawe i ustawili w poprzek. -On sie nachyli, zeby ja odsunac, wtedy my wyskoczymy mu zza plecow. Ja - za jedna reke, pan, laskawco, za druga. Potrafi pan wydecie lokiec do tylu? Nie? Zaraz panu pokaze. Porfirij Pietrewicz wzial pomocnika za reke i nadzwyczaj szybkim mchem wykrecil ja tak, ze Aleksandr Grigorjewicz az pisnal. -Ciszej, laskawco. - Sledczy wskazal drzwi pokoju Luzyna. - Chociaz nie ma to wielkiego znaczenia. Piotr Pietrowicz nas nie obchodzi. Zajeli pozycje w ciemnej komorce. -Dobrze, ze tu jest nadymione - uslyszal Zamiotow spokojny glos radcy dworu. - Mozna sobie umilic czas papierosikiem. Zapali pan? Trzasnela zapalka. -Dziekuje, nie. Im dluzej czekali, tym bardziej Aleksandr Grigorjewicz sie denerwowal. W dodatku zaschlo mu w gardle, wiec palie nie mial najmniejszej ochoty. Pomyslal: jak tez ten sledczy potrafi zachowac zimna krew? Czas w ciemnosciach plynal powoli. Wkrotce Aleksandr Grigorjewicz uznal, ze musi cos powiedziec, bo inaczej byloby slychac, jak szczekaja mu zeby. -Porfiriju Pietrewiczu - rzekl cichutko - pamietam, ze w gimnazjum tez siedzialem przed egzaminem, bodaj z geometrii, i denerwowalem sie tak, ze malo mi serce z piersi nie wyskoczylo. Myslalem, ze jesli sie zetne, to koniec, nie ma po co zyc. Zza sasiedniej szafy dolecialo: -Ja tez sie denerwuje. Dlonie mam mokre, laskawco. Strasznie sie denerwuje. -Pan?! - zdumial sie Zamiotow. -A jakze, laskawco. To kolejna sesja, w dodatku arcypowazna. Aleksandr Grigorjewicz wysunal sie z ukrycia, ale oczywiscie nic po ciemku nie zobaczyl. -O jakiej sesji pan mowi? -O egzaminacyjnej. Alegoria bardzo stara, ale przez to nie mniej trafna, o zyciu, ktore wciaz egzaminuje ludzi. Czymze jest nasz ziemski byt? - Porfirij Pietrowicz wypuscil klab dymu. - Nauka. I jak w kazdej szkole, idzie nam ona zazwyczaj rozmaicie - dopoki nie nadejdzie kolejna sesja. A wtedy trzeba sie trzymac Jesli czlowiek nie przysiadl faldow, bedzie nieszczescie. Zetnie sie jak nic. -I... co wtedy? -Zle, laskawco. Roznica miedzy zyciem a gimnazjum jest taka, ze zycie moze czlowieka nie tylko zostawic na drugi rok, ale i przeniesc do nizszej klasy. Byl, powiedzmy, w drugiej, a powedruje do pierwszej. Potem w ogole go wyrzuca i kaza sie znowu przygotowywac. I tak dalej, az do calkowitego moralnego niemowlectwa, a nawet nizej, do stanu zwierzecego. Wsrod nas, laskawco, chodzi wielu takich, ktorzy nie zdali. Czasem ma sie wrazenie, ze wiekszosc. Ale mysle, ze nie ma ludzi, ktorzy by przepadli ze szczetem. Czasem ktos zaliczony do najnizszych pierwotniakow nagle, ni stad, ni zowad, tak blyskotliwie zda egzamin, ze od razu wzieci az do profesora. Dlatego czlowiek jest prawdziwym cudem Bozym. -Nie rozumiem - poskarzyl sie Zamiotow, sluchajacy z wytezona uwaga mglistych rozwazan radcy dworu. -Ja sam, przyznam szczerze, nie bardzo rozumiem, ale to znany fakt. Wszyscy chodzimy do takiego gimnazjum, w ktorym az do konca niczego nie mozemy byc pewni. Powiedziane jest bowiem: pierwsi beda ostatnimi, a ostatni pierwszymi. I tak, laskawco, do samej matury. -A co tu oznacza matura? - zapragnal dowiedziec sie Aleksandr Grigorjewicz. -No jakze, laskawco, egzamin koncowy, bez ktorego nie dostanie pan swiadectwa. O "swiadectwo" kancelista juz nie zdazyl zapytac. -Tsss! - syknal nagle Porfiry Pietrowicz. * * * Uslyszeli, jak skrzypia drzwi - ale nie odlegle, ktore wychodzily na schody, tylko z drugiej strony, te bliskie.Luzyn wyjrzal z pokoju, domyslil sie Zamiotow. Chce wiedziec, dlaczego w mieszkaniu jest cicho - ani krzykow, ani halasu, ani brzeku szklanek. A co bedzie, jesli wyjdzie przed czasem? Wtedy kiepsko! Moze spotkac sie z Raskolnikowem na schodach albo na podworzu! O tym samym najwyrazniej pomyslal komisarz. -Cicho! - syknal Porfirij Pietrowicz, i to dosyc glosno. - Chyba otwiera! Po czym skrzypnal szafa, wyraznie. -Aha, zaczailiscie sie! - rozlegl sie donosny meski glos. - Czekacie na mnie? Jeszcze czego! Wiedzialem! Nie jestem taki glupi! Drzwi znowu sie zatrzasnely, zazgrzytal klucz. -Teraz nie osmieli sie wyjsc az do rana - mruknal radca dworu. - Niech tam. Przynajmniej ujdzie z zyciem. Przez jakis czas siedzieli w milczeniu, potem kancelista wrocil do rozmowy: -O jakim to egzaminie dojrzalosci pan mowil? -Tsss! - szepnal Porfirij Pietrowicz, teraz juz wcale nieglosno - przypominalo to raczej tchnienie wietrzyka. - To on, laskawco! Zamiotow sam to zreszta uslyszal. Trudno bylo nie uslyszec: w odleglym koncu mieszkania stuknely drzwi i rozlegly sie szybkie kroki; nie skradajace sie, ale glosne, pewne, jakby nalezaly do gospodarza. Zblizaly sie i nabieraly tempa, tak jakby ten, kto wszedl, bral rozbieg. Serce Aleksandrowi Grigorjewiczowi zabilo glosniej, wszystkie uboczne mysli od razu wylecialy mu z glowy, a reka chwycila za szorstka kolbe policyjnego pistoletu. Kolo sasiedniej komorki, o jakies trzy kroki od kancelisty, zamajaczyla postac. "Teraz!" - rozkazal sobie Zamiotow i wyskoczyl z ukrycia. Porfirij Pietrowicz zrobil to samo o ulamek chwili wczesniej. Na srodku przejscia obaj omal nie zderzyli sie ramionami i rownoczesnie ujrzeli przerazajacy, prawie niewiarygodny obraz. Raskolnikow, ktorego oblana przez plomyk swiecy czerwonawa poswiata sylwetke mogli widziec z tylu, nie zatrzymujac sie i nawet nie zwalniajac, jedna reka chwycil z podlogi debowa lawe, ktora dopiero co nie bez trudu obaj ustawili, uniosl w powietrze i z calej sily uderzyl nia w drzwi Luzyna. Te nie wytrzymaly druzgoczacego ciosu i pekly na dwoje. Wscieklosc zwiekszyla jego sile dziesieciokrotnie, u szalencow tak bywa, przemknelo przez glowe Aleksandrowi Grigorjewiczowi, a rozbestwiony student kopnal obie polowki drzwi, ktore ostatecznie wyskoczyly z zawiasow. Rozblyslo swiatlo pokoju Luzyna; Zarniotowowi wydalo sie niesamowicie jaskrawe. Na moment zamknal oczy, a kiedy je otworzyl, w drzwiach nikogo juz nie bylo. Caly szturm nie zajal nawet dwoch sekund. Nie tylko niedoswiadczony kancelista, ale i sam Porfirij Pietrowicz, jak to sie mowi, nie zdazyl nawet ust otworzyc. Ze srodka dolecial zas halas, krzyk i jeszcze jakis okropny trzask, ktory sprawil, ze Aleksandr Grigorjewicz mial ochote zatkac uszy. Radca dworu opanowal sie i skoczyl naprzod z okrzykiem: "Stad". Zamiotow za nim, i tez cos krzyczal, ale sam slabo rozumial, co wlasciwie. Pierwsza rzecza, jaka zobaczyl Aleksandr Grigorjewicz, kiedy wpadl za prog dosyc duzego i czystego pokoju, byl czlowiek z bokobrodami, siedzacy przy stole. Caly dziwnie odrzucony do tylu, usta mial otwarte, a oczy wybaluszone i w nienaturalny sposob zwrocone ku gorze, jakby usilowal zobaczyc cos na wlasnym czole. A tam istotnie bylo na co patrzec. W miejscu, gdzie zaczynaja sie wlosy, wprost z czaszki, metnie poblyskujac, sterczal jakis nieznany przedmiot. Aleksandr Grigorjewicz zamarl, ledwie tylko na ow przedmiot spojrzal. Wzrok wstrzasnietego kancelisty nie tyle sie zacmil, ile jakos dziwnie zwezil, jak u konia z klapkami na oczach: po bokach wszystko sie rozplywalo, ginelo w ciemnosci. Myslac o jednym: zeby nie zemdlec, Zamiotow z trudem oderwal nieposluszny wzrok od okropnego przedmiotu i dopiero teraz zobaczyl zabojce. W tejze chwili widzenie mlodego czlowieka ostatecznie wrocilo do normy, a mozg jakos poradzil sobie z chwilowym paralizem. To byl jegomosc, ktorego niedawno widzieli na schodach. Pan Swidrygajlow, takie nosil nazwisko. Patrzac ze zdziwieniem, ale bez zadnych oznak przestrachu, na ludzi, ktorzy wdarli sie do pokoju, zbrodniarz ruszyl reka, wyszarpujac swoje narzedzie z rany, a wtedy okazalo sie, ze to laska zakonczona masywna brazowa galka: sfinksem na prostokatnym cokole. Nietrudno bylo wziac slad tego cokolu za odcisk obucha siekierki. Egipski potwor byl mokry i poblyskiwal, przyprawiajac Aleksandra Grigorjewicza o ponowny atak mdlosci. Dobrze chociaz, ze zabity zwalil sie z krzesla na bok i wiecej nie straszyl swoimi wytrzeszczonymi oczami. -To pan? - wybelkotal komisarz, zwracajac sie do Swidrygajlowa, jak sie zdaje, wstrzasniety nie mniej niz pomocnik. Porfirij Pietrowicz stal o krok czy dwa blizej mordercy niz Zamiotow i w trzesacej sie rece trzymal rewolwer. -Ja, dobrodzieju. Brodacz usmiechnal sie z drwina i zrobil bardzo szybki, prawie niedostrzegalny ruch: cos swisnelo, mignelo w powietrzu, i na reke sledczego spadl straszny cios laski. Rozlegl sie chrzest, rewolwer upadl na podloge, a sam uderzony z krzykiem zgial sie wpol, chwytajac sie za zlamany przegub. Wowczas Zamiotow przypomnial sobie, ze tez ma bron. Wyciagnal dlon do przodu, mierzac z pistoletu prosto w piers zloczyncy, i nacisnal spust. Ale huku strzalu nie uslyszal. -A odwiesc kurka pan czasem nie zapomnial? - napomnial go Swidrygajlow, robiac krok w strone Aleksandra Grigorjewicza i unoszac swoja przerazajaca bron. - Nie radze panu jednak. Nie wiadomo, ktory z nas bedzie szybszy: pan z kurkiem, czy ja z moja laga. Biorac pod uwage panski brak doswiadczenia i moja... wprawe, stawialbym na siebie. Niech pan odrzuci swoj muszkiet, mlodziencze, i zmyka. Nie jest mi pan potrzebny, nic do pana nie mam. Ma racje, pomyslal Zamiotow. Lekko opuscic bron, zeby nie skoczyl na mnie, ale jej nie rzucac. Potem powoli sie cofnac. Przy drzwiach odwrocic sie, i w nogi! Bo przeciez najwazniejsze, ze teraz Swidrygajlow juz sie nie wyniknie. Policja go znajdzie, sa do tego specjalnie wyszkoleni ludzie, prawdziwe orly, nie jakis tam kancelista. To znaczy, taka byla jego pierwsza mysl - wyjatkowo roztropna. W porownaniu z nia druga byla krotka i niewyrazna: To egzamin. Aleksandr Grigorjewicz przelknal sline, ktorej jeszcze niedawno w ogole nie mial w ustach, a ktorej teraz zbieralo sie coraz wiecej, i odwiodl kurek. Rozdzial pietnasty Rodakow rozmowa Bol byl taki, ze Porfirij Pietrewicz przez kilka chwil nie tylko nie mogl o niczym myslec, ale nawet zamknal oczy i jakby ogluchl. Dlatego tez nie widzial, ze stala sie rzecz okropna. Poczul tylko jakis podmuch, a pod nogi runelo mu cos miekkiego i ciezkiego.Komisarz, ciagle jeszcze zgiety we dwoje, otworzyl oczy. Tuz obok niego, twarza w dol, lezal Zamiotow; z jego glowy, przez starannie wypomadowany kok, saczyla sie krew, tak ze szpara w podlodze juz plynal zwawy strumyczek. -Nie chcialem tego - uslyszal Porfirij Pietrowicz glos dobiegajacy skads z daleka. - Ale odwiodl kurek. Kosci reki byly zlamane, radca dworu czul to, ale bol stracil juz swoja ostrosc, nastapilo dziwne odretwienie. Komisarz wyprostowal sie i popatrzyl na strasznego czlowieka, wymachujacego okrwawiona laska. -Szkoda chlopaczka - ze skrucha rzekl Swidrygajlow i dodal niezbyt zrozumiale: - To niewatpliwy minus dla mnie. -Morderca! - rzucil szeptem Porfirij Pietrowicz, bo nic innego w tej chwili nie umial powiedziec, a w dodatku byl pewny, ze sfinks zaraz spadnie na jego wlasna glowe, zupelnie oszolomiona tempem rozgrywajacych sie zdarzen. -Stwierdzenie w tych okolicznosciach calkiem bezdyskusyjne. - Swidrygajlow rozesmial sie drewnianym smiechem. - Aha, pan moze pomyslal, ze ja i pana... Niepotrzebnie. To z tym chlopakiem tez bylo niepotrzebne. Popchnal mnie instynkt samozachowawczy. Doprawdy, lepiej bylo pozwolic, zeby strzelil. Zrecznie obracajac laske miedzy dwoma palcami, usiadl na krzesle, ktore niedawno jeszcze zajmowal Luzyn. Upierscieniona reka niedbale odsunal paczke banknotow, oparl sie lokciem o stol i ziewnal. -Nie rozumiem... - z trudem powiedzial komisarz, do ktorego dotarlo tylko jedno: ze z jakiejs przyczyny jego zycie chwilowo jeszcze sie nie konczy. -Kim pan jest? Policjantem? - Zbrodniarz przygladal mu sie z ciekawoscia. - Ja na przyklad jestem Swidrygajlow, Arkadij Iwanowicz, kornet rezerwy i obywatel ziemski spod Riazania. A pan jak sie nazywa? -Porfirij Pietrowicz Fiedorin - odpowiedzial zapytany i zaraz, najglupiej w swiecie, sklonil glowe, jakby chodzilo o najzwyklejsze w swiecie zawarcie znajomosci. - Komisarz sledczy kazanskiego cyrkulu policji. -To pan, jak rozumiem, prowadzi sledztwo w sprawie zabojstw? Sprytnie sie pan na mnie tu zaczail, bardzo sprytnie. Nie spodziewalem sie. Widocznie jest pan bardzo bystry. Riazanski ziemianin znowu ziewnal. Niemozliwe, zeby robil to z nudow, mimo woli pomyslal komisarz. Jak tu sie nudzie z dwoma trupami? To takie nerwowe ziewanie - znany medycynie objaw. -Nie, laskawco, wcale nie jestem bystry; przeciwnie, zupelny duren ze mnie - rzekl z gorycza Porfirij Pietrowicz, jako ze byla to najprawdziwsza prawda. Ale Arkadij Iwanowicz zle go zrozumial. -Mowi pan o tym, ze zbytnio ufal w swoje sily, idac samowtor do takiej akcji? Skad jednak mogl pan wiedziec, ze bedzie mial do czynienia z kims takim jak ja? - Pokazal obrosnieta piesc wielkosci glowki niemowlecia. - Kogos zwyklego, i to jeszcze bedac tak uzbrojonym, bez trudu by pan aresztowal. Ale ja mam sile niedzwiedzia. Zreszta w mlodosci, po pijanemu, lubilem czasem wziac sie za bary z niedzwiedziem; potrafilem bez trudu powalic zwierza na ziemie. Nawet w pulku mialem przezwisko Misiolap. Co prawda, to prawda - natura mi nie poskapila sily, byla az nadto szczodra. Tyle ze zle z niej korzystalem. Ale czemu pan stoi? - jakby nagle spostrzegl sie Swidrygajlow. - Nic pan nie wystoi. Prosze usiasc. Chcial przysunac drugie krzeslo, ale Porfirij Pietrowicz go powstrzymal: -Nie trzeba, laskawco, ja sam. Po czym usiadl w pewnej odleglosci, w taki sposob, zeby znalezc sie niedaleko rewolweru, ktory upadl na podloge. Odleglosc wynosila dwa kroki. Blizej juz zajac miejsca nie mogl, zdradzilby sie ze swoim planem. -Czy wolno mi spytac, jak tez zamierza pan postapic? - spytal radca dworu, myslac teraz tylko o tym, by zyskac na czasie. -Z panem? - Swidrygajlow zdziwil sie, jakby ten problem jeszcze nie przyszedl mu do glowy. - Doprawdy nie wiem. Zastanawiam sie raczej nad soba. To znaczy, mam zamiar wyruszyc w podroz, ale na razie jeszcze nie podjalem decyzji co do szczegolow... Tymczasem moze porozmawiajmy. Dawno nie mialem okazji porzadnie pogadac, i to z madrym czlowiekiem. Chetnie nastawie panu reke, zeby nie dokuczala. Wyjal chustke i bardzo wprawnie, prawie nie sprawiajac Porfirijowi Pietrowiczowi bolu, nastawil nadgarstek. Pokrecil glowa. -Kosci sa zlamane. Za godzine czy dwie zacznie bolec mocno. Bo w galke laski mam wstawiony olow. Zrobilem to jeszcze na wsi, zeby wzmocnic reke. Nie myslalem, ze przyda sie do innych rzeczy. - Arkadij Iwanowicz zwilzyl serwetke woda z karafki i wytarl zabrudzonego sfinksa. - Tajemnicza bestia. Ludziom zadaje zagadki, a kto nie odpowie, ten powedruje do Hadesu. Rozwiazal krawat i sporzadzil cos w rodzaju temblaka, na ktorym troskliwie zawiesil reke sledczego. -O tak. A teraz sobie porzadnie i bez pospiechu porozmawiamy, noc jeszcze dluga. Bo i czemuz madrzy ludzie nie mieliby sobie szczerze porozmawiac, chocby nawet w domu wariatow? - Ruchem glowy wskazal dwa martwe ciala. - A zwlaszcza w takim domu wariatow. W tym jest cala Rosja. -Tak pan sadzi? - zwrocil sie do niego Porfiry Pietrowicz, calym swoim wygladem udajac, ze jest zainteresowany, a w rzeczywistosci zmniejszajac jeszcze o pare werszkow odleglosc do swego francotte'a. Warto by zagadac tego milosnika "porzadnych rozmow", pomyslal, i jakos chytrze zadzialac - tutaj nie wystarczy chwycic rewolwer, trzeba jeszcze odskoczyc pod sciane, zanim przeciwnik machnie swoim sfinksem... -Przyznam sie, laskawco, ze wcale nie na pana tutaj czatowalem - zaczal pogawedke komisarz. -A na kogo? -Na studenta Rodiona Romanowicza Raskolnikowa. -Raskolnikowa? Zlituj sie pan, a dlaczegoz to?! -Widzi pan, musze sie przyznac... - usmiechnal sie z zaklopotaniem Porfirij Pietrowicz -...ubzduralem sobie, ze to nie jakies zwyczajne morderstwa dla zysku czy z zemsty, ale... Jak by to okreslic? Zbrodnia nowego typu, laskawco, zgodna z ogolnym kryzysem religii i pradami epoki. Roilo mi sie, ze koniecznie w tym musi sie kryc jakas teoria. No i na nieszczescie napatoczyl sie Rodion Romanowicz. "Wymyslil akurat pewna arcyciekawa teoryjke. Na temat ludzkosci. Ze niby wszelkich zwyklych, malych ludzi absolutnie wolno zabijac, jesli oczywiscie sluzyc by to mialo dobru sprawy i jesli sam morderca jest czlowiekiem niezwyklym. To po pierwsze, laskawco. A po drugie, przez caly czas sledztwa student jakby umyslnie platal mi sie pod nogami. To z jednej strony sie wepchnie, to z drugiej. O panu natomiast nie myslalem wcale... Chyba sie powiodlo. Ziemianin sluchal z ogromna ciekawoscia; swoja okropna laske postawil na podlodze i podbrodkiem oparl sie na sfinksie. To ci oczy, pomyslal Porfirij Pietrowicz. Ten Arkadij Iwanowicz to wlasnie najprawdziwszy sfinks, i niech kto tylko sprobuje nie odgadnac jego zagadki! -No co tez pan? - Swidrygajlow usmiechnal sie. - Czlowiek inteligentny, a przy tym, jak wszystko na to wskazuje, doswiadczony, powinien czytac w duszach. Jakiz tam morderca z Rodiona Romanowicza? Morderstwo to powazna sprawa, a on - tylko fantazjuje. A przede wszystkim serce ma litosciwe, nie to co ja. Mysli pan, ze to latwo czlowieka, nawet najpodlejszego, walnac w ciemie siekiera albo chocby tym sfinksem? W glowie przeciez zamieszkuje dusza. Nie tutaj, jak chcieliby poeci - dotknal piersi - ale tutaj, dobrodzieju, tu, pod koscmi czaszki. Nieprawdaz? Porfirij Pietrowicz, bedac czlowiekiem praktycznego umyslu, zagadnienie, gdzie sie znajduje dusza, uwazal za scholastyczne i dlatego wstrzymal sie od wyrazenia opinii. -Nie - ciagnal Arkadij Iwanowicz - do morderstwa potrzebny jest czlowiek twardy, czlowiek czynu, czlowiek rachunkowy - Tak ze z Rodionem Romanowiczem - pudlo. Za to co do teorii pan sie nie pomylil. Mam pewna teoryjke wlasnego wynalazku. Wzbogacic nia ludzkosci nie zamierzam, nie byloby to zreszta bezpieczne, ale na wlasny uzytek ja zaaprobowalem i z powodzeniem wyprobowalem. Radca dworu mial juz pewnosc, ze zamiast przeciwnika zagadywac, wystarczy mu nie przerywac - tak bedzie o wiele korzystniej. Ziemianin widocznie rzeczywiscie od dawna z nikim szczerze nie rozmawial, bo slowa plynely z jego ust niepowstrzymanym potokiem. -No bo kimze ja, szanowny panie, jestem? Zwierzeciem, w dodatku zlym zwierzeciem. Szlachetny lew powala ofiare na ziemie jednym ciosem, a i to wylacznie dla zaspokojenia glodu. Ja zas bylem zawsze podobny do kota, ktory musi sie jeszcze poznecac nad myszka. Od poczatku to we mnie tkwilo, lubieznosc pomieszana z okrucienstwem. Ale bylo tez cos... innego. Gdyby tego innego nie bylo, to wcale nie czulbym sie zlym zwierzeciem, prawda? Dziwne plomyki zaplonely przy tych slowach w nieruchomych oczach Swidrygajlowa, wiec Porfirij Pietrowicz wzdrygnal sie w duchu: ej, kochany, twoje miejsce chyba nie na katordze, ale w domu oblakanych, w oddziale dla szalencow. -W moim zyciu cos sie wydarzylo, nie tak dawno. Nie musi pan wiedziec co. Powiem tylko, ze spotkalem pewna niezwykla dziewczyne... Nie, niewazne. - Arkadij Iwanowicz machnal reka, jakby odpedzajac jakas wizje. - Niech pan tylko nie wyobraza sobie, ze dzieki temu wydarzeniu, jak to pisza literaci, stalem sie nowym czlowiekiem. Ani troche! Swoja zone, Marfe Pietrowne, otrulem juz potem... Czemuz pan mruga? Dziwi pana moje wyznanie? A dlaczegoz mam to ukrywac, skoro w panskiej obecnosci dopiero co zatluklem dwie osoby? A w slad za nimi predko wyprawisz i mnie, dodal w duchu sledczy, jeszcze odrobine przesuwajac sie z krzeslem w odpowiednia strone. Teraz mial juz calkiem niedaleko, pozostawalo tylko wybrac dogodny moment - kiedy gadatliwy zabojca przymknie oczy czy chocby odwroci wzrok. Na razie jednak oczy Swidrygajlowa, chociaz zamglone wspomnieniami, byly skierowane wprost na Porfirija Pietrowicza. -Ale przedtem, zanim dolalem wloskich kropel do ulubionej nalewki Marfy Pietrowny, dojrzala juz moja teoryjka. Pod nia tez wzialem kredyt. -Kredyt? -Tak. Moja teoryjka, widzi pan, polega na tym, ze przed wyjazdem do Nowego Swiata ja, zlosliwa bestia, musze miec zerowe konto. Zebym w podroz wyruszyl czysty jak niemowle. Ze tak powiem, jak nowo narodzony. -Jakos przestaje pana rozumiec. - Sledczy nachmurzyl sie, istotnie troche zagubiony w porownaniach Swidrygajlowa. - Jakiez to "zerowe konto"? -Zerowe konto uzyskuje sie za pomoca pewnego dzialania arytmetycznego. Wie pan, jestem straszliwym grzesznikiem - konfidencjonalnie rzekl Arkadij Iwanowicz, jak gdyby liczyl na to, ze zdziwi rozmowce tym wyznaniem. - Nie chodzi o zwykle ludzkie swinstwa, do jakich kazdy jest zdolny. To znaczy, byla oczywiscie i rozpusta, i oszustwa, i pijanstwa. Pozadalem, ze tak powiem, i zony, i osla, i wolu. Wszyscy to robia, w kazdym razie wielu. Zabic czlowieka natomiast potrafia bardzo, ale to bardzo nieliczni, i tu juz nie ma przebaczenia. Kazda dusza, podlug mojej buchalterii, liczy sie za bardzo wielki minus. Ja mam cztery takie minusy na koncie. -Pani Szeludiakow, Czebarow, Siegel... - zaczal liczyc Porfirij Pietrowicz. Ale Swidrygajlow sie rozzloscil i przerwal mu: -Co tu robi Siegel? Jaka dusze ma Siegel? Do Darii Francewny jeszcze dojdziemy, teraz mowie o czym innym. O mojej zonie Marfie Pietrownie juz mowilem. Ja wzialem sobie jako zaliczke, ze splata w pozniejszym terminie. -Co takiego, laskawco? - znowu nie zrozumial radca dworu. -Niech pan slucha, nie przerywa! To jest chyba moj pierwszy minus. Chociaz nie, jesli po kolei, to ten minus jest trzeci. Przeciez jeszcze przed zona ukatrupilem dwie zywe dusze. Ale Marfe Pietrowne z namietnosci i wyrachowania zarazem, a tamtych dwoje - tak sobie, z nudow i zepsucia. Pierwszy moj minus byl wtedy, gdy pewna gluchoniema dziewczynke doprowadzilem do tego, ze sie powiesila. Sam wprawdzie jej nie zabilem, ale lepiej bylo to zrobic wlasnymi rekami; nie byloby to wowczas takie nikczemne. Nie bede zanudzal pana opowiadaniem - za dlugo by to trwalo... Poza tym - swego sluge, tez zupelnie bezkarnie, nawet nie wszczeto sledztwa. Do niedawna zatem wobec prawa bylem wlasciwie zupelnie niewinny - zasmial sie Arkadij Iwanowicz - mimo ze chodzilem po bozym swiecie z trzema minusami, czyli jakby przebity trzema osinowymi kolkami... No tak, dobrodzieju. A kiedy pokochalem te dziewczyne, zaczalem miec widzenia... Jeszcze panu nie mowilem, ze ja pokochalem? Czy mowilem? Wie pan, jak to jest: spotyka sie kobiete jedna na cale zycie... To znaczy, moze sie nie spotyka, ale sie ja sobie wyfantazjuje. Tej kobiety najprawdopodobniej w ogole nie ma, to tylko gra wyobrazni. Jak czlowiek zniknie, to jej tez nie bedzie. Ciekawe zreszta byloby to sprawdzic: zniknie czy nie - umilkl na chwile, nad czyms sie zastanawiajac, i potrzasnal glowa. - No dobrze, passom. Nie o tym przeciez chcialem opowiadac, tylko o widzeniach. Kiedy wiec te dziewczyne pokochalem czy wyfantazjowalem, sam nie wiem, zaczely sie moje widzenia... Poniewaz tu w opowiesci znowu nastapila pauza, Porfirij Pietrowicz zapytal: -Widzenia, laskawco? I jeszcze troche sie przesunal; na szczescie wzrok ziemianina zrobil sie martwy, szklany. Swidrygajlow wzdrygnal sie. -Tak. Nie zeby jakies straszne, ale... Tamta dziewczynke widzialem dwa razy. Obudzilem sie noca - a ta siedzi przy lozku w samej koszulinie, bialej, z podwinietymi nogami... Nogi miala jak dwie zapalki... -No i co? -No i nic. Patrzy i milczy. Przeciez byla gluchoniema. Ja macham na nia reka - odejdz, odejdz! Wtedy wstala i cicho wyszla. Byla bardzo pokorna, taka tez zostala... Potem nagle zjawil sie Filka, moj lokaj, i podaje mi fajke. Zupelnie tak jak za zycia. Nigdy nie bylem lekliwy, wiec i teraz sie nie przelaklem. Nawet sie popisalem odwaga: "Jak smiesz, mowie, wchodzic do mnie z dziura na lokciu. Wynos sie, lajdaku!". No i przepedzilem zjawe; okazalo sie, ze to nietrudne... A przypadek z Marfa Pietrowna byl juz wrecz zabawny. - Rzeczywiscie, z gardla Swidrygajlowa wydobyl sie jakis suchy dzwiek, przypominajacy "che, che". - I to calkiem niedawno, przedwczoraj. Siedze po marnym obiedzie w jakiejs garkuchni, w zoladku kamien - siedze, pale fajke - nagle wchodzi Marfa Pietrowna, wystrojona, w nowej zielonej sukni z okropnie dlugim trenem: "Dzien dobry, Arkadiju Iwanowiczu! Jak sie panu podoba moja suknia?". Staje i okreca sie przede mna. "Ze tez chce sie pani, Marfo Pietrowno, dla takich glupstw mnie nawiedzac!". "Na milosc boska, moj mezu, to juz nawet postraszyc cie nie wolno?". Mowie, zeby sie z nia podraznic: "Chce sie zenic, Marfo Pietrowno". (Naprawde mam taki zamiar). Ona na to: "Pan jest zdolny do czegos takiego, Arkadiju Pietrowiczu: ledwo pan jedna zone pochowal, juz by sie znowu zenil. I zeby chociaz szczesliwie, ale przecie wiem, ze ani jej, ani panu na dobre to nie wyjdzie; tylko ludziom na posmiewisko". To rzekla i odeszla. No i niech pan powie, komu oprocz mnie ukazuja sie takie glupie zjawy? Porfirij Pietrowicz siedzial teraz tak, ze przy odrobinie szczescia mogl zdrowa reka zlapac rewolwer; oczywiscie za pierwsza proba, bo do drugiej juz by pewnie nie doszlo. Jego sytuacja ulegla istotnej zmianie, czego paplajacy morderca jeszcze sie nie domyslal. Ale sledczy nie zamierzal sie spieszyc. Po pierwsze, nalezalo poczekac na jakas naprawde dogodna chwile, a po drugie, niechze Swidrygajlow wylozy cala prawde sam, z wlasnej checi. Nieboszczyka przeciez pozniej sie nie przeslucha (a Porfirij Pietrowicz nie mial prawie zadnych watpliwosci, ze zbrodniarz nie uleknie sie rewolweru i rzuci sie wprost pod kule). Radca dworu przesunal sie w pozadanym kierunku. -Mimo wszystko nie rozumiem panskich przenosili matematycznych. -A co tu jest do rozumienia! Slyszal pan: zgubilem trzy zywe dusze. Trzy straszne minusy wpisalem na swoj rachunek. Zgodnie z teoria panskiego Rodiona Romanowicza, dusze te sa moze zwykle, ale mimo wszystko zywe. Na moje szczescie jednak jeszcze na swiecie jest sporo ludzi innego gatunku, o duszach martwych, gnijacych. Tacy zatruwaja swoimi cuchnacymi miazmatami atmosfere, niszczac wokol siebie wszystko i wszystkich. Moja teoryjka jest nieco bardziej pomyslowa niz ta Rodiona Romanowicza, nieprawdaz? - Arkadij Iwanowicz zaczal rechotac. - Wymyslilem ja juz z miesiac temu, u siebie na wsi. Jesli za gluchoniema, za lokaja i za moja Marfe Pietrowna usune trzy smiercionosne bakcyle, to akurat wyjdzie trzy na trzy. Zauwazyl pan, ze zywa zone (bo ona przeciez wtedy byla jeszcze calkiem zywa) zawczasu sobie wzialem jako zaliczke? Chcial sie jeszcze smiac, ale cos zalamalo sie w jego piersi, tak ze wydal z siebie tylko odglos podobny do szlochu. -A jak w mysi panskiej teorii, laskawco, nalezy odrozniac zywa dusze od martwej? - Porfirij Pietrowicz zmruzyl oczy. -A tak, ze nikt takich bakcyli nie kocha; to pewna oznaka - z przekonaniem oswiadczyl Swidrygajlow. - Nikt po nich nie zaplacze. Ani jeden czlowiek. No i czemuz pan mruzy oczy? Pomyslal pan, ze i po mnie nikt nie zaplacze? - Usmiechnal sie. - Tak istotnie bylo do niedawna, ale teraz, kiedy wyrownalem pewne rachunki, moze czyjes jasne oczeta uronia lezke czy dwie. Zreszta to niewazne... - Ziemianin potrzasnal glowa. - W dodatku za poprzedniego swego pobytu w Petersburgu tego i owego z mikrobow poznalem osobiscie. Tu, wokol placu Siennego, pelno jest tego robactwa. No wiec pomyslalem, ze zloze wizyte dwom swoim starym przyjaciolkom, gadzinom, jakich swiat nie widzial. -Jedna to Daria Francewna Siegel - domyslil sie Porfirij Pietrowicz. - A druga - lichwiarka Szeludiakow? -Daria, tak jest; byla moja pierwsza kandydatka. Druga zas - Gertruda Resslich, u ktorej sie zatrzymalem. Figlarka nie gorsza od nieboszczki Dariuszki. Ta to dopiero zasluzyla na sfinksa w czerepie! A o lichwiarce i tym strapczym Czebarowie dowiedzialem sie przypadkowo. Pierwszego dnia, kiedy przybylem do miasta, siedzialem w traktierni. Pilem wino i podsluchiwalem rozmowy. Ja w ogole uwielbiam podsluchiwac. - Arkadij Iwanowicz mrugnal do komisarza. - Dwaj oberwancy skarzyli sie sobie nawzajem, jakis Zydek i studencik. Pierwszy mowil o Czebarowie nader czule. Jak to strapczy zada od niego zwrotu dlugu, ani dnia zwloki nie daje, i za to teraz maja owego Zydka wygonie z Petersburga z powrotem do strefy osiedlenia, skad z takim trudem sie wydostal. No, a student w rewanzu opowiedzial tamtemu o naszej kochanej Alonie Iwanownie. Ehe, pomyslalem sobie, trafil swoj na swego. Zasiegnalem jezyka, i okazalo sie, ze obaj wcale nie przesadzili: i strapczy, i starucha to najzwyklejsze w swiecie mikroby - za kazde z nich mozna odjac po minusie. -Nawet nie sprawdzil pan, czy ktos ich kocha, czy nie? - nie wytrzymal Porfirij Pietrowicz. - Na przyklad Alona Iwanowna ma siostre dziwaczke. Arkadija Iwanowicza nie mozna jednak bylo zbic z tropu. -Siostrze bez starej bedzie tylko lzej. Bo ta wiedzma strasznie dreczyla Lizawiete. Nie za mocno stuknalem w glowe te siostre? Chcialem ja tylko ogluszyc, bo po co mialbym sobie psuc arytmetyke? Stworzenie z niej nieszkodliwe, a wowczas w domu z pewnoscia mialo jej nie byc - poszla do kumy na herbate. Czemu sie pan dziwi? Przeciez mowilem: zasiegnalem jezyka, jestem czlowiekiem sumiennym... No wiec najpierw Alone Iwanowne i Czebarowa wpisalem na plus - do lichwiarki zglosilem sie z rzekomo dobrym zastawem, do strapczego - ze skarga. Oboje byli chciwi, najmniejszego klopotu z nimi nie mialem. A potem odwiedzilem tez Darienke, obrzydliwa ropuche. Z ta poszlo nawet latwiej niz z tamtymi. Zwlekalem jedynie z RessHchowa. Wyprosila sobie prolongate, sama o tym nie wiedzac. Ziemianinowi nagle zrobilo sie jakos wesolo, tak wesolo, ze ze smiechu zgial sie wpol. Moment byl najdogodniejszy, zeby podniesc rewolwer z podlogi, ale Porfirij Pietrowicz tego nie zrobil. -Czymze sie panu tak zasluzyla? Arkadij Iwanowicz wyprostowal sie i rzekl z powazna mina: -Mam zamiar sie ozenic, korzystajac z posrednictwa Gertrudy Karlowny. Juz od kilku dni jestem zareczony. Resslichows powiada: "Dziewczynka - cudo, calkowicie w panskim guscie. I rodzice wezma niewiele. Tylko umawiamy sie: po miodowym miesiacu odwiezie pan zone do mnie, na co ona panu? A ja juz dla niej znajde zajecie". Chcialem Gertrude od razu walnac w leb, na szczestie mialem przy sobie laske. Ale ciekawosc mnie powstrzymala. Bestia przecie wciaz we mnie siedzi. Poszedlem, obejrzalem kandydatke - rzeczywiscie niczego sobie. Nie tylko pod wzgledem urody, w tym wieku wszystkie one to istne brzoskwinki. Ale u tej w oczach czytalo sie jeszcze dume, charakter i namietnosc. Ej, pomyslalem sobie, minus mniej, minus wiecej. Przecie to wlasnie Resslichowa splace rachunek. - W jego oczach mignely wesole, szalencze ogniki. - Wedlug mnie, to nawet dowcipne. A zreszta, czemuz nie mialbym sie ozenic? Stanac przed oczyma tamtej, innej, juz nie marze: odrzucila mnie i znowu odrzuci. Przed podroza, w ktora sie wybieram, wystarczy zerowe konto. Mam zamiar wyruszyc do Ameryki, nie mowilem panu? -Wspominal pan, laskawco, o Nowym Swiecie. -Arcyciekawe miejsce, jak mowia. Mam tam pewnego znajomka. Bardzo chwali Ameryke... O czym to ja?... - Arkadij Iwanowicz potarl czolo. - Ach tak, rachunki. Niechze pan sam policzy: za niema dziewczynke, lokaja i Marfe Pietrowne zaplacilem lichwiarka, Czebarowem i Daria Francewna. Pana Luzyna - kiwnal glowa w strone trupa Piotra Pietrewicza - chcialem sobie wpisac jako superate, na przyszly odpust. Bardzo byl zen niegodziwy osobnik. Ale przyplatal sie ten panski pomocnik, coz, szkoda chlopaczka... Trudno, kwit pojdzie za kwit. W ten sposob jestem teraz czysciutenki i moje konto opiewa na zero, zero dziesiatych. Byl Arkadij Swidrygajlow i jakby go nie bylo. Ile napaskudzil, tyle za soba sprzatnal. Wystarczy, powiedzial sobie w duchu radca dworu. Teraz! Kichnal ogluszajaco - nie naprawde, udal tylko, ze kicha, i jakby chcial zaslonie rozmowca od opryskania, pochylil sie calym cialem do przodu i w bok. Pozostalo tylko wyciagnac lewa, zdrowa reke. -O narzeczonej chce pan posluchac'? - Swidrygajlow zachichotal. - Jak ja szykuje do slubu? Niech pan slucha, to ciekawe. Sledczy powoli sie wyprostowal. Miesiste wargi ziemianina usmiechaly sie oblesnie. -Tutaj przygotowania rozkoszniejsze sa niz sam efekt koncowy, niech mi pan wierzy, juz ja sie na takich sprawach znam. W rodzinie narzeczonej ciesze sie pelnym zaufaniem, szczegolnie odkad wsunalem tatunciowi tysiaczek jako zaliczke. Pozostawiaja mi wszelka swobode. Szesnastoletnie panienki sa wszystkiego ciekawe, byle tylko nie sploszyc ich zbytnim pospiechem. Wobec tej przybralem od poczatku ton stateczny i wielce naukowy. Ze niby dla sumiennego spelnienia przyszlych obowiazkow malzonki i matki winienem ja wprowadzic we wszystkie szczegoly fizjologiczne - taki sposob bedzie i postepowy, i cywilizowany. Czytalem jej na glos encyklopedie medyczna, pokazywalem obrazki. A wczoraj przeprowadzilem lekcje pogladowa. W zakladzie Gertrudy Karlowny sa takie specjalne pokoiki, gdzie mozna podpatrywac przez okienko. Stoimy z moja Adelajda Stiepanowna policzek przy policzku, podziwiamy, a w buduarze uwijaja sie umyslnie oplacona przeze mnie dziewucha z takoz oplaconym kawalerem. Ja zas cichutko, szeptem, objasniam szczegoly, ciagle tym samym cywilizowanym tonem. A policzek mojej narzeczonej coraz goretszy, a serduszko puka... No wiec polozylem jej reke na plecach, tam gdzie gorset. Troche rozluzniam, a palcami coraz nizej, nizej, tam gdzie panny powyzej dolnych czesci maja takie sliczne doleczki... -Dosyc! - krzyknal Porfiry Pietrowicz. - Co za swinstwa pan opowiada! Nikczemny czlowieku, niech pan natychmiast przestanie! Arkadij Iwanowicz zaniosl sie smiechem - lzy pociekly mu z oczu; z radosci postukal nawet laska o stol. -Och... A ja myslalem, ze wczesniej mi pan przerwie. Ale pan sluchal dlugo, az do "doleczkow". Oj, lubieznik z pana, dobrodzieju. Ile razy mogl pan podniesc ten swoj francotte, a nie podniosl - mial pan wielka ochote wysluchac dalszego ciagu. Mowiac to, Swidrygajlow szybko nachylil sie do przodu, koncem laski zrecznie zaczepil rewolwer i przyciagnal do siebie. Radca dworu nie zdazyl nawet sie poruszyc. -Solidna rzecz - pochwalil dowcipnis, krecac bebenkiem. - Pewnie pan dal ze czterdziesci rubli? Ciekawy egzemplarz. - Zajrzal do lufy... Tutaj, w srodku zdania, utwor sie konczyl, przy czym pod ostatnim akapitem, gniewnie przekreslonym na krzyz, widnial napis krzywymi i duzymi literami: Nie mam sily! Wszystko to bzdury! Trzeba pisac nie tak i nie o tym! I zaczac tez inaczej! A potem zaczynal sie tekst, znany Nicholasowi Fandorinowi od wczesnej mlodosci. W pierwszych dniach lipca, w czasie niezwyklych upalow, pod wieczor, pewien mlody czlowiek wyszedl z domu przy ulicy S-ej, gdzie podnajmowal izdebke od lokatorow, i powoli, jakby niezdecydowany, ruszyl w strone mostu K-na. Na schodach szczesliwie zdolal uniknac spotkania z gospodynia. Jego pokoik znajdowal sie tuz pod dachem wysokiego, czteropietrowego domu i przypominal raczej szafe niz mieszkanie. Gospodyni, od ktorej wynajmowal owa klitke, wraz z obiadem i obsluga, mieszkala pietro nizej, w oddzielnym mieszkaniu, i za kazdym razem, kiedy wychodzil na ulice, musial minac jej kuchnie, prawie zawsze otwarta na osciez. Za kazdym tez razem, przechodzac tamtedy, mlody czlowiek doswiadczal jakiegos chorobliwego uczucia strachu, ktorego... Uzupelnienia i przypisy Jeden z najbardziej przykrych obowiazkow autora powiesci kryminalnej polega na koncowym wyjasnieniu wszystkich chytrych zawiklan i odslonieciu wszystkich tajemnic, ktorymi ubarwilo sie tresc. Nie sposob sie calkiem od tego obowiazku uchylic, gdyz ryzykuje sie obraze i niezadowolenie czytelnika. Nie ma tez jednak sensu zajmowac sie kazdym drobiazgiem, bo przeciez za kokieteryjne zawiazanie akcji i zaskakujaca kulminacje zaplacic musi nieszczesny final, w ktorym i tak kazdy wers jest na wage zlota.Z jednej strony uprzejmosc nakazywalaby autorowi przerobic wszystkie niezrozumiale miejsca na latwa do przelkniecia papke, nakarmic nia czytelnika i jeszcze otrzec mu usta serwetka. Z drugiej zas - nadmierna szczegolowosc na koncu kryminalu grozi niechybnie rozwlekloscia, nudziarstwem, a w dodatku przenikliwy czytelnik jej nie potrzebuje, skoro i tak wszystko rozumie. Znajdujac sie wiec pomiedzy takimi oto Scylla i Charybda, poszlismy na kompromis: zostawiajac w samym tekscie tylko absolutnie konieczne wyjasnienia, ujawnienie drobnych sekretow, a takze niekonieczne, choc pozyteczne dodatki do naszej opowiesci, przenieslismy do osobnego rozdzialu. Uczynilismy tak nie dlatego, ze holdujemy jakiemus, uchowaj Boze, formalizmowi, ale w nadziei, ze dzieki temu i wilki (to znaczy przenikliwi czytelnicy) beda syte, i owce (to znaczy czytelnicy zwyczajni) cale. Uwaga! to jeszcze nie wszystko! Zagadka P.P.P. rozwiazana! Magistrowi historii Nicholasowi Fandorinowi zabraklo sprytu, zeby rozwiazac wierszowana zagadke, ktora zadal mu Filip Morozow. Pracownicy OLMA-PRESS postanowili znalezc slad Pierscienia Porfirija Pietrowicza. Najtezsze glowy wydawnictwa sleczaly nad tym przez wiele dni, ale w koncu zagadka zostala rozwiazana!Wykorzystalismy wskazowki zawarte w czterowierszu: Kamyczkow piec poleci w lewa strone, A cztery - w dol i w cel nie trafia one. Kamien na wschod purpura blyska, po to, By wskazac cel, gdy bedzie sierota. Wierszyk zaprowadzil nas na plac Suworowa, na skwer kolo Zakatka Durowa, i najpierw myslelismy, ze zlosliwy docent filologii zrobil sobie zart: obszedl sie z nami jak z naiwnym Pinokiem, ktory udal sie do Krainy Glupcow, na pole cudow. Ale poszukalismy jak nalezy we wskazanym sektorze i znalezlismy drzewo, na ktorego korze widnialy ledwo dostrzegalne, wypisane flamastrem litery "P.P.P.". Oczywiscie, zrobil to sam Filip Borisowicz, dla pamieci. Zaczelismy kopac - i co panstwo mysla? Drzewo okazalo sie czarodziejskie. Pod jego pniem, w zwyklym kartonowym pudle, zakopany byl pierscien, dokladnie taki, jak opisany w powiesci: stary, zloty, z duzym brylantem i wygrawerowanym napisem: DLAF.M. OD P.P. Zrobilismy ekspertyze pierscienia. Niestety, okazalo sie, ze zostal wykonany cwierc wieku po smierci F.M. Dostojewskiego i najwyrazniej nie ma zadnego zwiazku z prawnikami; zbieznosc zas napisu jest przypadkowa. Tak czy owak, jest to pierscien drogi, o duzej wartosci antykwarycznej, z brylantem o wadze 3,95 karata. Moga panstwo obejrzec go na naszej stronie internetowej: www.olma-press.ru A TERAZ RZECZ NAJWAZNIEJSZA Jestesmy gotowi przekazac owa relikwie temu z czytelnikow, ktory powtorzy nasze osiagniecie i pierwszy znajdzie rozwiazanie zagadki Filipa Morozowa.List, ktory moga panstwo nadeslac do koordynatora "Projektu P.P.P." poczta zwykla (129473, Moskwa, Zwiozdnyj bulwar, 23 str.12) albo elektroniczna (www.olma-press.ru), powinien zawierac wyczerpujaca odpowiedz na pytanie: jak nalezy wykorzystac zaszyfrowana instrukcje, zeby trafic do skweru na placu Suworowa. Pierscien zostanie rozlosowany wsrod dziesieciu najbardziej dociekliwych czytelnikow, ktorzy najwczesniej nadesla prawidlowa odpowiedz. Pozostalych dziewiecioro otrzyma od nas cenne upominki. Uroczystosc wreczenia nagrod odbedzie sie w Moskwie. Uwaga: bedziemy brali pod uwage pore wyslania wiadomosci - w przypadku poczty elektronicznej, w przypadku zas poczty zwyklej - date stempla pocztowego. MYSLCIE, MYSLCIE, MYSLCIE - A P.P.P. PRZYPADNIE WLASNIE KOMUS Z WAS! * Odsiedzialem trzy dni, nagle mnie wypuszczaja. Okazuje sie, ze mojego wroga Bog faktycznie pokaral. W calkiem niedwuznaczny sposob*.Tym epizodem nalezy zajac sie dluzej po to, zeby wyjasnic nie tyle sztuczke ze spadajacym krzyzem (wielka mi sztuka!), ile role dziewczynki Poli, ktora powiedziala: "Niezle, co? Jak w kinie!". Oleg pojechal do niej od razu pierwszego dnia, kiedy ojca aresztowano. Ta sytuacja nie zaskoczyla geniusza, byl przygotowany na taki obrot sprawy i wiedzial, jak nalezy postapic. Nawet zawczasu zebral informacje. Ustalil na przyklad, ze najprosciej bedzie dostac sie do domu Sipunowa za posrednictwem Poliny Zakuskin. Mamy zatem wrzesien 1998 roku. Oleg Siwucha ma dwadziescia jeden lat. Wyglada maksimum na trzynascie. Jego ojciec przebywa w wiezieniu "Matrosskaja Tiszyna", a synowi przykro sie robi na sama mysl, ze tato, taki elegancki, przyzwyczajony do dobrej kuchni, cygar i czterdziestoletniej whisky, musi siedziec pod cela z najrozmaitszymi metami, sluchac ich idiotycznej gadaniny, korzystac ze wspolnego kibla. Najwazniejsze to szybkosc dzialania. Umiejscowienie i rodzaj nowotworu sa znane (nazywa sie Sipunow), pozostaje tylko dokonac operacji. Jak zwykle w takich wypadkach, bez udzialu kryminalistow, zeby nie narazac taty. Do daczy Sipunowa (rzadowe osiedle w Barwisze: wysoki mur, wartownia) Oleg podjechal na kwadrocyklu. W lakierowanym helmie na glowie, w skorzanych rekawiczkach bez palcow, wyscigowych okularach na pol twarzy - zwykly, superasnie ubrany nastolatek z Rublowki. Obiekt akurat powinien byl wracac ze szkoly. Nie minelo piec minut, jak do przystanku podjechal autobus, i wysiadla z niego piegowata, wyrosnieta dziewczynka w tanim dzinsowym komplecie. Dosyc brzydka, zgarbiona, a chod jak u palacza (tato zawsze tak mawial, sam Oleg w zyciu nie widzial palacza z kotlowni). Czyli wlasnie to, co trzeba. Znalazl sie w polu widzenia dziewczynki, potem podjechal, zaczal z nia rozmowe. Najpierw wprost nie wierzyla swemu szczesciu - no prosze, taki ksiaze z bajki. Po godzinie, pojezdziwszy z nia troche po osiedlu, Oleg wiedzial juz wszystko o Poli: corka wiceministra, maja wlasny samolot i cztery mercedesy, autobusem zas przyjechala "dla jaj" - zalozyla sie z kolezanka, czy latwo jest przejechac na gape, czy nie. W rzeczywistosci Polina Zakuskin, rok urodzenia 1986, uczennica szostej klasy szkoly w Konkowie, byla corka Siergieja Zakuskina, ogrodnika na daczy Sipunowow. Zgodnie z posiadanymi przez Olega informacjami, po lekcjach i w wolne dni dorabiala jako mlodsza pokojowka w domu gospodarzy. O sobie Oleg powiedzial, ze jest synem producenta z telewizji NTW, mieszka na Nikolinej Gorze, a uczy sie w gimnazjum numer l - o klase wyzej niz Pola (wolal nie rozmawiac z nia o zadaniach szkolnych). Nietrudno bylo namowic dziewczynke, zeby pokazala dom "ojca". Oleg wiedzial, ze w tym czasie wlascicieli nie bedzie. Przez hol przeprowadzila go bez problemow. Powiedziala do dyzurnego: "Wujku Losza, to do mnie" - i juz. Oprowadzila go po domu i przechwalala sie ("to kupilismy w Kurszaweli, to muszla z wyspy Mauritius, a to tacie podarowal sam pan Jelcyn, jeszcze w Jekatierynburgu"). Oleg kiwal glowa z aprobata, na razie wszystkiemu sie tylko przypatrywal. To czego szukal, znajdowalo sie w domowej kaplicy. Najpierw Pola opowiedziala o przepieknym krzyzu z uralskich kamieni, potem pokazala kleczniki: rzezbiony pulpit, laweczka z aksamitna poduszka (ten zestaw wygladal na kosztowny, ale niezbyt prawoslawny; raczej katolicki). -Tato co wieczor tutaj sie modli. Najpierw kleka, tu sie opiera czolem, zamyka oczy i co najmniej pol godziny bardzo zarliwie sie modli... Slowo "zarliwie" dziewczynka wymowila z zadowoleniem, podobalo jej sie. I jeszcze raz je powtorzyla: -Bardzo zarliwie. Ciagle mruczy, mruczy. Kiedys zamiatalam za drzwiami, podsluchalam, ale nic nie zrozumialam, tylko "dywidendy, dywidendy"... Tu sie zorientowala, ze powiedziala za duzo. Czym predzej zaczela paplac: -Mnie mama tak wychowuje, zebym sama scielila lozka, zamiatala podlogi, myla naczynia... To znaczy, oczywiscie, mamy zmywarke, ale... Poczerwieniala tak, ze Olegowi zal sie jej zrobilo. Bo w ogole ta Pola byla w porzadku. Zabawna. Nastepnego dnia zaprosil ja do kina, potem do kawiarni. Po pierwsze, w domu przez caly dzien tkwila madame Sipunow, a po drugie, trzeba bylo jeszcze poeksperymentowac z nicia. W kinie, kiedy "Titanic" zaczal sie przewracac, Pola wziela go za reke. Dlon miala spocona, ale musial to jakos zniesc. Na trzeci dzien znowu wprosil sie do niej "w gosci". Przyniosl fiolki, mala butelke szampana Veuve Cliauot i prawdziwego homara. Pola byla wniebowzieta. Kiedy nakrywala stol i gotowala skorupiaka, Oleg zszedl do kaplicy i wszystko przygotowal. Genialnie, prosto, elegancko. Sipunow kleka na poduszce, a dzialanie jest opoznione o piec sekund (zeby zdazyl oprzec sie czolem o pulpit i zamknac oczy). Gorna sruba, ktora przymocowano krzyz, zostala potraktowana kwasem - wyglada, jakby rdza ja zjadla. Krzyz trzyma sie tylko na nitce. Po pieciu sekundach nic sie zerwie, i malachitowy krzyz rabnie wiceministra ostrym koncem dokladnie w ciemie. Mozg - rozwalony na bank. Najwazniejszy trik polegal tutaj na nici z wlokien kolagenowych (wlasny wynalazek). Po pierwsze, jest przezroczysta, tamten za cholere go nie dojrzy. Po drugie, o szczegolnej strukturze: w zetknieciu z powietrzem zaczyna sie rozkladac. Dowod rzeczowy zniknie. Kiedy Olega nie bylo, Pola zdazyla wlozyc sukienke i nawet sie umalowala - mocno, ale niezbyt wprawnie. Zjedli homara, wypili po kieliszku szampana. Potem nachylila sie do Igora, sciagnela wargi w ryjek i trzeba ja bylo pocalowac. Nic strasznego. Myslal, ze bedzie gorzej. Cmoknal ja i odsunal sie. A ona: -Fajnie, co? Jak w kinie! I znowu zrobilo mu sie jej zal. Zal zalem, a interes interesem. Trzeba sie bylo rozstac w taki sposob, zeby to sie nie wydalo podejrzane: tak sie krecil, krecil i nagle zniknal? Kiedy Pola za pomoca pochlaniacza pozbywala sie zapachu homara z pokoju, a resztki po uczcie wkladala do reklamowki, Oleg ogladal zdjecia na scianie. -A czemu nie ma cie na zadnej fotografii? Wszedzie tylko jakas dziewczynka. Kto to jest? -Siostra - blednac, wyszeptala biedna Pola. - Uczy sie w Szwajcarii... -A ty - w Konkowie? W ogolniaku z rozszerzonym programem kroju i szycia? - dobil ja Oleg. - Cos tu sie nie zgadza... No i tak dalej. Sam czul sie glupio. Ale to nic, ciekawe bylo co innego. Potem nieraz przychodzilo mu do glowy: moze odszukac te Poline Zakuskin? Jaka jest teraz? Co sie z nia dzieje? Ale w koncu zawsze dawal spokoj - nie byloby to zbyt bezpieczne. Nie z powodu Sipunowa, ale dlatego, ze... No, niebezpieczne i juz. * Dziewiatego maja, w Dzien Zwyciestwa, facet plywal jachtem po Zalewie Istrinskim. Sam, prosze wziac pod uwage. I nagle, ni stad, ni zowad, na jachcie wybuchl pozar.Olegowi Siwusze udalo sie rozwiazac zagadke, ktora Archimedes z Syrakuz zadal wszystkim swoim uczonym nastepcom: jak za pomoca wkleslych zwierciadel udalo mu sie podpalic flote Marka Klaudiusza Marcellusa? Eksperymentatorzy naszych czasow niejednokrotnie probowali powtorzyc te sztuczke, wykorzystujac najnowoczesniejsze odblysniki o starannie wyliczonym ksztalcie parabolicznym. Ale okazalo sie, ze taka bron termiczna ma bardzo niewielki zasieg. Drewno zdolano podpalic ledwie z dwudziestu metrow. Archimedes natomiast podpalil rzymskie triremy, sam nie znajdujac sie nawet w zasiegu strzal nieprzyjacielskich. Oleg jednak odgadl, na czym polega trudnosc. "Sloneczny zajaczek" antycznego wynalazcy byl wycelowany nie na nasiakniete slona woda burty okretow, ale na wysuszone przez slonce zagle. Okazalo sie, ze po to, by zapalic poliestrowy zagiel na jachcie kandydata do Dumy, wystarczyl calkiem poreczny aparat z zalamywaczem swiatla w ksztalcie litery X, czesciowo przypominajacy slawetny wynalazek inzyniera Garina z powiesci Aleksieja Tolstoja. Odleglosc od jachtu od pagorka, na ktorym nastepca Archimedesa ustawil swoj agregat, wynosila 244 metry. Co prawda, nalezy zauwazyc, ze jasnosc Slonca tamtego majowego dnia byla nadzwyczaj wysoka: 3950 cd/m2. * No, co tu mowic, cud w klasycznej postaci. Ukazanie sie Bogurodzicy rozbojnikowi, jak w zywotach swietych.Nie zapominajmy, ze szykujac sie do mokrej roboty, sumienny kiler zostawil w przedpokoju kurtke, a maly Oleg widzial to na ekranie. Chociaz co to znaczy "maly"? Szesnascie lat. W dodatku chore dzieci, jak wiadomo, szybko dorosleja. Oleg od razu zrozumial, ze zbliza sie kres zycia jego i taty. Mozna sie dlugo chowac pod biurkiem, ale ten facet ich znajdzie. I nie ma zmiluj. Wystarczylo raz popatrzec na nieruchome, jakby plonace oczy. Fanatyk, maniak! No, ale skoro fanatyk, to jest szansa. W kazdym razie warto bylo sprobowac. Kiedy Arkadij Siergiejewicz wyciagal z sejfu browning, a morderca ogladal pomieszczenia parteru, Oleg schodami zbiegl na dol i poszperal w kieszeniach kurtki. Znalazl tam dokumenty na samochod i prawo jazdy. U taty w kaplicy byl sprzet audiowizualny pierwsza klasa. Akustyka tez. Kiedy niski mezczyzna z pistoletem w reku ostroznie przestapil przez prog, rozlegla sie cichutka muzyka Bacha, a wysoki glos, plynacy skads z gory, rzekl z pieszczotliwa przygana: -Mialbys litosc nad soba, Igorze Szaniezkin. Wiesz, dlaczego powiedziane jest: "Nie zabijaj?". Dlatego, ze ten, kto zabija, nie cudza dusze gubi, ale odcina kawalek swojej wlasnej. Ledwie trzydziesci jeden lat na swiecie zyjesz, a ile w tobie zywej duszy zostalo? Tyle co kot naplakal... Poszeptal tak do mikrofonu jedna minute, druga. Kilerowi pistolet wysunal sie z rak i upadl na podloge, a potem sam Igor Szaniezkin, rok urodzenia 1962, posiadacz prawa jazdy od roku 1981, upadl na posadzke i zaszlochal. Glucho, niewprawnie. Oleg z trudem zdazyl wrocic do dyspozytorni. Jeszcze dobrze sie nie wysapal po biegu, kiedy wszedl tam tato. * Tej samej nocy [Morozow] umarl.Godzina trzecia po poludniu. Sala szpitalna. Jest cicho - wzdychaja tylko pompy systemu bezpieczenstwa i od czasu do czasu bulgocze kroplowka. Ciemno - mrugaja tylko roznokolorowe swiatelka na aparatach medycznych i poblyskuje metal stojaka z plynem kardioplegicznym. Na podlodze przy lozku leza poukladane w stosiki sprawdzone tomy Dziel wszystkich; jedna ksiazke odlozono na stolik. Wystaja z niej cztery zakladki. Chory calkiem opadl z sil, spi. Obok w fotelu, podwinawszy nogi, spi jego corka. Pomagala ojcu i tez bardzo sie zmeczyla. Dziewczynka ma twarz spokojna, oddech rowny, usta na wpol rozchylone w lekkim usmiechu. Mezczyzna rowniez usmiecha sie przez sen, ale calkiem inaczej: zlosliwie, drapieznie, z kacika ust zwisa mu nitka sliny. Wlasnie przewrocil sie na drugi bok, zacharczal niezrozumiale i otworzyl oczy. Wlepil wzrok w dwa swiecace w mroku owale. To dziewczynce kolana wystaja spod spodniczki. Grdyka chorego chciwie sie porusza, z piersi wyrywa sie warczenie. Zrzuca z siebie koldre, podchodzi do fotela. Przewody i rurki, przyczepione do jego piersi, lokcia, skroni, najpierw napinaja sie, potem zwisaja. Mezczyzna osuwa sie, reka glucho stuknela, uderzajac o podloge. Dziewczyna nie slyszy, sen ma mocny. * Oj, niech pan patrzy, szefie. Tu jest jeszcze jedno podkreslenie. Tez w liscie mamusi Raskolnikowa. To znaczy bylo podkreslone, potem ktos to wytarl gumka. O tu: "Pan Swidrygajlow".Oczywiscie w ksiazce byly nie trzy, ale cztery zakladki. Arkadija Siergiejewicza Siwuche, glownego swojego odbiorce, ktory przycmil wszystkich poprzednich, Morozow oznaczyl sobie jako Swidrygajlowa, widocznie dostrzegajac miedzy nimi jakies podobienstwo. Numer telefonu tez byl zapisany na marginesie, a jakze. Ale Sasza nie mogla dopuscic, zeby Nicholas zobaczyl te notatke. Dlatego wlasnie siegnela po gumke. Numer telefonu wytarla starannie, a kreske pod "pan Swidrygajlow" - juz nie bardzo. * Tato, chcialam ci zadac bardzo wazne pytanie. Czy to prawda, ze na swiecie zyjemy nie jeden raz, tylko wiele, wiele razy? Bo ktos mi tak powiedzial.Angelina Fandorin byla uczennica szostej klasy szkoly o profilu historyczno - filologicznym, wcale jednak nie marzyla o tym, zeby zostac historykiem albo filologiem; chciala byc aktorka. Dlatego tez chodzila na zajecia kolka teatralnego. Zaczynala od roli Kapustki w sztuce Wesole plony, nastepnie byla Dworzaninem Trzecim w Kopciuszku, a z czasem zaczela dostawac prawdziwe, duze role, bo dostrzezono u niej wyrazne zdolnosci, a moze nawet talent. W maju, przed samymi wakacjami, z duzym sukcesem zagrala Hermione w inscenizacji Harry'ego Pottera. W nagrode mogla wybrac sobie role w nastepnym spektaklu: studio wzielo na warsztat tragedie Williama Szekspira Hamlet. Prawde mowiac, duzego wyboru nie miala. Hamlet to sztuka napisana dla chlopcow. Role kobiece sa w sumie dwie, obie drugorzedne: Ofelia, ktora dosyc szybko wariuje i topi sie, oraz krolowa Gertruda; ta w ogole juz ma swoje lata. Dinka Lebiediew, glowna rywalka Geli i w kolku teatralnym, i w zyciu, zaczela strasznie przezywac - byla pewna, ze Gela wybierze Ofelie, bo w Ofelii zakochany jest ksiaze Hamlet, ktorego mial grac Witalik Suchariew (krotko o tym Witaliku: drugiego takiego nie ma na swiecie). Ale Gela myslala, myslala, az wymyslila, ze bedzie Gertruda. Ofelia z Hamletem tylko rozmawia, a Gertruda, chociaz stara, chociaz Hamleta jest matka i w ogole kobieta z niej dosc przecietna, to w scenie, gdzie ginie Poloniusz, wola: "Hamlecie, na pol rozdarles mi serce", a potem obejmuje i caluje Witalika. To znaczy Hamleta. I teraz Gela na kazdej probie, trzy razy na tydzien, calkowicie oficjalnie, obejmowala przy wszystkich Witalika Suchariewa, calowala go w policzek, i w tej sekundzie z jej sercem naprawde dzialy sie dziwne rzeczy. Trwalo to przez caly czerwiec i dluzej, a potem, w drugiej polowie lipca doszlo do tragedii - prawdziwej, nie zadnej Szekspirowskiej. Tego dnia byla proba generalna. Rodzicow na nia nie zaproszono, przyjechali za to goscie Moskiewskiego Festiwalu Filmowego, prawdziwi zagraniczni aktorzy i aktorki. Zaprosil ich szef studia Lew Lwowicz, ktory znal samego Nikite Michalkowa. Wszyscy oczywiscie sie denerwowali, Gela takze. Przez to troche sie zapomniala i sciskala Hamleta dluzej, niz nalezalo. Wielka rzecz! A Witalik, kiedy weszli za kulisy, ostentacyjnie wytarl policzek i glosno powiedzial: "No wiesz, Gelka! Calego mnie obslinilas!". Wszyscy to uslyszeli. Dinka tez. W tej chwili nie bylo watpliwosci, ze serce Geli zostalo rzeczywiscie rozdarte na pol, i jak to mowia w rosyjskich bajkach, swiat obrzydl jej do reszty. W oczach jej pociemnialo, odeszla na bok, a kiedy zblizyl sie do niej Olezek Tkacz (ktory gral Horacego) i szepnal: "Spoko, nie przejmuj sie", odepchnela go. Nagle ktos z tylu dotknal jej ramienia i powiedzial: -Nie masz racji, Angelina. Mysle, ze ten chlopak jest lepszy od tamtego. W dodatku istnieja zasadne przypuszczenia, ze Horacy pochodzil z rodu von Dornow, co dowodziloby, ze to nasz krewny. To byla jedna z zagranicznych aktorek, Gela widziala ja siedzaca w pierwszym rzedzie. Jak trafila za kulisy, nie wiadomo. Bardzo ladna brunetka, krotko ostrzyzona, olbrzymie zielone oczy. Ubrana - po prostu odjazd, czerwone, prawie pieciocentymetrowe paznokcie, na szyi wisiorek w ksztalcie zlotej zmijki, polykajacej wlasny ogon. No, w sumie efektowna kobieta. Kiedy indziej Gela by sie speszyla. A przynajmniej zdziwila: cudzoziemka, a mowi dobrze po rosyjsku, w dodatku zna von Dornow. Poza tym jak rozumiec slowa: "to nasz krewny"? Ale teraz Gela czula sie taka nieszczesliwa, ze nie byla w stanie ani speszyc sie, ani zdziwic; chlipnela tylko i wyznala: -Nie chce juz dluzej zyc. -Dosyc glupi pomysl. - Dziwna aktorka wzruszyla ramionami (a jednak nie mowila bezblednie, tylko z akcentem). - Jak sie komus nie podoba - moze zaczac zyc na nowo. Zycie jest przeciez nieskonczone - tak jak ta zmija. Po czym dotknela krwawoczerwonym paznokciem swego wisiorka... To zreszta osobna historia, ktorej skracac absolutnie nie wolno. Opowiemy ja innym razem. * Sitz-Korowin siegnal po ubranie. - Pan jest przeciez prywatnym detektywem czy cos w tym rodzaju? Rozumiem, wynajela pana moja zona.Jak to czesto bywa z lekarzami, Mark Donatowicz ozenil sie ze swoja pacjentka. Malzonka doktora, Marina Wasiljewna, cierpiala na rzadka i interesujaca z naukowego punktu widzenia przypadlosc - tak zwane wizje oniryczne. Ludzie cierpiacy na te dziwna chorobe prowadza podwojne zycie. W codziennym funkcjonuja mniej lub bardziej normalnie, chociaz wydaja sie troche ospali, zahamowani. Dzieje sie tak dlatego, ze wszystkie swoje emocje i sily duchowe kieruja w inna, iluzoryczna sfere, ktora wydaje im sie prawdziwa rzeczywistoscia. Jakis czas temu prasa opisywala przypadek slusarza T., ktory twierdzil, ze w rzeczywistosci jest zolnierzem armii Hannibala, poganiaczem bialego slonia i maszeruje przez Galie na Rzym, a w dodatku podawal takie szczegoly z zycia codziennego i uzbrojenia Kartaginczykow, ze historycy nie mogli wyjsc z podziwu. Jak na sny czy halucynacje, byly zbyt prawdziwe i drobiazgowe. Marina Wasiljewna zapewniala, ze w innej realnosci jest Coya, to znaczy zona Wielkiego Inki i najwyzsza kaplanka swiatyni Ksiezyca. Co wieczor opisywala Markowi Donatowiczowi, co wlasnie dzieje sie w miescie Cuzco, gdzie piecset lat temu, w czasach przed hiszpanskim podbojem, znajdowala sie swiatynia Mamy - Kilii, bogini Ksiezyca. Czasem zona z latwoscia przechodzila na inny jezyk. Po wysluchaniu nagrania magnetofonowego specjalista od imperium Inkow orzekl: wnoszac z licznych oznak, mamy do czynienia z archaicznym wariantem jezyka keczua. Dla Sitz-Korowina malzenstwo to bylo polaczeniem bardzo przyjemnego z bardzo pozytecznym. Po pierwsze (co do pozytku), doktor jak najstaranniej zbieral ten unikatowy material, spodziewajac sie, ze w przyszlosci wywola sensacje w swiecie nauki. Moze nawet dwoch nauk - psychiatrii i historii. Przyjemnosc natomiast sprawialy mu same opowiesci. Marina Wasiljewna opowiadala nieslychanie zajmujace rzeczy o zapomnianej "krainie Tawantinsuyu". Na przyklad o swietym miejscu, do ktorego niewtajemniczeni nie mogli wejsc pod grozba okrutnej smierci. O intrygach na dworze Wielkiego Inki. O bladoskorym obcoplemiencu, ktory zszedl w doline od wschodniej strony. Nienormalna i przy tym niewyczerpana fantazja malzonki tworzyla tak zdumiewajace historie, ze doprawdy mozna bylo sie zasluchac. Sitz-Korowin czul sie kalifem, kazdej nocy napawajacym sie urokiem opowiesci Szeherezady. Denerwowalo go tylko jedno. Marina Wasiljewna, w zyciu osoba apatyczna i malo spostrzegawcza, niekiedy jakby niespodziewanie sie otrzasala, chwytala meza za ramie i grozila: "Zebys nie smial mnie zdradzac! Bo wtedy niewolnicy swiatyni wyrwa ci serce!". Wowczas oczywiscie Mark Donatowicz czul sie troche nieswojo. * Nieco sie chwiejac, podszedl do kanapy. Usiadl obok na wpol lezacego ciala Marka Donatowicza i odrzucil glowe do tylu.Na pewno jednak warto opowiedziec o ostatnich chwilach zycia doktora Sitz-Korowina. -Kogo dzisiaj udajesz? - spytal Mark Donatowicz, kiedy w drzwiach zamiast Olega ukazala sie dziwaczna istota w psiej masce, ubrana w czerwone kimono. - Mozna wejsc? Pacjent bez slowa sie usunal. Z optymistycznym usmiechem (chociaz z reka w kieszeni i z palcem na guziku alarmowym) lekarz naczelny wszedl do "sali" i zdretwial. Zawsze czul sie nieswojo w tym idiotycznym pomieszczeniu, pelnym znakomitego sprzetu i dziecinnych zabawek. Z pewnoscia cos przeczuwal, chocby nawet podswiadomie. -Sluchaj - zaczal lekkim tonem, zwracajac sie do przebieranca. - Cos mi przyszlo do glowy. Ty zle sypiasz. Moze zrobie ci zastrzyk somnalginy? To najnowszy srodek, absolutnie nieszkodliwy. Dopiero co przyslano mi go z Anglii. Kiedy szedl tutaj, z gabinetu zabiegowego zabral napelniona strzykawke - oczywiscie nie ze srodkiem nasennym, ale ze specjalnym preparatem, ktory przejsciowo oslabia wole. Rzecz niezbedna, jesli chce sie uzyskac szczere odpowiedzi od sprawiajacego trudnosci pacjenta. Szkoda, ze nie dalo sie tego samego zaaplikowac zmarlemu Morozowowi - serduszko by nie wytrzymalo. -No jak, wstrzykniemy? W nocy bedziesz spal jak niemowle - zamruczal Korowin, a w duchu dodal: "Zaraz, kochaneczku, wyjawisz mi cala prawde". Zza maski psa patrzylo na niego dwoje nieruchomych oczu. -Dobrze. Tylko najpierw opowiem panu pewien koan. Niedawno czytalem w ksiazce. -Co opowiesz? - nie doslyszal Mark Donatowicz. -Koan, buddyjski. To zen. Niech pan usiadzie. Oleg wskazal mu kanape. Sam ulokowal sie naprzeciwko, na skraju stolu. Rece mial schowane w rekawach kimona. Zanim nauczyciel Nonsen stal sie jednym z bodhisattw, rozmawia! z uczniami, nie wiedzac jeszcze, ze rozmowa ta bedzie ostatnia. "Co trzeba zrobic, zeby lepiej widziec?" - zapyta! Nonsen. "Wylupic sobie oczy" - odrzekl pierwszy z uczniow, Shoyu. Nauczyciel nagrodzi! go kwiatem lotosu. "Co trzeba zrobic, zeby lepiej slyszec?" - zapyta! Nonsen. "Zatkac uszy" - szybko odpowiedzial drugi uczen, Sonyu, i zostal zdzielony bambusowym kijem. Shoyu zas bez slowa upadl na trawe i polaczyl sie z ziemia. Nonsen znowu wreczyl mu kwiat i zadal ostatnie pytanie: "Czlowiek zjadl owoc, w ktorym tkwil zarodek tradu. Kto kogo zjadl?". Sonyu nie osmielil sie otworzyc ust, a Shoyu zaplakal i rzekl: "Nauczycielu, nadeszla pora, bys stal sie jednym z bodhisattw". -No i gdzie tu jest puenta? - Sitz-Korowin wzruszyl ramionami. * Mial trzesawke...Oto slowniczek zargonu narkomanskiego, ktory ma za zadanie ulatwic czytelnikowi lekture tego rozdzialu (terminy w porzadku pojawienia sie): Absta - syndrom abstynencyjny, stan glodu narkotykowego Bajzel - miejsce spotkan i handlu srodkami narkotycznymi Barbi - barbiturany, srodki nasenne, uzywane jako narkotyki Cent - centymetr szescienny narkotyku Cyka - cyklodol, srodek psychotropowy, popularny w czasach radzieckich Cyknac - wstrzyknac srodek narkotyczny Cpun, cpakol, narciarz, narkus - narkoman Dmuchawa, pompka - strzykawka Drzazga, szpila, kolka - igla strzykawki Dzialka - porcja srodka narkotycznego Fazowac - byc pod wplywem narkotyku Grzac - brac narkotyki dozylnie Hera, hercia - heroina Kanal - zyla, do ktorej wstrzykuje sie narkotyk Kluc sie, dawac sobie w kanal - wstrzykiwac sobie substancje narkotyczna Pikawa - serce Skolowac, zamotac - zdobyc Skret - to samo, co absta (w innym znaczeniu: papieros z narkotykiem) Strzal - wstrzykniecie narkotyku Szklo - ampulka Trzesawka - drgawki, jeden z symptomow absty (patrz: absta) Zarzucic - przyjac dawke narkotyku Zawiecha - stan, w ktorym osobnik nie bardzo zdaje sobie sprawe z tego, co sie dzieje Zgiety - bedacy w stanie glodu narkotykowego Zloty strzal - smiertelna dawka narkotyku Zwal - stan po ustaniu dzialania narkotyku * Fragmenty utworow Dostojewskiego-Akunina i "prawdziwego" Dostojewskiego - dla jednolitosci piora - w przekladzie tlumacza. *...przed szescioma dniami mianowany komisarzem sledczym cyrkulu kazanskiego policji m. Sankt Petersburga...W opisywanych czasach Petersburg byl pod wzgledem administracyjno-policyjnym podzielony na dziesiec cyrkulow (czast'). Ochrona porzadku prawnego w kazdym cyrkule zarzadzal komisarz (czastnyj pristaw), zazwyczaj w stopniu pulkownika. Cala dzialalnosc, zwiazana z tropieniem przestepstw kryminalnych, w cyrkule prowadzil komisarz sledczy (pristawsledstwiennych diet). Kazdy z miejskich cyrkulow dzielil sie z kolei na rewiry (kwartaly). Biuro sledczego rewirowego to urzad odpowiadajacy dzisiejszemu posterunkowi policji. * Zyska na tym i reputacja, i karta przebiegu sluzby.Karta przebiegu sluzby (formularnyj spisok) - akta urzednika, gdzie umieszczano wszystkie informacje na tematy sluzbowe i osobiste. *...urodzi niemowlaka i niesie do Domu Wychowawczego...Domy Wychowawcze, zalozone przez Katarzyne Wielka, mialy na celu wychowywanie sierot, a przede wszystkim podrzutkow. Inicjatorem powolania tej instytucji dobroczynnej byl Iwan Bieckoj, nieslubny syn jednego z kniaziow Trubieckich. Zeby uniknac nieslawy i hanby, na sekretnym oddziale polozniczym owego zakladu kobiety mogly odbyc polog w masce, niemowle zas po urodzeniu przechodzilo pod opieke instytucji. Wychowankowie otrzymywali tam podstawy wyksztalcenia uczyli sie jakiegos rzemiosla, a po osiagnieciu wieku dojrzalego mogli uzyskac szereg przywilejow. Katarzyna miala nadzieje, ze z tych dzieci utworzy tak potrzebny Rosji stan "trzeciej rangi i ludzi nowego pokroju". Jak to jednak czesto u nas bywa, znakomity pomysl przerodzil sie w koszmar. Niemowleta zaniedbywano, brakowalo mamek, a smiertelnosc wsrod dzieci siegala straszliwych rozmiarow. Na przyklad sposrod 1089 noworodkow oddanych w 1767 roku do moskiewskiego Domu Wychowawczego przezylo tylko 16. W czasie gdy toczyla sie akcja powiesci, smiertelnosc niemowlat w petersburskim Domu Wychowawczym wynosila 75% (wg danych komisji lejbmedyka Carella z roku 1863). *...nie posiadajac swiadectw rodowych, zaliczali sie juz nie do szlachty, ale do gospodarzy wiejskich.Gospodarze (odnodworcy) - odrebny stan wolnych chlopow, potomkowie dawnych wojskowych. Chociaz w odroznieniu od szlachty placili panstwu podatki, mieli jednak pewne przywileje. Mogli na przyklad posiadac chlopow panszczyznianych. * Tam uczyl sie razem z samym Michajla Michajlowiczem Speranskim, i podobnie jak ow tytan rosyjskiej historii, zamienil sutanne popa na surducik drobnego urzednika.Michail Michajlowicz Speranski (1772-1839). Wybitny dzialacz panstwowy, ktorego wspolczesni porownywali z feniksem majacym zdolnosc odradzania sie z popiolow. Sierota i nedzarz, dzieki wyjatkowym zdolnosciom, zdumiewajacej pracowitosci i fantastycznemu szczesciu, wspial sie na szczyty wladzy panstwowej, zanim osiagnal trzydziestke; jako czlowiek trzydziestopiecioletni na dobra sprawe wspolrzadzil z Aleksandrem I, ktory liczyl sie z kazdym jego slowem. W wieku jednakze lat czterdziestu padl ofiara dworskich intryg i wlasnego zadufania, utracil wszystko i zostal zeslany. Po siedmiu latach nielaski ponownie zaczal piac sie w gore, przechodzac droge od gubernatora odleglej prowincji do najwyzszych stanowisk. W mlodosci Speranski marzyl o parlamentaryzmie (do niego nalezy autorstwo najwczesniejszego z projektow Dumy Panstwowej; wymyslil zreszta sama te nazwe), ale brzemie przezytych lat i ciosy fortuny uczynily zen przekonanego reakcjoniste i zacieklego apologete samodzierzawia. Z upadkiem Speranskiego wiaze sie nastepujaca anegdota. Podczas feralnej rozmowy z carem w dniu 17 marca 1812 roku (audiencja ta odbyla sie bez swiadkow, dala wiec pozywke najrozniejszym domyslom) Michail Michajlowicz mial rzekomo nieostroznosc przewyzszyc najjasniejszego pana bystroscia umyslu i dowcipem, co stalo sie ostateczna przyczyna jego zguby. Fama glosi, ze Aleksander, i tak juz dostatecznie wrogo nastawiony przez intrygantow do swojego powiernika, poczatkowo zachowywal sie z godnoscia, a nawet oschle podziekowal Speranskiemu za wprowadzenie w arkana sprawowania wladzy. Potem wszakze nie wytrzymal i powolujac sie na swiadectwo ministra policji Balaszowa, jal z gniewem wymawiac Michailowi Michajlowiczowi obrazliwe slowa pod adresem monarchy. Speranski mial zawolac: "Coz by zdolal osiagnac ow niewdzieczny wladca, gdyby nie bylo mnie przy nim?". Michail Michailowicz nie wypieral sie tego, wyrazil jedynie ubolewanie, ze Balaszow przekazal tylko druga czesc rozmowy, pomijajac pierwsza, podczas ktorej ow dworak ze zlosliwym usmiechem powtorzyl obelzywe slowa Aleksandra na temat Speranskiego, i to wypowiedziane w obecnosci wielu osob: "Ten popowski synek staje sie nieznosny". Car poczerwienial, poniewaz zarzut byl sluszny. Michail Michailowicz mial jeszcze smialosc zapytac, czy cesarz uwaza za dopuszczalne tak pozbawione szacunku wypowiedzi o wiernym doradcy, w dodatku przy ludziach mu niezyczliwych? Zaklopotanie monarchy nie trwalo dlugo. Aleksander szybko odzyskal kontenans i ze wzgardliwa mina rzucil: Quod licet lovi, non licet bovi, co bylo bardzo celne, poniewaz Speranski dawno juz za swoj upor otrzymal przezwisko Byk. Co na to Speranski? Uklonil sie i odrzekl ze smutkiem: "Chyba nieslusznie, najjasniejszy panie, raczyles dziekowac mi za nauke. Ze smutkiem widze, ze wasza cesarska mosc nie przyswoiles sobie najwazniejszego prawa wladcy". "Jakiegoz to?" - zywo zawolal Aleksander, rozbawiony swoim bon mot i zawczasu ucieszony tym, ze bedzie mogl powtorzyc je damom. "Wladca tylko w tym wypadku moze rozkazywac swoim poddanym, jesli sam jest dla nich wzorem obyczajow - odrzekl Michail Michajlowicz. - Co dobre u byka, to nie przystoi Jowiszowi". Urazony w swej dumie car do reszty stracil humor; podobno, w owej chwili los wszechmocnego urzednika zostal ostatecznie przesadzony. *...chlopca oddano do Szkoly Prawoznawstwa, niedlugo przedtem otwartej...Szkola Prawoznawstwa powstala w roku 1835, wedlug projektu ksiecia Piotra Oldenburskiego, marzacego o tym, by ucywilizowac rosyjskie sadownictwo, beznadziejnie pograzone w korupcji i ciemnocie. Spodziewano sie, ze nowo utworzona swiatynia jurysprudencji ksztalcic bedzie oswieconych i obyczajnych kaplanow Temidy, ktorzy po wejsciu w odpowiedni wiek i nabraniu doswiadczenia zmienia na wpol azjatyckie imperium w panstwo prawa. Do pewnego stopnia tak sie wlasnie stalo: to wlasnie absolwenci Szkoly Prawoznawstwa przygotowali reforme sadownictwa i inne zmiany w prawie lat szescdziesiatych i siedemdziesiatych XIX wieku. * byla to jedyna budowla, jaka ocalala z czasow okrutnego ksiecia Birona, do ktorego przeszlo sto lat wczesniej nalezala posiadlosc...Ernst Johann Biron (1690-1792). Jedna z najbardziej niepopularnych postaci w historii Rosji; w encyklopediach informacje o niej umieszczano zwykle w hasle "bironowszczyzna". Ten drobny szlachcic baltycki byl faworytem ksieznej kurlandzkiej Anny, nielubianej siostrzenicy Piotra Wielkiego. Kiedy z wyrokow losu Anna wstapila na tron carski, Biron niespodziewanie dla siebie zostal wladca ogromnego imperium, i przyznac trzeba, ze nie bez powodzenia dzwigal to brzemie przez cale dziesieciolecie. Zwyciezyl w dwoch wojnach, rozszerzyl granice kraju, aktywnie walczyl z pijanstwem. Wladza w owych latach srozyla sie dosc umiarkowanie, przynajmniej w porownaniu z krwawa epoka Piotra. Smiertelnie juz chora caryca Anna pragnela uczynic go regentem przy maloletnim Iwanie VI, tak by jej kochanek zachowal pelnie wladzy. Wedlug swiadectw historykow, ostatnie slowa, z ktorymi, umierajac, zwrocila sie do Birona, brzmialy: "Nie boj sie". Ale trzy tygodnie pozniej spiskowcy pod wodza hrabiego Miinnicha obalili regenta. W miejsce partii kurlandzkiej wladze objeta niemiecka. Biron stanal przed sadem i zostal skazany na cwiartowanie, w ostatniej chwili wszakze ulaskawiony i zeslany; na zeslaniu spedzil ponad dwadziescia lat, zapomniany przez wszystkich. W roku 1762 Katarzyna II przypomniala sobie o Bironie i zwrocila mu tron kurlandzki, ale Ernst Johann stracil juz chec do rzadzenia, totez wkrotce zrzekl sie korony na rzecz syna. Opowiesci o bestialstwach Birona zawieraly sporo przesady, do czego przyczynili sie jego przeciwnicy polityczni, po nich zas - powiesciopisarze. Tymczasem Biron byl jedynie dzieckiem swego gruboskornego i okrutnego wieku. Jak powiedzial Puszkin: "Mial nieszczescie byc Niemcem; na niego wiec zwalono wszystkie okropnosci panowania Anny, ktore zgadzalo sie calkowicie z duchem czasu i obyczajami narodu. Byl to wszelako czlowiek wielkiego umyslu i talentow". Okolicznosci jego smierci byly zas takie: Ktoregos ranka osiemdziesieciodwuletni Biron siedzial w oranzerii swego domu w Mitawie i czytal madrosci Konfucjusza. Trudno powiedziec, zeby z wielkim zapalem: ot, przebiegnie slabymi oczami linijke czy dwie i na dlugo sie zamysli. Potem przeczyta jeszcze troche i znowu oderwie sie od ksiazki. Druk byl zbyt drobny, zbyt rozproszona uwaga starca. Pierwszy aforyzm, na ktorym Ernst Johann zatrzymal wzrok, wywolal u niego usmiech powatpiewania. "Nie martw sie tym, ze ludzie nie wiedza o twoim istnieniu. Martw sie, ze ty nic nie wiesz o ludziach" - uczyl Chinczyk. Kurlandczyk pomyslal, ze u niego akurat wszystko jest na odwrot: ludzie dobrze o jego istnieniu wiedzieli, co bylo pierwszym zmartwieniem jego zycia. On zas o ludziach wiedzial duzo, chyba nawet za duzo - i to drugie zmartwienie, jeszcze wieksze. Za to z nastepna mysla medrca zgodzil sie bez zastrzezen. "Nauka bez mysli nic jest nie warta. Mysl bez nauki - niebezpieczna". Zdawalo sie, ze to nie o Chinach mowa, ale o Rosji, gdzie wladcy sa madrzy, ale nieuczeni, a doradcy uczeni, ale niezbyt madrzy. On sam nie stanowil wyjatku. Dopoki rzadzil, tkwil w ciemnocie. A kiedy nabral zyciowej madrosci, wladza mu sie znudzila. Tutaj zawsze tak bylo i zawsze tak bedzie. Od rozmyslan oderwal go sluzacy, przynoszac w fajansowym kubku goraca czekolade z rumem. Staruszek patrzyl przez szklo na niebo, w ktorym krazyly ptaki. Pewnie wrony. Jakiez inne ptaki moglyby latac w grudniu? Czekolada stygla. Doktor kazal mu ow napoj, pozywny i wzmacniajacy cialo, pic tak czesto, jak sie da. Ale Ernst Johann nie mial ochoty wzmacniac swego slabego ciala. Wolal sledzic kregi zataczane przez czarne ptaki. Dusza zmeczyla sie cialem, chcialaby uleciec, pomyslal starzec. Kiedy sluzacy wrocil, by zabrac kubek, Biron juz nie zyl. * Kiscien (ros. zap. z tur. kistien) - bron tatarska, kawal olowiu lub kosci, przywiazany do drewnianego trzonka (przyp. tlum.). * U nas na gieldzie papiery poszly w gore, laskawco, i nadal rosna, juz drugi dzien. W zwiazku z Kanalem Sueskim.Wzmianka o aziotazu gieldowym pozwala ze znacznym stopniem prawdopodobienstwa datowac wydarzenia powiesci na drugi tydzien lipca 1865 roku. Akurat w tym czasie zostalo opublikowane oficjalne sprawozdanie miedzynarodowej inspekcji z przebiegu budowy Kanalu Sueskiego. Z raportu wynikalo, ze droga morska z Morza Srodziemnego na Ocean Indyjski zostanie otwarta w najblizszym czasie. To wiadomosc wywolala ozywienie na wszystkich gieldach w Europie. * Aluzja do lacinskiego powiedzenia Quod licet Jovi, non licet bovi (co wolno Jowiszowi, nie przystoi bykowi). * Kiedy Fata Morgana wysmiala sie i wykaszlala, podeszla do swego antycznego telefonu, wyjela spod aparatu wizytowke i wykrecila numer.Zadzwonila do Arkadija Siergiejewicza, a do kogoz by innego? Kolejnosc wydarzen byla nastepujaca: najpierw do glownej specjalistki od rekopisow Dostojewskiego zwrocil sie kolekcjoner Luzgajew. Zaplacil zwykla stawke - sto dolarow - i otrzymal ekspertyze potwierdzajaca autentycznosc tekstu. Jakis czas potem z innym fragmentem tego samego tekstu u starej zjawila sie Marfa Sacher, apetyt zas Eleonory Iwanowny wzrosl - zazadala trzystu dolarow. Kiedy przyszedl trzeci interesant (wydawca), ktory najwyrazniej nie wiedzial o istnieniu dwojga pierwszych, pani Morgunow zwachala okazje nie byle jakiego zarobku. Jej przeczucie potwierdzilo sie, kiedy przyjechal do niej czwarty gosc - solidny mezczyzna z odznaka posla. Na podworzu czekaly na niego dwa wielkie czarne samochody, w tym dzip ochroniarzy. Przede wszystkim jednak nowy klient przyniosl do ekspertyzy nie rekopis, ale cenny dokument, ktory z punktu widzenia miedzynarodowego prawa autorskiego nie stracil swej mocy. W czasie rozmowy okazalo sie, ze pan Siwucha nie wie ani o podziale rekopisu na czesci, ani tez do kogo kazda z nich trafila. Wowczas to Eleonora Iwanowna zaproponowala, zeby ubili interes: ona ma towar do sprzedania - trzy nazwiska, po dwiescie tysiecy dolarow za jedno. Niepotrzebnie pan posel tak sie oburza z tego powodu, bo waga problemu jest jej znana: pare milionow mozna wziac za sam manuskrypt, a jeszcze do tego grube miliony za korzystanie z praw autorskich do niego przez piecdziesiat lat na podstawie konwencji bernenskiej. Arkadij Siergiejewicz nie mial zamiaru zaplacic tyle starej wiedzmie; szescset tysiecy dolarow to mimo wszystko spory grosz. W dodatku mial nadzieje, ze Morozow odbierze sam fragmenty dziela od tych trojga, a jesli ktores bedzie sie stawialo, to znajda sie sposoby, zeby przelamac ow opor. Kiedy Filipa Borisowicza dotknelo nieszczescie i pojawilo sie niebezpieczenstwo, ze owe fragmenty przepadna, Siwucha kazal swemu pomocnikowi zalozyc podsluch w mieszkaniu staruszki - na wypadek, gdyby pani Morgunow zaczela dzwonic z analogiczna propozycja do pozostalych klientow. Dla jasnosci przytoczmy krotka chronologie wydarzen: -Rulet napada na Botanika w poniedzialek; -pod wieczor tego samego dnia Nicholas dzwoni po raz pierwszy do ekspertki i slyszy zagadkowe: "Nowy gotowy"; -tymczasem doktor Sitz-Korowin zdazyl powiadomic Arkadija Siergiejewicza, ze przywieziony pacjent znajduje sie w stanie ciezkim i byc moze nigdy nie wroci do zdrowia; -Siwucha juz odbyl rozmowe telefoniczna ze swoim genialnym doradca i wyslal Igora do mieszkania numer 39; -montazu urzadzen podsluchowych (jednego w sluchawce telefonicznej, drugiego w futrynie drzwi wejsciowych) dokonano niepostrzezenie, kiedy Eleonora Iwanowna wyszla do sklepu po kefir; -na ostatek do Fata Morgany zawital nieswiadomy niczego Nicholas Fandorin. Przyniosl, biedaczysko, jedna strone do ekspertyzy. * Po scianie wzdluz rynny, ale przy tym wcale jej nie dotykajac, pelznal Spiderman, Czlowiek-Pajak.Nie posiadamy dokladnych informacji, jak byly przymocowane rzepy i przyssawki do rekawiczek i tenisowek, pozwalajace geniuszowi bez trudu wejsc po pionowej powierzchni. Sadzac po sladach znalezionych przez Nicholasa na scianie domu (patrz s. 101), Oleg wynalazl jakis specjalna substancje klejaca o specyficznym dzialaniu - po nacisnieciu przedmiot nia posmarowany blyskawicznie przyczepial sie do powierzchni, a przy pewnym wysilku - bez trudu pozwalal sie od niej oderwac. Zreszta mniejsza z rekawiczkami i tenisowkami - ich tajemnice geniusz zabral ze soba do grobu. W tym epizodzie nalezy wyjasnic co innego - jak Czlowiek - Pajak trafil do Ruleta. Bylo to tak. Rozbita strzykawka, znaleziona niedaleko miejsca napadu, zostala niezwlocznie zbadana. Na szkle ktos pozostawil wyrazne odciski palcow, tegoz dnia wprowadzone do daktyloskopowej bazy danych Ministerstwa Spraw Wewnetrznych. Trzeba powiedziec, ze wszystkie operacyjno - sledcze w sprawie napadu rozbojniczego przeprowadzone zostaly z nieslychana szybkoscia - juz Arkadij Siergiejewicz sie o to zatroszczyl. Tok sledztwa kontrolowaly jego posluszne wilkolaki, Fantik i Murzik, pracownicy centrum kryminalno - analitycznego MSW. Bardzo szybko stwierdzono, ze poszukiwane odciski znajduja sie w bazie danych i naleza do obywatela Ruslana Rudolfowicza Rulnikowa, urodzonego w roku 1985, bez okreslonego zajecia, zameldowanego w Riazaniu, ale tymczasowo mieszkajacego w stolicy. Obywatela Rulnikowa zatrzymali kiedys pracownicy Departamentu Zwalczania Nielegalnego Obrotu Narkotykami, w zwiazku z czym pobrano oden odciski palcow. Z braku wystarczajacych dowodow obywatel Rulnikow po uprzednim ostrzezeniu zostal zwolniony; przy czym organy porzadku publicznego nie znaja jego obecnego miejsca pobytu. Wtedy jednak Fantik i Murzik nie zawiedli. W czasie wolnym od pracy na etacie spenetrowali kilka lancuchow dostaw (handlarz-diler-klient) i szybko odnalezli Ruleta. Bez zezwolenia Arkadija Siergiejewicza nie smieli robic nic wiecej. Zameldowali tylko, ze poszukiwany obiekt mieszka pod takim a takim adresem, i pobrali honorarium. A reszte wzial na siebie Olezek. Tak wlasnie powiedzial ojcu: "O nic sie nie martw, reszte biore na siebie. Dostaniesz pierwszy fragment rekopisu". Jak powiedzial, tak zrobil (gdyby tak biedny tato wiedzial, w jaki sposob). Mala maskarada, adrenalinowe wejscie po scianie, wymiana paczki papierow na strzykawke z koncentratem (smiertelna dawka). No, a potem jeszcze mala wyprawa do podmoskiewskich Lubiszcz. W paczce, co prawda, brakowalo jednej strony, ale dzieki podsluchowi w mieszkaniu nr 39 juz wiadomo bylo, gdzie sie ona znajduje. Tak wiec o zadnych "przywidzeniach" nie ma mowy - wszystko odbylo sie jak najbardziej w realu. * Cienki glosik odpowiedzial: - Laleczko, otworz. To ja, Swietusia.Zdobycie informacji o tym, ze Eleonora Iwanowna miala kiedys siostre blizniaczke, Swietlane Iwanowne Morgunow (1936-1958), nie przedstawialo wiekszej trudnosci. Geniusz mial tez sprytny pomysl z diablem u Karamazowa. Jednego tylko nie wzial pod uwage, ale skad mial o tym wiedziec? Siostry obronily dyplom prawie tego samego dnia; obie z ocena bardzo dobra. Obu tez do dnia podjecia pracy zostalo przeszlo miesiac wolnego, wiec postanowily zafundowac sobie wakacje: pojechaly do osrodka turystycznego w Karelii. Laleczka i Swietusia nie mialy krewnych - rodzice zgineli w czasie wojny, dziewczynki wychowywala babcia, ktora umarla przed trzema laty. Nie mialy tez absztyfikantow, na to byly zbyt powazne i zbyt brzydkie. Nikogo zreszta nie potrzebowaly, mialy przeciez siebie nawzajem. Interesowaly sie rowniez tym samym - literatura klasyczna, uwielbialy jednego aktora - Pawla Kadocznikowa, nawet sukienki nosily jednakowe - krepdeszynowe w groszki i z bialymi kolnierzykami. Mozna byloby powiedziec, ze Laleczka i Swietusia zyly w idealnej zgodzie, gdyby nie przyslowiowy trup w szafie. Piec lat wczesniej, kiedy blizniaczki wybieraly sie na uniwersytet moskiewski, Eleonora zdala egzamin i zostala przyjeta na wydzial filologiczny, Swietlanie natomiast zabraklo punktow, zmuszona wiec byla studiowac literature ojczysta na prowincjonalnej uczelni pedagogicznej. Stalo sie to powodem ciaglej udreki jednej siostry i utajonej dumy drugiej. Glosno oczywiscie zadna nie poruszala tego tematu. Lala starala sie postepowac delikatnie, ale w stosunkach miedzy siostrami cos sie popsulo. Wiedzialy, ze po miesiacu spedzonym razem niedostrzegalna rysa zmieni sie w wyrazne pekniecie, a pozniej w prawdziwa przepasc. Chodzilo o to, ze Eleonora dostala etat w wymarzonym Instytucie Literatury Rosyjskiej, a Swietlane czekala praca nauczycielki w wiejskiej szkole (osiedle Bolotowka, w rejonie mozajskim) za 700 rubli miesiecznie i ciezarowke drew na zime. Nie, nie, nikt nikogo nie utopil; lodka, w ktorej dziewczyny plywaly po jeziorze, przewrocila sie zupelnie przypadkiem - Swietusia siegnela po lilie wodna i zbyt silnie pociagnela za lodyge. Opila sie wody, sama omal nie utonela, a Lali nie zdolala pomoc, bo ze strachu nic wokol siebie nie widziala. Pomysl przyszedl jej do glowy nie od razu, ale kiedy posterunkowy spytal, jak nazywala sie topielica, Swietlana przez chwile sie nie odzywala i nagle powiedziala: "Swietusia... To znaczy Swietlana. Iwanowna". Na spotkania swego roku Swietlana nigdy nie chodzila. W Instytucie Literatury Rosyjskiej, gdzie ten i ow znal Lale Morgunow, ktora przed dyplomem odbywala tam praktyke, stronila od ludzi. Ci zreszta dawali jej spokoj, traktowali ja ze wspolczuciem - wszyscy wiedzieli o tragedii. A z czasem dawna Swietlana, ktora najpierw zostala Laleczka, potem Eleonora, a jeszcze pozniej Eleonora Iwanowna, jakos sie przyzwyczaila do swojej sytuacji. Chociaz po nocach snily jej sie na przemian dwa koszmarne sny. Pierwszy: wzywaja ja do dyrekcji, z hukiem wyrzucaja za przywlaszczenie cudzej tozsamosci, pozbawiaja stopnia naukowego i ciezarowka zaladowana drewnem na opal wysylaja do wsi Bolotowka. Drugi sen byl jeszcze straszniejszy: siedzi w lodce, siega po lilie, a zamiast lodygi z wody wylania sie biala, cienka reka; z ciemnej toni wyplywa prawdziwa Lala, bez slowa wdrapuje sie do lodki, i nie wiadomo, jak ja z niej wypchnac. Oleg niepotrzebnie powiedzial: "Nie jestem Swietusia. Jestem Eleonora Iwanowna Morgunow". Poprzedniego dnia specjalnie obejrzal na DVD Braci Karamazow, gdzie diabel zjawia sie u Iwana Karamazowa wlasnie jako sobowtor. Stara uslyszala te straszne slowa i jej miesien sercowy skurczyl sie zbyt gwaltownie, naderwal. A po pieciu minutach calkiem pekl. Coz, jak to mowia, i geniusz sie potknie. * Oczy juz przywykly do polmroku, wiec Nika zobaczyl, ze pod zderzakiem jego masywnego angielskiego wozu lezy dziewczynka*.Na kilka minut przed ta kolizja w duzym czarnym samochodzie, zaparkowanym w uliczce po drugiej stronie przejscia, odbyl sie nastepujacy dialog: Mezczyzna (Konczy rozmowe przez telefon): Rozumiem. Jak bedzie wyjezdzal, daj znac. (Do siedzacej obok dziewczynki): Schodzi na dol. Zaraz wyjdzie. Jestes gotowa? Dziewczynka (Ma ciemne okulary): A jakos inaczej sie nie da? Mezczyzna: Boisz sie? Nie czekaj, az on na ciebie najedzie. Sama wpadnij pod samochod, krzyknij glosno i upadnij. W przejezdzie jest ciemno, bedziesz niewidoczna. Dziewczynka: Ja sie nie boje. Ale to wstretne. Grzech. Mezczyzna: Nikt cie nie zmuszal. Sama sie zgodzilas. Dziewczynka: Sama... Mezczyzna (Z ciekawoscia): A tak przy okazji, jesli to nie tajemnica, dlaczego? Wczoraj za nic nie chcialas, a dzisiaj zadzwonilas sama? Dziewczynka milczy. Mezczyzna: Sluchaj, zdejmij te okulary. A poza tym na cholere ci ta nalepka na szkle? Zaslania pol oka. Oderwij ja Dziewczynka (Kreci glowa): Nie, nalepka jest ladna. Mezczyzna: To czemu zmienilas zdanie? Dziewczynka (Bardzo cicho): To aniol... Bo aniol mi sie pokazal. Mezczyzna (Z trudem powstrzymujac smiech): Aha. Zdarza sie. (Piszczy telefon) Jest sygnal. No dalej, idz juz! * Jaki znowu aniol? - Przychodzi do mnie. No, to znaczy, dotad tylko raz przyszedl. - Sasza usmiechnela sie marzycielsko, patrzac gdzies do gory i w bok. - Ze zlotymi wlosami, taki jasniejacy.Poprzedniego dnia, poznym wieczorem, Sasza Morozow siedziala w kuchni i plakala. Na dworze od dawna bylo ciemno, a ona nie zapalala swiatla, swiecila sie tylko lampka przed ikona w rogu, miedzy szafka i zaslona na oknie. Sasza plakala juz bardzo dlugo. Kilka razy zaczynala sie modlic, szeptala cos, patrzac na spokojne oblicze Zbawiciela, ale ani pociecha, ani jakakolwiek odpowiedz stamtad nie nadchodzily. Dziewczynka nie slyszala, kiedy otworzyly sie drzwi wejsciowe. Po pierwsze, w tej chwili zaczela wlasnie szlochac ze zwiekszona sila, a po drugie, on moze wcale nie wszedl przez drzwi. Na co mu drzwi? Sasza odczula tylko falowanie powietrza, katem zaplakanego oka dostrzegla przycmione swiatlo, poczula cudowny aromat (wszystko to rownoczesnie); odwrocila glowe i w korytarzyku, o piec krokow dalej, zobaczyla aniola Bozego. Pomimo ciemnosci widziala, ze ma zlocista aureole; jego dlugie wlosy tez poblyskiwaly iskierkami, oczy slaly lagodne promienie, a w wyciagnietej prawej rece (u aniolow nazywa sie ona "prawica") migotala gwiazda. Aniol mial dluga biala szate, a moze w ogole nie mial szaty, tylko otaczal go bialy oblok. Nie mozna powiedziec, zeby Sasza dobrze sie wszystkiemu przyjrzala, bo bylo ciemno, miala lzy w oczach, no i oczywiscie doznala wstrzasu. Chociaz wlasciwie - jaki tu powod do wstrzasu? Przeciez sama modlila sie do Zbawcy, zeby dal jej jakis znak. -Nie boj sie grzechu - wyszeptal zlotowlosy aniol. Jego szept byl lzejszy niz tchnienie wiatru. - Ja twoj grzech wezme na siebie. Nie o sobie mysl, tylko o bliznich. Gwiazda w jego dloni jasno zaswiecila, tak ze Sasze jej swiatlo na moment oslepilo. A kiedy znowu odzyskala wzrok, aniola juz oczywiscie nie bylo, tylko drobinki zlocistego kurzu unosily sie w powietrzu. Rankiem Sasza zebrala kazda z nich, zsypala wszystkie na papierek i polozyla pod ikona. * W jej strone Fandorin staral sie zreszta nie patrzec. Zdlawionym glosem, ledwo poruszajac ustami, zaczal mowic: - Jestem od dawna dorosly, ale nikomu jeszcze o tym nie opowiadalem*.Zdlawionym glosem, ledwo poruszajac ustami, zaczal mowic: -Jestem od dawna dorosly, ale nikomu jeszcze o tym nie opowiadalem. Niby to bzdura, glupstwo, ale nie moglem. Nie zapomina sie szoku doznanego w dziecinstwie... Chociaz nie, raz jednak opowiedzialem - psychiatrze, i nawet to bylo straszne. Ale psychiatra sie nie liczy, nie mialem wyboru... No wiec bylo tak. Mialem jedenascie lat. Pojechalismy w gosci do cioci Cynthii, do Borshead House, to jej posiadlosc w hrabstwie Kent... Rozumie pan, urodzilem sie za granica, w Anglii... Nie, to nie ma zwiazku ze sprawa. Hm. U cioci Cynthii bylo bardzo nudno. Mieszkala, a wlasciwie do dzisiaj mieszka w starym domu, stojacym w olbrzymim parku. Tam wszystko jest bardzo stateczne, nobliwe, dom pelen sluzby... zreszta tez niewazne. Liczy sie jedno: mialem jedenascie lat i strasznie sie nudzilem. * Autor mial zamiar pominac te opowiesc, kierujac sie wzgledami przyzwoitosci, ale byloby to nieuczciwe zarowno w stosunku do czytelnika, jak tez glownego bohatera. Czyzby na prozno mial doswiadczyc takiej udreki - Zreszta historia jest doprawdy dziecinna. No tak. Z nudow zaprzyjaznilem sie z dwiema dziewczynkami, mniej wiecej w moim wieku. Przeciez nie bylo tam innych dzieci. Jedna byla corka ogrodnika, druga - pokojowki... -Tak, tak, dwie lolitki - zywo ponaglil Morozow opowiadajacego, ktory umilkl. - To zaczyna byc ciekawe. Wal pan dalej. Imienia drugiej dziewczynki nie pamietam, ale corka ogrodnika nazywala sie Twiggy. To znaczy sama sie tak przezwala. W tamtych latach u nas, to znaczy nie u nas, tylko u nich, w Anglii, byla taka aktorka i modelka, bardzo modna. Smieszna i chuda, ale ludzie za nia szaleli. No wiec wszystkie dziewczynki chcialy wygladac jak ona. "Twiggy" to znaczy nitka, galazka, wiec tamta dziewczynka, corka ogrodnika, pasowala do tego imienia - byla szczuplutka jak patyczek, ale zadziorna. A przyjaciolka, przeciwnie - gruba, ale niesmiala, prawie nie otwierala ust, tylko chichotala. Twiggy krecila nia, jak chciala. Zazwyczaj bawilismy sie w zwykle dzieciece gry. Ale kiedys u mnie w pokoju Twiggy zaproponowala, zeby zabawic sie we freeze game. W Rosji tez jest taka zabawa, moje dzieci sie w to bawia. "Morze faluje raz, morze faluje dwa, morze faluje trzy. Morski widoku, dalej ani kroku!". Ten, na kogo wypadnie, musi sie zatrzymac i za nic w swiecie nie poruszyc, inaczej zostaje ukarany. Twiggy byla figlarka. Caly czas mnie zaczepiala, podjudzala do czegos, przezywala czyscioszkiem i paniczykiem. Draznilo mnie to. Chodz, mowi, zagramy w wild wish, u nas to sie nazywa "amerykanka", a polega na spelnianiu nawet najdziwaczniejszych zyczen. Co, boisz sie? - pyta. Balem sie zagrac z nia w te amerykanke, ale tez nie chcialem wyjsc na tchorza. W koncu sie zgodzilem. Sczepilismy sie malymi palcami - to byl taki nasz rytual - i przyrzeklismy sobie, ze jak przyjdzie co do czego, to sie nie wycofamy. Hm. Najpierw wypadlo na Twiggy. Powiedzialem: Freeze! Ona zastygla w miejscu. Grubaska zaczela glosno liczyc do piecdziesieciu, a ja, jak nalezy w takich sytuacjach, zaczalem robic miny, zeby Twiggy rozesmiala sie i tym samym przegrala. Nie podzialalo. Sprobowalem ja laskotac - wytrzymala. Dmuchnalem jej w nos - ta nic. Zgodnie z regulami gry nie wolno bylo robic drugiemu krzywdy. Moja fantazja sie wyczerpala, a czas - skonczyl. Nadeszla moja kolej. Nastawilem sie na takie same niewinne psoty, ale Twiggy z punktu, na "raz", sciagnela mi szorty razem z majtkami, i p0 raz pierwszy w zyciu stanalem przed dziewczetami nago... -No i czemu pan zamilkl? - zaczal wiercic sie w swoich petach obrzydliwy docent filologii. - W najciekawszym miejscu? No, dalej! Dalej... splonalem rumiencem, zawylem z oburzenia i czym predzej naciagnalem majtki. A dziewczynki krzyknely chorem: "Przegrales, przegrales! Musisz spelnic zyczenie!". Juz wtedy traktowalem powaznie swoje slowo. Umarlbym, ale nie zlamal danego komus slowa. Dobrze, mowie, spelnie, chociaz to bylo nieuczciwe. Myslalem, ze Twiggy chce wycyganic ode mnie jakas rzecz - bardzo jej sie podobalo moje niklowane wieczne pioro i komplet flamastrow. Ale sie pomylilem... Nie, to jeszcze nie to, co pan mysli. Twiggy zdjela sandal, podsunela mi go pod nos i zazadala, zebym polizal zakurzona podeszwe. Co bylo robic, polizalem. On mowi: chcesz rewanzu? Ja bede ofiara. Przegram, jesli sie rusze. Jesli nie - przegrales ty. A ten, kto przegra, dostanie dziewiec razy paskiem na gola (wypowiedziala ordynarne slowo, ktorego ja, chlopiec z dobrego domu, nie uzywalem). Zgodzilem sie. Bylem strasznie zly za te podeszwe i chcialem jej odplacic pieknym za nadobne. No, a poza tym, jesli mam byc szczery... Hm. To chyba naturalne u jedenastoletniego chlopca. Pomyslalem, ze kiedy ona bedzie stala nieruchomo, zrobie jej to samo, co ona mnie. No wiec wszystko zaczelo sie od nowa. Gruba przyjaciolka, chichoczac, zaczela odliczac. Jestem pewien, ze robily ten numer z innymi chlopcami, ale wtedy o tym nie myslalem... Twiggy miala na sobie dzinsy - zdjalem je. Spuscilem jej majtki, dzieciece, w kwiatki... Morozow cmoknal. -Jak to sie mowi, od tego miejsca - bardziej szczegolowo! Co pan tam zobaczyl? -A coz tam moglem zobaczyc? Cos ledwie opierzonego. No, bioderka jej sterczaly, takie zalosne kosteczki. Zrobilo mi sie strasznie wstyd, ale Twiggy stala nieruchomo, nawet nie drgnela. Odwrocilem sie. Znowu popatrzylem i znowu sie odwrocilem. Wtedy grubaska doliczyla do piecdziesieciu. Ostatecznie nie udalo mi sie rozruszac Twiggy. Przegralem. Zgodnie z umowa, trzeba bylo sie rozliczyc. Oparlem sie lokciami o krzeslo. Twiggy wziela pas i zaczela mnie bic w goly tylek z calej sily, bardzo dotkliwie. W szczytowym momencie egzekucji drzwi sie otwarly i do pokoju zajrzala moja arystokratyczna ciocia. Chciala prosic dzieci na herbate ze smietanka. To bylo straszne... Nika stal caly czerwony i tylko ocieral pot z czola; nie byl w stanie dalej mowic. A Filip Borisowicz skrecal sie ze smiechu - mial autentyczna satysfakcje: opowiadajacy gotow byl ze wstydu zapasc sie pod ziemie. To wlasciwie cala opuszczona historia. * po rosyjsku piero - pioro. * Rozdzial z jakiejs powiesci Ulisses, autor James Joyce, tez zreszta brulion, sprzedana w Christie's za poltora melona!Ta suma tez nie jest rekordem. Fragment partytury kwartetu op. 127 Beethovena, napisanej reka kompozytora, zostal w roku 2002 sprzedany na aukcji w Sotheby's za 1,1 min funtow szterlingow. A rok wczesniej dom aukcyjny Christie's uzyskal 2,4 min dolarow za rekopis Jacka Kerouaca. Kerouac byl dobrym pisarzem, ale mimo wszystko, zgodzmy sie, to nie to samo co Dostojewski. * Brakuje tylko, zeby mi pan tu zacytowal Okudzawe.Jesli ktos pamieta, programowy czterowiersz Bulata Okudzawy w pierwotnej wersji brzmi tak: Wladze pieniadza swiat dawno juz zna. Nie wszystko jednak cene swoja ma: To dobre imie, talent i milosc. O nie, nie kazda rzecz kupic sie da! * Przeciez, jak twierdzi wspolczesna nauka, jakis tam ukryty talent drzemie w kazdym z nas, po prostu trzeba go tylko rzetelnie poszukac. Nawet powiesc o tym napisano, ten, jak mu tam... Zapomnialem. No dobra, diabli z nim.Nie diabli z nim, tylko powiesc Azazel Borisa Akunina. * Jedno z dwojga: albo umiescila pani na stronie cudze zdjecie, albo nie jest pani Wioletta - rzekl surowo Luzgajew, przygladajac sie dziewczynie.Oto historia, w ktorej nasz geniusz zbrodni przejawil w calej pelni swoje talenty, zadzialal szybko, skutecznie i bezwzglednie. Ledwie Nika i Wala pojechali do kolekcjonera, Sasza zadzwonila do swojego protektora i powiedziala, u kogo znajduje sie druga czesc rekopisu. Arkadij Siergiejewicz natychmiast skontaktowal sie z Olegiem. Ten natychmiast, z wlaczonym kogutem i na sygnale popedzil swoim ambulansem pod wskazany adres. Kiedy Nicholas prowadzil dyplomatyczne pertraktacje z Luzgajewem, Igor siedzial przy komputerze. Adres elektroniczny pana Wieniamina przekazala mu Sasza (pamietaja panstwo znalezione w Internecie ogloszenie: "Skupuje stare dokumenty, listy, koperty..."?). Pozostawaly kwestie techniczne. Igor, majacy mnostwo pozytecznych kontaktow, porozumial sie z paroma osobami na serwerze i raz - dwa uzyskal dostep do poczty kolekcjonera. Przejrzal mejle z ostatnich pieciu dni, znalazl korespondencje z niejaka Wioletta oraz adres garsoniery, gdzie mialo sie odbyc intymne spotkanie... Kaplanke milosci zdybal Oleg przed brama. Nie zabil jej, bo po co? Powiedzial, ze plany ulegly zmianie, wezwanie jest anulowane, i na pocieszenie wreczyl dziewczynie kilka banknotow zielonej barwy. Walizeczke z wasikiem r la fuhrer, czapka, kajdankami i innymi atrybutami sado-maso mial w ambulansie (bylo tam zreszta mnostwo wszelakich rekwizytow). * zamordowano strapczego Czebarowa...Slowo "strapczy" kilka razy zmienialo znaczenie. W czasach opisanych w powiesci nazywano tak adwokata, ktory prowadzil sprawy handlowe w sadach cywilnych. * Straszyl koza..."Koza" nazywano potocznie areszt lub wiezienie, tu jednak chodzi o oddzial dla dluznikow - specjalne wiezienie, do ktorego wierzyciel mogl wtracic niewyplacalnego pozyczkobiorce. W sensie prawnym owa "koza" to spadkobierczyni niewoli za dlugi z epoki przed Piotrem Wielkim, kiedy to pozyczkodawca mial prawo wziac dluznika w niewole az do momentu splaty calej sumy. W czasie akcji powiesci Teoryjka wierzyciel mogl trzymac ofiare nawet przez piec lat, oplacajac utrzymanie wieznia z wlasnych srodkow. * Eugeniusz Oniegin, przeklad Juliana Tuwima. * Przelozyl Waclaw Rogowicz. * Raskolnikow byl blady i caly spocony. W milczeniu odwrocil sie, na niepewnych nogach ruszyl ku drzwiom, ale do nich nie dotarl.No wiec Raskolnikow zemdlal. Ale czego to dowodzi? Chory, wycienczony czlowiek, a w biurze bylo duszno. Jak wiadomo, w ostatecznej redakcji Zbrodni i kary Fiodor Dostojewski zmienil sens tej sceny, znacznie ja rozszerzyl i wprowadzil wewnetrzny monolog Raskolnikowa. * Moze zreszta Siwucha nie powiedzial "puszek", ale uzyl jakiegos innego slowa - bo Oleg akurat gwaltownie obrocil sie na fotelu, stuknal w klawisz, i po monitorze znowu poszla seria. Z cala pewnoscia jednak slowo konczylo sie na "szek".Tak, bylo to wlasnie slowo "puszek". Jednym z celow dwutygodniowej terapii szpitalnej byla stymulacja hormonow w organizmie pacjenta. W szczegolnosci nad gorna warga i na policzkach winien byl pojawic sie puszek, jedna z pierwszych oznak dojrzewania plciowego. * Lewon Konstantinowicz ma o panu jak najlepsza opinie. - Siwucha powolal sie na jednego z bylych klientow "Kraju Rad"...Ow Lewon Konstantinowicz nie ma bezposredniego (posredniego zreszta tez) zwiazku z akcja, ale chyba warto mimo wszystko o nim opowiedziec, zwlaszcza ze zrobic to mozna bardzo latwo - wystarczy zajrzec do dziennika wlasciciela firmy "Kraj Rad". Nicholas w pracy styka sie z tyloma niezwyklymi ludzmi i ciekawymi sytuacjami, ze przyjal zasade, zeby zapisywac wszystkie choc troche intrygujace przypadki. Kto wie, moze z tych prawdziwych opowiesci powstanie kiedys zajmujaca ksiazka z dziedziny antropologii spolecznej. W dzienniku Nicholasa Fandorina mozna o Lewonie Konstantinowiczu przeczytac nastepujaca historie: PRZYPADEK BANKIERA Czternastego pazdziernika 2004 r. zwrocil sie do mnie p. X, prezes zarzadu nieduzego, ale znakomicie prosperujacego banku N* (ktoremu o "Kraju Rad" w swoim czasie opowiedzial Soso**). Chodzilo o sprawe niezbyt przyjemna, ktora jednoczesnie wymagala absolutnej dyskrecji, dlatego nie chcial sie zwracac do milicji, a jego wlasna sluzba bezpieczenstwa okazala sie bezsilna.Od pewnego czasu w domu X w zagadkowy sposob zaczely ginac kosztownosci: najpierw pierscien z rubinem, potem zegarek Breguet, nastepnie order "Za Zaslugi dla Ojczyzny" czwartego stopnia i inne przedmioty mniejszej, ale i tak dosyc znacznej wartosci. Dostep do pokojow mialo w sumie piec osob: kamerdyner, osobisty lekarz B., masazystka C, pokojowka D. i kelner E. Wszystko to byli ludzie sprawdzeni i stale mieszkajacy w podmiejskiej willi bankiera. X chcial sie dowiedziec, kto z tych pieciorga jest zlodziejem, pozbyc sie parszywej owcy i odzyskac utracone rzeczy, ale tak, by sprawa nie dostala sie na lamy gazet, a przede wszystkim - zeby nie zrazili sie pozostali pracownicy willi, bo byli, jak to sam ocenil, "na wage zlota". Zgodzilem sie spedzic u bankiera dwa wolne dni, zeby latwiej wykryc winowajce. Zamieszkalem tam, udajac trenera tenisa i bejsbolu, dzieki czemu moglem lepiej przyjrzec sie zyciu calej posiadlosci. Ogrodzona jest ona wysokim murem z licznymi kamerami wideo i sklada sie z calego zespolu budynkow. Jest tu i dom dla ochrony, i dla sluzby, i wlasciwy dom, ale najwieksza budowla to wspanialy kompleks sportowy z kolumnami, posagami i oszklonym dachem. Na kompleks skladaja sie basen, kort, sala treningowa, a nawet boisko do treningu bejsbolu. A ze wszystkich tych wspanialosci wlasciciel korzysta sam. To znaczy niezupelnie sam. Chodzi o to, ze kiedy przebywa w domu, zawsze towarzyszy mu samica orangutana imieniem Sandra - bardzo zabawne stworzenie o nadzwyczaj wyrazistych, calkiem ludzkich oczach. Poza funkcja prestizowa (miec orangutana jest cool) Sandra pelnila przy X takze funkcje ochroniarza. W kazdym razie, zapewnial mnie X, orangutany (a szczegolnie samice) bardzo sie przywiazuja i za nic nie pozwola skrzywdzic wlasciciela, a odznaczaja sie sila wieksza niz niedzwiedz. W sali sportowej Sandra jest pelnoprawna uczestniczka treningu bejsbolu. Pileczki bankierowi podaje specjalna armatka, on uderza je kijem, a jesli chybi, to pilke lapie Sandra, bardzo sprytnie, w dodatku bez rekawicy. Patrzylem z zachwytem, jak malpa owa robi, przy okazji pokazalem X kilka chwytow technicznych ("reka ma swoja pamiec", jak mowi sie w starym radzieckim filmie Kiedy drzewa byly wielkie), a w czasie weekendu znalazlem okazje, by nie budzac podejrzen, poznac osoby, ktore oznaczylem pierwszymi piecioma literami alfabetu. Nie bede sie wdawal w szczegoly, ale wszystkie one wydaly mi sie z gruntu uczciwe. Teraz lepiej rozumialem zdumienie X. Nie sposob bylo wyobrazic sobie, zeby ktorys z tych ludzi dopuscil sie kradziezy. Mowiac szczerze, sama misja zakonspirowanego obserwatora wydala mi sie moralnie dwuznaczna, o czym w niedziele wieczorem powiedzialem swemu pracodawcy. Rozmowa odbyla sie w jego gabinecie. Przyznalem sie do porazki, proszac jedynie bankiera, by uwolnil od wszelkich podejrzen lekarza, kamerdynera, masazystke, kelnera i pokojowke, bo za kazde z nich gotow jestem reczyc. -A gdzie w takim razie sa swiecidelka? - rozzloscil sie X. - Za pierscionek mozna dostac z pol melona, za bregueta - dwiescie tauzenow, i to baksow! To co - ufoludki zjuchcily? Rozlozylem tylko rece. Z rekawa marynarki wysunal mi sie mankiet koszuli i ukazala sie pozlacana spinka. Sandra, ktora siedziala na podlodze miedzy nami i bardzo zabawnie popatrywala to na X, to na mnie, zainteresowala sie, co tam blysnelo, dosyc gwaltownie chwycila mnie za nadgarstek i polizala mankiet swoim dlugim czerwonym jezykiem. Wtedy mnie olsnilo. Przypomnialem sobie, jak czytalem w zapiskach Isaakija Fandorina, pierwszego z kronikarzy naszego rodu, opowiesc z dziecinstwa, przekazana mu przez ojca, Samsona Danilowicza. Ten jeszcze jako chlopiec przebywal na dworze Katarzyny Wielkiej i widzial tam malpke, ktora kradla dworzanom rozne blyszczace przedmioty. -A gdzie sypia Sandra? - spytalem gospodarza. - Czy ma jakies legowisko albo budke? Okazalo sie, ze ma - dosyc duzy pokoj z japonska mata tatami na podlodze, a w nim pelno zabawek; ma nawet wlasna ubikacje (cos w rodzaju biotoalety). Przeszukalem tam wszystkie katy, ale nigdzie nie dostrzeglem kosztownosci. Chcialem juz, tak jak innych, wylaczyc Sandre z kregu podejrzen, ale w pore przypomnialem sobie, jak usilowala wsunac do ust moja spinke do koszuli. Spytalem: -Czy panski lekarz ma moze sprzet rentgenowski? -No jasne - odrzekl wlasciciel domu. - A po co to panu? -Chodzmy - powiedzialem. No i jak myslicie? Na zdjeciu jamy brzusznej Sandry widac bylo doskonale zarysy zegarka, a oprocz tego slychac wyrazne tykanie (co swiadczy bezspornie o wysokiej klasie tego czasomierza). Mniejsze przedmioty znalezlismy podczas ogledzin zawartosci biotoalety. Zloto i drogie kamienie ani troche nie ucierpialy, tylko na orderze "Za Zaslugi dla Ojczyzny" wierzchnia warstwe uszkodzily troche soki zoladkowe i inne substancje aktywne. Lekarz zaproponowal, ze operacyjnie wyjmie malpie z brzucha bregueta, ale X, trzeba mu oddac sprawiedliwosc, ulitowal sie nad ruda Sandra. Malpa odtad spaceruje po wlosciach swego pana z dwustoma tysiacami dolarow w brzuchu. * Wszystkie nazwiska i nazwy organizacji w dzienniku Fandorina sa oznaczone skrotami, tak ze gdyby nawet te notatki wpadly w rece osob postronnych, prywatnosc klientow nie zostalaby naruszona. ** Takie przezwisko mial niezyjacy juz, niestety, przyjaciel i byly wspolnik Fandorina. * Szyka przepadl. Bez sladu. Sam sie wykasowal. Gdzie zniknal, dlaczego - do tej pory jest dla mnie zagadka.-A gdyby go stuknac? - spytal szeptem Oleg. - Przeciez potrafisz. Po prostu stuknac, i juz. Co? Szeptem, bo kolega Siwuchy z roku, Wiaczeslaw Leonidowicz, do ktorego nalezala dacza, spal w sasiednim pokoju. Takich dacz Oleg dotad nie widywal: szescioarowa dzialka, na niej jakas psia budka. Ale facet byl fajny, wesoly. Specjalnie przyjechal, napalil w piecu. O nic nie pytal. Powiedzial: "Rozumiem, takie czasy. Gdzie jest biznes, tam i mafia". Ale co tam taki kierownik laboratorium moze o tym wiedziec? Oleg przykryl sie dwoma kocami i na to jeszcze narzucil waciak. Niby wiosna, ale nocami temperatury ciagle minusowe, a piec byl piecem tylko z nazwy. Igor tylko westchnal w odpowiedzi. -Kiedys to bym frajera zalatwi! leciutko. Ochrone ma taka, jakby jej w ogole nie mial. Tak zhardzial; nikogo sie nie boi. W swoich Lubiszczach to teraz car i bog, smierdziel jeden. Faceta, ktory nie chcial placic, rozcial pila tarczowa. Zeby postraszyc innych. Drugiego oblal benzyna i podpalil. Za babe. A na co mu baba? Ot, tak, dla jaj go spalil. Szyka woli malolatow. Kolo jego domu przy Dworcu Kazanskim wiecznie sie gowniarzeria kreci - szuka zarobku. Oj, ja bym tego gnoja z calej duszy... - Igor az zazgrzytal zebami, taka mial pokuse. - Ale nie wolno. Powiedziala Oredowniczka Nasza: "Nie zabijaj". Cholerny idiota, bezglosnie zaklal Igor. Na glos zas powiedzial: -Sluchaj, a moze Matka Boska znowu ci sie ukaze? I powie, ze takiego drania jak Szyka wolno? Igor zastanowil sie. -Nie uwierze. Bo to Szatan bedzie mnie kusil. A Matka Najswietsza nie poblogoslawi niczyjego zabojstwa. A poza tym co za sens? Przeciez Szyka nie jest sam. Oprocz niego jest tam jeszcze Pinoczet i inni. Nie sa glupi, dowiedza sie, kto dal zlecenie na Szyke. Trzeba sie modlic, to jedyna nadzieja. A ty spij. Ta rozmowa odbyla sie pierwszego wieczoru, zaraz po przyjezdzie na dacze. Noca Oleg mial sen. Najpierw wszystko dzialo sie tak jak na jawie. A on podgladal przez szpare, jak ten okropny Szyka drze sie na tate, wylewa wino z kieliszka na obrus. Potem to juz nie byl obrus, ale bialy snieg na rzece, i przerebel, pod ktorym plynela nie woda, tylko krew. Tato tonal w tej dziurze, zachlystywal sie, krzyczal, ale pomoc znikad nie nadchodzila. Olega obudzil wlasny, ochryply krzyk. Dlugo wpatrywal sie w drewniany sufit. Myslal. A nazajutrz wpadl na pomysl. Umyl sie, nie zapominajac o zebach (na to poswiecal zawsze przynajmniej dwadziescia minut). Jak zwykle przejrzal sie z nienawiscia w lustrze. Osiemnascie lat, a nie wyglada nawet na jedenascie. Liliput z cyrku. Przyszedl Igor i tez zaczal myc zeby. Do tego Oleg nie byt przyzwyczajony, w domu kazdy mial oddzielna lazienke, Oleg swoja, Igor swoja. -Nie szkodzi, ze jestes maly - powiedzial Igor. - To nawet dobrze. Ja tez kiedys przezywalem, ze mam metr szescdziesiat. A potem zrozumialem. Maly moze polozyc kogo zechce, bo nikt go o to nie podejrzewa. Najwazniejsze, zebys zrozumial: sila nie jest potrzebna, ona tylko przeszkadza. Najwazniejszy jest refleks i zwinnosc. Ty masz jedno i drugie. Wszystko lapiesz w lot. Nie wiadomo, jak dlugo przyjdzie nam tu siedziec, no to naucze cie nowych sposobow. Nikt im nie przeszkadzal - gospodarz wyjechal do Moskwy. Najpierw Igor nauczyl Olega, jak unieszkodliwia sie przeciwnika: trzeba go chwycic palcami za szyje, nacisnac, o tutaj, mocno, i trzymac, ale nie wiecej niz dziesiec sekund, bo inaczej bedzie juz po nim. Potem strzelali z pistoletu z tlumikiem. Wprawdzie tylko do sylwetki, ale Igor zabranial celowac w glowe i w korpus. Ech, niedorobiony zombie; obrzydl juz Olegowi ze swoim wiecznym: "Nie zabijaj". Potem skakali i robili salta przez glowe. Igor powiedzial: -Ej, zebym mial wczesniej takiego wspolnika, to bysmy razem nie wiem co zrobili! Bo na chlopaczka nikt nie zwroci uwagi. Chcial go po prostu pochwalic, podniesc na duchu. A Olegowi jakby w mozgu dzwonek zabrzeczal. Wpadl mu raptem do glowy pewien pomysl. Kiedy jechal do Lubiszcz swoim land-roverem, dwa razy zatrzymywala ich drogowka. Gapia sie na niedorostka, ktory ma pod tylkiem poduszke, wytrzeszczaja oczy na wysokie, robione na zamowienie pedaly, ale nie maja sie do czego przyczepic. Jest pelnoletni, ma prawo jazdy, a do tego numer jakiejs szychy. Stukna w daszek, powiedza "moze pan jechac", i tyle wszystkiego. Szyka mial wille za miastem. Z jednej strony jakas opustoszala fabryka, stacja czy tam podstacja, kij ja wie; z drugiej strony - szczere pole, w oddali widac las. Dom niezly, z czerwonej cegly, z wiezyczkami. Ale mur - niewysoki, nie to, co na daczy taty. Brama otwarta na osciez, ochrony w ogole nie widac. Taka pokazowa: ze sie gnojek nikogo nie boi. Oleg zostawil dzipa w krzakach. Do bramy poszedl pieszo. Najpierw oczywiscie sie przebral: mlodziezowa kurtka, badziewne wietnamskie adidasy, dresy z wypchanymi kolanami. Pozyczyl sobie wszystkie te lachy z daczy Wiaczeslawa Leonidowicza. Tamten mowil, ze syn chodzi do piatej klasy. Igor mial dobre informacje. Przy bramie krecil sie jakis chlopczyna, czternastoletni. Palil papierosa, trzymajac go dwoma palcami - kciukiem i wskazujacym. Czekal, kiedy zawolaja go do domu. Chlopaczek mial twarz staruszka, wzdluz ust dwie bruzdy. Na pewno podobny do mnie, pomyslal Oleg. Ale wypadek dokladnie odwrotny: ja mam niedostatek hormonow, on - nadmiar. Tamten popatrzyl spode lba na Olega i splunal. -Nie wiesz moze: Szyka jest w domu? - spytal Oleg jak gdyby nigdy nic. -Spadowa. Zajete - groznie odpowiedzial szczyl. A kiedy Oleg nie ruszyl sie z miejsca, zlapal go lewa reka za twarz i odepchnal. Popelnil blad. Tylko ojcu pozwalal Oleg dotykac swojej twarzy. Nawet Igor, kiedy pokazywal chwyt albo, na przyklad wczoraj, sposob unieszkodliwienia przeciwnika, staral sie nie dotykac skory Olega, bo wiedzial, co sie stanie. A ten chwycil go swoim brudnym lapskiem i jeszcze scisnal. Z wscieklosci i obrzydzenia Oleg nie bardzo pamietal, co zrobil z tym malym prostytutem (diabli wiedza: jest takie slowo czy nie?). Kiedy sie troche opamietal, chlopak juz uciekal. Ogladal sie z wybaluszonymi z przerazenia oczami, cale czolo mial zakrwawione i rozdarta warge. Ale Olegowi jeszcze nie przeszlo. Rzucil sie w poscig za tamtym. Przez dziure w betonowym murze chlopak przelazi na teren porzuconej fabryczki, a Oleg - za nim. Tamten do srodka, gdzie bylo pelno tlucznia, ale Oleg nie ustaje w pogoni. Biegnie i dygocze z wscieklosci. Scigany nie mial jak uciec z fabryczki: wejscie bylo jedno, okien nigdzie nie widac. Ale calkiem jakby pod ziemie sie zapadl. Oleg chodzil, szukal, chcial juz wracac, nagle zobaczyl na deskach krople krwi. Odsunal te deski i stwierdzil, ze pod nimi jest studnia, w dodatku gleboka. Przy scianie - metalowe schodki, a na nich przycupnal i trzasl sie tamten parszywy gowniarz. Mial szczescie, ze Oleg zdazyl juz troche ochlonac, bo inaczej doslownie by mu glowe urwal. A tak powiedzial tylko cicho, dobitnie: -Zebym cie tu wiecej w Lubiszczach nie widzial. Nigdy. Rozumiesz? -R-rozumiem - szepnal chlopaczyna, i widac bylo po nim, ze, faktycznie, zrozumial. Oleg mial taki plan: bedzie sie petal przed domem, dopoki nie wezwa go na ogledziny. Jak nie wezwa dzisiaj, to przyjdzie jutro. Pojutrze. Krotko mowiac, bedzie chodzil az do skutku. Nie mial watpliwosci, ze ogledziny przejdzie pomyslnie. Sliczny, zlotowlosy chlopczyk, marzenie pedofila. W sprawach pedofilii byl niezle zorientowany, przeczytal odpowiednia literature, poprzedniego dnia doglebnie poznal te anomalie. Wiedzial, co i jak robia z chlopcami zboczency w rodzaju Szyki. To okropne, ale dla ojca trzeba bedzie to scierpiec. Potem, kiedy Szyka zasnie (w literaturze specjalistycznej pisano, ze samce zazwyczaj zasypiaja po akcie seksualnym), trzeba wyjac pistolet z tlumikiem i oddac strzal kontrolny w glowe - tak jak kilerzy na filmach. Po cichutku wymknac sie z domu. Finito. Poczatkowo wszystko szlo mniej wiecej zgodnie z planem. Po jakims czasie w bramie pojawil sie facet w ciemnych okularach (Oleg wiedzial, ze to Pinoczet, glowny pomocnik Szyki). Przywolal go ruchem reki. Nie rewidowal - co sie ma bac malolata? Tylko spytal, nie kryjac wstretu: -Znasz takse? Stowa. Uwazaj, jak zwiniesz cos z domu, to znajde cie chocby pod ziemia. Oleg posiedzial jakies pol godziny w duzym pokoju, dokola sztukaterie i brazy, meble czarny dab. Przyszedl Szyka, tegi skurwiel z duzymi zaslinionymi ustami i lapskami do kolan. Obrzucil go spojrzeniem, usmiechnal sie. -Chcesz wina? Oleg pokrecil glowa. Szyka mial sypialnie na parterze. To dobrze, mozna bedzie potem nawiac przez okno. Kiedy Szyka zaczal go mietosic i obracac, Oleg zacisnal zeby. Zaczynal sie najtrudniejszy etap. Do obrzydliwosci opisywanych w literaturze jednak nie doszlo. Oleg przecenil swoja wytrzymalosc. Od razu w pierwszej chwili, kiedy Szyka zaczal go calowac, Olega zemdlilo. Objal bydlaka za szyje, scisnal ja palcami, tak jak pokazywal mu Igor, i nie puscil. Ani po dziesieciu sekundach, ani po minucie, ani po dwoch. Najpierw Szyka nie zrozumial, o co chodzi, myslal, ze chlopiec go obejmuje. Kiedy sie zorientowal, bylo juz za pozno, opadl z sil, oczy same mu sie zamknely. Oleg rozluznil zdretwiale palce i dlugo jeszcze patrzyl na trupa, ciagle nie mogac uwierzyc, ze to zrobil. Cos takiego! Okazuje sie, ze zabijanie jest calkiem proste. Jesli ktos wie, jak sie to robi. Dlugo przecieral rece woda kolonska, zeby je zdezynfekowac. Na razie nie mogl wyjsc, bo po podworzu walesalo sie dwoch miesniakow z druzyny Szyki. Musial poczekac. W koncu miesniakow zawolal Pinoczet, i na podworzu zrobilo sie pusto. Teraz trzeba tylko wyskoczyc, dobiec do niewysokiego muru, poltora metra zaledwie, przelezc i tyle cie widzieli. Ale wtedy Oleg sobie przypomnial: domysla sie, kto dal zlecenie na Szyke, nie sa glupi. Beda polowali na tate, dopoki go nie znajda. Jak tego uniknac? Zaczal panikowac, ale nagle przypomnial sobie, ze Szyka nad obrusem zalanym winem wysyczal: "Zniszcze cie, wykasuje z pamieci. Znikniesz bez sladu, jakby cie nie bylo!". I od razu - zadnej paniki. Problem jasny, potrzebne jest rozwiazanie techniczne. Obmyslal je przez dziesiec minut. Kiedy za drzwiami uslyszal kroki, zaraz zaczal jeczec - w ksiazce wyczytal, ze w czasie zblizenia seksualnego wszyscy jecza. Nasluchujacy sie oddalil. W koncu Oleg opracowal rozwiazanie problemu. Wydostal sie przez okno i wkrotce juz byl kolo dzipa. W bagazniku lezala lina, dwudziestopieciometrowa. Niedawno, kiedy jeszcze lezal snieg, bawili sie z Igorem: Igor siadal za kierownica, pedzil zasniezona lesna droga, a Oleg z tylu, na nartach, jak za motorowka. Rowniez przez okno dostal sie z powrotem do sypialni. Uciec trzeba bylo w sposob niebudzacy podejrzen. Dlatego, kiedy zrobil to, co nalezalo, ruszyl korytarzem do duzego pokoju. Tam siedzial Pinoczet, czytal jakies pismo. -Co, juz? - spytal Pinoczet. -Dawaj sto baksow. - Oleg pociagnal nosem. -A Szyka co? -Spi. Pinoczet wstal, poszedl do sypialni, cichutko uchylil drzwi. Szyka lezal pod koldra twarza do sciany. W pokoju bylo na wpol ciemno, wkrotce mial zapasc wieczor, a i zaslony Oleg zaciagnal. Pinoczet nie dal mu do reki studolarowego banknotu, brzydzil sie. Rzucil go na podloge. A Oleg oczywiscie podniosl. Pinoczet odprowadzil go do drzwi, ale nie wyszedl na podworze. Po co? Gowniarz sam znajdzie wyjscie. Oleg pochylil sie, okrazyl dom i chwycil line, ktorej koniec zwisal z okna sypialni. Przerzucil caly klab przez mur. Dopiero wtedy wyszedl - nie kryjac sie, brama. Po kwadransie do zewnetrznego muru cicho, na tylnym biegu podjechal land - rover. Oleg przywiazal koniec sznura do haka holowniczego. Jednego tylko potem zalowal - ze nie mogl zobaczyc tego widowiska w pelnej krasie. Ale nietrudno bylo je sobie wyobrazic. Na wpol ciemna sypialnia. W lozku lezy czlowiek. Moze spi. A moze nie. Nagle szmer. Na podlodze poruszyla sie cienka plastikowa lina. Naciagnela sie. Czlowiek spelza z lozka razem z koldra. Bum! Glucho rabnal o ziemie. Dojechal do okna. Nogi ma obwiazane lina, zadarte do gory. Krotki przystanek. Trzeba troche dodac gazu. Hop! Nogi juz sa na parapecie. Zaslony sie rozsuwaja. Ryms! Walnelo jeszcze mocniej - to cialo spadlo z parapetu. Teraz trzeba dodac gazu, bo mogli uslyszec. Trup, juz bez koldry (zostala na podlodze sypialni), szybko przejechal przez podworze, nogami do gory wspial sie na sciane ogrodzenia. I znowu ryms! Wtedy z pewnoscia Pinoczet albo ktorys z ochroniarzy wyjrzal, slyszac halas. Ale co zobaczyl? Dwa czerwone swiatla - jakas bryka niknie w ciemnosciach. Moze ktos postal pare minut i odjechal. Wiecej nie bylo nic podejrzanego. Glowna mordega zaczela sie pozniej. Igor jednak nie mial racji: refleks i zwinnosc - owszem, ale sila tez bywa potrzebna. Potem Oleg przyjechal jeszcze raz, do kolektora. (Sprawdzil, okazalo sie, ze to nie zadna fabryka, tylko dawna miejska oczyszczalnia sciekow). Zrobil specjalna pokrywe na wlaz. Wygladala jak betonowa, a naprawde wykonana byla z lekkiego, polimerowego materialu, wazyla ledwie dziesiec kilo. Krotko mowiac, urzadzil schowek, jak sie patrzy. Bo przeczuwal, ze jeszcze sie przyda. A kiedy ten idiota Igor dowiedzial sie o zniknieciu Szyki, powiedzial: "A nie mowilem ci, ze trzeba sie modlic?". * Dopisek czerwonym olowkiem: "Klamie, bydlak, i caly czas klamal! Nic nie napisal!". * Czerwony olowek: "Lajdak". This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-27 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/