14629
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14629 |
Rozszerzenie: |
14629 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14629 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14629 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14629 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Emil Zola
ROUGON-MACQUARTOWIE
HISTORIA NATURALNA I SPOŁECZNA RODZINY ZA DRUGIEGO CESARSTWA
KLĘSKA C ZĘŚĆ PIERWSZA
I
Rozłożono się obozem w odległości dwóch kilometrów od Miluzy w kierunku Renu,
pośrodku
żyznej równiny, U schyłku owego sierpniowego dnia, pod niebem mętnym, po którym
snuły się
ciężkie chmury, ciągnęły się sznurem namioty, połyskiwała broń ustawiona w kozły
w regularnych odstępach wzdłuż linii frontu; strzegły ich uzbrojone straże,
nieruchome, wpatrzone
w daleki horyzont zasnuty sinawymi mgłami wznoszącymi się z szerokiej rzeki.
Oddział przybył z Belfortu około godziny piątej. O ósmej dopiero żołnierze
otrzymali
prowiant. Lecz wozy z drzewem opałowym musiały gdzieś zabłądzić, tak iż nie
można go było
wydać oddziałom. Niepodobna więc było rozniecić ognia i uwarzyć zupy. Wypadło
zadowolić się
sucharami, przeplatając kęsy potężnymi łykami wódki, co do reszty podcięło
ludziom znużone
pochodem nogi. Mimo to, w głębi, za kozłami broni w pobliżu kantyny, dwaj
żołnierze usiłowali
rozpalić stos świeżo narąbanych szablami gałęzi, które uporczywie odmawiały
posłuszeństwa.
Gęsty dym czarnymi kłębami wsączał się powoli w bezbrzeżną melancholię wieczoru.
Było tam zaledwie dwanaście tysięcy żołnierza – wszystko, co z siódmego korpusu
armii miał
do rozporządzenia generał Feliks Douay. Pierwsza dywizja, wezwana w przeddzień,
wyruszyła do
Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; generał zdecydował się
tedy opuścić
Belfort i posunąć się naprzód z samą tylko drugą dywizją, z artylerią odwodową
oraz z niepełną
dywizją konnicy. W Lorrach zauważono ogniska, a podprefekt Schlettstadtu donosił
depeszą, że
Prusacy gotują się do przekroczenia Renu pod Markolsheim. Czając się nazbyt
odosobniony na
skraju prawego skrzydła innych korpusów, przy tym pozbawiony łączności z nimi,
Douay tym
spieszniej wymaszerował w kierunku granicy, że poprzedniego dnia dotarła do nich
wieść
o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Lada godzina mógł sam się natknąć
na
nieprzyjaciela albo zostać wezwany do wspomożenia pierwszego korpusu. Owego dnia,
brzemiennego niepokojem i burzą, tej soboty 6 sierpnia, musiały się gdzieś w
okolicy
Froeschwiller toczyć walki: mówiło o tym ponure niebo, gwałtowne wstrząsy, nagłe
podmuchy
wiatru naładowane trwogą. Od dwóch dni żołnierze dywizji sądzili, że idą na bój,
oczekiwali
zetknięcia się z Prusakami – u kresu tego forsownego marszu z Belfortu do Miluzy.
Dzień miał się ku schyłkowi; z oddalonego kąta obozu rozległ się capstrzyk –
warkot bębnów,
sygnały trąbek, słabe jeszcze, ginące w przestrzeni. Jan Macquart, który był
zajęty umocowaniem
namiotu wbijając głębiej kołki, wyprostował się. Na pierwszą wieść
o wojnie opuścił Rognes – z sercem krwawiącym po niedawno przeżytej tragedii, w
której
stracił żonę, Franciszkę, oraz grunt wniesiony mu przez nią w posagu; zaciągnął
się powtórnie do
szeregów mając trzydzieści dziewięć lat. Przywrócono mu, naszywki kaprala
i wcielono do sto szóstego pułku liniowego, którego kadry uzupełniano; niekiedy
sam się
dziwił, że oto ma na sobie mundur, który po bitwie pod Solferino tak skwapliwie
zrzucił,
zadowolony, że skończy z pobrzękiwaniem szablą i zabijaniem ludzi. Ale cóż robić,
kiedy się nie
ma już warsztatu pracy, gdy się straciło żonę i wszelkie dobra, a serce w piersi
szarpie się z bólu
i wściekłości? Najlepiej tłuc nieprzyjaciół, jeśli się nam naprzykrzają. I
przypomniał sobie swoje
desperackie postanowienie: ha, do licha! Skoro już nie może jej uprawiać, będzie
bronił starej
ziemi francuskiej!
Powstawszy Jan rozejrzał się po obozie, w którym na odgłos capstrzyku zapanowało
poruszenie. Jedni, poderwawszy się, biegli, inni, już drzemiący, przeciągali się
z wyrazem
gniewnego znużenia. On cierpliwie oczekiwał apelu, pełen pogody i rozsądnej
równowagi, dzięki
której był wybornym żołnierzem. Koledzy powiadali, że gdyby posiadał
wykształcenie, mógłby
zajść wysoko. Umiejąc zaledwie czytać i pisać nie marzył nawet o stopniu
sierżanta. Gdy się kto
urodził chłopem, chłopem pozostaje.
Ale zaciekawił go widok ognia z zielonych jeszcze gałązek, dymią – cego wciąż
szkaradnie,
dokoła którego mozolili się dwaj ludzie z jego sekcji: Loubet i Lapoulle.
– Dajcież temu spokój! Podusicie nas! – zawołał ku nim. Szczupły i ruchliwy, o
wyglądzie
figlarza, Loubet odrzekł ze
śmiechem:
– Zaraz się zajmie, panie kapralu, ręczę... Nuże, dmuchaj, ty tam!
I popychał Lapoulle’a, olbrzyma, który, natężając wszystkie siły, z wzdętych jak
banie
policzków wyrzucał istny huragan; twarz miał nabiegłą krwią, oczy poczerwieniałe
i załzawione.
Dwaj inni żołnierze z tej samej sekcji, Chouteau i Pache – pierwszy wyciągnięty
brzuchem do
góry, w pozie nieroba-wygodnisia, drugi – siedzący w kucki i pochłonięty
starannym
zaszywaniem dziury w spodniach – wybuchnęli śmiechem, rozbawieni okropną miną
tego bydlaka
Lapoulle’a.
– Odwróć się i podmuchaj drugą stroną, to pójdzie lepiej! – zawołał Chouteau.
Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie tak prędko nadarzy się nowa sposobność
do
śmiechu; on sam zresztą, przy swym poważnym wyglądzie, z twarzą pełną i
regularną, nie był
bynajmniej skłonny do melancholii i – przymykał oczy, kiedy jego podkomendni się
weselili. Ale
zajęła go inna grupa: jeszcze jeden żołnierz z jego sekcji, Maurycy Levasseur,
od godziny bez mała
rozmawiający z jakimś cywilem – rudym panem lat około trzydziestu sześciu, o
twarzy
dobrodusznej, rozjaśnionej parą niebieskich, wyłupiastych oczu, oczu krótkowidza,
którym
zawdzięczał zwolnienie z wojska. Przyłączył się do nich wachmistrz artylerii z
miną zadzierzystą
i zuchwałą, z ciemnymi wąsami i bródką; wszyscy trzej rozmawiali swobodnie jak u
siebie
w domu.
Z życzliwości, aby oszczędzić mu połajanek ze strony przełożonych, Jan zwrócił
się do nich:
– Lepiej będzie, jeżeli pan już sobie pójdzie. Trąbią na apel i gdyby pana
zobaczył porucznik...
Maurycy nie dał mu dokończyć:
– Zostań, Weiss, zostań! – rzekł. Po czym zwracając się do kaprala dorzucił
sucho: – Ten pan
jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, którego zna osobiście. Do czego
się wtrąca
ten cham o rękach jeszcze cuchnących gnojem? On, Levasseur, wciągnięty zeszłej
jesieni na listę
adwokacką, wstąpił do wojska jako ochotnik i za protekcją pułkownika został
wcielony do sto
szóstego pułku, bez uprzedniego pobytu w kadrze; zgadzał się nosić tornister,
ale od samego
początku poczuł odrazę, jakiś głuchy bunt w stosunku do tego nieuka, tego
prostaka, który miał
prawo rozkazywać mu.
– Dobrze – odparł Jan swym spokojnym tonem. – Niech was przyłapią, nic mnie to
nie
obchodzi.
Po czym odwrócił się. Wiedział, że Maurycy nie kłamie, gdyż w tej właśnie chwili
przechodził
pułkownik, pan de Vineuil – wyniosła, arystokratyczna postać, żółte oblicze
przecięte gęstym,
białym wąsem. Pułkownik pozdrowił Weissa i żołnierza przyjaznym uśmiechem. Szedł
spiesznie
ku folwarkowi widniejącemu po prawej stronie pośród śliw, w odległości dwustu
lub trzystu
kroków; sztab zajął na noc ten budynek. Nie wiedziano, czy znajduje się tam
dowódca siódmego
korpusu, pogrążony w ciężkiej żałobie po śmierci brata poległego pod
Wissemburgiem. Ale na
pewno był tam komendant pułku sto szóstego, generał brygady Bourgain-Desfeuilles,
jak
zazwyczaj mocno krzykliwy, na kusych nogach toczący opasłe cielsko, z czerwoną
twarzą hulaki
nie przejmującego się swym skąpym ładunkiem rozumu. Dokoła dworku panował
wzrastający
ruch; co. chwila przybywały i odchodziły sztafety, gorączkowo oczekiwano
meldunków zawsze
zbyt powolnych, dotyczących tej wielkiej bitwy, której bliskość i fatalny
przebieg wyczuwał każdy
już od rana. Gdzie się toczy i jakie są dotychczasowe jej wyniki? W miarę jak
noc zapadała,
zdawało się, że na sad, na stogi rozsiane śród zabudowań pada trwoga, że je
zalewa jezioro cieni.
Mówiono, że schwytano właśnie pruskiego szpiega włóczącego się koło obozu i
przyprowadzono
na folwark, gdzie miał go przesłuchać generał. Może pułkownik de Vineuil
otrzymał jaką
wiadomość, i dlatego tak śpieszy?
Tymczasem Maurycy podjął na nowo rozmowę ze swym szwagrem Weissem i kuzynem
Honoriuszem Fouchard, wachmistrzem. Capstrzyk zbliżając się z daleka, coraz
głośniejszy,
przesunął się obok, mącąc trąbieniem i bębnieniem melancholijny spokój zmierzchu;
lecz oni
zdawali się nawet go nie słyszeć. Młodzieniec, wnuk bohatera Wielkiej Armii,
urodził się
w Ghene-Populeux. Ojciec, usunąwszy się z drogi chwały, pełnił mizerny urząd
poborcy
podatkowego. Matka, chłopka, umarła wydając na świat parę bliźniąt – jego i
siostrę Henriettę.
Ona to wychowała Maurycego. A znalazł się tu, w wojsku, jako ochotnik wskutek
niemałych
grzechów, następstw słabego i pobudliwego charakteru. Trwonił pieniądze na grę,
na kobiety, na
niedorzeczne szaleństwa w zachłannym Paryżu, dokąd przybył na studia prawnicze,
utrzymywany
przez rodzinę, która wypruwała z siebie żyły, aby go wykierować na pana. Ojciec
umarł ze
zmartwienia, siostra, doprowadzona do ruiny, na szczęście znalazła męża, owego
poczciwego
Weissa, Alzatczyka z Miluzy, długoletniego buchaltera rafinerii w Chene-Populeux,
obecnie zaś
zatrudnionego u pana Delaherche, jednego ze znaczniejszych fabrykantów sukna w
Sedanie.
I zdawało się Maurycemu, że się gruntownie poprawił; tak sądził w swej
nadmiernej nerwowości
skorej zarówno do nadziei, jak i do zniechęcenia. Ten człowiek szlachetny, pełen
entuzjazmu, ale
pozbawiony wytrwałości, ulegał wszelkim przelotnym impulsom. Był to niski
blondyn o szerokim
czole, drobnych rysach i ściągłej twarzy; oczy miał szare, wejrzenie łagodne,
czasami trochę
niesamowite.
Weiss pośpieszył do Miluzy w przeddzień rozpoczęcia działań wojennych,
zapragnąwszy
nagle załatwić pewną sprawę rodzinną; otrzymał zaś potrzebne zezwolenie od
pułkownika de
Vineuil dzięki okoliczności, iż ten był wujem młodej pani Delaherche,
przystojnej wdówki
poślubionej przed rokiem fabrykantowi, a którą Maurycy i Henrietta znali od
dziecka, mieszkając
podówczas w bliskim z nią sąsiedztwie. Zresztą, oprócz pułkownika również i
dowódca kompanii
Maurycego, kapitan Beaudoin, okazał się znajomym Gilberty, młodej pani
Delaherche, jak
powiadano – znajomym nader bliskim, z czasów gdy przebywała w Mézi?res jako pani
Maginot,
żona inspektora leśnego.
– Ucałuj serdecznie ode mnie Henriettę – powtarzał Weissowi młodzieniec, gorąco
przywiązany do siostry. – Powiedz jej, że teraz
będzie zadowolona, że chcę, aby nareszcie mogła się mną chlubić.
Oczy zaszły mu łzami na wspomnienie swych szaleństw. Szwagier,
również wzruszony, przerwał ten dialog zwracając się do artylerzysty Honoriusza
Fouchard.
– A jak tylko będę w Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard, aby mu powiedzieć,
żem pana
widział i że jest pan zdrów. Wujaszek Fouchard, chłop posiadający kawał gruntu i
zajmujący się
dostawami mięsa, był bratem matki Henrietty i Maurycego. Mieszkał w Remilly na
wzgórzu, sześć
kilometrów od Sedanu.
– Dobra! – odrzekł spokojnie Honoriusz. – Staruszek o to nie dba... ale niech
pan jednak wstąpi,
jeśli ma pan ochotę.
W tym momencie wzmogło się ożywienie koło dworku; ujrzano wychodzącego owego
łazika
oskarżonego o szpiegostwo. Szedł swobodny w towarzystwie jednego tylko oficera.
Zapewne
okazał swe dokumenty, zmyślił jaką bajeczkę, gdyż jedynie wyrzucono go z obozu.
Z oddalenia,
wśród wzrastającego mroku znaczył się niewyraźnie – ogromny, kwadratowy, z
ryżawą głową.
Lecz nagle Maurycy wykrzyknął:
– Honoriuszu, spójrz no... Przysiągłbym, że to ten Prusak, wiesz, Goliat!
Na dźwięk tego imienia artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe błyszczące oczy.
Goliat
Steinberg – ów parobek, człowiek, który go poróżnił z ojcem, odbił mu Sylwinę...
przypomniała
mu się cała ta wstrętna historia, te wszystkie brudy i bolesne przeżycia,
skutkiem których wciąż
jeszcze cierpiał! Chciał pobiec za nim, udusić go. Ale tamten już był poza linią
namiotów, oddalał
się, ginął w ciemnościach.
– Ależ skąd? Goliat? – mruknął. – To niemożliwe! On jest tam, razem z innymi...
Ha! Jeśli go
kiedy spotkam...
I groźnym ruchem wskazał objęty mrokiem horyzont, cały ten sinawy wschód, który
uważał za
Prusy. Zapanowało milczenie; usłyszano znowu capstrzyk, ale bardzo odległy,
ginący na drugim
krańcu obozu: łagodne dźwięki zamierające wśród niewyraźnych już konturów.
– Do licha! – zawołał Honoriusz. – Mogę dostać się do paki,
jeżeli się nie stawię na apel... Dobranoc, żegnam wszystkich!
I uściskawszy oburącz po raz ostatni dłonie Weissa pomknął żywo ku wzgórzu,
gdzie stała
artyleria odwodowa; oddalił się nie wspomniawszy ani słówkiem o ojcu, nie
przekazawszy nic dla
Sylwiny, której imię paliło mu wargi.
– Upłynęło jeszcze kilka minut, po czym z lewa, od strony drugiej brygady,
zabrzmiał głos
trąbki zwołującej do apelu. Bliżej odpowiedziała druga. Potem trzecia odezwała
się gdzieś daleko.
Jakiś czas grały razem, aż Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć
całą chmarą
dźwięcznych tonów. Był to wysoki, smukły chłopak o chorowitym wyglądzie, bez
włoska zarostu,
stale milczący, który jednak wyrzucał swe sygnały z huraganową siłą.
Wtedy, sierżant Sapin, drobny człeczyna, oschły, o dużych oczach bez wyrazu,
rozpoczął apel.
Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a skupieni dokoła żołnierze odpowiadali
całą gamą
tonów, od wiolonczeli do fletu. Lecz nagle nastąpiła przerwa.
– Lapoulle! – powtórzył bardzo głośno sierżant.
Nadal nikt się nie odzywał. I dopiero Jan musiał popędzić w stronę kupy
zielonych gałęzi,
które fizylier Lapoulle, podniecany przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić.
W tej chwili
leżał na brzuchu, z czerwoną okopconą twarzą, i rozdmuchiwał tuż nad ziemią dym
sączący się
z czerniejącego drzewa.
– Hej tam, do stu piorunów, rzućcie to nareszcie! -. krzyknął Jan. – Odpowiedz
na apel!
Ogłupiały Lapoulle podniósł się i zrozumiawszy, o co chodzi, wrzasnął: „Obecny!”
tak dzikim
głosem, że Loubet aż przysiadł od śmiechu. Pache, który właśnie skończył szycie,
odpowiedział
ledwo słyszalnie jakimś modlitewnym mamrotem. Chouteau odezwał się niedbale, nie
racząc
nawet wstać, po czym jeszcze swobodniej rozciągnął się na ziemi.
Tymczasem oficer dyżurny, porucznik Rochas, stał bez ruchu
i czekał o kilka kroków opodal. Kiedy po skończonym apelu sierżant Sapin
zameldował mu, że
nie brak nikogo, warknął coś pod nosem i wskazując podbródkiem Weissa, wciąż
jeszcze
rozmawiającego z Maurycym, dodał:
– Jest nawet o jednego za dużo. Co też tu robi ten osobnik?
– Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku – uznał za wskazane wyjaśnić Jan,
który
dosłyszał pytanie.
Rochas ze złością wzruszył ramionami i nie rzekłszy słowa począł znów kroczyć
wzdłuż linii
namiotów czekając zagaszenia ognisk. Jan tymczasem, znużony całodziennym marszem,
przysiadł
o kilka kroków w pobliżu Maurycego, którego słowa docierały do jego uszu zrazu
niby brzęczenie;
nie słuchał ich pochłonięty własnymi myślami, niewyraźnymi, zaledwie
kształtującymi się w głębi
tępawego i powoli pracującego mózgu.
Maurycy był zwolennikiem wojny, uważał ją za rzecz nieuniknioną, potrzebną do
samego
istnienia narodów. Pogląd ten nasuwał mu się, odkąd się zapoznał z prądami
ewolucjonizmu,
z całą tą teorią, którą entuzjazmowała się ówczesna wykształcona młodzież.
Czyliż życie nie jest
nieustanną wojną? Czyż podstawową zasadą natury nie jest ustawiczna walka,
zwycięstwo
godniejszego, siła utrzymywana i odnawiana przez działanie, wiecznie młode życie
odradzające
się na mogile? I przypominał sobie ów wielki poryw, jaki nim owładnął, gdy dla
odkupienia swych
win postanowił zostać żołnierzem i bić się nad granicą. Być może, obecna Francja,
z okresu
plebiscytu, choć oddana całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam jeszcze
przed tygodniem
uważał ją za zło i niedorzeczność. Dyskutowano nad ową kandydaturą niemieckiego
księcia do
tronu hiszpańskiego; w zamęcie, jaki stopniowo zapanował, nikt – zdało się – nie
miał słuszności;
tak iż w końcu nie wiadomo już było, skąd wyszło pierwsze wyzwanie; i, rzekłbyś,
trwało już tylko
samo fatum, nieuchronne prawo, co w godzinie przeznaczenia rzuca jeden naród
przeciw
drugiemu. Ale wielki dreszcz wstrząsnął Paryżem: Maurycy wspominał ów płomienny
wieczór,
bulwary z przewalającym się tłumem, gromady ludzi z pochodniami wołających: „Do
Berlina! Do
Berlina!” Przed ratuszem (zdawało mu się, że ją jeszcze słyszy) piękna kobieta,
wyniosła,
o monarszym profilu, stanąwszy na koźle dorożki i owinąwszy się sztandarem,
śpiewała
Marsyliankę. Czyżby więc to było fałszem, czy serce Paryża nie zabiło? A potem,
jak zawsze
u niego, po nerwowym uniesieniu nastąpiły godziny okropnych zwątpień i niesmaku:
wspomnienia przybycia do koszar, oficera, który go przyjmował, sierżanta, który
mu wydał
umundurowanie; plugawa i cuchnąca izba, ordynarna poufałość nowych towarzyszy,
mechaniczne
ćwiczenia ścinające z nóg i przytępiające mózg. W ciągu jednak niespełna
tygodnia przywykł
pozbywając się odrazy. A gdy pułk wyruszył w kierunku Belfortu, powrócił mu
dawny zapał.
Od samego początku Maurycy miał zupełną pewność zwycięstwa. Dla niego plan
cesarza był
jasny: rzucić czterysta tysięcy ludzi nad Ren, przebyć rzekę, zanim Prusacy
przygotują się,
szybkim manewrem odciąć Niemcy północne od południowych, po czym, w wyniku
jakiegoś
wspaniałego zwycięstwa, zmusić natychmiast Austrię i Włochy,
by stanęły po stronie Francji. Toż rozeszła się nawet pogłoska, że ów siódmy
korpus, do
którego należał jego pułk, miał być załadowany na okręty w Breście i
przewieziony do Danii, aby
tara dokonać operacji dywersyjnej, która by zmusiła Prusy do unieruchomienia
jednej ze swych
armii. Prusy miały być zaskoczone, rażone ze wszystkich stron, zgniecione w
kilka tygodni. Ot,
zwykła przechadzka wojskowa ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd stanęli w
Belforcie, poczęły
go dręczyć wątpliwości. Siódmy korpus, mający patrolować wyłom Szwarcwaldu,
przybył na
miejsce w opłakanym stanie; był mocno zdekompletowany, panował w nim nieopisany
nieład,
wszystkiego było brak. Oczekiwano nadejścia z Włoch trzeciej dywizji; druga
brygada kawalerii
musiała pozostać w Lyonie, gdyż obawiano się zamieszek wśród ludności; a trzy
baterie zaginęły
w drodze nie wiadomo gdzie. Do tego – niebywałe ogołocenie: składy w Belforcie,
które miały
wszystkiego dostarczyć, okazały się próżne: ani namiotów, ani kotłów, ani
flanelowych owijaczy,
ani aptek polowych, ani kuźni, ani pęt na konie. Ani jednego sanitariusza, ani
jednego pracownika
administracji. W ostatniej chwili zauważono brak trzydziestu tysięcy części
zamiennych do
karabinów i trzeba było wysłać do Paryża oficera, któremu z największym trudem
udało się
zdobyć zaledwie pięć tysięcy. Ponadto Maurycego dręczyła bezczynność. Dlaczego
nie
maszerowano naprzód już od dwóch tygodni? Czuł dobrze, iż każdy dzień zwłoki
jest błędem nie
do naprawienia, zmniejsza widoki zwycięstwa.
I wymarzonym planom przeciwstawiała się rzeczywistość, o czym miał. się z czasem
dowiedzieć, a czego posiadał wówczas niejasną i niepokojącą świadomość. Siedem
korpusów
armii, rozstawionych, rozproszonych wzdłuż granicy od Metzu do Bitche i od
Bitche do Belfortu;
stan liczebny wszędzie niepełny: zamiast czterystu trzydziestu tysięcy żołnierza
było najwyżej
dwieście trzydzieści tysięcy; generałowie, zazdroszczący sobie wzajemnie, mający
na uwadze
jedynie zdobycie buławy marszałkowskiej, pozostawiający innych bez pomocy; kary-
godny brak przezorności, mobilizacja i koncentracja sił przeprowadzone za jednym
zamachem
gwoli zyskaniu na czasie, co wywołało niemożliwy do opanowania chaos; wreszcie
stopniowy
bezwład poczynający się od góry, od cesarza – chorego, niezdolnego do powzięcia
szybkiej
decyzji; bezwład, który ogarniał całą armię, dezorganizował, niszczył i rzucał
ją – bezbronną – na
łup najcięższym klęskom. A jednak ponad głuchą gorączką oczekiwania, w
instynktownym
dreszczu przeczucia tego, co nastąpi, trwała pewność zwycięstwa. Nagle, 3
sierpnia, wystrzeliła
wieść o wygranej poprzedniego dnia bitwie pod Saarbrücken. O rozmiarach tego
zwycięstwa nie
wiedziano jeszcze. Ale gazety wrzały zapałem: było to wtargnięcie na terytorium
Niemiec,
pierwszy krok chwalebnego pochodu; wtedy rozpoczęła żywot legenda o następcy
tronu
zbierającym kule na pobojowisku. A potem, w dwa dni później, gdy się ze
zdumieniem
dowiedziano o porażce pod Wissemburgiem, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk
wściekłości.
Pięć tysięcy ludzi wciągniętych w zasadzkę i przez dziesięć godzin opierających
się trzydziestu
pięciu tysiącom Prusaków – ta podła rzeź wręcz wołała o pomstę! Niewątpliwie
zawinili tu
dowódcy, że się niedostatecznie zabezpieczyli i nic nie przewidzieli. Ale
wszystko to się naprawi;
Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizję siódmego korpusu; pierwszy korpus będzie
osłaniany przez
piąty; w tej chwili Prusacy pod naporem bagnetów naszych piechurów z pewnością
wycofują się
z powrotem za Ren. I myśl o owym zażartym boju, wzrastająca gorączka oczekiwania
wieści, całe
to niespokojne napięcie roztaczało się coraz szerzej pod bledniejącym niebem.
Maurycy powtarzał Weissowi:
– Ha! Dzisiaj z pewnością dano im tęgie lanie!
Weiss nie odpowiedział i pokiwał głową frasobliwie. On także patrzał w stronę
Renu, ku temu
wschodowi, gdzie noc już zapadła zupełna – czarna ściana groźnie tajemnicza.
Odkąd zamilkły
ostatnie sygnały apelu, drzemiący obóz zalegała głęboka cisza przerywana jedynie
krokami
i głosami kilku zapóźnionych żołnierzy. W izbie folwarcznej, jak mrugająca
gwiazda, zapłonęło
światełko, przy którym czuwający oficerowie sztabu odczytywali otrzymywane co
godzina
meldunki niejasnej wciąż jeszcze treści. A z porzuconego nareszcie ogniska
dobywał się nadal
gęsty, smętny dym i unoszony lekkim wietrzykiem zasnuwał swą czernią pierwsze
występujące na
niebie gwiazdy.
– Lanie – powtórzył wreszcie Weiss. – Daj to, Boże! Siedzący wciąż opodal Jan
nadstawiał
ucha, a porucznik Rochas
usłyszawszy to zaprawione wątpliwością życzenie przystanął i jął słuchać.
– Jak to? – obruszył się Maurycy. – Nie masz pełnego zaufania, dopuszczasz
możliwość
porażki?! Szwagier uczynił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, na dobrodusznej
twarzy, nagle
pobladłej, malowało się silne wzruszenie.
– Porażki? Niechże Bóg broni! Wiesz, ja pochodzę z tych stron, moi dziadkowie
zostali
w roku 1814 zamordowani przez Kozaków; i gdy pomyślę o najeździe, pięści mi się
zaciskają
i gotów bym, tak jak jestem, w surducie, ruszyć do ataku jak prosty żołnierz!
Porażka? Och, nie,
nie! Nie chcę wierzyć w jej możliwość! – Uspokoił się, ale jego opuszczone
ramiona świadczyły
o przygnębieniu. – Tylko, cóż? Jestem niespokojny... Znam dobrze tę moją Alzację
dopiero co,
jadąc za interesami, przebyłem ją całą... Widzieliśmy różne rzeczy, co się
rzucają w oczy,
a których generałowie nie chcą dostrzegać. Ha! Wojna z Prusami! Pragnęliśmy jej,
od dawna
wyczekiwaliśmy spokojnie chwili załatwienia starego sporu. Lecz to wcale nie
przeszkadzało nam
żyć w dobrych stosunkach sąsiedzkich z Badenią, i z Bawarią, gdzie wszyscy mamy
po tamtej
stronie Renu krewnych albo przyjaciół. Sądziliśmy, że – jak i my – marzą o
przytarciu rogów
nieznośnej pruskiej bucie... No i nas, tak spokojnych, tak zdecydowanych, od
dwóch tygodni
ogarnia niepokój i zniecierpliwienie, gdy widzimy, że wszystko idzie coraz
gorzej. Od chwili
wypowiedzenia wojny pozwolono nieprzyjacielskim kawalerzystom siać grozę po
wsiach, badać
teren, przecinać druty telegraficzne. Badenia i Bawaria chwytają za broń,
ogromne ruchy wojsk
odbywają się w Palatynacie; wieści zewsząd zebrane – z targowisk, z jarmarków –
wskazują nam,
że granica jest zagrożona; a kiedy mieszkańcy i wójtowie gmin, wreszcie
przerażeni tym
wszystkim, z alarmem przybiegają do przejeżdżających oficerów, ci wzruszają
ramionami: to są
halucynacje, przywidzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... Ba! Właśnie wtedy,
kiedy nie wolno
stracić jednej godziny, oni marnują dni za dniami! Na cóż jeszcze czekać? Aż
całe Niemcy spadną
nam na kark!
Mówił głosem ściszonym, złamanym, jakby powtarzając sobie samemu te prawdy –
wyniki
długich rozmyślań.
– Ach, Niemcy, znam je także; i straszne jest właśnie, że wy wszyscy macie o
nich takie
pojęcie jak o Chinach... Pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, co to
zeszłej wiosny
przybył do Sedanu, aby się ze mną zobaczyć. Jesteśmy skuzynowani przez kobiety:
jego matka,
siostra mojej, wyszła za mąż w Berlinie; a on już jest całkiem tamtejszy,
nienawidzi Francji. Dziś
służy w randze kapitana w pruskiej gwardii... Przypominam sobie, jak owego
wieczora, kiedy go
odprowadzałem na dworzec, oświadczył mi swym szorstkim tonem: „Jeżeli Francja
wypowie nam
wojnę, zostanie pobita.”
W tym momencie porucznik Rochas, który dotychczas zachowywał spokój, postąpił ku
nim
z groźną miną. Był to wysoki, chudy człek lat około pięćdziesięciu, o podłużnej,
ciemnej,
pobrużdżonej twarzy. Ogromny garbaty nos zwisał ku szerokim poczciwym ustom, nad
którymi
jeżyły się szorstkie, szpakowate wąsy.
– Cóż pan tam plecie, do diabła? – zagrzmiał z irytacją. – Siejesz popłoch wśród
moich ludzi!
Jan, choć nie mieszał się do sprzeczki, w duchu przyznawał mu słuszność. I on,
chociaż
zaczynało go już dziwie to zwlekanie i nieporządekj nigdy nie wątpił, że Prusacy
dostaną tęgo po
skórze. To było pewne, skoro przecie po to tylko tu przyszli.
– Ależ, poruczniku – odparł zaskoczony Weiss – ja nikogo nie myślę zniechęcać...
przeciwnie,
chciałbym, aby wszyscy wiedzieli to, co ja wiem, gdyż tylko wtedy można
przewidywać
i zapobiegać... A przy tym, widzi pan, te Niemcy...
I mówił dalej, rozsądnie wyjaśniając motywy swych obaw: Prusy spotężniałe od
czasu
Sadowy; ruch narodowy wysuwający je na czoło państw niemieckich; całe to
rozległe cesarstwo
w stadium powstawania, odmłodzone, zasobne w zapał i wielki rozpęd zbiorowej
pasji podbojów;
system przymusowej służby wojskowej trzymający w pogotowiu naród uzbrojony,
wyćwiczony,
karny, zaopatrzony bogato w sprzęt, zahartowany w wielkiej wojnie, sycący się
swym
piorunującym triumfem nad Austrią; inteligencja, siła moralna tej armii
dowodzonej przez samych
prawie młodych oficerów posłusznych generalissimusowi, który, zdawało się, miał
zreformować
sztukę wojenną i obdarzony był idealną przezornością oraz przenikliwością i był
zdumiewająco
szybki w orientacji. Przeciwstawiając ją tak opisanym Niemcom, Weiss
scharakteryzował Francję
jako cesarstwo postarzałe, wprawdzie jeszcze triumfujące w głosowaniu
powszechnym, ale
spróchniałe u podstaw; przez zdeptanie wolności osłabiło ideę ojczyzny, zbyt
późno i ku własnej
zgubie powróciło na drogę liberalizmu, gotowe runąć, skoro tylko przestanie
zaspokajać żądzę
użycia swych obywateli; armia – niewątpliwie – pełna wspaniałej rasowej brawury,
uwieńczona
wawrzynami kampanii krymskiej i włoskiej, ale zepsuta przez stosowanie płatnych
zastępstw,
obrosła rutyną szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięstwa, aby zdobyć się na
wielki wysiłek
przyswojenia sobie nowoczesnych metod; wreszcie – generałowie przeważnie mierni,
trawieni
żądzą współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco ograniczeni, a na ich czele –
cesarz, chory
i niezdecydowany, oszukiwany i sam siebie oszukujący w przededniu straszliwej
awantury,
w którą wszyscy rzucali się na oślep, bez poważniejszej zaprawy, w przerażeniu i
bezładzie, niby
stado prowadzonego na rzeź bydła.
Rochas słuchał z rozwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma, marszcząc swój
groźny nos.
Po czym z nagła parsknął głośno śmiechem, krzywiąc się szkaradnie.
– Go pan tam plecie? Cóż mają znaczyć te głupstwa? Ależ to nie ma żadnego sensu,
to jest zbyt
niedorzeczne, nie warto sobie nad tym łamać głowy... Opowiadajcie to rekrutom,
ale nie mnie,
mnie, który mam dwadzieścia siedem lat służby!
I pięścią bił się w pierś. Syn mularza przybyłego z Limousin, Rochas urodził się
w Paryżu;
gardząc zawodem ojca zaciągnął się do wojska mając osiemnaście lat. Wyruszył na
front jako
szeregowiec, w Afryce zdobył naszywki kaprala, pod Sewastopolem otrzymał stopień
sierżanta,
po bitwie pod Solferino został mianowany porucznikiem, poświęciwszy piętnaście
lat surowej
i pełnej bohaterskiej brawury egzystencji dla osiągnięcia tej szarży, bez
możliwości dalszego
awansu z powodu braku wykształcenia.
– Ale, mój panie, co niby wszystko wiesz; jednego nie wiesz... Otóż w Mazagranie
– miałem
wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, a było nas wszystkiego dwudziestu trzech
ludzi, ani jednego
więcej – przez trzy dni opierałem się dwunastu tysiącom Arabów... O tak!-Całymi
latami tam
w Afryce, w Mascarze, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, wreszcie
w Laghouat,
gdyby pan był wtedy z nami, widziałbyś tych podłych czarnuchów zmykających jak
zające,
ledwieśmy się pokazali... A pod Sewastopolem, do kroćset! Ha! Proszę pana, nie
można
powiedzieć, żeby to była zabawka. Burze, co człowiekowi kłaki ze łba wyrywały,
zimno sobacze,
ustawiczne alarmy, wreszcie te dzikusy, które w końcu wszystko wysadziły w
powietrze! Co nie
przeszkodziło, żeśmy ich samych z kolei upiekli we własnym sosie. A pod
Solferino? Ha, pana tam
nie było, czemuż więc pan o tym gada? Tak, pod Solferino, gdzie było tak gorąco,
chociaż tego
dnia spadła ulewa, jakiej może nigdy pan w życiu nie zobaczy! Pod Solferino,
gdzie sprawiliśmy
takie lanie Austriakom; trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszymi
bagnetami,
koziołkując, jak gdyby mieli ogień w portkach.
Promieniał zadowoleniem, wszystka wesołość starego żołnierza francuskiego
dźwięczała
w jego triumfalnym śmiechu. Odzywała się dawna legenda: wojak francuski
przebiegający świat
ze swą dziewczyną u jednego boku, a flaszką zacnego wina u drugiego, podbój
ziemi dokonywany
z ucieszną piosenką na ustach. Kapral z czterema żołnierzami... a tam całe armie
gryzły piasek.
Nagle wykrzyknął:
– Pobita? Francja pobita? Te pruskie świnie miałyby nas pobić? Nas?!
Podszedł do Weissa i schwycił go za klapę surduta. Cała jego wysoka, chuda
postać błędnego
rycerza wyrażała zupełną pogardę dla wroga, wszystko jedno jakiego, niezależnie
od czasu
i miejsca.
– Niech no pan posłucha... Jeżeli Prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy
ich do domu
kopniakami w tyłek..-. Słyszy pan: kopniakami w tyłek, aż do samego Berlina!
I uczynił gest wspaniały z iście dziecięcą niefrasobliwością, ze szczerym
przekonaniem
niewiniątka, co nic nie wie, i niczego się nie lęka.
– Tak to, mój panie, tak, nie inaczej!
Weiss, oszołomiony, nieomal przekonany, pośpieszył oświadczyć, że sam tego tylko
pragnie.
Maurycy zaś, dotychczas milczący z obawy wtrącenia się do rozmowy w obecności
zwierzchnika,
w końcu wraz z nim wybuchnął śmiechem: ten morowiec, którego zresztą uważał za
głupca,
wlewał mu otuchę do serca. Podobnie i Jan skinieniem głowy potwierdzał każde
słowo porucznika.
On także był pod Solferino, gdzie napadało tyle deszczu. To rozumiem! Gdyby
wszyscy dowódcy
tak przemawiali, nikt by się nie przejmował brakiem kotłów i flanelowych
owijaczy!
Noc już od dawna zapadła, a Rochas wciąż wymachiwał w ciemności swymi długimi
ramionami. Przesylabizował jedną tylko książkę z opisem zwycięstw Napoleona,
nabytą niegdyś
od wędrownego przekupnia. I nie mógł się uspokoić, dopóki w gwałtownym okrzyku
nie
wystrzelił całego zasobu swej wiedzy: – Austrię spraliśmy pod Castiglione, pod
Marengo, pod
Austerlitz, pod Wagram! Prusy spraliśmy pod Eylau, pod Jeną, pod Lützen! Rosję
spraliśmy pod
Friedlandem, pod Smoleńskiem, nad rzeką Moskwą! Hiszpanię, Anglię spraliśmy
wszędzie!
Wszystkie kraje na ziemi praliśmy od góry do dołu, wzdłuż i wszerz!... I dziś
nas miano by sprać?
Dlaczego? Jak? Czyżby się świat odmienił?
Wyprostował się i wzniósł ramię jak drzewce sztandaru.
– Proszę! Dzisiaj tam była bitwa, oczekuje się wiadomości. Otóż wiadomości te ja
wam mogę
podać. Wyłojono skórę Prusakom, ale to tak, że ledwo dyszą, rozbiliśmy ich na
miazgę!
W tym momencie pod mrocznym niebem rozległ się krzyk pełen bólu. Byłaż to skarga
nocnego ptaka? Czy też głos tajemnicy, przybyły z daleka, nabrzmiały łzami?
Wszystek obóz
pogrążony w pomroce zadrżał, a trwoga, z jaką oczekiwano tak wolno nadchodzących
meldunków,
wzrosła jeszcze i zaostrzyła się. W oddali, na folwarku, płomień świecy, przy
której pełni
niepokoju czuwali sztabowcy, wydłużył się i widniał wyprostowany i nieruchomy
jak płomień
gromnicy.
Była już jednak dziesiąta; Gaude wynurzył się z czarnego rowu, gdzie był zniknął,
i pierwszy
otrąbił gaszenie ogni. Odpowiedziały inne trąbki, po czym milkły powoli
zamierającą fanfarą, jak
gdyby już ogarniętą snem. Weiss począł zbierać się do odejścia; pożegnał czule
Maurycego
dodając mu otuchy: uściska od niego Henriettę, wstąpi do wuja Fouchard. A gdy
już wreszcie
odchodził, powstał szum, jakieś gorączkowe podniecenie. Była to wiadomość o
wielkim
zwycięstwie odniesionym właśnie przez marszałka Mac-Mahon; pruski następca tronu
wzięty do
niewoli z dwudziestoma pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska odparta,
rozbita,
pozostawiła nam swe działa i tabory.
– Ba! – zagrzmiał Rochas. I idąc za śpieszącym do Miluzy Weissem, rozpromieniony
krzyknął:
– Kopniakami w tyłek, łaskawy panie, kopniakami w tyłek! Aż do Berlina!
W kwadrans później następny meldunek donosił, że armia została zmuszona do
opuszczenia
Woerth i cofa się. Och, co za noc! Zmorzony snem Rochas otulił się płaszczem i
wyciągnął wprost
na ziemi, jak mu się to nieraz zdarzało; Maurycy i Jan wśliznęli się do namiotu,
gdzie z głowami na
tornistrach leżeli już stłoczeni Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle. Można było
się tam pomieścić
w sześciu, lecz trzeba było podkurczyć nogi. Loubet przede wszystkim podniecił
ich wiadomością,
przyrzekając Lapoulle’owi, że nazajutrz rano będą wydawane kurczaki; ale rychło
zachrapali
wszyscy: byli zanadto znużeni, nie dbali już o nic. Przez chwilę Jan trwał
nieruchomo, przyciśnięty
do Maurycego; mimo ogromnego zmęczenia nie mógł zasnąć; wszystko, co ów pan
mówił,
wirowało mu w głowie; widział Niemcy pod bronią, olbrzymie, niszczące. I czuł
doskonale, że
jego towarzysz również nie śpi i rozmyśla o tym samym. Nagle tamten szarpnął się
jakby
z niecierpliwością i Jan zrozumiał, że mu przeszkadza. Instynktowna, wzajemna
niechęć chłopa
i inteligenta, różnica sfery i wykształcenia stwarzały jak gdyby fizyczną odrazę.
Pierwszy czuł
z tego powodu zawstydzenie i smutek, starał się zajmować jak najmniej miejsca
usuwając się
z kręgu tej wzgardliwej wrogości, jaką wyczuwał w tamtym. Jakkolwiek noc była
chłodna,
w namiocie śród natłoku ciał było tak duszno, że Maurycy, rozgorączkowany,
gwałtownie wybiegł
i rozciągnął się o kilka kroków opodal. Jan, strapiony, pogrążył się w ciężki
półsen, w którym żal,
że jest nielubiony, splatał się z obawą straszliwego nieszczęścia, które pędzi
ku niemu; zdało mu
się, że słyszy jego tętent z głębi nieznanego losu.
Upłynęło kilka godzin, wszystek obóz, czarny, nieruchomy, jak gdyby niknął pod
nawisem
ponurej nocy, w której ważyło się coś przerażającego, a jeszcze bezimiennego. Z
morza ciemności
dochodziły jakieś wstrząsy, nagłe rzężenie wydobywało się z głębi niewidzialnego
namiotu.
Potem rozlegały się hałasy, których nie sposób było rozeznać: parskanie konia,
stuk szabli,
pośpieszne kroki zapóźnionego łazika; wszystkie te tak zwykłe odgłosy miały
jakiś groźny
wydźwięk. Lecz oto nagle w pobliżu kantyny zajaśniało silne światło oblewając
blaskiem czoło
pozycji: widać było szeregi karabinów ustawionych w kozły, połyskujące lufy
pocętkowane
czerwonymi lśnieniami podobnymi do świeżej krwi; a w tym nagłym pożarze ukazały
się ciemne
i sztywne sylwety wartowników. Czyżby to nieprzyjaciel, zapowiadany już od dwóch
dni przez
dowódców, a na którego spotkanie oddziały francuskie wymaszerowały z Belfortu do
Miluzy?
Nagle, wystrzeliwszy pióropuszem iskier, płomień zagasł. Był to ów stos
wilgotnego drzewa tak
uporczywie rozniecany przez Lapoulle’a: żarząc się w ciągu długich godzin
wreszcie buchnął
płomieniem jak wiązka słomy.
Spłoszony tym blaskiem Jan z kolei wyszedł pośpiesznie z namiotu
i omal nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu patrzał przed siebie.
Ciemności
dokoła zapadły już na nowo; obydwaj żołnierze pozostali rozciągnięci na ziemi w
odległości kilku
kroków od siebie. Na tle gęstego mroku mieli teraz przed sobą jedynie okno
folwarcznego dworku
oświetlone samotną świecą płonącą jak gdyby przy umarłym. Któraż to mogła być
godzina? Druga,
może trzecia. Sztabowcy wciąż czuwali. Słychać było krzykliwy głos generała
Bourgain-Desfeuilles rozdrażnionego bezsenną nocą, podczas której podtrzymywał
się tylko
grogiem i cygarami. Nadeszły nowe meldunki; sprawy musiały się psuć, widać było
niewyraźnie
cienie cwałujących sztafet. Rozległy się jakieś tupoty, przekleństwa, jakby
krzyk przedśmiertny –
po czym nagle zapadła przerażająca cisza. Cóż to? Czyżby to był koniec? Nad
obozem,
pogrążonym w śnie i trwodze, przeleciał mroźny wiew.
Wtedy to Jan i Maurycy w przemykającej pośpiesznie wysokiej szczupłej postaci
rozpoznali
pułkownika de Vineuil. Szedł pewno z majorem Bouroche, grubasem o lwiej głowie.
Wymieniali
słowa bezładne, wyrzucali strzępy zdań, jakie słyszy się w przykrych snach.
– Nadeszła z Bazylei... Nasza pierwsza dywizja rozbita... Dwanaście godzin boju,
cała armia
w odwrocie...
Cień pułkownika zatrzymał się i przywołał inny cień, który podbiegł żwawo, w
nienagannej
postawie.
– To wy, Beaudoin?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– Och, przyjacielu! Mac-Mahon pobity został pod Froeschwiller, Frossard.– pod
Spickeren, de
Failly unieruchomiony, bezużyteczny teraz między nimi... Pod Froeschwiller jeden
korpus stawiał
czoło całej armii, dokazywali cudów... I wszystko na nic; ucieczka, pani – ka,
droga do Francji
otwarta!
Łzy go dławiły, dalsze sława przepadły, trzy cienie zniknęły wsiąkając w mrok.
Drżąc na całym ciele Maurycy powstał. – Mój Boże! – wyjąkał.
I nie mógł słowa więcej powiedzieć, podczas gdy Jan ze ściśniętym sercem szeptał:
– Och, przeklęty los! Tamten pan, pański krewniak, miał jednak rację, kiedy
mówił, że oni są
mocniejsi od nas. Rozwścieczony Maurycy omal go nie zadusił. Prusacy mocniejsi
od Francuzów!
Od tej zniewagi krwawiła jego duma. A chłop tymczasem ciągnął ze spokojnym
uporem:
– To, uważa pan, nic nie szkodzi. Że się dostało klapsa, to jeszcze nie powód,
by rezygnować...
Trzeba będzie zabrać, się do młocki...
W tym momencie wyrosła przed nimi długa sylweta. Był to Rochas, jeszcze okutany
swym
płaszczem; musiały go zbudzić z twardego snu dookolne szmery, być może ów powiew
klęski.
Począł się wypytywać, chciał wiedzieć.
Kiedy – z wielkim trudem – zrozumiał, w jego dziecięcych oczach odmalowało się
zdumienie.
Co najmniej z dziesięć razy powtórzył:
– Pobici? Jak to, pobici? Dlaczego pobici?
Teraz na wschodzie szarzał dzień, dzień mętny, niewymownie smutny, zazierając do
namiotów. W jednym z nich można było rozróżnić cztery ziemiste twarze; byli to
Loubet, Lapoulle,
Chouteau i Pache, którzy chrapali zawzięcie, z otwartymi ustami. Żałobna zorza
wstawała pośród
mgieł o barwie sadzy unoszących się, hen, sponad dalekiej rzeki. II
Około godziny ósmej słońce rozproszyło ciężkie chmury i nad Miluzą, pośród
rozległej żyznej
równiny, rozbłysła ognista i czysta sierpniowa niedziela. W obozie, teraz
rozbudzonym
i tętniącym życiem, słychać było rozkołysane dzwony całej parafii, głoszące się
w przeźroczystym
powietrzu. Piękna niedziela, będąca jutrem straszliwej klęski, tętniła
wesołością, jaśniała
odświętnym lazurem nieba.
Gaude raptownie dał sygnał do śniadania; zdziwiło to Loubeta. Cóż to? Co się
dzieje? Byłżeby
to ów kurczak obiecany przez Gaude’a wczoraj kolegom? Urodzony w okolicy Hal
przy ulicy de la
Cossonnerie, nieprawy syn przekupki, Loubet zaciągnął się do wojska „dla tych
paru groszy”, jak
sam powiadał, spróbowawszy przedtem wszelkich zajęć; był typem wyjadacza
wiecznie
wietrzącego jakieś smakołyki. Poszedł wywiedzieć się, podczas gdy Chouteau,
„artysta”, malarz
pokojowy z Montmartre, dorodnej postaci rewolucjonista, zły, że go ponownie
powołano do
szeregów, bezlitośnie pokpiwał sobie z Pache’a, którego zastał klęczącego za
namiotem
i odmawiającego pacierze. A to nabożniś! Czemu nie poprosi swego Pana Boga o sto
tysięcy
renty?! Ale Pache, pochodzący z zapadłej wioski w Pikardii, chłopina wątły, o
spiczastej głowie,
znosił drwiny z niemym bólem męczenników. Był on kozłem ofiarnym całej sekcji
wraz
z kolosem Lapoulle, matołem wyrosłym na bagnach Sologne; był tak prostoduszny,
że w dniu
swego przybycia do pułku poprosił o widzenie się z królem. I chociaż fatalna
wieść o klęsce pod
Froeschwiller kursowała od samego rana, ci czterej śmiali się i spełniali swe
codzienne czynności
z obojętnością maszyn. Ale nagle rozległ się szmer pełnego drwiny zdumienia na
widok Jana,
kaprala, który w towarzystwie Maurycego wracał z intendentury niosąc drwa na
opal. Nareszcie
będzie można ugotować zupę, czego daremnie wyczekiwano wczoraj. Bagatelka:
dwanaście
godzin opóźnienia!
– Niech żyje intendentura! – zawołał Chouteau.
– Tak czy siak, dość, że nareszcie jest! – wtrącił Loubet. – No, zobaczycie,
jaki fajny spitraszę
wam rosół!
Zazwyczaj dobrowolnie zajmował się kuchnią, ku powszechnemu zresztą zadowoleniu,
gdyż
doskonale gotował. Ale wtedy obarczał Lapoulle’a dodatkowymi zleceniami.
– Idź po szampana, wystaraj się o trufle...
Tego zaś dnia wpadł na dziwaczny pomysł paryskiego ulicznika nabierającego
prostaczka.
– No, żywo, prędzej! Dawaj mi kuraka!
– Gdzież jest kurak?
– Ależ tam, na ziemi... To przecie ten, którego ci obiecałem; przyniósł go tylko
co kapral!
Wskazywał mu spory biały kamień leżący u ich stóp. Ogłupiały Lapoulle w końcu
podniósł
kamień i począł obracać go w palcach.
– Do stu piorunów! Wypłuczesz nareszcie tę kurę?! Jazda! Obmyj jej porządnie
łapy, szyję!...
I nie żałuj wody, próżniaku!
I tak sobie dla kawału, jako że rozweselała go i podniecała do figlów myśl o
gorącym
śniadaniu, wrzucił kamień razem z mięsem do pełnego wody kotła.
– Teraz nasz rosół nabierze smaku! Ha! Tyś tego nie wiedział, ty o niczym nie
masz pojęcia,
durny gawronie! Poczekaj, dostaniesz sam kuperek, zobaczysz, jakie to kruche!
Wszyscy dokoła pękali ze śmiechu na widok miny Lapoulle’a, teraz już
przekonanego,
łykającego ślinkę. Och, to ci szelma ten Loubet, z nim nie ma obawy, że będzie
nudno! I kiedy
ogień zatrzeszczał, gdy kocioł począł szumieć, wszyscy w skupieniu otoczyli go,
rozpromienieni,
przyglądając się podrygom gotującego się mięsiwa, wdychając smakowitą woń
rozchodzącą się
już dokoła. Od przedednia byli głodni jak psy, wszystkie myśli skupiały się na
żarciu. Cóż,
dostaliśmy łupnia, ale niemniej trzeba było napełnić brzuchy. Wzdłuż całego
obozu długą linią
znaczyły się ogniska pod kotłami i panowało żarłoczne, szumne rozradowanie –
pośród jasnego
grania dzwonów głoszących się wciąż ze wszystkich okolicznych parafii.
Ale około dziewiątej w obozie zakotłowało się; oficerowie: poczęli śpieszyć we
wszystkich
kierunkach, a porucznik Rochas, który właśnie otrzymał jakiś rozkaz od kapitana
Beaudoin, ukazał
się przed namiotami swej sekcji.
– Dalej, poskładać mi to wszystko, wszystko spakować, wyruszamy!
– A śniadanie? – Śniadanie kiedy indziej! Wymarsz natychmiast!
Trąbka Gaude’a dźwięczała głośno, nakazująco. Zapanowała ogólna konsternacja,
głuchy
gniew. Jakże to? Ruszać w drogę bez jedzenia, nie poczekać godzinkę, aż się zupa
ugotuje?! Wiara
chciała mimo wszystko zabrać się do jedzenia, ale w kotle była tylko kipiąca
woda, a mięso nie
ugotowane, twarde jak skóra, nie dawało się gryźć. Chouteau z pasją mamrotał
przekleństwa. Jan
musiał interweniować osobiście, aby przyśpieszyć przygotowania do odmarszu.
Żołnierze
narzekali: cóż to aż tak nagłego, żeby pędzić ludzi nie pozwalając im trochę się
pokrzepić?
Maurycy słysząc, że oddział rusza na spotkanie Prusaków aby pomścić poniesioną
klęskę,
wzruszył ramionami z niedowierzaniem. W ciągu niespełna kwadransa obóz został
zlikwidowany,
namioty zwinięte, kozły rozebrane; na gołej ziemi pozostały jedynie dogasające
ogniska kuchni
polowych.
Niebłahe to były powody, które skłoniły generała Douay do natychmiastowego
odwrotu.
Otrzymana przed trzema dniami depesza podprefekta Schlettstadtu znalazła
potwierdzenie;
ostatnia depesza donosiła, że znowu widziano ognie, że Markolsheim zagrożony;
inna zaś
zawiadamiała o przejściu Renu pod Huningue przez korpus nieprzyjacielskiej armii.
Sypały się
szczegóły: dostrzeżono jazdę i artylerię, oddziały maszerujące i ze wszystkich
stron zdążające do
punktów zbornych. Jeszcze godziną zwłoki, a linia odwrotu w kierunku Belfortu
zostanie odcięta.
Po klęskach pod Wissemburgiem i Froeschwiller generał, odosobniony na daleko
wysuniętej
pozycji straży przedniej, musiał jak najrychlej cofnąć się; zwłaszcza iż wieści
otrzymane tego
ranka były jeszcze gorsze od meldunków nocnych.
Pierwszy pognał wyciągniętym kłusem oddział sztabowy, nie żałując ostróg w
obawie, że
Prusacy mogą już zjawić się w Altkirch. W prze – widywaniu ciężkiego etapu
marszu generał
Bourgain-Desfeuilles był o tyle przezorny, że jechał przez Miluzę, gdzie spożył
solidne śniadanie,
pomstując na ten bezładny pośpiech. Mieszkańcy miasta ze smutkiem przyglądali
się
przejeżdżającym oficerom; wyległszy na ulice lamentowali głośno z powodu nagłego
odwrotu
oddziałów, których przybycia tak gorąco pragnęli: więc się ich porzuca, ogromne
bo