Emil Zola ROUGON-MACQUARTOWIE HISTORIA NATURALNA I SPOŁECZNA RODZINY ZA DRUGIEGO CESARSTWA KLĘSKA C ZĘŚĆ PIERWSZA I Rozłożono się obozem w odległości dwóch kilometrów od Miluzy w kierunku Renu, pośrodku żyznej równiny, U schyłku owego sierpniowego dnia, pod niebem mętnym, po którym snuły się ciężkie chmury, ciągnęły się sznurem namioty, połyskiwała broń ustawiona w kozły w regularnych odstępach wzdłuż linii frontu; strzegły ich uzbrojone straże, nieruchome, wpatrzone w daleki horyzont zasnuty sinawymi mgłami wznoszącymi się z szerokiej rzeki. Oddział przybył z Belfortu około godziny piątej. O ósmej dopiero żołnierze otrzymali prowiant. Lecz wozy z drzewem opałowym musiały gdzieś zabłądzić, tak iż nie można go było wydać oddziałom. Niepodobna więc było rozniecić ognia i uwarzyć zupy. Wypadło zadowolić się sucharami, przeplatając kęsy potężnymi łykami wódki, co do reszty podcięło ludziom znużone pochodem nogi. Mimo to, w głębi, za kozłami broni w pobliżu kantyny, dwaj żołnierze usiłowali rozpalić stos świeżo narąbanych szablami gałęzi, które uporczywie odmawiały posłuszeństwa. Gęsty dym czarnymi kłębami wsączał się powoli w bezbrzeżną melancholię wieczoru. Było tam zaledwie dwanaście tysięcy żołnierza – wszystko, co z siódmego korpusu armii miał do rozporządzenia generał Feliks Douay. Pierwsza dywizja, wezwana w przeddzień, wyruszyła do Froeschwiller; trzecia znajdowała się jeszcze w Lyonie; generał zdecydował się tedy opuścić Belfort i posunąć się naprzód z samą tylko drugą dywizją, z artylerią odwodową oraz z niepełną dywizją konnicy. W Lorrach zauważono ogniska, a podprefekt Schlettstadtu donosił depeszą, że Prusacy gotują się do przekroczenia Renu pod Markolsheim. Czając się nazbyt odosobniony na skraju prawego skrzydła innych korpusów, przy tym pozbawiony łączności z nimi, Douay tym spieszniej wymaszerował w kierunku granicy, że poprzedniego dnia dotarła do nich wieść o niespodziewanej porażce pod Wissemburgiem. Lada godzina mógł sam się natknąć na nieprzyjaciela albo zostać wezwany do wspomożenia pierwszego korpusu. Owego dnia, brzemiennego niepokojem i burzą, tej soboty 6 sierpnia, musiały się gdzieś w okolicy Froeschwiller toczyć walki: mówiło o tym ponure niebo, gwałtowne wstrząsy, nagłe podmuchy wiatru naładowane trwogą. Od dwóch dni żołnierze dywizji sądzili, że idą na bój, oczekiwali zetknięcia się z Prusakami – u kresu tego forsownego marszu z Belfortu do Miluzy. Dzień miał się ku schyłkowi; z oddalonego kąta obozu rozległ się capstrzyk – warkot bębnów, sygnały trąbek, słabe jeszcze, ginące w przestrzeni. Jan Macquart, który był zajęty umocowaniem namiotu wbijając głębiej kołki, wyprostował się. Na pierwszą wieść o wojnie opuścił Rognes – z sercem krwawiącym po niedawno przeżytej tragedii, w której stracił żonę, Franciszkę, oraz grunt wniesiony mu przez nią w posagu; zaciągnął się powtórnie do szeregów mając trzydzieści dziewięć lat. Przywrócono mu, naszywki kaprala i wcielono do sto szóstego pułku liniowego, którego kadry uzupełniano; niekiedy sam się dziwił, że oto ma na sobie mundur, który po bitwie pod Solferino tak skwapliwie zrzucił, zadowolony, że skończy z pobrzękiwaniem szablą i zabijaniem ludzi. Ale cóż robić, kiedy się nie ma już warsztatu pracy, gdy się straciło żonę i wszelkie dobra, a serce w piersi szarpie się z bólu i wściekłości? Najlepiej tłuc nieprzyjaciół, jeśli się nam naprzykrzają. I przypomniał sobie swoje desperackie postanowienie: ha, do licha! Skoro już nie może jej uprawiać, będzie bronił starej ziemi francuskiej! Powstawszy Jan rozejrzał się po obozie, w którym na odgłos capstrzyku zapanowało poruszenie. Jedni, poderwawszy się, biegli, inni, już drzemiący, przeciągali się z wyrazem gniewnego znużenia. On cierpliwie oczekiwał apelu, pełen pogody i rozsądnej równowagi, dzięki której był wybornym żołnierzem. Koledzy powiadali, że gdyby posiadał wykształcenie, mógłby zajść wysoko. Umiejąc zaledwie czytać i pisać nie marzył nawet o stopniu sierżanta. Gdy się kto urodził chłopem, chłopem pozostaje. Ale zaciekawił go widok ognia z zielonych jeszcze gałązek, dymią – cego wciąż szkaradnie, dokoła którego mozolili się dwaj ludzie z jego sekcji: Loubet i Lapoulle. – Dajcież temu spokój! Podusicie nas! – zawołał ku nim. Szczupły i ruchliwy, o wyglądzie figlarza, Loubet odrzekł ze śmiechem: – Zaraz się zajmie, panie kapralu, ręczę... Nuże, dmuchaj, ty tam! I popychał Lapoulle’a, olbrzyma, który, natężając wszystkie siły, z wzdętych jak banie policzków wyrzucał istny huragan; twarz miał nabiegłą krwią, oczy poczerwieniałe i załzawione. Dwaj inni żołnierze z tej samej sekcji, Chouteau i Pache – pierwszy wyciągnięty brzuchem do góry, w pozie nieroba-wygodnisia, drugi – siedzący w kucki i pochłonięty starannym zaszywaniem dziury w spodniach – wybuchnęli śmiechem, rozbawieni okropną miną tego bydlaka Lapoulle’a. – Odwróć się i podmuchaj drugą stroną, to pójdzie lepiej! – zawołał Chouteau. Jan nie przeszkadzał tym żartom. Może nie tak prędko nadarzy się nowa sposobność do śmiechu; on sam zresztą, przy swym poważnym wyglądzie, z twarzą pełną i regularną, nie był bynajmniej skłonny do melancholii i – przymykał oczy, kiedy jego podkomendni się weselili. Ale zajęła go inna grupa: jeszcze jeden żołnierz z jego sekcji, Maurycy Levasseur, od godziny bez mała rozmawiający z jakimś cywilem – rudym panem lat około trzydziestu sześciu, o twarzy dobrodusznej, rozjaśnionej parą niebieskich, wyłupiastych oczu, oczu krótkowidza, którym zawdzięczał zwolnienie z wojska. Przyłączył się do nich wachmistrz artylerii z miną zadzierzystą i zuchwałą, z ciemnymi wąsami i bródką; wszyscy trzej rozmawiali swobodnie jak u siebie w domu. Z życzliwości, aby oszczędzić mu połajanek ze strony przełożonych, Jan zwrócił się do nich: – Lepiej będzie, jeżeli pan już sobie pójdzie. Trąbią na apel i gdyby pana zobaczył porucznik... Maurycy nie dał mu dokończyć: – Zostań, Weiss, zostań! – rzekł. Po czym zwracając się do kaprala dorzucił sucho: – Ten pan jest moim szwagrem. Ma pozwolenie od pułkownika, którego zna osobiście. Do czego się wtrąca ten cham o rękach jeszcze cuchnących gnojem? On, Levasseur, wciągnięty zeszłej jesieni na listę adwokacką, wstąpił do wojska jako ochotnik i za protekcją pułkownika został wcielony do sto szóstego pułku, bez uprzedniego pobytu w kadrze; zgadzał się nosić tornister, ale od samego początku poczuł odrazę, jakiś głuchy bunt w stosunku do tego nieuka, tego prostaka, który miał prawo rozkazywać mu. – Dobrze – odparł Jan swym spokojnym tonem. – Niech was przyłapią, nic mnie to nie obchodzi. Po czym odwrócił się. Wiedział, że Maurycy nie kłamie, gdyż w tej właśnie chwili przechodził pułkownik, pan de Vineuil – wyniosła, arystokratyczna postać, żółte oblicze przecięte gęstym, białym wąsem. Pułkownik pozdrowił Weissa i żołnierza przyjaznym uśmiechem. Szedł spiesznie ku folwarkowi widniejącemu po prawej stronie pośród śliw, w odległości dwustu lub trzystu kroków; sztab zajął na noc ten budynek. Nie wiedziano, czy znajduje się tam dowódca siódmego korpusu, pogrążony w ciężkiej żałobie po śmierci brata poległego pod Wissemburgiem. Ale na pewno był tam komendant pułku sto szóstego, generał brygady Bourgain-Desfeuilles, jak zazwyczaj mocno krzykliwy, na kusych nogach toczący opasłe cielsko, z czerwoną twarzą hulaki nie przejmującego się swym skąpym ładunkiem rozumu. Dokoła dworku panował wzrastający ruch; co. chwila przybywały i odchodziły sztafety, gorączkowo oczekiwano meldunków zawsze zbyt powolnych, dotyczących tej wielkiej bitwy, której bliskość i fatalny przebieg wyczuwał każdy już od rana. Gdzie się toczy i jakie są dotychczasowe jej wyniki? W miarę jak noc zapadała, zdawało się, że na sad, na stogi rozsiane śród zabudowań pada trwoga, że je zalewa jezioro cieni. Mówiono, że schwytano właśnie pruskiego szpiega włóczącego się koło obozu i przyprowadzono na folwark, gdzie miał go przesłuchać generał. Może pułkownik de Vineuil otrzymał jaką wiadomość, i dlatego tak śpieszy? Tymczasem Maurycy podjął na nowo rozmowę ze swym szwagrem Weissem i kuzynem Honoriuszem Fouchard, wachmistrzem. Capstrzyk zbliżając się z daleka, coraz głośniejszy, przesunął się obok, mącąc trąbieniem i bębnieniem melancholijny spokój zmierzchu; lecz oni zdawali się nawet go nie słyszeć. Młodzieniec, wnuk bohatera Wielkiej Armii, urodził się w Ghene-Populeux. Ojciec, usunąwszy się z drogi chwały, pełnił mizerny urząd poborcy podatkowego. Matka, chłopka, umarła wydając na świat parę bliźniąt – jego i siostrę Henriettę. Ona to wychowała Maurycego. A znalazł się tu, w wojsku, jako ochotnik wskutek niemałych grzechów, następstw słabego i pobudliwego charakteru. Trwonił pieniądze na grę, na kobiety, na niedorzeczne szaleństwa w zachłannym Paryżu, dokąd przybył na studia prawnicze, utrzymywany przez rodzinę, która wypruwała z siebie żyły, aby go wykierować na pana. Ojciec umarł ze zmartwienia, siostra, doprowadzona do ruiny, na szczęście znalazła męża, owego poczciwego Weissa, Alzatczyka z Miluzy, długoletniego buchaltera rafinerii w Chene-Populeux, obecnie zaś zatrudnionego u pana Delaherche, jednego ze znaczniejszych fabrykantów sukna w Sedanie. I zdawało się Maurycemu, że się gruntownie poprawił; tak sądził w swej nadmiernej nerwowości skorej zarówno do nadziei, jak i do zniechęcenia. Ten człowiek szlachetny, pełen entuzjazmu, ale pozbawiony wytrwałości, ulegał wszelkim przelotnym impulsom. Był to niski blondyn o szerokim czole, drobnych rysach i ściągłej twarzy; oczy miał szare, wejrzenie łagodne, czasami trochę niesamowite. Weiss pośpieszył do Miluzy w przeddzień rozpoczęcia działań wojennych, zapragnąwszy nagle załatwić pewną sprawę rodzinną; otrzymał zaś potrzebne zezwolenie od pułkownika de Vineuil dzięki okoliczności, iż ten był wujem młodej pani Delaherche, przystojnej wdówki poślubionej przed rokiem fabrykantowi, a którą Maurycy i Henrietta znali od dziecka, mieszkając podówczas w bliskim z nią sąsiedztwie. Zresztą, oprócz pułkownika również i dowódca kompanii Maurycego, kapitan Beaudoin, okazał się znajomym Gilberty, młodej pani Delaherche, jak powiadano – znajomym nader bliskim, z czasów gdy przebywała w Mézi?res jako pani Maginot, żona inspektora leśnego. – Ucałuj serdecznie ode mnie Henriettę – powtarzał Weissowi młodzieniec, gorąco przywiązany do siostry. – Powiedz jej, że teraz będzie zadowolona, że chcę, aby nareszcie mogła się mną chlubić. Oczy zaszły mu łzami na wspomnienie swych szaleństw. Szwagier, również wzruszony, przerwał ten dialog zwracając się do artylerzysty Honoriusza Fouchard. – A jak tylko będę w Remilly, wstąpię do wujaszka Fouchard, aby mu powiedzieć, żem pana widział i że jest pan zdrów. Wujaszek Fouchard, chłop posiadający kawał gruntu i zajmujący się dostawami mięsa, był bratem matki Henrietty i Maurycego. Mieszkał w Remilly na wzgórzu, sześć kilometrów od Sedanu. – Dobra! – odrzekł spokojnie Honoriusz. – Staruszek o to nie dba... ale niech pan jednak wstąpi, jeśli ma pan ochotę. W tym momencie wzmogło się ożywienie koło dworku; ujrzano wychodzącego owego łazika oskarżonego o szpiegostwo. Szedł swobodny w towarzystwie jednego tylko oficera. Zapewne okazał swe dokumenty, zmyślił jaką bajeczkę, gdyż jedynie wyrzucono go z obozu. Z oddalenia, wśród wzrastającego mroku znaczył się niewyraźnie – ogromny, kwadratowy, z ryżawą głową. Lecz nagle Maurycy wykrzyknął: – Honoriuszu, spójrz no... Przysiągłbym, że to ten Prusak, wiesz, Goliat! Na dźwięk tego imienia artylerzysta drgnął. Wytrzeszczył swe błyszczące oczy. Goliat Steinberg – ów parobek, człowiek, który go poróżnił z ojcem, odbił mu Sylwinę... przypomniała mu się cała ta wstrętna historia, te wszystkie brudy i bolesne przeżycia, skutkiem których wciąż jeszcze cierpiał! Chciał pobiec za nim, udusić go. Ale tamten już był poza linią namiotów, oddalał się, ginął w ciemnościach. – Ależ skąd? Goliat? – mruknął. – To niemożliwe! On jest tam, razem z innymi... Ha! Jeśli go kiedy spotkam... I groźnym ruchem wskazał objęty mrokiem horyzont, cały ten sinawy wschód, który uważał za Prusy. Zapanowało milczenie; usłyszano znowu capstrzyk, ale bardzo odległy, ginący na drugim krańcu obozu: łagodne dźwięki zamierające wśród niewyraźnych już konturów. – Do licha! – zawołał Honoriusz. – Mogę dostać się do paki, jeżeli się nie stawię na apel... Dobranoc, żegnam wszystkich! I uściskawszy oburącz po raz ostatni dłonie Weissa pomknął żywo ku wzgórzu, gdzie stała artyleria odwodowa; oddalił się nie wspomniawszy ani słówkiem o ojcu, nie przekazawszy nic dla Sylwiny, której imię paliło mu wargi. – Upłynęło jeszcze kilka minut, po czym z lewa, od strony drugiej brygady, zabrzmiał głos trąbki zwołującej do apelu. Bliżej odpowiedziała druga. Potem trzecia odezwała się gdzieś daleko. Jakiś czas grały razem, aż Gaude, trębacz kompanii, zdecydował się zagrzmieć całą chmarą dźwięcznych tonów. Był to wysoki, smukły chłopak o chorowitym wyglądzie, bez włoska zarostu, stale milczący, który jednak wyrzucał swe sygnały z huraganową siłą. Wtedy, sierżant Sapin, drobny człeczyna, oschły, o dużych oczach bez wyrazu, rozpoczął apel. Głosem piskliwym wywoływał nazwiska, a skupieni dokoła żołnierze odpowiadali całą gamą tonów, od wiolonczeli do fletu. Lecz nagle nastąpiła przerwa. – Lapoulle! – powtórzył bardzo głośno sierżant. Nadal nikt się nie odzywał. I dopiero Jan musiał popędzić w stronę kupy zielonych gałęzi, które fizylier Lapoulle, podniecany przez kolegów, usiłował koniecznie rozpalić. W tej chwili leżał na brzuchu, z czerwoną okopconą twarzą, i rozdmuchiwał tuż nad ziemią dym sączący się z czerniejącego drzewa. – Hej tam, do stu piorunów, rzućcie to nareszcie! -. krzyknął Jan. – Odpowiedz na apel! Ogłupiały Lapoulle podniósł się i zrozumiawszy, o co chodzi, wrzasnął: „Obecny!” tak dzikim głosem, że Loubet aż przysiadł od śmiechu. Pache, który właśnie skończył szycie, odpowiedział ledwo słyszalnie jakimś modlitewnym mamrotem. Chouteau odezwał się niedbale, nie racząc nawet wstać, po czym jeszcze swobodniej rozciągnął się na ziemi. Tymczasem oficer dyżurny, porucznik Rochas, stał bez ruchu i czekał o kilka kroków opodal. Kiedy po skończonym apelu sierżant Sapin zameldował mu, że nie brak nikogo, warknął coś pod nosem i wskazując podbródkiem Weissa, wciąż jeszcze rozmawiającego z Maurycym, dodał: – Jest nawet o jednego za dużo. Co też tu robi ten osobnik? – Ma pozwolenie od pułkownika, panie poruczniku – uznał za wskazane wyjaśnić Jan, który dosłyszał pytanie. Rochas ze złością wzruszył ramionami i nie rzekłszy słowa począł znów kroczyć wzdłuż linii namiotów czekając zagaszenia ognisk. Jan tymczasem, znużony całodziennym marszem, przysiadł o kilka kroków w pobliżu Maurycego, którego słowa docierały do jego uszu zrazu niby brzęczenie; nie słuchał ich pochłonięty własnymi myślami, niewyraźnymi, zaledwie kształtującymi się w głębi tępawego i powoli pracującego mózgu. Maurycy był zwolennikiem wojny, uważał ją za rzecz nieuniknioną, potrzebną do samego istnienia narodów. Pogląd ten nasuwał mu się, odkąd się zapoznał z prądami ewolucjonizmu, z całą tą teorią, którą entuzjazmowała się ówczesna wykształcona młodzież. Czyliż życie nie jest nieustanną wojną? Czyż podstawową zasadą natury nie jest ustawiczna walka, zwycięstwo godniejszego, siła utrzymywana i odnawiana przez działanie, wiecznie młode życie odradzające się na mogile? I przypominał sobie ów wielki poryw, jaki nim owładnął, gdy dla odkupienia swych win postanowił zostać żołnierzem i bić się nad granicą. Być może, obecna Francja, z okresu plebiscytu, choć oddana całkowicie cesarzowi, nie chciała wojny. On sam jeszcze przed tygodniem uważał ją za zło i niedorzeczność. Dyskutowano nad ową kandydaturą niemieckiego księcia do tronu hiszpańskiego; w zamęcie, jaki stopniowo zapanował, nikt – zdało się – nie miał słuszności; tak iż w końcu nie wiadomo już było, skąd wyszło pierwsze wyzwanie; i, rzekłbyś, trwało już tylko samo fatum, nieuchronne prawo, co w godzinie przeznaczenia rzuca jeden naród przeciw drugiemu. Ale wielki dreszcz wstrząsnął Paryżem: Maurycy wspominał ów płomienny wieczór, bulwary z przewalającym się tłumem, gromady ludzi z pochodniami wołających: „Do Berlina! Do Berlina!” Przed ratuszem (zdawało mu się, że ją jeszcze słyszy) piękna kobieta, wyniosła, o monarszym profilu, stanąwszy na koźle dorożki i owinąwszy się sztandarem, śpiewała Marsyliankę. Czyżby więc to było fałszem, czy serce Paryża nie zabiło? A potem, jak zawsze u niego, po nerwowym uniesieniu nastąpiły godziny okropnych zwątpień i niesmaku: wspomnienia przybycia do koszar, oficera, który go przyjmował, sierżanta, który mu wydał umundurowanie; plugawa i cuchnąca izba, ordynarna poufałość nowych towarzyszy, mechaniczne ćwiczenia ścinające z nóg i przytępiające mózg. W ciągu jednak niespełna tygodnia przywykł pozbywając się odrazy. A gdy pułk wyruszył w kierunku Belfortu, powrócił mu dawny zapał. Od samego początku Maurycy miał zupełną pewność zwycięstwa. Dla niego plan cesarza był jasny: rzucić czterysta tysięcy ludzi nad Ren, przebyć rzekę, zanim Prusacy przygotują się, szybkim manewrem odciąć Niemcy północne od południowych, po czym, w wyniku jakiegoś wspaniałego zwycięstwa, zmusić natychmiast Austrię i Włochy, by stanęły po stronie Francji. Toż rozeszła się nawet pogłoska, że ów siódmy korpus, do którego należał jego pułk, miał być załadowany na okręty w Breście i przewieziony do Danii, aby tara dokonać operacji dywersyjnej, która by zmusiła Prusy do unieruchomienia jednej ze swych armii. Prusy miały być zaskoczone, rażone ze wszystkich stron, zgniecione w kilka tygodni. Ot, zwykła przechadzka wojskowa ze Strasburga do Berlina. Ale odkąd stanęli w Belforcie, poczęły go dręczyć wątpliwości. Siódmy korpus, mający patrolować wyłom Szwarcwaldu, przybył na miejsce w opłakanym stanie; był mocno zdekompletowany, panował w nim nieopisany nieład, wszystkiego było brak. Oczekiwano nadejścia z Włoch trzeciej dywizji; druga brygada kawalerii musiała pozostać w Lyonie, gdyż obawiano się zamieszek wśród ludności; a trzy baterie zaginęły w drodze nie wiadomo gdzie. Do tego – niebywałe ogołocenie: składy w Belforcie, które miały wszystkiego dostarczyć, okazały się próżne: ani namiotów, ani kotłów, ani flanelowych owijaczy, ani aptek polowych, ani kuźni, ani pęt na konie. Ani jednego sanitariusza, ani jednego pracownika administracji. W ostatniej chwili zauważono brak trzydziestu tysięcy części zamiennych do karabinów i trzeba było wysłać do Paryża oficera, któremu z największym trudem udało się zdobyć zaledwie pięć tysięcy. Ponadto Maurycego dręczyła bezczynność. Dlaczego nie maszerowano naprzód już od dwóch tygodni? Czuł dobrze, iż każdy dzień zwłoki jest błędem nie do naprawienia, zmniejsza widoki zwycięstwa. I wymarzonym planom przeciwstawiała się rzeczywistość, o czym miał. się z czasem dowiedzieć, a czego posiadał wówczas niejasną i niepokojącą świadomość. Siedem korpusów armii, rozstawionych, rozproszonych wzdłuż granicy od Metzu do Bitche i od Bitche do Belfortu; stan liczebny wszędzie niepełny: zamiast czterystu trzydziestu tysięcy żołnierza było najwyżej dwieście trzydzieści tysięcy; generałowie, zazdroszczący sobie wzajemnie, mający na uwadze jedynie zdobycie buławy marszałkowskiej, pozostawiający innych bez pomocy; kary- godny brak przezorności, mobilizacja i koncentracja sił przeprowadzone za jednym zamachem gwoli zyskaniu na czasie, co wywołało niemożliwy do opanowania chaos; wreszcie stopniowy bezwład poczynający się od góry, od cesarza – chorego, niezdolnego do powzięcia szybkiej decyzji; bezwład, który ogarniał całą armię, dezorganizował, niszczył i rzucał ją – bezbronną – na łup najcięższym klęskom. A jednak ponad głuchą gorączką oczekiwania, w instynktownym dreszczu przeczucia tego, co nastąpi, trwała pewność zwycięstwa. Nagle, 3 sierpnia, wystrzeliła wieść o wygranej poprzedniego dnia bitwie pod Saarbrücken. O rozmiarach tego zwycięstwa nie wiedziano jeszcze. Ale gazety wrzały zapałem: było to wtargnięcie na terytorium Niemiec, pierwszy krok chwalebnego pochodu; wtedy rozpoczęła żywot legenda o następcy tronu zbierającym kule na pobojowisku. A potem, w dwa dni później, gdy się ze zdumieniem dowiedziano o porażce pod Wissemburgiem, ze wszystkich piersi wyrwał się krzyk wściekłości. Pięć tysięcy ludzi wciągniętych w zasadzkę i przez dziesięć godzin opierających się trzydziestu pięciu tysiącom Prusaków – ta podła rzeź wręcz wołała o pomstę! Niewątpliwie zawinili tu dowódcy, że się niedostatecznie zabezpieczyli i nic nie przewidzieli. Ale wszystko to się naprawi; Mac-Mahon wezwał pierwszą dywizję siódmego korpusu; pierwszy korpus będzie osłaniany przez piąty; w tej chwili Prusacy pod naporem bagnetów naszych piechurów z pewnością wycofują się z powrotem za Ren. I myśl o owym zażartym boju, wzrastająca gorączka oczekiwania wieści, całe to niespokojne napięcie roztaczało się coraz szerzej pod bledniejącym niebem. Maurycy powtarzał Weissowi: – Ha! Dzisiaj z pewnością dano im tęgie lanie! Weiss nie odpowiedział i pokiwał głową frasobliwie. On także patrzał w stronę Renu, ku temu wschodowi, gdzie noc już zapadła zupełna – czarna ściana groźnie tajemnicza. Odkąd zamilkły ostatnie sygnały apelu, drzemiący obóz zalegała głęboka cisza przerywana jedynie krokami i głosami kilku zapóźnionych żołnierzy. W izbie folwarcznej, jak mrugająca gwiazda, zapłonęło światełko, przy którym czuwający oficerowie sztabu odczytywali otrzymywane co godzina meldunki niejasnej wciąż jeszcze treści. A z porzuconego nareszcie ogniska dobywał się nadal gęsty, smętny dym i unoszony lekkim wietrzykiem zasnuwał swą czernią pierwsze występujące na niebie gwiazdy. – Lanie – powtórzył wreszcie Weiss. – Daj to, Boże! Siedzący wciąż opodal Jan nadstawiał ucha, a porucznik Rochas usłyszawszy to zaprawione wątpliwością życzenie przystanął i jął słuchać. – Jak to? – obruszył się Maurycy. – Nie masz pełnego zaufania, dopuszczasz możliwość porażki?! Szwagier uczynił gest rozpaczliwy; ręce mu drżały, na dobrodusznej twarzy, nagle pobladłej, malowało się silne wzruszenie. – Porażki? Niechże Bóg broni! Wiesz, ja pochodzę z tych stron, moi dziadkowie zostali w roku 1814 zamordowani przez Kozaków; i gdy pomyślę o najeździe, pięści mi się zaciskają i gotów bym, tak jak jestem, w surducie, ruszyć do ataku jak prosty żołnierz! Porażka? Och, nie, nie! Nie chcę wierzyć w jej możliwość! – Uspokoił się, ale jego opuszczone ramiona świadczyły o przygnębieniu. – Tylko, cóż? Jestem niespokojny... Znam dobrze tę moją Alzację dopiero co, jadąc za interesami, przebyłem ją całą... Widzieliśmy różne rzeczy, co się rzucają w oczy, a których generałowie nie chcą dostrzegać. Ha! Wojna z Prusami! Pragnęliśmy jej, od dawna wyczekiwaliśmy spokojnie chwili załatwienia starego sporu. Lecz to wcale nie przeszkadzało nam żyć w dobrych stosunkach sąsiedzkich z Badenią, i z Bawarią, gdzie wszyscy mamy po tamtej stronie Renu krewnych albo przyjaciół. Sądziliśmy, że – jak i my – marzą o przytarciu rogów nieznośnej pruskiej bucie... No i nas, tak spokojnych, tak zdecydowanych, od dwóch tygodni ogarnia niepokój i zniecierpliwienie, gdy widzimy, że wszystko idzie coraz gorzej. Od chwili wypowiedzenia wojny pozwolono nieprzyjacielskim kawalerzystom siać grozę po wsiach, badać teren, przecinać druty telegraficzne. Badenia i Bawaria chwytają za broń, ogromne ruchy wojsk odbywają się w Palatynacie; wieści zewsząd zebrane – z targowisk, z jarmarków – wskazują nam, że granica jest zagrożona; a kiedy mieszkańcy i wójtowie gmin, wreszcie przerażeni tym wszystkim, z alarmem przybiegają do przejeżdżających oficerów, ci wzruszają ramionami: to są halucynacje, przywidzenia tchórzów, nieprzyjaciel daleko... Ba! Właśnie wtedy, kiedy nie wolno stracić jednej godziny, oni marnują dni za dniami! Na cóż jeszcze czekać? Aż całe Niemcy spadną nam na kark! Mówił głosem ściszonym, złamanym, jakby powtarzając sobie samemu te prawdy – wyniki długich rozmyślań. – Ach, Niemcy, znam je także; i straszne jest właśnie, że wy wszyscy macie o nich takie pojęcie jak o Chinach... Pamiętasz, Maurycy, mego krewniaka Gunthera, co to zeszłej wiosny przybył do Sedanu, aby się ze mną zobaczyć. Jesteśmy skuzynowani przez kobiety: jego matka, siostra mojej, wyszła za mąż w Berlinie; a on już jest całkiem tamtejszy, nienawidzi Francji. Dziś służy w randze kapitana w pruskiej gwardii... Przypominam sobie, jak owego wieczora, kiedy go odprowadzałem na dworzec, oświadczył mi swym szorstkim tonem: „Jeżeli Francja wypowie nam wojnę, zostanie pobita.” W tym momencie porucznik Rochas, który dotychczas zachowywał spokój, postąpił ku nim z groźną miną. Był to wysoki, chudy człek lat około pięćdziesięciu, o podłużnej, ciemnej, pobrużdżonej twarzy. Ogromny garbaty nos zwisał ku szerokim poczciwym ustom, nad którymi jeżyły się szorstkie, szpakowate wąsy. – Cóż pan tam plecie, do diabła? – zagrzmiał z irytacją. – Siejesz popłoch wśród moich ludzi! Jan, choć nie mieszał się do sprzeczki, w duchu przyznawał mu słuszność. I on, chociaż zaczynało go już dziwie to zwlekanie i nieporządekj nigdy nie wątpił, że Prusacy dostaną tęgo po skórze. To było pewne, skoro przecie po to tylko tu przyszli. – Ależ, poruczniku – odparł zaskoczony Weiss – ja nikogo nie myślę zniechęcać... przeciwnie, chciałbym, aby wszyscy wiedzieli to, co ja wiem, gdyż tylko wtedy można przewidywać i zapobiegać... A przy tym, widzi pan, te Niemcy... I mówił dalej, rozsądnie wyjaśniając motywy swych obaw: Prusy spotężniałe od czasu Sadowy; ruch narodowy wysuwający je na czoło państw niemieckich; całe to rozległe cesarstwo w stadium powstawania, odmłodzone, zasobne w zapał i wielki rozpęd zbiorowej pasji podbojów; system przymusowej służby wojskowej trzymający w pogotowiu naród uzbrojony, wyćwiczony, karny, zaopatrzony bogato w sprzęt, zahartowany w wielkiej wojnie, sycący się swym piorunującym triumfem nad Austrią; inteligencja, siła moralna tej armii dowodzonej przez samych prawie młodych oficerów posłusznych generalissimusowi, który, zdawało się, miał zreformować sztukę wojenną i obdarzony był idealną przezornością oraz przenikliwością i był zdumiewająco szybki w orientacji. Przeciwstawiając ją tak opisanym Niemcom, Weiss scharakteryzował Francję jako cesarstwo postarzałe, wprawdzie jeszcze triumfujące w głosowaniu powszechnym, ale spróchniałe u podstaw; przez zdeptanie wolności osłabiło ideę ojczyzny, zbyt późno i ku własnej zgubie powróciło na drogę liberalizmu, gotowe runąć, skoro tylko przestanie zaspokajać żądzę użycia swych obywateli; armia – niewątpliwie – pełna wspaniałej rasowej brawury, uwieńczona wawrzynami kampanii krymskiej i włoskiej, ale zepsuta przez stosowanie płatnych zastępstw, obrosła rutyną szkoły afrykańskiej, zbyt pewna zwycięstwa, aby zdobyć się na wielki wysiłek przyswojenia sobie nowoczesnych metod; wreszcie – generałowie przeważnie mierni, trawieni żądzą współzawodnictwa, niektórzy zdumiewająco ograniczeni, a na ich czele – cesarz, chory i niezdecydowany, oszukiwany i sam siebie oszukujący w przededniu straszliwej awantury, w którą wszyscy rzucali się na oślep, bez poważniejszej zaprawy, w przerażeniu i bezładzie, niby stado prowadzonego na rzeź bydła. Rochas słuchał z rozwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczyma, marszcząc swój groźny nos. Po czym z nagła parsknął głośno śmiechem, krzywiąc się szkaradnie. – Go pan tam plecie? Cóż mają znaczyć te głupstwa? Ależ to nie ma żadnego sensu, to jest zbyt niedorzeczne, nie warto sobie nad tym łamać głowy... Opowiadajcie to rekrutom, ale nie mnie, mnie, który mam dwadzieścia siedem lat służby! I pięścią bił się w pierś. Syn mularza przybyłego z Limousin, Rochas urodził się w Paryżu; gardząc zawodem ojca zaciągnął się do wojska mając osiemnaście lat. Wyruszył na front jako szeregowiec, w Afryce zdobył naszywki kaprala, pod Sewastopolem otrzymał stopień sierżanta, po bitwie pod Solferino został mianowany porucznikiem, poświęciwszy piętnaście lat surowej i pełnej bohaterskiej brawury egzystencji dla osiągnięcia tej szarży, bez możliwości dalszego awansu z powodu braku wykształcenia. – Ale, mój panie, co niby wszystko wiesz; jednego nie wiesz... Otóż w Mazagranie – miałem wtedy zaledwie dziewiętnaście lat, a było nas wszystkiego dwudziestu trzech ludzi, ani jednego więcej – przez trzy dni opierałem się dwunastu tysiącom Arabów... O tak!-Całymi latami tam w Afryce, w Mascarze, w Biskrze, w Dellys, później w Wielkiej Kabylii, wreszcie w Laghouat, gdyby pan był wtedy z nami, widziałbyś tych podłych czarnuchów zmykających jak zające, ledwieśmy się pokazali... A pod Sewastopolem, do kroćset! Ha! Proszę pana, nie można powiedzieć, żeby to była zabawka. Burze, co człowiekowi kłaki ze łba wyrywały, zimno sobacze, ustawiczne alarmy, wreszcie te dzikusy, które w końcu wszystko wysadziły w powietrze! Co nie przeszkodziło, żeśmy ich samych z kolei upiekli we własnym sosie. A pod Solferino? Ha, pana tam nie było, czemuż więc pan o tym gada? Tak, pod Solferino, gdzie było tak gorąco, chociaż tego dnia spadła ulewa, jakiej może nigdy pan w życiu nie zobaczy! Pod Solferino, gdzie sprawiliśmy takie lanie Austriakom; trzeba ich było widzieć, jak umykali przed naszymi bagnetami, koziołkując, jak gdyby mieli ogień w portkach. Promieniał zadowoleniem, wszystka wesołość starego żołnierza francuskiego dźwięczała w jego triumfalnym śmiechu. Odzywała się dawna legenda: wojak francuski przebiegający świat ze swą dziewczyną u jednego boku, a flaszką zacnego wina u drugiego, podbój ziemi dokonywany z ucieszną piosenką na ustach. Kapral z czterema żołnierzami... a tam całe armie gryzły piasek. Nagle wykrzyknął: – Pobita? Francja pobita? Te pruskie świnie miałyby nas pobić? Nas?! Podszedł do Weissa i schwycił go za klapę surduta. Cała jego wysoka, chuda postać błędnego rycerza wyrażała zupełną pogardę dla wroga, wszystko jedno jakiego, niezależnie od czasu i miejsca. – Niech no pan posłucha... Jeżeli Prusacy ośmielą się tu przyjść, odprowadzimy ich do domu kopniakami w tyłek..-. Słyszy pan: kopniakami w tyłek, aż do samego Berlina! I uczynił gest wspaniały z iście dziecięcą niefrasobliwością, ze szczerym przekonaniem niewiniątka, co nic nie wie, i niczego się nie lęka. – Tak to, mój panie, tak, nie inaczej! Weiss, oszołomiony, nieomal przekonany, pośpieszył oświadczyć, że sam tego tylko pragnie. Maurycy zaś, dotychczas milczący z obawy wtrącenia się do rozmowy w obecności zwierzchnika, w końcu wraz z nim wybuchnął śmiechem: ten morowiec, którego zresztą uważał za głupca, wlewał mu otuchę do serca. Podobnie i Jan skinieniem głowy potwierdzał każde słowo porucznika. On także był pod Solferino, gdzie napadało tyle deszczu. To rozumiem! Gdyby wszyscy dowódcy tak przemawiali, nikt by się nie przejmował brakiem kotłów i flanelowych owijaczy! Noc już od dawna zapadła, a Rochas wciąż wymachiwał w ciemności swymi długimi ramionami. Przesylabizował jedną tylko książkę z opisem zwycięstw Napoleona, nabytą niegdyś od wędrownego przekupnia. I nie mógł się uspokoić, dopóki w gwałtownym okrzyku nie wystrzelił całego zasobu swej wiedzy: – Austrię spraliśmy pod Castiglione, pod Marengo, pod Austerlitz, pod Wagram! Prusy spraliśmy pod Eylau, pod Jeną, pod Lützen! Rosję spraliśmy pod Friedlandem, pod Smoleńskiem, nad rzeką Moskwą! Hiszpanię, Anglię spraliśmy wszędzie! Wszystkie kraje na ziemi praliśmy od góry do dołu, wzdłuż i wszerz!... I dziś nas miano by sprać? Dlaczego? Jak? Czyżby się świat odmienił? Wyprostował się i wzniósł ramię jak drzewce sztandaru. – Proszę! Dzisiaj tam była bitwa, oczekuje się wiadomości. Otóż wiadomości te ja wam mogę podać. Wyłojono skórę Prusakom, ale to tak, że ledwo dyszą, rozbiliśmy ich na miazgę! W tym momencie pod mrocznym niebem rozległ się krzyk pełen bólu. Byłaż to skarga nocnego ptaka? Czy też głos tajemnicy, przybyły z daleka, nabrzmiały łzami? Wszystek obóz pogrążony w pomroce zadrżał, a trwoga, z jaką oczekiwano tak wolno nadchodzących meldunków, wzrosła jeszcze i zaostrzyła się. W oddali, na folwarku, płomień świecy, przy której pełni niepokoju czuwali sztabowcy, wydłużył się i widniał wyprostowany i nieruchomy jak płomień gromnicy. Była już jednak dziesiąta; Gaude wynurzył się z czarnego rowu, gdzie był zniknął, i pierwszy otrąbił gaszenie ogni. Odpowiedziały inne trąbki, po czym milkły powoli zamierającą fanfarą, jak gdyby już ogarniętą snem. Weiss począł zbierać się do odejścia; pożegnał czule Maurycego dodając mu otuchy: uściska od niego Henriettę, wstąpi do wuja Fouchard. A gdy już wreszcie odchodził, powstał szum, jakieś gorączkowe podniecenie. Była to wiadomość o wielkim zwycięstwie odniesionym właśnie przez marszałka Mac-Mahon; pruski następca tronu wzięty do niewoli z dwudziestoma pięcioma tysiącami ludzi, armia nieprzyjacielska odparta, rozbita, pozostawiła nam swe działa i tabory. – Ba! – zagrzmiał Rochas. I idąc za śpieszącym do Miluzy Weissem, rozpromieniony krzyknął: – Kopniakami w tyłek, łaskawy panie, kopniakami w tyłek! Aż do Berlina! W kwadrans później następny meldunek donosił, że armia została zmuszona do opuszczenia Woerth i cofa się. Och, co za noc! Zmorzony snem Rochas otulił się płaszczem i wyciągnął wprost na ziemi, jak mu się to nieraz zdarzało; Maurycy i Jan wśliznęli się do namiotu, gdzie z głowami na tornistrach leżeli już stłoczeni Loubet, Chouteau, Pache i Lapoulle. Można było się tam pomieścić w sześciu, lecz trzeba było podkurczyć nogi. Loubet przede wszystkim podniecił ich wiadomością, przyrzekając Lapoulle’owi, że nazajutrz rano będą wydawane kurczaki; ale rychło zachrapali wszyscy: byli zanadto znużeni, nie dbali już o nic. Przez chwilę Jan trwał nieruchomo, przyciśnięty do Maurycego; mimo ogromnego zmęczenia nie mógł zasnąć; wszystko, co ów pan mówił, wirowało mu w głowie; widział Niemcy pod bronią, olbrzymie, niszczące. I czuł doskonale, że jego towarzysz również nie śpi i rozmyśla o tym samym. Nagle tamten szarpnął się jakby z niecierpliwością i Jan zrozumiał, że mu przeszkadza. Instynktowna, wzajemna niechęć chłopa i inteligenta, różnica sfery i wykształcenia stwarzały jak gdyby fizyczną odrazę. Pierwszy czuł z tego powodu zawstydzenie i smutek, starał się zajmować jak najmniej miejsca usuwając się z kręgu tej wzgardliwej wrogości, jaką wyczuwał w tamtym. Jakkolwiek noc była chłodna, w namiocie śród natłoku ciał było tak duszno, że Maurycy, rozgorączkowany, gwałtownie wybiegł i rozciągnął się o kilka kroków opodal. Jan, strapiony, pogrążył się w ciężki półsen, w którym żal, że jest nielubiony, splatał się z obawą straszliwego nieszczęścia, które pędzi ku niemu; zdało mu się, że słyszy jego tętent z głębi nieznanego losu. Upłynęło kilka godzin, wszystek obóz, czarny, nieruchomy, jak gdyby niknął pod nawisem ponurej nocy, w której ważyło się coś przerażającego, a jeszcze bezimiennego. Z morza ciemności dochodziły jakieś wstrząsy, nagłe rzężenie wydobywało się z głębi niewidzialnego namiotu. Potem rozlegały się hałasy, których nie sposób było rozeznać: parskanie konia, stuk szabli, pośpieszne kroki zapóźnionego łazika; wszystkie te tak zwykłe odgłosy miały jakiś groźny wydźwięk. Lecz oto nagle w pobliżu kantyny zajaśniało silne światło oblewając blaskiem czoło pozycji: widać było szeregi karabinów ustawionych w kozły, połyskujące lufy pocętkowane czerwonymi lśnieniami podobnymi do świeżej krwi; a w tym nagłym pożarze ukazały się ciemne i sztywne sylwety wartowników. Czyżby to nieprzyjaciel, zapowiadany już od dwóch dni przez dowódców, a na którego spotkanie oddziały francuskie wymaszerowały z Belfortu do Miluzy? Nagle, wystrzeliwszy pióropuszem iskier, płomień zagasł. Był to ów stos wilgotnego drzewa tak uporczywie rozniecany przez Lapoulle’a: żarząc się w ciągu długich godzin wreszcie buchnął płomieniem jak wiązka słomy. Spłoszony tym blaskiem Jan z kolei wyszedł pośpiesznie z namiotu i omal nie potknął się o Maurycego, który wsparty na łokciu patrzał przed siebie. Ciemności dokoła zapadły już na nowo; obydwaj żołnierze pozostali rozciągnięci na ziemi w odległości kilku kroków od siebie. Na tle gęstego mroku mieli teraz przed sobą jedynie okno folwarcznego dworku oświetlone samotną świecą płonącą jak gdyby przy umarłym. Któraż to mogła być godzina? Druga, może trzecia. Sztabowcy wciąż czuwali. Słychać było krzykliwy głos generała Bourgain-Desfeuilles rozdrażnionego bezsenną nocą, podczas której podtrzymywał się tylko grogiem i cygarami. Nadeszły nowe meldunki; sprawy musiały się psuć, widać było niewyraźnie cienie cwałujących sztafet. Rozległy się jakieś tupoty, przekleństwa, jakby krzyk przedśmiertny – po czym nagle zapadła przerażająca cisza. Cóż to? Czyżby to był koniec? Nad obozem, pogrążonym w śnie i trwodze, przeleciał mroźny wiew. Wtedy to Jan i Maurycy w przemykającej pośpiesznie wysokiej szczupłej postaci rozpoznali pułkownika de Vineuil. Szedł pewno z majorem Bouroche, grubasem o lwiej głowie. Wymieniali słowa bezładne, wyrzucali strzępy zdań, jakie słyszy się w przykrych snach. – Nadeszła z Bazylei... Nasza pierwsza dywizja rozbita... Dwanaście godzin boju, cała armia w odwrocie... Cień pułkownika zatrzymał się i przywołał inny cień, który podbiegł żwawo, w nienagannej postawie. – To wy, Beaudoin? – Tak jest, panie pułkowniku. – Och, przyjacielu! Mac-Mahon pobity został pod Froeschwiller, Frossard.– pod Spickeren, de Failly unieruchomiony, bezużyteczny teraz między nimi... Pod Froeschwiller jeden korpus stawiał czoło całej armii, dokazywali cudów... I wszystko na nic; ucieczka, pani – ka, droga do Francji otwarta! Łzy go dławiły, dalsze sława przepadły, trzy cienie zniknęły wsiąkając w mrok. Drżąc na całym ciele Maurycy powstał. – Mój Boże! – wyjąkał. I nie mógł słowa więcej powiedzieć, podczas gdy Jan ze ściśniętym sercem szeptał: – Och, przeklęty los! Tamten pan, pański krewniak, miał jednak rację, kiedy mówił, że oni są mocniejsi od nas. Rozwścieczony Maurycy omal go nie zadusił. Prusacy mocniejsi od Francuzów! Od tej zniewagi krwawiła jego duma. A chłop tymczasem ciągnął ze spokojnym uporem: – To, uważa pan, nic nie szkodzi. Że się dostało klapsa, to jeszcze nie powód, by rezygnować... Trzeba będzie zabrać, się do młocki... W tym momencie wyrosła przed nimi długa sylweta. Był to Rochas, jeszcze okutany swym płaszczem; musiały go zbudzić z twardego snu dookolne szmery, być może ów powiew klęski. Począł się wypytywać, chciał wiedzieć. Kiedy – z wielkim trudem – zrozumiał, w jego dziecięcych oczach odmalowało się zdumienie. Co najmniej z dziesięć razy powtórzył: – Pobici? Jak to, pobici? Dlaczego pobici? Teraz na wschodzie szarzał dzień, dzień mętny, niewymownie smutny, zazierając do namiotów. W jednym z nich można było rozróżnić cztery ziemiste twarze; byli to Loubet, Lapoulle, Chouteau i Pache, którzy chrapali zawzięcie, z otwartymi ustami. Żałobna zorza wstawała pośród mgieł o barwie sadzy unoszących się, hen, sponad dalekiej rzeki. II Około godziny ósmej słońce rozproszyło ciężkie chmury i nad Miluzą, pośród rozległej żyznej równiny, rozbłysła ognista i czysta sierpniowa niedziela. W obozie, teraz rozbudzonym i tętniącym życiem, słychać było rozkołysane dzwony całej parafii, głoszące się w przeźroczystym powietrzu. Piękna niedziela, będąca jutrem straszliwej klęski, tętniła wesołością, jaśniała odświętnym lazurem nieba. Gaude raptownie dał sygnał do śniadania; zdziwiło to Loubeta. Cóż to? Co się dzieje? Byłżeby to ów kurczak obiecany przez Gaude’a wczoraj kolegom? Urodzony w okolicy Hal przy ulicy de la Cossonnerie, nieprawy syn przekupki, Loubet zaciągnął się do wojska „dla tych paru groszy”, jak sam powiadał, spróbowawszy przedtem wszelkich zajęć; był typem wyjadacza wiecznie wietrzącego jakieś smakołyki. Poszedł wywiedzieć się, podczas gdy Chouteau, „artysta”, malarz pokojowy z Montmartre, dorodnej postaci rewolucjonista, zły, że go ponownie powołano do szeregów, bezlitośnie pokpiwał sobie z Pache’a, którego zastał klęczącego za namiotem i odmawiającego pacierze. A to nabożniś! Czemu nie poprosi swego Pana Boga o sto tysięcy renty?! Ale Pache, pochodzący z zapadłej wioski w Pikardii, chłopina wątły, o spiczastej głowie, znosił drwiny z niemym bólem męczenników. Był on kozłem ofiarnym całej sekcji wraz z kolosem Lapoulle, matołem wyrosłym na bagnach Sologne; był tak prostoduszny, że w dniu swego przybycia do pułku poprosił o widzenie się z królem. I chociaż fatalna wieść o klęsce pod Froeschwiller kursowała od samego rana, ci czterej śmiali się i spełniali swe codzienne czynności z obojętnością maszyn. Ale nagle rozległ się szmer pełnego drwiny zdumienia na widok Jana, kaprala, który w towarzystwie Maurycego wracał z intendentury niosąc drwa na opal. Nareszcie będzie można ugotować zupę, czego daremnie wyczekiwano wczoraj. Bagatelka: dwanaście godzin opóźnienia! – Niech żyje intendentura! – zawołał Chouteau. – Tak czy siak, dość, że nareszcie jest! – wtrącił Loubet. – No, zobaczycie, jaki fajny spitraszę wam rosół! Zazwyczaj dobrowolnie zajmował się kuchnią, ku powszechnemu zresztą zadowoleniu, gdyż doskonale gotował. Ale wtedy obarczał Lapoulle’a dodatkowymi zleceniami. – Idź po szampana, wystaraj się o trufle... Tego zaś dnia wpadł na dziwaczny pomysł paryskiego ulicznika nabierającego prostaczka. – No, żywo, prędzej! Dawaj mi kuraka! – Gdzież jest kurak? – Ależ tam, na ziemi... To przecie ten, którego ci obiecałem; przyniósł go tylko co kapral! Wskazywał mu spory biały kamień leżący u ich stóp. Ogłupiały Lapoulle w końcu podniósł kamień i począł obracać go w palcach. – Do stu piorunów! Wypłuczesz nareszcie tę kurę?! Jazda! Obmyj jej porządnie łapy, szyję!... I nie żałuj wody, próżniaku! I tak sobie dla kawału, jako że rozweselała go i podniecała do figlów myśl o gorącym śniadaniu, wrzucił kamień razem z mięsem do pełnego wody kotła. – Teraz nasz rosół nabierze smaku! Ha! Tyś tego nie wiedział, ty o niczym nie masz pojęcia, durny gawronie! Poczekaj, dostaniesz sam kuperek, zobaczysz, jakie to kruche! Wszyscy dokoła pękali ze śmiechu na widok miny Lapoulle’a, teraz już przekonanego, łykającego ślinkę. Och, to ci szelma ten Loubet, z nim nie ma obawy, że będzie nudno! I kiedy ogień zatrzeszczał, gdy kocioł począł szumieć, wszyscy w skupieniu otoczyli go, rozpromienieni, przyglądając się podrygom gotującego się mięsiwa, wdychając smakowitą woń rozchodzącą się już dokoła. Od przedednia byli głodni jak psy, wszystkie myśli skupiały się na żarciu. Cóż, dostaliśmy łupnia, ale niemniej trzeba było napełnić brzuchy. Wzdłuż całego obozu długą linią znaczyły się ogniska pod kotłami i panowało żarłoczne, szumne rozradowanie – pośród jasnego grania dzwonów głoszących się wciąż ze wszystkich okolicznych parafii. Ale około dziewiątej w obozie zakotłowało się; oficerowie: poczęli śpieszyć we wszystkich kierunkach, a porucznik Rochas, który właśnie otrzymał jakiś rozkaz od kapitana Beaudoin, ukazał się przed namiotami swej sekcji. – Dalej, poskładać mi to wszystko, wszystko spakować, wyruszamy! – A śniadanie? – Śniadanie kiedy indziej! Wymarsz natychmiast! Trąbka Gaude’a dźwięczała głośno, nakazująco. Zapanowała ogólna konsternacja, głuchy gniew. Jakże to? Ruszać w drogę bez jedzenia, nie poczekać godzinkę, aż się zupa ugotuje?! Wiara chciała mimo wszystko zabrać się do jedzenia, ale w kotle była tylko kipiąca woda, a mięso nie ugotowane, twarde jak skóra, nie dawało się gryźć. Chouteau z pasją mamrotał przekleństwa. Jan musiał interweniować osobiście, aby przyśpieszyć przygotowania do odmarszu. Żołnierze narzekali: cóż to aż tak nagłego, żeby pędzić ludzi nie pozwalając im trochę się pokrzepić? Maurycy słysząc, że oddział rusza na spotkanie Prusaków aby pomścić poniesioną klęskę, wzruszył ramionami z niedowierzaniem. W ciągu niespełna kwadransa obóz został zlikwidowany, namioty zwinięte, kozły rozebrane; na gołej ziemi pozostały jedynie dogasające ogniska kuchni polowych. Niebłahe to były powody, które skłoniły generała Douay do natychmiastowego odwrotu. Otrzymana przed trzema dniami depesza podprefekta Schlettstadtu znalazła potwierdzenie; ostatnia depesza donosiła, że znowu widziano ognie, że Markolsheim zagrożony; inna zaś zawiadamiała o przejściu Renu pod Huningue przez korpus nieprzyjacielskiej armii. Sypały się szczegóły: dostrzeżono jazdę i artylerię, oddziały maszerujące i ze wszystkich stron zdążające do punktów zbornych. Jeszcze godziną zwłoki, a linia odwrotu w kierunku Belfortu zostanie odcięta. Po klęskach pod Wissemburgiem i Froeschwiller generał, odosobniony na daleko wysuniętej pozycji straży przedniej, musiał jak najrychlej cofnąć się; zwłaszcza iż wieści otrzymane tego ranka były jeszcze gorsze od meldunków nocnych. Pierwszy pognał wyciągniętym kłusem oddział sztabowy, nie żałując ostróg w obawie, że Prusacy mogą już zjawić się w Altkirch. W prze – widywaniu ciężkiego etapu marszu generał Bourgain-Desfeuilles był o tyle przezorny, że jechał przez Miluzę, gdzie spożył solidne śniadanie, pomstując na ten bezładny pośpiech. Mieszkańcy miasta ze smutkiem przyglądali się przejeżdżającym oficerom; wyległszy na ulice lamentowali głośno z powodu nagłego odwrotu oddziałów, których przybycia tak gorąco pragnęli: więc się ich porzuca, ogromne bogactwa nagromadzone na dworcu dostaną się w ręce wroga, a samo miasto przed wieczorem stać się ma już tylko miastem ujarzmionym? Wzdłuż gościńców mieszkańcy wiosek stawali także przed drzwiami swych domostw, zdumieni i przerażeni. Cóż to? Pułki, które nie dalej niż wczoraj widzieli maszerujące do boju, teraz oto uchodzą, uciekają, nie nawiązawszy walki! Dowódcy ponuro przynaglali do pośpiechu swe wierzchowce, nie odpowiadając na sypiące się dokoła pytania, jak gdyby ścigało ich nieszczęście. A zatem to prawda, że Prusacy zgnietli armię, że ze wszech stron wdzierają się do Francji, jak wody wezbranej rzeki? I już w dookolnej ciszy, ludności objętej wzrastającą paniką zdawało się, że słyszy daleką wrzawę najazdu, która wzmaga się z każdą minutą; i już ładowano sprzęty na wozy, domy się opróżniały, całe rodziny umykały drogami, po których cwałowała trwoga. W zamęcie odwrotu, ciągnąc wzdłuż kanału między Rodanem a Renem, sto szósty pułk musiał zatrzymać się koło mostu już po pierwszym kilometrze pochodu. W wyniku wadliwie wydanych, a jeszcze gorzej wykonanych rozkazów, stłoczyła się tam cała druga dywizja i w wąziutkim, zaledwie pięciometrowym przejściu marsz przewlekał się w nieskończoność. Minęły dwie godziny, a sto szósty pułk wciąż trwał w oczekiwaniu, nieruchomy. Żołnierze w pełnym uzbrojeniu i z tornistrami na plecach, stojąc pod prażącym słońcem, poczynali szemrać, zniecierpliwieni. – Zdaje się, że wyznaczono nas do tylnej straży – zauważył szyderczo Loubet. Ale Chouteau wybuchnął: – Stroją sobie z nas drwiny i smażą nas tu. Myśmy tutaj byli pierwsi, powinniśmy byli przejść pierwsi. A że po drugiej stronie kanału, na rozległej żyznej równinie, na drogach przecinających pola chmielu i dojrzałych zbóż teraz już zda – wano sobie doskonale sprawę z faktu odwrotu oddziałów maszerujących w przeciwnym kierunku po wydeptanym w dniu poprzednim szlaku, rozległy się prześmiechy, odgłosy gniewnego szyderstwa. – Aha, wiejemy! – odezwał się znowu Chouteau. – Nie maco, morowy jest ten ich marsz na wroga, o którym nam brzęczą nad uchem od wczoraj rana... Nie, doprawdy, to już trochę za wiele! Przychodzisz i zaraz zmiataj z powrotem nie zdążywszy nawet chlipnąć kapki rosołu! Burza śmiechów wzmogła się; stojący obok Chouteau Maurycy przyznawał mu słuszność. Skoro już od dwóch godzin sterczą tu jak kołki, czemuż nie pozwolono im spokojnie uwarzyć i zjeść zupę? Głód znowu im dokuczał, mieli głęboką pretensję z powodu tych kotłów powywracanych z takim niezrozumiałym dla nich pośpiechem, który wydawał im się niedorzecznością i tchórzostwem. A to ci zające! Ale porucznik Rochas zgromił sierżanta Sapin zarzucając mu, że nie potrafi utrzymać w karbach swych podkomendnych. Usłyszawszy wrzawę kapitan Beaudoin zbliżył się. – Cicho tam w szeregach! Jan, milczący, jak przystało na starego wiarusa z kampanii włoskiej, patrzał na Maurycego, który wydawał się rozśmieszony sarkastycznymi uwagami Chouteau; dziwiło go, że taki pan, młodzieniec tak starannie wykształcony, oto jakby przytakiwał rzeczom, które mogły być, owszem, prawdziwe, ale których nie należało wypowiadać. Gdyby każdy żołnierz począł ganić zwierzchników, z pewnością niedaleko by się zajechało... Wreszcie po upływie jeszcze jednej, godziny oczekiwania sto szósty pułk otrzymał rozkaz wymarszu. Niestety jednak most był wciąż tak zatłoczony tyłami dywizji, że powstał groźny chaos. Zmieszało się kilka pułków, jedne kompanie posunęły się naprzód unoszone ogólną falą, podczas gdy inne, zepchnięte na skraj drogi, musiały wybijać marsz w miejscu. A na domiar wszystkiego szwadron kawalerii przeprawił się przez most spychając na sąsiednie pola maruderów z oddziałów piechoty. Po pierwszej godzinie marszu za kolumną wlokła się cała bezładna gromada owych piechurów ociągających się w pochodzie jakby umyślnie. W ten sposób Jan znalazł się na tyłach, zabłąkany na wąskiej drożynie wraz ze swym oddziałem, którego nie chciał opuścić. Sto szósty pułk zniknął im już z oczu, nie było widać ani jednego żołnierza, ani nawet jednego oficera. Snuli się tam tylko rozproszeni żołnierze pomieszani z tłumem obcych, zmęczeni już na samym początku etapu; szli każdy osobno, różnymi drogami i ścieżkami. Słońce prażyło nieznośnie i obciążony zwiniętym namiotem oraz mnóstwem przyborów tornister okrutnie gniótł ramiona. Wielu było w ogóle nieprzywykłych do noszenia plecaków; krępowały ich już same grube płaszcze polowe podobne do ołowianych pokrowców. Nagle jakiś młodziutki, mizerny żołnierzyk, z załzawionymi oczami, przystanął i cisnął swój plecak do rowu wydając przy tym głębokie westchnienie ulgi – westchnienie człowieka umierającego, który raptem odzyskuje życie. – O, ten ma rację... – mruknął Chouteau. Niemniej maszerował dalej, zgarbiony pod ciężarem. Ale gdy spostrzegł, że dwóch innych poszło za przykładem owego żołnierza, nie wytrzymał. – Ech, do diabła! – zawołał. I jednym ruchem ramienia pozbył się swego plecaka. Dziękuję! Dwadzieścia pięć kilo dźwigać na grzbiecie – ma tego dość! Nie jest przecie bydlęciem pociągowym! Niemal równocześnie to samo uczynił Loubet i wręcz zmusił Lapoulle’a, by i on rzucił plecak. Pache, który żegnał się przed każdym mijanym krzyżem, odpiął rzemienie i złożył starannie wszystko pod niskim murem, jak gdyby zamierzał niebawem wrócić po tę paczkę. I jeden tylko Maurycy dźwigał jeszcze swój tornister, kiedy Jan odwróciwszy się zauważył, co się dzieje. – Jazda z powrotem po tornistry! Przecież mnie za to wsadzą do paki! Ale żołnierze, choć jeszcze nie podnosząc otwartego buntu, szli wąską drożyną dalej, chmurni i milczący, popychając przed sobą kaprala. – Weźmiecie swe plecaki czy nie? Bo podam was do raportu! Słowa te podziałały na Maurycego jak smagnięcie batem w twarz. Raport! Ten cham będzie składał raport, dlatego że biedacy u kresu sił ulżyli sobie. I w porywie ślepej pasji odpiął paski i rzucił swój plecak na skraj drogi, wlepiwszy w Jana wyzywające spojrzenie. – Dobrze – powiedział spokojnie kapral nie chcąc podejmować sporu. – Załatwimy to wieczorem. Maurycego okropnie bolały nogi. Grube, twarde obuwie, do którego nie był przyzwyczajony, otarło mu skórę do krwi. Dość słabej kompleksji, czuł w krzyżu jakby piekącą ranę w miejscu, gdzie uwierał go plecak, chociaż go już nie dźwigał; a ciężar karabina (nie wiedział, na którym ramieniu go nosić) zapierał mu dech w piersiach. Ale jeszcze dotkliwiej cierpiał moralnie, przeżywając atak. zwątpienia. Oto nagle, bez możliwości oparcia się temu, stwierdzał załamanie woli, czuł, że ulega złym instynktom, rozprzężeniu, które zaraz gorzko opłakiwał. Jego grzechy paryskie były jedynie szaleństwami „tamtego” – jak powiadał – owego młodzieńca o słabej woli, którym się stawał w złej godzinie. Był wtedy zdolny do najgorszych plugastw. A teraz, kiedy się wlókł w skwarze, w tym odwrocie podobnym do ucieczki, był już tylko jednym z bydląt w bezładnym stadzie. Był to wstrząs na skutek klęski, odgłos pioruna, który uderzył bardzo stąd daleko, a którego echo tłukło teraz po piętach ludzi ogarniętych paniką, uciekających, choć nie widzieli jeszcze nieprzyjaciela.. I czegóż się tu spodziewać? Czyż nie wszystko skończone? Doznali porażki, teraz tylko położyć się i spać... – Ja tam nie wiem – krzyknął nagle bardzo głośno Loubet śmiejąc się swym śmiechem dziecka ulicy – ale w każdym razie nie idziemy do Berlina. Do Berlina! Do Berlina! Maurycy słyszał ten krzyk wydawany.. przez tłum mrowiący się na bulwarach owej nocy szalonego zapału, w której postanowił wstąpić do szeregów. Wiatr zmienił kierunek; nastąpił tragiczny przeskok, cały temperament narodu wyrażał się w tym porywie ufności, która nagle za podmuchem pierwszych niepowodzeń przechodziła w zniechęcenie, w rozpacz. Jej pęd unosi go teraz pośród tych żołnierzy błąkających się, zwyciężonych i rozproszonych, zanim przyszło do starcia. – Och, jakże mnie rżnie w łapy ten karabin! – odezwał się znowu Loubet przekładając po raz nie wiedzieć który karabin z jednego ramienia na drugie. – Ładna ci laseczka na taki spacerek! – I czyniąc aluzję do swej płatnej służby wojskowej dorzucił: – Nie ma co! Tysiąc pięćset kawałków za tę robotę to doprawdy arcykiepska zapłata! Wyobrażam sobie, ile fajeczek spokojnie wypali siedząc wygodnie przy kominku ten bogacz, zamiast którego ja teraz nadstawiam karku! – Ja – mruknął Chouteau – skończyłem już służbę, miałem zmiatać do domu... Och, doprawdy mam pecha, że musiałem wpaść w taką paskudną historię! – Z pasją ważył w ręku swój karabin, po czym gwałtownym ruchem przerzucił go za płot. – Do diabła z tym gratem! Karabin wywróciwszy dwa kozły upadł w bruzdę i legł tam – wydłużony, nieruchomy, podobny do trupa. Inni żołnierze też porzucali broń jeden po drugim – i niebawem całe pole było pokryte karabinami, martwe i pełne sierocego smętku pod palącymi promieniami słońca. Rozpętała się zaraza szaleństwa; głód skręcał kiszki, obuwie raniło stopy w tym nużącym pochodzie wśród nieprzewidzianej klęski, której groźba snuła się za nimi. Nie spodziewano się już niczego dobrego; dowódcy rezygnowali z walki, intendentura nie prowiantowała nawet oddziałów; ludzi opanowywał gniew, znudzenie, chęć skończenia z tym wszystkim, zanim się coś zaczęło... Cóż więc? Broń mogła polecieć za plecakiem. I śród bezmyślnej wściekłości, śród obłąkańczych prześmiechów karabiny śmigały wzdłuż długiego szeregu maruderów rozproszonych hen, po polach. Loubet, zanim pozbył się swego karabina, wywinął nim zgrabnie młynka niczym pałeczką dobosza. Lapoulle widząc, jak wszyscy koledzy ciskają broń, pomyślał zapewne, że to wchodzi w zakres dokonywanego manewru, i zrobił to samo. Ale Pache – w mglistym poczuciu obowiązku, które zawdzięczał swemu religijnemu wychowaniu – wzbraniał się przed tym, za co Chouteau obrzucił go stekiem obelg przezywając księżym dzieckiem. – To ci lizus!... Dlatego że mu matka, stara chłopka, kazała co niedziela połykać Bozię!... Jazda, idź służyć do mszy... To podle, nie przyłączać się do kolegów! Mocno zasępiony Maurycy kroczył w milczeniu, z pochyloną głową. Posuwał się już tylko jak w dręczącym śnie pełnym widm, jak gdyby zmierzając ku jakiejś przepaści; czuł, jak opada z niego kultura człowieka wykształconego, jak stacza się do poziomu towarzyszących mu nędzarzy. – A wiesz – zwrócił się nagle do Chouteau – macie rację! I już położył swój karabin na kupie kamieni, gdy dojrzał go Jan, daremnie usiłujący przeciwstawić się temu ohydnemu porzucaniu broni. Teraz skoczył naprzód. – Podnieście natychmiast karabin, słyszycie, natychmiast! Fala strasznego gniewu zalała mu twarz. On, zazwyczaj tak spokojny, zawsze pojednawczy, teraz miał płomień w oku, a głos jego grzmiał rozkazująco. Podkomendni, którzy go nigdy dotychczas takim nie widzieli, przystanęli zadziwieni. – Weźcie w tej chwili karabin z powrotem albo będziecie mieli ze mną sprawę. Maurycy, drżąc wszystek, wyrzekł tylko jedno słowo, które cisnął jak obelgę. – Cham! – Tak, tak właśnie, ja jestem chamem, a wy jesteście panem, a jakże! I dlatego jesteś pan świnią, tak, wstrętną świnią. Muszę to panu wygarnąć. Rozległy się wrzaski, ale kapral z niezwykłą mocą mówił dalej: – Kiedy się ma wykształcenie, trzeba to okazać... Skoro my tu jesteśmy chłopami, chamami, pan powinien nam dawać przykład, bo umiesz więcej od nas... Bierzcie z powrotem karabin, do stu piorunów! Albo was każę rozstrzelać zaraz po przybyciu na miejsce. Maurycy,: pokonany, podniósł karabin. Łzy wściekłości przesłoniły mu oczy. Szedł zataczając się jak pijany pośród towarzyszów, którzy teraz śmiali się z niego drwiąc, że ustąpił. Och, ten Jan! Maurycy nienawidził go całą duszą, porażony do cna tą ostrą nauczką, którą musiał uznać za słuszną. A gdy usłyszał, jak Chouteau warknął przez zęby, iż z kapralami tego pokroju czeka się najbliższej bitwy, aby im wpakować kulę w łeb, Maurycy zachłysnął się gniewem i w wyobraźni ujrzał siebie strzelającego do Jana zza węgła muru. Lecz oto zainteresowanie wszystkich zwróciło się w innym kierunku. Loubet zauważył, że podczas owej kłótni Pache również zdecydował się wreszcie pozbyć się swego karabina, składając go na skraju skarpy. Czemu to zrobił? Nie próbował wyjaśnić, uśmiechając się tylko z zadowoleniem i niejakim zawstydzeniem – jak grzeczny chłopczyk, któremu wypominają pierwszy grzech. Wesoły, rozochocony, maszerował machając rękoma. I długimi drogami, w promieniach słońca, pośród dojrzałych zbóż i chmielników wciąż jednakowo ciągnących się jedne za drugimi, posuwał się dalej bezładnie pochód, w którym maruderzy bez broni i plecaków byli już tylko niesfornym, zbłąkanym tłumem, mieszaniną nicponiów i żebraków, na których widok w osiedlach wiejskich trwożnie zamykano drzwi. W tym momencie rozdrażnienie Maurycego doszło do szczytu. Oto z oddali słychać było dudnienie: zbliżała się rezerwa artylerii która wyruszyła na ostatku i której czołówka nagle ukazała się na zakręcie gościńca, tak iż maruderzy ledwo zdążyli uskoczyć na bok w sąsiednie pole. Oddział posuwał się regularną kolumną defilując tęgim kłusem – cały pułk, sześć baterii z pułkownikiem z boku i z oficerami pośrodku na przepisowych miejscach... Działa sunęły z łoskotem, w równych odstępach, z jaszczykami, końmi i obsługą. I oto kiedy mijała go piątą bateria, Maurycy doskonale poznał armatę swego kuzyna Honoriusza. Przy niej, dumnie wyprężony na koniu, jechał wachmistrz, na lewo od kanoniera Adolfa, przystojnego blondyna, na krzepkim kasztanowatym mierzynie, świetnie dobranym do kłusującego obok naręcznego; wśród sześciu zaś ludzi obsługi, siedzących parami na armacie i jaszczyku, znajdował się celowniczy Ludwik, brunecik, kolega Adolfa, tak zwana „parka”, stosownie do ustalonego zwyczaju łączenia jednego jeźdźca z jednym piechurem; Maurycemu, który ich poznał w obozie, wydali się jacyś roślejsi, a ciągnięte przez czwórkę koni działo, za którym zdążał zaprzężony w szóstkę jaszczyk, ukazało mu się jak gdyby w słonecznej glorii, błyszczące, starannie wyczyszczone i, rzekłbyś, darzone sympatią całego otoczenia – ludzi i zwierząt, skupionych wokół niego w karności i czułości zacnej rodziny. I szczególnie boleśnie odczuł wtedy pogardliwe spojrzenie, jakim kuzyn Honoriusz obrzucił napotkanych maruderów, nagle zdumiony faktem, iż oto jego, Maurycego, widzi pośród tej gromady żołnierzy bez broni. Orszak już ich mijał, przejechały wozy taborowe, jaszczyki z amunicją, kuźnie polowe. Wreszcie w ostatnim tumanie kurzu przemknęli jeźdźcy zapasowi; na załomie drogi cichły stopniowo odgłosy kopyt i kół. – Patrzcie ich! – zauważył Loubet. – Niewielka to sztuka odstawiać junaków, kiedy się jedzie powozem! Sztab zastał. Altkirch niezajęte. Jeszcze nie było tam Prusaków. Ale generał Douay w obawie, że mu będą deptali po piętach, że się mogą ukazać lada chwila, chciał koniecznie dotrzeć aż do Dannemarie, dokąd czołowe kolumny wkroczyły dopiero o piątej po południu. Była już ósma, zapadał zmrok, kiedy się wreszcie rozłożono obozem śród zamętu zredukowanych do połowy pułków. Wyczerpani żołnierze słaniali się z głodu i znużenia. Prawie do dziesiątej ściągali wciąż jeszcze maruderzy szukając z trudem swych kompanii: pojedynczy piechurzy, drobne grupy, cały ten żałosny orszak rozsiany wzdłuż dróg. Jan skoro tylko dołączył do swego pułku, począł szukać porucznika Rochas, aby mu złożyć raport. Odnalazł go w towarzystwie kapitana Beaudoin; rozmawiali z pułkownikiem po apelu – wszyscy trzej mocno zatroskani, zaniepokojeni o losy swych podkomendnych. Usłyszawszy pierwsze słowa meldunku, pułkownik de Vineuil natychmiast kazał mu podejść bliżej i zmusił do wyjawienia całej prawdy. Na jego podłużnej, żółtej twarzy o bardzo czarnych oczach, błyszczących na tle śnieżnej bieli włosów i obwisłych wąsów, malowało się nieme strapienie. – Panie pułkowniku – odezwał się kapitan Beaudoin nie czekając na zdanie przełożonego – trzeba rozstrzelać z pół tuzina tych bandytów. Porucznik Rochas ruchem głowy przytwierdzał. Lecz pułkownik z gestem zniecierpliwienia odparł: – Za wielu ich jest... Jakże chcecie? Blisko siedmiuset chłopa! Kogo stamtąd wybrać?... A poza tym, czy wiecie? Generał nie zgadza się. On jest łagodny, powiada, że w Afryce nigdy żadnego żołnierza nie ukarał... Nie, nie! Ja tu nic nie mogę zrobić. To okropne! Kapitan ośmielił się powtórzyć: – To okropne... To koniec wszystkiego. A odchodząc Jan usłyszał, jak major Bouroche, którego przedtem nie zauważył, stojąc na progu oberży mruczał z pasją: – Nie ma już dyscypliny, nie ma kar, armię diabli biorą! Za tydzień dowódcy będą od swych żołnierzy dostawać kopniaki w tyłek; a tymczasem, gdyby się było z miejsca sprzątnęło kilku z tych zuchów, reszta może by się zreflektowała. Nikt nie został ukarany. Oficerowie ze straży tylnej, eskortujący tabory, zatroszczyli się o to, by pozbierano plecaki i karabiny porzucone po obydwu stronach dróg. Brakowało tylko bardzo niewielkiej ilości; o świcie żołnierzy uzbrojono na nowo, jakby ukradkiem, aby zatuszować sprawę. Wydano rozkaz zwinięcia obozu na godzinę piątą; ale już o czwartej otrąbiono pobudkę i przystąpiono do pośpiesznego odwrotu w kierunku Belfortu, w przeświadczeniu, że Prusacy znajdują się zaledwie w odległości dwóch czy trzech mil. Wypadło i tym razem zadowolić się sucharami; ludzie byli zmordowani tą nocą nazbyt krótką i pełną gorączkowego napięcia, nie mając w żołądku ani kęsa ciepłej strawy. I znowu porządek pochodu ucierpiał wskutek nagłego wymarszu. Dzień ten był jeszcze gorszy, pełen bezbrzeżnego smutku. Krajobraz zmienił się, wkraczano w okolicę górzystą, drogi wspinały się i zbiegały po pochyłościach zarosłych świerkami; wąskie doliny pokryte krzewami jałowca mieniły się pozłotą. Ale wśród tych wsi zalanych gorącym słońcem sierpniowym z każdą godziną wzmagał się podmuch wybuchłej poprzedniego dnia paniki. Zatrwożenie doszło do szczytu po nadejściu meldunku zalecającego merom uprzedzenie mieszkańców, że wskazane byłoby ukrycie wszystkich kosztownych przedmiotów. Nieprzyjaciel więc już jest tuż? Czy starczy czasu na ucieczkę? I każdemu się zdawało, że słyszy wrzawę inwazji, ten głuchy szum wezbranej rzeki, co teraz od wsi do wsi narastał śród krzyków i zawodzenia. Maurycy szedł krokiem lunatyka; stopy miał pokrwawione, ramiona. obolałe od ciężaru plecaka i karabina. Nie mógł zebrać myśli, kroczył śród zmory tego, co widział dokoła siebie, nie słysząc już stąpania towarzyszów; wyczuwał tylko po lewej stronie obecność Jana, tak samo jak on strudzonego i strapionego. Żałosny był widok tych mijanych wsi; serce wprost ściskało się litością. Gdy tylko nadchodziły cofające się oddziały – tłum żołnierzy zmęczonych, powłóczących nogami – mieszkańcy przypatrywali się im z niepokojem, nagląc do pośpiechu. Przed dwoma jeszcze tygodniami byli tak spokojni, cała Alzacja wyczekiwała tej wojny z uśmiechem, przeświadczona, że toczyć się ona będzie w Niemczech! A to właśnie Francja została najechana przez wroga i u nich, dokoła ich domostw, na ich polach szalała burza – na podobieństwo tych straszliwych huraganów gradu i piorunów, co w dwie godziny niszczą całą prowincję. Przed drzwiami, pośród okrutnego zamętu mężczyźni ładowali wozy upychając na nich sprzęty. Z górnych okien kobiety zrzucały ostatnie sztuki pościeli, wynosiły zapomniane w ostatniej chwili kołyski. Taką kolebkę, ze skrępowanym w niej dzieckiem, przytwierdzano gdzieś na wierzchu śród powywracanych krzeseł i stołów. Na innym wozie przywiązywano, niczym szafę, starego niedołężnego dziadka, którego przewożono jak mebel. Wreszcie ci, co nie mieli wozów, pakowali swój dobytek na taczki; inni zaś oddalali się dźwigając w ramio – nach kupę łachów; i jeszcze tacy, których całym majątkiem był zegar przyciskany teraz do serca jak dziecko. Nie sposób było zabrać wszystko; porzucone sprzęty, zbyt ciężkie toboły bielizny poniewierały się w ściekach. Niektórzy przed odejściem zamykali mieszkania, domy wyglądały jak wymarłe; większość jednak w pośpiechu, w rozpaczliwym przekonaniu, że wszystko zostanie zniszczone, pozostawiała stare domostwa otworem, z oknami i drzwiami odsłaniającymi pustkę. ogołoconych izb; te siedziby były najsmutniejsze – okropnym smętkiem miast wziętych szturmem: wyludnione pod wpływem strachu żałosne domy, z których nawet koty uciekły w trwożnym przeczuciu tego, co miało nastąpić. W każdej następnej wsi opłakane to widowisko powtarzało się w coraz ciemniejszych barwach, wzrastała liczba uchodźców i zbiegów,– śród wzmagającego się zamieszania, wznoszonych pięści, przekleństw i łez. Ale najsilniej niepokój dławił Maurycego, kiedy kroczył gościńcem śród szerokich pól. Tu, w miarę jak się zbliżano do Belfortu, tłum uciekających gęstniał stanowiąc już jeden nieprzerwany orszak. O, nieszczęśni, spodziewający się znaleźć schronienie pod murami twierdzy! Mąż popędzał konia, kobieta szła za nim wlokąc z sobą dzieci. Rodziny śpieszyły uginając się pod tobołami, rozproszone, ponieważ malcy nie mogli nadążyć pośród oślepiającej bieli gościńca prażonego promieniami słońca. Wielu zdjęło obuwie i dreptało boso, dla pośpiechu; tu i ówdzie matki na pół odziane karmiły piersią zapłakane niemowlęta. Przerażone oblicza obracały się wstecz, ręce wyciągały się rozpaczliwie, jakby chcąc zawrzeć horyzont w tej wichurze paniki jeżącej włosy i szarpiącej naprędce narzuconą odzież. Inni, właściciele folwarków, wraz z całą czeladzią biegli na przełaj przez pola pędząc przed sobą wypuszczone stada – owce, krowy, woły, konie wygnane kijami z obór i stajen. Ci kierowali się ku wąwozom, wyżynnym równinom, opustoszałym lasom, wznosząc tumany kurzu – jak w odległej epoce, kiedy wypierane ze swych siedzib ludy ustępowały miejsca zwycięskim barbarzyńcom. Czeka ich mieszkanie pod namiotem w kręgu samotnych skał, tak daleko od wszelkich dróg, iż żaden nieprzyjacielski żołnierz nie odważy się tam wedrzeć. Snujący się za nimi kurz ginął za kępami jodeł, wraz z cichnącymi porykami i odgłosem kopyt, podczas gdy na drodze rzeka piechurów i pojazdów płynęła nieprzerwanie, tamując przemarsz wojska, tak zwarta na przedmieściu Belfortu, że kilkakrotnie musiano zarządzać postoje. Podczas jednego z takich krótkich odpoczynków Maurycy był świadkiem sceny, której wspomnienie utkwiło w nim jak pamięć brutalnego uderzenia w twarz. Obok drogi stał dom samotny – mieszkanie jakiegoś ubogiego chłopa, którego nędzna posiadłość rozciągała się w tyle. Gospodarz nie chciał opuścić swego gruntu; zbyt silne łączyły go z nim więzy. Widać go było w niskiej izbie, tkwiącego ciężko na ławie i spoglądającego szklanym wzrokiem na tych żołnierzy, których odwrót oznaczał wydanie na łup nieprzyjacielowi jego dojrzałego zboża. Obok niego stała młoda jeszcze żona z dzieckiem na ręku; drugie czepiało się jej spódnicy. Wszyscy troje lamentowali. Lecz oto w prostokącie nagle rozwartych drzwi stanęła babka, bardzo stara, wysoka, chuda, wymachując z pasją obnażonymi ramionami podobnymi do suplastych postronków. Siwe włosy wymykające się spod czepka falowały dokoła kościstej głowy. Była tak wzburzona, że wykrzykiwane przez nią słowa niezrozumiałym charkotem więzły jej w gardzieli. Żołnierze wybuchnęli śmiechem. Paradnie wygląda ta stara wariatka. Potem poczęli rozróżniać słowa: – Kanalie! Rozbójniki! Tchórze! Podli! Głosem coraz bardziej piskliwym ciskała im obelgi prosto w twarz. Śmiechy ustały, zimny dreszcz przebiegł szeregi. Żołnierze zwiesiwszy głowy patrzyli gdzieś w bok. – Tchórze! Tchórze! Tchórze! Nagle zdało się, że postać jej rośnie. Wyprostowała się i tragicznie chuda, w poszarpanej odzieży, wodziła swym długim ramieniem od zachodu ku wschodowi i gest ten, rzekłbyś, wypełniał niebiosa. – Tchórze, Ren nie jest tutaj... Ren jest tam, podli tchórze! Wreszcie podjęto marsz na nowo. Maurycy spotkawszy się w tym momencie wzrokiem z Janem ujrzał w jego oczach grube łzy. Wstrząsnął nim ten widok, boleść jego jeszcze się wzmogła na myśl, iż nawet najtępsze chamy odczuły zniewagę, na którą się nie zasługiwało, a którą trzeba było znieść. W jego skołatanej głowie wszystko się załamywało; nigdy nie zdołał sobie przypomnieć, kiedy i jak się zakończył ten etap. Siódmy korpus zużył cały dzień na przebycie dwudziestu trzech kilometrów dzielących Dannemarie od Belfort; i znów zapadła noc, i było już bardzo późno, kiedy oddziały rozłożyły się obozem pod murami twierdzy na tym samym miejscu, skąd przed czterema dniami wyruszyły na spotkanie z wrogiem. Mimo późnej pory i ogromnego znużenia żołnierze uparli się, aby rozpalić ogniska i zgotować strawę – pierwszy gorący posiłek od chwili wymarszu. I gdy wśród nocnej świeżości skupieni dokoła ogni pochylali się nad menażkami pomrukując z zadowoleniem, nagle podniosła się jakaś głucha wrzawa siejąc zdumienie w szeregach. Oto nadeszły dwa meldunki, jeden tuż po drugim: Prusacy nie przeprawili się przez Ren pod Markolsheim i nie było już ani jednego Prusaka w Huningue. Przeprawa przez Ren pod Markolsheim, most pontonowy wybudowany przy świetle wielkich reflektorów elektrycznych, wszystkie te alarmujące opowieści były po prostu złym snem, niepojętą jakąś halucynacją, jakiej uległ podprefekt w Schlettstadt. A co do korpusu zagrażającego Huningue, owego sławetnego korpusu armii szwarcwaldzkiej, przed.. którym drżała Alzacja, składał się na niego tylko drobny oddział Wirtemberczyków – dwa bataliony piechoty i szwadron jazdy – którego przemyślna taktyka licznymi marszami i kontrmarszami z nagłymi i niespodzianymi wypadami wywołała złudzenie obecności trzydziestu czy czterdziestu tysięcy żołnierza. Pomyśleć, że jeszcze tegoż ranka omal nie wysadzono w powietrze wiaduktu pod Dannemarie! Dwadzieścia mil bogatej krainy uległo zniszczeniu – bez żadnej przyczyny, wskutek najniedorzeczniejszej paniki. Na wspomnienie tego wszystkiego, co widzieli w ów żałosny dzień – mieszkańcy uciekający w panicznej trwodze, pędzący swoje stada w góry, strumień wozów naładowanych sprzętami prący ku miastu pośród gromady dzieci i kobiet – żołnierze wybuchali okrzykami gniewu i szyderczym śmiechem. – Nie, doprawdy, to już szczyt głupoty! – bełkotał Loubet, mamiąc pełnymi ustami i potrząsając łyżką. – Gdzież więc jest ten nieprzyjaciel, na którego spotkanie nas prowadzono? Nikogo nie ma! Dwanaście mil w tę stronę, dwanaście mil z powrotem i ani psa przed nami! Wszystko na darmo, po to tylko, aby się najeść strachu! Chouteau hałaśliwie wyskrobujący z menażki resztki strawy wystąpił z głośną apostrofą przeciwko generałom nie wymieniając zresztą nazwisk. – Ha! To świnie! I jacy durnie! Nie lada tchórzów mamy jako wodzów! Jeżeli się tak dzielnie spisali nie zastawszy nikogo, można sobie wyobrazić, jakby się zachowali napotkawszy prawdziwą armię, co? Dorzucono świeżych naręczy drew do ognia radując się wysoko wyrosłym płomieniem; Lapoulle, grzejąc sobie nogi z błogim zadowoleniem, wybuchnął głupawym śmiechem nie rozumiejąc, o co chodzi; Jan, początkowo udający, iż nie słyszy, wreszcie odezwał się po ojcowsku: – Zamilknijcież! Gdyby was usłyszano, mogłoby się to źle skończyć. W nim samym zdrowy chłopski rozum oburzał się na głupotę dowódców. Lecz trzeba było nakazywać dla nich szacunek; toteż gdy Chouteau wciąż jeszcze gderał, Jan przerwał mu ostro, – Cicho bądźcie! Idzie właśnie porucznik, zwróćcie się do niego, jeżeli macie jakieś uwagi... Maurycy siedział na uboczu, zwiesiwszy głowę. Tak, to koniec wszystkiego. Ta niekarność, te odruchy buntu przy pierwszym niepowodzeniu zmieniały armię w jakąś bezładną, rozprzężoną bandę, w materiał podatny do wszelkich katastrof. Tam, pod Belfort, nie widzieli przecież żadnego Prusaka – a oto są pobici. Następne dni w swej monotonii naznaczone były niezdrowiem wyczekiwania i niepokoju. Aby zająć czymś swe oddziały, generał Douay zapędził żołnierzy do robót przy mocno zniszczonych szańcach. Z pasją przekopywano ziemię, przebijano skały. A tu żadnych wia- domości! Gdzie armia Mac-Mahona? Co się dzieje pod Metzem? Obiegały najdziwaczniejsze pogłoski, sprzeczne wieści zawarte na łamach kilku dzienników paryskich wzmagały mroki, w których się błąkano. Generał pisał dwukrotnie domagając się rozkazów i nie otrzymał wcale odpowiedzi. Wreszcie jednak 12 sierpnia siódmy korpus został uzupełniony dzięki przybyciu trzeciej dywizji z Włoch; ale były to wciąż tylko dwie dywizje, albowiem pierwsza po klęsce pod Froeschwiller rozproszyła się w odwrocie i nie wiadomo było, gdzie się teraz znajduje. Na koniec po tygodniu tego opuszczenia, tego całkowitego odcięcia od reszty Francji, nadszedł telegram z rozkazem wymarszu. Radość stąd powstała wielka, gdyż wszystkim już obrzydło bezczynne życie. A podczas przygotowań poczęto znów snuć przy – puszczenia; nikt nie wiedział, dokąd wyruszano: jedni powiadali, że na obronę Strasburga, podczas gdy inni przebąkiwali nawet o śmiałym wypadzie w głąb Szwarcwaldu w celu przecięcia Prusakom linii odwrotu. Zaraz nazajutrz rano sto szósty pułk wyruszył jeden z pierwszych, stłoczony w wagonach bydlęcych. Wóz wiozący sekcję Jana był szczególnie zapchany, tak iż Loubet twierdził, że nie było miejsca nawet na kichnięcie. Ponieważ fasunek i tym razem wydano pośród kompletnego bezhołowia, żołnierze otrzymali swoją rację żywnościową, w postaci wódki, toteż prawie wszyscy byli pijani; stan ten wyrażał się wyciem i sprośnymi śpiewkami. W wagonie ciemnym od fajczanego dymu trudno było rozeznać współjadących; panowało w nim nieznośne gorąco i snuły się wyziewy stłoczonych ciał; z czarnego pędzącego wagonu dobywały się wykrzyki zagłuszające turkot kół i niosły się daleko, zamierając gdzieś hen, wśród smętnych pól. Dopiero w Langres zorientowano się, że pułk wraca do Paryża. – A do diabła! – powtarzał Chouteau prezydujący już w swym kącie z tytułu autorytetu tęgiego pyskacza. – Z pewnością wyznaczą nas na pozycję pod Charentonneau, aby. Bismarck nie mógł się wyspać w Tuileriach. Tamci rechotali ze śmiechu, uważali to za morowy kawał, sami nie wiedząc dlaczego. Zresztą najdrobniejsze wydarzenia wzniecały, wybuchy śmiechu i ogłuszające ryki: wieśniacy sterczący obok toru, grupy zaniepokojonych ludzi wyglądających na małych stacyjkach przejazdu pociągu z nadzieją uzyskania jakichś wiadomości – cała ta Francja drżąca z przerażenia przed grozą inwazji, A te tłumy słyszały, w wichrze pędzącej lokomotywy, śród migających wagonów, jedynie wycie żołnierzy, tego armatniego mięsa przewożonego pospiesznie. Jednakże na jednej ze stacji, gdzie się zatrzymano, trzy wytwornie ubrane damy, zamożne mieszczanki, które rozdawały żołnierzom filiżanki bulionu, odniosły prawdziwy sukces. Ludzie ze łzami w oczach całowali je po rękach. Ale zaraz potem ohydne piosenki i dzikie wrzaski zabrzmiały na nowo. W pewnym momencie, już za Chaumont, pociąg mijał się z drugim, wiozącym artylerzystów, którzy jechali do Metzu. Zwolniono biegu. Żołnierze z obydwu pociągów witali się śród okrutnej wrzawy. Zresztą artylerzyści byli z pewnością jeszcze bardziej pijani; stali w posuwających się wagonach, wygrażając pięściami i wrzeszcząc z rozpaczliwą pasją: – Na rzeź! Na rzeź! Na rzeź! Zdawało się, że powiał mroźny wiatr, lodowaty wiew jak gdyby z kostnicy. Zapanowała nagła cisza, którą Loubet przerwał rechotliwym okrzykiem: – Jakoś nie weseli są ci nasi koledzy! – Bo też mają rację – odparł Chouteau. – To wstrętne wysyłać kupę dzielnych chłopaków na śmierć z powodu jakichś tam paskudnych historii, o których oni nie mają pojęcia. Rozgadał się. Mówił jak typowy gorszyciel, próżniak z Montmartre, mularz- szlifibruk i hulaka, który źle przetrawił kawałki przemówień zasłyszanych na wiecach, mieszający oburzające brednie z wzniosłymi zasadami równości i wolności. Wszystko wiedział, pouczał kolegów, zwłaszcza Lapoulle’a, którego postanowił wykierować na „zucha”. – Ha, bracie! To całkiem proste! Jeżeli Badinguet ma jakieś nieporozumienie z Bismarckiem, niechże załatwią to między sobą, na pięści, nie niepokojąc setek tysięcy ludzi, co się nawet nie znają i nie mają ochoty się bić! Wszyscy w wagonie śmiali się rozbawieni, urzeczeni, a Lapoulle, który nie wiedział, kto to jest Badinguet, i nie potrafił powiedzieć nawet, czy bije się za cesarza, czy za króla, powtarzał ze swoją miną dziecka-olbrzyma: – Ma się rozumieć, na pięści, a potem: po kieliszku!. Ale teraz Chouteau zwrócił się z kolei do Pache’a: – Albo ty, co wierzysz w Pana Boga... Toć ten twój Pan Bóg zakazał bić się. A więc, fujaro, dlaczego tu jesteś? – Ba! – odrzekł z zakłopotaniem Pache. – Nie przyszedłem tu z własnej ochoty... Tylko, cóż? Żandarmi... – Żandarmi! Gadaj zdrów! Gwizdać na żandarmów! Wiecie, chłopaki, co byśmy powinni zrobić, gdybyśmy byli morowcami? Teraz zaraz, kiedy nas wyładują, zwialibyśmy, tak! Zwialibyśmy spokojniutko, zostawiając tego opasłego wieprza Badinguet i całą jego klikę diabła wartych generałów: niech sobie radzą, jak chcą, z tymi swymi parszywymi Prusakami! Przybrane przez Napoleona III nazwisko, kiedy po nieudanym puczu mającym przywrócić cesarstwo uciekał do Anglii. Zagrzmiały brawa. Przewrotny jad działał, a Chouteau triumfował wykładając swe teorie, w których mętnym potokiem płynęły zmiesza – ne: Republika, Prawa Człowieka, zmurszałość Cesarstwa, które należało obalić, zdrada wszystkich dowódców, z których każdy, jak to było dowiedzione, sprzedał się za milion. Chouteau mienił się rewolucjonistą; tamci nie wiedzieli nawet, czy są republikanami, z wyjątkiem Loubeta, wyjadacza, który wiedział, czego się trzymać, jako że chodziło mu zawsze tylko o fasunek. Niemniej przeto wszyscy, podnieceni, wykrzykiwali przeciw cesarzowi, przeciw oficerom, na tę. przeklętą budę, którą puszczą kantem, bez gadania, przy pierwszej sposobności. I rozdmuchując coraz bardziej owe namiętności, Chouteau spod oka obserwował Maurycego, tego panicza, którego rozweselał, który – stwierdzał to z dumą – był po jego stronie; aby i jego z kolei roznamiętnić, postanowił zaatakować Jana, który śród tej całej wrzawy trwał dotychczas nieruchomo i jakby drze miąć, na pół przymknąwszy powieki. Od czasu surowej nauczki udzielonej przez kaprala ochotnikowi, którego zmusił do podjęcia _ porzuconego karabina – jeżeli ten żywił urazę do zwierzchnika – nadarzała się okazja do wywołania między nimi starcia. – Znamy też takich, co nam grozili rozstrzelaniem – podjął surowo Chouteau – drani, co nas traktują gorzej niż zwierzęta; co nie chcą zrozumieć, że kiedy się ma dosyć plecaka i pukawki, bęc! ciska się to wszystko na pole, żeby zobaczyć, czy co z tego wyrośnie! Hej, koledzy, co by też oni powiedzieli, gdyby tak teraz, kiedy ich trzymamy tu pod ręką, wyrzucić z pociągu na drogę? Jak myślicie, co? Trzeba dać przykład, żeby nam przestano zawracać głowę tą parszywą wojną! Śmierć pluskwom Badingueta! Śmierć draniom, którzy chcą, żebyśmy się bili! Jan zaczerwienił się mocno, twarz nabiegła mu falą krwi z gniewu, który nieczęsto go nawiedzał z taką mocą. Chociaż był ściśnięty przez sąsiadów jak w żywym imadle, powstał i z wzniesionymi pięściami spojrzał na swego prześladowcę tak groźnie, że tamten zbladł. – Do stu piorunów! Stulisz gębę nareszcie, ty świnio! Od godziny milczę, bo nie ma już dowódców i nie mogę was wsadzić do paki. Nie, dalibóg! Byłbym oddał pułkowi wielką usługę uwalniając go ód takiej gadziny jak ty... Ale słuchaj: z chwilą, gdy kary są bujdą, będziesz miał ze mną do czynienia. Nie ma tu kaprala, jest tylko porządny chłop, któremu zawracasz głowę i który potrafi zamknąć ci gębę... Och, ty podły tchórzu, nie chcesz się bić i starasz się innych do tego samego namówić! Powtórz no jeszcze, a zobaczysz! Porwani śmiałym wystąpieniem Jana wszyscy w wagonie odwrócili się od Chouteau, który bełkotał coś bez związku cofając się przed potężną pięścią przeciwnika. – I tak samo jak ty kpię sobie z Badingueta, słyszysz? Ja tam zawsze gwizdałem na politykę, wszystko jedno czy Republika, czy Cesarstwo; a i dzisiaj, tak samo jak dawniej, kiedy uprawiałem swą rolę, pragnę jedynie powszechnego szczęścia, porządku, dobrych interesów... Ma się rozumieć, że bić się nikomu nie jest miło. Ale to nie przeszkadza wcale, że należałoby rozstrzeliwać kanalie, co usiłują człeka zniechęcić, kiedy i tak tyle potrzeba wysiłku, by się zachowywać jak przystoi. Do diabła! Chłopcy, czy się w was krew nie burzy, gdy słyszycie, że Prusacy są w waszym kraju i że ich trzeba wyrzucić precz?! Teraz, z charakterystyczną dla tłumów zmiennością porywów, żołnierze jęli frenetycznie przytakiwać kapralowi powtarzającemu swą przysięgę: że wybije zęby pierwszemu w swej sekcji, który będzie gadał, że mu się nie chce bić. – Brawo, niech żyje kapral! Raz-dwa rozprawimy się z Bismarckiem! Śród tej wrzaskliwej owacji Jan, uspokojony już, zwrócił się grzecznie do Maurycego, jak gdyby ten nie był jego podkomendnym. – Przecie pan nie może trzymać z tchórzami... Poczekajmy, jeszcześmy się nie bili, a to jednak my im w końcu damy łupnia, tym Prusakom! W tym momencie Maurycy uczuł, że mu do serca spływa jakby ciepły promień słońca. Stał wzruszony i pełen upokorzenia. Jakże? Więc ten człowiek nie jest jednak tylko prostym chamem? I wspomniał ów odruch ohydnej nienawiści, jaka nim owładnęła wówczas, kiedy podnosił z ziemi karabin porzucony w chwili zamroczenia. Lecz wspomniał także, jak bardzo się zdumiał na widok tych dwóch grubych łez w oczach kaprala, gdy starowinka z rozwianymi siwymi włosami urągała im wskazując Ren, tam daleko, na horyzoncie. Czyżby braterstwo wspólnie ponoszonych trudów i bólów niweczyło urazę? On, należący do rodziny bonapartystów, marzył o Republice jedynie teoretycznie. Miał raczej sentyment dla osoby cesarza, był zwolennikiem – wojny, którą uważał za sprawę bytu narodów. I oto nagle wracała mu nadzieja – w jednym z owych właściwych mu przeskoków wyobraźni – a zapał, który go pewnego wieczora skłonił do wstąpienia do wojska, ożywał w. nim rozpierając serce pewnością zwycięstwa. – Ależ to pewne, kapralu – odparł wesoło – damy im łupnia! Wagon toczył się wciąż, unosząc swój ładunek ludzki stłoczony w gęstym dymie fajczanym i dławiącym gorącu, ciskając strwożonym wieśniakom, skupionym na mijanych stacjach, strzępy sprośnych piosenek śród pijackiego zgiełku.. Dnia 20 sierpnia przybyto do Paryża na dworzec Pantin, tegoż dnia wieczorem odjechano, nazajutrz zaś po przyjeździe do Reims wymaszerowano do obozu w Châlons. III Ku wielkiemu zdziwieniu Maurycego sto szósty pułk zajechał do Reims i otrzymał rozkaz rozłożenia się tam obozem. Nie idą więc do Châlons, aby się połączyć z trzonem armii? A gdy w dwie godziny później pułk ustawił broń w kozły o milę od miasta, od strony Courcelles, na rozległej równinie rozciągającej się wzdłuż kanału od Aisne do Marny – zdumienie jego jeszcze wzrosło, skoro dowiedział się, że cała armia z Châlons od rana cofa się i że w tym właśnie miejscu biwakowała. Istotnie, od krańca po kraniec horyzontu aż do Saint-Thierry i do Neuvillette, nawet po drugiej stronie drogi z Laon, wznosiły się namioty; wieczorem zapłoną tam ogniska czterech korpusów armii. Widocznie plan, który przeważył, polegał na zajęciu pozycji pod Paryżem, aby tam czekać na Prusaków. Maurycy był z tego bardzo zadowolony. Czyż tak nie było najrozsądniej? Owo popołudnie 21 sierpnia zeszło na wałęsaniu się po obozie w poszukiwaniu nowin. Panowała zupełna swoboda, zdawało się, że karność rozluźniła się jeszcze bardziej, żołnierze oddalali się i powracali, kiedy chcieli. Mógł więc najspokojniej wrócić do Reims, gdzie miał do podjęcia bon na sto franków, który otrzymał od swej siostry Henrietty. W kawiarni usłyszał, jak jakiś sierżant rozprawiał o złych nastrojach panujących w osiemnastu batalionach sekwańskiej gwardii narodowej, którą właśnie odesłano do Paryża; najgorzej było w szóstym batalionie, którego żołnierze o mało nie wystrzelali swych oficerów. Tam, w obozie, codziennie głośno urągano generałom, a od czasu bitwy pod Froeschwiller żołnierze nie salutowali nawet marszałkowi Mac-Mahon. Kawiarnia napełniła się gwarem, między dwoma spokojnymi mieszczuchami wybuchł gwałtowny spór o ilość wojska, jaką teraz marszałek będzie miał pod rozkazami. Jeden wymieniał liczbę całkiem niedorzeczną – trzystu tysięcy ludzi. Drugi, rozsądniejszy, wyliczał cztery korpusy: dwunasty, z trudem uzupełniony w obozie przy pomocy pułków marszowych i dywizji piechoty marynarki; pierwszy, którego niedobitki ściągały w nieładzie od 14 sierpnia i którego kadrę naprędce formowano; wreszcie piąty, rozbity bez walki, odrzucony, rozproszony w panicznym odwrocie, oraz siódmy przybyły koleją, również zdemoralizowany, uszczuplony o całą pierwszą dywizję, której szczątki odnalazł dopiero w Reims; razem sto dwadzieścia tysięcy chłopa wliczając już w to jazdę rezerwy, dywizję Bonnemaina i Margueritte’a. Ale kiedy sierżant wmieszał się do dyskusji z gniewną wzgardą mówiąc o tym wojsku – zbieraninie bezładnej, prostodusznym stadzie prowadzonym na rzeź przez durniów – obydwaj mieszczanie zdjęci niepokojem i w obawie kompromitacji wymknęli się z lokalu. Na mieście Maurycy postarał się o gazety. Wypchał sobie kieszenie wszystkimi numerami, jakie udało mu się zdobyć, i czytał krocząc pod wielkimi drzewami wspaniałej alei ciągnącej się wzdłuż miasta.. Gdzież więc są armie niemieckie? Rzekłbyś, że je gdzieś zagubiono! Dwie niewątpliwie znajdowały się w okolicach Metzu: pierwsza, którą dowodził generał Steinmetz pilnując stanowiska; druga prowadzona przez księcia Fryderyka Karola usiłująca zawrócić w górę prawym brzegiem Mozeli, aby przeciąć Bazaine’owi drogę do Paryża. Ale trzecia, armia następcy tronu, triumfatorka spod Wissemburga i Froeschwiller, która ścigała pierwszy i piąty korpus, gdzież. jest naprawdę? Wieści o niej były sprzeczne i chaotyczne. Czy jeszcze obozuje w Nancy? Czy posuwa się na Châlons, skoro obóz opuszczono z takim pośpiechem, podpalając magazyny, ekwipunek, furaż, wszelkiego rodzaju zapasy? I znów zamęt, najsprzeczniejsze przypuszczenia w związku z planami, jakie przypisywano generałom. Maurycy, jakby odgrodzony od świata, dopiero wtedy dowiedział się o wypadkach paryskich: nagły grom klęski, który spadł na cały lud pewny zwy cięstwa, straszne wzburzenie na ulicach, zwołanie Izb, upadek gabinetu liberalnego, który zarządził plebiscyt, pozbawienie cesarza tytułu głównodowodzącego i zmuszenie go do przekazania naczelnego dowództwa marszałkowi Bazaine. Od 16 sierpnia cesarz przebywał w obozie w Châlons i wszystkie dzienniki donosiły o odbytym na – stępnego dnia posiedzeniu wielkiej rady, w którym wprawdzie uczestniczyli książę Napoleon oraz generalicja, jednak nie zgadzali się wcale między sobą co do powziętych uprzednio postanowień, uznając jedynie wynikające z nich fakty: nominację generała Trochu na stanowisko gubernatora Paryża oraz powierzenie marszałkowi Mac-Mahon dowództwa armii operującej w rejonie Châlons, co oznaczało całkowite odsunięcie w cień osoby cesarza. Wśród sprzecznych planów następujących po sobie z godziny na godzinę wyczuwało się przerażenie, brak decyzji. I wciąż pytanie gdzie są armie niemieckie? Kto miał słuszność: ci, co utrzymywali, że Bazaine ma swobodę ruchów i przeprowadza odwrót przez pozycje północne, czy też ci, którzy twierdzili, że jest już unieruchomiony pod Metz? Krążyła uporczywa pogłoska o gigantycznych bitwach, o walkach bohaterskich toczonych w ciągu całego tygodnia – od czternastego do dwudziestego – choć nic z nich nie wynikło poza groźnym szczękiem oręża, odległym i zagubionym. W pewnym momencie znużony Maurycy usiadł na ławce. Dokoła niego miasto zdawało się żyć swym życiem codziennym; bony pod pięknymi drzewami pilnowały dzieci, podczas gdy drobni rentierzy powolnym krokiem odbywali swą zwykłą przechadzkę. Powrócił do czytania – i oto natknął się na artykuł, który dotychczas uszedł jego uwadze, zamieszczony w płomiennym organie opozycji republikańskiej. Raptownie wszystko się wyjaśniło. Dziennik twierdził, że na naradzie z dnia 17 sierpnia, odbytej w obozie Châlons, zadecydowany został odwrót armii do Paryża i że nominacji generała Trochu dokonano jedynie gwoli przygotowania powrotu cesarza. Ale dodawał, że postanowienia te upadły wskutek stanowiska cesarzowej-regentki oraz nowego gabinetu ministrów. Zdaniem cesarzowej rewolucja była nieunikniona, w razie gdyby cesarz pojawił się na nowo. Przypisywano jej powiedzenie: „Nie wejdzie żywy do Tuilerii.” Dlatego też z całym właściwym sobie uporem domagała się pochodu naprzód, połączenia się za wszelką cenę z armią Metzu, wspieraną zresztą przez generała de Palikao, nowego ministra wojny, który planował druzgocący, a zwycięski marsz, aby podać rękę Bazaine’owi. Teraz Maurycy, opuściwszy dziennik na kolana i błądząc wzrokiem w przestrzeni, sądził, że wszystko rozumie: dwa zwalczające się plany, wahania marszałka Mac-Mahon co do podjęcia owego marszu flankowego, tak niebezpiecznego z niezbyt mocnymi oddziałami, i niecierpliwe, coraz bardziej gniewne rozkazy nadchodzące z Paryża, które go zmuszały do tego szalonego przedsięwzięcia. Potem na tle tej tragicznej walki nawiedziła go nagle wyraźna wizja cesarza odartego ze swej władzy oddanej w ręce cesarzowej-regentki, pozbawionego naczelnego dowództwa, które przekazał marszałkowi Bazaine, cesarza nie będącego już niczym, ot, cieniem cesarskim nikłym i mglistym, rzeczą niepotrzebną, bezimienną i zawadzającą, z którą nie wiadomo było, co zrobić, którą Paryż odpychał precz; i nawet w armii nie miał już miejsca, z chwilą gdy się zobowiązał do niewydawania żadnego rozkazu. Nazajutrz rano, po burzliwej nocy, którą, otulony kocem, Maurycy przespał poza namiotem, doznał jednak uczucia ulgi dowiedziawszy się, że stanowczo bierze górę plan odwrotu do Paryża. Mówiono o nowej sesji rady odbytej poprzedniego dnia wieczorem, na której był obecny dawny wicecesarz Rouher, wysłany przez cesarzową, aby przyśpieszył sprawę marszu na Verdun, a którego marszałek jakoby przekonał o niebezpieczeństwie takiego posunięcia. Czy otrzymano niedobre wiadomości od marszałka Bazaine? Nikt się nie ważył tego potwierdzić. Ale wymowny był sam brak wieści; wszyscy rozsądniejsi oficerowie wypowiadali się za czekaniem pod Paryżem, aby w razie potrzeby stanowić jego armię pomocniczą. I przeświadczony, że już nazajutrz nastąpi odwrót, ponieważ rzekomo rozkazy zostały wydane, Maurycy, uszczęśliwiony, chciał zaspokoić uporczywą zachciankę: choć raz uniknąć kuchni żołnierskiej, zjeść gdzieś śniadanie na obrusie, mając przed sobą butelkę, szklankę, talerz – wszystko, czego od wielu miesięcy był pozbawiony. Miał pieniądze. Z bijącym sercem, jak gdyby popełniał jakiś zdrożny wybryk, wymknął się z obozu w poszukiwaniu gospody.. Po drugiej stronie kanału, przy wejściu do wioski Courcelles, znalazł to wyśnione śniadanie, Poprzedniego dnia słyszał, że cesarz zajechał do jednego z mieszczańskich domów w Courcelles; przez ciekawość Maurycy przechadzał się tamtędy; przypomniał sobie, że widział u zbiegu dwóch ulic gospodę z altanką, gdzie zwisały dojrzałe już, złociste winne grona. Pod pnącą się winoroślą widniały malowane na zielono stoły, w obszernej zaś kuchni dostrzegało się przez otwarte na oścież drzwi zegar ścienny, oleodruki z Épinal porozpinane śród fa – jansowych talerzy oraz ogromną oberżystkę obracającą rożen. Z tyłu mieściła się kręgielnia. Całość była wdzięczna, poczciwa i pogodna – typowa stara francuska oberża. Przystojna dziewczyna o bujnej piersi ukazała się w progu i szczerząc białe zęby zapytała: – Pan będzie jadł śniadanie? – A pewnie! Proszę dać mi jajka, kotlet, ser! I białego wina! Odchodzącą przywołał z powrotem. – Proszę mi powiedzieć, czy to nie do jednego z tych domów zajechał cesarz? – O tam, do tego przed nami. Domu nie widać, bo go zasłania ten wysoki mur z przerastającymi go czubami drzew. Usadowił się w altance, odpiął pas, aby mu było wygodniej, wybrał sobie stół, na który słońce przeświecając przez winorośle rzucało złote krążki. I co chwila spoglądał na żółty mur, który osłaniał cesarza. Był to w istocie dom tajemniczy, ustronny, którego dachówek nie było nawet widać na zewnątrz. Wejście znajdowało się po drugiej stronie, od wiejskiej, wąskiej drogi, bez jednego sklepiku ani nawet okna, wijącej się między posępnymi murami. Z tyłu niewielki park tworzył jakby wysepkę zieleni pośród kilku sąsiednich budowli. I tam, na drugim skraju drogi, zobaczył rojny nieustanną krętaniną ludzi i koni cały tabor powozów i furgonów zawalający obszerne podwórze okolone wozowniami i stajniami. – Czy to wszystko dla cesarza? – zapytał żartobliwie dziewczynę rozpościerającą na stole bielutki obrus. – A jakże, wszystko dla samego tylko cesarza! – odpowiedziała z miłą, wesołą minką, rada, że może zaprezentować swe zdrowe zęby. I najwidoczniej poinformowana przez stajennych, którzy od wczoraj zachodzili tu popijać, wyliczyła: sztab złożony z dwudziestu pięciu oficerów, sześćdziesięciu gwardzistów wraz z plutonem służby konwojowej, sześciu żandarmów z korpusu sądowego; dalej świta obejmująca siedemdziesiąt trzy osoby: szambelanowie, kamerdynerzy, lokaje, kucharze i kuchciki; potem cztery konie wierzchowe i dwa powozy dla cesarza, dziesięć wierzchowców dla koniuszych, osiem dla dojeżdżaczy i hajduków, nie licząc czterdziestu siedmiu koni pocztowych; wreszcie szaraban, dwanaście furgonów pod bagaże, z których dwa zarezerwowane dla kuchni wzbudziły jej podziw wielką ilością sprzętu kuchennego, talerzy i butelek zgrupowanych we wzorowym porządku. – Ach, proszę pana! Trudno sobie wyobrazić co to za rondle! Błyszczy to jak słońce! A co tam półmisków, naczyń, przyrządów, o których nie potrafię nawet panu powiedzieć, do czego służą. A piwnica! Ho! ho! Jaki tam burgund, bordeaux, a szampan!. Byłoby z czego wyprawić nie lada weselisko! Uradowany widokiem bielutkiego obrusa oraz wina iskrzącego się w szklance, Maurycy z nieprzeczuwanym dotychczas w sobie łakomstwem zjadł dwa jajka na miękko. Gdy odwracał głowę na lewo, widział przez drzwi altany rozległą równinę obsadzoną namiotami – całe rojne miasto wyrosłe wśród chat między kanałem a Reims. Zaledwie kilka mizernych kęp drzew znaczyło się zielonymi plamami na szarym obszarze. Trzy wiatraki wznosiły swe chude ramiona. Ale sponad bezładnych dachów Reims tonących w wierzchołkach kasztanów, w błękitnym powietrzu zarysowywał się profil masywu katedry, mimo oddalenia – olbrzymi obok niskich domów. I Maurycy powracał pamięcią do wspomnień szkolnych, do mozolnie wykuwanych i wyjąkiwanych lekcji: pomazanie naszych królów, święta ampułka, Klodwig, Joanna d’Arc – cała chlubna stara Francja. Potem, gdy opanowany na nowo myślą o cesarzu przebywającym w tym skromnym, tak dyskretnie zamkniętym domu mieszczańskim, skierował wzrok na wielki żółty mur, zdumiał się odczytawszy nakreślony węglem ogromnymi literami okrzyk: „Niech żyje Napoleon!”, obok mnóstwa niezdarnych sprośności. Deszcz zmył litery, napis był widocznie stary. Co za osobliwość – na tym murze okrzyk dawnego. zapału bojowego niewątpliwie głoszący chwałę stryja-zdobywcy, a nie bratanka! I oto odżywało całe jego dzieciństwo i śpiewało we wspomnieniach o tym, jak w Chene-Populeux już w kolebce słuchał opowieści dziadka, żołnierza Wielkiej Armii. Matka nie żyła, ojciec, w tym bankructwie chwały, jakie dotknęło synów bohaterów po upadku Cesarstwa, musiał przyjąć miejsce poborcy; dziadek zaś, popadłszy z powrotem w przeciętność urzędniczego bytowania, żył tam przy nich z lichej, pensyjki, znajdując jedyną pociechę w opowiada niu o swych kampaniach wnukom – parce jasnowłosych bliźniąt, którym po trosze zastępował matkę. Na lewym kolanie sadzał Hen – riettę, na prawym Maurycego i godzinami ciągnęły się homeryckie opowieści wojenne. W zamęcie dziejów, rzekłbyś, działo się to poza historią, w straszliwym starciu wszystkich ludów, Anglicy, Austriacy, Prusacy, Rosjanie defilowali kolejno i łącznie, w przypadkowym doborze sojuszów, przy czym nie zawsze było wiadomo, dlaczego byli pobici ci, a nie tamci. Ale ostatecznie wszyscy zostawali pobici, pobici nieuchronnie, za jednym zamachem bohaterstwa i geniuszu, zmiatającym armie jak źdźbła słomy. Oto Marengo, bitwa na równinie, ze swymi wielkimi, uczenie rozwiniętymi liniami, swym nienagannym odwrotem w szachownicę, batalionami milczącymi i niewzruszonymi pod gradem ognia – legendarna bitwa przegrana o godzinie trzeciej, wygrana o szóstej; bitwa, w której ośmiuset grenadierów armii konsularnej przełamało atak kawalerii austriackiej, gdzie Desaix przybył po to, by umrzeć i zmienić zaczynającą się klęskę w nieśmiertelne zwycięstwo. Oto Austerlitz ze swym pięknym słońcem sławy w mgle zimowej, Austerlitz – bitwa rozpoczynająca się zajęciem płaskowzgórza Pratzen, a zakończona strasznym załamaniem lodów na zamarzniętych stawach: cały korpus armii rosyjskiej, ludzie i zwierzęta, zapadają się z okropnym trzaskiem, podczas gdy bóg Napoleon, który oczywiście wszystko przewidział, przyśpiesza klęskę prażąc ogniem armatnim. Oto Jena – grób potęgi pruskiej; najpierw ogień tyraliery skroś październikową mgłę; niecierpliwość Neya, który omal wszystkiego nie zaprzepaszcza; potem wkroczenie na linię marszałka Augereau, który go wyswobadza z opresji; gwałtowne natarcie znoszące centrum nieprzyjacielskie; na koniec panika, popłoch przechwalonej konnicy, którą nasi huzarzy sieką jak dojrzałe owsy, zasypując romantyczną dolinę pokosem ludzi i koni. Oto Eylau – odrażająca, najkrwawsza rzeźnia, piętrząca się ohydnie zmasakrowanymi ciałami; Eylau – czerwone od krwi pod zawieją śnieżną, ze swym posępnym, bohaterskim cmentarzem, Eylau – całe jeszcze tętniące piorunową szarżą osiemdziesięciu szwadronów Murata, które przeszyły na wylot armię rosyjską, zaściełając ziemię tak grubą warstwą trupów, że sam Napoleon zapłakał. Oto Friedland – ogromna przerażająca pułapka, w którą znowu Rosjanie wpadli jak stado ogłupiałych wróbli, arcydzieło strategii cesarza, który wiedział wszystko i wszystko mógł; nasze lewe skrzydło nieruchome i niewzruszone, podczas gdy Ney zdobywszy miasto, ulica za ulicą, niszczy mosty; potem to lewe skrzydło atakuje prawe nieprzyjacielskie, przypierając je do rzeki, miażdżąc je w tym ślepym zaułku; krwawa robota trwa do godziny dziesiątej wieczorem. Oto Wagram: Austriacy usiłują odciąć nas od Dunaju, wzmacniają wciąż swe prawe skrzydło, aby pobić Massenę, który, ranny, dowodzi z otwartej karety; i Napoleon pozwalający im działać, przebiegły a tytaniczny; i nagle sto armat straszliwym ogniem rozbija ogołocone centrum odrzucając nieprzyjaciela o przeszło milę, podczas gdy prawe skrzydło, przerażone swym odosobnieniem, uchodząc przed znów teraz triumfującym Masseną, unosi resztkę armii. Oto na koniec rzeka Moskwa, gdzie jasne słońce. Austerlitz ukazało się po raz ostatni; okrutna walka wręcz; starcie siły liczebnej i zaciętej odwagi; wzgórza, zdobywane wśród nieustannej strzelaniny, reduty brane szturmem na białą broń, ciągłe powroty – kontrataki w zmaganiach o każdą, piędź ziemi; tak brawurowa zaciekłość gwardii rosyjskiej, że na wywalczenie zwycięstwa musiały się złożyć szalone szarże Murata, grom bijących jednocześnie trzystu dział i męstwo Neya, triumfatora dnia. A gdziekolwiek była bitwa – sztandary powiewały na wietrze z tym samym dreszczem sławy, te same okrzyki: „Niech żyje Napoleon!”, rozbrzmiewały, gdy ognie obozowe zapalały się na zdobytych pozycjach. Francja była wszędzie u siebie, jako zdobywca, który wiódł swe niezwyciężone orły z jednego krańca Europy na drugi, któremu dość było przestąpić granice królestw, by wyzwalać ujarzmione ludy. Maurycy – mniej upojony białym winem lśniącym na dnie szklanki niż wielkością wywołanej wspomnieniem sławy – kończył spożywanie kotleta, kiedy spojrzenie jego padło na dwóch żołnierzy w łachmanach; pokryci błotem wyglądali raczej na opryszków znużonych długotrwałą włóczęgą. Usłyszał, jak prosili służącą o wskazówki co do dokładnego położenia pułków obozujących wzdłuż kanału. Tedy odezwał się: – Hej, koledzy, chodźcie tu! Jesteście, widzę, z siódmego korpusu! – Ma się rozumieć, z pierwszej dywizji. Ha! Do licha! Zapewniam was, że jestem stamtąd! Byłem pod Froeschwiller, gdzieśmy nie marzli, możecie mi wierzyć. A ten oto kolega jest z pierwszego korpusu, a walczył pod Wissemburgiem; także paskudne miejsce! Opowiedzieli swoje dzieje, jak ogarnięci paniką padli na pół żywi na dnie jakiegoś rowu, obydwaj nawet lekko ranni, i odtąd powłócząc nogami ciągnęli na tyłach armii; jak trawieni gorączką zatrzymywali się po miastach, by odzyskawszy nieco sił wyruszać z opóźnieniem w poszukiwaniu swej sekcji. Maurycy, który właśnie zabierał się do sera szwajcarskiego, ze ściśniętym sercem zauważył ich pożądliwe spojrzenie utkwione w jego talerz. – Hej, panienko! Proszę jeszcze sera i chleba, i wina! Przyłączycie się do mnie, koledzy, co? Ja stawiam! Za wasze zdrowie! Zachwyceni, siedli przy stole. A on ze wzrastającym przejęciem przyglądał się tym żałosnym postaciom żołnierzy bez broni, odzia- nych w czerwone spodnie i w płaszcze tak połatane, że podobni byli do rabusiów, do Cyganów donaszających łachy pościągane z jakiegoś pobojowiska. – A tak, do licha! – z pełnymi ustami podjął na nowo wyższy wzrostem. – To nie była fraszka. Trzeba to było widzieć. Opowiedz no, Coutard. I mały, wymachując kawałkiem chleba, rozpoczął swe opowiadanie. – Prałem sobie koszulę, podczas gdy przyrządzano zupę. Wyobraźcie sobie wstrętną dziurę, prawdziwy lej otoczony drzewami, które pozwoliły tym świniom Prusakom zbliżyć się na czworakach, tak że się nikt nie spodziewał. Otóż o godzinie siódmej w nasze kociołki zaczynają uderzać pociski. Do diabła! Nie traciliśmy czasu, . skoczyliśmy do karabinów i aż do jedenastej zdawało się, że im sprawimy tęgą łaźnię. Ale trzeba wam wiedzieć, nas było wszystkiego niecałe pięć tysięcy, a tych świń ciągle przybywało. Ja leżałem rozciągnięty za krzakiem na małym pagórku i widziałem ich, jak wyłazili na wprost, z prawa, z lewa, och, istne mrowisko, szeregi czarnych mrówek! Nie wypada tak gadać, ale wszyscyśmy uważali, że dowódcy to ciężkie tumany, żeby nas wpakować w podobne gniazdo os, z dala od kolegów, nie mając żadnej pomocy. Wtedy nasz generał Douay, nie głupiec i nie tchórz, biedaczysko łyka pigułkę i pada jak długi. Ale nic, trzymamy się. Jednak było ich za dużo, trzeba było wiać. Bijemy się w jakiejś zagrodzie, bronimy dworca w takim harmiderze, że można było ogłuchnąć. A potem, już nie wiem, miasto pewnie padło, my znaleźliśmy się na górze, zdaje się Geissberg, jak oni mówią. I tam, okopawszy się w jakimś dworze, cośmy ich na – tłukli, tych świń! Przyjemnie było patrzeć jak się wywracali. A.potem, cóż chcecie? Przybywało ich, wciąż przybywało, dziesięciu ludzi; przeciwko jednemu, a dział tyle, ile zechcieli. Odwaga w takich przypadkach służy tylko do przeniesienia się na tamten świat. W końcu zrobiła się taka marmolada, że trzeba było dać drapaka... W każdym razie nasi oficerowie okazali się nie lada gawronami – to fakt, prawda, Picot? Nastała chwila ciszy. Picot wychylił szklankę białego wina i ocierając usta wierzchem dłoni odparł: – Pewnie... To tak jak pod Froeschwiller; trzeba być skończonym baranem, żeby się bić w podobnych warunkach. Tak mówił mój kapitan, szczwany lisek. Grunt w tym, że nie mieliśmy wiedzieć... Cała armia tych śmieciarzy spadła nam na kark; nas było zaledwie czterdzieści tysięcy. I nie spodziewaliśmy się boju tego dnia; bitwa wywiązała się wkrótce potem, chociaż dowódcy pono tego nie chcieli. Krótko mówiąc, ja, naturalnie, wszystkiego nie widziałem. Ale wiem dobrze, że taniec trwał przez calutki dzień; kiedy myślano, że się skończyło – gdzie tam! – muzyczka znów rozpoczynała w najlepsze. Naprzód w Woerth, miłej wiosce z zabawną dzwonnicą, która wygląda jak piec, gdyż jest pokryta fajansowymi kaflami. Do licha! Nie wiem, czemu kazano nam ją rano opuścić, bo zdarliśmy sobie pazury, żeby ją odbić, nie dokonawszy zresztą tego. Ach, dziateczki, jak tani się prało, ile tam było rozwalonych brzuchów i potrzaskanych łbów, to nie do uwierzenia! Później tośmy się tłukli koło innej wioski – Elsasshausen (nazwa, którą można się udławić). Byliśmy ostrzeliwani przez kupę dział; waliły, jak chciały, z wysokości przekętego wzgórza, które także rano porzuciliśmy. I wtedy zobaczyłem – tak jest, ja, który do was mówię – zobaczyłem szarżę kirasjerów. Biedne chłopy, jak oni się dali wybić! Litość bierze! Ciskać konie i ludzi na podobny teren, na zbocze porośnięte krzakami, pocięte rowami. Zwłaszcza że, do pioruna, to nie mogło się na nic zdać! Ale trudno! To było śmiałe, to rozgrzewało serca. Potem, nieprawdaż, wydawało się, że najlepiej stamtąd odstąpić, aby wytchnąć gdzieś dalej. Wieś płonęła jak zapałka. Badeńczycy, Wirtemberczycy, Prusacy, cała banda, przeszło sto dwadzieścia tysięcy tych. smoluchów, jakeśmy potem wyliczyli, w końcu nas okrążyła. I gdzie tam: oto muzyka zaczyna rozchodzić się coraz głośniej dokoła Froeschwiller. Bo co tu dużo gadać: Mac- Mahon jest może głupcem, ale to dzielny chłop. Trzeba go było widzieć na tym jego rosłym koniu, wśród pocisków. Inny zwiałby na samym początku uważając, że to żaden wstyd unikać bitwy, kiedy się nie rozporządza dostatecznymi siłami. A on, skoro już się zaczęło, chciał koniecznie, żeby mu łeb rozwalili na dobre. No i to mu się wspaniale udało! We Froeschwiller, uważacie, to już nie ludzie, lecz bestie pożerały się wzajemnie. Przez dwie godziny strumienie spływały krwią... No, a później... cóż, później trzeba było przecie dać nura. I pomyśleć, opowiadano nam, iż na lewym skrzydle rozbiliśmy Bawarów! Ha, do pioruna! Gdyby nas było także sto dwadzieścia tysięcy! Gdybyśmy nie mieli takich durnych dowódców! I rozgorączkowani, rozgoryczeni, dwaj żołnierze w podartych zakurzonych mundurach krajali chleb i łykali grube kawały sera, wywołując zmorę swych wspomnień pod wdzięczną altanką dościgłej winorośli przeszywaną słonecznymi strzałami. Teraz opowiadali o okropnym odwrocie pułków rozproszonych, zdemoralizowanych, uciekających na przełaj przez pola i gościńce, tworzących potworną gmatwaninę ludzi, koni, pojazdów, armat – o całej klęsce armii, zniszczonej, gnanej biczem paniki. Skoro nie zdołano przezornie od- sunąć się i bronić przejścia przez Wogezy, gdzie dziesięć tysięcy żołnierza powstrzymałoby napór stu tysięcy, należało przynajmniej wysadzić mosty, zablokować tunele. Ale generałowie, przerażeni, umykali cwałem śród takiej burzy, porywającej razem zwyciężonych i zwycięzców, że w pewnym momencie obydwie armie zagubiły się w ślepym pościgu: Mac-Mahon gnał ku Luneville, podczas gdy pruski kronprinz szukał go od strony Wogezów. 7 sierpnia resztki pierwszego korpusu mijały Saverne, niby wezbraną zamuloną rzekę unoszącą szczątki łodzi. Jak spieniony strumień wpadający do rzeki piąty korpus dopadł pierwszego nazajutrz w Sarrenbourg; był on również pobity bez walki i wlókł ze sobą dowódcę, nieszczęsnego generała de Failly, przygnębionego faktem, iż jego bierności przypisywano klęskę. W dniach 9 i 10 sierpnia gonitwa wciąż trwała. Jedenastego, pod ulewnym deszczem, dotarto do Bayon omijając Nancy, które według fałszywej pogłoski miało być w rękach nieprzyjaciela. Dwunastego zatrzymano się w Haroué, trzynastego w Vicherey, a czternastego osiągnięto Neufchâteau, gdzie tę prze – walającą się masę ludzką nareszcie załadowano do pociągu; przez dwadzieścia trzy dni upychano ich w wagonach przewożąc do Châlons. Nazajutrz po odjeździe ostatniego transportu zjawili się Prusacy. – Och, przeklęty los! – zakończył Picot. – Ależ trzeba było wyciągać pedały! I to jeszcze my, których przecie odstawiono do szpitala. Coutard nalał resztę wina do szklanek. – A no tak, wzięliśmy nogi za pas i pędzimy wciąż jeszcze. W każdym razie jest już lepiej, skoro można pociągnąć łyk za zdrowie tych, którym dotychczas jeszcze łba nie rozbito. Wtedy Maurycy zrozumiał. Po idiotycznym zaskoczeniu pod Wissembourgiem klęska pod Froeschwiller była uderzeniem pioruna, którego błysk ukazał wyraźnie okropną prawdę. Byliśmy źle przygotowani mając lichą artylerię, kłamliwie podawany stan liczebny, nieudolnych generałów; a tak lekceważony nieprzyjaciel okazał się silny, karny i operujący doskonałą taktyką. Wątła zasłona naszych siedmiu korpusów rozproszonych na linii Metz-Strasburg została przebita przez trzy armie niemieckie niby przez potężne kliny. I oto już jesteśmy osamotnieni, nie pośpieszą ku nam ani Austria, ani Włochy; plan cesarza runął wskutek powolności działań i nieudolności dowódców. I sam los fatalnie pracował na naszą niekorzyść, gromadząc przeszkody, niefortunne zbieżności, realizując właśnie tajny plan Prusaków rozszczepienia naszych armii na dwoje, odrzucenia jednej części pod Metz, aby ją odciąć od Francji, podczas gdy oni zniszczywszy resztę naszych wojsk ruszą na Paryż. Teraz występowało to z matematyczną dokładnością: musimy przegrać z tych wszystkich przyczyn, których nieuchronny wynik bił w oczy: było to zderzenie nierozumnej brawury z przewagą liczebną i chłodną metodycznością. Jakkolwiek by to później komentowano – klęska była mimo wszystko tak fatalna jak prawo sił rządzących światem. Nagle Maurycy przeniósłszy w przestrzeń zadumane spojrzenie odczytał przed sobą nakreślone węglem na żółtym murze słowa: „Niech żyje Napoleon!” I nieznośnie przykre uczucie przeszyło mu serce. Więc naprawdę ta Francja legendarnych zwycięstw, która w takt werbli przemierzyła Europę, została pokonana przez drobny i lekceważony naród? Pięćdziesiąt lat wystarczyło, świat zmienił się, straszli – wa klęska zwaliła się na zwycięzców. I przypomniał sobie wszystko, co jego szwagier Weiss powiedział owej tragicznej nocy pod Miluzą. Tak, on jeden wtedy widział jasno, odgadywał powolne i ukryte przyczyny naszego osłabienia, wyczuwał nowy podmuch młodości i tężyzny wiejący od Niemiec. Czyż nie kończył się jeden okres wojenny, a zaczynał inny? Biada temu, kto zatrzyma się w nieustannym wysiłku narodów, zwycięstwo przypada tym, co kroczą w awangardzie – najbardziej uczonym, najzdrowszym, najsilniejszym. W tej chwili rozległy się śmiechy i krzyki dziewczyny droczącej się z bezceremonialnym zalotnikiem. Był nim porucznik Rochas, który w starej zadymionej kuchni, rozweselony oleodrukami z Épinal, trzymał w objęciach – jako żołnierz-zdobywca – dorodną dziewuchę. Pojawił się przy altance, gdzie kazał sobie podać kawy, a usłyszawszy ostatnie słowa żołnierzy Coutarda i Picota wtrącił wesoło: – Ba, chłopcy, to jeszcze nic! To początek tańca, zobaczycie niebawem nasz odwet. Dalibóg! Jak dotychczas, było pięciu na jednego. Ale to się zmieni, ręczę wam! Jest nas tutaj trzysta tysięcy. Wszystkie posunięcia, jakie wykonujemy, a których nikt nie rozumie, mają na celu zwabienie Prusaków, by się zwalili na nas, a tymczasem Bazaine, który ich pilnuje, zaskoczy ich na tyłach. A wtedy trrach! Zmiażdżymy ich jak tę muchę. Dźwięcznym klaśnięciem zgniótł między dłońmi muchę w locie; śmiał się jeszcze głośniej, z naiwną ufnością w ten tak prosty plan, odzyskując już wiarę w triumf niezwyciężalnego męstwa. Chętnie wskazał obu żołnierzom dokładne miejsce postoju ich pułku, po czym, zadowolony, z cygarem w zębach zasiadł do swej „pół czarnej”. – Cała przyjemność była po mojej stronie, koledzy! – pożegnał Maurycy odchodzących piechurów, gdy mu dziękowali za poczęstunek. Zamówił dla siebie również filiżankę kawy i spoglądał na porucznika, którego doskonały humor i jemu się udzielił, nieco zaskoczony jednak ową liczbą trzystu tysięcy ludzi – ponieważ nie było ich więcej nad sto tysięcy – oraz szczególną łatwością, z jaką mieliby zgnieść Prusaków między armiami Metzu i Châlons... Ale jemu także potrzeba było złudzeń! Dlaczego nie żywić nadziei, skoro chlubna przeszłość silnie odzywa się w jego pamięci? Stara gospoda tchnęła taką radością z tą swoją altaną, z której zwieszały się jasne, wyzłocone słońcem winogrona Francji! Maurycy przeżywał znowu godzinę ufności, tłumiącej wielki tępy smutek, który się stopniowo osadzał, w jego duszy. Przez chwilę ścigał wzrokiem oficera strzelców afrykańskich jadącego wyciągniętym kłusem w towarzystwie ordynansa. Zniknęli właśnie za węgłem cichego domu zajmowanego przez cesarza. Potem, gdy żołnierz sam ukazał się na nowo i przystanął z końmi pod drzwiami oberży, Maurycy wydał okrzyk zdumienia: – Prosper! A ja myślałem, że jesteś w Metzu! Był to mieszkaniec Remilly – prosty wiejski parobek; Maurycy pamiętał go jeszcze z lat dziecinnych, kiedy przyjeżdżał na wakacje do wuja Fouchard. Wyciągnąwszy los przy poborze do wojska, Prosper od trzech lat przebywał w Afryce, kiedy wybuchła wojna; ze swą podłużną suchą twarzą, giętki, krzepki i nader zwinny, dobrze się prezentował w błękitnej kurcie, czerwonych spodniach z niebieskimi lampasami i w czerwonym wełnianym pasie. – A to dopiero! To ci spotkanie! Pan Maurycy! Bynajmniej się jednak nie śpieszył prowadząc do stajni parujące konie, przy czym zwłaszcza swojego obrzucał ojcowskim spojrzeniem. Przywiązanie do koni nabyte niewątpliwie w dzieciństwie, kiedy je prowadzał do orki, skłoniło Prospera do wyboru służby w kawalerii. – Przyjechaliśmy z Monthois, z górą dziesięć mil bez odpoczynku – objaśnił po powrocie – i Zefir chętnie coś przegryzie. Zefir to był jego koń. On sam odmówił jedzenia, przyjął tylko filiżankę kawy. Wypatrywał swego oficera, który czekał na cesarza. To mogło potrwać pięć minut albo i dwie godziny. Polecono mu więc umieścić konie w cieniu. Gdy Maurycy, zaciekawiony, domagał się bliższych szczegółów, Prosper uczynił niewyraźny gest. – Nie wiem... Zapewne jakieś polecenie... Papiery do oddania... Ale Rochas z rozrzewnieniem spoglądał na strzelca, którego mundur budził w nim afrykańskie wspominki. – Hej, chłopcze! A gdzieżeście byli... tam? – W Médeah, panie poruczniku. Médéah! I zaczęli rozmawiać – poufale, nie zważając na różnicę stopnia. Prosper przywykł do życia w ustawicznej czujności, zawsze na koniu, kiedy się wyruszało w bój, jak się wyrusza na polowanie. Miało się jedną blaszankę na dziesięciu ludzi; każda taka drużyna stanowiła prawdziwą rodzinę: jeden gotował, drugi prał bieliznę, inni rozpinali namiot, doglądali koni, czyścili broń. Marsze konne odbywano rano i po południu z ogromnym ładunkiem, pod palącym słońcem. Wieczorem, aby odegnać moskity, rozpalało się wielkie ogniska, dokoła których śpiewano francuskie piosenki. Często podczas jasnej, usianej gwiazdami nocy trzeba było wstawać i uspokajać konie, które smagane letnim wiatrem nagle zaczynały się gryźć, wyrywały paliki rżąc wściekle. Za to nie lada rozkoszą była kawą, którą rozgniatano na dnie menażki i cedzono przez czerwony pas mundurowy. Ale bywały też czarne dni, z dala od wszelkich ludzkich osiedli, w obliczu nieprzyjaciela. Wtedy koniec z ogniskami, śpiewami i hulanką. Niekiedy cierpiało się strasznie z braku snu oraz z pragnienia i głodu. Mniejsza o to! Kochało się to życie pełne niespodzianek i przygód, tę wojnę złożoną z ciągłych utarczek, dającą łatwą sposobność do wykazania osobistej brawury, zabawną jak podbój dzikiej wyspy, urozmaiconą obławami, grabieżą na wielką skalę oraz plądrowaniem i drobnymi kradzieżami maruderów, których legendarne kawały rozśmieszały nawet generałów. – Ach – dodał Prosper poważniejąc – tutaj to nie to, co tam, tu się inaczej wojuje! I wciąż wypytywany przez Maurycego opowiedział o wylądowaniu w Tulonie, o długiej i uciążliwej podróży do Luneville. Tam właśnie dowiedzieli się o Wissembourgu i Froeschwiller. Potem nic już nie wiedział, mieszały mu się nazwy miast: od Nancy do Saint- Mihiel, od Saint-Mihiel do Metzu. Czternastego musiała się tam rozegrać wielka bitwa, horyzont był cały w ogniu; ale on widział tylko czterech ułanów za płotem. Szesnastego walczono jeszcze, armaty grzmiały od szóstej rano; potem powiedziano mu, że osiemnastego taniec rozpoczął się na nowo, jeszcze straszniejszy. Tylko strzelców już tam nie było, ponieważ szesnastego, pod Gravelotte, gdy stali wzdłuż drogi czekając na włączenie do linii, cesarz uciekający karetą zabrał ich ze sobą jako eskortę do Verdun. Ładny szmat drogi: czterdzieści dwa kilometry galopem pod strachem, że każdej chwili mogą zostać odcięci! – A Bazaine? – spytał Rochas. – Bazaine? Powiadają, że był mocno zadowolony, iż mu cesarz daje spokój. Ale porucznik chciał wiedzieć, czy Bazaine tu przybędzie... Prosper znów machnął dłonią, niewyraźnie: czy to można wiedzieć? Oni od szesnastego spędzali całe dnie na manewrach i kontrmarszach, pod deszczem, na wywiadach, na czatach, nie widząc nieprzyjaciela. Teraz stanowili część armii Châlons; jego pułk, dwa inne – strzelców francuskich i jeden huzarów – tworzyły jedną z dywizji kawalerii rezerwy, mianowicie pierwszą, dowodzoną przez generała Margueritte, o którym mówił z entuzjazmem i czułością. – Ach, szelma! To ci zuch! Ale co z tego, skoro dotychczas każą nam tylko taplać się w błocie! Nastała cisza. Potem Maurycy przez chwilę rozmawiał o Remilly, o wuju Fouchard, a Prosper żałował, że nie może przywitać się z wachmistrzem Honoriuszem, którego bateria stała po drugiej stronie gościńca z Laon o przeszło milę drogi. Ale parskanie konia zwróciło jego uwagę; wstał, by zajrzeć do stajni, do swego Zefira. Stopniowo żołnierze wszelkiej broni i wszelkich szarż wypełnili wnętrze gospody, jako że była pora „pół czarnej” lub kieliszeczka likieru. Ani jeden stolik nie pozostał wolny, mundury lśniły wesoło śród zieleni obryzganych słońcem gałązek winogradu. Właśnie major Bouroche usiadł obok porucznika Rochas, kiedy zgłosił się Jan i zaraportował: – Panie poruczniku, kapitan będzie pana oczekiwał w sprawie służbowej o godzinie trzeciej. Rochas skinął głową. Jan nie odchodził; uśmiechnął się do Maurycego, który zapalał papierosa. Od owej sceny w wagonie między obu mężczyznami trwał rozejm, jakby obopólne badanie coraz życzliwsze. Prosper powrócił zniecierpliwiony. – Zabiorę się do jedzenia, skoro mój porucznik nie wychodzi z tej budy. Niech to licho! Cesarz gotów nie wrócić przed wieczorem. – Powiedz no – zwrócił się do niego Maurycy, którego ciekawość rozbudzała się na nowo – może właśnie wy przynosicie wiadomości od Bazaine’a? – Możliwe! Była o tym mowa tam, w Monthois. Ale oto nagle zrobił się ruch. Jan stojący u wejścia do altanki odwrócił się mówiąc: – Cesarz! Wszyscy natychmiast powstali z miejsc. Na szerokim, białym gościńcu pośrodku dwurzędu topoli ukazał się pluton gwardzistów w nienagannych jeszcze i strojnych mundurach, w złocistym blasku pan – cerzy; po czym zaraz ujrzano cesarza jadącego konno w otoczeniu sztabu, za którym zdążał drugi pluton gwardii. Obnażyły się głowy, rozległo się kilka okrzyków. Cesarz przejeżdżając uniósł czoło, bardzo blady, z twarzą już zmizerniałą, o oczach błędnych, jak gdyby mętnych i nalanych wodą. Wydawał się zbudzony ze snu, uśmiechnął się słabo na widok rozsłonecznionej oberży i zasalutował. Wtedy Jan i Maurycy usłyszeli wyraźnie, jak z tyłu za nimi Bouroche, zlustrowawszy monarchę do głębi swym spojrzeniem lekarza, mruczał: – Nie ma co, całkiem z nim kiepsko! – Po czym w jednym słowie zawarł swą diagnozę: – Klapa! Jan, w prostackim odruchu zdrowego rozsądku, potrząsnął głową: marny to los dla wojska mieć takiego wodza! A gdy w dziesięć minut potem Maurycy, zadowolony z wybornego śniadania, uścisnąwszy dłoń Prospera oddalił się, by wypalić papierosa, uniósł z sobą obraz cesarza – bladego, chwiejnego, przejeżdżającego konno drobnym truchtem. To był spiskowiec, marzyciel, któremu braknie energii w momencie działania. Powiadano o nim, że jest bardzo dobry, zdolny do wielkich i szlachetnych porywów, zresztą bardzo uparty w swych postanowieniach milczka; a przy tym nader waleczny, gardzący niebezpieczeństwem: jako fatalista, gotowy zawsze poddać się przeznaczeniu. W chwilach doniosłych przesileń zdawało się, że ulegał odrętwieniu, jakby sparaliżowany wobec wypełnienia się wydarzeń, niezdolny odtąd przeciwstawić się losowi, jeżeli ten zwracał się przeciw niemu. I Maurycy zastanawiał się, czy nie chodzi tu o jakiś szczególny stan fizjologiczny, spotęgowany cierpieniem; czy choroba, która najwidoczniej trawiła cesarza, nie jest przyczyną tego niezdecydowania, tego wzrastającego niedołęstwa, jakie wykazywał od początku kampanii? To wyjaśniłoby wszystko. Byle kamyk w organizmie człowieka – to wystarcza, by waliły się w gruzy cesarstwa. Wieczorem, po apelu, powstało w obozie nagłe poruszenie; oficerowie uwijali się przekazując rozkazy jutrzejszego wymarszu o piątej rano. Maurycy doznał wstrząsu zdumienia i niepokoju, kiedy zrozumiał, że jeszcze raz wszystko zostało odmienione; nie cofano się już na Paryż, miano iść w kierunku Verdun na spotkanie Bazaine’a. Krążyła pogłoska o nadesłanej w ciągu dnia depeszy oznajmiającej, że przeprowadza manewr odwrotowy; Maurycy przypomniał sobie Prospera i oficera strzelców przybyłych z Monthois, być może, po to, aby doręczyć kopię owej depeszy. Zatem wskutek ciągłego wahania marszałka Mac-Mahon cesarzowa-regentka i rada ministrów triumfowały w swej upartej woli pchnięcia armii, mimo wszystko, naprzód, aby próbować ostatniego sposobu ocalenia dynastii, i obawiały się powrotu cesarza do Paryża. Żałosny cesarz, biedny człowiek, już bez miejsca we własnym państwie, miał być uniesiony jak pakunek zbędny i zawadzający wśród bagaży swych oddziałów, skazany na wleczenie za sobą parodii domu cesarskiego – przybocznych gwardzistów, powozów, koni, kucharzy, furgonów ze srebrnymi rondlami i winem szampańskim, z całą pompą usianego pszczołami płaszcza dworskiego, zmiatającego krew i błoto z gościńców klęski. o północy Maurycy jeszcze nie spał. Dręczony gorączkową bezsennością przeplataną, koszmarami, przewracał się z boku na bok. W końcu opuścił namiot i doznał ulgi, gdy chłostany wiatrem stanął wdychając chłodne powietrze. Niebo zasnuło się powoli ciężkimi chmurami, noc stawała się bardzo ciemna: posępny bezmiar cieni, przetykany rzadkimi gwiazdami zamierających ognisk. I w tym mrocznym spokoju, jakby dławionym ciszą, wyczuwało się powolny oddech stu tysięcy spoczywających tam ludzi. Wtedy obawy trapiące Maurycego ustąpiły, ogarnęło go pełne wyrozumiałej czułości uczucie braterstwa ze śpiącymi, z których tysiące zasną wkrótce na wieki. Bądź jak bądź, dzielne chłopy! Nie byli bynajmniej karni, kradli i pili. Ale ile już cierpień, ile okoliczności łagodzących w tym załamaniu się całego narodu! Sławni weterani spod Sewastopola i Solferino, bardzo już nieliczni, byli rozdzieleni pomiędzy oddziały zbyt młode, niezdolne do długiego oporu. Te cztery naprędce sformowane i odnowione korpusy bez silnej łączności – to armia beznadziejności, pokutnicze stado, które wysyłano na ofiarę, aby spróbować złagodzić gniew losu. Miała ona przebyć swą kalwarię aż do końca, płacąc za błędy wszystkich czerwoną falą swej krwi, Szczytnie wyrosła w samej grozie pogromu. I w tym momencie, w głębi drżących ciemności, Maurycy uświadomił sobie, jak wielki czeka go obowiązek. Nie poddawał się już chełpliwej nadziei odnoszenia legendarnych zwycięstw. Marsz na Verdun to był marsz ku śmierci i Maurycy godził się nań z mocną i pogodną rezygnacją, skoro trzeba było umrzeć. IV We wtorek, 23 sierpnia, o szóstej rano obóz został zwinięty, sto tysięcy ludzi z armii Châlons ruszyło, popłynęło wkrótce olbrzymim nurtem jak rzeka, co przez chwilę rozlana w jezioro podejmuje swój bieg; i pomimo wieści obiegających poprzedniego dnia, dla niejednego niespodzianką było stwierdzenie, że zamiast w dalszym ciągu cofać się odwrócono się od Paryża idąc ku wschodowi, w nieznane. O piątej rano siódmy korpus nie miał jeszcze nabojów. Od dwóch dni artylerzyści wytężali siły, aby wyładować konie i sprzęt na dworcu zawalonym prowiantem napływającym z Metzu. I dopiero w ostatniej chwili, w niesłychanym natłoku pociągów odkryto wagony z nabojami i oddział roboczy, do którego należał Jan, przewiózł dwieście czterdzieści tysięcy sztuk na wozach naprędce zarekwirowanych. Jan rozdał przepisowo po sto nabojów każdemu z żołnierzy swej sekcji w chwili, gdy Gaude, trębacz kompanii, ogłaszał sygnał wymarszu. Sto szósty pułk nie miał maszerować przez Reims; wydany był rozkaz ominięcia miasta, aby przejść na gościniec z Châlons. Lecz i tym razem nie rozłożono należycie czasu wymarszu. Wszystkie cztery korpusy armii wyszły jednocześnie, skutkiem czego wytworzył się fatalny zamęt na pierwszych odcinkach wspólnego pochodu. Artyleria i konnica co chwila przerywały i zatrzymywały linie piechurów. Całe brygady z bronią u nogi musiały czekać bitą godzinę. A najgorsze, że w dziesięć minut po wymarszu rozpętała się burza i ulewa przemoczyła ludzi do nitki, przydając ciężaru płaszczom i gniotącym ramiona tornistrom. Sto szósty pułk mógł jednak wkrótce podjąć marsz, gdyż deszcz ustawał, podczas gdy na sąsiednim polu żuawi, zmuszeni jeszcze do czekania, wymyślili, aby Uzbroić się w cierpliwość, zabawę: obrzucali się pecynami ziemi, garściami błota, których bryzgi na mundurach wywoływały huragany śmiechu. Prawie natychmiast ukazało się słońce triumfując w ciepłym sierpniowym poranku. Powróciła wesołość; ludzie parowali jak uprana bielizna rozwieszona na dworze; wyschli bardzo szybko; podobni do psów wyciągniętych z kałuży żartowali z plastrów zeschłego błota, jakie unosili na swych czerwonych spodniach. Przy każdym skrzyżowaniu trzeba się było jeszcze zatrzymywać. Na skraju przedmieścia Reims wypadł ostatni postój przed wciąż pełnym ludzi szynkiem. Wtedy Maurycemu przyszedł pomysł poczęstunku dla całej sekcji- jako wyraz życzenia wszystkim pomyślności. – Kapralu, jeżeli pan pozwoli... Jan po krótkim wahaniu przyjął kieliszek. Byli tam też Loubet i Chouteau, obleśnie uniżony, od czasu gdy kapral dał mu nauczkę; byli także Pache i Lapoulle – dwaj poczciwi z gruntu chłopcy. – Wasze zdrowie, kapralu! – odezwał się Chouteau fałszywie dobrodusznym tonem. – Wasze! I niech się każdy stara wynieść cało głowę i nogi! – odrzekł Jan grzecznie przy wtórze przyjaznych śmiechów. Lecz już ruszano dalej. Kapitan Beaudoin zbliżył się ze zgorszoną miną, podczas gdy porucznik Rochas udawał, że nic nie widzi. Weszli już na drogę do Châlons, długą, obrzeżoną drzewami wstęgę rozwijającą się prościutko jak strzała pośród olbrzymiej płaszczyzny ciągnących się w nieskończoność ściernisk, nad którymi sterczały gdzieniegdzie wysokie stogi i drewniane wiatraki poruszające skrzydłami. Dalej na północ szeregi słupów telegraficznych wskazywały inne drogi, gdzie rozpoznawano linie innych pułków w marszu. Wiele z nich nawet wręcz ławą szło na przełaj przez pola. Na przodzie z lewa brygada jazdy kłusowała w oślepiających blaskach słońca. I cały pusty i smutny horyzont ożywiał się tymi potokami ludzi wylewającymi się zewsząd, nieprzerwanie niby olbrzymie mrowisko. Około dziewiątej sto szósty pułk opuścił gościniec kierując się na lewo drogą do rzeki Suippe – inną wstęgą ciągnącą się w nieskończoność. Maszerowano dwoma. szeregami oddalonymi od siebie, pozostawiając środek drogi wolny. Oficerowie jechali tamtędy samot – nie; Maurycy zauważył ich stroskane miny kontrastujące z dobrym humorem i chwackim zadowoleniem żołnierzy, szczęśliwych jak dzieci, że oto nareszcie idą. Ponieważ sekcja znajdowała się prawie na czele, widział nawet z daleka pułkownika de Vineuil, którego ponury wygląd, wysoka sztywna postać, kołysząca się za każdym krokiem konia, intrygowała go. Orkiestrę razem z kantynami pułkowymi odesłano na tyły. Dalej, towarzysząc dywizji, ciągnęły ambulanse i treny, za którymi posuwał się olbrzymi tabor całego korpusu: wozy z paszą, kryte furgony do przewożenia prowiantu, fury z bagażem, defilada pojazdów wszelkiego autoramentu, która zajmowała przeszło pięć kilometrów i której nie kończący się ogon dostrzegano na rzadkich – zakrętach drogi. Wreszcie na samym końcu zamykało kolumnę bezładne stado tęgich wołów drepcących w tumanie kurzu, popędzane uderzeniami bata żywe jeszcze mięso; niby wojownicze koczujące plemię. Lapoulle od czasu do czasu podrzutem ramienia poprawiał sobie tornister. Pod pretekstem, że jest najsilniejszy, obarczano go przedmiotami wspólnego użytku całej sekcji: dużym kociołkiem i bańką na zapas wody. Tym razem powierzono mu nawet łopatę kompanii wmawiając, że to wielki zaszczyt. A on nie narzekał i śmiał się z piosenki, którą Loubet, tenor sekcji, umilał dłużącą się drogę. Loubet miał słynny plecak, w którym znajdowało się wszystkiego po trochu: bielizna, buty na zmianę, przybory do szycia, szczotki, czekolada, sztućce i rondelek, nie licząc przepisowej racji żywności, sucharów, kawy; i chociaż były tam także naboje, choć na wierzchu jeszcze znajdował się zwinięty koc oraz namiot polowy wraz z palikami – wszystko wydawało się lekkie, taki był z niego majster w sztuce troczenia! – Swoją drogą, beznadziejny to kraj! – powtarzał od czasu do czasu Chouteau obrzucając wzgardliwym spojrzeniem posępne równiny Szampanii. Wielkie połacie nagiej ziemi ciągnęły się bez końca. Ani jednego folwarku, nigdzie żywej duszy, nic, tylko przeloty kruków plamiących czernią szary bezkres. Na lewo, w oddali, ciemnozielone sosny wieńczyły łagodne falistości obrzeżające niebo, natomiast z prawej strony można było po ciągłej linii drzew rozpoznać nurt Vesle. A tam, za wzgórzami, w odległości mili, widać już było wznoszącą się ogrom – ną masę dymu, którego gęste kłęby zasłaniały widnokrąg przerażającą chmurą pożaru. – Cóż to się tam pali? – padały zewsząd pytania. Wyjaśnienie przebiegło z jednego krańca kolumny do drugiego. Był to obóz pod Châlons, który płonął od dwóch dni, podpalony na rozkaz cesarza, aby nagromadzone bogactwa nie wpadły w ręce Prusaków. Kawalerii tylnej straży powierzono podłożenie ognia pod wielkie baraki, zwane żółtym magazynem, pełne namiotów, pali, mat, oraz pod magazyn – nowy, ogromny, kryty hangar, gdzie były złożone menażki, buty, koce: ekwipunek, który by wystarczył na zaopatrzenie drugich stu tysięcy ludzi. Stogi siana, również podpalone, dymiły jak gigantyczne pochodnie. I wobec tego widoku, tych sinych tumanów, co się wznosiły ponad odległe wzgórza, zasnuwając niebo nieutuloną żałobą, armia w pochodzie przez wielką smętną równinę zapadła w ciężkie milczenie. Słychać było jedynie miarowe kroki, podczas gdy głowy mimowolnie zwracały się wciąż ku rosnącym dymom, których tragiczna kurzawa zdawała się podążać za kolumną jeszcze przez całą milę. Wesołość wróciła w czasie dłuższego postoju na ściernisku, gdzie żołnierze mogli przysiąść na plecakach, aby coś przegryźć. Duże kwadratowe suchary maczano w zupie; ale małe – okrągłe, chrupiące i lekkie – były prawdziwymi smakołykami; miały tylko jedną wadę: wywoływały silne pragnienie. Następnie Pache odśpiewał pobożną pieśń, którą cała sekcja podjęła chórem. Jan uśmiechał się przyzwalająco, a Maurycy nabierał na nowo otuchy widząc ogólny zapał, porządek i dobry nastrój tego pierwszego dnia marszu. Resztę drogi przebyto tym samym raźnym krokiem. Jednakże ostatnie osiem kilometrów wydały się uciążliwe. Zostawiono na prawo wieś Prosnes, opuszczono gościniec, by ruszyć na przełaj przez tereny nieuprawne, piaszczyste wydmy porośnięte sosnowymi laskami; i cała dywizja wraz z wlokącym się konwojem krążyła śród tych lasków po piachu, w którym zapadano się po kostki. Pustka zatoczyła jeszcze szersze kręgi; napotkano jedynie drobne stadko owiec strzeżonych przez dużego czarnego psa. Wreszcie około czwartej sto szósty pułk zatrzymał się w Dontrien, wsi położonej nad brzegiem Suippe. Rzeczka przepływa wśród kęp drzew, stary kościół całkowicie skryty w cieniu ogromnego kasztana stoi pośrodku cmentarza. Na lewym brzegu, na pochyłej łączce, pułk rozbił namioty. Oficerowie mówili, że tego wieczora wszystkie cztery korpusy armii będą obozowały na linii rzeki Suippe od Aube-rive do Heutrégiville, poprzez Dontrien, Bétheniville i Pont-Faverger w szyku bojowym na odcinku prawie pięciu mil... Natychmiast Gaude otrąbił fasunek i Jan pośpieszył na miejsce, gdyż kapral zawsze był czujnym dostawcą. Zabrał z sobą Lapoulle’a, wrócili po upływie pół godziny, obładowani krwawiącym płatem wołowiny oraz wiązką drzewa. Zabito już i poćwiartowano pod dębem trzy sztuki ze stada, które szło za wojskiem. Lapoulle musiał jeszcze wrócić po chleb, który od południa wypiekano w samym Dontrien w wiejskich piecach. I tego pierwszego dnia wszystkiego było w obfitości z wyjątkiem wina i tytoniu, których zresztą wcale nie miano wydawać. Powróciwszy na miejsce, Jan zastał Chouteau zajętego wraz z Pache’em rozbijaniem namiotu. Popatrzał na nich przez chwilę okiem starego, doświadczonego żołnierza, który nie dałby trzech groszy za tę ich robotę. – Całe szczęście, że się na noc zapowiada ładna pogoda – odezwał się wreszcie. – Inaczej, gdyby był wiatr, wszyscy byśmy się przespacerowali aż do rzeki. Trzeba będzie was nauczyć. I zamierzał posłać Maurycego z dużym wiadrem po zapas wody. Lecz ten, siedząc na trawie, zdjął but, aby obejrzeć prawą stopę. – A wam co się stało? – To but starł mi piętę... Moje obuwie zdarło się i głupio zrobiłem kupując to w Reims; tak dobrze wyglądało na nodze. Powinienem był wybrać szersze. Jan przyklęknąwszy ujął w dłonie nogę Maurycego, którą obracał ostrożnie, jak stopę dziecka, kręcąc przy tym głową frasobliwie. – Wiecie, to wcale nie głupstwo... Trzeba uważać. Żołnierz, któremu nogi przestają służyć, nadaje się do wyrzucenia do rowu. Mój kapitan we Włoszech zawsze powtarzał, że bitwy wygrywa się nogami. Rozkazał więc pójść po wodę Pache’owi. Zresztą, do rzeki było zaledwie pięćdziesiąt metrów. Tymczasem Loubet, rozpaliwszy drwa w jamie wydrążonej w ziemi, nastawił natychmiast rosół – ogromny kocioł pełen wody, w której pływało kunsztownie osznurowane mięso. Od tej chwili humory się poprawiły. Patrzono na parującą zupę. Cała sekcja rozciągnięta na trawie wokół ogniska, niczym grono rodzinne, z czułą troskliwością spoglądała na gotujące się mięso, a Loubet z powagą zbierał łyżka szumowiny. Podobnie jak dzieci i dzikusy, nie mieli innych pożądań poza jedzeniem i spaniem – w tym pochodzie w nieznane, bez jutra. Maurycy odnalazł w plecaku gazetę kupioną w Reims. Chouteau zapytał. – Są wieści o Prusakach? Przeczytajcie nam! Panowała teraz zupełna zgoda pod wzrastającym autorytetem Jana. Maurycy ochoczo odczytał ciekawe wiadomości, podczas gdy Pache, „sekcyjna krawczyni”, naprawiał mu płaszcz a Lapoulle czyścił karabin. Z początku była tam mowa o wielkim zwycięstwie Bazaine’a, który rozgromił cały korpus pruski w kamieniołomach Jaumont; a. to urojone wydarzenie było upstrzone dramatycznymi okolicznościami: ludzie i konie tratujący się wzajemnie wśród skał, zupełny pogrom, tak że nawet nie było ani jednego całego trupa do pochowania... Dalej następowały liczne szczegóły o godnym pożałowania stanie armii niemieckich, od momentu gdy wkroczyły do Francji: żołnierze kiepsko żywieni, źle wyposażeni w ostatecznej nędzy umierali masowo wzdłuż dróg, porażeni strasznymi chorobami. Inny artykuł donosił, że król pruski ma biegunkę, a Bismarck złamał nogę wyskakując przez okno oberży, gdzie omal nie wpadł w ręce żuawów. Wspaniale! Lapoulle śmiał się do rozpuku, podczas gdy Chouteau i inni, nie wątpiąc ani chwili o prawdzie tego wszystkiego, z junackim zapałem rozprawiali, jak to wkrótce będą zagarniali Prusaków niby wróble po spadłym gradzie. A zwłaszcza śmiano się z upadku Bismarcka. Ha! żuawi i turkosi – to ci zuchy! Krążyły przeróżne gadki; Niemcy drżeli i gniewali się utrzymując, iż to niegodne cywilizowanego narodu używać dzikusów do obrony. Chociaż zdziesiątkowani pod Froeschwiller, wydawali się jeszcze nietknięci i niezwyciężeni. Na dzwonniczce w Dontrien wybiła szósta, gdy Loubet obwieścił: – Marsz po zupę! Z namaszczeniem żołnierze ustawili się wokoło. W ostatniej chwili Loubet zaopatrzył się w jarzyny u sąsiedniego gospodarza. Była to prawdziwa uczta: zupa woniejąca porami i marchwią łechtała żołądki jak aksamit. Łyżki głośno stukały o miski. Następnie Jan, który nalewał zupę, musiał jak najsprawiedliwiej wydzielić porcje wołowiny, gdyż śledziły go błyszczące oczy, i niechby się jeden kawałek wydawał większy od drugiego, zaraz podniosłyby się pomruki. Spałaszowano wszystko, uraczono się setnie. – Do pioruna! – oznajmił Chouteau przewracając się na grzbiet – to jednak lepsze od kopniaka w tyłek! Maurycy także czuł się syty i zadowolony; nie myślał o swej startej pięcie, która mu już tak nie dokuczała. Godził się teraz na brutalne – koleżeństwo, zniżywszy się do dobrodusznej wspólnoty w obliczu fizycznych wymogów wspólnego bytowania. Również noc przespał głębokim snem wraz z pięcioma towarzyszami w namiocie: leżeli wszyscy razem, radzi z ciepła wśród obficie występującej rosy. Dodać trzeba, że namówiony przez Loubeta Lapoulle przyniósł z sąsiedniego stogu wielkie naręcza słomy, w której sześciu zuchów chrapało niczym w puchowej pościeli. I w tę jasną noc – od Auberive do Heutrégiville, wzdłuż łagodnych brzegów Suippe powoli płynącej pośród wierzb – ogniska stu tysięcy śpiących ludzi oświetlały pięciomilową równinę na kształt gwiaździstej smugi. O wschodzie słońca przyrządzono kawę z ziaren utłuczonych w menażce kolbą karabinową i zalanych wrzątkiem, w którym następnie osadzono męty na dnie przez wlanie odrobiny zimnej wody. Tego ranka wschód słońca jaśniał królewskim przepychem pośród rozłożystych obłoków z purpury i złota. Lecz nawet Maurycy nie zauważał tego widowiska i jedynie Jan, jako rozsądny gospodarz, z niepokojem patrzał na tę czerwoną jutrzenkę zwiastującą deszcz. Toteż przed wymarszem, kiedy wydawano chleb pieczony w przeddzień, a sekcja otrzymała trzy długie bochenki, kapral głośno zganił Loubeta i Pache’a, którzy je przytroczyli do plecaków. Lecz namioty były już pozwijane, tornistry zapięte, nie słuchano go więc wcale. Szósta godzina biła na wszystkich dzwonnicach okolicznych wiosek, gdy cała armia ruszyła podejmując dziarsko swój pochód naprzód. Sto szósty pułk, aby dostać się do gościńca wiodącego z Reims do Vouziers, prawie natychmiast skręcił na boczne drogi i przeszło godzinę maszerował na przełaj po ścierniskach. Niżej, ku północy, śród drzew widać było Bethiniville, gdzie, jak mówiono, obozował cesarz. I zaraz ujrzeli dokoła takie same równiny, jakie widzieli wczoraj; wynędzniała Szampania roztaczała dalej swe ubogie, beznadziejnie jednostajne pola. Teraz po lewej stronie widniał mizerny strumyk, Arne, po prawej zaś rozciągały się w nieskończoność nagie grunty, płaszczyzną swą przedłużające horyzont. Mijano wsie: Saint-Clément – z jedyną ulicą wijącą się po obu stronach drogi, Saint-Pierre – sporą osadę, siedzibę bogaczy, którzy zabarykadowali drzwi i okna. Około dziesiątej zatrzymano się na dłuższy postój pod inną wsią – Saint-Etienne, gdzie żołnierze ku swej radości znaleźli jeszcze tytoń. Siódmy korpus rozdzielił się na liczne kolumny; sto szósty pułk maszerował samotnie mając za sobą tylko jeden batalion strzelców i artylerię rezerwy; Maurycy na próżno rozglądał się na zakrętach drogi szukając ogromnego konwoju, który tak go interesował poprzedniego dnia; stada gdzieś odeszły, zostały tylko armaty wyolbrzymione na tle nagich równin, toczące się jak ciemna wysokonoga szarańcza. Lecz za Saint-Etienne droga stała się przykra wznosząc się niewielkimi falami śród szerokich nieurodzajnych pól, na których wszędzie rosły jedynie sosnowe gaje o czarnej zieleni, smutnej na tle bladej ziemi. Takiego pustkowia jeszcze nie spotkano. Mając lichy podkład kamienny, podmyta przez ostatnie deszcze, droga była istnym łożyskiem błota i szarej rozmiękłej gliny, w której stopy więzły jak w smole. Zmęczenie doszło już kresu. Ludzie utrudzeni do cna nie mogli stąpać. Tonąca w błocie artyleria omal nie utknęła w drodze. Chouteau niósł zapas ryżu dla sekcji. Zdyszany, zły, że obarczono go okrutnym ciężarem, rzucił wreszcie paczkę sądząc, że go nikt nie widzi. Spostrzegł to Loubet. – Jak można? Nie wolno robić takich kawałów, bo później koledzy będą skręcali się z głodu. – Ale... – odparł Chouteau – skoro wszystko zafasujemy znowu na postoju... I Loubet, dźwigający zapas tłuszczu, przekonany tym rozumowaniem, pozbył się również swego brzemienia. Maurycemu dokuczała coraz bardziej starta pięta. Wlókł nogę z takim trudem, że Jan dał folgę wzbierającej w nim troskliwości. – Cóż to? Niedobrze? Znowu boli? I w czasie krótkiego postoju dla wypoczynku poradził: – Rozzujcie się, idźcie boso; świeże błoto uśmierzy zaognienie. Istotnie w ten sposób Maurycy mógł iść dalej bez zbytniego wysiłku; ogarnęło go uczucie głębokiej wdzięczności. Prawdziwe to szczęście dla sekcji taki kapral, stary praktyk, znający wszystkie fachowe sekrety; właściwie jest to prostak, jednakże zacny człowiek. Późno już było, gdy pułk dotarł do Gontreuve, gdzie miano biwakować po przebyciu drogi z Châlons do Vouziers i zejściu stromym zboczem w dolinę rzeki Semide. Okolica zmieniała się, tu już było się w Ardenach. I z otaczających miasteczko, rozległych nagich wzgórz, wybranych na obozowisko dla siódmego korpusu, widać było w dali dolinę Aisne, ginącą w bladych mgłach deszczu. O szóstej Gaude nie dał jeszcze sygnału do zbiórki po prowiant. Aby się więc czymś zająć, zresztą zaniepokojony silnym wiatrem, Jan postanowił sam rozłożyć namiot. Tłumaczył żołnierzom, jak mają szukać odpowiedniego miejsca na lekko pochyłym zboczu, jak powbijać ukośnie paliki, wykopać dokoła płótna rowy dla odpływu wody. Maurycy, ze względu na bolącą nogę zwolniony z wszelkiej pracy, z podziwem przyglądał się temu chłopu o tępym wyrazie twarzy i niezdarnych ruchach, zaskoczony jego inteligencją i zręcznością. On sam był okrutnie zmęczony, ale podtrzymywała go nadzieja, która teraz odżywała we wszystkich sercach. Odbyto nie byle jaki marsz od Reims: sześćdziesiąt kilometrów w dwóch etapach. Jeżeli tak będą maszerowali dalej, wciąż naprzód, niechybnie rozwalą armię niemiecką, aby spotkać się z Bazaine’em, zanim trzecia armia pod dowództwem pruskiego następcy tronu, o której mówiono, że jest w Vitry-le-Français, zdąży wycofać się na Verdun. – Cóż to? Czy mamy zdechnąć z głodu? – zawołał Chouteau stwierdzając po godzinie siódmej, że nie wydawano jeszcze żywności. Jan przezornie kazał Loubetowi rozpalić ogień i nastawić kocioł pełen wody; a że nie było drzewa na opał, musiał przymknąć oczy, kiedy żołnierz bezceremonialnie wyrywał sztachety z parkanu sąsiedniego ogrodu. Lecz gdy kapral polecił zająć się ugotowaniem ryżu ze słoniną, trzeba było wyznać, że ryż i tłuszcz spoczywają w błocie na drodze z Saint- Etienne. Chouteau kłamał bezwstydnie przysięgając, że paczka z ryżem musiała się widocznie odwiązać od plecaka. – Świnie jesteście! – krzyknął Jan z pasją. – Wyrzucać jedzenie, kiedy jest tyłu głodnych! Zmarnowały się też trzy chleby przytroczone do tornistrów: nie posłuchano. Jana i deszcz je rozmoczył do tego stopnia, że zupełnie się rozłaziły – ot, papka nie do spożycia. – Ładnie wyglądamy! – powtarzał. – My, cośmy wszystko mieli, zostaliśmy bez jednego okrucha... Och, przebrzydłe z was świnie! Właśnie wezwano sierżanta Sapin po odbiór rozkazów. Niebawem powrócił z melancholijną miną, by powiadomić swoich ludzi, że nie sposób teraz dzielić prowiant, wobec czego muszą się zadowolić racją marszową. Konwój podobno utknął po drodze z powodu niepogody. Co się zaś tyczy stada, musiało się gdzieś zawieruszyć wskutek sprzecznych rozporządzeń. Później dowiedziano się, że po odwrocie korpusów piątego i dwunastego w stronę Rethel, gdzie miała stanąć kwatera główna, wszystkie zapasy żywności odpłynęły ku temu miastu, podobnie jak i ludność spragniona widoku cesarza, tak iż siódmy korpus zastał dokoła pustkowie: ani mięsa, ani chleba, ani nawet mieszkańców. I na dobitkę, skutkiem jakiegoś nieporozumienia, intendentura zapasy swoje wysłała w kierunku Chene-Populeux. Podczas całej kampanii nieszczęśni intendenci byli w ciągłej rozterce; wszyscy żołnierze mieli do nich pretensje, gdy przecie nieraz całą ich winą było tylko to, że stawiali się punktualnie na wyznaczone miejsca, nie zastając tam oczekiwanych oddziałów. – Przebrzydłe świnie! – powtarzał Jan nie panując nad sobą. – Dobrze wam tak! Nie zasługujecie wcale na wysiłek, jaki sobie chcę zadać, aby coś dla was spod ziemi wydrapać, ponieważ mimo wszystko jestem zobowiązany nie dać wam kipnąć w drodze! I jak przystało dobremu kapralowi, udał się na poszukiwania; zabrał z sobą Pache’a, którego lubił za łagodny charakter, chociaż raziła go w nim przesadna nabożność. Ale już od niejakiego czasu Loubet przyglądał się niewielkiemu folwarkowi w odległości dwustu. czy trzystu metrów, jednej z ostatnich siedzib ludzkich w Contreuve, gdzie, zdało mu się, dostrzegał jakiś ruch. Zawołał Chouteau i Lapoulle’a: – Wypuśćmy się na własną rękę. Wydaje mi się, że tam można coś zafasować. I Maurycy został sam, pilnując kotła z wrzątkiem, z poleceniem podtrzymywania ognia. Usiadł na kocu ściągnąwszy but, aby rana zaschła. Widok obozu zaciekawiał go. Wszystkie sekcje były w ruchu od chwili, gdy nie czekano już na przydział prowiantu. Maurycy stwierdzał, że jednym wszystkiego zawsze brak, gdy inni żyją w cią – głym dostatku, zależnie od zapobiegliwości i sprytu kaprala i żołnierzy. Wśród ogromnego ruchu dookoła spostrzegał takich, co nie zdołali nawet rozpalić ognia i, zrezygnowani, układali się do snu; widział jednak innych, którzy, przeciwnie, zajadali z wielkim apetytem nie wiadomo jakie smakowite rzeczy. Z drugiej strony zdumiewał go wzorowy porządek w obozie artylerii rezerwy, rozlokowanej opodal na wzniesieniu. O zachodzie słonce wyjrzało spomiędzy dwu chmur, grając blaskiem na armatach obmytych już przez artylerzystów z błota po przebytych drogach. Tymczasem w małym folwarku wypatrzonym przez Loubeta zakwaterował się wygodnie szef brygady, generał Bourgain-Desfeuilles. Znalazł tam jakie takie łóżko, a widok omletu i pieczonego kurczęcia na stole wprawiał go w rozkoszny humor. Że zaś zjawił się tam przybyły w jakiejś drobnej sprawie służbowej pułkownik de Vineuil, generał zaprosił go na obiad. Jedli tedy obaj obsługiwani przez jasnowłosego dryblasa, będącego dopiero od dwóch dni w służbie u gospodarza i podającego się za Alzatczyka, wysiedleńca po klęsce pod Froeschwiller. Generał rozprawiał swobodnie w obecności tego człowieka, omawiał ruchy wojsk, wreszcie począł go wypytywać o drogę i o odległości zapominając, że to nie autochton. Kompletna ignorancja, jaką ujawniały te pytania, poruszyła pułkownika, który niegdyś mieszkał w Mézier?s. Podał kilka dokładnych wskazówek, co wywołało ze strony generała okrzyk: – Ależ to jest idiotyczne! jak można bić się w okolicy, której się nie zna! Pułkownik rozpaczliwym ruchem szeroko rozłożył ramiona. Wiedział, że po wypowiedzeniu wojny rozdano wszystkim oficerom mapy Niemiec, ale z pewnością żaden z nich nie miał mapy Francji! To, co widział i słyszał od miesiąca, przygnębiało go. Nie pozostawało mu nic prócz odwagi na podtrzymanie swego autorytetu jako dowódcy, dość słabego i ograniczonego, skutkiem czego w pułku raczej go kochano, niż się obawiano. – Nie można nawet zjeść spokojnie! – krzyknął nagle generał. – Czego oni się tak drą? Hej, Alzatczyku, idźcie no zobaczyć. Zjawił się gospodarz we własnej osobie, strapiony, gestykulujący rozpaczliwie.. Ograbiają go, strzelcy i żuawi plądrują w jego domu. Początkowo był na tyle nieostrożny, że otworzył sklep, ponieważ on jeden w miasteczku miał jeszcze zapas jaj, ziemniaków i kilkanaście królików. Sprzedawał nie zdzierając nadmiernie, inkasował pieniądze, wydawał towar; w końcu napływ coraz liczniejszych, gromadami ściągających do jego zagrody klientów oszołomił go, po prostu wypchnięto go i wybrano wszystko nic nie płacąc. Jeżeli podczas kampanii niejeden chłop skwapliwie chowa wszystko, odmawia wręcz szklanki wody, to właśnie ze strachu przed narastającym i trudnym do odparcia naporem, przed przypływem ludzi wyrzucających gospodarzy poza własne zagrody i zagarniających całe domostwo. – Ech, przyjacielu, nie zawracajcie mi głowy! – odparł rozdrażniony generał. – Trzeba by rozstrzeliwać codziennie po tuzinie tych łajdaków. Czyż to możliwe? I kazał zamknąć drzwi, by się uchronić przed koniecznością surowego wystąpienia, podczas gdy pułkownik tłumaczył mu, że nie wydano prowiantu i że ludzie są głodni. Tymczasem Loubet rozejrzawszy się dokoła dostrzegł pole ziemniaków i rzucił się na nie wraz z Lapoulle’em, grzebiąc oburącz, wyrywając nać, napychając sobie kieszenie. Lecz Chouteau, wyglądający spoza niskiego muru, przywołał ich gwizdnięciem. Krzyknęli z podziwu na widok stadka gęsi – z dziesięć wspaniałych sztuk przechadzających się majestatycznie po niewielkim podwórzu. Natychmiast zwołano naradę, po czym wypchnięto Lapoulle’a zmuszając go do przesadzenia murku. Walka była straszna; pochwycona gęś omal nie obcięła mu nosa twardymi nożycami swego dzioba. Wreszcie ścisnął ją za szyję chcąc zdusić, a ona krzepkimi łapami orała mu ramiona i brzuch. Musiał rozbić jej łeb uderzeniem pięści, a gęś jeszcze się szarpała, gdy on umykał przed innymi z gromady, które szczypały go w łydki. Powróciwszy z ukrytą w worku zdobyczą, zastali Jana i Pache’a, którzy również zadowoleni wracali ze swej wyprawy niosąc cztery świeże chleby i ser kupione u jakiejś zacnej staruszki. – Woda się gotuje, przyrządzimy sobie kawę – rzekł kapral. – Mamy ser, chleb, to prawdziwa uczta! Lecz w tym momencie spostrzegł gęś rozciągniętą u swych stóp; nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Pomacał ją ze znawstwem i wyraził podziw: – O, do licha, ładna sztuka! Waży ze dwadzieścia funtów! – Spotkaliśmy po drodze tego ptaszka, który chciał zawrzeć z nami znajomość – wyjaśnił swym figlarnym tonem Loubet. Jan gestem dał do zrozumienia, że nie pragnie wiedzieć więcej... Cóż, trzeba żyć!... A poza tym, mój ty Boże, czemu żałować tego specjału biedakom, którzy już zapomnieli, jak smakuje drób? Loubet zajął się rozpaleniem ognia, podczas gdy Pache i Lapoulle żwawo oskubywali gęś. Chouteau, który skoczył do artylerzystów po kawałek szpagatu, wrócił niebawem i zawiesił ptaka między dwoma bagnetami nad tęgim płomieniem. Maurycemu zaś polecono w regularnych odstępach obracać przygotowywane pieczyste. Tłuszcz spływał do podstawionego garnka. Był to triumf metody pieczenia na sznurku. Cały pułk, zwabiony ponętną wonią, ustawił się naokoło. Co za uczta: pieczona gęś, gotowane ziemniaki, chleb, ser! Jan pokrajał gęś. Żołnierze uraczyli się do syta. Nie było już mowy o porcjach, każdy napychał się, ile wlazło. Zaniesiono nawet kawałek artylerzystom w podzięce za ofiarowany sznurek. Oficerowie pułkowi tego wieczora pościli. Skutkiem jakiegoś mylnego zarządzenia furgon kantyny zabłądził, zdążając pewno za głównym konwojem. Jeśli żołnierze byli poszkodowani, kiedy nie wydawano prowiantu, najczęściej w końcu przecież znajdowali coś do jedzenia; pomagali sobie wzajemnie, koledzy w poszczególnych sekcjach dzielili się swymi zasobami, natomiast oficer, osamotniony, pozostawiony samemu sobie, skręcał się z głodu, bezsilny i bezradny, kiedy kantyna zawiodła. Toteż Chouteau – który słyszał, jak kapitan Beaudoin piorunował z powodu zniknięcia furgonu z żywnością – ogryzając gęsi kadłub śmiał się szyderczo na widok zwierzchnika przechodzącego sztywno, z wyniosłą miną. I wskazywał go kątem oka: – Popatrzcie na niego!. Nozdrza mu się ruszają... Ha! Dałby pięciofrankówkę za taki kuperek!... Wszyscy dworowali z głodnego kapitana, który nie potrafił zyskać sobie sympatii żołnierzy, zbyt młody, zbyt surowy, przezywany „ważniakiem”. W pewnej chwili kapitan zamierzał przystanąć przed sekcją i wypytać żołnierzy na temat tego „gęsiego” skandalu, ale powstrzymała go niewątpliwie obawa okazania własnego głodu: z wysoko zadartą głową, oddalił się udając, że nic nie widzi. Natomiast porucznik Rochas, również srodze zgłodniały, kręcił się, dobrodusznie uśmiechnięty, dokoła uszczęśliwionej sekcji. Żołnierze uwielbiali go, przede wszystkim dlatego że nie znosił kapitana, tego chłystka, wychowanka Saint-Cyr, a poza tym – ponieważ Rochas nosił plecak tak jak każdy z nich. Porucznik jednak nie zawsze bywał przyjemny, jego grubiańskość była wręcz prowokująca. Jan, jednym mrugnięciem porozumiawszy się z towarzyszami, wstał i odprowadził oficera za namiot. – Panie poruczniku, bez obrazy... jeżeli pan nie pogardzi... I podał mu pajdę chleba oraz menażkę z udkiem gęsim na sześciu dużych kartoflach. Tej nocy także nie potrzeba było kołysać ich do snu. Wszyscy po uczcie spali jak zabici. A kapralowi należało się podziękowanie za staranne umocowanie namiotu, gdyż nikt z całej szóstki nie odczuł wcale silnego wiatru, jaki około godziny drugiej zaczął dąć z towarzyszeniem gwałtownej ulewy. Niejeden namiot został zniesiony, zbudzeni ludzie zrywali się w popłochu biegając śród ciemności, podczas gdy namiot umocowany przez Jana opierał się podmuchom i tak dobrze był zabezpieczony, że ani jedna kropla deszczu nie przedostała się do wnętrza dzięki rowkom odpływowym. Z nastaniem dnia Maurycy obudził się, a że miano wyruszyć dopiero o ósmej, postanowił przejść górą do obozu artylerii rezerwy, aby przywitać się z kuzynem Honoriuszem. Noga po nocnym wypoczynku bolała znacznie mniej. Zadziwiał go tak dobrze rozlokowany tabor: w każdej baterii sześć dział nienagannie ustawionych w rząd, za nimi jaszczyki, furgony z paszą i kuźnie polowe. Opodal rżały uwiązane konie, rozdęte chrapy zwracając w stronę wschodzącego słońca. Od razu też odnalazł namiot Honoriusza dzięki wygodnemu systemowi, w którym obsłudze jednego działa wyznacza się cały rząd namiotów, tak iż sam wygląd obozu wskazuje liczbę armat. Gdy Maurycy przybył na miejsce, artylerzyści pili już kawę; trafił właśnie na kłótnię między konnowodem Adolfem a jego towarzyszem, celowniczym Ludwikiem. Od trzech lat, w ciągu których byli z sobą złączeni w tej służbie, stanowili przykładne stadło – z wyjątkiem pory posiłków. Nader inteligentny, bardziej wykształcony, Ludwik godził się na zależność, w jakiej każdy „konny” trzyma „pieszego”: rozbijał namiot, chodził na roboty, troszczył się o zupę, podczas gdy Adolf z miną absolutnej wyższości zajmował się swą parą koni. Pierwszy – czarnowłosy, chudy, trapiony nadmiernym apetytem – buntował się jedynie wówczas, kiedy drugi – rosły chłop z ogromnymi jasnymi wąsami – chciał i przy misce odgrywać rolę władcy. Tego ranka poszło im o kawę przyrządzoną przez Ludwika, który – oskarżał Adolfa o to, że wszystko sam wypił. Trzeba było ich godzić. Codziennie, skoro świt, Honoriusz oglądał swoje działo, kazał je pod osobistym nadzorem wycierać z rosy nocnej, jak gdyby budził ulubionego wierzchowca, pełen troski, by, broń Boże, nie nabawił się kataru. I teraz tkwił tam właśnie – po ojcowsku przyglądając się armacie, jak błyszczy w świeżym powietrzu poranka – kiedy rozpoznał nadchodzącego Maurycego. – No! No! Wiedziałem, że sto szósty pułk jest, w sąsiedztwie; otrzymałem wczoraj list z Remilly i zamierzałem, właśnie zajść... Chodźmy napić się białego winka. Chcąc porozmawiać z kuzynem na osobności, zaprowadził go do owego małego folwarku ogołoconego poprzedniego dnia przez żołnierzy, a którego gospodarz, niepoprawny, mimo wszystko chciwy zysku chłop, urządził rodzaj bufetu, napoczynając beczkę białego wina. Przed drzwiami, na desce, wydawał swój towar – po cztery su za szklankę – z pomocą owego Alzatczyka, jasnowłosego dryblasa, którego przed trzema dniami przyjął za parobka. Honoriusz trącał się właśnie swą szklanką z Maurycym, gdy jego spojrzenie padło na tego człowieka. Patrzał na niego przez chwilę ze zdumieniem, po czym zaklął szpetnie. – Do stu piorunów! To Goliat! I zerwał się chcąc go pochwycić za gardło. Lecz gospodarz w obawie, że znowu zacznie się plądrowanie, odskoczył w tył i zabarykadował się w izbie. Nastała chwila zamieszania, wszyscy obecni żołnierze tłoczyli się do drzwi, podczas gdy wachmistrz, krztusząc się z wściekłości, krzyczał: – Otwórzże, otwórz, głupi baranie! To szpieg, powiadam Warn, że to szpieg! Maurycy teraz już nic miał wątpliwości. Doskonale rozpoznał osobnika, którego w obozie w Miluzie wypuszczono z braku dowodów obciążających. Człowiekiem tym był Goliat, były parobek papy Fouchard w Remilly. Gdy wreszcie chłop zdecydował się otworzyć drzwi, na próżno szukano wszędzie: Alzatczyk, ten jasnowłosy olbrzym z dobroduszną twarzą, którego wczoraj generał Bourgain- Desfeuilles wypytywał bez – skutecznie i przed którym w czasie obiadu sam się z całą beztroską wyspowiadał, ów Alzatczyk zniknął. Niewątpliwie drab wyskoczył tylnym oknem, które zastano otwarte, lecz daremnie przetrząśnięto całą okolicę. Chłop, choć taki rosły, przepadł jak dym. Maurycy musiał odprowadzić na bok Honoriusza, którego rozpacz skłaniała do drobiazgowych wynurzeń wobec kolegów, niepotrzebnie wtajemniczając ich w te niewesołe sprawy rodzinne. – Do diabła! Tak chętnie byłbym go zadusił! Właśnie ten list, który otrzymałem, tak mnie na niego rozwścieczył! I gdy obydwaj usiedli pod stertą o kilka kroków od domu, wręczył list krewniakowi. Miłość Honoriusza Fouchard i Sylwiny Morange, ot, banalna historia. Ona – brunetka o pięknych pokornych oczach – wcześnie straciła matkę, uwiedzioną robotnicę zatrudnioną w fabryce w Raucourt. Doktor Dalichamp – przygodny ojciec chrzestny, zacny człek, zawsze gotów adoptować dzieci nieszczęsnych kobiet, które leczył – wpadł na pomysł umieszczenia Sylwiny u papy Fouchard w charakterze służącej. Stary wieśniak, który z chęci zysku został rzeźnikiem rozwożącym mięso po dwudziestu okolicznych gminach, był niesłychanie skąpy i okropnie surowy, ale przyrzekał, że zawsze będzie czuwał nad małą, a ona pracując będzie miała byt zapewniony, w każdym razie uchroni się przed fabryczną rozpustą. I naturalnym biegiem rzeczy stało się, że w domu starego Fouchard jego syn i młodziutka służąca pokochali się. Honoriusz miał szesnaście lat, a Sylwina dwanaście; a kiedy ona ukończyła szesnaście, on jako dwudziestolatek, stawił się do poboru i zadowolony z wyciągnięcia szczęśliwego losu. postanowił ją poślubić. Dzięki niecodziennej uczciwości wynikającej. z rozważnej i spokojnej natury młodzieńca, poza czułymi uściskami w stodole nic groźnego między nimi nie zaszło. Lecz kiedy Honoriusz wspomniał o małżeństwie, ojciec rozsierdził się i oświadczył stanowczo, że woli śmierć, niżby się miał na nie zgodzić, i beztrosko zatrzymał dziewczynę – mając nadzieję, że „to im przejdzie”. Przez półtora roku bez mała młodzi kochali się i pożądali wzajemnie, bez ostatecznego zbliżenia. Następnie, wskutek gorszącej awantury między oboma mężczyznami, syn nie mogąc dłużej pozostać w domu zaciągnął się do wojska i został wysłany do Afryki, podczas gdy uparty starzec trzymał nadal służącą, z której był bardzo zadowolony. I wtedy stała się rzecz straszna: Sylwina, która przysięgła, że będzie czekała, pewnego wieczora, w dwa tygodnie po rozłące z narzeczonym, znalazła się w ramionach parobka przyjętego przed kilkoma tygodniami: owego właśnie Goliata Steinberga, przezwanego „Prusakiem”, poczciwego wielkoluda o miękkich blond włosach, szerokiej, różowej, zawsze uśmiechniętej twarzy, będącego kolegą i powiernikiem Honoriusza. Czy stary Fouchard nie uknuł i nie doprowadził skrycie do tej historii? Czy Sylwina oddała się w momencie nieświadomości lub może została na pół zgwałcona, będąc chora ze zmartwienia, osłabiona jeszcze łzami rozstania? Sama nie wiedziała – zdruzgotana, jakby porażona. Kiedy stwierdziła, że jest w ciąży, z konieczności godziła się już na poślubienie Goliata. On zresztą, zawsze uśmiechnięty, nie mówił „nie”, odkładając po prostu tę zwykłą formalność do urodzenia maleństwa. Po czym nagle, w przededniu porodu, zniknął... Opowiadano później, że zgłosił się do służby w innym gospodarstwie, w okolicy Beaumont. Od tego czasu minęły już trzy lata; W tej chwili nikt nie wątpił, że poczciwy Goliat, tak niefrasobliwie poczynający sobie z dziewczynami, jest jednym z owych szpiegów, którymi Niemcy zaludniały nasze prowincje wschodnie. Gdy Honoriusz w Afryce dowiedział się o tym wszystkim, trzy miesiące przeleżał w szpitalu, jak gdyby porażony tamtejszym słońcem, i wcale nie chciał skorzystać z urlopu, aby powrócić do kraju, lękając się spotkania z Sylwiną i jej dzieckiem. Podczas gdy Maurycy czytał list, ręce artylerzysty drżały. Był to przecie list od. Sylwiny – pierwszy, jedyny, który do niego napisała. Jakiemu uczuciu była posłuszna ta pokorna, milcząca kobieta, której piękne czarne oczy o tak potulnym wyrazie chwilami rzucały błyski niezwykłej stanowczości? Sylwina pisała po prostu, że wie, że on jest na wojnie, i gdyby go już nie miała ujrzeć, z bólem myślałaby, iż umarł w przeświadczeniu, że ona go już nie kocha. O nie! Kocha go zawsze, nigdy nie kochała nikogo innego... I powtarzała to na czterech stronicach, w zdaniach, które powracały, wciąż te same, nie szukając usprawiedliwienia, nie usiłując nawet wytłumaczyć tego, co zaszło. I ani słowa o dziecku, nic prócz pożegnania – bezmiernie czułego pożegnania. List ten głęboko wzruszył Maurycego, którego Honoriusz niegdyś wziął sobie za powiernika. Podniósł oczy, zobaczył jego twarz zalaną łzami i uścisnął go po bratersku. – Mój biedny Honoriuszu! Ale wachmistrz stłumił już wzruszenie. Schował starannie list do wewnętrznej kieszeni, zapiął bluzę. – Tak, takie rzeczy wstrząsają człekiem... Och, łotr! Gdybym go. mógł zadusić! No, jeszcze zobaczymy... Odezwały się trąbki na zwinięcie obozu i trzeba było pędzić, każdy do swego namiotu. Ale przygotowania do odmarszu przeciągały się, żołnierze z tornistrami na plecach czekali aż do dziewiątej. Zdawało się, że dowództwo znów się waha; nie było już owego pięknego zapału dwu pierwszych dni, kiedy to siódmy korpus w dwóch etapach pokrył dystans sześćdziesięciu kilometrów. Dziwna, niepokojąca nowina krążyła od rana: o marszu na północ trzech innych korpusów armii – pierwszego do Juniville, piątego i dwunastego do Rethel: posunięcie niedorzeczne, które tłumaczono potrzebą zaprowiantowania. Więc już nie idą na Verdun? Po cóż stracono ten dzień? Najgorsze to, że Prusacy musieli już być niedaleko, skoro oficerowie przestrzegają swoich ludzi, aby się nie opóźniali, gdyż każdy maruder może zostać zabrany przez patrole kawalerii nieprzyjacielskiej. Działo się to 25 sierpnia i Maurycy później, przypominając sobie zniknięcie Goliata, utwierdził się w przekonaniu, że był on jednym z tych, którzy informowali szczegółowo niemiecki sztab generalny o ruchach armii Châlons i zadecydowali o zmianie frontu trzeciej armii. Istotnie, już nazajutrz pruski następca tronu opuszczał Re-vigny, rozpoczynało się przegrupowanie, przygotowanie do ataku flankowego, owo gigantyczne okrążenie – forsownym marszem i w godnym podziwu porządku – poprzez Szampanię i Ardeny. Podczas gdy Francuzi wahali się i dreptali w miejscu, jakby porażeni nagłym bezwładem, Prusacy robili do czterdziestu. kilometrów dziennie – w obwodzie olbrzymiego kotła, spychając ku pogranicznym lasom osaczone stado ludzkie. W końcu wyruszono; tego dnia armia dokonała zwrotu na lewo: siódmy korpus miał do przebycia wszystkiego dwie mile oddzielające Contreuve od Vouziers, podczas gdy piąty i dwunasty tkwiły nie – ruchomo w Rethel, pierwszy zaś zatrzymał się w Attigny. Od Contreu-ve do doliny rzeki Aisne ciągnie się pas nagich równin, a w okolicy Vouziers. droga skręca wśród szarych gruntów i smętnych pustych pagórków, bez jednego drzewa, bez jednego budynku. Krótki etap przebyto krokiem znużenia i nudy, co – rzekłbyś – wydłużało go nadmiernie. W południe zatrzymano się nad lewym brzegiem Aisne i rozłożono się obozem śród nagich gruntów, na których ostatnie umocnienia nad doliną, strzegły ciągnącej się wzdłuż rzeki drogi z Monthois, skąd oczekiwano nadejścia nieprzyjaciela. I Maurycy przeżył moment prawdziwego osłupienia, kiedy ujrzał przybywającą tą właśnie drogą dywizję generała Margueritte, wszystkie siły odwodowe, które miały wspierać siódmy korpus i pełnić służbę patrolową na lewym skrzydle armii. Rozeszła się wieść, że kawaleria wraca ku Chene-Populeux. Czemuż ogołacano w ten sposób to jedyne zagrożone skrzydło? Dlaczego przesuwano do centrum te dwa tysiące kawalerzystów, z których nie było tam żadnego pożytku, gdy tymczasem należało pchnąć ich daleko jako zwiadowców? Najgorsze, że wpadłszy w ognisko ruchów siódmego korpusu omal nie rozszczepili jego kolumn w bezładnym natłoku ludzi, armat i koni. Strzelcy afrykańscy musieli czekać prawie dwie godziny u bram Vouziers. Wówczas to przypadkowo Maurycy spostrzegł Prospera; strzelec skierował konia nad skraj bagienka, tak iż mogli przez chwilę porozmawiać. Prosper wydawał się jakiś odurzony, ogłupiały, od momentu opuszczenia Reims nic nie wiedział, nic nie widział. Aha! Prawda: zobaczył znowu dwóch ułanów; bestie ukazywały się i znikały nie wiadomo skąd i dokąd. Opowiadano już różne gadki o czwórce ułanów wjeżdżających galopem do miast, z rewolwerami w garści, i zdobywających je w oddaleniu dwudziestu kilometrów od swego korpusu. Byli wszędzie, wyprzedzali kolumny, niczym ruchoma zasłona, za którą piechota kryła swe posunięcia, maszerując całkiem bezpiecznie jak w czasie pokoju. I Maurycemu serce ścisnęło się na widok drogi zatłoczonej strzelcami i huzarami, których zużytkowano tak nieudolnie. – No, do widzenia – powiedział ściskając rękę Prospera. – Może jednak jesteście tam potrzebni... Lecz strzelec wydawał się zły i zniechęcony. Nerwowo pieścił dłonią szyję Zefira i odpowiedział: – A jakże! Katuje się tylko zwierzęta, marnuje się ludzi... To obrzydliwe! Wieczorem, gdy Maurycy chciał zdjąć but, aby obejrzeć piętę pulsującą wysoką gorączką, zdarł sobie naskórek. Trysnęła krew, żołnierz wydał okrzyk bólu. Będący w pobliżu Jan zakrzątnął się koło niego ze szczerym współczuciem i zatroskaniem. – Słuchajcie, to się robi groźne. Musicie poleżeć. Trzeba to leczyć. Ja się tym zajmę... Ukląkłszy, starannie przemył ranę, po czym owinął ją kawałkiem czystego płótna wydobytym ze swego plecaka. Miał przy tym macierzyńskie, pełne łagodności ruchy człowieka doświadczonego, którego grube palce, kiedy potrzeba, potrafią sprawiać się delikatnie. Nieodparte rozrzewnienie ogarnęło Maurycego, oczy mu zwilgotniały... Braterskie „ty” wypłynęło z serca ku wargom. W ogromnym wytęsknieniu przyjaźni znajdował oto brata w tym wieśniaku, który niegdyś był mu wstrętny, którym gardził jeszcze wczoraj... – Dzielny z ciebie chłop... Dziękuję, stary! Jan z miną bardzo zadowoloną rzekł uśmiechając się swym spokojnym uśmiechem: – A teraz, mój mały, mam tu jeszcze tytoń, chcesz papierosa? V Nazajutrz, dwudziestego szóstego, Maurycy wstał rozbity, z ramionami obolałymi po nocy spędzonej w namiocie. Nie nawykł jeszcze do spania na twardej ziemi, a że na wieczornym apelu zabroniono żołnierzom zdejmować buty i sierżanci obeszli namioty Sprawdzając po ciemku, czy wszyscy są przykładnie obuci, stan jego stopy wcale się nie poprawił: bolała i piekła. Nadto musiał przeziębić nogi, kiedy je dla rozprostowania nieopatrznie wysuwał na zewnątrz namiotu. Jan powiedział mu od razu: – Jeśli mamy dzisiaj maszerować, mój mały, lepiej, byś udał się do lekarza pułkowego, aby cię zabrano ambulansem. Ale nic nie było wiadomo; krążyły najsprzeczniejsze pogłoski. Przez chwilę zdawało się, że już rozpoczynają marsz, obóz został zwinięty,. cały korpus ruszył się z miejsca i przeszedł Vouziers pozostawiając jedynie na lewym brzegu Aisne jedną brygadę drugiej dywizji, aby w dalszym ciągu obserwowała drogę z Monthois. Potem zatrzymano się nagle po drugiej stronie miasta, na prawym brzegu rzeki, broń ustawiono w kozły na polach i łąkach rozciągających się z obu stron drogi z Grand-Pré. I w tej chwili odjazd czwartego pułku huzarów, oddalających się tamtędy szybkim kłusem, wywołał mnóstwo różnych domysłów. – Jeżeli mamy tu czekać, to ja zostaję – oznajmił Maurycy żachnąwszy się na myśl o lekarzu i wozie ambulansowym. Niebawem istotnie dowiedziano się, że będą tam obozowali, dopóki generał Douay nie uzyska całkiem pewnych informacji co do marszu nieprzyjaciela. Od dnia poprzedniego, od momentu kiedy zobaczył dywizję Margueritte’a zawracającą w kierunku Le Ch?ne, był coraz bardziej niespokojny wiedząc, że nie ma już osłony, że ani jeden żołnierz nie strzeże wyżyny argońskiej, tak iż o każdej porze mogą ich zaatakować. Wysłał tedy ów czwarty właśnie pułk huzarów na rekonesans aż do przełęczy Grand-Pré i La Croix-aux-Bois z rozkazem dostarczenia mu za wszelką, cenę wiadomości. Poprzedniego dnia, dzięki energii mera Vouziers, nastąpił rozdział chleba, mięsa i furażu. Tegoż rana, około godziny dziesiątej, pozwolono ludziom ugotować zupę, w obawie, że później nie będą mieli na to czasu. Powszechną uwagę zwrócił wtedy drugi wymarsz oddziałów, mianowicie brygady generała Bordas, drogą, jaką odjechali huzarzy. Cóż to znowu? Czy nie pozwolą im zjeść spokojnie teraz, kiedy kocioł stoi na ogniu? Ale oficerowie wyjaśnili, że brygada Bordasa ma za zadanie obsadzenie Buzancy położonego w odległości kilku kilometrów. Inni jednak mówili, że huzarzy natknęli się na silny oddział jazdy nieprzyjacielskiej i że brygadę wysyła się z odsieczą. Maurycy spędził teraz kilka rozkosznych godzin wypoczynku. Wyciągnął się na polu, w połowie zbocza, na którym biwakował pułk, i odrętwiały ze zmęczenia patrzał na zieloną dolinę, na łąki obsadzone kępami drzew, pośród których płynie leniwa Aisne. Przed nim, u wylotu doliny, wznosiło się amfiteatralnie Vouziers piętrząc swe dachy, nad którymi górował kościół ze strzelistą wieżą. W dole, obok mostu, dymiły wysokie kominy garbarni, w drugim zaś końcu znaczyły się wśród nadbrzeżnej zieleni ubielone mąką budynki wielkiego młyna. I ta ginąca w trawach małomiasteczkowa panorama wydawała mu się pełna łagodnego czaru; Maurycy patrzał jak gdyby odzyskawszy swoje spojrzenie uczuciowca i marzyciela. To powracała do niego młodość, podróże, jakie niegdyś odbywał do Vouziers, kiedy mieszkał w Le Ch?ne, rodzinnym miasteczku. W ciągu tej godziny zapomniał o wszystkim innym. Zupę od dawna już zjedzono, oczekiwanie wciąż trwało, kiedy około pół do trzeciej głuchy, stopniowo wzrastający niepokój ogarnął cały obóz. Wydawano spieszne polecenia, spędzone z łąk oddziały uszykowały się na wyniosłościach między dwiema wioskami, Chestres i Falaise, odległymi o cztery do pięciu kilometrów. Już saperzy kopali rowy, sypali wały, podczas gdy na lewym skrzydle artyleria zajęła stanowiska na wzgórzu. I rozeszła się pogłoska, że generał Bordas wysłał sztafetę z wiadomością, iż spotkawszy w Grand-Pré przewa – żające siły nieprzyjacielskie zmuszony jest cofnąć się w kierunku Buzancy, co budziło obawy, iż linia jego odwrotu może wkrótce zostać przecięta. Dlatego też komendant siódmego korpusu w oczekiwaniu natychmiastowego ataku kazał swym ludziom zająć pozycje bojowe, aby wytrzymać pierwsze uderzenie, dopóki nie nadciągnie z pomocą reszta armii. Jeden z jego adiutantów wyruszył do marszałka z listem zawiadamiającym o sytuacji i domagającym się posiłków. Na koniec, dla uniknięcia kłopotu z ogromnym konwojem z prowiantem, który w nocy przyłączył się do korpusu i znowu wlókł się za nim, generał natychmiast wyprawił go w dalszą drogę kierując na los szczęścia w stronę Chagny. To wszystko zapowiadało bitwę. – A zatem, panie poruczniku, teraz to już sprawa serio? – ośmielił się zapytać Maurycy. – A tak, do pioruna! – odpowiedział porucznik Rochas wywijając długimi ramionami. – Za chwilę zobaczycie, jak będzie gorąco! Wszyscy żołnierze byli zachwyceni. Odkąd formowała się linia bojowa Chestres- Falaise, ożywienie w obozie jeszcze wzrosło, ludzi ogarniała gorączkowa niecierpliwość. Nareszcie mieli ich zobaczyć, tych Prusaków, których gazety przedstawiały jako okrutnie zmordowanych marszami, wyczerpanych chorobami, wygłodniałych i odzianych w łachmany. I nadzieja pokonania ich w pierwszym natarciu potęgowała odwagę. – Ano, dobrze, że się wreszcie odnajdujemy – zaopiniował Jan. – Dość już długo trwa gra w chowanego, odkąd się pogubiono tam, na granicy, po tej ich bitwie. Tylko... czy aby to są ci właśnie, co pobili Mac-Mahona? Maurycy zawahał się z odpowiedzią. Według tego, co przeczytał w Reims, wydawało mu się wątpliwe, by dowodzona przez pruskiego następcę tronu trzecia armia znajdowała się w Vouziers, skoro jeszcze wczoraj miała jakoby obozować zaledwie w okolicy Vitry-le-François. Dużo wprawdzie mówiono o czwartej armii pod rozkazami księcia saskiego, która miała działać nad Mozą: zapewne to była właśnie ta, chociaż szybkie zajęcie Grand-Pré dziwiło go ze względu na odległość. Ale z zamętu myśli, jakie go nurtowały, wpadł już w kompletne osłupienie, kiedy usłyszał, ze generał Bourgain-Desfeuilles wypytuje wieśniaka z Falaise, czy Moza nie przepływa przez Buzancy i czy są tam dobre mosty. Zresztą generał ze swą rozbrajającą ignorancją oświadczył, iż mają zostać zaatakowani przez kolumnę stu tysięcy ludzi przybywających z Grand-Pré, podczas gdy inna, sześćdziesięciotysięczna, nadciąga od strony Sainte-Menehould. – A jak twoja noga? – zapytał Jan. – Już jej nie czuję! – odrzekł Maurycy ze śmiechem. – Jeżeli wypadnie się nam bić, zawsze jakoś to będzie... Była to prawda; trzymał się na nogach dzięki takiemu podnieceniu nerwowemu, że czuł się jakby unoszony nad ziemią. I pomyśleć, że przez całą kampanię nie zużył jeszcze ani jednego naboju! Dotarł pod granicę, spędził pod Miluzą okropną, niespokojną noc, nie zobaczywszy ani jednego Prusaka, nie dawszy strzału, i musiał maszerować w odwrocie aż do Belfortu, aż do Reims. I oto już od pięciu dni znów idzie na wroga z odtylcówką wciąż bezużyteczną, nietkniętą. Czuł jakąś z wolna wzbierającą wściekłość, wzrastającą potrzebę użycia strzelby, posłania bodaj jednej kuli, aby ulżyć nerwom. Od sześciu bez mała tygodni, kiedy to w porywie zapału zaciągnął się marząc o walce choćby nazajutrz, zużywał jedynie swe biedne nogi człowieka wątłego, niezdolnego do ciągłego uciekania i dreptania z dala od pól bitewnych. Toteż w tym gorączkowym oczekiwaniu Maurycy należał do tych, którzy najbardziej natarczywie dopytywali się o drogę z Grand-Pré ciągnącą się prościutko w nieskończoność między pięknymi drzewami. U stóp Maurycego roztaczała się dolina, Aisne wplatała tam srebrną wstęgę między wierzby i topole; a jego spojrzenia niezmiennie wracały ku drodze. Około godziny czwartej nastąpił alarm: to z długiego objazdu powracał czwarty pułk huzarów. I zaraz poczęły krążyć coraz bardziej wyolbrzymiane opowiadania o walkach z ułanami, co utwierdzało wszystkich w przeświadczeniu bliskiego ataku. Po dwóch godzinach przybyła nowa sztafeta wyjaśniając z przerażeniem, że generał Bordas nie waży się już na opuszczenie Grand-Pré, w przeświadczeniu, iż droga z Vouziers jest odcięta. Nic w tym jeszcze nie było prawdy, skoro sztafeta właśnie przeszła swobodnie. Ale fakt mógł nastąpić lada minuta i dowodzący dywizją generał Dumont wyruszył natychmiast z brygadą, jaka mu pozostała, aby przyjść z pomocą drugiej swej brygadzie znajdującej się w ciężkiej opresji. Słońce zachodziło za Vouziers, którego dachy czarną Unią odcinały się na czerwonej chmurze. Między podwójnym szeregiem drzew długo można było widzieć pochód brygady, która w końcu zniknęła w zapadającym mroku. Pułkownik de Vineuil przyszedł, by upewnić się o dogodnym stanowisku swego pułku w związku z noclegiem. Zdziwił się nie zastawszy na posterunku kapitana Beaudoin; a kiedy po chwili ujrzał go wracającego z Vouziers, ten jął się tłumaczyć, że był na śniadaniu u baronowej de Ladicourt. Spotkała go za to surowa nagana, której zresztą wysłuchał w milczeniu, zachowując swą poprawną postawę urodziwego oficera. – Chłopcy! – powtarzał pułkownik przechodząc wśród swych żołnierzy. – Będziemy na pewno zaatakowani tej nocy albo jutro rano o świcie. Bądźcie w pogotowiu i pamiętajcie, że sto szósty pułk nigdy się nie cofa! Wszyscy przytakiwali mu z zapałem, wszyscy woleli, aby raz z tym skończyć – tak byli znużeni i zniechęceni. Zlustrowano karabiny, zmieniono iglice, a że rano była wydana zupa, teraz poprzestano na kawie i sucharach. Żołnierzom zabroniono kłaść się spać. Czaty główne zostały postawione w odległości półtora kilometra, straże wyprawiono aż na brzeg Aisne. Wszyscy oficerowie czuwali dokoła ognisk biwakowych. A pod niewysokim murem, w pląsających blaskach jednego z tych ognisk, chwilami odróżniano szamerowane mundury naczelnego wodza i jego sztabowców, których cienie chwiały się trwożnie, biegnąc ku drodze, wyczekując tętentu kopyt końskich w śmiertelnym niepokoju o los trzeciej dywizji. Około pierwszej nad ranem Maurycego wyznaczono na odległą placówkę na skraju sądu śliwowego, między drogą a rzeką. Noc była czarna jak atrament. Skoro tylko pozostał sam w przytłaczającej ciszy uśpionej wsi, uczuł, że go opanowuje okropny, dotychczas nie znany lęk którego nie mógł przezwyciężyć w przystępie ataku gniewu i wstydu. Odwrócił się, aby nabrać odwagi patrząc na światła obozowe, ale snadź mu je zasłaniał niewielki lasek; za sobą miał tylko morze ciemności; kilka samotnych, bardzo dalekich świateł płonęło wciąż w Vouziers, którego mieszkańcy, z pewnością uprzedzeni o niebezpieczeństwie, nie kładli się spać. Do reszty zmroziło go, gdy przyłożywszy broń do ramienia stwierdził, że nie dostrzega nawet muszki karabina. Zaczęło się najbardziej dręczące oczekiwanie. Wszystkie swe siły skupił jedynie na słuchu, łowiąc nieuchwytne szmery przechodzące w łoskot jakby gromu. Plusk dalekiej wody, lekkie poruszenia liści, skok owada – wszystko to olbrzymiało w uszach. Czy to nie galop koński, nie kończący się turkot artylerii – ten hałas, który dochodzi stamtąd wprost ku niemu? Tu, na lewo, czy nie usłyszał głuchego szeptu, stłumionych głosów nieprzyjacielskiej straży przedniej, przygotowującej niespodziany napad? Trzykrotnie już zamierzał wystrzelić na alarm. Obawa ośmieszenia się na skutek omyłki wzmagała jego przykry nastrój. Przykląkł, prawym ramieniem oparty o drzewo; wydawało mu się, że trwa tak już od wielu godzin, że go tam zapomniano, że armia musiała odejść bez niego. I nagle przestał się bać; na drodze, o której wiedział, że jest oddalona o dwieście metrów, odróżniał bardzo wyraźnie miarowy krok żołnierzy w marszu. Od razu nabrał pewności, że to są owe zagrożone, tak niecierpliwie oczekiwane oddziały: Dumont prowadzący brygadę generała Bordas. W tej właśnie chwili zluzowano go; upłynęła zaledwie przepisowa godzina. Istotnie trzecia dywizja wracała do obozu. Co za ulga! Ale podwojono ostrożność, ponieważ przyniesione wiadomości potwierdzały wszystkie domysły o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Sprowadzeni jeńcy – kilku posępnych ułanów udrapowanych w wielkie płaszcze – odmówili zeznań. Nadszedł świt; w sinym, dżdżystym poranku trwało wciąż nerwowe, niecierpliwe wyczekiwanie. Od blisko czternastu godzin ludzie nie kładli się do snu. Około godziny siódmej porucznik Rochas oznajmił, że Mac-Mahon nadciąga z całą armią. Prawdą było, że generał Douay w odpowiedzi na swą depeszę z przedednia, zapowiadającą nieuniknioną bitwę pod Vouziers, otrzymał od marszałka list z poleceniem, aby stawiał opór, dopóki nie nadejdą posiłki; obecnie posuwanie się naprzód zostało wstrzymane, pierwszy korpus zdążał do Terron, piąty ku Buzancy, podczas gdy dwunasty ma pozostać w Le Ch?ne na drugiej linii. Tak więc napięcie nerwów jeszcze wzmogło się; to już nie zwykła bitwa, którą miano wydać, ale wielki bój, w którym uczestniczyć będzie cała armia zawrócona znad Mozy i skierowana ku południowi, w dolinę Aisne. I wciąż nie decydowano się gotować zupy, ludzie musieli zadowolić się kawą i sucharami, ponieważ atak miał nastąpić w południe – wszyscy to powtarzali, sami nie wiedząc dlaczego. Wysłano właśnie adiutanta do marszałka, aby przyśpieszyć dostarczenie posiłków, bo zbliżanie się dwóch armii nieprzyjacielskich stawało się coraz pewniejsze. W trzy godziny później, gdy wójt przyniósł informacje, że widział sto tysięcy ludzi w Grand-Pr?, podczas gdy drugie sto tysięcy ciągnie przez Buzancy, tak dalece wzrósł niepokój, że drugi oficer puścił się galopem po bezpośrednie rozkazy do Le Ch?ne, gdzie znajdowała się kwatera główna. Nadeszło południe – a tu wciąż ani jednego Prusaka. O pierwszej, o drugiej – to samo. Ludzi ogarniało znużenie zaprawione powątpiewaniem. Zaczęto pokpiwać z generałów. Ha! Może zobaczyli własne cienie na murze... Przydałyby się im okulary! A to kawalarze! Żeby narobić wszystkim tyle zbędnego kłopotu! Jakiś wesołek zawołał: – Więc to tak samo jak tam, w Miluzie? Na te słowa serce Maurycego ścisnęło się trwogą. Przypomniał sobie niedorzeczną ucieczkę, panikę, co poniosła siódmy korpus, choć ani jeden Niemiec nie pokazał się w promieniu dziesięciu mil. Teraz zaczynało się na nowo to samo, wyczuwał to wyraźnie, miał pewność. Skoro nie zaatakowano ich w ciągu doby po utarczce w Grand-Pré, jasne było, że czwarty pułk huzarów natknął się tam po prostu na jakiś patrol konny. Kolumny musiały być jeszcze daleko, może o dwa dni marszu. Nagle myśl ta przeraziła go, uprzytomnił sobie, ile stracono czasu. Z Contreuve do Vouziers – niecałe dwie mile – maszerowano przez trzy dni! W dniach dwudziestym piątym i dwudziestym szóstym inne korpusy armii odeszły na północ pod pretekstem zaopatrzenia się w żywność, a dziś, dwudziestego siódmego, ściągają na południe, aby przyjąć bitwę, której im nikt nie wydawał... Na pomoc rzekomo zagrożonej śród argońskich przełęczy brygadzie Bordasa niepotrzebnie przerzucono pełną dywizję, za nią siódmy korpus, wreszcie całą armię. I Maurycy pomyślał o bezcennej wartości każdej godziny w tym szaleńczym zamiarze podania ręki Bazaine’owi. Taki plan mógł być wykonany jedynie przez genialnego wodza mającego tęgich żołnierzy, pod warunkiem, że się pomknie jak burza prosto przed siebie, nie zważając na przeszkody. – Przepadliśmy! – powiedział do Jana, opanowany rozpaczą, w nagłym błysku jasnowidzenia. Po czym, gdy tamten otworzył szeroko oczy nie mogąc zrozumieć, ciągnął półgłosem: – Nasi dowódcy są raczej głupcami niż łotrami, to jasne... i nie – wesołe! Nic nie wiedzą, nic nie przewidują, nie mają ani planu, ani pomysłów, ani nawet szczęścia... Ha! Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam, jesteśmy zgubieni! I zniechęcenie, do którego Maurycy docierał drogą rozumowania, jako młodzieniec inteligentny i wykształcony, wzrastało i poczynało ciążyć nad wszystkimi oddziałami unieruchomionymi bez powodu, trawionymi gorączką oczekiwania. Mgliste zwątpienie, przeczucie istoty sytuacji przesączało się w tępe mózgi i już każdy, nawet najbardziej ograniczony, doświadczał przykrego wrażenia, że jest kierowany błędnie, niedorzecznie wstrzymywany, pchany na chybi trafi w najfatalniejszą awanturę. Na cóż się tutaj sterczy, mój ty Boże, skoro Prusacy nie nadchodzą? Albo bić się zaraz, albo odejść, aby się gdzieś spokojnie wyspać! Mieli tego dość. Odkąd ostatni adiutant odjechał po rozkazy, niepokój wzrastał z minuty na minutę; potworzyły się grupy, rozprawiano głośno, dyskutowano. Oficerowie, którym udzielił się niepokój, nie wiedzieli, co odpowiadać żołnierzom, gdy ci się ośmielali ich wypytywać. Toteż kiedy o piątej rozeszła się pogłoska, że adiutant powrócił i że mają się wycofać, ze wszystkich piersi dobyło się westchnienie radosnej ulgi. Nareszcie więc rozsądek brał górę! Cesarz i marszałek, którzy nigdy nie byli zwolennikami marszu na Verdun, zaniepokojeni wiadomością, że ich. znowu ubiegnięto, i że będą mieli przeciw sobie armie następców tronu saskiego oraz pruskiego, rezygnowali z nieprawdopodobnego połączenia się z Bazaine’em, aby wycofać się przez twierdze północne i następnie skoncentrować wojska pod Paryżem. Siódmy korpus otrzymał rozkaz powrotu w kierunku Chagny przez Le Ch?ne, piąty miał maszerować na Poix, a pierwszy i dwunasty – na Vendresse. A zatem, skoro cofano się, po cóż posunięto się aż do Aisne i na co tyle dni straconych i tyle trudów, kiedy łatwe i logiczne było wymaszerowanie z Reims, by niezwłocznie zająć silne pozycje w dolinie Marny? Nie było więc ani kierownictwa, ani talentu strategicznego, ani zdrowego rozsądku? Ale już nie rozpytywano, wybaczano wszystko pod wpływem zadowolenia z jedynie właściwej i rozsądnej decyzji, aby wydostać się z tego gniazda os. Wszystkim, od generałów do prostych żołnierzy, wydawało się, że odzyskają siły, że będą niezwyciężeni pod Paryżem i najoczywiściej tam właśnie pobije się Prusaków. Ale należało opuścić Vouziers zaraz o świcie, aby być w Le Ch?ne, zanim nastąpi atak nieprzyjacielski. Wnet też w obozie zapanowało niezwykłe ożywienie, rozbrzmiewały trąbki, krzyżowały się rozkazy, podczas gdy tabory wyjeżdżały już zawczasu, aby nie obciążać tylnej straży. Maurycy był zachwycony. Potem, kiedy usiłował wytłumaczyć Janowi zamierzoną taktykę odwrotu, wyrwał mu się okrzyk bólu, jego podniecenie opadło: stopa znowu zaciążyła ołowiem. – Cóż tam? Znów się zaczyna? – frasobliwie zapytał kapral. I praktyczny jak zawsze, pierwszy znalazł radę. – Słuchaj, mały, powiedziałeś mi wczoraj, że tam w mieście masz znajomych. Powinien byś uzyskać zezwolenie majora i kazać zawieźć się do Le Ch?ne, gdzie mógłbyś się przespać w dobrym łóżku. Jutro, po drodze, zabierzemy cię z powrotem, jeżeli będziesz mógł lepiej chodzić. Hę? Cóż ty na to? W samym Falaise, wiosce, obok której obozowano, Maurycy odnalazł dawnego przyjaciela swego ojca, drobnego dzierżawcę, który miał właśnie odwieźć córkę do ciotki, w Le Ch?ne; opodal stał jego koń zaprzężony do lekkiej kariolki. Ale przy pierwszych słowach zwróconych do majora Bouroche. doszło do wybuchu. – Panie doktorze, mam obtartą nogę... Bouroche potrząsając potężną głową o paszczy lwa ryknął: – Nie jestem panem doktorem... Któż to mi nasłał takiego żołnierza? A gdy przerażony Maurycy wyjąkał swe usprawiedliwienie, dodał: – Jestem majorem, słyszysz, bałwanie! – Potem spostrzegłszy kogo ma przed sobą, odczuł snadź pewne zawstydzenie... i uniósł się jeszcze bardziej: – Wasza noga, ważna mi historia! Dobra, możecie sobie jechać wozem, balonem. Dosyć mamy niedołęgów i dekowników. Kiedy Jan pomagał Maurycemu przy wsiadaniu do powozika, Maurycy obrócił się, aby. mu podziękować, i obydwaj padli sobie w ramiona, jak gdyby już nigdy nie mieli się zobaczyć. Cóż można było wiedzieć w zamęcie odwrotu, z Prusakami pod bokiem? Maurycego zaskoczyła wielka czułość, która już go przywiązała do tego człowieka. I jeszcze dwukrotnie obejrzał się machając ręką na pożegnanie, nim opuścił obóz, gdzie gotowano się do rozpalenia wiel – kich ognisk, aby zmylić nieprzyjaciela podczas wymarszu chyłkiem przed świtem. W drodze gospodarz nie przestawał utyskiwać na okropne czasy. Nie miał odwagi pozostać w Falaise, to znów żałował, że go tam nie ma, powtarzając, iż będzie zrujnowany, jeżeli wróg spali jego dom. Córka, duże blade stworzenie, płakała. Ale oszołomiony znużeniem Maurycy nic nie słyszał; siedząc spał kołysany ostrym kłusem konika, który w niespełna godzinę przebył cztery mile – z Vouziers do Le Ch?ne. Jeszcze nie było siódmej, mrok zaledwie zapadał, kiedy młodzieniec, zdziwiony i drżący, wysiadał przy moście na kanale, naprzeciwko wąskiego żółtego domu, w którym się urodził i spędził dwadzieścia lat życia. Odruchowo udawał się właśnie tam, jakkolwiek dom przed półtora rokiem sprzedano weterynarzowi. I na pytanie dzierżawcy, dziękując mu stokrotnie za uprzejmość, odpowiedział, że doskonale wie, którędy iść. Tymczasem nieruchomy, odurzony, z próżnią w pamięci, stał pośrodku małego trójkątnego placu, koło studni. Dokąd pójdzie? Nagle przypomniał sobie rejenta, najbliższego ich sąsiada, którego matka, bardzo stara i bardzo dobra pani Desroches, rozpieszczała go, gdy był dzieckiem. Ale z trudem rozpoznawał Le Ch?ne, ogarnięte niezwykłym poruszeniem, jakie wywoływała w tej drobnej, zazwyczaj zamarłej mieścinie obecność biwakującego pod bramami korpusu armii, napełniającego ulice oficerami, sztafetami, różnymi łazikami. Rozpoznawał kanał, przecinający na dwoje główny plac, którego kamienny most spajał oba trójkąty. I niezmiennie stała oto tam, na drugim brzegu, hala targowa ze swymi omszonymi dachami, schodząca w dół na lewo ulica Berond, a po prawej stronie trakt do Sedanu. Musiał spojrzeć w górę, na krytą łupkiem wieżyczkę nad domem notariusza, aby się upewnić, że to właśnie ów odludny kąt, gdzie grywał w „klasy”, do tego stopnia ulica Vouziers, na wprost niego aż do ratusza, dudniła rozgwarem gęstej fali tłumu. Zdawało się, że opróżniano plac, że odsuwano ciekawych. I Maurycy zdziwił się dostrzegając za studnią zajmującą znaczną przestrzeń, jak gdyby skupisko pojazdów i furgonów, całą stertę bagaży, na pewno raz już przez niego widzianych. Słońce zniknęło właśnie w gładkiej krwawej wodzie kanału i Maurycy zamierzał wreszcie podejść i zastukać, gdy stojąca obok niego kobieta, która już dłuższą chwilę przyglądała mu się uważnie, wykrzyknęła: – Mój ty Boże! Czy to możliwe? To pan jest młody Levasseur? Wtedy i on poznał panią Combette, żonę aptekarza, którego sklep znajdował się na placu. Kiedy jej wyjaśnił, że ma prosić o nocleg zacną panią Desroches, odciągnęła go, wzburzona. – Nie, nie, niech pan idzie do nas. Zaraz panu powiem... – Potem, w aptece, zamknąwszy starannie drzwi wytłumaczyła: – Więc pan nie wie, drogi chłopcze, że do państwa Desroches zajechał cesarz? Zarekwirowano dla niego dom, a oni, zapewniam pana, bynajmniej nie są zadowoleni z tego zaszczytu. Proszę pomyśleć, że zmuszono biedną starą mamę, kobietę przeszło siedemdziesięcioletnią, by odstąpiła swój pokój. Musi wdrapywać się aż na poddasze, aby sypiać w łóżku służącej! Proszę spojrzeć: wszystko, co widać tam, na placu, należy do cesarza, to są jego bagaże, rozumie pan? Istotnie Maurycy przypomniał sobie powozy, furgony, cały przepyszny tabor domu cesarskiego widziany w Reims. – Ach, mój drogi chłopcze, gdyby pan widział, co stamtąd powyciągano! I srebrne nakrycia, i butelki wina, i kosze z żywnością, i wykwintną bieliznę, wszystko! To trwało bite dwie godziny. Ciekawam, gdzie zdołali tyle rzeczy zmieścić, bo dom nie jest duży. Niech pan patrzy, niech pan patrzy! Ale ci rozpalili ogień w kuchni! Maurycy patrzał na biały dwupiętrowy domek tworzący róg placu i ulicy Vouziers, dom o spokojnym mieszczańskim wyglądzie; jak gdyby tylko co stamtąd wyszedł, odtwarzał w pamięci jego wnętrze: środkowy korytarz na dole, cztery izby na każdym piętrze. Na górze, w pokoju narożnym wychodzące na plac okno pierwszego piętra było już oświetlone; aptekarzowa wyjaśniła, że to właśnie pokój cesarza. Ale najmocniejszy blask bił z kuchni, której okno, na parterze, wychodziło na ulicę Vouziers. Nigdy mieszkańcy Le Ch?ne nie mieli podobnego widowiska. Wciąż napływająca fala ciekawych zagradzała ulicę; tłum gapił się na palenisko, na którym przygotowywano cesarski obiad. Aby mieć czym oddychać, kucharze otworzyli okna na oścież. Było ich trzech. W śnieżnobiałych kitlach krzątali się dokoła kurcząt nadzianych na ogromny rożen, mieszali sosy w głębi olbrzymich rondli, których miedź połyskiwała jak złoto. Starcy stwierdzali, że nigdy, nawet z okazji najhuczniejszych weselisk pod „Srebrnym Lwem”, nie widzieli tyle ognia, tyle gotującego się naraz jedzenia. Aptekarz Combette, drobny człeczyna, suchy i ruchliwy, wrócił do domu wielce podniecony tym, co zobaczył i usłyszał. Wydawało się, że jest wtajemniczony we wszystko, ponieważ piastował godność wiceburmistrza. Była godzina trzecia trzydzieści, kiedy Mac- Mahon depeszą powiadomił Bazaine’a, że przybycie do Châlons – pruskiego następcy tronu zmusza go do cofnięcia się na pozycje północne; druga depesza miała zostać wysłana do ministra wojny, informując go równocześnie o odwrocie i tłumacząc grożące armii wielkie niebezpieczeństwo odcięcia i zmiażdżenia. Depesza do Bazaine’a mogła sobie pędzić... jeżeli miała dobre nogi... – ponieważ wszelkie połączenie z Metzem wydawało się przerwane od kilku dni. Ale z tą drugą depeszą sprawa była poważniejsza... I zniżywszy głos aptekarz opowiedział, że słyszał, jak wyższy oficer mówił: „Jeżeli ich tam w Paryżu uprzedzono – przepadliśmy!” Wszyscy wiedzieli, jak zajadle cesarzowa-regentka i rada ministrów nagliły do marszu naprzód. Zresztą, zamieszanie rosło z każdą godziną, nadchodziły najosobliwsze wiadomości o zbliżaniu się armii niemieckich. Pruski kronprinz w Châlons – czyż to możliwe? Na jakież to oddziały natknął się siódmy korpus w argońskich wyżynach? – Tam w sztabie nic nie wiedzą – ciągnął aptekarz, rozpaczliwie wymachując ramionami. – Ach, jakiż galimatias! No, ostatecznie wszystko pójdzie dobrze, jeżeli jutro armia będzie w odwrocie. – Po czym poczciwy farmaceuta dorzucił: – Słuchajcie, młody przyjacielu! Opatrzę wam nogę, zje pan z nami obiad, a spać będziesz na górze w pokoiku mego praktykanta, który gdzieś się zawieruszył. Ale Maurycy chciał przede wszystkim, jak postanowił na początku, udać się naprzeciwko, by złożyć wizytę starej pani Desroches. Zdziwił się, że go nie zatrzymano w drzwiach, które w ogólnym zamieszaniu pozostały otwarte i nawet nie strzeżone. Ludzie ustawicznie wchodzili i wychodzili, oficerowie, służba; i zdawało się, że krzątanina w rozgrzanej kuchni wstrząsa całym domem. Na schodach jednak nie było światła; Maurycy wchodził po omacku. Na pierwszym piętrze na kilka sekund przystanął z bijącym sercem przed drzwiami pokoju, w którym znajdował się cesarz; lecz tam – ani szmeru, cisza śmiertelna. A na górze, na progu izdebki służbowej, do której była zmuszona się schronić, stara pani Desroches początkowo przestraszyła się na widok Maurycego. Potem, kiedy go poznała: – Ach, moje dziecko! – westchnęła. – W jakiej strasznej spotykamy się chwili... Ja bym bardzo chętnie oddała swój dom cesarzowi, ale on ma dokoła siebie ludzi tak źle wychowanych! Gdyby wiedział, jak oni wszystko zabierali! I popalą wszystko: tyle tu ognia... On sam, biedaczysko, wygląda jak trup i ma taki smutny wyraz twarzy. Gdy młodzieniec odchodził uspokajając ją, przechyliła się przez poręcz: – O, widać go stąd... – szepnęła. – Ach, wszyscy jesteśmy zgubieni! Żegnaj, chłopcze! Maurycy stał nieruchomo w ciemnościach, na stopniu schodów. Wykręcając szyję oglądał przez oszklony impost scenę, która. na zawsze utrwaliła się w jego pamięci. W mieszczańskim, zimnym pokoju siedział cesarz przy nakrytym stoliku oświetlonym po obu stronach świecznikami. W głębi stali w milczeniu dwaj adiutanci, obok oczekiwał maitre-d’hotel. Szklanka była nie napełniona, chleb nie napoczęty, pośrodku talerza stygła pierś kurczęcia. Cesarz, nieruchomy, patrzał w obrus błędnymi oczami, mętnymi i jakby zwilgłymi, podobnie jak w Reims. Ale wydawał się bardziej zmęczony. A kiedy przemógłszy się, z wyrazem ogromnego wysiłku przełknął dwa kęsy, odsunął talerz. To był cały jego obiad... Wyraz cierpienia znoszonego skrycie pogłębił jeszcze bladość jego oblicza. Na dole, gdy Maurycy przechodził obok jadami, drzwi jej raptownie się otwarły w migocie pełgających świec i śród dymiących półmisków spostrzegł grono koniuszych, adiutantów i szambelanów ucztujących beztrosko i gwarnie, opróżniających wyładowane z furgonów butelki, raczących się drobiem i chlebem zgarniających sos z talerzy. Od chwili nadania depeszy marszałka pewność odwrotu zachwycała wszystkich tych ludzi. Za tydzień w Paryżu! Nareszcie będzie się miało czyste łóżko! Maurycy poczuł nagle ogromne znużenie. Nie ulegało wątpliwości: cała armia cofała się. Cóż mu pozostawało? Tylko jedno: spać, zanim przybędzie siódmy korpus. Minął z powrotem plac i po raz wtóry zjawił się u aptekarza, gdzie półprzytomny zjadł obiad. Potem wydawało mu się, że opatrują jego nogę i że wnoszą go do pokoju. I – czarna noc, unicestwienie. Ale po nieokreślonym czasie – były to godziny czy stulecia? – dreszcz wstrząsnął jego snem i poderwał go na łóżku wśród ciemności. Gdzie jest? Co to za nieprzerwany warkot, który go zbudził? Natychmiast przypomniał sobie, podbiegł do okna, by zobaczyć. W dole, w mroku, przez plac zazwyczaj tak spokojny nocą, ciągnęła artyleria – nie kończący się przemarsz ludzi, koni i armat, od którego dygotały małe, zamarłe domki. Wobec tego nagłego wymarszu, Maurycego ogarnął instynktowny niepokój. Któraż to godzina? Na ratuszu wybiła czwarta. Maurycy usiłował uspokoić się wmawiając – sobie, że to jest po prostu początek wykonania rozkazów odwrotu, wydanych wczoraj; lecz przeraził go ostatecznie widok w sąsiedztwie. Okno narożne w domu notariusza było wciąż oświetlone i cień cesarza w równych odstępach czasu znaczył się tam wyraźnie ciemnym profilem. Maurycy śpiesznie wciągnął spodnie, aby zejść. Ale właśnie ukazał się, żywo gestykulując, aptekarz Combette z lichtarzem w ręce. – Zobaczyłem pana z dołu powracając z merostwa, no i zaszedłem, aby panu powiedzieć... Proszę sobie wyobrazić, nie dali mi się położyć; od dwóch godzin mer i ja zajmujemy się nowymi rekwizycjami. Tak, wszystko jeszcze raz się odmieniło. Ach, ten oficer, co się sprzeciwiał wysłaniu depeszy do Paryża, diabelnie miał rację! I Combette mówił dalej, bezładnie, urywanymi zdaniami, aż oniemiały z wrażenia Maurycy w końcu go zrozumiał. Oto około północy cesarz otrzymał depeszę od ministra wojny w odpowiedzi na telegram marszałka. Nie znano jej dokładnego tekstu, ale adiutant powiedział w ratuszu całkiem otwarcie, że cesarzowa i rada ministrów obawiają się rewolucji w Paryżu, jeżeli cesarz powróci opuszczając, Bazaine’a. W depeszy swej minister wojny, na podstawie błędnych informacji co do istotnych pozycji niemieckich, gorączkowo domaga się marszu naprzód – mimo wszystko, na nic nie bacząc. – Cesarz kazał wezwać marszałka – dodał aptekarz – i pozostali sam na sam przez blisko dwie godziny. Nie wiem, oczywiście, co mogli sobie powiedzieć, ale z tego, co mi powtórzyli wszyscy oficerowie, wynika niezbicie, że armia już się nie cofa i że podejmuje na nowo marsz na Mozę. Zarekwirowaliśmy właśnie wszystkie piece w mieście dla pierwszego korpusu; ma tu przybyć jutro rano na miejsce dwunastego, którego artyleria, jak pan widzi, wyrusza w tej chwili do Besace... Tym razem to już na pewno koniec, idziecie na bój! Urwał. On również patrzał w oświetlone okna kamieniczki rejenta. Po chwili rzekł półgłosem, z odcieniem zgryźliwej ciekawości: – Hę?... Go też oni sobie powiedzieli! To bądź co bądź osobliwe: cofać się o szóstej wieczorem wobec groźby niebezpieczeństwa, a o północy, zwiesiwszy głowę, leźć w to niebezpieczeństwo, kiedy sytuacja pozostaje zupełnie identyczna. Maurycy wciąż słuchał turkotu dział w małym, ciemnym miasteczku, tego nieprzerwanego przepływu fali ludzkiej ku Mozie w straszne, nieznane jutro. I na cienkich mieszczańskich firankach okna widział znowu przesuwający się regularnie cień cesarza – miarowy ruch człowieka, którego bezsenność trzymała na nogach, chorego, ogarniętego potrzebą ruchu mimo cierpienia, z uszami pełnymi hałasu żołnierzy i tętentu koni, których pozwalał wysyłać na śmierć. Tak więc wystarczyło kilka godzin: teraz była to klęska zdecydowana, przyjęta... Rzeczywiście, cóż mogli sobie powiedzieć marszałek i cesarz, obydwaj ostrzeżeni o nieszczęściu, ku któremu zmierzano, wieczorem przeświadczeni o nieuchronnej klęsce wobec fatalnych warunków, w jakich armia miała się znaleźć, rano – nie mogąc zmienić decyzji, kiedy niebezpieczeństwo wzrastało z każdą godziną? Plan generała de Palikao, druzgocący pochód na Montmédy – zuchwały już dwudziestego trzeciego, wykonalny może jeszcze dwudziestego piątego, z tęgimi żołnierzami i genialnym wodzem – plan ten dwudziestego siódmego stawał się aktem wierutnego szaleństwa, zwłaszcza wobec ciągłych wahań dowództwa i wzrastającej demoralizacji oddziałów. Jeżeli obydwaj o tym wiedzieli, dlaczego ustępowali pod presją nielitościwych głosów chłoszczących ich chwiejność? Marszałek był może tylko służbistą i miał ograniczoną mentalność żołnierską, wzniosłą w swym samozaparciu. A cesarz? Cesarz, który już nie dowodził, czekał przeznaczenia. Żądano ofiary z życia ich i wojska: oddawali je. Była to noc zbrodni, potworna noc morderstwa narodu: armia bowiem znajdowała się teraz w położeniu krytycznym; sto tysięcy ludzi wysłano na rzeź. Dumając o tych sprawach, zrozpaczony i drżący Maurycy śledził cień na lekkim muślinie firanki poczciwej pani Desroches, cień go – rączkowy, drepcący, jak gdyby popychany bezlitosnym głosem z Paryża. Czyż tej nocy cesarzowa nie pragnęła śmierci ojca po to, by panowanie objął syn? Idź naprzód nie oglądając się za siebie, w deszczu, błocie, w udręce, aby została rozegrana do ostatniej karty ta końcowa partia konającego cesarstwa. Idź, idź, umieraj bohatersko na spiętrzonych trupach swego ludu, wzrusz cały świat podziwem, jeżeli chcesz, by przebaczył twojej potomności! I niewątpliwie cesarz szedł na śmierć. Na dole, w kuchni, ogień już nie buchał; koniuszowie, adiutanci, szambelanowie spali; cały dom był pogrążony w mroku; tylko cień snuł się bez przerwy tam i z powrotem, zrezygnowany wobec fatalności ofiary, pośród ogłuszającego zgiełku dwunastego kor pusu, który wciąż maszerował w ciemnościach. Nagle Maurycy pomyślał, że skoro podjęto pochód naprzód, to siódmy korpus nie zawróci przez Le Ch?ne, a on znajdzie się na tyłach, oddzielony od swego pułku, jako dezerter. Nie czuł już piekącego bólu w nodze: umiejętny opatrunek, kilka godzin zupełnego odpoczynku uśmierzyły dolegliwość. Kiedy Combette dał mu swoje szerokie, wygodne buty, Maurycy zapragnął wyruszyć natychmiast, spodziewając się spotkać sto szósty pułk jeszcze na drodze z Le Ch?ne do Vouziers. Daremnie aptekarz usiłował go powstrzymać i już decydował się odwieźć swą kariolką na los szczęścia, kiedy ukazał się jego praktykant Fernand, wyjaśniając, że wraca z wizyty u kuzynki. Był to duży blady chłopiec o tchórzliwej minie. Fernand zaprzągł konia i zabrał Maurycego. Nie było jeszcze czwartej, ulewny deszcz padał z atramentowego nieba, latarki powozika znaczyły się blado, ledwie oświetlając drogę pośród rozległych pól nabrzmiałych groźnymi pogłoskami, tak że co kilometr przystawali, przypuszczając, że to cała armia się zbliża. Tymczasem tam, pod Vouziers, Jan nie mógł wcale spać. Odkąd Maurycy wytłumaczył mu, jak to ten odwrót ma wszystko uratować, . Jan czuwał nie pozwalając ludziom oddalać się, oczekując rozkazu wymarszu, który oficerowie mogli wydać lada minuta. Około drugiej, w głębokiej ciemności, którą ogniska rozgwieżdżały czerwono, mocny tętent wstrząsnął obozem: była to kawaleria wyruszająca jako straż przednia ku Ballay i Quatre-Champs, aby pilnować dróg z Boult-aux-Bois i La Croix-aux-Bois. W godzinę później wyruszyły z kolei piechota i artyleria opuszczając na koniec te pozycje Falaise i Chestres, których od dwóch długich dni uporczywie broniły przed nieobecnym wciąż nieprzyjacielem. Niebo się zachmurzyło, mrok trwał głęboki i każdy pułk oddalał się w największym milczeniu – defilada cieni uchodzących w głąb ciemności. Ale wszystkie serca biły radością, jak gdyby wymknięto się z zasadzki. W wyobraźni widziano się już pod murami Paryża, w przeddzień odwetu. W gęstym mroku Jan patrzał. Droga była obsadzona drzewami i zdawało mu się, że przerzyna rozległe łąki. Potem wystąpiły wzniesienia i spadki. Zbliżano się do jakiejś wioski – musiało to być Ballay – kiedy ciężka chmura, która zaciemniała niebo, rozdarła się gwałtownym deszczem. Ludzie byli już tak zmoczeni, że się nawet nie złościli, tylko kulili się w ramionach. Ale Ballay zostało w tyle i w miarę zbliżania się do Quatre-Champs zerwały się podmuchy wściekłego wichru. Po drugiej stronie, kiedy weszli na rozległe płaskowzgórze, którego nagie grunty ciągną się aż do Noirval, huragan rozszalał się ostatecznie i lunął ulewny deszcz. Wtedy rozkaz: „Stój”, unieruchomił kolejno wszystkie pułki. Cały siódmy korpus – trzydzieści kilka tysięcy ludzi – znalazł się tam w komplecie, kiedy wstawał dzień, mętny i błotnistoszary: Co się dzieje? Czemu ten postój? Niepokój obiegał już szeregi, niektórzy utrzymywali, że rozkazy marszu zostały zmienione. Kazano żołnierzom opuścić broń do nogi, przy czym nie wolno było łamać szyków ani siadać. Chwilami wiatr omiatał wysokie płaskowzgórze z taką siłą, że musieli przyciskać się jedni do drugich, aby ich nie porwał. Deszcz oślepiał, kłuł skórę, lodowaty, przeciekający pod odzienie. Upłynęły dwie godziny nie kończącego się oczekiwania, nie wiadomo dlaczego, pośród trwogi, która na nowo ściskała wszystkie serca. Jan, w miarę jak jaśniało, usiłował się zorientować. Pokazano mu na północnym zachodzie, z drugiej strony Quatre-Champs, wspinającą się ku górze drogę do Le Ch?ne. Dlaczego więc zamiast skręcić na lewo skręcano na prawo? Interesował go też sztab umieszczony w Converserie, folwarku na skraju równiny. Ludzie tam wydawali się mocno wystraszeni, oficerowie biegali, dyskutowali gestykulując. A nic nie nadchodziło... Czego mogli oczekiwać? Płaskowzgórze było rodzajem kotliny; w nieskończoność ciągnęły się chaty, nad którymi na wscho – dzie znaczyły się zalesione wyniosłości, ku południowi zaś gęste Bory, podczas gdy przez wyrwę na zachodzie dostrzegało się dolinę rzeki Aisne z małymi białymi domkami Vouziers. W dół od Converserie sterczała łupkowa dzwonnica Quatre-Champs, zatopiona w szalejącej ulewie, pod którą zdało się rozpływać kilka nędznych omszonych dachów wioski. I kiedy Jan powiódł spojrzeniem po wznoszącej się ku górze ulicy, odróżnił całkiem wyraźnie powozik zbliżający się szybko szosą zamienioną w potok. Był to Maurycy, który wreszcie z przeciwległego wzgórza na zakręcie drogi dostrzegł właśnie siódmy korpus. Od dwu godzin tłukł się po okolicy, mylnie poinformowany przez spotkanego wieśniaka i zdezorientowany przez skrytą złą wolę swego przewodnika, którego strach przed Prusakami przyprawiał o gorączkę. Skoro tylko dotarł do folwarku, wyskoczył z powozu i zaraz odnalazł swój pułk. Jan zdumiony wykrzyknął:. – Jakże? To ty? Czemuż to? Skoro mieliśmy cię zabrać... Jednym gestem Maurycy wyraził swój gniew i rozpacz. – A jakże!... Już się nie wraca tamtędy, to tędy się idzie, abyśmy tam wszyscy pozdychali! – Dobra! – po chwili milczenia mruknął tamten pobladłszy mocno. – Przynajmniej porozbijają nam łby obydwu razem. I tak jak przy rozstaniu uścisnęli się. Pod strugami wciąż trwającej ulewy żołnierz włączył się do szeregów, za przykładem kaprala, który ociekając deszczem maszerował bez szemrania. Wiadomość krążyła teraz już pewna: nie cofano się w stronę Paryża, lecz znowu zmierzano ku Mozie. Adiutant marszałka przyniósł właśnie rozkaz dla siódmego korpusu: stanąć obozem w Nouart, podczas gdy piąty kierując się na Beauclair obejmie prawe skrzydło, a pierwszy na lewym zluzuje w Le Ch?ne dwunasty korpus w marszu na Besace. I jeśli od trzech bez mała godzin trzydzieści kilka tysięcy ludzi trwało z bronią u nogi w oczekiwaniu pod wściekłymi podmuchami wichury, stało się to dlatego, że generał Douay wśród beznadziejnego chaosu nowej zmiany frontu doznawał, najżywszego niepokoju o los konwoju wysłanego poprzedniego dnia naprzód w stronę Chagny. Należało czekać, aby połączył się z korpusem. Opowiadano, że konwój ten został odcięty przez konwój dwunastego korpusu w Le Ch?ne. Na dobitkę część taboru – wszystkie kuźnie artyleryjskie – zmyliwszy drogę powracały z Terron drogą z Vouziers, gdzie niechybnie wpadną w łapy Niemców. Nie sposób sobie wyobrazić większego zamieszania i niepokoju. Wśród żołnierzy zapanowała prawdziwa rozpacz. Niejeden chciał siąść na swym plecaku w błocie rozmokłej równiny i pod strugami deszczu oczekiwać śmierci. Szydzili, obrzucali dowódców wyzwiskami. Ach, ci sławni wodzowie bez mózgów, niszczący wieczorem to, czego dokonali za dnia, spacerujący sobie, kiedy nieprzyjaciela nie było, pierzchający, skoro tylko się ukazywał! Ostateczne rozprzężenie uczyniło w końcu z tej armii, pozbawionej wiary i karności, stado gnane na rzeź. W stronie Vouziers wybuchła strzelanina między tylną strażą siódmego korpusu a awangardą oddziałów niemieckich; i od pewnego czasu spojrzenia wszystkich zwracały się ku dolinie Aisne, gdzie na jaśniejszym skrawku nieba wzbijały się kłęby gęstego czarnego dymu; dowiedziano się, że to płonie wioska Falaise, podpalona przez ułanów. Wściekłość ogarniała żołnierzy. Więc jakże to? Prusacy są tam – teraz! Oczekiwano ich przez dwa dni po to, aby im dać czas do przybycia! Potem – rejterada... Mgliście, w umysłach najbardziej nawet ograniczonych wzbierał gniew z powodu popełnionego bezpowrotnie błędu: niedorzecznego wyczekiwania, pułapki, w którą się wpadło; zwiadowcy czwartej armii bałamucą brygadę Bordasa, wstrzymują, unieruchamiają jeden po drugim korpusy armii Châlons, co pozwoliło pruskiemu kronprinzowi nadciągnąć z trzecią armią. A teraz, skutkiem nieświadomości marszałka, który jeszcze nie wiedział, jakie oddziały ma przed sobą, nastąpiło połączenie: siódmy i piąty korpus będą niewątpliwie nękane przez nieprzyjaciela pod ustawiczną grozą klęski. Maurycy patrzał na płonące na widnokręgu Falaise, ale poczuł ulgę: oto konwój, który uważano za stracony, wytoczył się na drogę z Le Ch?ne. Natychmiast – podczas kiedy pierwsza dywizja pozostawała w Quatre-Champs, aby chronić nie kończący się przejazd taboru – druga ruszyła lasem i podchodziła do Boult-aux-Bois, trzecia zaś rozmieszczała się po lewej stronie na wzniesieniu Belle-ville, aby utrzymywać łączność: I kiedy sto szósty pułk wśród wzrastającej ulewy opuszczał wreszcie płaskowzgórze podejmując z powrotem morderczy marsz ku Mozie, w nieznane, w pamięci Maurycego zamajaczył cień cesarza snujący się posępnie tam i z powrotem na tle firaneczek u starej pani Desroches. Och, ta armia bez nadziei, armia skazana na zagładę, wysyłana na pewną zgubę, gwoli ocalenia dynastii! Idź! Naprzód! Nie oglądając się za siebie, w deszczu, w błocie, ku zatracie! VI – Do stu piorunów! – wykrzyknął nazajutrz Chouteau budząc się w namiocie zmordowany i zziębnięty. – Zjadłbym chętnie rosołu z porządną porcją mięsa. W Boult-aux-Bois, gdzie obozowano, wieczorem otrzymano jedynie skąpy przydział ziemniaków, gdyż coraz bardziej wystraszonej i zdezorientowanej ciągłymi marszami i odwrotami intendenturze nie udawało się nigdy spotkać oddziału w wyznaczonych punktach. Loubet przeciągając się zadrwił desperacko: – A, do diabła! Tak, koniec z pieczonymi gąskami... Żołnierze byli chmurni. Cóż, głodno, a do tego nieustanny deszcz i wszędzie błoto. Zobaczywszy Pache’a, który żegnał się po odmówieniu modlitwy porannej, Chouteau wtrącił z pasją: – Poproś go, tego twojego Pana Boga, żeby nam zesłał po parze kiełbasek i po kufelku! – Ech, gdyby człowiek miał tylko boCh?nek; tyle chleba, ile by zechciał! – westchnął Lapoulle, który, dręczony potężnym apetytem, cierpiał dotkliwiej od innych. Ale porucznik Rochas kazał im zamilknąć. To wstyd myśleć ciągle tylko o brzuchu! On po prostu zaciska pasek od spodni... Odkąd sprawy przybrały zdecydowanie zły obrót i chwilami słychać było w oddali strzelaninę, Rochas odzyskał swą upartą ufność. Skoro Prusacy tam teraz są, sprawa jest prosta: pobije się ich. I ze wzruszeniem ramion patrzał na kapitana Beaudoin – tego młodzieniaszka, jak go nazywał – przygnębionego z powodu ostatecznej utraty bagaży, Beaudoin stał przed nim blady, z zaciśniętymi wargami, wście – kły. Nie jeść – niech tam, pół biedy... Oburzało go, że nie mógł zmienić koszuli. Maurycy zbudził się niewypoczęty i zziębły. Jednakże noga, dzięki obszernemu obuwiu, już go nie bolała. Ale po wczorajszej ulewie odczuwał łamanie we wszystkich kościach. Wysłany służbowo po wodę na ranną, kawę przyglądał się równinie, na której brzegu leży Boult-aux-Bois: lasy wspinają się w górę na zachodzie i północy, stok wznosi się aż do wioski Belleville, natomiast ku Buzancy, na wschodzie, ciągną się rozległe, płaskie tereny z łagodnymi falistościami, gdzie kryją się małe wioski. Czy to stamtąd ma nadejść nieprzyjaciel? Gdy z pełną bańką powracał, zastąpiła mu drogę zapłakana rodzina wieśniacza pytając, czy żołnierze nareszcie zostaną tu, aby ich bronić. Trzykrotnie już, w chaosie sprzecznych rozporządzeń, piąty korpus był w tych stronach. Poprzedniego dnia usłyszano wystrzały armatnie w okolicy Bar. Na pewno Prusacy są nie dalej niż o dwie mile stąd... A gdy Maurycy odpowiedział biedakom, że siódmy korpus ma także odejść, zaczęli lamentować. Porzucają ich! Więc żołnierze nie przychodzą, żeby się bić, skoro jak widać, ukazują się i znikają? – Kto chce cukru, może sobie zanurzyć kciuk i czekać aż się rozpuści – rzekł Loubet. Nikt się nie roześmiał. Kawa bez cukru to naprawdę niemiłe... I jeszcze bez sucharów... W przeddzień na płaskowzgórzu QuatreChamps, aby skrócić czas oczekiwania, prawie wszyscy schrupali aż po ostatnią okruszynę zapasy z plecaków. Szczęściem znaleziono gdzieś kilkanaście kartofli, którymi się sekcja podzieliła. Maurycy, mający rozstrój żołądka, wydał okrzyk żalu: – Gdybym wiedział, byłbym w Le Ch?ne kupił chleba! Jan słuchał w milczeniu. Przy wstawaniu miał sprzeczkę z Chouteau, który wyznaczony do przyniesienia drzewa bezczelnie się od tego uchylił mówiąc, że to nie jego kolej. Odtąd wszystko szło coraz gorzej, wzrastała niesubordynacja, zwierzchnicy nie mieli odwagi udzielać nagany. I zawsze zrównoważony Jan pojął, że musi przekreślić swój autorytet kaprala, jeśli nie chce wywoływać otwartych buntów. Zachowywał się więc, jak gdyby był tylko kolegą swych podkomendnych, którym jego doświadczenie nadal oddawało znaczne usługi. Oczywiście, sekcja jego nie była już tak dobrze żywiona jak dotychczas, nie zdychała jednak z głodu jak tyle innych. Ale zwłaszcza był czuły na cierpienie Maurycego. Widział, że tamten słabnie, i zatroskanym okiem spoglądał na wątłego młodzieńca. Kiedy Jan usłyszał skargę Maurycego, że nie ma chleba, wstał, zniknął na chwilę i poszperał w swym plecaku, po czym wtykając mu suchara mruknął: – Masz, schowaj to, nie mam dla wszystkich. – Ale ty? – zapytał wzruszony Maurycy. – O, ja!... Nie bój się, mam jeszcze dwa. Była to prawda. Jan zachował starannie trzy suchary na wypadek bitwy, wiedząc, że na polu walki bywa się bardzo głodnym... Zresztą zjadł właśnie kartofel! To na razie wystarczy. Później zobaczy się... Około godziny dziesiątej siódmy korpus ruszył znów w drogę. Pierwotnie marszałek miał zamiar skierować go przez Buzancy na Stenay, gdzie przeprawiono by się przez Mozę. Ale Prusacy wyprzedzając armię Châlons musieli już być w Stenay; powiadano nawet, że są w Buzancy. Dlatego też siódmy korpus, odrzucony w ten sposób ku północy, otrzymał rozkaz udania się do Besace, o dwadzieścia kilka kilometrów od Boult-aux-Bois, aby nazajutrz stamtąd wyruszyć na przejście Mozy. Wymarsz był posępny; ludzie – źle nakarmieni, niewypoczęci, wyczerpani trudami i oczekiwaniem – szemrali; oficerowie – nachmurzeni, w przeczuciu katastrofy, ku której maszerowano – uskarżali się na bezczynność, wyrzekali, że nie skierowano ich na Buzancy, aby podtrzymać piąty korpus. Ten korpus musiał także cofnąć się, zawrócić ku Nouart, podczas gdy dwunasty wyruszył z Besace do Mouzon, a pierwszy kierował się na Raucourt. Było to dreptanie stłoczonego stada śród ujadania psów, pchającego się ku Mozie, tak bardzo upragnionej po tylu opóźnieniach i niedorzecznych spacerach. Kiedy sto szósty pułk opuścił Boult-aux-Bois za artylerią i konnicą, sunąc szeroką lawiną trzech dywizji, niebo na nowo zasnuło się powolnymi, sinymi chmurami, których żałoba do reszty przygnębiła żołnierzy. Szli gościńcem z Buzancy, obsadzonym wspaniałymi topolami. W wiosce Germond, gdzie przed drzwiami chałup dymiły kupy nawozu uszeregowane z obydwu stron drogi, kobiety szlochały, brały dzieci na ręce i wyciągały je do przechodzących oddziałów, jak gdyby po to, aby je zabrano. Nie było już tam kęsa chleba ani nawet ziemniaka. Później zamiast iść do Buzancy, sto szósty skręcił na lewo zawracając ku Authe; ludzie, widząc na pochyłości z drugiej strony równiny minięte poprzedniego dnia Belleville, uświadomili sobie jasno, że idą. z powrotem. – Do stu piorunów! – warknął Chouteau. – Czy mają nas za dudków? A Loubet dorzucił: – Proszę, oto generałowie po pięć groszy sztuka, co idą każdy w swoją stronę. Najwidoczniej nasze nogi nie kosztują ich drogo! Wszyscy byli źli; Nie godzi się męczyć w ten sposób ludzi dla przyjemności prowadzenia ich na spacer... I przez nagą równinę, szerokimi fałdami terenu posuwali się po obu stronach drogi kolumną w dwóch szeregach, między którymi kursowali oficerowie. Ale nie był to już – tak jak nazajutrz po Reims, tam, w Szampanii – marsz urozmaicony żartami i śpiewem, z wesoło niesionym plecakiem, z ramionami prężącymi się nadzieją wyprzedzenia i rozbicia Prusaków; teraz, milczący, rozdrażnieni, powłóczyli nogami dźwigając z nienawiścią uciskający ramię karabin i nadmiernie ciążący plecak, utraciwszy wiarę w dowódców, poddając się takiej beznadziei, że posuwali się naprzód już tylko jak poganiane batogiem stado. Nieszczęsna armia zaczynała wstępować na swą Kalwarię. Tymczasem Maurycy od kilku minut obserwował jeźdźca, który wyłonił się z dalekiego lasu. Prawie natychmiast ukazał się drugi, potem jeszcze jeden. Wszyscy trzej nie więksi od pięści, trwali bez ruchu, znacząc się delikatnym, precyzyjnym konturem – niczym zabawki. Sądził, że to musi być odkomenderowany posterunek huzarów, jakiś powracający patrol, kiedy zadziwiły go błyszczące punkty na ramionach, bez wątpienia odbłyski miedzianych epoletów. – Spójrz no tam! – zwrócił się do idącego obok Jana. – Ułani. Kapral wytrzeszczył oczy. Tak! Byli to w istocie ułani, pierwsi Prusacy, jakich oglądał sto szósty pułk. Przez cały czas blisko sześciotygodniowej kampanii nie tylko nie zużyto ani jednego naboju, ale nawet nie widziano nieprzyjaciela. Wszystkie głowy odwróciły się z zaciekawieniem. Ułani prezentowali się wcale ładnie. – Jeden tam wygląda na tęgo wypasionego – zauważył Loubet. Aliści na lewo od lasku, na płaskowzgórzu, pokazał się cały szwadron. I przed tym groźnym widokiem kolumna zatrzymała się. Nadeszły rozkazy; sto szósty pułk zajął pozycję między drzewami nad brzegiem strumienia. Artyleria już zawracała. galopem i formowała się na wzgórzu. Potem, przez blisko dwie godziny, stano w szyku bojowym, lecz nic nowego nie zaszło. Chmara nieprzyjacielskiej kawalerii tkwiła nieruchomo na horyzoncie. I pojmując nareszcie, że traci się cenny czas, ruszono w dalszą drogę. – Ha! – mruknął z żalem Jan. – To jeszcze nie tym razem. Maurycy także pragnął chociaż raz wystrzelić. I rozmyślał znowu. o omyłce, jaką popełniono nie idąc na podtrzymanie piątego korpusu. Jeśli Prusacy wcale nie atakowali, to zapewne dlatego, że nie rozporządzają jeszcze dostateczną ilością piechoty. Zaprezentowanie przez nich kawalerii z pewnej odległości nie mogło mieć nic innego na celu jak opóźnienie marszu francuskich oddziałów; znowu wpadło się w pułapkę. I rzeczywiście: od tej chwili sto szósty pułk widział bez przerwy ułanów po lewej stronie, za każdą nierównością terenu; szli za nim, pilnowali go, znikali za mijanym folwarkiem, by wynurzyć się zza lasu. Stopniowo żołnierze poczęli się denerwować widząc, że ich zagarnięto niby w oka niewidzialnej sieci. – Ech, nudni są! – powtarzali nawet Pache i Lapoulle. – Ulżyłoby człowiekowi, gdyby im posłał pigułkę. Ale maszerowano, maszerowano wciąż – z trudem, krokiem już ociężałym; w niespokojnym marszu wyczuwano zewsząd zbliżającego się wroga podobnie jak się wyczuwa wzbierającą burzę, nim uderzy nad horyzontem. Wydano surowe rozkazy tylnej straży i nie było już maruderów – wobec powszechnego przeświadczenia, że zdążający za korpusem Prusacy zagarniają wszystko. Ich piechota nadciągała w piorunującym marszu, podczas gdy pułki francuskie dreptały w miejscu. W Authe niebo rozjaśniło się i Maurycy według położenia słońca orientował się, że miast zawrócić bardziej ku Le Ch?ne – o całe trzy mile stamtąd – skręcono prosto na wschód. Była godzina druga; po dwudniowym dygotamy na deszczu dawał się we znaki nieznośny, upał. Droga długimi objazdami pięła się w górę poprzez opustoszałe równiny. Ani domu, ani żywej duszy; zaledwie z rzadka mały smętny lasek wśród melancholii nagich gruntów; i posępna cisza tego pustkowia udzieliła się spotniałym, wlokącym się ze spuszczonymi głowami żołnierzom. Na koniec ukazało się Saint-Pierremont – kilka bezludnych domów na pagórku. Nie szli przez wioskę. Maurycy stwierdził” że zawracają od razu na lewo kierując się z powrotem na północ, ku Besace. Tym razem zrozumiał manewr zmierzający do wyprzedzenia Prusaków pod Mouzon. Ale czy się to mogło udać – z oddziałami tak znużonymi, tak zdemoralizowanymi? W Saint- Pierremont, w dali, na zakręcie drogi do Buzancy ukazali się znów trzej ułani; a kiedy tylna straż opuszczała wioskę, ujawniła się nieprzyjacielska bateria i padło kilka pocisków nie wyrządzając żadnej szkody. Nie odpowiedziano; marsz trwał nadal coraz uciążliwszy. Z Saint-Pierremont do Besace są bite trzy mile. Jan słysząc to od Maurycego uczynił gest rozpaczy: nigdy chłopcy nie zrobią tych dwunastu kilometrów; widać to po niewątpliwych oznakach, po tym, jak dyszą, po błędnym wyrazie zmęczonych twarzy. Droga wznosiła się wciąż między dwoma wzgórzami ścieśniającymi się stopniowo. Trzeba było zarządzić postój. Ale przez ten odpoczynek członki ociężały do cna i kiedy wypadło znowu wyruszyć, było jeszcze gorzej: pułki już się nie posuwały, ludzie padali... Jan widząc, że Maurycy blednie i że mu wzrok mętnieje ze znużenia, wbrew swemu zwyczajowi rozmawiał, usiłował oszołomić towarzysza potokiem słów, by go utrzymać w stanie czuwania, w mechanicznym ruchu, który stał się bezwiedny. – Więc twoja siostra mieszka w Sedanie? Ha! Być może, będziemy tamtędy przechodzili. – Przez Sedan? Nigdy! To nie jest nasza droga! Trzeba by być szalonym... – A twoja siostra jest młoda? – Przecież jest w moim wieku: mówiłem ci, że jesteśmy bliźniętami. – Podobna do ciebie? – A jakże! Jest blondynką, włosy ma kędzierzawe, mięciutkie... Niewysoka, o szczupłej buzi... i taka spokojna, cicha. Ach, moja droga Henrietta! – Bardzo się kochacie? – O tak, bardzo! Zapadło milczenie. Jan spojrzawszy na Maurycego zauważył, że jego oczy się zamykają i że chłopak za chwilę upadnie. – Ech, mój ty biedaczku! Trzymaj się do stu piorunów! Daj mi na chwilę swój karabin, to ci ulży... Posiejemy po drodze połowę ludzi, nie sposób przecie dzisiaj pójść dalej. Ujrzał właśnie przed sobą Oches, którego kilka ruder piętrzyło się na wzgórzu. Żółciótki kościół na samym szczycie wystrzelał wysoko spośród drzew. – To tam z pewnością będziemy nocowali. Tak się też stało. Generał Douay wobec ostatecznego znużenia oddziałów wątpił, by tego dnia można było dotrzeć do Besace. Nadto zmusiło go do tej decyzji przybycie konwoju, owego utrapionego konwoju, który wlókł się od Reims i którego trzymilowy sznur wozów i zwierząt tak fatalnie utrudniał pochód. Z Quatre-Champs wysłano rozkaz skierowania go bezpośrednio na Saint-Pierremont i dopiero w Oches zaprzęgi połączyły się z korpusem, w stanie takiego wyczerpania, że konie nie chciały iść dalej. Była już godzina piąta. Generał lękając się zapuszczać w przełęcze Stonne uznał, że trzeba zrezygnować z przebycia do końca etapu dziennego wyznaczonego przez marszałka. Rozłożono się obozem przesunąwszy konwój w dół, na łąki, pod ochroną jednej dywizji, podczas gdy artyleria pozostała w tyle na wzgórzach, a brygada, która miała nazajutrz objąć straż tylną, rozlokowała się na wyniosłości naprzeciwko Saint-Pierremont. Inna dywizja, której część stanowiła brygada Bourgain-Desfeuilles’a, biwakowała za kościołem na szerokim płaskowzgórzu okolonym dębowym lasem. Zapadała noc, kiedy sto szósty pułk mógł się wreszcie rozłożyć na skraju lasku – tyle było zamętu przy wyborze punktów noclegowych i rozmieszczeniu oddziałów. – Niedoczekanie! – warknął z wściekłością Chouteau. – Ani myślę jeść, chcę spać! Był to głos ogółu. Mało kto miał siłę rozbijać namioty; ludzie zasypiali, gdzie kto padł, jak bezwładna masa. Zresztą, aby jeść, potrzebny był rozdział prowiantu... A tu, w Oches, nie było intendentury, gdyż oczekiwała ona przybycia siódmego korpusu w Besace. Wśród ogólnego bezładu nie zwracano się już nawet do kaprala; kto mógł i jak potrafił zaopatrywał się w żywność; od tej chwili nie było już „fasunku”, żołnierze musieli żyć z zapasów, które zasadniczo mieli w plecakach... a plecaki były puste; nader nieliczni znajdowali jeszcze skórkę chleba – okruch dawnej obfitości... Mieli kawę; najmniej zmęczeni napili się kawy niesłodzonej. Kiedy Jan chciał się podzielić z Maurycym swoimi dwoma sucharami, spostrzegł, że przyjaciel śpi głęboko. Przez chwilę zastanawiał się, czy go nie zbudzić, po czym stoickim gestem włożył na powrót suchary na dno plecaka, z największą starannością, jakby ukrywał złoto... Sam zadowolił się łykiem kawy, podobnie jak koledzy. Zażądał, by rozbito namiot; wszyscy już się ułożyli, kiedy Loubet powrócił z wyprawy przynosząc pęk marchwi z sąsiedniego pola. Wobec niemożności gotowania schrupano ją na surowo, lecz to tylko podrażniło głód, a Pache nawet odchorował ten wyczyn... – Nie, nie, dajcie mu spać! – powiedział Jan do Chouteau, który potrząsał Maurycym, aby mu wręczyć jego porcję. – Ach! – westchnął Lapoulle. – Jutro w Angoul?me będzie chleb. Miałem w Angoul?me kuzyna, wojskowego. Dobry to był garnizon! Dziwiono się. Chouteau wykrzyknął: – Jutro w Angoul?me? Widzicie go, frajera, co sobie wyobraża, że jest w Angoul?me! Niepodobna było zrozumieć, co sobie wyobrażał Lapoulle. Wierzył, że idą do Angoul?me. To on rankiem na widok ułanów twierdził, że są to żołnierze Bazaine’a. Obóz zapadł w atramentową ciemność, w śmiertelną ciszę. Mimo chłodu nocy zabroniono rozpalania ognisk. Wiedziano, że Prusacy są o kilka zaledwie kilometrów; wszelkie szmery przyciszano z obawy, by się przed nimi nie zdradzić. Oficerowie już uprzedzili swoje oddziały, że wyruszy się około czwartej rano, aby odrobić stracony czas; wszyscy, wyczerpani, zasypiali pośpiesznie, chciwie... Ponad rozproszonym obozowiskiem mocny oddech tej ciżby unosił się niby samo tchnienie ziemi. Nagle sekcję zaalarmował wystrzał. Była jeszcze głęboka noc, może godzina trzecia. Wszyscy zerwali się na nogi. Alarm szerzył się coraz dalej; uwierzono w nieprzyjacielskie natarcie. A był to tylko Loubet, który, nie śpiąc, wpadł na pomysł zapuszczenia się w dąbrowę, gdzie musiały być króliki. Co za uczta, jeżeli o świcie przyniesie kolegom kilka sztuk! Ale gdy szukał odpowiedniego miejsca na czaty, usłyszał zbliżające się głosy ludzkie i trzask gałęzi... Przestraszony, wypalił sądząc, że to Prusacy. Maurycy, Jan i inni już byli na miejscu, kiedy rozległ się ochrypły głos: – Nie strzelajcie, do stu piorunów! Na skraju lasu ukazał się chudy osobnik o gęstej krzaczastej brodzie. Był w bluzie ściśniętej czerwonym pasem i miał karabin przewieszony przez ramię. Natychmiast wyjaśnił, że jest Francuzem, wolnym strzelcem w randze sierżanta, i że przychodzi z dwoma żołnierzami z lasów Dieulet, by udzielić ważnych wskazówek generałowi. – Hej, Cabasse, Ducat! – krzyknął odwróciwszy się. – Hej tam, dziady, chodźcież! Tamci dwaj, najwidoczniej wystraszeni, przecie zbliżyli się: Ducat – mały grubas, blady, z rzadkimi włosami, Cabasse – rosły i suchy, ciemnolicy, z długim ostrym nosem. Tymczasem Maurycy, ze zdziwieniem przyglądający się uważnie sierżantowi, zapytał go w końcu: – Powiedzcie no, czy nie jesteście Wilhelmem Sambuc z Remilly? A gdy ten po chwili wahania z zaniepokojoną miną potwierdził, młodzieniec cofnął się nieco, ponieważ ów Sambuc uchodził, za okropne indywiduum, za godnego członka rodziny drwali, która źle się wykierowała: ojca pijaka pewnego wieczora znaleziono z poderżniętym gardłem; matka i córka, żebraczki i złodziejki, zniknęły trafiwszy do jakiegoś zamtuza... Ten oto Wilhelm zajmował się kłusownictwem, uprawiał też przemyt; jedyny zaś z tego wilczego pomiotu wyrosły na uczciwą jednostkę, Prosper, strzelec afrykański, nim został żołnierzem, zgodził się za parobka po prostu z nienawiści do lasu... – Widziałem waszego brata w Reims i w Vouziers – podjął Maurycy. – Jest zdrów. Sambuc nie odpowiedział. Po chwili rzekł lakonicznie: – Proszę mnie zaprowadzić do generała. Powiedzcie mu, że wolni strzelcy z lasów Dieulet mają mu do zakomunikowania ważną wiadomość. W czasie powrotu do obozu Maurycy pomyślał o wolnych kompaniach, w których pokładano tyle nadziei, a które już zewsząd wywoływały skargi. Miały prowadzić wojnę podjazdową, czyhać na wroga za płotami, nękać go, zabijać mu wartowników, osaczać lasy, tak aby się z nich nie wydostał ani jeden Prusak. A naprawdę stawały się postrachem chłopów, których źle broniły i którym pustoszyły pola. Przez wstręt do regularnej służby wojskowej przeróżne zdeklasowane typy śpieszyły do wolnych szeregów, zadowolone, że wymykają się spod dyscypliny, że się włóczą po zaroślach jak podchmieleni bandyci, sypiając i chlając gdzie popadło. W niektórych z tych kompanii zaciąg rekruta przedstawiał się wręcz żałośnie. – Hej tam, Cabasse! Hej, Ducat! – powtarzał Sambuc odwracając się za każdym krokiem. – Bliżej tu, wałkonie! Ci dwaj wydali się Maurycemu także okropni. Cabasse, ów chudy drab, urodzony w Tulonie, niegdyś kelner w Marsylii, później osiedlił się w Sedanie jako sprzedawca produktów z Południa; tam omal nie zakosztował pobytu w kryminale w związku z nie wyświetloną aferą złodziejską. Ducat, mały grubas, były woźny sądowy z Blain-ville, zmuszony do opuszczenia posady po ujawnieniu brzydkich igraszek z nieletnimi dziewczynkami, niebawem uciekł przed grożącym mu sądem przysięgłych z powodu takich samych sprawek w Raucourt, gdzie był buchalterem w fabryce. Ten miał trochę wykształcenia, używał nawet łacińskich cytat, Cabasse natomiast ledwo umiał czytać; ale obaj stanowili zgraną niebezpieczną parę. Obóz już się budził. Jan z Maurycym zaprowadzili partyzantów do kapitana Beaudoin, który postawił ich przed pułkownikiem de Vineuil. Ten począł ich wypytywać; atoli Sambuc, świadom swej ważnej roli, chciał koniecznie mówić z samym generałem. Wreszcie Bourgain- Desfeuilles, który spał u proboszcza Oches, ukazał się na progu plebanii, zły, że go obudzono wśród nocy przed czekającym go nowym dniem głodu i zmęczenia; toteż powitał przybyszów z nietajoną irytacją: „Skąd przychodzą? Czego chcą? Aha, więc to wolni strzelcy! Tak... mało mamy łazików, prawda?...” – Panie generale – wyjaśnił nie zbity z tropu Sambuc – obstawiliśmy z kolegami lasy Dieulet. – Gdzież to jest, te lasy Dieulet? – Między Stenay a Mouzon, panie generale. – Stenay, Mouzon? Nie znam... Jakże mogę się połapać w tych wszystkich nowych nazwach? Zażenowany pułkownik de Vineuil wtrącił się dyskretnie, przypominając, że Stenay i Mouzon leżą nad Mozą i że Niemcy zajęli pierwsze z tych dwu miast, więc w drugim miano próbować przeprawy przez most na rzece. – Słowem, panie generale – podjął Sambuc – przyszliśmy pana powiadomić, że w tej chwili lasy Dieulet są pełne Prusaków... Wczoraj, kiedy piąty korpus opuszczał Bois- les-Dames, doszło do utarczki w okolicy Nouart... – Jak to?, Wczoraj? Bili się? – Ano tak, panie generale; piąty korpus bił się w odwrocie; teraz powinien być w Beaumont. Koledzy udali się w tamtą stronę, aby go poinformować o ruchach nieprzyjaciela, myśmy zaś postanowili powiadomić pana o sytuacji, aby pan udzielił mu pomocy, bo ten piąty korpus będzie miał na pewno jutro rano sześćdziesiąt tysięcy ludzi na karku. Usłyszawszy tę liczbę generał Bourgain-Desfeuilles wzruszył ramionami. – Sześćdziesiąt tysięcy? Do licha! Czemuż nie sto tysięcy?... Roi ci się, mój zuchu... Strach podwaja liczbę... Niepodobna, by tak blisko nas znajdowało się sześćdziesiąt tysięcy ludzi; wiedzielibyśmy o tym. Upierał się. Daremnie Sambuc wezwał na świadków swych towarzyszy: Ducata i Cabasse’a. – Widzieliśmy armaty – twierdził Prowansalczyk. – A, dalibóg! te diabły muszą być okrutnie zajadłe, skoro je taszczą po leśnych drogach, gdzie się grzęźnie aż po łydki po ostatniej serii deszczów. – Ktoś im pokazuje drogę, to pewna – wtrącił były woźny. Ale generał od czasu nieporozumienia w Vouziers nie dawał już wiary wciąż powtarzanym wieściom o koncentracji obydwu armii niemieckich. Nie uznał też nawet za potrzebne skierować wolnych strzelców do komendanta siódmego korpusu, za którego on właśnie w ich oczach uchodził. Gdyby wierzyć wszystkim chłopom, wszystkim włóczęgom przynoszącym rzekome wiadomości, niepodobna było – by uczynić kroku na prawo czy na lewo... Jednakże rozkazał przybyszom, by pozostali i towarzyszyli kolumnie, skoro znają te strony. – Swoją drogą – zauważył Jan zwracając się do Maurycego – poczciwe to draby, co zrobiły cztery mile przez pola po to, aby nas przestrzec. Młodzieniec przyznał mu słuszność; a że i on znał okolicę, śmiertelnie przeraziła go myśl o tym, że Prusacy są w lasach Dieulet i kierują się do natarcia na Sommauthe i Beaumont. Usiadł wyczerpany, przygnębiony przeczuciem tragicznego przebiegu tego rozpoczynającego się dnia. Zmartwiony jego wyglądem kapral zapytał go tonem ojcowskim: – Coś tam znowu nie bardzo?... Czy to wciąż ta twoja noga? Maurycy zaprzeczył ruchem głowy. – No, w takim razie... jesteś głodny? A nie otrzymawszy odpowiedzi wydobył niepostrzeżenie z plecaka jeden z owych dwu sucharów, po czym skłamał z prostotą: – Masz, zachowałem twoją część... Swoją zjadłem przed chwilą. Świtało, kiedy siódmy korpus opuścił Oches kierując się do Mouzon przez Besace, gdzie powinien był przenocować. Z początku wyruszył ogromny konwój eskortowany przez pierwszą dywizję; pojazdy terenowe z nienagannymi zaprzęgami toczyły się żywo, inne – podwody z rekwizycji, przeważnie próżne i zbędne – osobliwie marudziły wśród wzgórz w okolicy Stonne. Droga wznosi się tam zwłaszcza za wioską Berli?re, między porosłymi lasem pagórkami. Około godziny ósmej zjawił się marszałek Mac-Mahon, wzburzony na widok tych oddziałów, przekonany był bowiem, że wyruszyły rano z Besace, mając do przebycia zaledwie kilka kilometrów, by dotrzeć do Mouzon. Toteż między nim a generałem Douay wywiązała się żywa wymiana zdań. Ostatecznie postanowiono, że pierwsza dywizja i konwój pomaszerują dalej tym samym szlakiem do Mouzon; ale dwie pozostałe dywizje, by uniknąć nowego opóźnienia przez tę tak ciężką, tak powolną awangardę, skierują się na Raucourt i Autrecourt celem przeprawienia się przez Mozę pod Villers. Więc znowu nawrót na północ podyktowany pośpiechem, marszałkowi bowiem pilno było przerzucić armię na drugą stronę rzeki. Za wszelką cenę musieli tegoż wieczora stanąć na prawym brzegu. Straż tylna była jeszcze w Oches, kiedy pruska bateria z oddalonego pagórka w okolicy Saint-Pierremont otworzyła ogień, rozpoczynając taką samą zabawę jak poprzedniego dnia. Zrazu, niepotrzebnie, odpowiedziano strzałami; następnie ostatnie oddziały przeszły do odwrotu. Aż do godziny jedenastej sto szósty pułk postępował z wolna drogą wijącą się wśród wyniosłości Stonne. Z lewa widać nagie, postrzępione grzebienie, podczas gdy po prawej stronie łagodnie spływają zalesione zbocza. Słońce wyjrzało na nowo; było bardzo gorąco w wąskiej dolinie objętej przytłaczającą pustką. Ani fermy, ani żywej duszy, ani żadnej sztuki bydła pasącej się na łąkach. Żołnierze – i tak już znużeni, głodni i niewyspani – niebawem ledwie powłóczyli nogami, zrezygnowani, pełni głuchej niechęci. Nagle, w czasie jakiegoś postoju na skraju drogi, z prawej strony. huknęły armaty. Wystrzały były tak wyraźne, tak silne, że najwidoczniej bitwa rozgrywała się w odległości nie większej nad dwie mile. Wydarzenie to. podziałało niezwykle na tych ludzi znużonych ustawicznym odwrotem, rozdrażnionych oczekiwaniem. Zerwali się na równe nogi, drżąc, zapominając o zmęczeniu: czemuż nie idzie się naprzód? Chcą się bić, niech im raczej łby porozbijają, ale niech się skończy bezładna ucieczka, nie wiadomo dokąd i dlaczego! Właśnie generał Bourgain-Desfeuilles wraz z pułkownikiem de Vineuil wstąpił na wzgórze, aby rozeznać okolicę. Widziano ich tam pomiędzy dwiema kępami drzew, jak wodzili dokoła lornetami. Natychmiast pchnęli towarzyszącego im adiutanta z rozkazem sprowadzenia owych partyzantów. Kilku żołnierzy, wśród nich Jan i Maurycy, przyłączyło się do nich na wypadek, gdyby była potrzebna jakaś pomoc. Gdy tylko generał zobaczył Sambuca, zawołał: – Cóż za przebrzydła okolica z tymi ciągłymi górami i lasami! Czy rozpoznajecie, gdzie to jest? Gdzie się biją? Sambuc, którego Ducat i Cabasse nie odstępowali na krok, począł nasłuchiwać, przez chwilę rozglądał się po szerokim widnokręgu. Stojący obok Maurycy również wodził. zdumionym spojrzeniem po rozległym amfiteatrze dolinek i gaików. Rzekłbyś, nieskończone morze o ogromnych rozlewnych falach. Lasy skrapiały ciemną zielenią żółciznę gruntów, w oddaleniu zaś, hen pod słonecznym żarem wzgórza, pławiły się w rudawych oparach. Nie było nić widać, naj – niklejszy dymek nie pokazał się na jasnym niebie; armaty wciąż grzmiały dalekim, a coraz mocniejszym łoskotem burzy. – Tu na prawo mamy Sommauthe – powiedział wreszcie Sambuc wskazując wysoki szczyt uwieńczony zielenią. – Yoncq jest tam, na lewo. Biją się, panie generale, w Beaumont. – Tak, w Varniforet albo w Beaumont – przytwierdził Ducat. Generał wydał jakieś głuche pomruki. – Beaumont, Beaumont. Nic nigdy nie wiadomo w tym sakramenckim kraju... – Po czym głośno: – A ile jest stąd do tego Beaumont? – Z dziesięć kilometrów, jeżeli iść drogą z Le Ch?ne do Stenay. Armaty wciąż grały nieprzerwanym gromowym łoskotem jakby postępującym od zachodu ku wschodowi. Sambuc dorzucił: – Do diaska! Robi się gorąco... Spodziewałem się tego, dziś rano uprzedziłem pana generała: to z pewnością te baterie, któreśmy widzieli w lasach Dieulet. W tej chwili piąty korpus musi mieć na karku całą armię, co waliła przez Buzancy i przez Beauclair. Zapadła cisza, podczas której odgłos bitwy w oddali dochodził coraz wyraźniej. Maurycy z pasją zaciskał zęby, aby nie wydać krzyku. Dlaczego nie idą w kierunku tych armat, zaraz, bez gadaniny? Nigdy dotychczas nie odczuwał takiego podniecenia. Każdy strzał odbrzmiewał echem w jego piersi, podrywał go, parł natychmiastową koniecznością: być tam, brać udział w akcji, niech się to skończy! Czyż długo jeszcze będą tak człapać obok bitwy, ocierać się o nią łokciami, nie wystrzeliwszy ani jednego naboju? To chyba jakaś zmowa: żeby od dnia wypowiedzenia wojny wlec ich w ten sposób w ciągłym odwrocie! W Vouziers słyszeli jedynie strzelaninę na tyłach. W Oches nieprzyjaciel popukał tylko przez chwilkę za nimi. I teraz mają zwiać, nie pędzą co żywo na pomoc kolegom! Maurycy patrzał na Jana, który stał tak samo jak on blady, z oczyma błyszczącymi gorączkowym podnieceniem. We wszystkich piersiach serca trzepotały się na ten gwałtowny armatni zew. Ale nastała nowa chwila oczekiwania: wąską ścieżką wspinał się po wzgórzu generał Douay. A kiedy osobiście przesłuchał wolnych strzelców, wydał okrzyk rozpaczy. Gdyby nawet był uprzedzony rano, cóż by mógł zrobić? Rozkaz marszałka był wyraźny: za wszelką cenę przed wieczorem przeprawić się przez Mozę. Zresztą, jakże tu teraz zebrać rozrzucone etapami oddziały, maszerujące pośpiesznie ku Raucourt, aby je co rychlej przerzucić na Beaumont? Nie ulega wątpliwości, że nie zdążyliby. Oto już piąty korpus musiał cofać się na – Mouzon; wyraźnie wskazywały to armaty – swym łoskotem wzmagającym się w kierunku wschodnim, niby huragan gradu i zniszczenia. Generał Douay wzniósł obydwa ramiona gestem bezsilnej wściekłości; i wydano rozkaz dalszego marszu na Raucourt. Och, ten pochód w głębi wąwozu między wysokimi grzbietami, a tam – z lewa, za lasem – armaty wciąż grają! Na czele sto szóstego pułku jechał pułkownik de Vineul – sztywny, wyprężony na siodle; twarz miał pobladłą, powieki mu trzepotały, jak gdyby powstrzymywał łzy. Kapitan Beaudoin w milczeniu przygryzał wąsy, a porucznik Rochas głucho mamrotał ordynarne przekleństwa wymyślając wszystkim i sobie. I nawet wśród żołnierzy, co się najmniej kwapili do boju, nawet wśród najmniej odważnych panował nastrój gniewu z powodu tego stanu ustawicznej porażki, wściekłość, że znowu usuwają się ciężkim, chwiejnym krokiem, podczas kiedy – przeklęci Prusacy masakrują ich towarzyszy. U stóp pasma Stonne, skąd droga opada zygzakiem pomiędzy pagórkami, przejście stało się szersze. Oddziały maszerowały teraz pośród rozległych gruntów poprzecinanych niedużymi lasami. Od chwili wymarszu z Oches trzymający teraz straż tylną sto szósty pułk każdej chwili oczekiwał ataku; nieprzyjaciel bowiem posuwał się za kolumną krok w krok, obserwując ją, wypatrując zapewne chwili odpowiedniej do zaskoczenia z tyłu. Mimo to zbliżano się już do Raucourt w nie najgorszym porządku, lecz tu nastąpił tragiczny moment: nagle z bocznej drogi wynurzyła się ciżba rannych oficerów, żołnierzy bez broni, wozów ciągniętych przez galopujące konie, w wichrze i kurzawie klęski. Były to niedobitki jednej z brygad pierwszej dywizji eskortującej konwój wyprawiony rankiem do Mouzon drogą wiodącą przez Besace. Zaskoczeni, zaatakowani z flanki pod Varniforet, ulegając przewadze liczebnej rzucili się do ucieczki i oto gnali w panice pokrwawieni, upiorni, na pół obłąkani, przerażając swym stanem towarzyszy. Ich opowiadania siały lęk,, były jakby niesione tym armatnim grzmotem, który od południa słyszano bez ustanku. Kiedy mijano Raucourt, niepokój i zamęt dosięgły szczytu. Czy skręcić na prawo w stronę Autrecourt, aby – jak to było postanowione – przeprawić się przez Mozę pod Villers? Zmieszany, niepewny, generał Douay obawiał się, że zastanie most zatarasowany, może nawet już opanowany przez Prusaków. I wolał maszerować dalej prosto wąwozami Haraucourt, aby przed zapadnięciem nocy dotrzeć do Remilly. Po Mouzon – Villers, a po Villers – Remilly: szło się wciąż pod górę, a w oddali na ich tyłach – pruscy ułani. Pozostawało do przebycia zaledwie sześć kilometrów, ale była już godzina piąta... i jakież okrutne zmęczenie! Od świtu na nogach, zużyto dwanaście godzin na przejście trzech mil, wśród nużącego kołowania, dreptania, nie kończących się postojów, pod natłokiem dojmujących wzruszeń i obaw. W ciągu dwu ostatnich nocy ludzie prawie nie spali, a od chwili wymarszu z Vóuziers karmieni byli niedostatecznie. Słaniali się z wyczerpania. Raucourt jest bogatym miasteczkiem z licznymi fabrykami, z solidnie zabrukowaną główną ulicą, ze schludnymi budynkami kościoła i merostwa. Ale noc, jaką tam spędził cesarz z marszałkiem Mac – Mahon, pośród całej masy sztabowców i świty cesarskiej, a następnie przemarsz pierwszego korpusu, który przez całe przedpołudnie przelewał się tamtędy niczym ogromna rzeka – wszystko to wyczerpało zasoby ogałacając piekarnie i sklepy z żywnością, zmiatając nawet okruchy w domach mieszczańskich. Nie można było dostać już ani chleba, ani wina, ani cukru – słowem, nic do jedzenia i do picia. Widziano panie rozdające na progach swych domostw szklanki wina i filiżanki bulionu – aż do ostatniej kropli w beczce i w kociołku. Kiedy około trzeciej rozpoczął się przemarsz pierwszych pułków siódmego korpusu, wyglądało to wręcz rozpaczliwie. Jakże to? Wszystko na nowo? Znów ich pełno! Ulicą wloką się tłumy ludzi wyczerpanych, pokrytych kurzem, mdlejących z głodu – a tu nie było dla nich ani kęsa strawy. Ten i ów z żołnierzy przystawał, stukał do drzwi, wyciągał ręce w stronę okien, błagając o kawałek chleba. I widać było kobiety, które głośno płakały dając im na migi znać, że nie mogą, że nic już nie mają... Na rogu jednej z ulic Maurycy nagle zachwiał się. Jan pośpieszył ku niemu. – Nie, zostaw, to już koniec... Wolę już zdechnąć tutaj. Opadł na krawężnik. Kapral udał szorstkość niezadowolonego zwierzchnika. – Do pioruna! Kto mi wpakował takiego żołnierza? Cóż to, chcesz, żeby cię zagarnęli Prusacy? Jazda! Wstawać!.– Widząc, że młodzieniec nie odpowiada, leżąc na pół omdlały, blady, z zamkniętymi oczami, zaklął jeszcze, lecz tonem niewymownego współczucia: – Do diabła! Do diabła! I popędziwszy do pobliskiej studni napełnił wodą menażkę i zmoczył Maurycemu twarz. Następnie, już się tym razem nie kryjąc, wydobył z plecaka ostatniego, tak troskliwie przechowywanego suchara i pokruszył go na drobne kawałki, które wsuwał żołnierzowi między zęby. Ten otworzył oczy i począł zachłannie jeść. – Ale ty? – spytał nagle przypominając sobie... – Więc go nie zjadłeś? – Och, ja jestem twardy, mogę poczekać!... Tęgi łyk „studziennego szampana” od razu stawia mnie na nogi. Poszedł znowu napełnić menażkę i napił się wody cmokając językiem. Jego twarz również była blada i ziemista, a tak był zgłodniały, że aż mu drżały dłonie. – No, w drogę, synku! Trzeba dogonić kolegów. Maurycy wsparł się na jego ramieniu pozwalając się prowadzić jak dziecko. Nigdy żadne ramię kobiece nie było mu tak miłe, takim ciepłem przenikające serce. W tym powszechnym rozkładzie, w tej krańcowej niedoli, w obliczu śmierci doznawał rozkosznego pokrzepienia przez świadomość, że oto jest istota, co go kocha i troszczy się o niego; i być może myśl, że tak oddane mu serce, to serce prostaczka, chłopa zrośniętego z ziemią, do którego zrazu miał wstręt, myśl ta zaprawiała teraz jego wdzięczność niezmierną słodyczą. Czyliż to nie było braterstwo z czasu zarania ludzkości, przyjaźń wyprzedzającą wszelką kulturę i podział na klasy, przyjaźń dwóch ludzi zjednoczonych i sprzęgniętych we wspólnej potrzebie pomagania sobie w obliczu groźby wrogiej przyrody? Czuł własne serce bijące w piersi Jana i sam odczuwał dumę płynącą z przeświadczenia, iż tamten jest mocniejszy, że go wspiera, że się dla niego poświęca; podczas gdy Jan nie analizując swych uczuć doznawał radości, że może roztoczyć opiekę nad tym przyjacielem, tak pełnym wdzięku, inteligencji, zalet, jakie w nim samym pozostały w stanie jakże pierwotnym. Od czasu gwałtownej śmierci żony, która zginęła jako żałosna bohaterka strasznego dramatu, uważał sam siebie za człowieka bez serca, przysiągł nigdy się już nie zadawać z tymi istotami, przez które tyle się cierpi, nawet jeżeli nie są złe... I przyjaźń starczyła mu za wszystko, zbędne były uściski, przenikali się do głębi, byli jeden w drugim, choć tak różni jeden od drugiego, na tej straszliwej drodze do Remilly, jeden podtrzymujący drugiego, stanowiąc już tylko jedną istotę, żałosną i cierpiącą. W chwili gdy straż tylna opuszczała Raucourt, wtargnęli tam od drugiego wylotu Niemcy; i obydwie ich baterie natychmiast rozmieszczone z lewej strony, na wyniosłościach, otworzyły ogień. Sto szósty pułk ciągnący właśnie pośpiesznie drogą schodzącą w dół wzdłuż rzeki Emmane, znajdował się na linii obstrzału. Jeden pocisk przepołowił rosnącą nad brzegiem topolę; inny utkwił w łące, nie wybuchnąwszy, tuż obok kapitana Beaudoin. Ale jar zwężał się w kierunku Haraucourt, a tam grzęzłeś w ciasnym korytarzu obrzeżonym u góry zadrzewionymi grzbietami; jeśli się tam zaczaiła garstka Prusaków – pogrom nieuchronny... Ostrzeliwane z tyłu, wietrząc z prawej i z lewej strony groźbę możliwego natarcia, oddziały ciągnęły pośród wzrastającego zaniepokojenia; śpieszno im było wydostać się z tego niebezpiecznego przejścia. Toteż resztka energii wstąpiła w najbardziej znużonych. Żołnierze, niedawno ledwie wlokący się pod Raucourt od chałupy do chałupy, teraz wyciągali krok, sprężyści, ożywieni pod piekącą ostrogą niebezpieczeństwa. Wydawało się, że nawet konie mają świadomość, iż straconą minutę przyjdzie drogo opłacić. I czoło kolumny musiało być już blisko Remilly, kiedy nagle pochód został wstrzymany. – Do licha! – mruknął Chouteau. – Czyż myślą nas tutaj zostawić? Pułk nie dotarł jeszcze do Haraucourt, a pociski wciąż się sypały. Gdy tak stali maszerując w miejscu w oczekiwaniu rozkazu, jeden pocisk wybuchnął tuż blisko po prawej stronie, na szczęście nie raniąc nikogo. Upłynęło pięć nieskończenie długich, straszliwych minut. Trwali wciąż na miejscu; na przedzie musiała być przeszkoda zagradzająca drogę, jakiś nagle wyrosły mur... Pułkownik, uniesiony w siodle na wyprężonych strzemionach, drżał z pasji wyczuwając wzrastającą za nim panikę wśród żołnierzy. – Wszyscy wiedzą, że nas sprzedano – warknął porywczo Chouteau. Pobudzone biczem trwogi wzmogły się rozpaczliwe pomruki. Tak! Tak! Ściągnięto ich tu, aby ich sprzedać, wydać Prusakom. Wśród splotu niepowodzeń i w obliczu tylu popełnionych błędów ludzie o umysłach ograniczonych nie znajdowali już innego wytłumaczenia podobnej serii klęsk poza faktem zdrady. – Sprzedano nas! – powtarzano przerażonymi głosami. W pewnej chwili Loubet wystąpił z własnym ujęciem sprawy. – To ta świnia, cesarz, tam sterczy w poprzek drogi ze swymi gratami po to, by nas wstrzymywać. I wersja ta wnet obiegła szeregi. Utrzymywano, że zator wywołał przejazd dworu cesarskiego, który przeciął drogę kolumnie. Buchnął płomień nienawiści, posypały się wstrętne wyzwiska pod adresem służby cesarskiej, co się rozgaszczała w miastach na noclegi, wykładając swe zapasy, kosze z winem, srebrne zastawy w obecności żołnierzy ogołoconych ze wszystkiego; rozpalając ogień w kuchniach, podczas gdy nieszczęśnicy z kolumny marszowej ściskali sobie brzuchy. Jakże żałosny był ten cesarz, w tej chwili pozbawiony tronu i władzy, podobny zbłąkanemu w swym cesarstwie dziecku, które wleczono jak zbędny tłumok wśród sprzętu oddziałów; skazany na to, by wlókł za sobą szyderstwo galowego orszaku, przybocznej gwardii, pojazdów, koni, kuchmistrzów – wszystek splendor swego tronowego płaszcza usianego pszczołami, taplającego się we krwi i błocie na szlakach klęski! Jeden po drugim padły dwa pociski. Odłamek zerwał porucznikowi Rochas kepi z głowy. Szeregi zwarły się, poczęto się wzajemnie popychać. Rozległy się zdławione głosy; Lapoulle z pasją wołał, by szli naprzód. Jeszcze chwila, a mogła nastąpić straszna katastrofa, bezładna ucieczka, okropne zamieszanie, podczas którego na dnie wąskiego przesmyku niejednego zadeptano by na śmierć. Pułkownik, bardzo blady, odwrócił się. – Chłopcy, moi chłopcy, trochę cierpliwości! Posłałem tam dowiedzieć się... Już ruszamy... Lecz nie ruszano, a sekundy zdawały się wiekami. Jan ujął znowu Maurycego za rękę i ze wspaniałym spokojem objaśniał mu szeptem, że jeżeli koledzy będą parli, oni dwaj odskoczą na lewo, aby potem, przeszedłszy lasami pod górę, przedostać się na drugą stronę rzeki. Spojrzeniem szukał trójki franc-tireurs’ów, ponieważ wiedział, że znają okolicę; ale powiedziano mu, że zniknęli podczas przemarszu przez Raucourt. Nagle pochód ruszył, a niebawem, za zakrętem drogi, znaleziono się poza obstrzałem baterii niemieckich. Później dowiedziano się, że cały zamęt tego feralnego dnia wywołała dywizja generała Bonnemain – cztery pułki kirasjerów – która przecięła drogę i przez to wstrzymała marsz siódmego korpusu. Miało się już ku nocy, kiedy sto szósty pułk przechodził przez Angecourt. Po prawej stronie widniały wciąż takie same szczyty, ale z lewego boku wąwóz rozszerzał się, a w oddali widać było błękitnawą dolinę. Wreszcie z wyniosłości pod Remilly w oprzędzie wieczornych mgieł dostrzeżono bladosrebrzystą wstęgę pośród ogromnych połaci łąk i oranek. Była to Moza, upragniona Moza, gdzie wydawało się czeka zwycięstwo. Wyciągając ramiona ku dalekim światełkom, wesoło jarzącym się na tle zieleni w głębi tej żyznej doliny pełnej uroku w zmierzchowej ciszy, Maurycy rzekł do Jana z akcentem radosnej ulgi człowieka poznającego kochane strony: – O, spójrz tam!... To Sedan! VII W Remilly bezładny tłum ludzi, koni i wozów tamował ruch na spadzistej ulicy zygzakami zstępującej ku Mozie. Przed kościołem, na połowie zbocza, stłoczone armaty nie mogły posuwać się naprzód – pomimo przekleństw i razów. Niżej, koło przędzalni, gdzie huczy wodospad rzeki Emmane, drogę zagradzał sznur zniszczonych furgonów, podczas gdy w oberży „Pod Krzyżem Maltańskim” kotłowała się bez przerwy wzbierająca fala żołnierzy, którzy nie otrzymali tam nawet szklanki wina. A całe to kłębowisko parło dalej, na południowy kraniec wsi, kępą drzew oddzielony od rzeki, gdzie saperzy rano przerzucili most pontonowy. Na prawo, w wysokich zaroślach, mieścił się prom i bielał; samotny domek przewoźnika. Po obu brzegach rozniecono wielkie ogniska, których płomienie chwilami wzmagały się, rozpraszały ciemności, oświetlając wodę i stoki brzegów pełnym dziennym światłem. Wtedy widać było olbrzymie nagromadzenie czekającego wojska, podczas gdy kładka pozwalała na przejście zaledwie dwu ludziom naraz i gdy na moście, najwyżej trzy metry szerokim, konnica, artyleria i tabory przeciągały w śmiertelnie powolnym tempie. Mówiono, że jest tam jeszcze brygada pierwszego korpusu i konwój amunicji, nie licząc czterech pułków kirasjerów z dywizji Bonnemaina. A z tyłu nadciągał cały siódmy korpus – trzydzieści kilka tysięcy ludzi wierzących, że nieprzyjaciel następuje im na pięty, śpieszących gorączkowo, aby się schronić na drugi brzeg. W pewnej chwili zapanowała rozpacz. Bo cóż? Maszerowano od rana na głodno, wydostano się jeszcze ostatecznym wysiłkiem nóg ze straszliwego jaru Haraucourt, wszystko po to, aby się natknąć na mur nie do przebycia! Może wiele godzin upłynie, zanim nadejdzie kolej ostatnio przybyłych; i każdy dobrze czuł, że Prusacy wprawdzie nie ośmielili się nadal ich ścigać, ale... będą tu o brzasku. Jednak wydany został rozkaz złożenia broni w kozły, rozbito obóz na rozległych nagich wzgórzach, których ciągnące się wzdłuż drogi do Mouzon zbocza schodzą aż do łąk nad Mozą. W tyle, wieńcząc płaskowzgórza, artyleria rezerwy uszykowała się do bitwy i wycelowała działa w kierunku wąwozu, aby w razie potrzeby osłaniać wyjście. I na nowo zaczęło się czekanie pełne buntu i niepokoju. Tymczasem sto szósty pułk został rozlokowany ponad drogą, na ściernisku górującym nad obszerną równiną. Ludzie z żalem porzucali karabiny, zwracając wstecz spojrzenie pełne lęku. Wszyscy milczeli ponuro, chwilami tylko mruczeli głuche słowa gniewu. Zbliżała się dziewiąta; trwali już tu od dwóch godzin i wielu mimo okrutnego zmęczenia nie mogło spać; leżeli wyciągnięci na ziemi, drżący, łowiąc uchem najdrobniejsze odgłosy z daleka. Nie. walczyli już z trawiącym ich głodem: tam będzie się jadło, po drugiej stronie wody, choćby trawę, jeśli się nie znajdzie nic innego. Ale zator zdawał się wzrastać. Oficerowie, których generał Douay rozstawił koło mostu, wracali co dwadzieścia minut z tą samą drażniącą wiadomością, że to wciąż jeszcze sprawa wielu godzin. W końcu generał postanowił sam utorować drogę do mostu. Widziano go szarpiącego się w tłumie. Maurycy siedząc z Janem pod nasypem wskazał znowu na północ. – Sedan jest tam, pośrodku... A tu masz Bazeilles, dalej Douzy, a potem Carignan, o tam, na prawo... To pewno w Carignan mamy punkt zborny. Ach, gdyby już był dzień, zobaczyłbyś, tam jest przestronnie. I gestem obejmował ogromną dolinę pełną cienia. Mimo ciemności można było rozróżnić na płaszczyźnie czarnych łąk blady nurt rzeki. Kępy drzew tworzyły cięższe skupienia, szczególnie szeregi topoli na lewo, zagradzające horyzont fantastyczną tamą. Dalej, poza migocącym światełkami Sedanem, gromadziły się na podniebiu zwały mroków, jak gdyby wszystkie lasy Ardenów zaciągnęły tam zasłonę ze swych stuletnich dębów. Jan skierował spojrzenie w dół na most pontonowy. – Popatrz no! Wszystko diabli biorą. Nie, nigdy nie przejdziemy. Pod ciężarem ciągnącej od rana konnicy i artylerii pontony podtrzymujące dyle opuściły się w końcu tak, że pomost był zanurzony w wodzie na kilka centymetrów. Teraz nieprzerwanym sznurem sunęli parami kirasjerzy wyłaniając się z pomroki na jednym brzegu i pogrążając się w niej na drugim; mostu nie było wcale widać, zdawało się, że, idą po wodzie, po tej wodzie prześwietlonej, jakby objętej pożarem. Konie rżąc, ze zjeżoną sierścią, na zesztywniałych nogach zbliżały się przerażone do tego ruchomego szlaku. Stojąc w strzemionach, ściskając wodze, kirasjerzy przejeżdżali, przejeżdżali ciągle, udrapowani w swe wielkie białe płaszcze, ukazując same tylko hełmy płonące czerwonymi odblaskami. Rzekłoby się, że to rycerze- widma o włosach z płomieni ciągnący na bój z ciemnością. Ze ściśniętego gardła Jana wydobyła się skarga: – Och, jak mi się chce jeść! Tymczasem dokoła nich ludzie posnęli, mimo kurczów żołądka. Nadmierne znużenie zwyciężyło strach, powaliło ich wszystkich na wznak, z otwartymi ustami, wycieńczonych – pod bezksiężycowym niebem. Na całej przestrzeni nagich wzgórz oczekiwanie zapadło w śmiertelną ciszę. – Och, jestem wściekle głodny, tak głodny, że gotów bym ziemię gryźć! Był to krzyk, którego Jan, tak odporny na cierpienie i taki milkliwy, nie mógł dłużej powstrzymać, krzyk, który wyrzucił z siebie mimo woli w głodowym zamroczeniu, pozbawiony jadła od trzydziestu sześciu bez mała godzin. Wtedy Maurycy powziął decyzję widząc, że, w przeciągu dwóch lub trzech godzin nic się nie zmieni. – Posłuchaj... Mam tu niedaleko wuja... wiesz, wuja Fouchard, o którym ci mówiłem. To tam, na górze, pięćset lub sześćset metrów... więc wahałem się... Lecz ponieważ jesteś głodny... Do licha! Wuj da nam chleba! I zabrał słaniającego się bezwolnie towarzysza. Mały folwark starego Fouchard mieścił się u wylotu wąwozu Haraucourt, opodal wyżyny zajętej przez artylerię rezerwy. Był to niski dom z dość dużym obejściem: stodołą, oborą i stajnią; z drugiej strony drogi, w szopie będącej rodzajem remizy, wieśniak zainstalował swą rzeźnię, gdzie sam szlachtował bydlęta, które później bryczką rozwoził po wsiach. Maurycy podszedłszy tam zdziwił się nie widząc żadnego światła. – Och, stary skąpiec wszystko zabarykadował, nie otworzy! Ale nagle przystanął: przed folwarkiem kotłowała się grupa żołnierzy-maruderów, najwidoczniej wygłodniałych. Z początku wołali, potem pukali; a widząc dom ciemny i głuchy walili w drzwi kolbami, aby rozbić zamek. Grube głosy huczały: – Do pioruna! Dalej go! Rozwalcie to, skoro nie ma nikogo! Wtem okiennica na strychu opadła i w okienku ukazał się starzec w bluzie, z gołą głową, ze świecą w jednej, a strzelbą w drugiej ręce. Pod szorstkimi, białymi włosami widniała jego twarz kwadratowa, pocięta szerokimi zmarszczkami, z wydatnym nosem, dużymi bladymi oczami i wysuniętym naprzód podbródkiem. – Cóż to? Jesteście złodzieje, że wszystko rozbijacie? – krzyknął ostro. – Czego chcecie? Żołnierze, nieco osłupiali, poczęli się cofać. – Zdychamy z głodu, chcemy jeść! – Nie mam nic, ani okruszyny... Myślicie może, że człowiek ma czym nakarmić sto tysięcy ludzi... Dziś rano byli tu inni, a jakże, ci od generała Ducrot. Przeszli i wszystko mi zabrali. Jeden po drugim żołnierze przybliżali się. – Prosimy otworzyć, odpoczniemy, a może jeszcze jednak coś znajdziecie... I już stukali znowu, gdy stary, postawiwszy świecznik na parapecie okiennym, przyłożył broń do ramienia. – Jak widzicie tę świecę, roztrzaskam łeb pierwszemu, kto dotknie drzwi! Wtedy omal nie doszło do bitwy. Rozbrzmiewały złorzeczenia, ktoś krzyknął, że trzeba skończyć z tym draniem, który, jak zresztą i inni, raczej cisnąłby swój chleb w wodę, niżby go dał żołnierzowi. I wzniosły się lufy karabinów... A Fouchard bynajmniej się nie usuwał – zapalczywy i uparty. – Ani okruszyny! Wszystko mi zabrano! Przerażony Maurycy poskoczył naprzód; Jan za nim. – Koledzy, koledzy... Odsuwał wzniesione lufy. Podniósłszy głowę odezwał się tortem perswazji: – No, no! Bądźcie rozsądni... Czy nie poznajecie mnie? To ja. – Co za „ja”? – Maurycy Levasseur, wasz siostrzeniec. Stary Fouchard podniósł znowu świecę. Poznał go na pewno. Ale się zaciął; nie chciał dać nawet szklanki wody. – Siostrzeniec czy nie, albo to wiadomo w tej zatraconej ciemnicy? Zmiatajcie stąd wszyscy, bo będę strzelał! – I pośród wrzasków żołnierzy odgrażających się, że go wyciągną i spalą mu budę, powtarzał wciąż swoje: – Precz stąd wszyscy albo strzelam! – Nawet we mnie, ojcze? – odezwał się nagle donośny głos górujący nad hałasem. Gdy się nieco rozstąpiono, w chwiejnym blasku świecy ukazał się wachmistrz. Był to Honoriusz, którego bateria znajdowała się najwyżej o dwadzieścia metrów i który od dwóch godzin walczył z nieprzepartą chęcią zapukania do tych drzwi. Przysiągł sobie, że nigdy nie przestąpi tego progu; od czterech lat, to jest odkąd był w wojsku, nie wymienił ani jednego listu z ojcem, do którego teraz zwracał się tak lakonicznie. Maruderzy rozmawiali z ożywieniem, coś sobie wzajemnie przekładali. Syn tego starego... i do tego podoficer! Nie, nic z tego, trzeba szukać gdzie indziej! I uciekli, rozpłynęli się w nieprzeniknionej nocy. Gdy Fouchard zrozumiał, że jest uratowany od grabieży, powiedział po prostu, bez żadnego wzruszenia, jak gdyby rozstał się z synem zaledwie wczoraj: – A, to ty... Dobra. Schodzę. Trwało to długo. Słychać było wewnątrz otwieranie i zamykanie zamków, całą krzątaninę człowieka upewniającego się, że nic nie zostało, co by wpadało w oczy. Potem wreszcie drzwi się otworzyły, ale pozostały ledwo uchylone, przytrzymywane krzepką ręką. – Wejdź! Ale tylko ty sam! Nikogo więcej! Jednakże mimo jawnej niechęci nie mógł odmówić schronienia siostrzeńcowi. – Chodź i ty. – I bezlitośnie zamykał drzwi przed Janem. Maurycy musiał go wręcz błagać. Ale stary się upierał: nie, nie! Niepotrzebni mu obcy, złodzieje, co połamią meble! Wreszcie Honoriusz pchnięciem ramienia wprowadził kolegę i stary musiał ustąpić mrucząc tylko pod nosem głuche pogróżki. Strzelby nie porzucił. Po chwili zaprowadził ich do bawialni, położył broń na kredensie, a świecę postawił na stole i zapadł w uporczywe milczenie. – Słuchaj, ojcze, zdychamy z głodu. Nam chyba dasz chleba i sera! Nic nie odpowiadał, zdawał się nie słyszeć, odwracał się, co chwila nasłuchując pod oknem, czy jaka inna banda nie oblega jego domu; – Wuju! Jan to jak brat. On sobie od ust odejmował dla mnie. I tyleśmy razem wycierpieli! Fouchard kręcił się, sprawdzał, czy nic w izbie nie zginęło, i nawet na nich nie patrzał. W końcu zdecydował się, wciąż milcząc. Wziął świecę, pozostawił ich w ciemności, zamykając starannie za sobą drzwi na klucz, aby nikt za nim nie poszedł. Słychać było, że zstępuje po schodach do piwnicy. Trwało to również bardzo długo. A gdy wrócił ryglując znowu wszystkie przejścia, położył na środku stołu duży bochen chleba i kawał sera, milcząc przezornie po minionym wybuchu gniewu, jako że nigdy nie wiadomo, dokąd zaprowadzić może gadanie... Zresztą trzej mężczyźni łapczywie rzucili się na jadło. Słychać było jedynie gwałtowne kłapanie szczęk. Honoriusz wstał; poszukał koło kredensu dzbanka z wodą. – Ojcze, moglibyście poczęstować nas winem. Wtedy uspokojony i pewny siebie Fouchard stał się znowu wymowny. – Wina? Nie mam już ani kropli! Żołnierze Ducrota wydoili mi wszystko, wszystko zjedli, wszystko zrabowali! Kłamał i mimo jego wysiłków nietrudno to było poznać po mruganiu jego wielkich wyblakłych oczu. Od dwóch dni ukrył bydło – kilka zwierząt ze swego gospodarstwa jak również sztuki przeznaczone do rzeźni – uprowadziwszy je nocą i ukrywszy nie wiadomo gdzie, w głębi jakiegoś lasu czy w opuszczonym kamieniołomie. Przez kilka godzin zakopywał, chował wszystko, co posiadał: wino, chleb, najdrobniejsze zapasy nie wyłączając mąki i soli, tak iż na nic by się nie zdało przeszukiwać szafy. Dom był wypróżniony do cna. Fouchard odmówił nawet sprzedaży pierwszym przybyłym żołnierzom: nie wiadomo, może będą lepsze okazje... I snuł różne mgliste plany w swym mózgu chytrego a cierpliwego skąpca. Maurycy nasyciwszy się przemówił pierwszy: – A moją siostrę Henriettę dawnoście widzieli? Stary nadal przechadzał się po izbie, coraz rzucając spojrzenie na Jana pochłaniającego ogromne kęsy chleba; i nie śpiesząc się, jak gdyby po długim namyśle: – Henriettę? Owszem, w zeszłym miesiącu w Sedanie... Ale dzisiaj rano widziałem jej męża, Weissa. Towarzyszył swemu chlebodawcy, panu Delaherche, który go zabrał do bryczki; pojechali zobaczyć przemarsz wojska w Mouzon... ot, tak po prostu, dla rozrywki... – Błysk głębokiej ironii przemknął po chytrej twarzy wieśniaka. – Być może jednak aż za długo patrzyli na tę armię... no i nie ubawili się zbytnio; bo od trzeciej niepodobna było jeździe drogami, tak były zatłoczone uciekającymi żołnierzami. Tym samym tonem spokojnym i jakby obojętnym podał kilka szczegółów o klęsce piątego korpusu, który zaskoczony w Beaumont w chwili przygotowywania posiłku, musiał się cofnąć, nękany aż do Mouzon przez Bawarczyków. Rozproszeni, oszalali ze strachu żołnierze, którzy przechodzili przez Remilly, krzyknęli mu, że de Failly raz jeszcze przehandlował ich Bismarckowi. I Maurycy wspomniał te wariackie marsze w ciągu ostatnich dwu dni, rozkazy marszałka Mac-Mahon przyśpieszające odwrót, aby za wszelką cenę przejść Mozę, podczas gdy na niepojęte wahania stracono tyle cennych dni. Było już za późno. Marszałek wpadł w gniew zastawszy w Oches siódmy korpus, gdyż liczył że jest w Besace. Również był przekonany, iż piąty obozuje już w Mouzon, gdy ten opóźniając się w Beaumont dał się tam rozgromić. Ale czego wymagać od oddziałów kiepsko dowodzonych, zdemoralizowanych czekaniem i ucieczką, omdlewających z głodu i znużenia? Fouchard w końcu stanął z tyłu za Janem, zdumiony widokiem znikających kęsów. I chłodnym, szyderczym tonem zagadnął: – No, jakże tam? Teraz lepiej, co? Kapral uniósł głowę i odpowiedział tak samo z chłopska: – Owszem, zaczyna być lepiej. Bóg zapłać! Honoriusz od czasu przybycia, pomimo głodu, zatrzymywał się chwilami, obracał głowę nasłuchując pilnie.. Jeżeli po długiej wewnętrznej walce złamał przysięgę, iż jego noga nigdy nie postanie w. tym domu, skłoniło go ku temu nieodparte pragnienie ujrzenia Sylwiny. Przechowywał pod koszulą, na piersi, list otrzymany od niej w Reims, ów list tak czuły, w którym mówiła, że go wciąż kocha, że nigdy nie pokochała innego, pomimo swej smutnej przeszłości, nie bacząc na Goliata i małego Karolka, którego miała z tym człowiekiem. Myślał tylko o niej i niepokoił się, że jej jeszcze nie zobaczył, nadrabiał miną, aby nie okazać niepokoju w obecności ojca. Ale namiętność wzięła górę; zapytał głosem, któremu usiłował nadać brzmienie naturalne: – A Sylwina? Czy już jej tu nie ma? Fouchard rzucił na syna kosę spojrzenie, rozbłysłe wewnętrznym śmiechem. – Owszem, owszem. Jest. Po czym zamilkł splunąwszy przeciągle. Po chwili tedy artylerzysta podjął: – Aha, więc pewno śpi? – Nie, nie. W końcu stary raczył wyjaśnić, iż mimo wszystko rankiem pojechał na targ do Raucourt wózkiem, zabierając służącą. Że przechodzą żołnierze – to jeszcze nie racja, by ludzie byli pozbawieni mięsa, by miały ustać interesy... On tedy, jak każdego wtorku, zawiózł barana i ćwiartkę wołu; i właśnie dobijał targu, gdy wskutek przybycia siódmego korpusu dostał się w sam środek okrutnego zatoru i zamieszania. Biegano tam i z powrotem, popychano się wzajemnie. Więc w obawie, aby mu nie przepadł wóz z koniem, odjechał pozostawiając Sylwinę, która właśnie załatwiała sprawunki w miasteczku. – Och, ona niedługo wróci! – zakończył swoim spokojnym głosem. – Musiała się schronić u doktora Dalichamp, swego chrzestnego ojca. To jednak odważna dziewczyna, chociaż tak potulnie wygląda. Nie można powiedzieć... ma sporo zalet... Drwił? A może chciał wytłumaczyć, dlaczego zatrzymał tę dziewczynę, co go poróżniła z synem i z Prusakiem miała dziecko, z któ – rym nie chciała się rozstawać? I znowu spojrzał z ukosa śmiejąc się bezgłośnie. – Karolek śpi tam, w swoim pokoju... a ona pewno wróci niedługo. Honoriuszowi zadrżały wargi; spojrzał na ojca przenikliwie; ten znowu zaczął chodzić po izbie... I znowu zapanowało długie, przeciągłe milczenie. Podczas gdy artylerzysta machinalnie odkrawał chleb, żując ciągle, Jan czynił to samo nie czując potrzeby wypowiedzenia jednego słowa. Syty, oparłszy łokcie na stole, Maurycy oglądał meble, stary kredens, stary zegar. Wspominał wakacje, dni spędzane niegdyś w Remilly z siostrą. Minuty upływały, zegar wydzwonił jedenastą. – Do licha! – mruknął. – Nie trzeba przegapić odmarszu tamtych. I nie powstrzymywany przez Foucharda otworzył okno. Zalana morzem ciemności drążyła się przed nim cała dolina. Jednak kiedy się wzrok przyzwyczaił, można było wyraźnie rozróżnić most oświetlony ogniami z dwóch brzegów. Kirasjerzy jechali wciąż w wielkich białych płaszczach, podobni do upiornych jeźdźców, których wierzchowce smagane powiewem lęku stąpały po wodzie. I tak bez końca, ciągle tym samym powolnym widmowym pochodem. Na prawo nagie wzgórza, gdzie spały wojska, trwały w śmiertelnym bezruchu i ciszy. – Ha! – mruknął machnąwszy rozpaczliwie ręką Maurycy – Odłożymy to na jutro... Zostawił okno szeroko otwarte; papa Fouchard pochwyciwszy strzelbę przesadził parapet i z młodzieńczą zwinnością wyskoczył na zewnątrz. Słychać było, jak chodził przez chwilę regularnym krokiem strażnika; potem docierała już tylko daleka wrzawa zatłoczonego mostu: stary zapewne przysiadł na skraju drogi, spokojniejszy tam, mając oko na nadchodzące niebezpieczeństwo, gotów jednym susem wrócić, aby bronić domostwa. Teraz Honoriusz co minuta spoglądał na zegar. Jego niepokój wzrastał. Z Raucourt do Remilly było wszystkiego sześć kilometrów, nie więcej niż godzina marszu dla młodej i silnej dziewczyny jak Sylwina. Czemu jej tu nie było od tylu godzin, kiedy to ją stary zagubił w zamieszaniu, w zamęcie całego korpusu wojska, zalewającego okolicę, tarasującego drogi. Z pewnością wydarzyła się jakaś katastrofa... I w wyobraźni widział ją w ciężkich opresjach, przerażoną. – wśród pól, tratowaną przez konie... Ale nagłe wszyscy trzej powstali z miejsc. Na drodze coś zatupotało i usłyszeli, że stary nabija strzelbę. – Kto tam? – szorstko krzyknął Fouchard. – Czy to ty, Sylwino? Nie odpowiedziano. Fouchard zagroził strzałem. Wtedy zdyszanym, zgnębionym głosem: – Tak, tak, to ja, papo Fouchard – odparła. Potem nagle zapytała: – A Karolek? – Leży, śpi. – Ach, to dobrze! Dziękuję! Od razu przestała się śpieszyć; wydała tylko głębokie westchnienie, z którym uleciał wszystek jej niepokój i zmęczenie. – Wejdź oknem – podjął Fouchard. – Mamy gości... Wszedłszy do izby Sylwina przystanęła, zaskoczona widokiem trzech mężczyzn. W migotliwym blasku świecy ukazała się im bardzo śniada z gęstymi czarnymi włosami, pięknymi wielkimi oczami, stanowiącymi o jej urodzie, z owalną twarzą o wyrazie niewzruszonego spokoju i uległości. Lecz w tym momencie nagły widok Honoriusza spędził wszystką krew z jej serca do policzków, a jednak nie była zdziwiona widząc go tutaj: rozmyślała o nim wracając biegiem do Raucourt. On, wstrząśnięty, omdlewający, udawał zupełne opanowanie. – Dobry wieczór, Sylwino. – Dobry wieczór, Honoriuszu. Aby nie wybuchnąć łkaniem, odwróciła głowę; uśmiechnęła się do Maurycego, którego nie poznała. Obecność Jana krępowała ją. Dusiła się, zdjęła chustkę z szyi. Honoriusz odrzucając dawne „ty” powiedział: – Byliśmy niespokojni o Sylwinę... przez tych Prusaków, co nadchodzą. Przybladła nagle znowu, na twarzy jej odmalowało się przerażenie i z mimowolnym spojrzeniem w stronę pokoju, w którym spał Karolek, poruszyła dłonią, jak gdyby odpędzając okropne widzenie, i wyszeptała: – Prusacy... Och, tak, tak, widziałam ich. U kresu sił, osunąwszy się na krzesło, opowiedziała, że gdy siódmy korpus zajął Raucourt, schroniła się u swego chrzestnego ojca, doktora Dalichamp, spodziewając się, iż papa Fouchard wstąpi tam po nią przed odjazdem. Główna ulica była zapchana takim tłumem, że pies by się tam nie wcisnął. Czekała cierpliwie do czwartej, dosyć spokojna, skubiąc szarpie z paniami, gdyż doktor, w przewidywaniu możliwości nadejścia transportu rannych z Metzu i Verdun, już od dwóch, tygodni zajmował się urządzaniem ambulansu w wielkiej sali ratuszowej. Przybywali ludzie mówiąc, że można będzie zaraz użyć tego ambulansu... I rzeczywiście od. południa słyszano armaty w okolicy Beaumont. Ale to było jeszcze daleko, nie bano się – gdy z nagłą, kiedy ostatni żołnierze francuscy opuszczali Raucourt, ze straszliwym hukiem przeleciał pocisk i przedziurawił dach sąsiedniego domu. Dwa inne padły po nim. To cała niemiecka bateria ostrzeliwała tylną straż siódmego korpusu. Już ranni z Beaumont znajdowali się w merostwie; obawiano się, aby jakiś pocisk nie wykończył ich tam, na słomie, oczekujących nadejścia lekarza, który miał ich operować. Oszaleli z przerażenia, ranni wstawali, chcieli schodzić do piwnic, nie bacząc na pogruchotane członki. – I wtedy – ciągnęła swą relację Sylwina – nie wiem, jak się to stało: zapadła nagła cisza... Stanęłam przy oknie wychodzącym na ulicę i na wieś. Nie widziałam już nikogo, nigdzie czerwonych spodni... gdy usłyszałam ciężkie kroki. Potem ktoś coś krzyknął i wszystkie kolby karabinów opadły jednocześnie na ziemię... Byli tam w dole, na ulicy, ludzie czarni, mali, o brudnym wyglądzie, z dużymi szpetnymi głowami, w hełmach podobnych do naszych strażackich kasków. Powiedziano mi, że to Bawarczycy. Potem, kiedy podniosłam oczy, zobaczyłam, och, zobaczyłam ich całe tysiące, jak ciągnęli drogami, lasami, w zwartych kolumnach, bez końca... bez końca. Od razu okolica zaczerniła się od nich. Czarna inwazja, czarna szarańcza, jeszcze i jeszcze... tak że w chwilę później nie było widać ziemi... Sylwina drżała, powtarzała swój gest odpędzając ręką straszliwe wspomnienie. – Wtedy... Niepodobna sobie wyobrazić tego, co się tam działo. Powiadają, że ludzie ci szli od trzech dni i niedawno w Beaumont bili się jak wściekli. Toteż zdychali z głodu, oczy wyłaziły im na wierzch, byli na pół szaleni... Oficerowie nawet nie próbowali ich po- wstrzymywać. Wszyscy rzucili się do domów, do sklepów, wyważając drzwi i okna, łamiąc sprzęty; szukając czegoś do zjedzenia i picia, pochłaniając wszystko, cokolwiek im wpadło pod rękę... U kupca korzennego, pana Simonnot widziałam, jak jeden z nich czerpał hełmem melasę z głębi beczki. Inni gryźli kawały surowej słoniny, jeszcze inni żuli mąkę. Tłumaczono im, że nic już nie zostało od czterdziestu ośmiu godzin, to jest od przejścia naszych żołnierzy, a oni pomimo to znaleźli zapewne ukryte zapasy; tedy sądząc, że się im odmawia jadła, uwzięli się, aby wszystko zniszczyć. W niecałą godzinę sklepy korzenne, piekarnie, jatki, nawet domy mieszczańskie miały potłuczone szyby, ogołocone szafy, obrabowane piwnice. U doktora – wprost trudno sobie coś podobnego wyobrazić – zastałam jakiegoś grubasa jedzącego mydło! Ale najgorsze spustoszenie zrobili w piwnicy. Słyszano ich wyjących jak zwierzęta, rozbijających butelki, odmykających krany w beczkach, z których wino lało się jak woda z pompy. Wracali z zaczerwienionymi rękami brodząc w tym rozlanym winie. I powiedzcie no tylko, co się dzieje w takim stanie zdziczenia; pan Dalichamp daremnie usiłował przeszkodzić jednemu żołnierzowi w wypiciu litra syropu z opium. Nieszczęśnik na pewno już teraz nie żyje: tak strasznie cierpiał, kiedy stamtąd wychodziłam! Wstrząsana silnym dreszczem przyłożyła, obie dłonie do oczu, aby już nie widzieć więcej. – Nie! Nie! Widziałam zbyt wiele! Aż mnie dławi na samo wspomnienie. Fouchard stojący wciąż na drodze zbliżył się ku oknu, zasępił się słysząc to opowiadanie o grabieży. Mówiono mu przecie, że Prusacy za wszystko płacą... Czyżby teraz stali się złodziejami? Maurycy i Jan także chciwie słuchali tych szczegółów o nieprzyjacielu, którego ta dziewczyna widziała na własne oczy, a którego oni nie mogli spotkać od początku walk, to jest od miesiąca; a tymczasem Honoriusz, skrzywiony boleśnie, zadumany, interesował się tylko Sylwiną, rozmyślał o dawnym nieszczęściu, które ich rozdzieliło. Ale w tym momencie drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się i wszedł mały Karolek. Musiał usłyszeć głos matki; przybiegł w koszulce, aby ją ucałować. Krzepki, różowy i jasnowłosy, miał kędzierzawą czuprynkę i duże niebieskie oczy. Sylwiną zadrżała zobaczywszy go tak nagle, jak gdyby zaskoczona wizerunkiem, jaki jej przynosił. Czyż go już nie poznaje, tego ukocha – nego dziecka, że patrzy na nie z przerażeniem – jak na zmorę? Potem wybuchnęła płaczem. – Moje biedne maleństwo! Uścisnęła chłopczyka z desperacką, czułością, a Honoriusz zbladł jak chusta, uderzony nadzwyczajnym podobieństwem Karolka do Goliata: ta sama głowa, kwadratowa, o jasnych włosach: rasa germańska w całej swej krasie krzepkiego zdrowia i radosnego dzieciństwa. Syn Prusaka, „Prusak” – jak go przezywali dowcipnisie z Remilly. I ta matka, Francuzka, przyciskająca go do serca, jeszcze wstrząśnięta wszystka, wszystka krwawiąca od widoku inwazji! – Mój biedny mały, bądź grzeczny, wracaj do łóżeczka. Luli – luli, maleńki! Zabrała go. A gdy wróciła z sąsiedniej izby, nie płakała już; odzyskała swe spokojne oblicze – potulne, lecz pełne odwagi. Wtedy Honoriusz drżącym głosem podjął. – A zatem ci Prusacy?... – Ach, tak, Prusacy! Otóż zniszczyli wszystko, wszystko zrabowali, wszystko zjedli i wypili. Kradli również bieliznę, serwety, prześcieradła, aż. do firanek włącznie, które darli na długie pasy, aby bandażować nogi. Widziałam takich, których stopy wskutek forsownych marszów były jedną raną. Przed domem doktora, nad brzegiem strumyka, znalazł się taki oddział... Wszyscy pozdejmowali buty i owijali sobie pięty damskimi koszulami z koronkowym przybraniem... z pewnością skradzionymi pięknej pani Lef?vre, żonie fabrykanta... Aż do nocy trwała grabież. Domy nie miały już drzwi, ziały na ulicę wszystkimi otworami parterów i widać było wewnątrz szczątki mebli. Prawdziwa masakra, obrażająca spokojnych ludzi... Na próżno chciano mnie zatrzymać mówiąc, że drogi są zatarasowane, że mnie na pewno zabiją... Uciekłam, zboczyłam od razu na prawo przez pola, wychodząc z Raucourt. Z Beaumont chmarami przybywały wozy francuskie i pruskie. Dwa przejechały obok mnie w ciemności, pełne krzyków i jęków, a ja biegłam, och, pędziłam poprzez pola, lasem, sama już nie wiem którędy, zataczając wielkie koło od strony Villers... Trzykrotnie się chowałam sądząc, że słyszę żołnierzy. Ale spotkałam tylko inną kobietę, również biegnącą, uciekającą z Beaumont; powiedziała mi rzeczy, od których włosy stają na głowie... No i jestem tu, nieszczęśliwa! Och, jakże nieszczęśliwa! Zdławiły ją znowu łzy. Nie mogła się wyzwolić od zmory przeżytych scen; powtórzyła, co jej jeszcze powiedziała kobieta z Beaumont: mieszkała na głównej ulicy miasteczka i zobaczyła u schyłku dnia przejeżdżającą kawalerię niemiecką. Z obu stron szpaler żołnierzy niósł pochodnie żywiczne oświetlając szosę czerwonym pożarnym blaskiem. A środkiem w szalonym tempie płynęła rzeka armat, jaszczyków, koni. Był to wściekły pęd, szatański pościg za oddziałami francuskimi, aby gdzieś, w jakimś dole, dobić, zgnieść... Padające pod gradem pocisków konie, którym od razu obcinano uprząż, leżały utytłane, stratowane, rzucone jak krwawe strzępy. Ludzie usiłujący przejść byli z kolei przewracani, miażdżeni kołami. W tym huraganie omdlewający z głodu woźnice nie zatrzymywali się nawet, chwytali w locie chleb, który im rzucano: niosący pochodnie podawali im na końcach bagnetów ćwiartki mięsiwa. Po czym tym samym żelazem kłuli wierzgające, oszalałe konie. Ściemniało się coraz bardziej, a artyleria szła ciągle jak wzbierająca burza, wśród frenetycznego „hura!”. Pomimo uwagi, jaką poświęcał temu opowiadaniu, Maurycy, wyczerpany do cna po żarłocznie wchłoniętym posiłku, wtulił głowę między ramiona. Jan chwilę jeszcze walczył i z kolei on też usnął przy drugim końcu stołu. Papa Fouchard wyszedł z powrotem na drogę. Honoriusz pozostał teraz sam na sam z Sylwiną, siedzącą bez ruchu przed wciąż jeszcze otwartym oknem. Noc rozpościerała się ogromna i czarna, wezbrana ciężkim oddechem wojska. Ale słychać było donośniejsze odgłosy, jakieś stukania i trzaski. To w dole, po na pół zatopionym moście, przeciągała artyleria. Konie stawały dęba spłoszone tą ruchomą wodą. Jaszczyki wynurzały się do połowy; trzeba je było zatapiać do reszty. Patrząc na ten odwrót, tak uciążliwy, tak powolny, trwający już blisko całą dobę i który z pewnością nie skończy się za dnia, młody żołnierz myślał o innej artylerii, o tej, której bystry strumień rwał przez Beaumont, wywracając wszystko, tratując zwierzęta i ludzi – byle prędzej! Honoriusz podszedł do Sylwiny i spytał łagodnie: – Jesteś nieszczęśliwa? – O tak! Bardzo nieszczęśliwa! Uczuła, że będzie mówił o sprawie, o tej okropnej sprawie, i opuściła głowę. – Proszę powiedzieć, jak się to stało... Chciałbym wiedzieć... Ale ona nie mogła wykrztusić słowa. – Czy cię zmusił? Czy się zgodziłaś? Wtedy głosem zduszonym Sylwina wyjąkała: – Mój Boże, ja nie wiem, przysięgam, że sama nie wiem. Ale, widzisz, źle byłoby kłamać! I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie... Nie, nie mogę powiedzieć, żeby mnie bił... Odjechałeś, byłam jak oszalała... i stało się... nie wiem... sama nie wiem jak! Dusiły ją łkania, a on blady, z tak samo ściśniętym gardłem, milczał przez chwilę. Jednak myśl, że ona nie chce kłamać, uspokajała go. Pytał ją dalej, pod naporem tego wszystkiego, czego nie mógł jeszcze zrozumieć. – A mój ojciec zatrzymał cię tu? Nawet nie podniosła oczu opanowując się, przybierając swój wyraz odważnej rezygnacji. – Pracuję dla niego... Moje wyżywienie nigdy dużo nie kosztowało... A ponieważ o jedną gębę więcej, skorzystał z tego, aby mi zmniejszyć płacę... Ma się rozumieć, jestem zmuszona wypełniać, co on rozkaże... – Ale ty... dlaczegoś została? Tak nagle ją to zaskoczyło, że spojrzała na niego. – Ja? A gdzież miałam pójść? Tu przynajmniej mój mały i ja mamy co jeść, mamy spokój... Zapadło ponownie milczenie; oboje teraz zatonęli w sobie wzrokiem; z oddali, przez ciemną dolinę, oddechy tłumu stawały się coraz donośniejsze, turkot armat na moście pontonowym rozbrzmiewał bez ustanku. Wybuchnął krzyk, krzyk straceńczy człowieka czy zwierzęcia, nieskończenie żałośnie przeszywający ciemności... – Posłuchaj, Sylwino – odezwał się powoli Honoriusz – przysłałaś mi list, który bardzo mnie uradował. Nigdy nie byłbym wrócił. Ale ten list... odczytałem go dziś jeszcze... Są tam rzeczy, których nie można by lepiej wyrazić. Zrazu pobladła słysząc, iż mówi o tym. Może był rozgniewany, że ośmieliła się napisać mu jak bezwstydnica... Ale w miarę jak się wypowiadał, twarz jej czerwieniała. – Wiem dobrze, że nie chcesz kłamać, i dlatego wierzę temu, co jest tam, na papierze... Tak, teraz wierzę w zupełności... Miałaś rację myśląc, że gdybym umarł na wojnie nie zobaczywszy cię, byłoby mi bardzo smutno tak odejść w mniemaniu, że mnie nie kochałaś... A więc, ponieważ kochałaś mnie zawsze... ponieważ nie kochałaś nikogo oprócz mnie... – Język mu się plątał, nie znajdował słów, wstrząsany niezwykłym wzruszeniem. – Posłuchaj, Sylwino: jeżeli mnie te świnie Prusacy nie zabiją... chcę cię jeszcze... Tak, pobierzemy się, gdy tylko wrócę z wojska. Wstała wyprostowana, wydała okrzyk i padła mu w ramiona. Nie mogła mówić. Wszystka krew uderzyła jej do twarzy. Honoriusz usiadł na krześle, posadził ją sobie na kolanach. – Ja to sobie przemyślałem; to właśnie miałem ci powiedzieć przybywając tu... Jeżeli ojciec odmówi przyzwolenia, odejdziemy: ziemia jest duża... A twoje dziecko... Cóż? Nie można przecie go udusić! Przybędą inne... w końcu ja sam już go nie odróżnię w gromadzie... Było to przebaczenie. Sylwina walczyła z tym ogromnym szczęściem; wreszcie wyszeptała: – Nie, to niemożliwe, to zbyt wiele... Może będziesz kiedyś żałował... Ale jakiś ty dobry, Honoriuszu, i jakże cię kocham! Pocałunkiem w usta zmusił ją do milczenia. A ona już nie była zdolna obronić się przed napływającą ku niej błogością, wizją szczęśliwszej przyszłości, którą uważała za umarłą na zawsze. Odruchowo chwyciła go w ramiona, całując, przyciskając do siebie jak odzyskane dobro, przynależne, którego już nikt jej nie pozbawi. Oto znowu należy do niej ten, którego utraciła; a ona raczej umrze, niż pozwoli go sobie odebrać. Lecz w tej chwili wśród głuchej nocy podniosła się wrzawa, wielki zgiełk przebudzenia. Obwieszczano rozkazy, trąbki grały i całe kłębowisko cieniów uniosło się z nagich gruntów – niewyraźne i ruchome morze, którego tonie spływały już ku drodze. W dole ognie na obydwu brzegach gasły, widać było tylko drepcącą ciżbę ludzi nie zdających sobie nawet sprawy, czy trwa jeszcze przeprawa przez rzekę. Stary Fouchard podszedł do okna wołając, że wojska odjeżdżają, Jan i Maurycy poderwali się, drżący i zdrętwiali. Honoriusz pośpiesznie ścisnął w swych dłoniach obie ręce Sylwiny. – To już święte: czekaj na mnie! Nie wyrzekła ani jednego słowa. Patrzała na niego całą swą istotą, ostatnim, przeciągłym spojrzeniem, gdy wyskakiwał przez okno, aby pędem dołączyć się do baterii. – Żegnaj, ojcze! – Żegnaj, mój chłopcze! I to było wszystko. Chłop i żołnierz rozstawali się tak, jak się spotkali, bez uścisku, jak ojciec i syn, którym widywanie się bynajmniej nie jest potrzebne do życia... Opuściwszy folwark Maurycy i Jan puścili się pędem po stromej pochyłości. W dole nie zastali sto szóstego pułku; wszystkie jednostki były już w marszu. Trzeba było jeszcze dalej biec, odsyłano ich to na prawo, to na lewo. W końcu, wśród straszliwego zamieszania, natrafili na swoją kompanię prowadzoną przez porucznika Rochas. A co do kapitana Beaudoin i samego pułku, znajdowali się zapewne w innych stronach. I Maurycy osłupiał stwierdzając, że ta ciżba ludzi, zwierząt, armat ciągnie z Remilly i zawraca od strony Sedanu lewym skrajem drogi. Cóż to? Co się dzieje? Już się nie przeprawiamy przez Mozę, odstępujemy ku północy! Oficer strzelców, który się tam wziął nie wiadomo skąd, powiedział głośno: – Do pioruna! To wtedy, dwudziestego ósmego, trzeba było zmiatać, gdyśmy jeszcze byli w Le Ch?ne! Nadchodziły wiadomości, komentarze. Około drugiej nad ranem przybył adiutant marszałka Mac-Mahon meldując generałowi Douay, że cała armia ma rozkaz cofnięcia się niezwłocznie na Sedan. W Beaumont piąty korpus wciągnął inne w obręb swej klęski. Wtedy generał, czuwający przy moście pontonowym, wpadł w rozpacz widząc, że tylko trzecia dywizja przeszła rzekę. Świt był bliski, lada minuta mogło nastąpić uderzenie. Kazał tedy uprzedzić wszystkich dowódców podlegających jego rozkazom, aby pośpieszyli do Sedanu najbliższymi drogami, każdy na swoją rękę. Sam zaś, opuszczając most, który polecił zniszczyć, przemknął się wzdłuż lewego brzegu z pierwszą dywizją i artylerią rezerwy, podczas gdy trzecia dywizja postępowała prawym brzegiem, a pierwsza, okaleczona w Beaumont, w rozsypce uciekała nie wiadomo – dokąd. Z siódmego korpusu, który jeszcze nie był w akcji, pozostawały już tylko rozproszone resztki, zagubione na drogach, pędzące na oślep w ciemnościach. Dochodziła zaledwie trzecia i trwała mroczna noc. Maurycy, acz znający okolicę, nie wiedział, jaki jest kierunek marszu, nie mógł zorientować się w tej oszalałej ciżbie płynącej rozlewiskiem przez całą szerokość drogi. Wielu ludzi ocalałych z pogromu w Beaumont, żołnierze wszelkich broni – w strzępach, pokryci krwią i kurzem – wmieszani do szeregów, siali w nich przerażenie. Z całej doliny po tamtej stronie rzeki podnosiła się podobna wrzawa, tętent koni, stukot maszerujących wojsk, pogłos bezładnej ucieczki. Pierwszy korpus opuścił Carignan i Douzy, dwunasty wyruszył z Mouzon z niedobitkami piątego – wszyscy wstrząśnięci, gnani tą samą logiczną i nieprzemożoną siłą, która od 28 sierpnia pchała armię ku północy, wypierała ją w głąb ślepego zaułka, gdzie miała zginąć. Tymczasem nastał brzask, gdy kompania Beaudoina przechodziła Pont-Maugis. I Maurycy znalazł się znowu na szosie, mając po swej lewej wzgórza Liry, a Mozę po prawej. Ale ten szary brzask niewymownym smętkiem oświetlał Bazeilles i Balam ginące w oparach na krańcu łąk, podczas gdy tonący w sinych mgłach Sedan, koszmarny i żałobny, znaczył się na widnokręgu na tle ogromnej ciemnej kurtyny lasów. A za Wadelincourt, gdy wreszcie dotarli do bram Torcy, musieli parlamentować, błagać i grozić, niemal przystąpić do oblężenia, aby skłonić gubernatora do spuszczenia zwodzonego mostu. Była godzina piąta. Siódmy korpus wkroczył do Sedanu odurzony zmęczeniem, głodem i zimnem. W ścisku, u wylotu szosy z Wadelincourt, na placu Torcy, rozdzielono Jana z Maurycym; kapral błąkał się wśród drepcącej ciżby nie mogąc odnaleźć przyjaciela. Było to rzeczywiście fatalne, gdyż przyjął propozycję młodzieńca, który chciał go zabrać do swojej siostry: tam człek wypocznie, nawet się prześpi w wygodnym łóżku. Wszystkie pułki były tak pomieszane, nie było ani rozkazów marszowych, ani dowódców; panował taki bezład, że ludzie mogli niemal robić, co chcieli. Po kilku godzinach snu zawsze jeszcze będzie czas na zorientowanie się i dogonienie kolegów. – Jan, wystraszony znalazł się na wiadukcie Torcy, ponad rozległymi łąkami, które na rozkaz gubernatora zalano wodami rzeki. Potem, minąwszy nową bramę, przeszedł przez most na Mozie; wydało mu się, chociaż dzień się dopiero rozpoczynał, że to noc powraca w tym ciasnym mieście, stłoczonym między wałami, o ulicach wilgotnych, obrzeżonych wysokimi domami. Nie przypominał sobie nawet nazwiska szwagra Maurycego, wiedział tylko, że jego siostra ma na imię Henrietta. Dokąd iść? Kogo pytać? Nogi niosły go już tylko mechanicznym ruchem marszu; czuł, że upadnie, jeśli się zatrzyma. Jak człowiek tonący, słyszał jedynie, głuchy szum, odróżniał tylko stały przepływ unoszącej go fali ludzi i zwierząt. Posiliwszy się w Remilly, cierpiał głównie z potrzeby snu; i dokoła niego również zmęczenie górowało nad głodem. Stado cieni szło potykając się przez nieznane ulice. Coraz ktoś upadał na chodnik, walił się pod mijane drzwi i pozostawał tam uśpiony – jak martwy. Wzniósłszy oczy Jan odczytał na tabliczce: „Aleja Podprefektury”. Na końcu widniał budynek w ogrodzie. Na rogu alei Jan spostrzegł jeźdźca: był to strzelec afrykański; wydał mu się znajomy Czy to nie Prosper, ów chłopak z Remilly, którego widział wraz z Maurycym w Vouziers? Jeździec zsiadł z konia, a koń, trzęsący się z głodu, wyciągał szyję usiłując gryźć deski furgonu stojącego przy chodniku. Od dwóch dni konie nie dostawały już obroku i zdychały z wycieńczenia. Wielkie zęby w zetknięciu z drewnem wydawały odgłos tarki. Strzelec płakał. Jan oddalił się; zawrócił jednak niebawem, sądząc, że ten chłopak powinien znać adres krewnych Maurycego, ale już go nie zastał. Wtedy wpadł w rozpacz; błądził z ulicy na Ulicę, trafił znów w Aleję Podprefektury, dotarł aż do placu marszałka Turenne. Tam przez chwilę zdawało mu się, że jest uratowany, ujrzał bowiem przed ratuszem, tuż u stóp posągu, porucznika Rochas wraz z kilkoma żołnierzami z kompanii. Jeżeli nie zdoła odszukać przyjaciela, to dołączy do pułku; przynajmniej prześpi się w namiocie. Uniesiony przez tłum kapitan Beaudoin przepadł gdzieś i. już się nie ukazał z powrotem; porucznik tedy usiłował zgromadzić swoich ludzi, na próżno pytając, gdzie jest wyznaczone obozowisko dywizji. Ale w miarę jak się posuwano w głąb miasta, kompania zamiast wzrastać – topniała. Jakiś żołnierz, gestykulując szaleńczo, wszedł do oberży i już nie wrócił. Trzej inni przystanęli przed drzwiami handlu korzennego, zatrzymani przez żuawów, którzy wybili dno w baryłce z wódką. Kilku leżało już w poprzek ścieku, inni chcieli iść, – lecz; wnet padali, otępiali i bezsilni. Chouteau i Loubet, trącając się łokciami, zniknęli w głębi czarnej alei, za grubą babą niosącą chleb. Przy poruczniku byli już tylko Pache i Lapoulle oraz z dwunastu kolegów. U stóp brązowego pomnika Turenne’a Rochas, z najwyższym wysiłkiem utrzymując się na nogach, rozejrzał się dokoła; poznawszy Jana mruknął: – Aha, to wy, kapralu. A wasi ludzie? Jan niepewnym gestem dał do zrozumienia, że nie wie. Ale Pache, wskazując Lapoulle’a, oświadczył drżącym od łkań głosem: – Jest nas tutaj tylko dwóch. Oby Pan Bóg zlitował się nad nami! To już za wiele męki! Drugi, ów żarłok, patrzał pożądliwie na ręce Jana – oburzony, iż obecnie są one zawsze próżne. Może w tej głodowej otępiałości przywidziało mu się, że kapral chodził po przydział prowiantu... – Przeklęty los! – mruknął. – Trzeba sobie znowu ścisnąć brzucho! Trębacz Gaude, który oczekiwał rozkazu sygnału na zbiórkę, oparty o kratę zasnął właśnie i jednym ześlizgiem rozciągnął się na wznak. Wszyscy padali kolejno, chrapali, zaciskając pięści. Jeden tylko sierżant Sapin trwał z oczyma szeroko otwartymi, ze spiczastym nosem. sterczącym w drobnej twarzy, jak gdyby odczytywał swą niedolę na widnokręgu tego nieznanego miasta. Tymczasem porucznik Rochas nie mógł oprzeć się chęci, by usiąść na ziemi. Chciał wydać rozkaz. – Kapralu, trzeba będzie... trzeba będzie... Nie znajdował już słów. Usta schły mu ze znużenia. Nagle i on z kolei powalił się, rażony sennością. Jan odszedł w obawie, by również nie upaść na bruk. Upierał się w poszukiwaniu łóżka. Po drugiej stronie placu, w jednym z okien hotelu „Pod Złotym Krzyżem”, dostrzegł generała Bourgain-Desfeuilles, już bez munduru, sposobiącego się do spoczynku w białej, miękkiej pościeli. Ha, na cóż się wysilać?... cierpieć jeszcze bardziej?... I nagle – radość: oto z pamięci jego wystrzeliło nazwisko, nazwisko fabrykanta sukna, u którego był zatrudniony szwagier Maurycego: Pan Delaherche! Tak, to to właśnie!... Zatrzymał jakiegoś starego przechodnia. – Gdzie mieszka pan Delaherche? – Ulica Maqua, prawie na rogu ulicy de Beurre; duży ładny dom z rzeźbami. – Po chwili starzec dogonił go. – Powiedzcie no, jesteście ze sto szóstego? Jeżeli szukacie swego pułku... wszyscy wyszli z powrotem tamtędy, przez Zamek. Spotkałem właśnie pułkownika de Vineuil, którego poznałem podczas jego bytności w Mézi?res. Ale Jan, zniecierpliwiony i zły, pośpieszył dalej. Nie, nie! Teraz, kiedy ma pewność, że odnajdzie Maurycego, nie pójdzie spać na twardej ziemi. Gryzł się jednak w głębi duszy, wyobrażając sobie starego, zahartowanego na niewczasy pułkownika śpiącego pod namiotem tak jak jego żołnierze. Skręcił ulicą Główną, zgubił się na nowo wśród zgiełku miasta, w końcu zwrócił się do jakiegoś wyrostka, który zaprowadził go na ulicę Maqua. Tam to stryjeczny dziadek pana Delaherche zbudował w ubiegłym stuleciu ogromną fabrykę, która od stu sześćdziesięciu lat pozostawała stale w rękach rodziny. Są w Sedanie takie fabryki sukna, powstałe w pierwszych latach panowania Ludwika XV, obszerne niczym Luwr, z fasadami o królewskim majestacie. Ta z ulicy Maqua na każdym ze swych trzech pięter miała rząd wysokich okien, obramionych surowymi rzeźbami; wewnątrz pałacowy dziedziniec był obsadzony starymi olbrzymimi wiązami z okresu powstania przedsiębiorstwa. Trzy pokolenia rodu Delaherche dorobiły się tam znacznych majątków. Ponieważ ojciec Juliusza, obecnego właściciela, odziedziczył fabrykę po zmarłym bezdzietnie krewniaku, panowała tam młodsza linia. Ów ojciec dbał o rozkwit firmy, ale był swawolnych obyczajów i wielce unieszczęśliwił swą żonę. Dlatego też ta, owdowiawszy, w obawie, że syn może rozpocząć te same figielki, trzymała go krótko niczym dużego grzecznego chłopczyka, ożeniwszy go z niewiastą bardzo skromną i bardzo pobożną. Życie wszakże miewa srogie odwety. Po śmierci żony przeszło pięćdziesięcioletni, pozbawiony młodości Delaherche rozkochał się w młodej wdowie z Charleville, przystojnej pani Maginot, o której różnie mówiono i którą w końcu mimo napomnień matki poślubił ostatniej jesieni! Arcypurytański Sedan zawsze surowo osądzał Charle-ville, miasto pustoty i zabawy. Nigdy by zresztą do tego małżeństwa nie doszło, gdyby nie to, że wujem młodej wdówki był pułkownik de Vineuil, mający widoki awansu na generała. To pokrewieństwo, świadomość, że wszedł do wojskowej rodziny, mocno pochlebiały fabrykantowi sukna. Rankiem Delaherche dowiedziawszy się, że armia ma przejść przez Mouzon, odbył w towarzystwie swego buchaltera Weissa ową przejażdżkę kabrioletem, o której mówił Maurycemu papa Fouchard. Rosły i otyły, rumianolicy, o wyrazistym nosie i pełnych wargach, Delaherche miał wylewną naturę oraz – jak typowy pogodny, a ciekawy francuski mieszczuch – lubił szumne defilady wojskowe. Usłyszawszy od aptekarza z Mouzon, że cesarz przebywa na folwarku Baybel, pojechał tam, widział go, nawet omal z nim nie rozmawiał – to cała historia, którą od chwili swego powrotu niezmordowanie powtarzał. Ale jakiż straszny był ten powrót wśród paniki w Beaumont, po drogach zatłoczonych zbiegami! Dwadzieścia chyba razy powozikowi groziła katastrofa. Przyjechali do domu dopiero w nocy. Ta eskapada, ta armia, którą Delaherche spodziewał się ujrzeć we wspaniałej defiladzie, ta cofająca się w panice armia zagnała go z powrotem... W obliczu całej tej przygody, nieprzewidzianej i tragicznej, powtarzał w drodze po dziesięćkroć: – A ja byłem przekonany, że ona maszeruje na Verdun i nie chciałem przepuścić sposobności zobaczenia jej. Ano, widziałem... i myślę, że zobaczymy ją w Sedanie, że ją tam będziemy oglądać dokładniej, niżbyśmy pragnęli... Rano, już o piątej, obudził go jakby głośny hałas otwieranej śluzy. To przechodził przez miasto siódmy korpus. Delaherche odział się pośpiesznie i w pierwszej osobie spotkanej na placu Hurenne’a rozpoznał kapitana Beaudoin. Przed rokiem w Gharlęville kapitan był jednym z częstych gości nadobnej pani Gilberty Maginot; według szeptanej podówczas plotki, oficer, nie mając już czego żądać, ustąpił placu fabrykantowi, przez delikatność, nie chcąc pozbawiać swej przyjaciółki bardzo znacznego majątku, jaki się jej nadarzał... – Co? To pan? – zawołał Delaherche. – I w jakim stanie! Mój ty Boże! – Beaudoin, zazwyczaj tak nienaganny w ubiorze, tak dbały o swą powierzchowność, był istotnie w stanie godnym politowania; mundur miał poplamiony, twarz i ręce czarne... Zdesperowany, odbył marsz wraz z oddziałem turkosów, nie pojmując, jak się stało, że zgubił – swoją kompanię. Tak jak wszyscy umierał z głodu i znużenia; lecz nie to nękało go najdotkliwiej: cierpiał przede wszystkim dlatego, że od Reims nie zmienił koszuli. – Proszę sobie wyobrazić – wystękał – że w Vouzieres zawieruszono gdzieś moje rzeczy. Durnie, łotry! Porozwalałbym im łby, gdybym tylko dostał ich w ręce! I nic, nic nie mam: ani chustki, ani pary skarpetek! Oszaleć można, słowo honoru! Delaherche jął nalegać, zapraszając go do domu. Ale kapitan opierał się: nie, jest już niepodobny do ludzi, nie chce straszyć bliźnich... Fabrykant musiał przysiąc, że jego żona i matka jeszcze nie wstały. A zresztą, da mu wody, mydło, bieliznę – słowem, rzeczy niezbędne. Zegar wybił siódmą, kiedy kapitan Beaudoin, umyty, wyszczotkowany, mając pod mundurem koszulę pana Delaherche, ukazał się w jadalni o szarych wykładzinach i bardzo wysokim pułapie. Zastał tam juz panią Delaherche-matkę, zawsze – mimo swych siedemdziesięciu ośmiu lat – wstającą o świcie. Była całkiem siwa; nos z biegiem lat ścieniał, a usta przestały się śmiać w wydłużonej, szczupłej twarzy. Podniosła się i okazała wiele uprzejmości, zapraszając kapitana, by usiadł przed jedną z filiżanek kawy z mlekiem. – A może wolałby pan mięsa i wina po tylu trudach? Ale on żywo zaprotestował: – Stokrotnie pani dziękuję, trochę mleka i chleba z masłem, to mi najbardziej odpowiada. W tym momencie do jadalni weszła z uśmiechniętą miną i. wysuniętą powitalnie dłonią Gilberta. Delaherche widocznie ją uprzedził, gdyż zazwyczaj nigdy nie wstawała przed godziną dziesiątą. Była wysoka, giętkiej, a krzepkiej postaci, miała piękne czarne włosy, piękne czarne oczy, a przy tym różowiutką cerę. Była pełna temperamentu, wiecznie roześmiana, figlarna, lecz bez cienia złośliwości. Jej beżowy, haftowany czerwonym jedwabiem szlafroczek pochodził z Paryża. – Ach, kapitanie – rzekła żywo, ściskając dłoń młodego oficera – jak to miło, że się pan zatrzymał w naszej głuchej, prowincjonalnej dziurze! – Pierwsza zresztą zaraz roześmiała się z własnego roztargnienia. – A to głuptas ze mnie! Oczywiście w podobnych okolicznościach doskonale pan by się obył bez tej wizyty w Sedanie... Ale doprawdy takam szczęśliwa, że znowu pana widzę! Istotnie jej piękne oczy błyszczały rozradowaniem. A pani Delaherche, która musiała słyszeć o tym, co rozpowszechniały złe języki z Gharleville, utkwiła w tej parze surowe spojrzenie. Zresztą kapitan zachowywał się arcydyskretnie – jak człowiek, co po prostu wyniósł miłe wspomnienie gościnnego domu, w którym niegdyś był przyjmowany. Po śniadaniu Delaherche z miejsca podjął na nowo temat swego wczorajszego spaceru. – Wie pan, widziałem cesarza w Baybel... I jak zaczął, tak już nic nie zdołało go powstrzymać. Z początku nastąpił opis folwarku – obszernego czworobocznego budynku, na lewo od drogi z Carignan. Potem Delaherche wspomniał o dwunastym korpusie obozującym wśród winnic na wzgórzach, o tym, jak przeszedł wzdłuż świetnych oddziałów, lśniących w słońcu, których widok przejął go wielką patriotyczną radością. – Otóż tedy, proszę pana, byłem tam właśnie, kiedy nagłe cesarz wyszedł z dworku, w którym się zatrzymał, aby odpocząć i zjeść śniadanie. Na generalski mundur miał narzucony płaszcz, chociaż słońce grzało tęgo. Za nim służący wyniósł składane krzesełko. Nie sprawiał wrażenia człowieka zdrowego, och, nie! Zgarbiony, chód ociężały, twarz żółta, jednym słowem, człowiek chory. To mnie nie zaskoczyło, bo aptekarz z Mouzon, ten, co to mi radził iść aż do Baybel, zwierzył się, że jeden z adiutantów wpadł do niego po lekarstwa dla cesarza... Tak, tak, pan rozumie, te lekarstwa na... Ze względu na obecność matki i żony nie mógł określić wyraźniej, iż chodziło o krwawą biegunkę, na którą cesarz chorował od postoju w Le Ch?ne i która go zmuszała do zatrzymywania się po folwarkach wzdłuż drogi. – Słowem: oto więc służący ustawia składane krzesło na krańcu pola, w rogu zagajnika, i cesarz siada. Trwa tak, nieruchomy, przygarbiony, wygląda jak drobny rentier wygrzewający w słońcu swe dolegliwości... Przygasłym wzrokiem ogarniał szeroki horyzont: w dole Mozę przepływającą doliną, na wprost zalesione wzgórza, których wierzchołki giną w oddali, czuby drzew lasu Dieulet na lewo, zieleniejący pagórek Sommauthe na prawo. Otaczali go adiutanci, wyżsi oficerowie oraz ów pułkownik dragonów, który się już do mnie zwracał o informację o okolicy; dał mi właśnie znak, bym się nie oddalał, kiedy naraz... Delaherche powstał, dochodził bowiem do momentu kulminacyjnego swego opowiadania; do słów chciał dołączyć mimikę. – Naraz rozlegają się detonacje i tam, na wprost lasów Dieulet, widać pociski opisujące łuki na widnokręgu. To wywarło na mnie, daję słowo, wrażenie wielkiego fajerwerku wystrzelonego w biały dzień. Ma się rozumieć, koło cesarza ludzie wykrzykują, niepokoją się. Mój pułkownik dragonów wraca w pośpiechu, pytając, czy potrafię dokładnie określić, gdzie się biją. Natychmiast powiadam: „To w Beaumont, nie ma najmniejszej wątpliwości.” On pędzi do cesarza, któremu na kolanach adiutant rozkłada mapę. Cesarz nie chciał wierzyć, że bitwa toczy się w Beaumont. A ja? No cóż? Mogłem się tylko upierać, tym bardziej iż pociski padały coraz bliżej, wzdłuż drogi z Mouzon. I wtedy, wtedy, tak jak tu widzę pana, zobaczyłem cesarza zwracającego ku mnie swą bladą twarz. Tak... Popatrzał na mnie przez chwilę zamglonymi oczami, pełnymi nieufności i smutku. A potem znowu głowę pochylił nad mapą i już się nie poruszył. Gorący bonapartysta w okresie plebiscytu, Delaherche od czasu pierwszych niepowodzeń przyznawał, że Cesarstwo popełniło wiele błędów. Ale jeszcze bronił dynastii, współczuł Napoleonowi III, którego wszyscy oszukiwali. Tak tedy utrzymywał, że istotnymi sprawcami naszych klęsk byli posłowie republikańscy z opozycji, którzy udaremnili głosowanie w sprawie niezbędnej liczebności armii i kredytów. – I cesarz wrócił na folwark? – spytał kapitan Beaudoin. – O tym, przyznam się, nic mi nie wiadomo; pozostawiłem go siedzącego na tym składanym krzesełku. Było południe, bitwa się przybliżała, wypadało pomyśleć o powrocie do domu... Wszystko, co mogę dodać, to to, że generał, któremu pokazywałem w oddali, na równinie za nami, Carignan, wydał się zdziwiony dowiadując się, iż granica belgijska jest tam, o kilka kilometrów. Och, biedny ten cesarz! Pięknie jest obsłużony! Gilberta, uśmiechnięta, swobodna, całkiem jak za czasów swego wdowieństwa, w tym samym salonie, gdzie niegdyś kapitana gościła, zajmowała się nim, podsuwała grzanki i masło. Chciała koniecznie, żeby się przespał w pokoju gościnnym, ale odmówił; w końcu ustalono, że odpocznie tylko przez kilka godzin na kanapie w gabinecie Delaherche’a. W chwili kiedy kapitan brał z rąk młodej gospodyni cukiernicę, pani Delaherche, która nie spuszczała z nich oczu, zauważyła wyraźnie, że uścisnęli sobie palce. Nie miała już wątpliwości... Lecz oto właśnie ukazała się służąca. – Proszę pana, przyszedł jakiś żołnierz. Zapytuje o adres pana Weissa. Delaherche nie. był, jak to się mówi, „honorowy”; chętnie gawędził z maluczkimi tego świata, jako że był łasy na ową tanią popularność – Adres Weissa? No! No! To zabawne. Proszę wprowadzić tego żołnierza. Jan wszedł chwiejąc się z wyczerpania. Spostrzegłszy swego kapitana siedzącego za stołem w towarzystwie dwóch pań, drgnął lekko ze zdumienia, cofnął wyciągniętą machinalnie rękę i oparł się o krzesło. Potem odpowiedział krótko i rzeczowo na pytania fabrykanta, który pozował na dobrodusznego przyjaciela żołnierzy. Zwięźle wyjaśnił fakt swego koleżeństwa z Maurycym oraz dlaczego go poszukuje. – To kapral z mojej kompanii – oświadczył wreszcie kapitan, aby z tym skończyć. Z kolei sam jął wypytywać, żądny wiadomości, co się stało z pułkiem. A gdy Jan opowiadał, iż widziano pułkownika przechodzącego przez miasto na czele zdziesiątkowanych oddziałów, aby rozłożyć się obozem w kierunku północnym, Gilberta, z tą swoją żywością przystojnej kobietki, wypaliła bez zastanowienia: – Och, jaka szkodą! Czemu wuj nie wstąpił tu do nas na śniadanie? Przygotowałoby się dla niego pokój. A może by tak posłać po niego?... Ale pani Delaherche, w której żyłach płynęła stara krew pogranicznych, mieszczan, zaprawiona wszelkimi męskimi cnotami niezłomnego patriotyzmu, przełamawszy surowość swego milczenia zwróciła się do synowej z gestem władczej powagi: – Zostaw pana de Vineuil; on spełnia swój obowiązek., Słowa te wprawiły wszystkich w zakłopotanie. Delaherche czym prędzej uprowadził kapitana do swego gabinetu, aby go osobiście ulokować na kanapie; Gilberta zaś oddaliła się, nie zmieniwszy – mimo otrzymanej nauczki – swego wyrazu ptaka trzepocącego skrzydłami, wesołego nawet wśród burzy; tymczasem służąca, której powierzono Jana, wiodła go przez dziedziniec fabryczny ku labiryntowi schodów i korytarzy. Weissowie mieszkali przy ulicy des Voyards, ale dom należący do Delaherche’a graniczył z okazałą kamienicą przy ulicy Maqua. Ta ulica des Voyards była podówczas jedną z najbardziej ścieśnionych uliczek Sedanu: wąska, wilgotna, ciemną wskutek sąsiedztwa wału, wzdłuż którego się ciągnęła. Dachy wyniosłych fasad nieomal się stykały, mroczne przejścia zdawały się piwnicznymi wylotami, szczególnie na końcu, gdzie wznosiła się potężna ściana kolegium. Jednak Weiss, zajmując całe trzecie piętro, czuł się tam dobrze w bliskości biura, dokąd mógł schodzić bezpośrednio, w pantoflach. Weiss był szczęśliwy, odkąd poślubił od tak dawna upragnioną Henriettę, którą poznał w Le Ch?ne u jej ojca, poborcy podatkowego, jako sześcioletnią gosposię, zastępującą zmarłą matkę, podczas gdy on, zatrudniony w centralnej rafinerii niemal jako wyrobnik, kształcił się, by w wyniku usilnej pracy osiągnąć stanowisko księgowego. Aż wreszcie do ziszczenia jego marzeń przyczyniła się śmierć ojca Henrietty, a następnie grubsze przewinienie brata jej przebywającego w Paryżu, owego Maurycego, dla którego siostra bliźniaczka poświęciła się całkowicie, aby go wykierować na pana. Wychowana w domu jak kopciuszek, umiejąc ledwo czytać i pisać, Henrietta sprzedała dom i meble, nie mogąc zresztą zapełnić wyrwy spowodowanej szaleństwami niesfornego młodzieniaszka; wtedy pośpieszył ku niej poczciwy Weiss, rozwierając swe krzepkie ramiona i serce, ofiarując, co posiadał. Wzruszona do łez, ta nader roztropna i zrównoważona dziewczyna, ujęta jego dobrocią i pełna dlań szacunku, zgodziła się go poślubić. Obecnie los się do nich uśmiechnął: Delaherche wspomniał o powołaniu Weissa na wspólnika firmy. To będzie szczyt szczęścia, niechajby tylko dzieci przyszły na świat. – Uwaga! – przestrzegała Jana służąca. – Schody są strome. Istotnie, potykał się w coraz głębszej ciemności, gdy nagle drzwi się otworzyły strugą światła obrzucając stopnie. I odezwał się słodki głos: – To on. – Proszę pani – zawołała sługa – jest tu żołnierz, co pyta. o panią. Zabrzmiał dźwięczny, pełen radości śmiech i słodki głos odpowiedział: – Dobrze, dobrze! Wiem, już wiem. Po czym, gdy kapral, zażenowany i zadyszany, przystanął na progu, zwróciła się do niego: – Proszę wejść, panie Janie. My tu z Maurycym już od dwóch godzin z wielką niecierpliwością czekamy na pańskie przybycie. Wtedy w bladym świetle izby zobaczył ją, uderzająco podobną do Maurycego, tym nadzwyczajnym podobieństwem, będącym jak gdyby podwojeniem oblicza. Była jednak mniejsza, jeszcze szczuplejsza, bardziej wątła, usta miała dość duże, drobne rysy pod gęstwiną wspaniałych jasnych włosów o barwie dojrzałego owsa. Lecz nade wszystko różniły ją od brata szare oczy – spokojne i mężne, w których odżywała cała heroiczna dusza jej dziada, bohatera Wielkiej Armii. Henrietta mówiła niewiele, poruszała się bezszelestnie, z taką gracją i pełnym słodyczy uśmiechem, że kiedy przechodziła, zdawało się, jak gdyby pieszczotliwą ręką musnęła powietrze. – Proszę, panie Janie, niechaj pan wejdzie tędy – powtórzyła. – Wszystko będzie gotowe. Jan jąkał się, nie znajdując słów na wyrażenie wdzięczności, wzruszony tak braterskim powitaniem. Zresztą powieki mu się zamykały, dostrzegał ją tylko poprzez ogarniającą go niepokonaną senność, jakąś niby mgłę, w której ona unosiła się niewyraźna, oderwana od ziemi. Czyżby to była jedynie urocza zjawa – ta młoda kobieta niosąca mu pomoc i uśmiechająca się do niego z tak ujmującą prostotą! Wydało mu się, że Henrietta dotyka jego ręki, że w uścisku jej drobnej, a mocnej dłoni wyczuwa prawość starego przyjaciela. I z tą chwilą Jan stracił jasną świadomość rzeczywistości. Tak, to jadalnia, na stole chleb i mięsiwo... lecz on nie miałby siły podnieść do ust choć jednego kęsa. Jest tu jakiś mężczyzna siedzący na krześle... Wreszcie poznał Weissa, którego widział w Miluzie. Ale nie rozumiał, co ów człowiek mówił z miną zatroskaną, z wolna gestykulując. Na łóżku polowym obok pieca spał już Maurycy; twarz miał nieruchomą, wyglądał na umarłego. A Henrietta krzątała się koło tapczanu, na który narzucono materac, przynosiła wałek, poduszkę, koce;-szybkimi, sprawnymi ruchami rozkładała prześcieradła, wspaniałe, o śnieżnej bieli. Ach, te prześcieradła, te białe prześcieradła, tak gorąco pożądane! Jan nic już nie widział poza nimi... Wszak nie rozbierał się, nie leżał w łóżku od sześciu tygodni. Doznał uczucia łakomstwa, zniecierpliwienia dziecka; ogarnęło go nieodparte pragnienie wśliznięcia się w tę biel, w tę świeżość, i zatracenia się w niej. Skoro tylko pozostawiono go samego, natychmiast zdjął obuwie, rozebrał się do koszuli i legł z pomrukiem zadowolonego zwierzęcia. Blade światło poranka sączyło się przez wysokie okno. Kiedy Jan zapadając w sen rozwarł jeszcze na wpół powieki, na nowo zamajaczyła przed nim postać Henrietty, bledszej, niematerialnej; stąpając na palcach, wracała, by postawić obok niego na stole zapomnianą karafkę i szklankę. Zdawało się, że pozostała tam kilka sekund, patrząc na obydwu – na niego i na brata – ze swym spokojnym uśmiechem nieskończenie dobrym. Potem rozwiała się. A on w białej pościeli spał, unicestwiony... Upłynęły godziny, lata... Jan i Maurycy trwali w niebycie. Dziesięć lat czy dziesięć minut – czas przestał się liczyć... Był to jak gdyby odwet wycieńczonego ciała, znajdującego zadośćuczynienie w śmierci całej ich istoty. Nagle, poderwani tym samym wstrząsem, zbudzili się obydwaj. Co to? Co się dzieje? Ile czasu spali? Ta sama blada jasność sączyła się przez wysokie okno. Byli skołatani, stawy mieli zesztywniałe, w członkach odczuwali więcej znużenia, a w ustach goryczy niż w chwili, gdy się kładli. Całe szczęście, że spali chyba zaledwie godzinę... Nie zdziwili się też na widok siedzącego wciąż na tym samym krześle Weissa, który zdawał się czekać na ich przebudzenie, w tej samej pełnej przygnębienia postawie. – Do licha! – wyjąkał Jan. – Trza przecież wstać i przed południem dołączyć do pułku. Z lekkim okrzykiem bólu skoczył na posadzkę i jął się ubierać. – Przed południem! – powtórzył Weiss. – Czy wiecie, że jest teraz siódma wieczorem! Śpicie od dwunastu godzin!. Siódma. Boże miłosierny! Byli przerażeni. Jan, zupełnie już ubrany, chciał pędzić, podczas gdy leżący jeszcze w łóżku Maurycy biadał, że nie może poruszać nogami. Jak odszukać kolegów? Czyżby armia zwiała? Obaj rozgniewali się: nie należało im pozwolić spać tak długo. Lecz Weiss machnął ręką desperacko. – Jak na to, czego dokonano... Mój Boże! Tyleż samo zdziałaliście pozostając w łóżkach. Od rana biegał po Sedanie i okolicy. Właśnie wrócił, strapiony bezczynnością oddziałów w owym dniu trzydziestym pierwszym, tak cennym, a straconym przez niepojęte zwlekanie. Jedynym usprawiedliwieniem mogło być ostateczne znużenie ludzi, bezwzględna potrzeba wypoczynku; niemniej wszakże nie rozumiał, dlaczego nie podjęto odwrotu po kilku godzinach niezbędnego snu. – Ja sam – podjął – nie pretenduję do znawstwa tych spraw, ale czuję, tak, czuję, że armia jest bardzo niekorzystnie rozmieszczona w Sedanie. Dwunasty korpus stoi w Bazeilles, gdzie się trochę tłukli tego rana; pierwszy uplasował się nad rzeką Givonne, od wioski Moncelle do lasu w Garenne; siódmy natomiast obozuje na płaskowyżu Floing, a piąty, w połowie rozbity, tłoczy się pod samymi wałami od strony Zamku... I to właśnie mnie przeraża, bo wiem, iż wszyscy w ten sposób są uszykowani do bitwy dokoła miasta, wycze – kując Prusaków. A ją bym właśnie zaraz uciekał na Mézi?res. Znam okolicę: nie ma innej linii odwrotu... albo dostanie się łupnia w Belgii. Ą zresztą, proszę! Chodźcie coś zobaczyć... – Wziął Jana za rękę i prowadził do okna. – Proszę spojrzeć tam, na grzbiety wzgórz... Ponad wałami, ponad sąsiednimi zabudowaniami, z okna widać było południowe przedmieście Sedanu z doliną Mozy, rzeką wijącą się po rozległych łąkach, z Remilly po lewej stronie, Pont-Maugis i Wadelincourt na wprost i Fr?nois na prawo; wzgórza roztaczały swe zielone stoki: najpierw Liry, potem Mar?e, wreszcie porosły gęstym borem Croix-Piau. W gasnącym świetle dnia była w tym bezkresnym widnokręgu głęboka, krystalicznie przejrzysta słodycz. – Nie widzi pan tam, wzdłuż szczytów, tych szyków bojowych, tego pochodu czarnych mrówek? Jan wytrzeszczał oczy, a Maurycy, klęczący na łóżku, wyciągał szyję. – Aha, tak! – zawołali razem. – Oto jedna linia, a to druga; i jeszcze, jeszcze, jeszcze... Pełno ich wszędzie! – No, właśnie – podjął Weiss – to są Prusacy. Od rana na nich patrzę, a oni ciągną, ciągną nieprzerwanie. Och, możecie być pewni, że jeśli nasi żołnierze na nich czekają, to oni nie zwlekają z przybyciem! I wszyscy mieszkańcy miasta widzieli ich tak samo jak ja; doprawdy, jedni tylko generałowie mają bielmo na oczach. Rozmawiałem właśnie niedawno z pewnym generałem; powiedział mi, że marszałek Mac-Mahon jest całkiem przeświadczony, iż ma przed sobą zaledwie siedemdziesiąt tysięcy ludzi! Dałby Bóg, aby był dobrze poinformowany!... Ale patrzcie, patrzcie na nich: ziemia jest cała tu nimi pokryta... idą, idą te czarne mrówki! W tym momencie Maurycy opadł z powrotem na łóżko i wybuchnął gwałtownym łkaniem. Właśnie weszła Henrietta, uśmiechnięta tym samym co wczoraj uśmiechem; pośpieszyła ku niemu zaniepokojona. – Co to? Co ci jest? Ale on odpychał ją gestem. – Nie, nie! Zostaw mnie, zostaw! Zawsze sprawiałem ci same zmartwienia... Gdy pomyślę, że dla mnie wyrzekałaś się sukienek... a ja byłem w kolegium! Ach, tak, wykształcenie... Ładnie z niego skorzystałem! A później o mało nie zhańbiłem naszego nazwiska... Nie wiem, gdzie bym teraz był, gdyby nie to, że tyś się rujnowała, aby naprawiać to, co ja nabroiłem! Henrietta znowu się uśmiechała. – Naprawdę, mój biedaku, nie można powiedzieć, że się budzisz w kolorze różowym! Ale przecież to wszystko już minęło, poszło w niepamięć! Czyż obecnie nie spełniasz swego obowiązku dobrego Francuza? Odkąd wstąpiłeś do wojska, jestem, wierz mi, bardzo z ciebie dumna. Odwróciła się do Jana, jakby chcąc go prosić o pomoc. Ten spoglądał na nią, trochę zdziwiony, że wydaje mu się mniej piękna niż poprzedniego dnia – szczuplejsza, bledsza, teraz, kiedy już na nią nie patrzy zamglonymi od znużenia oczami. Uderzające pozostawało wciąż to jej podobieństwo do brata; jednak w tej chwili cała różnica ich natur uwydatniała się dobitnie: on, o nerwach uczulonych jak u kobiety, przepalony chorobą epoki, przeżywający historyczny i społeczny kryzys rasy, każdej chwili zdolny do najszczytniejszych zapałów i do ostatecznego zniechęcenia; ona – tak wątła w swej roli odsuniętego od życia kopciuszka, z tą swoją rezygnacją młodocianej gosposi, z tym wysoko sklepionym czołem i dzielnymi oczami: posążek ze świętego drzewa, z którego rzeźbi się postacie męczenników. – Dumna ze mnie! – zawołał Maurycy. – Ha! Doprawdy, nie ma z czego! Oto miesiąc, odkąd uciekamy jak tchórze. – Cóż? – wtrącił rozsądnie Jan. – Nie my jedni... Robimy to, co nam każą. Lecz młodzieniec wybuchnął jeszcze gwałtowniej. – Właśnie, tego mam dość! Toż to rozpacz: te ciągłe klęski, ci durni dowódcy, ci żołnierze prowadzeni jak bydło do rzeźni! Teraz jesteśmy w ślepym zaułku. Widzicie, że Prusacy nadchodzą ze wszystkich stron. Zgniotą nas. Armia jest już zgubiona. Nie, nie! Zostaję tu, wolę, żeby mnie rozstrzelano jako dezertera... Janie, możesz ruszać beze mnie. O nie! Nie wracam, zostaję tu! Nowy atak płaczu powalił go na poduszkę. Był to ostry, nie dający się przezwyciężyć kryzys nerwowy, nagłe runięcie w rozpacz, jeden z tak częstych u niego przypływów pogardy do świata i samego siebie. Siostra, która dobrze go znała, zachowała spokój. – To byłoby bardzo źle, mój kochany, gdybyś miał opuścić posterunek w chwili niebezpieczeństwa. Jednym podrzutem usiadł na posłaniu. – Ha! Podaj mi więc karabin, roztrzaskam sobie łeb, przynajmniej prędzej będzie koniec. – Po czym, wyciągnąwszy ramię i wskazując Weissa, powiedział: – Widzisz! Tylko on jest rozsądny. Tak, on jeden orientował się jasno... Pamiętasz, Janie, to, co mi mówił tam, pod Miluzą, miesiąc temu? – To szczera prawda – potwierdził kapral. – Mówił pan, że będziemy pobici. Scena ta jak żywa stanęła im przed oczyma: trwożna noc, pełne łęku oczekiwanie, klęska pod Froeschwiller ważąca się już na posępnym niebie, podczas gdy Weiss wypowiadał swe obawy: Niemcy przygotowane, lepiej dowodzone, lepiej uzbrojone, porwane wielkim zapałem patriotycznym; Francja – przerażona, tonąca w bezładzie, zapóźniona, zdemoralizowana, nie posiadająca ani wodzów, ani żołnierzy, ani potrzebnego uzbrojenia. I oto straszna przepowiednia spełnia się. Weiss wzniósł drżące dłonie. Jego twarz poczciwego psa wyrażała głęboką boleść. – Och, bynajmniej nie triumfuję, że miałem rację... – mruknął. – To było tak jasne, gdy się wiedziało, jak rzeczy stoją. Tylko... Jeśli się nawet jest pobitym, można przecie ich natłuc, tych przeklętych Prusaków. Zawszeć to pociecha: myślę nadal, że niestety zostaniemy tam, na placu, ale chciałbym, aby zostali tam także Prusacy, dużo, całe stosy Prusaków; o, spójrzcie, jest czym pokryć ziemię! O, tam! Stanął i gestem wskazywał dolinę Mozy. Płomień gorzał w jego wypukłych oczach krótkowidza (z powodu słabego wzroku nie służył w wojsku). – Ha, do pioruna! Tak, ja bym się bił, gdybym był wolny... Sam nie wiem, czy to dlatego, że oni się teraz rządzą w moim kraju, w tej Alzacji, gdzie niegdyś już Kozacy narobili tyle złego, ale skoro tylko o nich pomyślę, gdy w wyobraźni widzę ich u nas, w – naszych domach, natychmiast ogarnia mnie wściekła chęć: za – rżnąć ich z tuzin... Ach, gdybym nie był niezdolny do służby, gdybym był żołnierzem! – Po czym po chwili milczenia dodał: – A zresztą, kto wie? Była to w sercach najbardziej zniechęconych iskra nadziei, potrzeba wiary w zawsze możliwe zwycięstwo. I Maurycy, zawstydzony już swym wybuchem płaczu, słuchał go. chciwie, czepiał się tego marzenia. Istotnie, czyż wczoraj nie krążyła pogłoska, że Bazaine jest w Verdun? Francji chyba należy się cud od losu, który ją na długi czas rozsławi! Henrietta bez słowa zniknęła, a gdy wróciła niebawem, nie zdziwiła się wcale zastawszy brata już ubranego i gotowego do drogi. Chciała, by obydwaj posilili się w jej obecności. Musieli zasiąść do stołu, ale byli jeszcze ociężali snem, kęsy strawy rosły im w ustach. Jako człowiek przezorny, Jan rozkroił na dwoje bochenek chleba, jedną połowę włożył do plecaka Maurycego, drugą do swojego. Dzień miał się ku schyłkowi; trzeba było wyruszać. Henrietta zatrzymała się przy oknie, spoglądając w dal, w kierunku Marfée, na oddziały pruskie – nieprzerwany pochód czarnych mrówek stopniowo ginący w głębi narastającego mroku. Z ust jej wyrwała się skarga: – Och, wojna, ta okropna wojna! Na to, z miejsca biorąc odwet, zwrócił się do niej żartobliwie Maurycy: – Cóż to? To ty, siostrzyczko, chcesz, żeby się bić, a sama urągasz wojnie! Odwróciła się i śmiało, otwarcie odrzekła: – To prawda, czuję do niej odrazę, uważam, że jest niesprawiedliwa i okrutna. Może to po prostu dlatego, że jestem kobietą. Oburzają mnie te rzezie. Dlaczego nie porozumieć się i nie pogodzić? Jan dobrodusznie przytakiwał jej ruchem głowy. Jemu, niewykształconemu, również wydawało się, że nie ma nic łatwiejszego niż pogodzenie się po wymianie słusznych racji. Maurycy natomiast, pod nawrotem uczonych rozważań, stwierdzał nieodzowność wojny, wojny będącej życiem samym, prawem natury. Wszak to żałosny człowiek wprowadził pojęcie sprawiedliwości i pokoju, gdy natomiast niewzruszona przyroda jest polem nieustannej rzezi. – Porozumieć się! – zawołał. – Owszem, po upływie stuleci Gdyby wszystkie ludy tworzyły już jeden lud, możną by wyobrazić sobie, nadejście tego złotego wieku; ale... czy koniec wojny nie byłby końcem ludzkości? Zachowałem się przed chwilą jak głupiec: trzeba się bić, skoro to jest konieczność. – Teraz z kolei on się uśmiechał; powtórzył słowa Weissa: – A zresztą, kto wie? Ożyły w nim na nowo złudzenia, nieodparta potrzeba ślepej wiary, jego chorobliwa skłonność do przesady dała znać o sobie. – Ale – podjął wesoło – cóż porabia kuzyn Gunther? – Kuzyn Gunther? – odparła Henrietta. – Ależ on należy do gwardii pruskiej... Czy gwardia jest tutaj? Weiss gestem dał do zrozumienia, że nie wie; gest ten powtórzyli obaj żołnierze, nie mogąc nic powiedzieć, ponieważ sami generałowie nie wiedzą, jakich mają przed sobą nieprzyjaciół. – Chodźmy, poprowadzę was – zaproponował Weiss. – Właśnie dowiedziałem się, gdzie stoi sto szósty. Zapowiedział więc żonie, że nie wróci, że będzie nocować w Bazeilles. Miał tam niedawno nabyty domek i właśnie kończył jego urządzanie, by zamieszkać w nim aż do nadejścia chłodów. Domek ów stał w sąsiedztwie farbiarni należącej do pana Delaherche. Weiss niepokoił się o zapasy, które już umieścił w piwnicy – beczka wina, dwa worki kartofli – pewny, jak powiadał, że maruderzy ograbią nie zamieszkany budynek, podczas gdy on go niewątpliwie ochroni, zajmując go tej nocy. Kiedy to mówił, żona utkwiła w nim niemy wzrok. – Bądź spokojna – dorzucił z uśmiechem. – Nie mam innych zamiarów poza czuwaniem nad naszymi gratami. I przyrzekam ci natychmiast wrócić, jeśli będzie jakiekolwiek niebezpieczeństwo. – Idź – powiedziała – ale wracaj! Inaczej ja sama przyjdę po ciebie. Na progu czule ucałowała Maurycego. Potem wyciągnęła rękę do Jana, przez kilka sekund zatrzymała jego dłoń w przyjacielskim uścisku. – Powierzam panu nadal mojego brata. Tak, opowiedział mi, jaki pan był dobry dla niego, i bardzo pana lubię. Jan. był tak zmieszany, że poprzestał na odwzajemnieniu uścisku tej drobnej dłoni, delikatnej, a mocnej. I odnajdywał swe wrażenie z momentu przybycia: ową Henriettę o włosach barwy dojrzałego owsa, tak zwiewną, tak pogodna, w swej abnegacji, jakby pieszczotli wie ręką musnęła powietrze... Kiedy zeszli, mrok już zatapiał wąskie ulice Sedanu, zatłoczone, nabrzmiałe niepokojem. Prawie wszystkie sklepy były zamknięte, domy zdawały się wymarłe, na zewnątrz zaś kotłował się tłum. Jakoś przecie bez większych trudności dotarli do ratusza, gdzie spotkali Dela-herche’a włóczącego się tam z ciekawości. Aż krzyknął radośnie, ujrzawszy Maurycego, którego widokiem zdawał się zachwycony; opowiedział, że właśnie odprowadził kapitana Beaudoin w stronę Floing, gdzie stoi pułk; pogodny z natury, jeszcze bardziej się uradował, kiedy się dowiedział, że Weiss ma nocować w Bazeilles; bo on sam, jak to przed chwilą mówił kapitanowi, postanowił również spędzić tam noc w swej farbiarni, żeby widzieć, co się dzieje... – Weiss, pojedziemy razem. Ale tymczasem chodźmy tam, aż do podprefektury: może zobaczymy cesarza... Od owego pamiętnego dnia,– kiedy omal z nim nie rozmawiał na folwarku Baybel, myśli Delaherche’a były zaprzątnięte osobą Napoleona III. Udało mu się wreszcie zaciągnąć z sobą obydwu żołnierzy. Na placu Podprefektury zastali tylko rozsiane grupki ludzi szepcących tajemniczo między sobą, podczas gdy, tu i ówdzie, zaniepokojeni oficerowie mijali się śpiesznie. Melancholijny cień zabarwiał już drzewa, po prawej stronie słychać było głośny szum Mozy, przepływającej tuż obok domów. W tłumie opowiadano o tym, jak to cesarz, który poprzedniego dnia, około jedenastej wieczorem, po długim wahaniu zdecydował się na opuszczenie Carignan, stanowczo sprzeciwił się dalszej podróży aż do Mézi?res, chcąc pozostać w zasięgu niebezpieczeństwa, aby nie demoralizować oddziałów. Inni mówili, że już go tam nie ma, że uciekł pozostawiając jako manekina przebranego w jego mundur porucznika, którego uderzające podobieństwo zwodziło żołnierzy. Jeszcze inni ręczyli słowem honoru, że widzieli wjeżdżające do ogrodu Podprefektury wozy ładowne skarbem cesarskim: sto milionów w złocie, w nowych monetach dwudziestofrankowych. W rzeczywistości był to tylko tabor cesarski – szaraban, dwie kolasy, dwanaście furgonów – którego przejazd tak wzburzył wioski Courcelless, Le Ch?ne i Raucourt, rosnąc w wyobraźni mieszkańców i stając się olbrzymim ogonem, który krępował ruchy armii i który na koniec utknął tu haniebnie, ukryty przed ludzkimi spojrzeniami za kępami bzów w ogrodzie podprefekta. Obok Delaherche’a, który wspinał się na palce, przypatrując się z uwagą oknom parteru, stara kobieta, jakaś uboga wyrobnica z sąsiedztwa, o zgiętej postaci i powykręcanych, zżartych przez pracę rękach, pomrukiwała: – Cesarz... Ano, przecie, chciałabym widzieć takiego cesarza... tak, żeby zobaczyć!... Nagle Delaherche wydał okrzyk, chwytając Maurycego za ramię. – Patrzcie, patrzcie! To on! Tam, proszę, w lewym oknie. Och, nie mylę się, widziałem go wczoraj z bardzo bliska, poznaję doskonale... O, uchylił firankę! Tak, tak, ta blada twarz za szybą... Stara kobieta, która usłyszała jego słowa, stała bez ruchu z szeroko otwartymi usty. Za szybą istotnie widać było zjawę o trupiej twarzy, zgaszonych oczach, zwarzonych rysach, o wąsach jakby spłowiałych – w tym stanie ostatecznej trwogi. I staruszka osłupiała: zaraz odwróciła się plecami i odeszła pełna wzgardy. – To ma być cesarz! A to ci cudak! Był tam żuaw, jeden z tych rozproszonych żołnierzy, co to się nie śpieszą z powrotem do swoich oddziałów. Wymachiwał karabinem, klnąc, plując pogróżkami; w pewnej chwili powiedział do stojącego obok kolegi: – Czekaj no: wpakuję mu kulę w łeb! Delaherche wtrącił się, oburzony. Ale cesarz już zniknął. Ciągle było słychać potężny szum Mozy; wśród wzrastającego mroku jakby przemykała nieskończenie żałosna skarga. Inne hałasy snuły się to tu, to tam. Byłoż to owo: „Naprzód! Naprzód!” – straszliwy rozkaz, rzucony z Paryża, gnający z etapu na etap tego człowieka wlokącego po szlakach klęski ironię swego cesarskiego orszaku i przypartego teraz do krawędzi okropnej porażki, którą przewidywał i ku której zmierzał? Iluż dzielnych ludzi miało umrzeć z jego winy i jakiż przewrót całej istoty w tym człowieku chorym, w tym uczuciowcu i marzycielu, milczącym w posępnym oczekiwaniu przeznaczenia! Weiss i Delaherche odprowadzili obu żołnierzy aż do równiny Floing. – Żegnaj – powiedział Maurycy ściskając szwagra. – Nie, nie, do widzenia! Cóż u diabła! – zawołał wesoło fabrykant. Jan swym niezawodnym instynktem rychło odszukał pułk, którego namioty były uszeregowane na zboczu wzgórza za cmentarzem.. Noc była już prawie zupełna; ale jeszcze rozróżniało się ciemne skupiska dachów miejskich, a dalej, z drugiej strony Balan i Bazeilles wśród łąk ciągnących się aż do linii wzgórz, od Remilly do Frénois, po lewej natomiast stronie rozpościerała się czarna plama lasu w Garenne, a dołem po prawej lśniła szeroka, blada wstęga Mozy. Maurycy przez chwilę patrzał na ten olbrzymi widnokrąg ginący w ciemnościach. – Aha, jest kapral! – odezwał się Chouteau. – Czy wraca z rozdziału prowiantu? Powstał zgiełk. Cały dzień ludzie zgłaszali się – jedni w pojedynkę, inni w drobnych grupkach – tak bezładnie, że dowódcy zrezygnowali nawet z żądania wyjaśnień. Przymykali oczy, radzi z widoku tych, co raczyli wrócić. Zresztą kapitan Beaudoin tylko co się zjawił, a porucznik Rochas dopiero około drugiej przyprowadził rozproszoną, zmniejszoną o dwie trzecie kompanię. Teraz była ona prawie w komplecie. Kilku żołnierzy było pijanych, inni wracali głodni, nie zdoławszy zdobyć kawałka chleba; a prowiantu i tym razem nie wydzielano: Jednak Loubet wpadł na pomysł ugotowania kilku główek kapusty wyrwanych w sąsiednim ogrodzie; ale hie miał ani soli, ani tłuszczu... – No, panie kapralu, z pana przecież taki spryciarz – powtarzał drwiąco Chouteau. – Och, nie chodzi tu o mnie; jadłem z Loubetem bardzo dobre śniadanie u pewnej damy. Niespokojne twarze zwracały się ku Janowi. Ludzie oczekiwali jego powrotu, zwłaszcza Lapoulle i Pache, pechowcy, co nic nie zdobyli, licząc na niego, który – jak powiadali – potrafiłby wycisnąć mąkę ze skały. I Jan, zdjęty litością i wyrzutami sumienia, iż opuścił swoich ludzi, podzielił między nich połowę chleba, którą miał w plecaku. – Do pioruna, do pioruna! – pomrukując z zadowoleniem powtarzał Chouteau, nie znajdując innego słowa, podczas gdy Pache cichuteńko odmawiał Ojcze nasz i Zdrowaś, aby mieć pewność, że niebo ześle mu pożywienie jeszcze i nazajutrz. Trębacz Gaude zatrąbił na apel z całych sił. Ale capstrzyku nie było wcale; obóz natychmiast zapadł w głęboką ciszę. I stwierdziwszy, że jego półsekcja jest w komplecie, sierżant Sapin, zwracając w stronę Jana swą szczupłą, chorowitą twarz ze spiczastym nosem, powiedział cicho: – Jutro wieczorem będzie ich brakowało... – Po czym ze spokojną pewnością dodał: – Och, ja jutro zginę. Była dziewiąta, noc zapowiadała się lodowata, gdyż mgły nadrzeczne przesłaniały gwiazdy. I Maurycy, którym wstrząsnął dreszcz, powiedział do Jana, leżącego obok niego pod żywopłotem, że warto by pójść wyciągnąć się w namiocie. Ale zmordowani, bardziej jeszcze rozbici od czasu owego odpoczynku, nie mogli spać. Zazdrościli leżącemu opodal porucznikowi Rochas, który gardząc wszelakim schronem, po prostu owinięty kocem, chrapał bohatersko na gołej ziemi. Potem długo z ciekawością śledzili płomyk świecy palącej się w namiocie, gdzie czuwał pułkownik wraz z kilku oficerami. Cały wieczór de Vineuil wydawał się mocno zaniepokojony tym, że nie otrzymuje rozkazu na najbliższy ranek. Wyczuwał, iż jego pułk jest zanadto wysunięty naprzód, jakkolwiek już się trochę cofnął, opuszczając zajętą rankiem pozycję. Generał Bourgain-Desfeuilles nie pokazywał się – podobno chory leżał w hotelu „Pod Złotym Krzyżem” – i pułkownik musiał zdecydować się na wysłanie do niego oficera w celu powiadomienia go, iż nowa pozycja wydaje się niebezpieczna wobec rozproszenia siódmego korpusu, zmuszonego bronić Unii od zakrętu Mozy aż do lasu Garenne. Niewątpliwie z nadejściem dnia rozpocznie się bitwa. Pozostawało już nie więcej nad osiem godzin tego ponurego spokoju. Maurycy zdziwił się wielce, kiedy wątłe światełko zniknęło w namiocie pułkownika; w tym momencie kapitan Beaudoin przeszedł wzdłuż płotu, przemykając się chyłkiem w kierunku Sedanu. Noc gęstniała coraz bardziej, wielkie opary unoszące się nad rzeką zasnuwały ją posępnym woalem. – Janie, śpisz? Jan spał; Maurycy był sam. Nie mógł się zdobyć na przejście do namiotu, w którym spał Lapoulle z towarzyszami. Słuchał ich chrapania wtórującego chrapaniu porucznika Rochas i zazdrościł im. Jeśli wielcy wodzowie śpią smacznie w przeddzień bitwy, to dzieje się tak może tylko dlatego, że są zmęczeni. Z olbrzymiego, pogrążonego w ciemnościach obozu dochodził Maurycego tylko ten ciężki oddech snu. Nie istniało nic poza tym; wiedział tylko, że piąty korpus miał obozować tam, pod wałami, że pierwszy zajął teren od lasu Garenne do wioski Moncelle, podczas gdy. dwunasty z drugiej strony miasta rozłożył się w Bazeilles. Wszystko spało. Powolne falowanie niosło się od pierwszych do ostatnich namiotów na przestrzeni przeszło mili. A tam, po drugiej stronie, było także nieznane, którego szmery dolatywały doń chwilami tak dalekie, tak lekkie, że mógłby sądzić, iż to zwykły szum w uszach: zagubiony galop kawalerii, osłabły turkot dział, a zwłaszcza ciężki chód ludzi, przemarsz czarnego mrowiska ludzkiego po wyniosłościach, to najście, to okrążenie, którego nawet noc nie mogła powstrzymać. A tam, czyż to nie ognie nagle gasnące, rozproszone okrzyki, ogrom wzrastającego lęku, co przenikał tę ostatnią noc w trwożnym oczekiwaniu jutra? Maurycy po omacku ujął dłoń Jana. Dopiero wtedy, uspokojony, zasnął. W oddali znaczyła się już tylko dzwonnica Sedanu, z której jedna po drugiej padały godziny. CZĘŚĆ DRUGA I W Bazeilles, w małym ciemnym pokoju nagły wstrząs wygnał Weissa z łóżka. Armaty... Po omacku zapalił świecę, aby sprawdzić godzinę: czwarta; ledwo świtało. Weiss śpiesznie nałożył binokle i objął spojrzeniem szeroki trakt z Douzy, ciągnący się przez wioskę; ale w powietrzu unosił się jakiś gęsty pył, nic nie można było rozróżnić. Przeszedłszy do drugiego pokoju, którego okno wyzierało na łąki nad Mozą, zrozumiał, że to poranne opary podnoszą się z rzeki zasnuwając widnokres. Działa grzmiały głośniej tam, za tą zasłoną, z drugiej strony wody. Nagle bateria francuska odpowiedziała tak blisko i z takim łoskotem, że ściany domku zadrżały. Siedziba Weissów mieściła się pośrodku wioski, na prawo, w drodze na plac Kościelny. Front, trochę cofnięty, zwrócony był w stronę traktu: jedno piętro o trzech oknach, nad nim strych; z tyłu znajdował się dość rozległy, pochyło spływający ku łąkom ogród, skąd roztaczała się olbrzymia panorama wzgórz od Remilly aż po Frénois. Weiss, przejęty swą rolą nowego właściciela, położył się dopiero około drugiej nad ranem; przedtem troskliwie ukrył w piwnicy wszystkie zapasy, nagłowił się nad możliwym zabezpieczeniem mebli oraz wyłożył okna materacami. Gniew w nim wzbierał na myśl, że Prusacy mogą przyjść splądrować ten dom, tak upragniony, z takim trudem nabyty, a z którego tak niewiele jeszcze korzystał. Ale od drogi usłyszał wołanie: – Hej tam, Weiss, czy pan słyszy? Zszedłszy ujrzał Delaherche’a, który również chciał przenocować u siebie, to jest w farbiarni, wielkim ceglanym budynku, którego ściany stanowiły ślepy mur. Wszyscy zresztą robotnicy uciekli lasami, zdążając do Belgii; na stanowisku pozostawała tylko dozorczyni Franciszka Quittard, wdowa po murarzu. Drżąca, wystraszona, i ona też umknęłaby z innymi, gdyby nie to, że jej syn, dziesięcioletni August, był chory na tyfus. – Słyszy pan? – powtórzył Delaherche. – Jak widać, niezgorzej się zaczyna. Byłoby chyba rozsądniej wracać zaraz do Sedanu. Weiss solennie przyrzekł żonie opuścić Bazeilles przy pierwszym poważnym niebezpieczeństwie i był wówczas szczerze zdecydowany dotrzymać obietnicy. Lecz na razie toczyła się tylko bitwa artyleryjska na daleką odległość i trochę na ślepo, w porannych mgłach. – Go u licha! Poczekajmy – odparł – nie ma gwałtu. Zresztą Delaherche był tak ciekaw tego, co nastąpi, że stawał się wręcz odważny. Nie zmrużył oka, wielce zainteresowany przygotowaniami do obrony. Powiadomiony, że go zaraz o świcie zaatakują, generał Lebrun, który dowodził dwunastym korpusem, przeznaczył noc na oszańcowanie się w Bazeilles, miał bowiem rozkaz przeszkodzić za wszelką cenę jego zajęciu. Barykady zagradzały drogę i ulice, każdy dom był obsadzony przez kilku ludzi, każdy ogród przekształcony w fortecę. Od godziny zaś trzeciej, pośród czarnej jak smoła nocy, oddziały, zbudzone bez hałasu, trwały na swych stanowiskach bojowych ze świeżo naoliwionymi karabinami, z ładownicami napełnionymi dziewięćdziesięcioma przepisowymi nabojami. Toteż pierwszy nieprzyjacielski strzał armatni nie zaskoczył nikogo i baterie francuskie, rozmieszczone na tyłach między Balan i Bazeilles, zaczęły natychmiast odpowiadać, ot tak sobie, by zaznaczyć swą obecność, strzelały bowiem po prostu na chybił trafił we mgle. – Pan wie – podjął Delaherche – farbiarnia będzie mocno broniona... Mam tu całą sekcję. Niech no pan przyjdzie zobaczyć. W istocie, postawiono tam czterdziestu kilku żołnierzy z piechoty morskiej, na których czele stał porucznik, wysoki jasnowłosy chłopak, bardzo młody, z miną energiczną i upartą. Jego podkomendni zawładnęli już budynkami; jedni wycinali strzelnice w okiennicach, inni blankowali niski mur dziedzińca, za którym rozpościerały się łąki. I właśnie pośrodku tego podwórza Delaherche i Weiss zastali porucznika usiłującego rozejrzeć się dokoła skroś opary poranka. – Przeklęta mgła! – mruknął. – Jakże tu można się będzie bić po omacku? – Po czym, po chwili milczenia, raptem zagadnął: – Jakiż to dzień mamy dzisiaj? – Czwartek – odpowiedział Weiss. – Aha, prawda, czwartek... Niech mnie diabli! Żyje się nic nie wiedząc, jakby świat już nie istniał. Ale w tym momencie na tle nie ustającego warkotu dział wybuchła ożywiona strzelanina na samym skraju łąk, w odległości pięciuset lub sześciuset metrów. I nastąpiła jak gdyby niespodzianka: oto wschodziło słońce, opary znad Mozy uleciały w nikłych muślinowych strzępach, ukazało się błękitne niebo, wypogodzone, nienagannie przejrzyste. Urzekający ranek wspaniałego letniego dnia. – Oho! – krzyknął Delaherche – przechodzą mostem kolejowym. Widzicie, jak się śpieszą, żeby dojść wzdłuż linii... Ależ to idiotyzm, że nie wysadzono mostu w powietrze! Porucznik uczynił gest niemej pasji. Piece podkopowe były naładowane, wyjaśnił, tylko w przeddzień, po czterogodzinnej walce w celu odebrania mostu... zapomniano podłożyć tam ogień. – Takie już nasze szczęście... – dodał. Weiss rozglądał się, usiłując zdać sobie sprawę z położenia. Francuzi zajmowali w Bazeilles bardzo silną pozycję. Osadzona po obu stronach traktu z Douzy wioska górowała nad równiną i prowadziła tam tylko ta droga skręcająca na lewo obok Zamku, natomiast druga, na prawo, prowadząca do mostu kolejowego, rozwidlała się na placu Kościelnym. Niemcy musieli więc przejść przez łąki oraz grunty orne, których rozległe, odkryte przestrzenie ciągnęły się wzdłuż Mozy i toru kolejowego. Ich zwykła przezorność była dobrze znana, wydawało się mało prawdopodobne, by rzeczywisty atak nastąpił od tej strony. Jednakże wojsko gęstą masą przeciągało przez most – mimo rzezi, jakiej dokonały w ich szeregach ustawione u wejścia do Bazeilles kartaczownice; natychmiast ci, co przeszli, rzucali się w tyralierę pomiędzy kilka wierzb, kolumny formowały się na nowo i postępowały naprzód. To stamtąd wzmagającym się ogniem prażyły armaty. – Patrzcie no! – zauważył Weiss. – To Bawarzy. Rozróżniam doskonale ich kaski ze sznelką. Ale wydało mu się, że inne kolumny, na wpół ukryte za torem kolejowym, przemykają się ku prawemu skrzydłu, usiłując dotrzeć do dalekich drzew tak, by potem ukośnym przerzutem zmienić kierunek na Bazeilles. Weiss natychmiast, acz dość mętnie, uświadomił sobie, że jeśli w ten sposób uda im się znaleźć schron w parku Monti-villiers, wioska mogłaby być wzięta. Później wrażenie to zniknęło, w miarę jak wzmagał się atak czołowy. Nagle odwrócił się ku wzgórzom Floing, widocznym na północy ponad Sedanem. Bateria właśnie otworzyła tam ogień, dymy wznosiły się ku jasnemu słońcu, a wybuchy docierały bardzo wyraźne. Dochodziła godzina piąta. – Ha! – mruknął. – Taniec pójdzie na całego. Porucznik piechoty morskiej, który również się temu przyglądał, odezwał się z gestem absolutnej pewności: – O, Bazeilles jest ważnym punktem. To tu rozstrzygną się losy bitwy. – Tak pan sądzi? – wykrzyknął Weiss. – Nie ma co do tego wątpliwości. Taka jest na pewno koncepcja marszałka, który przybył tej nocy powiedzieć nam, żebyśmy się raczej dali wybić do ostatniego, niż dopuścili do zajęcia wioski. Weiss potrząsnął głową, rzucił okiem dokoła po widnokręgu; potem z wahaniem w głosie rzekł: – No nie... no nie... to nie jest to... Boję się czegoś innego, tak... tylko nie mam odwagi dokładnie powiedzieć... I umilkł. Rozpostarł tylko szeroko ramiona, podobne członom imadła, i zwrócony ku północy przybliżał dłonie, jak gdyby szczęki imadła raptownie się zacisnęły. Od poprzedniego dnia było to dla niego zmorą, dla niego, który znał okolicę i zdawał sobie sprawę z pochodu obydwu armii. O tej godzinie, gdy rozległa równina rozszerzała się jeszcze w promiennym świetle, spojrzenia jego przenosiły się na wzgórza lewego brzegu, gdzie przez cały dzień i całą noc przeciągało to czarne mrowie wojsk niemieckich. Bateria w Remilly strzelała z góry; druga dała również znać o sobie, objąwszy pozycję w Pont-Maugis, na brzegu rzeki. Weiss złożył binokle, zdwajając szkła, aby lepiej móc zlustrować zalesione zbocza; ale dostrzegł tylko małe, blade dymki strzałów armatnich, którymi wzgórza wieńczyły się co chwila. Gdzież się więc skupia fala ludzka, co tam przypłynęła? Na koniec, ponad Noyers i Frénois, w stronie La Marfée odróżnił w rogu sosnowego lasu grupę mundurów i koni: zapewne oficerowie – jakiś sztab. A dalej już zakręt Mozy zagradzał zachód i od tej strony nie było innego szlaku odwrotu na Mézi?res prócz wąskiej drogi biegnącej wzdłuż pasma Saint-Albert, między rzeką a lasem Ardeńskim. Toteż w przeddzień odważył się mówić o tej jedynej linii odwrotu spotkanemu przypadkiem na ścieżce w dolinie Givonne generałowi, o którym dowiedział się później, że jest to Ducrot, komendant pierwszego korpusu. Jeżeli armia nie wycofa się natychmiast tą właśnie drogą, jeśli będzie czekać, aż Prusacy po przebyciu Mozy pod Donchery nadciągną, by odciąć jej przejście, zostanie na pewno unieruchomiona, przyparta do granicy. Już tego wieczora było za późno; utrzymywano, że ułani zajmują most, jeszcze jeden most, którego nie wysadzono w powietrze, nie zatroszczywszy się tym razem o przyniesienie prochu... I Weiss myślał z rozpaczą o tym, że fala ludzi, czarne mrowie, musi być już na równinie Donchery w pochodzie ku przełęczy Saint-Albert, wysyłając swą przednią straż na Saint-Menges i Floing – tam, którędy wczoraj prowadził Jana i Maurycego. W olśniewającym blasku słonecznym dzwonnica Floing znaczyła się w oddali niby biała igła. A tam, na wschodzie, znajdowało się drugie ramię imadła. Spostrzegając między płaskowzgórzami Illy i Floing linię bojową siódmego korpusu, słabo wspieranego przez piąty, który umieszczono w rezerwie pod wałami – nie mógł wiedzieć jednak, co działo się na wschodzie, wzdłuż doliny rzeki Givonne, gdzie uszykowany był pierwszy korpus, między lasem Garenne a wioską Daigny. Lecz armaty grzmiały również w tej stronie, walka musiała się wywiązać w lesie Chevalier, na przedpolu wsi. I niepokój jego pochodził stąd, że chłopi już wczoraj sygnalizowali przybycie Prusaków do Francheval; tak iż ruchy, jakich dokonywano na zachodzie, przez Donchery, odbywały się również na wschodzie – przez Francheval – i że szczęki imadła zdołają się zewrzeć tam, na północy, na wzgórzu Illy, jeżeli podwójny marsz okrążający nie zostanie powstrzymany. Wiedza wojskowa była mu zupełnie obca, posiadał tylko zdrowy rozum i drżał widząc ten olbrzymi trójkąt, którego jeden bok stanowiła Moza, a na dwa pozostałe składały się siódmy korpus na północy i pierwszy od wschodu, podczas gdy dwunasty na południu, w Bazeilles, zajmował najszerszy kąt; wszystkie trzy stały odwrócone do siebie tyłem, ocze – kując nie wiedzieć dlaczego i skąd nieprzyjaciela, który nadchodził ze wszystkich stron. Pośrodku, niby na dnie lochu, tkwiło miasto Sedan, uzbrojone w działa nie do użytku oraz pozbawione amunicji i żywności. – Niech pan zrozumie – mówił Weiss ponawiając swój gest rozwartych ramion i splatających się dłoni – tak będzie, jeżeli wasi generałowie zlekceważą sobie to wszystko... Bo cóż? Zabawiają was w Bazeilles... Ale. wypowiadał się nieporadnie, zawile i nie znający okolicy porucznik nie mógł go zrozumieć. Toteż wzruszał ramionami, zniecierpliwiony, pełen pogardy dla tego mieszczanina w palcie, w okularach, który chciał być lepszym strategiem od marszałka. Zirytowany, słysząc, iż atak na Bazeilles jest może tylko manewrem dywersyjnym w celu zamaskowania istotnego planu, zawołał w końcu: – Niechże pan nam da spokój! Odepchniemy tych pańskich Bawarów do Mozy i zobaczą, jak wygląda zabawa z nami! Od niejakiego czasu strzelcy nieprzyjacielscy jakby się przybliżyli, kule z głuchym trzaskiem uderzały w cegły farbiarni i ukryci za niskim murem podwórza żołnierze teraz odpowiadali ogniem. Co sekunda grzechotały karabiny tępo i wyraźnie. – Odwalić ich aż do Mozy, tak, ma się rozumieć – mruknął Weiss – i przejść im po grzbietach, żeby odebrać drogę z Carignan, to by było bardzo dobre! – Po czym rzekł do Delaherche’a, który stanął za pompą, chroniąc się przed kulami: – Mniejsza o to... Według faktycznego planu miano wczoraj wycofać się wieczorem w kierunku Mézi?res; i na ich miejscu wolałbym tam być... Zresztą, cóż! Trzeba się bić, skoro teraz odwrót jest już niemożliwy. – Idzie pan? – spytał Delaherche, który, mimo że bardzo ciekawy, zaczynał blednąć... – Jeżeli jeszcze będziemy zwlekać, nie dostaniemy się już z powrotem do Sedanu. – Racja. Chwileczka tylko i idę z panem. Niebaczny na niebezpieczeństwo, wspinał się na palce, upierał się, by koniecznie zdać sobie sprawę z położenia. Na prawo zalane na rozkaz gubernatora łąki – ogromne jezioro rozpościerające się od Torcy do Balan – chroniły miasto: nieruchomy obrus, lśniący w porannym słońcu delikatnym błękitem. Lecz teren zalany kończył się u wejścia do Bazeilles i Bawarczycy istotnie posu – nęli się naprzód korzystając z najmniejszych rowów, z najdrobniejszych drzew. Mogli być o jakie pięćset metrów i Weissa uderzała powolność ich ruchów oraz cierpliwość, z jaką pokonywali przestrzeń, możliwie najmniej się narażając. Zresztą podtrzymywała ich potężna artyleria: czyste, świeże powietrze rozbrzmiewało gwizdem pocisków. Spojrzawszy wyżej zobaczył, że bateria z Pont- Maugis nie jest osamotniona w ostrzeliwaniu Bazeilles: dwie inne, ustawione w połowie stoku Liry, otworzyły ogień w kierunku wioski, omiatając nawet z drugiej strony nagie tereny Moncelle, gdzie znajdowały się rezerwy dwunastego korpusu – aż po zalesione zbocza Daigny, zajęte przez dywizję pierwszego korpusu. Zresztą rozpalały się wszystkie grzbiety lewego pobrzeża. Działa zdawały się wyrastać z ziemi, był to jak gdyby wciąż wydłużany pas gruntu: jedna bateria w Noyers, która strzelała na Balan, druga z Wadelincourt ostrzeliwująca Sedan, inna we Frénois – potężna bateria, której pociski przelatywały ponad miastem, wybuchając wśród oddziałów siódmego korpusu na płaskowyżu Floing. Te wzgórza, które lubił, ten szereg wyniosłości, które – zawsze mu się zdawało – znajdowały się tam gwoli radości oczu, zamykając w dali dolinę tak radosną zielenią... Teraz Weiss spoglądał już na nie jedynie z trwożną udręką jako na zmienione naraz w straszliwą olbrzymią twierdzę druzgocącą bezużyteczne fortyfikacje Sedanu. Wtem usłyszał szmer obsuwającego się gruzu. To kula nadgryzła węgieł jego domu, którego front dostrzegał ponad murem granicznym. Wielce go to rozsierdziło; warknął: – Cóż to, dom mi zburzą ci zbóje! Lecz zdziwił się usłyszawszy za sobą inny – cichy, miękki odgłos. A gdy się odwrócił, ujrzał padającego na wznak żołnierza ugodzonego w samo serce. Przez chwilę drgały konwulsyjnie nogi. Martwe oblicze pozostało młode i spokojne. Był to pierwszy poległy i Weissem szczególnie wstrząsnął łoskot karabinu odskakującego na bruku podwórka. – Ach, nie! Ja się wynoszę – wyjąkał Delaherche. – Jeżeli pan nie idzie, to zmiatam sam. Porucznik, którego drażniła ich obecność, wtrącił się: – Niewątpliwie, panowie, lepiej byście zrobili odchodząc stąd. Możemy być zaatakowani w każdej chwili. Wtedy rzuciwszy okiem ku łąkom, którędy posuwali się Bawarzy, Weiss zdecydował się iść za Delaherche’em. Ale na ulicy jeszcze przystanął, aby zaryglować swój dom na dwa spusty; i gdy wreszcie dogonił towarzysza, unieruchomiło ich nowe widowisko. Na końcu drogi, w odległości około trzystu metrów, plac Kościelny atakowała w tym momencie silna kolumna bawarska, która wynurzyła się od strony Douzy. Zdawało się, że pułk piechoty morskiej, któremu powierzono obronę placu, zwolnił na chwilę ogień, jak gdyby po to, by się jej pozwolić zbliżyć. Potem nagle, gdy znajdowała się skupiona tuż naprzeciwko, nastąpił manewr niezwykły i nieprzewidziany: oto żołnierze odskoczyli w bok po obu stronach drogi, wielu kładło się na ziemi i na raptownie otwartą w ten sposób przestrzeń plunęły gradem kul kartaczownicę umieszczone w baterii na drugim krańcu; kolumna nieprzyjacielska została jakby zmieciona. Żołnierze, poderwawszy się, jednym susem rzucili się z bagnetami do natarcia na rozproszonych Bawarów, odpędzając ich i gromiąc ostatecznie. Dwukrotnie manewr został powtórzony z tym samym powodzeniem. Na rogu ulicy w małym domku pozostały trzy kobiety i za szybą okienną spokojnie śmiały się, biły oklaski z minami rozbawionej widowiskiem publiczności. – A, do licha! – wykrzyknął nagle Weiss. – Zapomniałem zamknąć drzwi piwnicy i zabrać klucz... Proszę zaczekać na mnie, załatwię to w minutę. Ten pierwszy atak wydawał się odparty i Delaherche, na nowo ogarnięty ciekawością, już się tak nie śpieszył... Stał przed farbiarnią i rozmawiał ze stróżką, która wyszła na chwilę na próg swej izby na parterze. – Moja biedna Franciszko, powinni byście pójść razem z nami. To straszne: kobieta sama wśród tych okropności! Wzniosła drżące ramiona. – Ach, panie, ma się rozumieć, byłabym uciekła, gdyby nie choroba mojego synka Augusta. Proszę wstąpić, zobaczyć. Delaherche nie wszedł, wyciągnął tylko szyję i potrząsnął głową ujrzawszy na bielutkim łóżku malca o twarzy szkarłatnej od gorączki, który nie spuszczał z matki rozpłomienionych oczu. – Ech, czemuż go nie zabieracie? – podjął. – Umieściłbym was w Sedanie. Otulcie go w ciepłą kołdrę i chodźcie z nami. – O nie, proszę pana, to niemożliwe. Lekarz powiedział wyraźnie, że to by go zabiło... Gdyby choć jeszcze żył jego ojciec! Ale jest nas już tylko dwoje na świecie, musimy się zachować jedno dla drugiego... A zresztą, może ci Prusacy nie zrobią krzywdy samotnej kobiecie i choremu dziecku! W tej chwili Weiss ukazał się ponownie, zadowolony, że zabarykadował całe mieszkanie. – Żeby się tam dostać, trzeba by wszystko połamać... No, teraz w drogę! A nie będzie to wcale łatwe... Zmykajmy pod ścianami, jeżeli nie chcemy dostać jakiego poczęstunku. Rzeczywiście, nieprzyjaciel przygotowywał snadź nowe natarcie, bo strzelanina się wzmagała i gwizd pocisków już nie ustawał. Dwa padły na drogę o jakie sto metrów, inny, nie eksplodując, zarył się w miękki grunt sąsiedniego ogrodu. – Ale, słuchajcie no, Franciszko – podjął Weiss – chciałbym przecie uściskać waszego chłopczyka. No, no, nie jest z nim wcale tak znów kiepsko, jeszcze ze dwa dni i niebezpieczeństwo minie... Tylko odwagi! A przede wszystkim wracajcie czym prędzej i nie wytykajcie już nosa na dwór. – Do widzenia, Franciszko. – Do widzenia panom. Ruszyli nareszcie. I w tej samej sekundzie rozległ się przeraźliwy huk. Był to pocisk, który rozwaliwszy komin domu Weissa padł na chodnik, gdzie wybuchnął tak gwałtownie, iż wszystkie szyby w sąsiednich budynkach powypadały z okien. Gęsty pył, ciężki dym zrazu całkowicie przesłoniły widok, po czym ukazała się wyrwa w ścianie frontowej; a tam, na progu, leżała Franciszka: martwa, ze złamanym krzyżem, z głową zmiażdżoną – strzęp ludzki, cały czerwony, okropny. Weiss podbiegł wściekły. Bełkotał miotając już same przekleństwa: – Do pioruna! Do pioruna! Tak, nie żyła. Pochylił się, obmacał jej ręce i gdy się wyprostował, napotkał oczyma szkarłatną twarz małego Augusta, który uniósł głowę, by spojrzeć na matkę. Nic nie mówił, nie płakał, tylko jego duże, płonące gorączką oczy rozszerzyły się niepomiernie na widok tego strasznego ciała, którego już nic poznawał. – Do pioruna! – wybuchnął wreszcie Weiss. – Oto teraz mordują kobiety! Stał wyprostowany, wygrażając pięścią Bawarom, których kaski zaczynały znowu wyzierać od strony kościoła. Widok dachu na wpół rozdartego od upadku komina rozjątrzył go ostatecznie. – Podłe dranie! Zabijacie kobiety i niszczycie mój dom! Nie, nie! To niemożliwe, ja tak nie odejdę! Zostaję! Skoczył w bok i po chwili wrócił z karabinem i nabojami martwego żołnierza. Na „wielkie okazje”, kiedy chciał widzieć bardzo wyraźnie, nosił zawsze przy sobie parę okularów, których przez wzruszającą kokieterię zazwyczaj nie używał wobec swej młodej żony. Szybkim ruchem zerwał binokle, zastąpił je okularami; i ten otyły mieszczuch w palcie, z poczciwym krągłym obliczem, które przeobrażał gniew, ten człowiek prawie śmieszny, a zarazem wspaniały w swym bohaterstwie, otworzył ogień strzelając w kupę Bawarów w głębi ulicy. Miał to we krwi, mawiał, ręce wprost go świerzbiły, żeby kilku z nich sprzątnąć – od. czasu owych opowiadań z roku 1814, którymi kołysano jego dzieciństwo tam, w Alzacji. – Och, podłe dranie! Podłe dranie! I strzelał, strzelał wciąż, tak szybko, że lufa „szaspotu” w końcu zaczęła mu parzyć palce. Atak zapowiadał się straszliwy. Strzelanina od strony łąk ustała. Po opanowaniu wąskiego, obrzeżonego topolami i wierzbami strumienia, Bawarczycy gotowali się do szturmu na domy broniące placu Kościelnego. Strzelcy ich wycofali się przezornie. Jedynie tylko słońce zalegało złocistym obrusem olbrzymią roztocz traw, popstrzoną gdzieniegdzie ciemnymi bezkształtnymi plamami ciał zabitych żołnierzy. Również porucznik opuścił dziedziniec farbiarni, pozostawiając tam wartę, jako że teraz niebezpieczeństwo groziło od strony ulicy. Szybko uszeregował swych ludzi wzdłuż chodnika i nakazał im zabarykadować się na pierwszym piętrze budynku i bronić się tam do ostatniego naboju, jeżeli nieprzyjaciel zdoła zawładnąć placem. Rozciągnięci na ziemi, ukryci za kamieniami drogowymi, wyzyskując każdą nierówność terenu, żołnierze strzelali bez komendy. Był to huragan ołowiu i tumany dymu, niby ulewa gradu gnanego wichurą wzdłuż tej szerokiej drogi, rozsłonecznionej i opustoszałej. Widziano, jak jakaś młoda dziewczyna przebiegła szosę, cudem uniknąwszy śmierci. Potem stary wieśniak w szarej świtce, który upierał się, by odprowadzić do stajni swego konia, dostał kulą w samo czoło i padł na środek gościńca. Granat przedziurawił dach kościoła. Od dwóch innych zapaliły się domy, które gorzały jaskrawym płomieniem wśród trzasku walących się belek. I ta nieszczęsna Franciszka, zmiażdżona obok swego chorego dziecka, ten wieśniak z kulą w czaszce, te gruzy i pożary ostatecznie rozjątrzyły mieszkańców, którzy woleli zginąć tu, na miejscu, niż uciekać do Belgii. Mieszczanie, robotnicy, ludzie w paltach i bluzach „zajadle strzelali z okien. – Och, bandyci! – krzyknął Weiss. – Obeszli dokoła. Widziałem ich doskonale, jak zmykali wzdłuż toru. Patrzcie! Słyszycie ich tam, na lewo? Istotnie strzelanina rozgorzała właśnie za parkiem Montivilliers, którego drzewa ciągnęły się obok drogi. Jeżeli nieprzyjaciel zawładnie tym parkiem, Bazeilles padnie. Ale sama gwałtowność ognia świadczyła o tym, że komendant dwunastego korpusu przewidział manewr i że park jest broniony. – Niechże pan uważa, niezdaro! – zawołał porucznik przyciskając Weissa do muru. – Przetnie pana na pół! Ten grubas w. okularach, tak dzielny, zainteresował go wreszcie, rozśmieszając zarazem. I słysząc nadlatujący pocisk, porucznik w braterskim odruchu odsunął Weissa. Pocisk padł w odległości dwunastu kroków i wybuchnął obsypując obydwu odłamkami żelaza. Mieszczuch stał nietknięty. Porucznikowi strzaskało obie nogi. – Ano, pięknie! – warknął. – To ja dostałem swoją porcję! Przewrócony na chodnik, kazał się oprzeć plecami o drzwi, obok kobiety, która leżała w poprzek drogi. Jego młoda twarz zachowała wyraz energii i uporu. – To nic, chłopcy! Posłuchajcie mnie uważnie... Strzelajcie wedle ochoty, nie śpieszcie się. Już ja wam powiem, kiedy trzeba będzie rzucić się na nich z bagnetami. I oparty o drzwi, w dalszym ciągu dowodził oddziałem, obserwując z daleka nieprzyjaciela. Jeszcze jeden dom, naprzeciwko, stanął w płomieniach. Trzaski strzałów karabinowych, wybuchy pocisków armatnich rozdzierały powietrze, które zasnuwało się pyłem i dymami. Żołnierze padali za każdym węgłem ulicznym, trupy – jedne samotne, inne w stosach – tworzyły ciemne plamy pobryzgane czerwienią. A ponad wioską rozlegał się coraz głośniejszy straszliwy krzyk – groźba tysięcy ludzi rzucających się na kilkuset mężnych, zdecydowanych na śmierć. Wtedy Delaherche, który nie przestawał wzywać Weissa, zapytał po raz ostatni: – Nie idzie pan?... Trudno! Zostawiam pana, żegnam! Dochodziła siódma: stracił za dużo czasu. Dopóki mógł posuwać się wzdłuż domów, korzystał z drzwi, z załomów muru, chroniąc się w najdrobniejszych wklęśnięciach przy każdej salwie. Nie mógł się nadziwić, że jest taki młody i taki zwinny... Ale na krańcu Bazeilles, kiedy wypadło iść około trzystu metrów drogą opustoszałą i odkrytą, którą omiatały baterie z Liry, poczuł, że szczęka zębami, chociaż zlany był potem. Chwilę jeszcze posuwał się rowem, zgięty we dwoje. Następnie puścił się szalonym pędem, pomknął prosto przed siebie wśród ogłuszających jak grzmoty huków. Oczy go piekły, zdawało mu się, że biegnie przez płomienie. Trwało to wieczność. Nagle spostrzegł po lewej stronie mały domek, skoczył tam i ukrył się; olbrzymi ciężar spadł mu z piersi. Otaczały go żywe istoty: ludzie, konie. To, co potem zobaczył, wprawiło go w zdumienie. Czyż to nie cesarz wraz z całym sztabem? Delaherche, chociaż od owej pamiętnej sceny w Baybel chełpił się, że go zna, zawahał się i stanął jak wryty, z otwartymi ustami. Był to istotnie Napoleon III, który wydawał mu się teraz, na koniu, jakiś wyższy, a wąsy miał tak mocno nawoskowane i policzki tak zaróżowione, że sprawiał na nim wrażenie odmłodzonego, uszminkowanego jak aktor. Z pewnością kazał się umalować, aby nie ukazywać swej bladej jak wosk, przejmującej grozą, zeszpeconej cierpieniem twarzy, o nadmiernie wydłużonym nosie i mętnych oczach. Uprzedzony już o piątej rano, że biją się w Bazeilles, przybył – nieme, posępne widmo o masce ożywionej cynobrem. Stała tam cegielnia dająca schronienie. Po drugiej stronie deszcz kul dziurawił jej ściany i pociski co chwila padały na drogę. Cała eskorta zatrzymała się. – Sire – odezwał się ktoś – jest naprawdę niebezpiecznie. Ale cesarz odwrócił się i gestem nakazał swym sztabowcom usunąć się na bok w wąską uliczkę ciągnącą się wzdłuż cegielni. Tam ludzie i konie będą całkowicie ukryci. – Doprawdy, najjaśniejszy panie, to szaleństwo... Sire, zaklinamy cię... Poprzestał na powtórzeniu owego gestu, jak gdyby tłumacząc, że ukazanie się grupy mundurów na tej odsłoniętej drodze na pewno zwróciłoby uwagę baterii operujących na lewym brzegu. I zupełnie sam ruszył naprzód wśród kul i pocisków – bez pośpiechu, z niezmienną, posępną obojętnością zmierzając ku swemu przeznaczeniu. Zapewne słyszał za sobą nieubłagany głos, co gnał go naprzód, głos wołający z Paryża: „Idź, idź, umrzyj jak bohater na spiętrzonych trupach swych żołnierzy, wzbudź podziw i wzruszenie całego świata, by twój syn panował!” Jechał wciąż naprzód, przebył jeszcze ze sto metrów. Potem zatrzymał się, czekając... Kule świstały jak wicher, granat rozerwał się w pobliżu obsypując go ziemią. On czekał... Wierzchowiec ze zjeżoną sierścią, cały drżący, cofał się instynktownie przed śmiercią, która co chwila przechodziła mimo. Wreszcie cesarz, ulegając fatalizmowi, pojął, że nie tam jest jego przeznaczenie, i zawrócił spokojnie, jak gdyby chodziło mu tylko o dokładne rozpoznanie pozycji baterii niemieckich.. – Sire, jakaż odwaga! Na litość boską, przestań się już narażać... Ale – wciąż tylko gestem – cesarz wezwał swych oficerów, by udali się za nim, tym razem nie oszczędzając ich bardziej niż siebie samego; pojechał w górę, ku Moncelle, na przełaj przez pola, przez nagie tereny Rapaille. Jeden kapitan został zabity, padły dwa konie. Po drodze pułki dwunastego korpusu – bez pozdrowienia, bez jednego okrzyku – patrzały na cesarza, jak nadjeżdżał i znikał niczym widmo. Delaherche był świadkiem tego wszystkiego. I drżał na myśl, że skoro tylko opuści cegielnię, on również znajdzie się w samym środku strzelaniny. Zwlekał; teraz przysłuchiwał się rozmowie pozostałych tam oficerów. – Powiadam wam, że został zabity na miejscu, pocisk armatni przeciął go na dwoje. – Ależ skąd! Widziałem, jak go zabierali. Zwykła rana, odłamek w pośladku... – O której? – Około pół do siódmej, przed godziną... tam wysoko, w stronie Moncelle, na wąskiej zapadłej drożynie... – Więc wrócił do Sedanu? – Na pewno tam jest. O kimże to mówią? Nagle Delaherche zrozumiał, że tu chodzi o marszałka Mac-Mahon ranionego w chwili, gdy jechał ku przednim strażom. Marszałek ranny! „Takie już nasze szczęście” – jak powiedział porucznik piechoty morskiej. I zastanawiał się nad następstwami tego faktu, kiedy co koń wyskoczy przejechał tuż obok łącznik wołając do rozpoznanego kolegi: – Generał Ducrot jest wodzem naczelnym. Cała armia ma skoncentrować się w Illy, aby się wycofać na Mézi?res. Po chwili jeździec był już daleko, docierając do Bazeilles pod zdwojonym ogniem, podczas gdy wstrząśnięty tymi nadzwyczajnymi nowinami Delaherche – wobec groźby, że go zagarną wojska w odwrocie – zdecydował się porzucić schron i puścił się pędem aż do Balan, skąd już bez większego trudu dotarł nareszcie z powrotem do Sedanu. Kurier galopował wciąż po Bazeilles szukając dowódców, którym miał wręczyć rozkazy. I nowiny również galopowały: marszałek Mac-Mahon ranny, generał Ducrot mianowany wodzem naczelnym, cała armia w odwrocie na Illy. – Co? Co mówią? – wrzasnął Weiss, czarny już od prochu. – Odwrót na Mézi?res, teraz? Ależ to jest niedorzeczne, nigdy nie przejdziemy! I rozpaczał wyrzucając sobie, że w przeddzień sam to doradzał temuż właśnie generałowi Ducrot, obdarzonemu obecnie naczelną władzą. Ha! Zapewne wczoraj był to jedyny celowy plan: odwrót, odwrót natychmiastowy przez przełęcz Saint-Albert. Ale teraz droga musi być zatarasowana, całe czarne mrowie Prusaków odeszło tam, na równinę Donchery. I skoro już należało wybrać szaleństwo, pozostaje tylko jedno, rozpaczliwe i mężne: odeprzeć Bawarczyków do Mozy i przedrzeć się tamtędy, aby odbić drogę do Carignan. Co chwila spiesznym ruchem poprawiając okulary, Weiss tłumaczył sytuację porucznikowi, wciąż siedzącemu przy drzwiach, z obydwiema nogami oderwanymi, bardzo blademu i konającemu z upływu krwi. – Panie poruczniku, zapewniam pana, że mam słuszność... Proszę powiedzieć swoim ludziom, żeby nie ustępowali! Przecież pan widzi, że jesteśmy zwycięzcami. Jeszcze jeden wysiłek – a zepchniemy ich do Mozy! Rzeczywiście: właśnie odparty został drugi atak Bawarów. Kartaczownice na nowo omiotły plac Kościelny. W słonecznym blasku stosy trupów zaległy bruk. W kontrataku na bagnety wyparto nieprzyjaciela na łąki, skąd uciekał w stronę rzeki: ucieczka ta niewątpliwie zmieniłaby się w ostateczny popłoch, gdyby świeże oddziały podtrzymały wyczerpanych już i zdziesiątkowanych marynarzy. Z drugiej strony, w parku Montivilliers strzelanina bynajmniej się nie zbliżała, co wskazywało, że i tam również oddziały przybyłe z odsieczą oczyściły las. – Proszę powiedzieć swoim ludziom, panie poruczniku... Na bagnety! Na bagnety! Blady jak wosk porucznik zdołał zamierającym głosem jeszcze wyszeptać: – Słyszycie, chłopcy, na bagnety! Było to jego ostatnie tchnienie; skonał z oczyma otwartymi, wciąż przyglądając się bitwie... Muchy kłębiły się już i siadały na rozbitej głowie Franciszki, podczas gdy majaczący w gorączce mały August głosem cichym i błagalnym wołał ze swego łóżeczka: – Mamo, obudź się, wstań... Pić mi się chce, tak bardzo mi się chce pić... Lecz rozkazy były wyraźne; oficerowie musieli zarządzić odwrót, zrozpaczeni, że nie mogą wyzyskać osiągniętej przewagi. Widocznie generał Ducrot, nękany trwogą w obliczu nieprzyjacielskiego manewru okrążającego, poświęcał wszystko szaleńczej próbie wymknięcia się z tych kleszczów. Plac Kościelny został ewakuowany, niebawem droga opustoszała. Wybuchały krzyki i łkania kobiet, mężczyźni klęli, ze złością wymachiwali pięściami widząc, że wojsko ich opuszcza. Ten i ów zamykał się w domu, zdecydowany bronić się do ostatka. – Ha! – krzyknął Weiss nie panując już nad sobą. – Nie! Wolę tutaj zostawić skórę... Niechże przyjdą łamać moje graty i pić moje wino! Był wszystek ogarnięty wściekłością, tą furią walki na myśl, że oto obcy intruz wejdzie do jego mieszkania, siądzie na jego krześle, będzie pił z jego szklanki. To wzburzyło całą jego istotę, przesłaniając mu zwykłą egzystencję: żonę, interesy, małomieszczańską rozwagę i ostrożność. Zamknął się w domu, zabarykadował się tam, krążąc jak zwierzę w klatce, przechodząc z izby do izby, sprawdzając, czy wszystkie otwory dobrze zatkane. Przeliczył naboje; miał ich jeszcze czterdzieści. Kiedy zamierzał po raz ostatni rzucić okiem ku. Mozie, aby się upewnić, że od łąki nie grozi żadne natarcie, widok wzgórz na lewym brzegu zastanowił go na chwilę. Smugi dymu wyraźnie wskazywały pozycje pruskich baterii. I na skraju niedużego lasku Marfée odnalazł widoczną ponad straszliwą baterią pod Frénois grupę mundurów, liczniejszą teraz, tak łyskliwą w blasku słonecznym, że nałożywszy binokle na okulary rozróżniał złoto epoletów i kasków. – Podłe dranie! Podłe dranie! – powtórzył wyciągając pięść. Tam, wysoko, na Marfée – to król Wilhelm ze swym sztabem. Od siódmej już tam był, przybywszy z Vendresse, gdzie przenocował, i tkwił oto na wzgórzu, poza zasięgiem wszelkiego niebezpieczeństwa, mając przed sobą dolinę Mozy – niczym nie ograniczony amfiteatr pola bitwy, olbrzymią panoramę rozciągającą się od krańca do krańca nieba; stojąc na wzniesieniu przyglądał się jakby z galowej loży. Pośrodku, na ciemnym tle lasu Ardeńskiego, zdobiącego widnokrąg niby antyczna kotara zieleni, odcinał się Sedan geometrycznymi liniami swych fortyfikacji, które zalane łąki i rzeka zatapiały od południa i od zachodu. W Bazeilles płonęły już domy, pył bitewny spowijał wioskę. Dalej, w kierunku wschodnim, między Moncelle i Givonne widać było tylko kilka pułków dwunastego i pierwszego korpusu, podobnych do owadów sznurem ciągnących po ściernisku; coraz znikały w wąskiej dolinie, w której kryły się drobne osady; a naprzeciwko widniały blade pola z zielonym masywem lasu Chevalier. Ale w stronie północnej dobrze był widoczny zwłaszcza siódmy korpus – szereg czarnych ruchomych punktów – zajmujący płaskowzgórze Floing, szeroki pas czerwonawych pól, zstępujących od lasku Garence ku pastwiskom nadrzecznym. Dalej: Floing, Saint- Menges, Fleigneux, Illy – wioski zagubione wśród falistości terenu, cała strefa nierówna, pocięta urwiskami. A dalej, na lewo, pętla Mozy: wody powolne, srebrzące się w słonecznej jasności, zamykające szerokim, leniwym zakrętem półwysep Iges, zagradzając wszystkie drogi do Mézi?res i pozosta – wiając tylko między krańcowym brzegiem a nieprzebytą puszczą jedyną bramę przełęczy Saint-Albert. Znajdowało się tam sto tysięcy ludzi i pięćset dział armii francuskiej, stłoczonych i osaczonych w tym trójkącie. Kiedy król pruski obracał się ku zachodowi, spostrzegał inną równinę – Donchery: spłacheć pola rozszerzający się ku Briancourt, Marancourt i Vrignes-aux-Bois, bezkres szarych gruntów pylących się pod błękitem nieba; a kiedy się zwracał ku wschodowi, widział również, na wprost tak ścieśnionych linii francuskich, olbrzymią wolną przestrzeń, dalej mnóstwo wiosek: najpierw Douzy i Carignan, potem, ku górze: Rubécourt, Pourru-aux-Bois, Francheval, Villers-Cernay aż do La Chapelle, pod granicą. Wszystko w krąg, cała ta ziemia była jego... przesuwał wedle woli dwieście pięćdziesiąt tysięcy ludzi i osiemset dział swych wojsk, obejmował spojrzeniem ich zaborczy pochód. Już oto z jednej strony jedenasty korpus ciągnie w kierunku Saint-Menges, podczas gdy piąty stoi pod Vrignes-aux- Bois, a dywizja wirtemberska czeka w Donchery; natomiast z drugiej strony, jeśli mu przeszkadzały drzewa i wzgórki, odgadywał ruchy: ujrzał właśnie dwunasty korpus wstępujący do lasu Chevalier... wiedział, że gwardia musiała już dotrzeć do Villers-Cernay... Były to ramiona imadła: armia pruskiego następcy tronu z lewa i saskiego z prawa, rozwierające się i zwierające ku górze niepowstrzymanie, podczas gdy dwa korpusy bawarskie rzucały się na Bazeilles. U stóp króla Wilhelma – od Remilly do Frénois – prawie nieprzerwanym ciągiem rozmieszczone baterie grzmiały bez ustanku, zasypując pociskami La Moncelle i Daigny, omiatając ponad Sedanem płaskie wyżyny północne. I już około godziny ósmej oczekiwał nieuniknionego wyniku bitwy, wpatrzony w olbrzymią szachownicę, zajęty prowadzeniem tego mrowia ludzkiego, kierowaniem niszczycielską pasją tych kilku czarnych plamek zagubionych wśród odwiecznej uśmiechniętej przyrody. II Na płaskowzgórzu Floing, o świcie, w gęstej mgle trębacz, Gaude całą siłą oddechu ogłosił pobudkę. Lecz powietrze było tak nasiąknięte wilgocią, że radosne dźwięki ginęły w nim. A żołnierze kompanii, nie zdobywszy się nawet na rozbicie namiotów, leżeli w błocie, owinięci w płótna i nie budzili się, podobni do trupów o bladych, stępiałych ze zmęczenia twarzach. Trzeba było każdego wyciągać z tego niebytu, a oni podnosili się jak wskrzeszeni – zsiniali, z oczyma pełnymi przerażenia, że żyją. Jan zbudził Maurycego. – Go to? Gdzie jesteśmy? Wystraszony, patrzał, widząc tylko to szare morze, w którym chwiały się cienie towarzyszy. Niepodobna było nic rozróżnić o dwadzieścia metrów przed sobą. Nie potrafiłby powiedzieć, w której strome jest Sedan. Ale w tej chwili usłyszał gdzieś bardzo daleko huk armatni. – Aha! Prawda... To dzisiaj się bijemy! To i lepiej... Nareszcie będzie koniec! Ludzie naokoło mówili to samo; było w tym jakieś ponure zadowolenie, potrzeba ucieczki od zmory, ujrzenia ich nareszcie – tych Prusaków, których szukano, a przed którymi uciekano od tylu śmiertelnych godzin! Nareszcie więc będzie można da nich strzelać, pozbyć się nabojów, które się przywiozło z tak daleka, nie wystrzeliwszy ani jednego. Tym razem wszyscy to czuli: bitwa była nieunikniona. Armata w Bazeilles grzmiała głośniej; Jan, stojąc, nasłuchiwał. – Gdzie strzelają? – Słowo daję – odpowiedział Maurycy – wygląda, że w stronie Mozy... Tylko niech mnie diabli wezmą, jeżeli wiem, gdzie jestem. – Słuchaj, mały – rzekł na to kapral – nie odejdziesz ode mnie, ponieważ... uważasz... trzeba wiedzieć... jeżeli się nie chce oberwać... Ja już to widziałem; będę więc miał baczenie za ciebie i za siebie. Tymczasem w plutonie zaczęto szemrać; żołnierze złościli się, że nie mają żadnej gorącej strawy. Nie sposób było rozpalić ogień bez suchego drzewa w taką paskudną pogodę. W momencie gdy zaczynała się bitwa, zagadnienie brzucha wracało naglące, przemożne. Owszem, bohaterstwo bohaterstwem, ale przede wszystkim brzuchy... Jeść – oto była jedyna – sprawa; z jakąż to czułością szumowano garnki za dobrych, sytych dni! Jakież dziecinne i dzikie wybuchy gniewu powodował brak chleba. – Kiedy się nie je, nie można się bić – oznajmił Chouteau. – Niech mnie diabli, jeśli dzisiaj zaryzykuję swą skórę... W tym rosłym drabie, w tym malarzu pokojowym, w tym krasomówcy z Montmartre i szynkownianym teoretyku, którego umysłowość była mieszaniną słusznych sądów załapanych to tu, to tam, zagubionych w całej masie bredni i kłamstw, odzywał się rewolucjonista. – Zresztą – mówił dalej – czyż nie wystrychnięto nas na dudków opowiadaniem, że Prusacy zdychają z głodu i chorób, że nie mają nawet koszul i że spotykano ich na drogach brudnych, obdartych jak nędzarze? Loubet począł się śmiać z miną paryskiego ulicznika, co to w Halach imał się wszelkich robótek. – A właśnie! Toć my tu zdychamy z nędzy, jesteśmy dziadami, którym można by rzucać grosiki, gdy przechodzimy w tych naszych stęporach i łachach. A te ich wielkie zwycięstwa! Ha! To był niezły kawał ta wiadomość o wzięciu do niewoli Bismarcka i zniszczeniu całej armii w kamieniołomach... Nie ma co, nielicho nas wykiwali! Pache i Lapoulle słuchali zaciskając pięści, gniewnie kręcąc głowami. Inni również wściekali się, gdyż te ciągłe gazeciarskie kłamstwa okazały się jak najbardziej zgubne... Całe zaufanie przepadło, nie wierzono niczemu. Wyobraźnia tych dorosłych dzieci, początkowo bogata nadzwyczajnymi nadziejami,– nasuwała im teraz wręcz koszmarne wizje. – Dalibóg! To nie tak trudno zrozumieć – podjął Chouteau – wszystko się tłumaczy, ponieważ zostaliśmy sprzedani... Wszyscy o tym dobrze wiecie. Słowo to zawsze rozdrażniało prostodusznego chłopa, Lapoul-le’a. – Och, sprzedani! Jakież to kanalie są na świecie! – Sprzedani, jak Judasz sprzedał swego Mistrza – szepnął Pache, którego nawiedzały obrazy z Biblii. Chouteau triumfował. – Cóż, to bardzo proste! Znane są liczby. Mac-Mahon otrzymał trzy miliony, a inni generałowie – każdy po milionie, żeby nas tu doprowadzić... Załatwiono to w Paryżu ostatniej wiosny; a tej nocy puścili racę; ma się rozumieć, aby dać znak, że wszystko gotowe i że mogą po nas przyjść. Maurycego oburzyła niedorzeczność pomysłu. Niegdyś Chouteau bawił go, nieomal urzekał przedmiejską werwą. Ale obecnie nie znosił tego „znieprawiacza”, tego lichego robotnika plującego na każdą pracę, aby od niej odstręczać innych. – Dlaczego pleciecie podobne bzdury? – krzyknął. – Wiecie doskonale, że to nieprawda. – Jak to nieprawda?... A więc to nie jest prawda, że nas sprzedano? Ho! ho! Powiedz no, ty paniczyku: należysz do bandy tych niecnych zdrajców? Zbliżał się groźny. – Trzymaj się, panie burżuju, ponieważ, nie czekając na twego przyjaciela Bismarcka, zaraz by się z tobą zrobiło porządek. Inni również zaczynali pomrukiwać; Jan uznał za potrzebne wtrącić się. – Hej tam, spokój! Pierwszego, który się ruszy, podam do raportu! Lecz Chouteau zakrzyczał go, śmiejąc się szyderczo. Gwiżdże na jego raport! Będzie albo nie będzie się bił – według swego uznania; i nie trzeba go zanudzać, jako że naboje ma nie dla samych tylko Prusaków... Obecnie, kiedy się bitwa rozpoczęła, przepadła ta reszta dyscypliny utrzymywanej strachem. Cóż można mu zrobić? Zwieje, gdy będzie miał tego dość. I stał się ordynarny podjudzając innych przeciw kapralowi, co im pozwala umierać z głodu. A tak, to jego wina, że w plutonie nikt od trzech dni nic nie jadł, podczas gdy koledzy mieli zupę i mięso. Ale pan poszedł sobie z arystokratą na zabawę do dziwek. Owszem, widziano ich w Sedanie. – Przepuścili pieniądze plutonu... Ośmiel się teraz zaprzeczyć, podły markierancie! Sprawa z miejsca przybrała paskudny obrót. Lapoulle zaciskał pięści, a Pache – mimo swej łagodności – oszalały z głodu, domagał się wyjaśnień. Najrozsądniejszy okazał się Loubet, który wybuchnął śmiechem mówiąc, że to głupio, aby Francuzi gryźli się między sobą, gdy Prusacy są tuż. Nie był zwolennikiem bójek – ani na pięści, ani na karabiny; i czyniąc aluzję do tych kilkuset franków, jakie otrzymał za swą służbę zastępczą, dorzucił: – A jakże! Może oni myślą, że moja skóra nie jest więcej warta. Owszem, owszem, będą mieli za swoje pieniądze... Lecz Maurycy i Jan, zirytowani tą głupią napaścią, tłumaczyli się, gdy nagle z mgły wydarł się donośny głos. – Co się dzieje? Cóż to? Co to za plugawe błazny tu się kłócą?! I ukazał się porucznik Rochas w kepi pożółkłym od deszczów, w płaszczu z poobrywanymi guzikami; cała jego chuda postać wyrażała żałosne zaniedbanie. Ale minę miał zadzierzystą, oczy mu błyszczały, nastroszone wąsy sterczały butnie. – Panie poruczniku – odpowiedział nie panując nad sobą Jan – to ci ludzie wykrzykują, że niby nas sprzedano... Tak, pono nasi generałowie nas przehandlowali... W ciasnej mózgownicy porucznika Rochas myśl o zdradzie nie była całkiem nierealna... ponieważ tłumaczyła klęski, z którymi nie umiał się pogodzić. – No dobrze... Cóż im do tego, że ich sprzedano?... Czy to ich rzecz? Co nie przeszkadza, że Prusacy są tu i że sprawimy im lanie, ale to takie, o którym się nie zapomina! Daleko poza gęstą zasłoną mgły wciąż huczały armaty w Bazeilles. Rochas szerokim gestem wyciągnął ramiona. – No, tym razem dobra jest! Odprowadzimy ich do Vaterlandu kolbami! Odkąd słyszał kanonadę, wszystko zacierało się w jego pamięci: opóźnienia, niepewności marszu, demoralizacja oddziałów, klęska pod Beaumont, ostatnia agonia przymusowego odwrotu na Sedan... Skoro doszło do boju, czyż zwycięstwo nie jest pewne? Rochas nic się nie nauczył i nic też nie zapomniał, zachował zuchwałą pogardę wobec wroga, całkowitą niewiedzę w dziedzinie nowych warunków wojowania, uporczywą pewność, że stary żołnierz z Afryki, Krymu i Włoch nie może zostać pobity. W jego wieku zaczynać od początku to byłoby doprawdy zbyt śmieszne! Nagle wybuch śmiechu rozdarł mu szczęki. Wezbrała w nim fala czułości, owej czułości, która jednała mu serca żołnierzy pomimo szturchańców, jakimi ich nieraz obdzielał. – Słuchajcie, dziateczki, zamiast się kłócić lepiej będzie wychylić po kieliszeczku... Tak, ja stawiam, wypijecie za moje zdrowie. I z głębokiej kieszeni płaszcza wydobył butelkę wódki dodając z triumfującą miną, że jest to prezent od pewnej damy. Istotnie w przeddzień widziano go siedzącego przy stole w głębi karczmy we Floing, bardzo przedsiębiorczego wobec trzymanej na kolanach służącej. Teraz żołnierze śmiali się wesoło, wyciągając manierki, a on, uśmiechnięty, nalewał. – Chłopaczki, wypada wypić za zdrowie waszych przyjaciółek, jeżeli je macie, i trzeba wypić za zdrowie Francji. W to mi graj! Niech żyje radość! – Racja, panie poruczniku, pańskie zdrowie i zdrowie wszystkich! Wszyscy wypili, pojednani, rozgrzani. Było to bardzo przyjemne: ten kieliszek wódki w porannym chłodku, w momencie wyruszenia do boju. Maurycy poczuł ciepło w żyłach i ogarniające go jakby upojenie ułudą. Czemuż by nie mieli zbić Prusaków? Czyż bitwy nie kryją niespodzianek, nieoczekiwanych zwrotów ze zdziwieniem notowanych przez historię? Ten wariat dodawał, że Bazaine jest w drodze, że oczekują go przed wieczorem: o, to wiadomość murowana; otrzymał ją od adiutanta pewnego generała. I chociaż porucznik wskazywał Belgię, aby oznaczyć drogę, jaką miał przybyć Bazaine, Maurycy poddał się jednemu z tych przypływów nadziei, bez których nie mógł żyć. Może to nareszcie odwet? – Na cóż czekamy, panie poruczniku? – ośmielił się zapytać. – Więc nie ruszamy? Rochas uczynił gest, jakby chciał powiedzieć, że nie ma rozkazu. Po chwili milczenia zagadnął: – Czy widział kto kapitana? Nikt nie odpowiedział. Jan przypomniał sobie, że widział go nocą oddalającego się w kierunku Sedanu; ale roztropny żołnierz nie powinien nigdy poza służbą widzieć zwierzchnika... Milczał więc, gdy nagle zobaczył cień przesuwający się wzdłuż ogrodzenia. – Oto on – rzekł. Był to rzeczywiście kapitan Beaudoin. Zadziwi ich wszystkich poprawnością stroju, wyczyszczonym mundurem, wyglansowanym obuwiem, całym wyglądem kontrastującym tak gwałtownie z godnym politowania stanem porucznika. Ponadto było nieco kokieterii w tych jego białych rękach i ukarbowanych wąsach, nikły aromat perskiego bzu nasuwał myśl o komfortowym buduarze pięknej kobiety. – Patrzcie no – zachichotał Loubet – kapitan jakoś odnalazł swoje bagaże! Ale nikt się nie uśmiechnął, gdyż wiedziano, że kapitan nie lubi żartów. Nie cierpiano go, gdyż trzymał ludzi z dala ten „ważniak”, jak go przezywał Rochas. Od pierwszych niepowodzeń chodził z miną wielce urażoną, a przewidywana przez wszystkich porażka jemu głównie wydawała się nie na rękę. Bonapartysta z przekonania, z perspektywą pięknego awansu, popierany przez liczne salony, czuł, że jego kariera ugrzęźnie w całym tym bagnie. Powiadano, że posiada wcale ładny głos tenorowy, któremu już dużo zawdzięczał Nie był zresztą pozbawiony inteligencji, choć nie znał wcale swego zawodu, pragnąc jedynie podobać się... Z tym wszystkim bardzo dzielny w razie potrzeby, bez nadmiernej gorliwości. – A to ci mgła! – rzekł po prostu, zadowolony, że odnalazł swą kompanię, której szukał od pół godziny, lękając się, czy nie zabłądził. Przybył wreszcie rozkaz i natychmiast batalion ruszył naprzód. Znad Mozy snadź unosiły się nowe fale mgły, gdyż szło się prawie omackiem, śród białawej rosy padającej drobnym deszczem. I Maurycy ujrzał wtedy – niby wstrząsającą zjawę – pułkownika de Vineuil: ukazał mu się nagle, nieruchomy na koniu, u zbiegu dwu dróg; bardzo wysoki, bardzo blady oficer wyglądał jak marmurowy posąg rozpaczy, na tym koniu drżącym od porannego chłodu, o rozdętych nozdrzach zwróconych tam, w stronę armat. Ale – co ważniejsze – o dziesięć kroków za nim powiewał sztandar pułkowy trzymany przez podporucznika dyżurnego; wydobyty już z pokrowca, w miękkiej ruchomej bieli mgieł wydawał się na tle sennego nieba zjawą, widmem chwały, majacząc przez chwilę przed zniknięciem. Złoty orzeł przesiąknięty był wodą, a trójkolorowy jedwab z wyszytymi nazwami zwycięskich bitew znaczył się spełzła bladością, poszarpany dawnymi ranami; i tylko Krzyż Honorowy, przytwierdzony do przewiązki, ożywiał to przygaśnięcie żywym połyskiem emaliowanych ramion. Sztandar, pułkownik – zniknęli, zatopieni nową falą mgły, a batalion wciąż posuwał się nie wiedząc dokąd, jakby w wilgotnej wacie. Zeszli po zboczu, teraz wspinali się wąską drogą. Potem – rozkaz „stój!” I zostali tam, z bronią u nogi, nie zdejmując plecaków. Zapewne znajdowali się na płaskowzgórzu, lecz niepodobna było jeszcze rozeznać cokolwiek o dwadzieścia kroków. Była godzina siódma. Granie armat wydawało się bliższe, nowe baterie biły coraz donośniej z drugiej strony Sedanu. – Och! – zwrócił się nagle do Jana i Maurycego sierżant Sapin – mnie to dzisiaj zabiją. Od świtu nie odemknął ust zatopiony w zadumie. – Też ci pomysł! – wykrzyknął Jan. – Czy to można powiedzieć, co się przydarzy? – Och, ze mną jest tak, jak gdyby to się już stało... Dzisiaj zginę. Ten i ów odwrócił się; pytano, czy widział to we śnie. Nie, nic mu się nie śniło; tylko, ot, czuje... to jest w nim... – A jednak to mnie złości: miałem się po powrocie do domu ożenić. Znowu zatoczył błędnymi oczyma.. Robił przegląd swego życia. Syn drobnych kupców korzennych z Lyonu, rozpieszczony przez matkę, którą niedawno utracił, nie mogąc dojść do porozumienia z ojcem pozostał w pułku, zniechęcony do wszystkiego, nie pozwalając się wykupić; a potem, podczas urlopu, zaręczywszy się z jedną ze swych kuzynek, odzyskał ochotę do życia i snuł z nią wspólne pogodne plany założenia sklepu za te kilka groszy, jakie mu miała wnieść. Posiadał wykształcenie, pisał poprawnie, znał się na rachunkach. Od roku żył tylko radosną perspektywą tej przyszłości. Sierżant Sapin zadrżał, wstrząsnął się, aby oddalić natrętną myśl, lecz powtórzył spokojnie: – Tak, to idiotyczne, dzisiaj zginę. Nikt się już nie odzywał; oczekiwanie trwało. Nikt nie wiedział, gdzie stoją – tyłem czy przodem do nieprzyjaciela. Niewyraźne hałasy dochodziły chwilami z nieprzeniknionych oparów: skrzyp kół, tupot tłumu, daleki tętent koni. Były to ruchy oddziałów, cały siódmy korpus zajmował pozycje. Lecz od niejakiego czasu tumany wydawały się lżejsze. Strzępy mgły ulatywały jak muślin, odsłaniały się płaty horyzontu, jeszcze mętne, o ciemnobłękitnym odcieniu głębokiej wody. I w jednym z takich prześwitów ujrzano sunące jak kawalkada duchów pułki strzelców afrykańskich wchodzące w skład dywizji generała Margueritte. Sztywni na siodłach, w swych przepisowych mundurach ściągniętych szerokimi czerwonymi pasami, jechali na marnych koniach ledwo widocznych spod żołnierskiego sprzętu. Szwadron za szwadronem; wynurzywszy się z niewiadomego, w niewiadomym ginęli, zdawali się topnieć pod drobnym deszczem. Byli snadź zawadą; odprowadzono ich dalej nie wiedząc, co z nimi. począć; tak było od początku kampanii. Zaledwie ich użyto jako zwiadowców, już z chwilą rozpoczęcia bitwy prowadzono z doliny w dolinę te oddziały cenne, a bezużyteczne. Maurycy patrzał, myśląc o Prosperze. – No! No! – mruknął. – Może to właśnie on, tam. – Kto taki? – spytał Jan. – Ten chłopak z Remilly; wiesz, jego brata spotkaliśmy w Oches. Ale strzelcy przeszli, po czym po spadzistej drodze nagłym galopem przemknął sztab. Tym razem Jan poznał gwałtownie gestykulującego dowódcę ich brygady, generała Bourgain-Desfeuilles. Raczył więc wreszcie opuścić hotel „Pod Złotym Krzyżem”; jego zły humor świadczył wymownie o niezadowoleniu z powodu konieczności zbyt wczesnego rozstania się z łóżkiem, i to w żałosnych warunkach kwaterunkowych i aprowizacyjnych. Usłyszano jego grzmiący głos: – E, do licha! Mozela czy Moza, wszystko jedno: nareszcie mamy tę wodę! Mgła tymczasem rzedła. Podobnie jak w Bazeilles – nagle odsłoniła się dekoracja ponad zwiewną kurtyną, wznoszącą się z wolna ku fryzom. Jasny potok słońca spływał z błękitnego nieba. I nagle Maurycy rozpoznał miejsce. – Aha – zwrócił się do Jana – jesteśmy na płaskowzgórzu Algérie... O, widzisz, po drugiej stronie doliny, naprzeciwko nas, ta osada to Floing; a tutaj – to Saint-Menges; tam, jeszcze dalej – Fleigneux; a tam, w głębi, w lesie Ardeńskim te wysmukłe drzewa – to granica... – Wyciągnąwszy rękę mówił dalej. Płaskowzgórze Algérie, skrawek czerwonawej ziemi długości trzech, kilometrów, spływa łagodną pochyłością od lasu Garenne do Mozy, od której oddzielają je łąki. Tam właśnie generał Douay rozlokował siódmy korpus – zrozpaczony, że nie ma dosyć ludzi, aby bronić tak rozwiniętej linii i uzyskać mocną łączność z pierwszym korpusem zajmującym w kierunku prostopadłym do niego dolinę Givonne, od lasu Garenne do Daigny. – Ha? Ile tu przestrzeni, ile przestrzeni! I odwróciwszy się Maurycy dłonią wskazywał horyzont. Z płaskowzgórza Algérie roztaczało się całe ogromne pole bitwy, ku południowi i ku zachodowi: najpierw Sedan z cytadelą, górującą nad zbiorowiskiem dachów; dalej Balan i Bazeilles – w nieustępliwym mętnym dymie; potem, w głębi – wzgórza lewego brzegu: Liry, Marfée, Croix-Piau. Lecz widok rozszerzał się przede wszystkim ku zachodowi, w stronę Donchery. Łuk Mozy obejmował bladą wstęgą półwysep Iges; i tam można było doskonale rozpoznać wąską drogę SaintAlbert wijącą się między wzgórzem a spadzistym brzegiem, uwieńczoną dalej laskiem Seugnon stanowiącym odnogę lasów Falizette. Ponad zboczem, na rozstaju Maison-Rouge, otwierała się droga do Vrignes-aux-Bois i Donchery. – Uważasz, tamtędy moglibyśmy się cofnąć na Mézi?res. Lecz w tej właśnie chwili z Saint-Menges wystrzelono pierwszy pocisk. W głębi snuły się jeszcze strzępy mgły i nic nie było widać prócz bezładnej masy ludzkiej sunącej ku przełęczy Saint-Albert. – Aha! Oto oni – podjął Maurycy instynktownie zniżając głos i nie wymieniając słowa „Prusacy”. – Jesteśmy odcięci, wszystko przepadło! Nie było jeszcze ósmej. Wzmagającą się od strony Bazeilles kanonadę słychać było również na wschodzie, w niewidocznej dolinie Gironne. Był to moment, w; którym armia księcia saskiego – przy; wyjściu z lasu Ardeńskiego – zderzała się z siódmym korpusem na przedpolu Daigny. A teraz, kiedy jedenasty korpus pruski w marszu na Floing otwierał ogień na oddziały generała. Douay, bitwa rozpętała się ze wszystkich stron, od południa do północy, na tym ogromnym, wielomilowym obwodzie. Maurycy uprzytomnił sobie teraz niepowetowany błąd, jaki popeł – niono nie wycofawszy się w nocy na Mézi?res. Lecz dla niego konsekwencje pozostawały niejasne. Jedyne tajemne wyczucie niebezpieczeństwa kazało mu spojrzeć z niepokojem na pobliskie wyniosłości otaczające płaskowzgórze Algérie. Jeśli nie było czasu na odwrót, dlaczego nie zdecydowano się na zajęcie tych wyniosłości w oparciu o granicę, z ewentualnością – w najgorszym razie – przejścia na teren Belgii? Dwa punkty wydawały się szczególnie groźne: wzgórze Hattoy, powyżej Floing, na lewo, oraz w Illy – kamienny krzyż między dwiema lipami – na prawo. Poprzedniego dnia generał Douay polecił zająć Hattoy jednemu z pułków, a Illy miało być bronione przez lewe skrzydło pierwszego korpusu. Pomiędzy Sedanem a lasem Ardeńskim ciągnęły się pola rozległe, mocno faliste, i widocznie klucz pozycji był właśnie tam, u stóp tego krzyża i tych dwóch lip, skąd panowało się nad całą okolicą. Zahuczały znowu strzały armatnie. Potem – cała salwa. Tym razem ujrzano dym wzbijający się z małego wzgórka, na lewo; od Saint-Menges. – No, teraz nasza kolej – mruknął Jan. A jednak nic się nie działo. Ludzie stali wciąż nieruchomo, z bronią u nogi; jedyną ich rozrywką było oglądanie pięknego ordynku drugiej dywizji, stojącej w szyku bojowym przed Floing, a której lewe skrzydło, wysunięte prostopadle, zwrócone było w kierunku – Mozy, aby odeprzeć atak z tej strony; ku wschodowi rozwijała się trzecia dywizja – aż do lasu Garenne, poniżej Illy, a pierwsza, mocno nadszarpnięta w Beaumont, trzymała drugą linię. W nocy saperzy pracowali nad umocnieniami obronnymi. Nawet pod rozpoczynającym się ogniem Prusaków budowano jeszcze te okopy-schrony i wznoszono stanowiska strzelnicze. Lecz w dole za Floing wywiązała się strzelanina karabinowa, rychło zresztą stłumiona, i kompania kapitana Beaudoin otrzymała rozkaz przemieszczenia się o trzysta metrów w tył. Zbliżano się do rozległego pola kapusty, gdy kapitan krzyknął krótko: – Padnij! Trzeba było się położyć. Kapusta była obficie zlana rosą; na grubych, złocistozielonych liściach utrzymywały się duże krople o czystym blasku brylantów. – Celownik czterysta! – krzyknął teraz kapitan. Wtedy Maurycy wsparł lufę swej odtylcówki na najbliższej głowie kapusty. Ale w tej pozycji, tuż nad ziemią, nic nie było widać prócz gruntów przetykanych zielenią. Trącił w łokieć Jana, rozciągniętego obok po prawej stronie, pytając, po kiego licha tkwią tutaj. Doświadczony kapral wskazał mu na sąsiednim pagórku baterię, którą właśnie ustawiano. Ma się rozumieć, ulokowano ich na tym miejscu dla obrony baterii. Zdjęty ciekawością Maurycy wstał pragnąc sprawdzić, czy nie ma tam Honoriusza; lecz artyleria rezerwy znajdowała się w tyle, pod ochroną kępy drzew. – Do diabła! – ryknął Rochas. – Może raczycie się położyć! I ledwo Maurycy wyciągnął się znowu, z gwizdem śmignął pocisk. Od tej chwili nie przestały już padać. Linia strzałów powoli ustaliła się; pierwsze przeleciały daleko, poza baterię, która także zaczęła strzelać. Nadto sporo pocisków zapadało w miękką ziemię nie wybuchając; z początku towarzyszyły temu żarty i prześmiechy z powodu niezręczności tych sakramenckich zjadaczy kwaszonej kapusty. – Ho! ho! – zawołał Loubet. – Nie udają się te ich fajerwerki! – Z pewnością je obsiusiali – dorzucił szyderczo Chouteau. Wtrącił się sam porucznik Rochas: – Mówiłem wam, że te patałachy nie potrafią nawet porządnie wycelować armaty! Lecz oto jeden z pocisków eksplodował o dziesięć metrów opodal, obrzucając kompanię ziemią. I chociaż Loubet nadrabiając miną wołał, aby koledzy wydobyli z plecaków szczotki, Chouteau pobladłszy zamilkł. Nie widział nigdy ognia bitewnego, jak zresztą ani Pache, ani Lapoulle, nikt z plutonu – z wyjątkiem Jana. Powieki trzepotały na nieco zmęczonych oczach, głosy stawały się piskliwe, jakby zduszone w krtani. Względnie panując nad sobą, Maurycy starał się obserwować sam siebie. Jeszcze się nie bał, gdyż nie miał poczucia niebezpieczeństwa; w nadbrzuszu jedynie doznawał wrażenia niemocy, podczas gdy głowę miał pustą, niezdolną zebrać myśli. Tymczasem raczej wzrastała w nim nadzieja, jak również stan upojenia, od chwili gdy zachwycił się pięknym ordynkiem oddziałów. Nie wątpił już o zwycięstwie, jeżeli będzie można zaatakować wroga na bagnety. – Patrz! – mruknął – pełno much... Trzykrotnie już usłyszał jak gdyby brzęczenie pszczół. – Ależ nie – odparł z uśmiechem Jan – to są kule. Powtórzyło się bzykanie skrzydełek. W plutonie każdy z zaciekawieniem odwracał głowę. Nie można się było temu oprzeć, ludzie wykręcali szyje, nie mogli wytrzymać na miejscu. – Słuchaj – zalecał Loubet Lapoulle’owi, ubawiony jego naiwnością – kiedy zobaczysz przelatującą, kulę, podnieś palec przed nosem, o tak: przecinasz powietrze i kula zbacza w prawo lub w lewo. – Ależ ja ich nie widzę – rzekł Lapoulle. Potężnym wybuchem chóralnego śmiechu powitano to oświadczenie. – Och, figlarz! On ich nie widzi! Otwierajże gały, fujaro! Patrz, oto jedna... a tu masz drugą! A tej nie widziałeś? Była zielona... I Lapoulle wytrzeszczał oczy, trzymał palec przed nosem – gdy Pache dotykał pod mundurem swego szkaplerza, jakby chcąc uczynić z niego pancerz na całą pierś. Rochas stojąc krzyknął drwiącym głosem: – Moje dzieci, nie zabrania się wam salutować pocisków armatnich. Co się tyczy kul karabinowych – to niepotrzebne: jest ich za dużo! W tym momencie wybuch pocisku strzaskał głowę jakiemuś żołnierzowi z pierwszego szeregu. Ani jęku! Wytrysk krwi i mózgu – to wszystko. – Biedny chłop! – powiedział po prostu sierżant Sapin, bardzo blady, lecz spokojny. – No, kolej na następnego... Ale już się nie można było porozumieć. Maurycy cierpiał szczególnie z powodu niesamowitego zgiełku. Sąsiednia bateria waliła bez przerwy, aż ziemia drżała. Natrętne kartaczownice jeszcze ostrzej rozdzierały powietrze. Długoż mieli tak jeszcze trwać leżąc wśród kapusty? Wciąż nie było nic widać, nic nie wiedziano. Niepodobna było dowiedzieć się czegoś o bitwie: czy to prawdziwa, wielka bitwa? Ponad płaszczyzną pól Maurycy rozpoznawał w oddali jedynie zaokrąglony i porosły lasem szczyt Hattoy, jeszcze nie zajęty. Zresztą, na horyzoncie nie było widać ani jednego Prusaka. Wzbijały się jedynie dymy, ważyły się przez chwilę w słońcu. A gdy odwrócił głowę, zaskoczył go w głębi odległej doliny osłoniętej stromymi zboczami widok chłopa oracza, bez pośpiechu prowadzącego pług zaprzężony w rosłego siwego konia. Po co tracić dzień? Przecież dlatego, że jest wojna, zboże nie przestanie rosnąć, a ludzie nie przestaną żyć! Targany niecierpliwością Maurycy wstał. Jednym spojrzeniem objął ostrzeliwujące ich baterie Saint-Menges w wieńcu płowych oparów, a przede wszystkim ujrzał na drodze z Saint-Albert czarne, mętne rojowisko napastników. Lecz już Jan chwytał go za nogi, raptownie ściągając na ziemię. – Czyś oszalał? Chcesz tu zginąć?! A Rochas ze swej strony piorunował: – Kładźcie się natychmiast! Kto mi tu nawsadzał zuchów, co się dają zabijać bez rozkazu? – Panie poruczniku – odparł Maurycy – przecież pan sam nie leży. – O, ja to co innego, ja muszę wiedzieć, co się dzieje. Kapitan Beaudoin nieustraszenie także trwał w pozycji stojącej. Ale usta miał zaciśnięte, „trzymał się z dala” od swych żołnierzy; i wydawało się, że nie może ustać w miejscu, dreptał z jednego krańca pola na drugi. Oczekiwanie przeciągało się, nic się nie działo. Maurycy dusił się pod ciężarem tornistra uciskającego plecy i pierś, w tej pozycji leżącej, tak przez dłuższy czas uciążliwej. Zalecono ludziom zrzucać plecaki jedynie w ostateczności. – Powiedz no, czy tak spędzimy cały dzień? – spytał w końcu. – Możliwe... – odrzekł Jan. – Pod Solferino byliśmy na polu z marchwią, przeleżało się tam pięć godzin z nosem utkwionym w ziemi. Następnie, jako człek praktyczny, dodał: – Dlaczego narzekasz? Tu nie jest najgorzej... Będzie zawsze czas narażać się na niebezpieczeństwo. Bądź spokojny, na każdego przyjdzie kolej. Gdyby wszystkich wybito na początku, nic nie zostałoby na koniec. – O – przerwał nagle Maurycy – spójrz na ten dym nad Hattoy... Wzięli Hattoy! Teraz zacznie się taniec! I na chwilę jego nerwowa ciekawość, zaprawiona pierwszym dreszczem strachu, znalazła żer. Nie spuszczał oka z kopulastego szczytu wzgórza, jedynej wyniosłości ha widzianym obszarze. Hattoy było zbyt odległe, aby mógł dostrzec obsługę. baterii ustawionych tam przez Prusaków, i po każdej salwie widział tylko dymy nad zagajnikiem, który miał maskować działa. Wzięcie przez nieprzyjaciela tej pozycji, której obrony musiał zaniechać generał Douay, wydawało mu się rzeczą nader ważną. Górowała ona nad okolicznymi płaskowzgórzami. Natychmiast baterie atakujące drugą dywizję siódmego korpusu zdziesiątkowały ją. Teraz strzały nabierały precyzji; w baterii francuskiej, w pobliżu której leżała kompania Beaudoina, dwóch kanonierów zostało zabitych, jeden po drugim; odłamek zranił nawet jednego żołnierza z tej kompanii: kwatermistrza, któremu urwało lewą piętę; ranny zaczął ryczeć z bólu w nagłym ataku jakby szału. – Zamilknijże, bydlaku! – powtarzał Rochas. – Czy to ma sens tak się drzeć o jakieś tam kuku w nóżkę?! Żołnierz, nagle uspokojony, ucichł i zapadł w tępą nieruchomość, objąwszy rękami swą nieszczęsną stopę. A straszliwy pojedynek artyleryjski trwał i wzmagał się ponad głowami leżących żołnierzy, wśród rozprażonych ponurych pól, gdzie pod palącym słońcem nie było widać żywej duszy. Słychać było jedynie ów grzmot, huragan zniszczenia toczący się przez pustkowie. Miną całe godziny.– a to chyba nie ustanie... Lecz już zaznaczała się wyższość artylerii niemieckiej: pociski perkusyjne eksplodowały prawie wszystkie w ogromnym zasięgu; podczas gdy francuskie pociski zapalnikowe, o wyrzucie znacznie krótszym, zapalały się najczęściej w powietrzu przed osiągnięciem celu. I żadnego innego ratunku, jak tylko skulić się mocno w bruździe, w którą się człek wgrzebał. Nie sprawiało nawet ulgi oszołomienie się, strzałami; strzelać – do kogo? Skoro wciąż nie było widać nikogo na pustym horyzoncie! – Zacznijmy wreszcie strzelać! – powtarzał Maurycy, nie panując już nad sobą. – Dałbym sto su, żeby chociaż jednego zobaczyć! To nieznośne być tak ostrzeliwanym, a samemu siedzieć cicho! – Poczekaj, może zobaczysz – odpowiadał spokojnie Jan. Lecz tętent kopyt z lewej strony zwrócił ich uwagę. Poznali generała Douay przybyłego wraz ze sztabem dla zorientowania się, jaka jest wytrzymałość oddziałów pod straszliwym ogniem z Hattoy. Douay wyglądał zadowolony i wydawał właśnie jakieś rozkazy, gdy z kolei ukazał się generał Bourgain-Desfeuilles. Ten, acz był żołnierzem garnizonowym, kłusował beztrosko pośród pocisków, skostniały w swej afrykańskiej rutynie, nie nauczony żadnymi doświadczeniami. Krzyczał i gestykulował podobnie jak Rochas. – Czekam na nich, czekam! Niechże tu wystąpią, zaraz, do walki wręcz! Po czym spostrzegłszy generała Douay zbliżył się. – Panie generale, czy to prawda: ta rana marszałka? – Tak, niestety... Otrzymałem przed chwilą kartkę od generała Ducrot, w której mnie zawiadamia, że marszałek przekazał mu objęcie dowództwa armii. – Aha, więc to generał Ducrot... A jakie są rozkazy? Generał desperacko machnął ręką. Od wczoraj czuł, że armia jest zgubiona, na próżno nalegał na zajęcie pozycji w Illy i Saint-Menges gwoli zapewnienia odwrotu na Mézi?res. – Ducrot podejmuje nasz plan: wszystkie oddziały mają się zebrać na płaskowzgórzu Illy. I ponowił swój gest, jak gdyby chcąc powiedzieć, że jest za późno. Huk armatni głuszył jego słowa, lecz ich sens dotarł zupełnie wyraźnie do uszu Maurycego, który przeraził się tym, co usłyszał. Jakże to: marszałek Mac-Mahon ranny, generał Ducrot objął jego funkcję, cała armia w odwrocie na północ od Sedanu! I o tych tak ważnych wydarzeniach nieszczęśni żołnierze-skazańcy nic nie wiedzą! I ta okropna rozgrywka zdana jest, ot, na los przypadku, na kaprys nowego kierownictwa! Wyczuwał zamieszanie, ostateczny bezład, w który wpada armia bez wodza, bez planu, przerzucana na wsze strony, gdy Niemcy tymczasem szli prosto do celu, z właściwą im solidnością, z precyzją maszyny... Bourgain-Desfeuilles już się oddalał, gdy Douay, który właśnie otrzymał nowe polecenie przywiezione przez okrytego kurzem huzara, odwołał go raptownie: – Generale! Generale! Głos jego był tak doniosły, tak wibrujący przejęciem i zdumieniem, że górował nad hukiem strzelaniny. – Panie generale! To już nie Ducrot dowodzi, lecz Wimpffen!... Tak, przybył wczoraj, akurat podczas ucieczki spod Beaumont, aby zastąpić de Failly na czele piętnastego korpusu. Pisze mi, że ma rozkaz ministra wojny, wyznaczający go na głównodowodzącego, w razie gdyby się to stanowisko zwolniło... I już się nie cofamy; rozkazy brzmią: powrót na poprzednie pozycje i obrona ich. Generał Bourgain-Desfeuilles słuchał z rozszerzonymi ze zdziwienia oczyma. – Do licha! – mruknął wreszcie. – No, cóż, zobaczymy... Zresztą, mam to gdzieś! I odjechał galopem – w głębi duszy istotnie obojętny, widząc w wojnie jedynie drogę do szybkiego awansu na generała, dywizji, niecierpliwiąc się tylko, by ta niedorzeczna kampania jak najrychlej się zakończyła, skoro wszystkim przynosi tak mało satysfakcji. Wśród żołnierzy kompanii Beaudoina scena ta wywołała salwę śmiechu. Maurycy milczał, ale podzielał zdanie Chouteau i Loubeta, którzy prześcigali się w pogardliwych drwinach: „K’sobie! Od się! Wio! Wio!” Oto dowódcy, co się rozumieją! I niech pchają się do głównego ołtarza. Czyż nie lepiej iść spać, kiedy się ma takich dowódców? Trzech wodzów w ciągu dwóch godzin, trzech „zuchów” nie wiedzących dobrze, co mają robić, i wydających sprzeczne rozkazy! Nie, doprawdy, to może zgniewać i skołować samego Pana Boga! I powracały niedorzeczne oskarżenia o zdradę; Ducrot i Wimpffen chcą zarobić trzy miliony od Bismarcka, tak jak Mac-Mahon. Generał Douay oddaliwszy się nieco od swego sztabu pozostał sam, w nieskończenie smutnej zadumie, patrząc w dal na pozycje pruskie. Długo obserwował Hattoy, skąd pociski padały u jego stóp. Potem obróciwszy się ku równinie Illy wezwał oficera, aby mu przekazać rozkaz dla brygady piątego korpusu, o której dowództwo uprosił dnia poprzedniego generała de Wimpffen, a która łączyła go z lewym skrzydłem generała Ducrot. Słyszano wyraźnie, jak mówił: „Jeżeli Prusacy zdobędą wzgórek, nie będziemy mogli utrzymać się tu nawet przez godzinę; zepchną nas aż do Sedanu.” Odjechał, zniknął wraz ze swoją eskortą na zakręcie pustej drogi. Ogień wzmógł się w dwójnasób: na pewno go zauważono. Pociski, które dotychczas przylatywały z naprzeciwka, zaczęły padać ukośnie, od lewej strony. Były to baterie z Frénois i jeszcze inna, ustawiona na półwyspie Iges, które krzyżowały salwy z salwami z Hattoy. Ostrzeliwano całe płaskowzgórze Algérie. Z tą chwilą położenie kompanii stało się krytyczne. Ludzie zajęci śledzeniem tego, co się działo przed nimi, zaniepokoili się teraz wobec drugiej groźby – z tyłu, za ich plecami. W krótkich odstępach padło trzech żołnierzy; dwaj ranni wyli z bólu. Wtedy do sierżanta Sapin przyszła oczekiwana śmierć. Odwrócił się, zobaczył lecący pocisk, kiedy już go nie mógł wyminąć. – Aha, to to! – rzekł po prostu. Jego drobna twarz o dużych pięknych oczach była głęboko smutna, próżna lęku. Rozwaliło mu brzuch. Błagał rozpaczliwie: – Och, nie zostawiajcie mnie, zanieście do ambulansu, zaklinam was, przenieście mnie! Rochas chciał go uciszyć. Już miał mu brutalnie powiedzieć, że dla podobnej rany nie fatyguje się niepotrzebnie dwóch kolegów. Powiedział jednak zdjęty litością: – Mój ty biedaku, poczekaj chwilę, aż przyjdą sanitariusze, żeby cię zabrać. Lecz nieszczęśnik nie uspokajał się, płakał teraz – opłakiwał swe wymarzone szczęście, które uchodziło wraz z krwią... – Zabierzcie mnie, zabierzcie... I kapitan Beaudoin, którego roztrzęsione nerwy skarga ta doprowadzała do szaleństwa, wezwał dwóch ochotników, aby zanieśli rannego do pobliskiego gaju, gdzie miał się znajdować lotny ambulans. Jednym skokiem, wyprzedzając innych, podnieśli się Couteau i Loubet, chwycili sierżanta – jeden za ramiona, drugi za nogi – i unieśli go, oddalając się szybkim truchtem. Lecz w drodze uczuli, że ranny sztywnieje, że kona. – Słuchaj, on umarł – rzekł Loubet. – Zostawmy go tu. Chouteau, rozsierdzony, upierał się. – Marsz, tchórzu! Ani myślę go tu zostawić! Biegli dalej, aż do lasku, tam złożyli trupa u stóp drzewa i oddalili się; powrócili dopiero nad wieczorem. . Strzelanina wzmagała się. Sąsiednią baterię wzmocniono dwoma działami. W tym rosnącym zgiełku strach, szaleńczy strach, opanował Maurycego. Z początku nie znał, co to zimny pot, bolesna słabość w żołądku, niepohamowane pragnienie zerwania się, ucieczki pędem, wrzeszcząc... Teraz był to niewątpliwie wynik refleksji, jak się to zdarza u natur wydelikaconych i nerwowych. Lecz czuwający nad nim Jan pochwycił go mocną ręką, przytrzymał twardo przy sobie, z nie – spokojnego drgania oczu odgadując atak lęku. Strofował go cichutko, po ojcowsku, starał się zawstydzić ostrymi słowami, gdyż wiedział, że kopniakiem dodaje się ludziom odwagi. Inni również się trzęśli. Pache z oczyma pełnymi łez żalił się jak małe dziecko głuchym lamentem. Lapoulle’owi zdarzyło się drobne nieszczęście wewnętrzna rewolucja tak raptowna, że spuścił spodnie, nie mając już czasu, by dobiec do pobliskiego płotu. Wygwizdano go, obrzucono przygarściami ziemi jego nagość wystawioną na kule i pociski. Wielu poszło za jego przykładem i ulżyło sobie wśród dosadnych żartów dodających wszystkim otuchy. – A to tchórzliwa bestia! – powtarzał Jan Maurycemu. – Tylko ty mi nie zachoruj tak jak tamci... Bo, uważasz, sprawię ci lanie, jeśli nie będziesz się dobrze sprawował. Rozgrzewał go tym gderaniem, gdy nagle o jakie czterysta metrów spostrzegli wychodzących z lasku kilkunastu ludzi ubranych w ciemne mundury. Byli to – nareszcie! – Prusacy; poznali ich po spiczastych kaskach – pierwsi Prusacy, których od początku kampanii widzieli na odległość strzału karabinowego. Inne oddziałki ciągnęły za pierwszym, a przed nimi widać było niewielkie kłęby kurzu wzbijanego pociskami. Wszystko było przejrzyste i jasne jak na dłoni, Prusacy w swej niezwykłej precyzji przypominali ustawionych w ordynku ołowianych żołnierzyków. Po chwili, gdy pociski poczęły padać gęściej, cofnęli się, zniknęli znowu za drzewami. Lecz dla kompanii Beaudoina byli tam wciąż. Karabiny jakoś same dały ognia. Pierwszy wygarnął Maurycy; Jan, Pache, Lapoulle i wszyscy pozostali poszli za jego przykładem. Nie było rozkazu, kapitan chciał powstrzymać pukaninę; lecz zrezygnował na znak porucznika Rochas, który tłumaczył, że trzeba koniecznie dać żołnierzowi odprężenie. Nareszcie strzelają, używają nabojów niesionych bez potrzeby od przeszło miesiąca. Szczególnie rozochocił się Maurycy, znajdując upust dla swego lęku, oszołamiając się detonacjami. Skraj lasu pozostawał jednak martwy, żaden liść nie drgnął, nie ukazał się ani jeden Prusak; strzelano do nieruchomych drzew. Gdy po chwili Maurycy uniósł głowę, zaskoczył go widok pułkownika de Vineuil na koniu o kilka kroków opodal: i jeździec, i koń stali nieruchomi, jak wykuci w kamieniu. Z twarzą zwróconą w stronę nieprzyjaciela, pułkownik trwał tu, wystawiony na kule. Gały pułk. sto szósty musiał się tam wycofać, inne kompanie ściągnęły na pobliskie pola; strzelanina zbliżała się. I młody żołnierz zobaczył, nieco w głębi, sztandar wsparty na krzepkim ramieniu niosącego go podporucznika. Lecz nie był to już upiór sztandaru zatopiony we mgle porannej. Pod palącym słońcem złocisty orzeł promieniał, trójbarwny jedwab błyszczał wspaniale, choć sterany w chlubnych bitwach. Na tle błękitu niebios, w wichurze kanonady trzepotał jak sztandar zwycięstwa. Czemu nie mieliby zwyciężyć, teraz kiedy się już biją? I Maurycy wraz z wszystkimi innymi z pasją marnował proch na ostrzeliwanie dalekiego lasu, w którym padał powolny i cichy deszcz gałązek. III Henrietta przez całą noc nie mogła zasnąć. Dręczyła ją świadomość, że mąż jest w Bazeilles, tak blisko linii niemieckich. Na próżno powtarzała sobie jego przyrzeczenie powrotu w razie najmniejszego niebezpieczeństwa i co chwila wytężała słuch sądząc, że nadchodzi. Przed pójściem spać, około godziny dziesiątej, otworzyła okno, wsparła się łokciami na parapecie i pogrążyła w zadumie. Noc była bardzo ciemna; Henrietta ledwo rozróżniała w dole bruk ulicy des Voyards, wąskiego mrocznego korytarza, zduszonego między starymi domami: W oddali, w stronie kolegium, widać było jedynie zamgloną gwiazdę latarni ulicznej; bił stamtąd ostry wyziew piwnicy, dochodziło miauczenie rozdrażnionego kota, ciężkie kroki zbłąkanego żołnierza. Dalej, wszędzie poza nią, snuły się niesamowite hałasy: nagłe galopady, długotrwałe warkoty – niby dreszcze śmiertelne. Henrietta słuchała, serce jej biło mocno i wciąż jeszcze nie rozpoznawała kroków męża na zakręcie ulicy. Mijały godziny; niepokoiły ją teraz odległe błyski na polach, ponad szańcami. Było tak ciemno, że z trudem mogła się zorientować. W dole wielki biały obrus – to niewątpliwie zalane łąki. Jakiż to więc ogień widziała przed chwilą, co błyskał i gasnął tam, wyżej, zapewne na Marfée? I wszędzie płonęły takie ognie: w Pont-Maugis, Noyers, Frénois; ognie tajemnicze, migocące jakby nad niezliczonym tłumem mrowiącym się w ciemnościach. Potem niezwykła wrzawa jeszcze ją.. bardziej przeraziła: tupot maszerującej gromady, oddechy zwierząt, grzechot kul, cała kawalkada w głębi tej piekielnej pomroki. Nagle gruchnął strzał armatni – jedyny, straszliwy, przerażający wśród zupełnej ciszy, która po nim nastąpiła. Krew zastygła jej w żyłach. Co to było? Ani chybi znak, że jakiś manewr się powiódł, zapowiedź, że tamci są już gotowi i że niebawem wzejdzie słońce... Około drugiej nad ranem Henrietta, w zupełnym ubraniu, rzuciła się na łóżko nie troszcząc się nawet o zamknięcie okna. Była przytłoczona znużeniem i niepokojem. Zazwyczaj opanowana, teraz drżała febrycznie, ona, która zazwyczaj była tak zrównoważona, która stąpała zawsze krokiem tak lekkim, że w ogóle nie było słychać, jak oddycha. Wreszcie zapadła w męczącą drzemkę – zdrętwiała, z dojmującym wyczuciem nieszczęścia ważącego się na czarnym niebie. Wtem armaty ozwały się znowu głuchymi dalekimi detonacjami; i kanonada już nie ustała – regularna, uporczywa. Drżąca wszystka, Henrietta siadła na łóżku. Nie poznawała, nie widziała pokoju. Potem zrozumiała: mgły unoszące się z sąsiedniej rzeki musiały wtargnąć do izby. A tam, w oddali, wciąż strzały. Wyskoczyła z łóżka, podbiegła ku oknu; słuchała. Na którejś z wież w Sedanie biła czwarta. Świt wynurzał się, niemrawy i brudny w rudawej mgle. Niepodobna było coś zobaczyć, nie rozróżniała nawet budynków kolegium – o kilka przecie metrów. Gdzie strzelają, mój Boże?! Przede wszystkim pomyślała o bracie Maurycym, gdyż strzały były tak przytłumione, iż wydawało się, że dochodzą z północy, ponad miastem. Później nie miała już wątpliwości: strzelano przed nią; zatrwożyła się o męża. To na pewno w Bazeilles. Jednak na kilka minut uspokoiła się: odgłosy strzałów chwilami słyszała jak gdyby z prawej strony. Bitwa rozgrywała się więc może w Donchery, gdzie – jak wiedziała – nie zdołano wysadzić mostu. A potem owładnęła nią najokrutniejsza niepewność: czy to w Donchery, czy też w Bazeilles? Nie mogła już się zorientować, w głowie jej szumiało. Wkrótce wyczekiwanie stało się męczarnią. Musi dowiedzieć się natychmiast; zarzuciła szal na ramiona i wyszła. Na ulicy des Voyards przez chwilę zawahała, się, tak jeszcze czarne wydało jej się miasto, spowite nieprzejrzystym tumanem. Świt nie dotarł do wilgotnego bruku między starymi zadymionymi fasadami. Na ulicy du Beurre, w głębi podejrzanego szynku, oświetlonego migocącą świecą, zobaczyła jedynie dwóch pijanych turkosów z dziewczyną. Skręciła w ulicę Maqua, bardziej ożywioną: jacyś żołnierze ukradkiem przemykali się wzdłuż chodników – może tchórze rozglą – dający się za schronieniem; jakiś rosły kirasjer w poszukiwaniu kapitana z pasją, stukał od drzwi do drzwi; gromada mieszczan, spotniałych ze strachu, że się tak zapóźnili, gramoliła się na bryczkę próbując dotrzeć jeszcze do belgijskiego Bouillon, dokąd od dwóch dni emigrowało pół Sedanu. Instynktownie Henrietta kierowała się w stronę Podprefektury – tam ją poinformują; umyślnie szła bocznymi ulicami, aby uniknąć wszelkich spotkań. Ale przez ulice du Four i des Laboureurs nie było przejścia: znajdowały się tam armaty – nie kończący się sznur dział i jaszczyków, niewątpliwie już w przeddzień ustawionych w tym zakątku, i – rzekłbyś – zapomnianych tam. Nikt ich nawet nie pilnował. Zmroził ją ten widok: artyleria, zbędna i ponura, śpiąca snem opuszczenia w głębi wyludnionych zaułków. Trzeba było zawrócić przez plac Kolegialny ku Grande-Rue, gdzie przed Hotelem Europejskim ordynansi trzymali konie w oczekiwaniu przybycia wyższych oficerów, których donośne głosy rozlegały się w rzęsiście oświetlonej jadalni. Na placu du Rivage i placu Turenne’a było jeszcze rojniej: grupy niespokojnych mieszkańców, kobiety, dzieci wmieszane w wystraszone wojsko w rozsypce. Tam Henrietta zobaczyła jakiegoś generała, który klnąc siarczyście wyszedł z hotelu „Pod Złotym Krzyżem”, po czym puścił się wściekłym cwałem. Chwilę wahała się przed bramą ratuszową; w końcu skręciła w ulicę Pontde-Meuse wiodącą ku Podprefekturze. Nigdy dotychczas Sedan nie wydał się miastem tak tragicznym jak w tym momencie, ujrzany w brudnej szarzyźnie świtu, tonący we mgle. Domy wydawały się umarłe; wiele spośród nich było od dwóch dni opuszczonych i pustych, inne były na głucho zamknięte, pogrążone w pełnej trwogi bezsenności. Był to ranek cały rozdygotany wśród pustych jeszcze ulic, zaludnionych jedynie niespokojnymi cieniami, przecinanych nagłymi zniknięciami i tajemniczymi poruszeniami podejrzanej zbieraniny od przedednia błąkającej się po mieście. Zegar wybił pół do szóstej; huk armatni ledwo docierał, przygłuszony pośród wysokich czarnych fasad. W Podprefekturze Henrietta znała córkę odźwiernej, Różę, młodą blondyneczkę o delikatnej i ładnej twarzyczce, zatrudnioną w fabryce Delaherche’a. Śpiesznie weszła do dyżurki. Odźwiernej nie zastała, ale Róża powitała ją z wrodzoną sobie uprzejmością. – Ach, droga pani, ledwie już możemy ustać! Mama poszła tro – chę odpocząć. Bo proszę pomyśleć: całą noc trzeba było być na nogach: ciągle kręcili się tam i na powrót! – I nie czekając na pytania mówiła, mówiła, rozgorączkowana niezwykłymi przeżyciami w ciągu tej doby. – Marszałek, cóż, ten się wyspał... Ale biedny cesarz! Nie ma pani pojęcia, jak on cierpi! Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj wieczorem poszłam pomagać przy wydawaniu bielizny. I oto przechodząc przez pokój sąsiadujący z łazienką usłyszałam jęki... och, jęki,- jakby tam ktoś umierał! Przystanęłam drżąca, ze zlodowaciałym sercem, zrozumiawszy, że to cesarz... Podobno cierpi na straszną chorobę; przy ludziach jeszcze się opanowuje, lecz z chwilą gdy jest sam, to staje się silniejsze od jego woli: nieszczęsny krzyczy, skarży się, aż włosy stają na głowie. – Gdzie się biją od rana, czy pani wie? – spytała Henrietta usiłując przerwać ten potok wymowy. Róża gestem zbyła pytanie i ciągnęła: – Więc, rozumie pani, chciałam wiedzieć... Chodziłam tam w nocy chyba cztery czy pięć razy, przyciskałam ucho do przepierzenia... Skarżył się ciągle, nie przestawał się żalić, jestem pewna, że nie mógł zasnąć ani na chwilę... Prawda? To straszne cierpieć tak, i to przy tych wszystkich utrapieniach i kłopotach! No, bo jest wielki kram, bezhołowie. Słowo daję, wszyscy wyglądają na wariatów! A tu coraz nowi przybysze, drzwi się nie zamykają; ludzie – jedni zirytowani, inni plączą... a w domu istna grabież: wszystko powywracane do góry nogami, oficerowie piją wprost z butelek, z butami włażą do łóżek!... O, wie pani, jeszcze najgrzeczniejszy to ten cesarz, zajmuje najmniej miejsca, w tym kącie, gdzie się chowa, aby krzyczeć z bólu... Gdy Henrietta powtórzyła pytanie, Róża wreszcie rzekła: – Gdzie się biją? Ano, w Bazeilles, od rana! Żołnierz konny przybył oznajmić to marszałkowi, który natychmiast udał się do cesarza, aby go uprzedzić. Właśnie może dziesięć minut temu marszałek odjechał i myślę, że cesarz z pewnością pojedzie za nim, bo go tam na górze ubierają... Widziałam przed chwilą, jak go strojono, trefiono i robiono Bóg wie co na twarzy. Lecz Henrietta wiedząc wreszcie to, czego pragnęła, uciekła. – Dziękuję, Różo. Śpieszę się bardzo... Dziewczyna uprzejmie odprowadziła ją aż do chodnika, dodając jeszcze: – Zawsze do usług, pani Weiss. Wiem, że z panią można mówić o wszystkim... Henrietta spiesznie wróciła do domu. Była przekonana, że zastanie tam męża, i nawet myślała, że nie znalazłszy jej w mieszkaniu musiał się mocno zaniepokoić; to ją przynaglało do pośpiechu. Gdy już była blisko, podniosła głowę sądząc, że zobaczy go w oknie wypatrującego jej powrotu. Lecz okno, wciąż szeroko otwarte, było puste. I kiedy weszła, gdy zajrzała kolejno do wszystkich trzech pokojów, z bolesnym zdumieniem odnalazła jedynie tę samą lodowatą mgłę, wstrząsaną armatnimi wystrzałami. Na chwilę podeszła do okna. Teraz, świadoma już – chociaż ściana mgieł porannych pozostawała nieprzenikniona – Henrietta doskonale zdawała sobie sprawę z walki wszczętej w Bazeilles, rozróżniała trzaskanie kartaczownic, druzgocące salwy baterii francuskich odpowiadających odległym bateriom niemieckim. Rzekłbyś, że detonacje się zbliżały, bitwa wzmagała się z każdą minutą.. Dlaczego nie ma Weissa? Przyrzekł stanowczo, że wróci w razie pierwszego ataku! I niepokój Henrietty pogłębiał się; wyobrażała sobie różne przeszkody – odciętą drogę, pociski, skutkiem których odwrót stawał się już zbyt niebezpieczny. Być może nawet wydarzyło się nieszczęście. Odsuwała precz tę myśl, krzepiąc się nadzieją. Potem przelotnie powzięła zamiar wyjścia na spotkanie męża. Powstrzymała ją niepewność: może się rozminą... a co się z nią stanie, jeżeli go nie spotka? Jakaż będzie jego rozpacz, gdy wróci i nie zastanie jej! Sama śmiałość wyprawy do Bazeilles w tej chwili wydawała się jej zresztą naturalna; bez niewczesnego bohaterstwa wchodziła w swą rolę kobiety czynnej, wypełniając w milczeniu to, czego wymaga utrzymanie w porządku gospodarstwa. Gdzie jest jej mąż, tam musi być i ona; to jasne... Lecz nagle wstrząsnęła się i odchodząc od okna powiedziała na głos: – A pan Delaherche! Trzeba tam zobaczyć... Przypomniała sobie, że fabrykant także nocował w Bazeilles; jeżeli wrócił, uzyska od niego jakieś wiadomości. Zbiegła szybko z powrotem. Zamiast iść ulicą des Voyards minęła wąskie podwórze domu i przejście wiodące do rozległych zabudowań fabryki, której front wychodził na ulicę Maqua. W dawnym centrum ogrodu, teraz zabrukowanym, z zachowanym tylko jednym trawnikiem otoczonym majestatycznymi wiązami z ubiegłego stulecia, ku swemu zdziwieniu ujrzała przed zamkniętą bramą jednego z pracowników na warcie. Po chwili przypomniała sobie: poprzedniego dnia dowiedziała się, że tam właśnie złożono kasę siódmego korpusu. I wywarło to na niej osobliwe wrażenie: całe to złoto – ponoć miliony – schowane w tej wozowni, podczas gdy wokoło szalała śmierć. Kiedy wchodziła na schody służbowe, aby udać się do pokoju Gilberty, zatrzymała ją nowa niespodzianka, spotkanie tak nieprzewidziane, że aż zeszła z powrotem z trzech przebytych już stopni, niepewna, czy się odważy zastukać. Minął ją wojskowy: kapitan. Przemknął jak zjawa, zniknąwszy natychmiast, a jednak zdążyła go poznać: widywała go niegdyś w Charleville u Gilberty, kiedy ta była jeszcze tylko panią Maginot. Henrietta przeszła jeszcze kilka kroków podwórzem i spojrzała w górę ku dwóm wysokim, zasłoniętym żaluzjami oknom sypialni. Potem, mimo wszystko, zdecydowała się. Na pierwszym piętrze zamierzała zastukać do drzwi łazienki, jako przyjaciółka z lat dziecinnych, która przychodzi czasami na ranną pogwarkę. Lecz wystarczyło pchnąć te drzwi, snadź nie domknięte w pośpiechu... Weszła do garderoby, stamtąd do pokoju. Była to izba bardzo wysoka; spod sufitu zwieszały się szerokie zasłony z czerwonego aksamitu, całkowicie przykrywające obszerne łoże. Panowała tam miękka cisza beztroskiej nocy; żadnych hałasów, tylko spokojny oddech ledwo słyszalny śród nikłej woni bzu. – Gilberto! – cicho zawołała Henrietta. Młoda kobieta spała. W bladej poświacie sączącej się przez czerwone zasłony, widać było jej ładną krągłą głowę, która stoczywszy się z poduszki wsparła się o nagie ramię wśród gęstwiny wspaniałych, rozrzuconych czarnych włosów. Poruszyła się, przeciągnęła nie otwierając oczu. – Tak, tak... żegnaj... Och! proszę cię... – Wreszcie uniosła głowę i poznała Henriettę. – Ach!... to ty... Która godzina? Gdy się dowiedziała, że wybiła właśnie szósta, uczuła niejakie zakłopotanie, które usiłowała pokryć żartami mówiąc, że nie jest to stosowna pora do budzenia ludzi. Następnie, na pierwsze zapytanie o męża odparła: – Ależ on nie wrócił. Przyjdzie, myślę, dopiero koło dziewiątej. Czemuż by miał wracać tak wcześnie? Henrietta widząc ją uśmiechniętą w słodkim półsennym odrętwieniu musiała wyjaśnić: – Powiadam ci, że biją się w Bazeilles już od świtu... A że jestem bardzo niespokojna o męża... – Och, moja droga – wykrzyknęła Gilberta – całkiem niepotrzebnie... Mój mąż, uważasz, jest tak ostrożny, że byłby tu już od dawna, gdyby istniało najmniejsze niebezpieczeństwo... Dopóki go tu nie zobaczysz, możesz być spokojna. Ta uwaga zastanowiła Henriettę. Rzeczywiście Delaherche nie należał do ludzi narażających się bez potrzeby. Poczuła się zupełnie uspokojona; pośpiesznie rozsunęła firanki, podniosła żaluzje i pokój zajaśniał mocnym, rudym blaskiem nieba, na którym słońce zaczynało przebijać i złocić mgłę. Jedno z okien pozostało przymknięte, słychać było teraz odgłosy wystrzałów armatnich w tej dużej ciepłej komnacie, przed chwilą tak zamkniętej i głuchej. Gilberta, na wpół siedząc, łokciem wsparta na poduszce, patrzała w niebo swymi ładnymi jasnymi oczami. – Więc się biją... – wyszeptała. Koszula jej się zsunęła, jedno ramię było obnażone, różowa, delikatna skóra przeświecała pod rozrzuconymi pasmami ciemnych włosów, a przejmujący aromat, aromat miłości, towarzyszył jej przebudzeniu. – Biją się tak wcześnie rano, mój Boże! Jakie to niedorzeczne: bić się! Lecz oto spojrzenie Henrietty padło na parę wojskowych rękawiczek zapomnianych na stoliku; nie zdołała opanować wrażenia. Wtedy Gilberta zaczerwieniła się mocno i przyciągnęła ją na brzeg łóżka ruchem pieszczotliwie wstydliwym. Następnie, tuląc twarz do jej ramienia, rzekła cicho: – Tak... wyczułam, że wiesz, że go widziałaś... Kochanie, nie trzeba mnie sądzić zbyt surowo! To dawny przyjaciel; wyznałam ci moją słabość niegdyś, pamiętasz, w Charleville? – Zniżyła jeszcze głos; mówiła dalej ze wzruszeniem, w którym przebijał jakby tłumiony śmieszek: – Tak mnie wczoraj błagał, gdy go ujrzałam... Pomyśl, w tej chwili walczy... może go zabiją... Czyż mogłam mu odmówić?... W jej rozrzewnionej wesołości było to heroiczne i czarujące: ostatni podarunek rozkoszy – ta szczęśliwa noc ofiarowana w przededniu bitwy. Dlatego mimo zawstydzenia uśmiechała się z ptaszęcą lekkomyślnością. Nigdy by się nie zdobyła na zamknięcie drzwi, skoro wszystkie okoliczności ułatwiały schadzkę. – Potępiasz mnie? Henrietta słuchała z wielką powagą. Sprawy te zdumiewały ją, ponieważ ich nie pojmowała. Nie ma co, ona była inna! Od rana sercem trwała przy mężu, przy bracie – tam, pod kulami... Jak można było spać spokojnie, zażywać miłosnego wesela, gdy ukochane istoty znajdowały się w niebezpieczeństwie? – Lecz twój mąż, moja droga, i ten chłopiec także... Gzy nie rani ci serca, że nie jesteś z nimi?... Czy nie przychodzi ci na myśl, że mogą ich tu wnieść z rozwalonymi głowami? Swym uroczym nagim ramieniem Gilberta skwapliwie odsunęła ten obraz. – Ach, mój Boże! Co też mi tu opowiadasz! Jesteś doprawdy niedobra, żeby mi tak psuć ranek!... Nie, nie, nie. chcę o tym myśleć, to. zbyt smutne! I pomimo woli Henrietta z kolei uśmiechnęła się. Wspomniała ich dzieciństwo, kiedy to ojciec Gilberty, emerytowany wskutek odniesionych ran major de Vineuil, mianowany dyrektorem urzędu celnego w Charleville, wysłał córkę na folwark koło Ch?ne-Populeux, zaniepokojony jej kaszlem, pod świeżym jeszcze, strasznym wrażeniem, jakie wywarła na nim śmierć żony, której młodziutkie życie zniszczyła gruźlica. Dziewczynka miała dziewięć lat, a już jej zalotność rzucała się w oczy. Była urodzoną komediantką, chciała zawsze grać rolę królowej, stroiła się w szmatki, jakie miała pod ręką, zbierała srebrne opakowanie od czekolady na bransoletki i korony. Później pozostała taka sama, gdy w dwudziestym roku życia poślubiła inspektora leśnego Maginot. Ściśnięte wałami Mézi?res nie przypadło jej do smaku; zamieszkiwała nadal Charleville, gdyż lubiła jego dostatnie i wesołe życie. Ojciec już nie żył, Gilberta zażywała całkowitej swobody jako. towarzyszka pobłażliwego małżonka, którego nicość zatarła w niej wszelkie skrupuły... Zaściankowa złośliwość przypisywała jej podówczas wielu kochanków, lecz w rzeczywistości „zapomniała się” tylko z owym kapitanem Beaudoin, mimo zalewu mundurów, wśród których żyła dzięki dawnym stosunkom ojca oraz pokrewieństwu z pułkownikiem de Vineuil. Nie była przewrotna, po prostu garnęła się do uciech... I doprawdy można by zaręczyć, że biorąc kochanka poddawała się nieodpartej potrzebie błyszczenia urodą i radością. – To bardzo niedobre ten nawrót... – zaczęła wreszcie swym poważnym tonem Henrietta. Ale Gilberta przerwała jej jednym ze swoich wdzięcznych, pieściwych odruchów. – Och, kochanie... Skoro nie mogłam uczynić inaczej i skoro to miało być tylko raz... Wiesz, że teraz wolałabym raczej umrzeć niż zdradzić mego obecnego męża. Ani jedna, ani druga nie mówiły już nic, objęte serdecznym uściskiem, a tak przecie niepodobne do siebie. Słyszały bicie swych serc, mogłyby zrozumieć ich różną mowę: jedna – wszystka ogarnięta swą radością, oddając się, dzieląc... druga – pogrążona w poświęceniu jedynym, w wielkim, niemym bohaterstwie mocnych dusz. – Ale prawda... biją się! – wykrzyknęła w końcu Gilberta. – Muszę się szybko ubrać. Od chwili gdy zapadło milczenie, rzeczywiście huk wystrzałów, zdawało się, wzrósł. Gilberta wyskoczyła z łóżka i z pomocą przyjaciółki, nie chcąc wzywać pokojówki, jęła się prędko odziewać, aby być przygotowaną do przyjęcia odwiedzin czy też do wyjścia, gdyby okazała się potrzeba. Właśnie kończyła pośpiesznie się czesać, kiedy zastukano do drzwi; Gilberta zerwała się, by otworzyć, poznając głos starej pani Delaherche. – Ależ naturalnie, droga mamo, możesz wejść. Niebaczna, jak zwykle, wprowadzała ją zapominając, iż wojskowe rękawiczki leżą wciąż w tym samym miejscu, na stoliku... Na próżno Henrietta rzuciła się, by je pochwycić i cisnąć za fotel. Pani Delaherche musiała je zobaczyć, gdyż trwała przez chwilę jakby dusząc się, nie mogąc złapać oddechu. Mimowolnie powiodła oczyma dokoła pokoju i zatrzymała je. na udrapowanym czerwienią, rozścielonym łóżku. – Aha, to pani Weiss przyszła cię zbudzić... No! No! Więc mogłaś spać, córko... W istocie bynajmniej nie przyszła po to, aby to powiedzieć! Och, to małżeństwo, które syn uparł się zawrzeć wbrew jej woli – w przesileniu swej pięćdziesiątki, po dwudziestu latach lodowatego pożycia z kobietą ponurą i chudą – on, taki dotychczas rozsądny, oddał się bez reszty młodzieńczemu pożądaniu tej uroczej wdówki! Przyrzekła sobie czuwać nad teraźniejszością. Ale cóż – oto przeszłość wracała! Lecz czyż miała mówić? Żyła już tylko jako niemy wyrzut w domu, pełna surowej pobożności, przebywała zawsze w swym pokoju. Tym jednak razem zniewaga była tak ciężka, że pani Delaherche postanowiła przestrzec syna. Gilberta czerwieniąc się odpowiedziała: – Tak, mimo wszystko przespałam się smacznie przez kilka godzin... Wiem, że Juliusz nie wrócił... Jednym gestem pani Delaherche przerwała jej. Od chwili rozpoczęcia kanonady trwała w niepokoju, wyglądała powrotu syna. Lecz była typem matki-bohaterki. I zaraz wspomniała, z czym tu przyszła. – Twój wuj pułkownik przysyła nam przez majora Bouroche ołówkiem skreślony list, w którym pyta, czy nie pozwoliłybyśmy na urządzenie tutaj ambulansu. Wie, że mamy miejsce w fabryce... Od-. dałam już do rozporządzenia tych panów dziedziniec i suszarnię... Trzeba jednak, abyś zeszła... – Ach, w tej chwili! – odezwała się Henrietta podchodząc ku niej. – Pomożemy! Gilberta również okazała się bardzo wzruszona i zapalona do nowej roli pielęgniarki. Ledwo zdążyła włożyć na głowę koronkowy czepek; zeszły wszystkie trzy. Gdy się zbliżały do przedsionka, na dole przez szeroko rozwarte drzwi ujrzały zbiegowisko uliczne. Wolno podjeżdżał niski wózek, rodzaj kariolki zaprzężonej w jednego konia prowadzonego przy pysku przez porucznika żuawów. Pomyślały, że właśnie przywieziono pierwszego rannego żołnierza. – Tak, tak, to tutaj, proszę wejść! Lecz wyprowadzono je z błędu. Rannym leżącym na bryczce był marszałek Mac-Mahon; miał na pół wyszarpany lewy pośladek. Po dokonaniu pierwszego opatrunku w domku ogrodnika odwożono go do Podprefektury. Marszałek był bez czapki, na pół rozebrany, złote hafty munduru były zbrukane krwią i kurzem. Nie mówiąc nic uniósł głowę, popatrzał z miną niepewną; po chwili, spostrzegłszy trzy kobiety, które złożyły ręce przejęte tym wielkim nieszczęściem – cała armia w osobie wodza porażona pierwszym pociskiem! – pochylił lekko głowę z bladym, ojcowskim uśmiechem. Dokoła niego kilku ciekawych odsłoniło głowy. Inni, zatroskani, opowiadali już, że generał Ducrot został mianowany głównodowodzącym. Było pół do siódmej. – A cesarz? – spytała Henrietta stojącego przed sklepem księgarza. – Przejechał bez mała godzinę temu – odpowiedział sąsiad. – Poszedłem za nimi, widziałem, jak wyjeżdżał bramą Balan. Chodzą słuchy, że mu kula armatnia głowę urwała. Lecz kupiec korzenny z naprzeciwka oburzył się. – Dalibyście spokój! To kłamstwa! Giną tylko ludzie prości. W okolicy placu Kolegialnego bryczka wioząca marszałka przepadła w pęczniejącym tłumie, wśród którego krążyły już najbardziej nieprawdopodobne wieści z pola bitwy. Mgła się rozproszyła, ulice były zalane słońcem. Lecz oto z podwórza zawołano szorstko: – Pomocy pań potrzebujemy nie tam, ale tutaj! Weszły wszystkie trzy, stanęły przed majorem Bouroche, który odrzucił w kąt mundur i wdział duży biały fartuch. Jego ogromna głowa o twardych zjeżonych włosach, z twarzą podobną do lwiego pyska, płonącą pośpiechem i energią, wznosiła się nad całą tą jeszcze nie zaplamioną bielą. I wydał się im tak straszliwy, że od razu mu się podporządkowały, posłuszne każdemu skinieniu, potrącając się wzajemnie w skwapliwości, by go zadowolić. – Nic nie mamy... Proszę nam dać bieliznę, postarać się jeszcze o materace, proszę pokazać moim ludziom, gdzie jest studnia... Pędziły, zwielokrotniały się, były już tylko sługami. Wybór fabryki na ambulans był pomysłem szczęśliwym. Przede wszystkim znajdowała się tam suszarnia – olbrzymia hala o mnóstwie okien, w której można było swobodnie umieścić ze sto łóżek; sąsiednia szopa zaś doskonale się nadawała na salę operacyjną: wstawiono tam długi stół, studnia znajdowała się o kilka kroków, lżej ranni mogli oczekiwać na pobliskim trawniku. Nadto było tam doprawdy przyjemnie śród tych wiekowych wiązów darzących rozkosznym cieniem.. Bouroche wolał urządzić się od razu w Sedanie, przewidując rzeź, straszliwy napór, który miał odrzucić wojska. Pozostawił przy siódmym korpusie poza Floing dwa szpitale polowe, skąd po prowizorycznym opatrunku odsyłano by mu rannych. Wszystkie plutony sanitarne, wyposażone w pojazdy, trwały tam, aby zbierać tych, co padają na polu bitwy. I Bouroche, z wyjątkiem dwóch pomocników pozostałych na froncie, zabrał cały swój personel – dwóch lekarzy i trzech medyków – ci mieli wystarczyć przy operacjach. Poza tym miał jeszcze trzech aptekarzy i kilkunastu sanitariuszy. Ale nie rozchmurzał się: nie potrafił nic robić beznamiętnie. – Cóż to za gospodarka? Proszę ściślej zsunąć te materace!... W tym kącie w razie potrzeby rozściele się słomę. Armaty huczały. Major dobrze wiedział, że lada chwila może się zacząć robota, że nadjadą wozy pełne krwawiących ciał... i forsownie przygotowywał obszerną, jeszcze nie zaludnioną salę. Następnie w wozowni poczyniono inne przygotowania: na długiej desce ustawiono rzędem otwarte skrzynie z opatrunkami i lekarstwami, paczki szarpi, bandaże, kompresy, bieliznę, przyrządy stosowane przy złamaniach; obok dużego garnka z maścią królewską i butelki chloroformu były rozłożone nesesery chirurgiczne, połyskiwała jasna stal instrumentów, sondy, noże, nożyczki, piły – cały arsenał, zbiorowisko kształtów ostrych i tnących, wszystkiego tego, co się zagłębia, co wyrzyna, odkrawa, ścina... Ale brakowało misek. – Z pewnością ma pani jakieś wazy, wiadra, rondle, co pani zresztą chce... I gąbki! Proszę mi dostarczyć gąbek! Pani Delaherche zakrzątnęła się i niebawem wróciła wraz z trzema służącymi, przynosząc wszystkie naczynia, jakie tylko znalazła. Stojąc przed skrzynkami narzędzi, Gilberta gestem przywołała Henriettę, wskazując je z lekkim drżeniem. Obie ujęły się za ręce i pozostały tak, milczące, wyrażając tym niemym uściskiem swój lęk i niespokojną, przenikającą je do głębi litość. – Ha, moja droga! Pomyśleć, że można by nam coś uciąć... – Biedni ludzie! Bouroche umieszczał właśnie na dużym stole obszyty ceratą materac, gdy usłyszano u przedsionka tupot kopyt. To pierwszy wóz ambulansu wjeżdżał na dziedziniec. Wiózł tylko dziesięciu rannych siedzących naprzeciw siebie, przeważnie z ramieniem na temblaku; kilku postrzelonych w głowę miało obandażowane czoła. Zsiedli o własnych siłach, podtrzymywani tylko, i rozpoczęły się oględziny. Henrietta delikatnie pomagała młodziutkiemu żołnierzowi zdjąć płaszcz z przeszytego kulą ramienia; wydał okrzyk bólu. Zauważyła numer jego pułku. – Aha, pan jest ze sto szóstego! A może z kompanii Beaudoina? Nie, należał do kompanii Ravauda. Znał jednak kaprala Jana Macquart i sądził, że jego pluton nie był jeszcze w boju. I ta tak niejasna informacja wystarczyła, aby uradować Henriettę: brat żyje! Byłaby całkiem uspokojona, gdyby mogła uścisnąć męża, którego nadal wciąż wyczekiwała. W tym momencie, podniósłszy głowę, ze zdumieniem ujrzała o kilka kroków przed sobą Juliusza Delaherche, opowiadającego o strasznych niebezpieczeństwach, na jakie był narażony w drodze z Bazeilles do Sedanu. Skąd się tu wziął? Nie widziała go wchodzącego.. – A mój mąż? Nie ma go z panem? Lecz Delaherche, troskliwie wypytywany przez matkę i żonę, bynajmniej nie kwapił się z odpowiedzią. – Chwileczkę, proszę poczekać. I opowiadał dalej: – Z Bazeilles do Balan chyba ze dwadzieścia razy groziła mi śmierć. Grad, huragan kul i pocisków armatnich!... I spotkałem cesarza, oho! bardzo dzielny! W końcu z Balan pognałem prosto tutaj... Henrietta potrząsnęła go za ramię. – A mój mąż? – Weiss? Ależ on tam został, Weiss! – Jak to, tam? – Ano tak, podniósł karabin zabitego żołnierza i bije się. – On się bije? Dlaczego? – Och, strasznie zajadły! Nie chciał wcale iść ze mną, no i cóż? zostawiłem go. Nieruchomymi, rozszerzonymi oczami Henrietta patrzała na Delaherche. Zapadła cisza. Potem kobieta spokojnie powzięła decyzję. – W porządku. Idę tam. Iść tam... ale jak? Toż to było niemożliwe, to szaleństwo! Delaherche znów mówił o kulach, o pociskach obsypujących drogę. Gilberta wzięła Henriettę za ręce, aby ją powstrzymać, a pani Delaherche usiłowała wykazać jej ślepe zuchwalstwo tego zamierzenia. Henrietta powtarzała z łagodną prostotą: – Nie, to bezcelowe: idę tam. I uparła się; przyjęła jedynie czarną koronkową chustkę, którą Gilberta miała na głowie. Spodziewając się jeszcze, że zdoła ją przekonać, Delaherche oznajmił w końcu, iż pójdzie z nią do bramy Balan. Lecz spostrzegł wartownika, który wśród zamieszania, wywołanego urządzaniem szpitala, nie przestał chodzić tam i sam drobnym krokiem przed wozownią, gdzie była zamknięta kasa siódmego korpusu... I wspomniawszy, co przeżył, fabrykant zląkł się... Podszedł bliżej, aby rzutem oka upewnić się, iż miliony jeszcze się tam znajdują. Tymczasem Henrietta mijała już przedsionek. – Niechże pani poczeka! Słowo daję, taka sama pani zajadła jak jej małżonek! Zresztą nowy wóz ambulansowy właśnie wjeżdżał; trzeba było dać mu drogę. Ten był mniejszy, dwukołowy; wiózł dwóch ciężko rannych, leżących na pasach. Pierwszy, którego zniesiono z wszelkimi ostrożnościami, przedstawiał masę krwawiącego ciała, miał złamaną rękę i bok rozdarty wybuchem pocisku. Drugiemu zmiażdżyło prawą nogę. Bouroche natychmiast umieścił go na obitym ceratą materacu i przystąpił do pierwszej operacji wśród nieustannego ruchu sanitariuszy i pomocników. Siedzące opodal trawnika pani Delaherche i Gilberta zwijały bandaże. Na dworze Delaherche dogonił Henriettę. – Doprawdy, droga pani. Weiss, nie zrobi pani chyba tego szaleństwa... Jakże pani myśli odnaleźć męża? Jego już tam na pewno nie ma; prawdopodobnie popędził polami, aby wrócić... Upewniam panią, że Bazeilles jest niedostępne. Lecz ona nie słuchała i przyśpieszała wciąż kroku. Zboczyła w ulicę du Ménil, kierując się ku bramie Balan. Dochodziła godzina dziewiąta. W porannym słońcu odcinały się wyraźnie cienie domów, na ulicach – falował niespokojny tłum, co chwila rozstępując się przed pędzącymi sztafetami. Grupowano się szczególnie dokoła kilku – żołnierzy bez broni, którzy już powrócili z pola walki – jedni lekko ranni, inni niezwykle podnieceni nerwowo, wykrzykujący i gestykulujący. A mimo wszystko miasto zachowałoby jeszcze swój niemal codzienny wygląd, gdyby nie sklepy z zamkniętymi okiennicami i obumarłe fasady, gdzie ani jedno okno nie było odsłonięte. No i armaty: to ciągłe ich granie, od którego drżały wszystkie kamienie, ziemią, mury, nawet dachówki. Delaherche był w nader niemiłej rozterce; z jednej strony, jako człowiek honoru, poczuwał się do obowiązku nieodstępowania Henrietty, a z drugiej – przerażony był powtórną drogą do Bazeilles pod gradem pocisków. Nagle, gdy się zbliżali do bramy Balan, rozdzieliła ich fala oficerów na koniach. Ludzie tłoczyli się pod bramą w oczekiwaniu nowin. Na próżno Delaherche biegał szukając młodej kobiety: musiała być już poza murami, przyśpieszywszy kroku na drodze. Nie posuwając dalej swej gorliwości powiedział na głos: – A niech tam, trudno! To zbyt niedorzeczne! I począł włóczyć się po Sedanie, jak ciekawy mieszczuch, który nie chce nic utracić z widowiska, trawiony jednak rosnącym niepokojem. Co z tego wszystkiego wyniknie? A jeśli armia pobita, to czy miasto bardzo ucierpi? Odpowiedzi na te pytania, które sam sobie zadawał, wypadały niejasne, nazbyt zależne od wydarzeń. Mimo to zaczynał drżeć o swoją fabrykę, o nieruchomość przy ulicy Maqua, skąd zresztą wyniósł cały majątek i ukrył go w bezpiecznym miejscu. Udał się do ratusza, gdzie zastał radę miejską debatującą bez przerwy; zabawił tam przez dłuższy czas nie dowiedziawszy się nic nowego poza tym, że bitwa przybrała bardzo zły obrót. Armia nie wiedziała już, kogo ma słuchać, cofnięta przez generała Ducrot podczas jego dwugodzinnego dowództwa, przerzucona naprzód przez jego następcę, generała de Wimpffen; i te niepojęte wahanias to ponowne zdobywanie opuszczonych pozycji, brak planu i sprężystego kierownictwa – wszystko przyśpieszało klęskę. Następnie Delaherche skierował się aż do Podprefektury, żeby się dowiedzieć, czy nie wrócił cesarz. Udzielono mu tylko informacji o marszałku Mac-Mahon, któremu chirurg opatrzył niezbyt niebezpieczną ranę i który teraz leżał sobie spokojnie w łóżku. Ale około jedenastej, gdy fabrykant znowu tłukł się po ulicach, został na chwilę zatrzymany na Grande-Rue przed Hotelem Europejskim przez wolno przeciągający orszak okrytych kurzem kawalerzystów. Na czele rozpoznał cesarza wracającego po czterech godzinach spędzonych na polu bitwy. Śmierć najwidoczniej nie chciała go zabrać. Pot wywołany strachem w tym marszu przez klęskę, spędził szminkę z policzków, nawoskowane wąsy rozmiękły i obwisły, ziemista twarz miała bolesny wyraz przedśmiertnego otępienia. Jeden z oficerów, który zsiadł z konia przed hotelem, opisywał grupce gapiów drogę przebytą z Moncelle do Givonne wzdłuż wąskiej dolinki, wśród żołnierzy pierwszego korpusu zepchniętych przez Sasów na prawy brzeg strumienia. Wrócono drożyną z Fond-de-Givonne w takim już ścisku, że gdyby cesarz nawet pragnął stanąć ponownie na czele wojsk, mógłby tego dokonać jedynie z największym trudem. I zresztą – po co?! Gdy Delaherche słuchał tych szczegółów, dzielnicą wstrząsnęła gwałtowna eksplozja. Był to pocisk, który rozwalił jakiś komin na ulicy Św. Barbary, w pobliżu Wieży Fortecznej. Powstało zamieszanie, rozległy się krzyki kobiet. Delaherche przywarł do muru, w chwili gdy nowa detonacja strzaskała szyby w sąsiednim budynku. Jeżeli bombardują Sedan, sytuacja stawała się fatalna... Biegiem wrócił na ulicę Maqua; tak mu było pilno zobaczyć, że wyszedł śpiesznie na dach, gdzie mieścił się wysoki taras z widokiem na miasto i okolicę. Od razu nieco się uspokoił. Walka rozgrywała się ponad miastem, baterie niemieckie z Marfée i Frénois prażyły daleko poza domy ostrzeliwując płaskowzgórze Algérie; Delaherche zainteresował się nawet lotem pocisków, obserwując olbrzymi łuk lekkiego dymu, jaki pozostawiały nad Sedanem, podobne do niewidocznych ptaków znaczących przestwór delikatnym śladem szarych piórek. Początkowo wydawało mu się zrozumiałe, że dachy okolicznych domów zostały podziurawione przez kilka zabłąkanych pocisków. Miasta jeszcze nie bombardowano. Potem przyglądając się baczniej, doszedł do przekonania, że były to odpowiedzi na nieliczne strzały armatnie wysyłane z placu. Zwróciwszy się ku północy oglądał uważnie cytadelę, ogromne, zawiłe nagromadzenie fortyfikacji, węgły czerniejących murów, zielone stoki obwałowań, geometryczne rozmieszczenie bastionów, przede wszystkim zaś trzy gigantyczne rogi: Ecossais, Grand Jardin i Rochette; dalej, ku zachodowi, ciągnęły się niby cyklopowe budowle – forty Nassau i Palatynatu. Delaherche doznał smętnego wrażenia, równocześnie ogromu i niepowagi... Na cóż się teraz zda to wszystko wobec tych armat, których pociski z taką łatwością przelatują z jednego krańca nieba na drugi? Plac zresztą nie był uzbrojony, nie było tam armat w dostatecznej ilości, ani amunicji, ani załogi. Zaledwie przed trzema tygodniami gubernator zorganizował gwardię narodową z ochotników mających obsługiwać kilka zdatnych do użytku dział. Tak tedy w Palatynacie czynne były trzy armaty, gdy natomiast przy bramie Paryskiej znajdowało się ich z pół tuzina. Tylko że wypadało zaledwie po siedem czy osiem nabojów na działo; oszczędzano strzałów, dawano po jednym co pół godziny – i właściwie raczej „dla honoru”: pociski nie dosięgały celu padając na przeciwległe łąki. Toteż baterie nieprzyjacielskie wzgardliwie odpowiadały tylko z rzadka, jakby z litości... Owe baterie właśnie interesowały Delaherche’a. Bystrym spojrzeniem lustrował wzgórze Marfée i przypomniał sobie o lunecie, którą się niegdyś zabawiał, dokonując z wyżyn tarasu przeglądu okolicy. Zeszedł tedy po nią; niebawem wrócił, nastawił przyrząd i począł się rozglądać, przesuwając szkła powolnym ruchem po polach, drzewach, domach; w pewnym momencie ujrzał ponad wielką baterią we Frénois ową grupę mundurów, której obecność na skraju sosnowego borku odgadł był Weiss, wtedy – w Bazeilles. Teraz on, dzięki powiększeniu, mógłby policzyć oficerów tego sztabu, tak dokładnie ich widział. Wielu na pół leżało w trawie, inni stojąc tworzyli grupki, na przedzie zaś stał samotnie człowiek suchej, szczupłej postaci; odziany był w całkiem skromny mundur, wyczuwało się w nim jednak władcę. Był to król pruski – ledwie na pół palca wysoki, ot, jeden z tych malutkich ołowianych żołnierzyków, jakimi bawią się dzieci. Delaherche upewnił się zresztą o tym dopiero później; nie spuszczał już z niego oka, powracając coraz do tej nieskończenie drobnej istoty, której twarz wielkości ziarnka soczewicy znaczyła się tylko bladym punktem pod rozległym błękitnym niebem. Nie było jeszcze południa; od dziewiątej król obserwował matematycznie dokładny, nieubłagany pochód swych armii. Szły, szły ciągle, trzymając się wytkniętych szlaków, zamykając kocioł krok za krokiem dookoła Sedanu – mur z ludzi i armat. Armia ciągnąca od lewej, przybyła nagą równiną Donchery, wychodziła z wąwozu Saint-Albert, mijała Saint-Menges, docierała do Fleigneux. Delaherche widział wyraźnie sunący za jedenastym korpusem, gwałtownie ścierającym się z wojskiem generała Douay, piąty korpus, korzystający z osłony leśnej, aby się przedostać na wzgórze Illy, gdzie wznosiła się kapliczka z Kalwarią, podczas gdy baterie dołączały się do baterii, tworząc stale wydłużające się pasmo grzmiących dział. Wszystek horyzont stopniowo zachodził już pożogą. Armia z prawej strony zajmowała obecnie całą dolinkę Givonne, dwunasty korpus opanował Moncelle, gwardia minęła już Daigny, postępując w górę rzeki, maszerując także ku kapliczce – po zmuszeniu generała Ducrot do wycofania się za las Garenne. Jeszcze jeden wysiłek – i książę pruski poda dłoń księciu saskiemu pośród tych nagich pól, niemal na rubieży lasu Ardeńskiego. Na południe od miasta nie było już widać Bazeilles, które zniknęło w dymie pożarów, w kurzawie zażartej walki. A król, spokojny, patrzał, czekał od rana. Godzina, dwie jeszcze, może trzy: była to już tylko kwestia czasu, jeden mechanizm napierał na drugi, miażdżąca machina była w ruchu i kończyła swe zadanie. Pod bezkresem rozsłonecznionego nieba pole bitwy ścieśniało się, całe to wściekłe kotłowisko czarnych punktów zwierało się coraz bardziej dokoła Sedanu. Szyby lśniły w oknach, jeden dom na lewo, w stronie przedmieścia Cassine, zdawał się płonąć. Później, ponad tym wszystkim, na znowu opustoszałych polach w stronie Donchery i Carignan zapanował spokój błogi i świetlisty, ogarniając jasne wody Mozy, drzewa szczęśliwe tym, że żyją, rozległe żyzne role, szerokie zielone łąki – pod potężnym żarem południa. Król zażądał bezzwłocznie meldunku. Przypatrując się olbrzymiej szachownicy, wszystko chciał wiedzieć i trzymać w ręku tę drobnicę ludzką, którą władał. Na prawo od niego stado przerażonych jaskółek zawirowało, wzbiło się bardzo wysoko i zniknęło w południowej strome. IV Na drodze do Balan Henrietta zrazu mogła iść szybkim krokiem. Minęła dopiero godzina dziewiąta, szeroka szosa obramowana domami i ogrodami była jeszcze wolna, jednak w miarę zbliżania się do miasteczka stawała się coraz bardziej zatłoczona przez uciekających mieszkańców oraz przez grupy wojsk. Za każdą nową falą tłumu Henrietta przywierała do murów, przesuwała się i jakoś przechodziła. Szczupła, drobna, w ciemnej sukni, ze swymi pięknymi blond włosami i jasną twarzyczką, prawie całkowicie schowaną pod czarną koronkową chustką, wymykała się spojrzeniem; nic nie opóźniało jej lekkiego, cichego kroku. Lecz w Balan pułk piechoty morskiej zagradzał drogę. Była to zwarta masa ludzi oczekujących rozkazów pod osłoną rozłożystych drzew. Henrietta uniosła się na palcach; nie widziała końca tej ciżby. Mimo wszystko usiłowała zrobić się jeszcze mniejsza, prześliznąć się. Odpychały ją czyjeś łokcie, kolby karabinów trącały po bokach. Gdy tak przeszła ze dwadzieścia kroków, rozległy się krzyki, protesty. Jakiś kapitan odwrócił głowę i rozgniewał się. – Ej, kobieto, czyście stracili rozum?!... Dokąd idziecie? – Idę do Bazeilles. – Jak to, do Bazeilles?! Nastąpił ogólny wybuch śmiechu. Wskazywano ją sobie palcami, pokpiwano. Kapitan, sam również rozweselony, dorzucił: – Do Bazeilles, moja mała, powinna byś i nas zabrać ze sobą. Byliśmy tam niedawno, mamy nadzieję, że wrócimy, ale uprzedzam, że tam jest gorąco! – Idę do Bazeilles, do mego męża – łagodnie oświadczyła Hen – rietta; jej bladobłękitne oczy zachowywały wyraz spokojnego zdecydowania. Śmiechy ustały, stary sierżant wyprowadził ją i zmusił do powrotu. – Moje biedne dziecko, widzi pani, że przejść niepodobna. To nie dla kobiety: iść teraz do Bazeilles... Odnajdzie pani męża później. Proszę być rozsądną! Musiała ustąpić, przystanęła na chwilę wspinając się na palce, zapatrzona w dal, z upartym postanowieniem przedostania się do Bazeilles. To, co dokoła słyszała, było dla niej całkiem jasne. Oficerowie gorzko wyrzekali na rozkaz odwrotu, który ich zmusił do opuszczenia miasta wkrótce po godzinie ósmej, ponieważ generał Ducrot, jako następca marszałka, umyślił skoncentrować wojska na płaskowzgórzu Illy. Najgorsze było to, że gdy pierwszy korpus odstąpił zbyt wcześnie, oddając Niemcom dolinę Givonne, dwunasty, już gwałtownie atakowany z frontu, właśnie został przeskrzydlony od lewej strony. Następnie, kiedy po generale Ducrot komendę objął z kolei de Wimpffen, przeważył znowu plan początkowy: otrzymano rozkaz powtórnego zajęcia za wszelką cenę Bazeilles, aby odrzucić Bawarczyków aż do Mozy. Czyż to nie idiotyczne kazać im opuścić pozycję, którą teraz trzeba zdobywać? Owszem, gotowi pójść na śmierć, ale doprawdy nie dla zabawy! Nastąpił ożywiony ruch ludzi i koni, ukazał się generał de Wimpffen; z rozognioną twarzą, unosząc się w strzemionach, wołał patetycznie: – Chłopcy, nie wolno nam się cofnąć, to byłby koniec wszystkiego... Jeśli mamy cofać się, pójdziemy na Carignan, a nie na Mézi?res... Ale zwyciężymy, pobiliście ich dziś rano, pobijecie ich jeszcze! Ruszył galopem; oddalił się drogą wiodącą ku Moncelle. Chodziły słuchy, że miał gwałtowną sprzeczkę z generałem Ducrot, który podtrzymywał swój plan, krytykując taktykę swego następcy; jeden twierdził, że odwrót przez Mézi?res był już niemożliwy od rana, drugi przepowiadał, że przed wieczorem, jeżeli się nie wycofają na płaskowzgórze Illy, armia będzie otoczona. I wytykali sobie wzajemnie nieznajomość terenu oraz istotnego położenia wojsk. Najgorsze było to, że obaj mieli słuszność... Lecz oto od niejakiego czasu zwróciła uwagę Henrietty siedząca na skraju drogi znana jej rodzina ubogich tkaczy z Bazeilles: mąż, żona i trzy córki, z których najstarsza miała zaledwie dziewięć lat. Byli tak wycieńczeni i zdesperowani, że padli pod murem niezdolni do dalszej drogi. – Ach, droga pani – powtarzała kobieta – nie mamy już nic... Pani wie: nasz dom stał na placu Kościelnym. Zapalił się od pocisku. Nie wiem, jakim cudem wszyscyśmy tam nie zginęli. Trójka dziewczynek poczęła znowu łkać i głośno zawodzić, a matka, gestykulując jak szalona, opowiadała szczegóły ich nieszczęścia. – Widziałam warsztat palący się jak wiązka suchego drzewa... Łóżko, meble spłonęły szybciej niż garstka słomy... I nawet zegar, tak, zegar, którego nie zdążyłam wynieść. – Do stu diabłów! – zaklął mężczyzna, z oczyma pełnymi łez. – Co teraz z nami będzie? Henrietta, aby ich uspokoić, powiedziała głosem, który drżał lekko: – Jesteście razem, zdrowi i cali oboje, i macie przy sobie swe córeczki: na co się żalicie? Potem zaczęła ich wypytywać, pragnęła wiedzieć, co działo się w Bazeilles, czy nie widzieli jej męża, jak wyglądał jej dom... Lecz oboje, dygocąc ze strachu, dawali sprzeczne odpowiedzi. Nie, nie widzieli pana Weissa, chociaż jedna z dziewczynek krzyknęła, że go widziała na chodniku... z wielką dziurą w środku głowy... Lecz ojciec wymierzył jej klapsa, aby zamilkła, ponieważ – jak mówił – na pewno kłamie. Go się zaś tyczy domu, pewnie stał jeszcze, gdy uciekali; pamiętali nawet, że zauważyli po drodze starannie zamknięte drzwi i okna, jak gdyby nie było tam żywej duszy. Zresztą w owym momencie Bawarczycy dopiero zajmowali plac Kościelny i musieli zdobywać miasteczko ulica po ulicy, dom po domu. Tylko że długa wypadła im droga. O tej porze całe Bazeilles z pewnością było w płomieniach.. I nieszczęśliwcy mówili dalej o tych rzeczach wywołując wizję straszliwą: płonące dachy, płynącą krew, trupy zaścielające ziemię. – A więc? Mój mąż? – powtarzała Henrietta. Nie odpowiadali już, łkali ukrywszy twarze w dłoniach. Henrietta owładnął okrutny niepokój. Nie słabnąc jednak, stała wyprostowana, z lekko drżącymi wargami. Czemu wierzyć? Na próżno mówiła sobie, że dziecko się pomyliło; widziała męża leżącego w poprzek ulicy, z gło – wą przedziurawioną kulą. Niepokoił ją też obraz domu zamkniętego na głucho: dlaczego? więc go tam nie było? Pewność, że jest zabity, nagle zmroziła jej serce. Lecz możliwe, że jest tylko ranny; trzeba się udać tam, być na miejscu; zdecydowała się tak gwałtownie, iż byłaby próbowała jeszcze torować sobie przejście, gdyby nie to, że w tym momencie trębacze dali sygnał wymarszu. Wielu z młodych żołnierzy przybyłych z Tulonu, z Rochefort, z Brestu było ledwo przeszkolonych; a od rana bili się z brawurą, z tężyzną weteranów. Ci, co z Reims do Mouzon tak kiepsko maszerowali z braku wprawy, okazywali się najlepiej zdyscyplinowani, najbardziej w obliczu wroga bratersko złączeni więzami obowiązku i samozaparcia. Niech tylko odezwie się sygnał trębacza – wracali, podejmowali atak na nowo, choć im serca nabrzmiewały gniewem. Trzykrotnie – gwoli podtrzymania ich na duchu – zapowiadano przybycie dywizji, która nie nadchodziła... Czuli się opuszczeni, zdani na pastwę losu. Żądano od nich ofiary życia, prowadząc ich oto z powrotem na Bazeilles. Wiedzieli to i oddawali życie bez buntu, ścieśniając szeregi, opuszczając chroniące ich drzewa, i wracali pod kule karabinowe i pociski armatnie. Henrietta wydała głębokie westchnienie ulgi. Nareszcie więc marsz! Podążyła za nimi z nadzieją przybycia razem, gotowa biec, gdyby tamci biegli. Ale niebawem znowu się zatrzymano. Pociski padały tu istnym deszczem; aby odbić Bazeilles, trzeba było zdobywać każdy metr drogi, zajmować po obydwu stronach uliczki, domy, ogrody. Pierwsze szeregi otworzyły ogień, posuwano się tylko podrywami, przy najmniejszych przeszkodach tracono długie minuty. Henrietta czuła, że nigdy nie dojdzie, jeżeli pozostanie na tyłach w oczekiwaniu zwycięstwa... I zdecydowała się, skręciła szybko na prawo, między dwa płoty, na dróżkę wiodącą ku łąkom. Obmyśliła sobie, że dotrze do Bazeilles rozległymi łąkami obrzeżającymi Mozę. Plan ten nie był zresztą w niej skrystalizowany. Nagle stanęła w miejscu na brzegu nieruchomego rozlewiska, które z tej strony zagradzało jej drogę. Była to sztuczna powódź, zmieniająca nizinne grunty w jezioro obronne; o tym wcale nie pomyślała! Przez chwilę chciała się cofnąć; następnie, ryzykując utratę obuwia, szła dalej po mokrej trawie, w której grzęzła po kostki. Było to możliwe na przestrzeni stu metrów; potem natknęła się na mur ogrodowy. Teren obniżał się, głęboka na dwa metry woda uderzała o mur. Przejście było niemożliwe. Kobieta zacisnęła drobne pięści i ledwo powstrzymała wybuch płaczu. Po pierwszym wstrząsie ruszyła wzdłuż ogrodzenia, natrafiła na wąską uliczkę wijącą się między rozproszonymi domami. Sądziła, że tym razem jest ocalona, znała bowiem ten labirynt, pogmatwane ścieżki, których pasmo prowadziło jednak do miasteczka. Tam dopiero padały pociski. Henrietta zatrzymała się zdrętwiała, trupio blada, wśród ogłuszających detonacji, które otoczyły ją podmuchami wiatru. O kilka metrów przed nią rozerwał się pocisk. Odwróciła głowę, przyjrzała się lewobrzeżnym wzgórzom, skąd wznosiły się dymy niemieckich baterii; zrozumiała i ruszyła dalej z oczyma wlepionymi w horyzont, wypatrując pocisków, aby je omijać z całym mężnym spokojem, na jaki było stać jej naturę dobrej gospodyni. Nie chciała zginąć, chciała odnaleźć męża, zabrać go, żyć razem, zaznać jeszcze szczęścia. Strzały nie ustawały już ani na chwilę. Przemykała się wzdłuż murów, przypadała do kopców, korzystała z najmniejszego schronienia. Lecz oto ujrzała przed sobą odsłoniętą przestrzeń – kawałek zrytej drogi już zawalonej odłamkami; gdy przywarowała za węgłem jakiejś wozowni, spostrzegła przed sobą, ponad wylotem sporej jamy, głowę dziecka rozglądającego się ciekawie dokoła. Był to dziesięcioletni chłopiec, bosy, odziany jedynie w koszulę i spodnie w strzępach, ot, włóczęga, wielce ubawiony bitwą. Jego wąskie czarne oczy lśniły i za każdym wybuchem wykrzykiwał radośnie: – Och, jakie to śmieszne! Proszę się nie ruszać, leci jeszcze jeden!... Bęc! Ale ten ci gruchnął! Nie ruszać się, nie ruszać się! I za każdym wybuchem dawał nurka w głąb jamy, po czym ukazywał się z powrotem, podnosił swą ptasią głowę, aby niebawem zapaść się znowu. Henrietta zauważyła wtedy, że pociski lecą od strony Liry, podczas gdy baterie z Pont-Maugis i z Noyers biją tylko w kierunku Balan. Widziała całkiem wyraźnie dym za każdym strzałem, potem prawie równocześnie słyszała świst, po którym następowała eksplozja. Nastała krótka przerwa. Lekkie opary rozpraszały się powoli. – Pewnie sobie popijają – krzyknął malec. – Prędko, prędko proszę mi podać rękę. Wiejemy! Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą; pędzili oboje jedno przy drugim, pochyleni, przebywając w ten sposób otwartą, przestrzeń. W momencie gdy właśnie przypadali do sterty, odwróciwszy się zobaczyli znowu lecący pocisk, który uderzył prosto w szopę, gdzie stali przed chwilą; wśród straszliwego huku szopa zawaliła się, co szczerze ubawiło chłopca. – Brawo! – zawołał tańcząc z uciechy. – To ci bigosik, co? Był jednak wielki czas... Niebawem wszakże Henrietta po raz drugi natknęła się na przeszkodę nie do przebycia: mury ogrodu – i żadnego przejścia. Jej mały towarzysz nie przestawał się śmiać; powiadał, że zawsze przejdzie, gdy zechce. Wdrapał się na daszek muru, po czym pomógł przejść Henrietcie. Jednym susem znaleźli się w warzywniku, pośród grząd fasoli i grochu. Wszędzie ogrodzenia! Aby się więc wydostać, musieli przejść przez niski dom ogrodnika. Mały, gwiżdżąc, wymachując rękami, szedł pierwszy; niczemu się nie dziwił. Pchnął drzwi, wtargnął do jednej izby, potem do drugiej; była w niej stara kobieta, zapewne jedyna pozostała tam istota. Wydawała się ogłupiała; stojąc obok stołu, spojrzała na dwie obce osoby, przechodzące sobie przez jej dom, i nie odezwała się ani słowem; oni również milczeli. Wkrótce weszli w uliczkę, którą mogli posuwać się przez chwilę. Potem zjawiły się nowe trudności – i tak trwało na przestrzeni bez mała kilometra: przesadzanie murów, przedzieranie się przez płoty, przez drzwi wozowni czy cudze okna – skracanie sobie drogi za wszelką cenę. Rozlegało się wycie psów; w pewnym momencie wędrowców omal nie stratowała krowa uciekająca wściekłym galopem. Snadź jednak zbliżali się do celu, docierała bowiem do nich woń spalenizny; wielkie rude kłęby dymu, podobne lekkim zwiewnym welonom, raz po raz zasnuwały słońce. Nagle chłopak zatrzymał się; stanął przed Henriettą. – Proszę powiedzieć, dokąd właściwie pani idzie? – Widzisz przecie, idę do Bazeilles. Gwizdnął, wybuchnął przenikliwym śmiechem rozradowanego urwisa na wagarach. – Do Bazeilles... O nie, to nie moja sprawa!... Ja idę gdzie indziej. Kłaniam się pięknie! I zawrócił na pięcie, zniknął tak nagle, jak nagle się zjawił. Nigdy już nie miała go zobaczyć. Zostawszy sama Henrietta doznała osobliwego uczucia lęku. Zapewne, nie była to opieka – obecność przy niej tego wątłego dziecka; ale oszołamiał ją swoją paplaniną. Teraz drżała, ona, tak zazwyczaj dzielna. Pociski armatnie już nie padały. Niemcy przestali ostrzeliwać Bazeilles, niewątpliwie w obawie, aby nie zabijać swoich, obecnie już panów miasteczka. Ale od kilku minut słyszała gwiżdżące kule, rozpoznając owo bzykanie wielkich much, o którym jej opowiadano. W dali było takie kłębowisko wściekłej wrzawy, że już nawet nie rozróżniała w niej strzelaniny. Gdy skręcała za węgieł domu, usłyszała koło ucha tępy odgłos upadającego odłamka muru: kula utrąciła róg ściany frontowej. Henrietta zbladła. Wtem, zanim rozstrzygnęła, czy się odważy iść dalej, otrzymała w czoło jakby uderzenie młotem; ogłuszona padła na oba kolana. Druga kula, odbita rykoszetem, musnęła ją lekko nad lewą brwią. Henrietta podniosła obie ręce do czoła i odjęła je czerwone od krwi. Lecz pod palcami wyczuwała czaszkę nie naruszoną – i powtarzała głośno, aby dodać sobie odwagi: – To głupstwo, nic mi nie jest... Cóż to! Nie boję się, nie, nie boję się! Była to prawda. Wstała i odtąd kroczyła pośród kuł z obojętnością człowieka uwolnionego od siebie samego, który już nie rozumuje, lecz oddaje swe życie. Nie usiłowała już się ochraniać, szła prosto, z wysoko podniesioną głową, przyśpieszając kroku jedynie dlatego, że pragnęła dojść do celu! Pociski rozrywały się dokoła niej, raz po raz groziła jej śmierć; nie zauważała tego. Jej zabiegliwy pośpiech, ruchliwość milczącej kobiety zdawały się ją wspomagać, przeprowadzać cało pośród niebezpieczeństw. Nareszcie Bazeilles! Przebywszy pole lucerny dotarła do szerokiej ulicy przecinającej miasteczko. Ledwie się na niej znalazła, rozpoznała na prawo, w odległości dwustu kroków, swój dom. Palił się, był cały w płomieniach, niewidocznych w pełnym słońcu; dach się już na poły zawalił, z okien buchały kłęby czarnego dymu. – Puściła się biegiem, bez tchu. Od godziny ósmej Weiss już tam tkwił, zamknięty, oddzielony od cofającego się wojska. Powrót do Sedanu stał się od razu niemożliwością, gdyż Bawarczycy wydostając się z parku Montvilliers odcięli linię odwrotu. Weiss był sam, z karabinem i resztą nabojów, gdy spostrzegł przed drzwiami grupę żołnierzy, pozostałych jak i on w tyle, odciętych od towarzyszy, szukających wzrokiem schronienia, aby przynajmniej drogo sprzedać swoją skórę. Zbiegł szybko, aby im otworzyć, i od tej chwili dom został obsadzony: załoga składała się z kapitana, kaprala i ośmiu szeregowców – wszyscy doprowadzeni do ostateczności, wściekli, zdecydowani bronić się do upadłego. – Ha! Wawrzyniec! To i ty tu jesteś! – wykrzyknął Weiss, zdumiony widokiem wśród nich wysokiego chudego człeka w spodniach i kurtce z niebieskiego płótna, który trzymał karabin zabrany jednemu z leżących opodal zabitych. Wawrzyniec był pomocnikiem ogrodnika w sąsiedztwie. Miał około trzydziestu lat. Niedawno stracił matkę i żonę: obydwie padły ofiarą złośliwej febry. – Dlaczego miałbym tu nie być – odpowiedział. – Mam tylko swoje gnaty, mogę je śmiało oddać... A poza tym, wiecie, to mnie: bawi, ponieważ strzelam niezgorzej... To będzie paradne: za każdym strzałem sprzątnąć jednego z tych łotrów. Kapitan i kapral przystąpili już do oględzin budynku. Nie, na parterze nic się nie da urządzić... Poprzestano tylko na przysunięciu mebli pod drzwi i okna, aby je możliwie najsolidniej zabarykadować. Następnie w trzech pokoikach pierwszego piętra oraz na strychu zorganizowali obronę, chwaląc zresztą przygotowania poczynione już przez Weissa: materace, którymi były obłożone żaluzje, otwory strzelnicze rozmieszczone w różnych odstępach między listwami. Gdy kapitan z narażeniem życia rozejrzał się po okolicy, uszu jego dobiegł dziecięcy płacz. – Co to? – spytał. Weiss ponownie ujrzał w sąsiedniej farbiarni. chorego małego Augusta, z twarzyczką czerwoną od gorączki na tle białej pościeli, proszącego o wodę wzywającego matkę, która już mu nie mogła odpowiedzieć, leżąc na przedprożu z roztrzaskaną głową... Odparł ze smutkiem: – To tam, obok, płacze biedny chłopczyk, któremu pocisk armatni zabił matkę. – Do stu piorunów! – warknął Wawrzyniec. – Trzeba im będzie dobrze za to wszystko zapłacić. Dotychczas tylko zabłąkane kule docierały do fasady domu. Weiss i kapitan w towarzystwie ogrodniczka i dwóch żołnierzy weszli na strych, skąd mogli lepiej obserwować drogę. Była widoczna na skos, aż do placu Kościelnego. Plac ten był teraz w ręku Bawarczyków, którzy jednak posuwali się wciąż jeszcze nader mozolnie i z wielką ostrożnością. Na rogu jednej z uliczek garść piechurów trzymała ich w szachu w ciągu blisko kwadransa; ogień był gęsty, trupy pokotem zalegały bruk... Zanim zwycięzcy poszli dalej, musieli zdobywać dom na drugim rogu. Chwilami w chmurze dymu widać było uzbrojoną w karabin kobietę strzelającą z okna. Był to dom piekarza; znajdowali się tam zabłąkani żołnierze wespół z mieszkańcami. Gdy budynek został zdobyty, wybuchły krzyki, okrutne kotłowisko potoczyło się aż do przeciwległego muru, fala, w której ukazywały się: spódnica kobieca, męska kurtka, zjeżona siwa czupryna... Później zawarczała salwa karabinowa; krew trysnęła aż pod daszek muru. Niemcy byli bezlitośni: każdego schwytanego z bronią w ręku, jeżeli nie był w mundurze, rozstrzeliwali na miejscu. Wobec szaleńczego oporu miasteczka gniew ich rósł, a olbrzymie straty, jakie ponosili od prawie pięciu godzin, podniecały ich do okrutnych represji. Strumienie spływały krwią, ciała poległych tarasowały drogę, gdzieniegdzie skrzyżowanie ulic było już tylko składnicą mięsa, skąd dobywały się rzężenia. W każdym domu, który Niemcy po zaciętej walce zdobywali, widziano ich, jak ciskali wiechcie podpalonej słomy; jedni biegli z pochodniami, inni skrapiali mury naftą – i wkrótce całe ulice stały w ogniu; Bazeilles płonęło. Tymczasem pośrodku miasteczka jeden tylko dom Weissa, głuchy, z zasuniętymi żaluzjami, zachowywał groźny wygląd twierdzy zdecydowanej na opór. – Uwaga! Idą! – krzyknął kapitan. Salwa dana z poddasza i z pierwszego piętra powaliła trzech Bawarczyków biegnących wzdłuż murów. Pozostali cofnęli się, przywarowali na wszystkich załomach drogi i rozpoczęło się oblężenie domu. Huraganowy deszcz kul chłostał fasadę. Strzelanina nie ustawała w ciągu dziesięciu minut, obłupując cegły i tynk, nie wyrządzając jednak większych szkód. Lecz jeden z żołnierzy, którego kapitan zabrał z sobą na poddasze, przez nieostrożność ukazał się w oknie i został zabity na miejscu, ugodzony kulą w sam środek czoła. – Tam do licha! O jednego mniej! – warknął kapitan. – Uważajcie, nie ma nas zbyt wielu, nie możemy lekkomyślnie pozwalać się zabijać! Sam wziął karabin i strzelał, ukryty za okiennicą. Szczególny jego podziw zyskiwał Wawrzyniec, ogrodniczek. Klęcząc jak na czatach, z lufą swej odtylcówki wrażoną w wąską szparę strzelnicy, walił jedynie na pewniaka i nawet z góry ogłaszał wynik. – Tego niebieskiego oficerka: w serce. Tego drugiego tam dalej, o, tego chudego drągala: między oczy. A ten rudobrody grubas mnie drażni, tego: w brzuch. – I za każdym razem człowiek padał – zdruzgotany, ugodzony w zapowiedziane miejsce; a Wawrzyniec strzelał dalej – spokojnie, bez pośpiechu, bo było tego, a było, jak opowiadał, i trzeba by niemało czasu, aby ich w ten sposób wytłuc, po kolei, jednego za drugim. – Ach! gdybym miał dobry wzrok! – biadał ze złością Weiss. Stłukł właśnie okulary. Zostały mu binokle, ale nie udawało mu się umocować ich na nosie, tak spotniałą miał twarz; i często strzelał na chybi trafi, zgorączkowany, cały drżący. Jego zwykły spokój topniał w żarze rosnącej pasji. – Nie śpieszcie się, to nic niewarte – powtarzał Wawrzyniec. – O, wymierzcie starannie w tego tam bez hełmu, koło rogu sklepu korzennego. Doskonale, strzaskaliście mu łapę i trzepie się teraz we. krwi. Lekko pobladły Weiss patrzał. – Dobijcie go – wyszeptał. – Zmarnować nabój? O nie, lepiej sprzątnąć drugiego! Napastnicy musieli zauważyć ten groźny ogień karabinowy kierowany z okienka na poddaszu. Kto tylko się wysunął naprzód, zostawał na placu. Wprowadzili tedy na linię świeże oddziały z rozkazem gęstego ostrzelania dachu. Z tą chwilą nie sposób już było utrzymać redutę: dachówki zostały podziurawione z taką łatwością, jak gdyby były cienkimi arkuszami papieru, pociski wdzierały się ze wszech stron, bzykając jak pszczoły. Załodze groziła nieuchronna śmierć. – Schodzimy – postanowił kapitan. – Na pierwszym piętrze można się jeszcze trzymać. Lecz w momencie gdy zwracał się ku drabinie, padł, trafiony w pachwinę kulą karabinową. – Za późno, psiakrew! Weiss i Wawrzyniec z pomocą pozostałego żołnierza uparli się, że go zniosą, choć wołał, aby nie tracili czasu przez niego: on już swoje dostał, może równie dobrze zdechnąć na górze jak na dole. Jednakże, gdy go w pokoju pierwszego piętra ułożono na łóżku, chciał jeszcze kierować obroną. – Strzelajcie w kupę, nie troszczcie się o resztę. Dopóki wasz ogień nie osłabnie, nie wedrą się; są na to zbyt ostrożni. Istotnie, oblężenie domku trwało, przeciągało się nadmiernie. Go chwila zdawało się, że runie wśród bijącej weń nawałnicy; a przecie w tej burzy, wśród dymu, wyłaniał się na nowo – tkwiący na miejscu, podziurawiony, pocięty, plujący jednak kulami przez każdą szczelinę. Napastnicy, rozjątrzeni tą długą zwłoką i stratą tylu ludzi przez taką ruderę, wrzeszczeli, strzelali z odległości, nie mając odwagi rzucić się, aby wywalić drzwi i okna na dole. – Uwaga! – krzyknął kapral. – Jedna żaluzja poszła! Gwałtownie ostrzeliwana żaluzja wypadła z zawias. Lecz Weiss poskoczył, przysunął do okna szafę i zaczajony z tyłu Wawrzyniec mógł nadal strzelać. Jeden z żołnierzy leżał u jego stóp ze zdruzgotaną szczęką, krwawiąc obficie. Inny otrzymawszy postrzał w gardło zatoczył się aż pod ścianę, gdzie rzęził bez ustanku, konwulsyjnie drżąc na całym ciele. Pozostawało ich już tylko ośmiu, nie licząc kapitana, który zbyt osłabiony, aby mówić, na wpół siedząc w głębi łóżka, komenderował jeszcze na migi. Podobnie jak strych – trzy izby pierwszego piętra stawały się niemożliwe do utrzymania, gdyż poszarpane materace nie dawały osłony przed pociskami; odłamki tynku spadały ze ścian i z powały, sprzęty były poobijane, boki szafy rozłupywały się jak pod ciosami siekiery. A najgorsze było to, że zaczynało braknąć amunicji. – Jaka szkoda! – narzekał Wawrzyniec. – Tak dobrze idzie! Nagle Weiss mruknął: – Poczekajcie! Pomyślał o żołnierzu zmarłym tam, na poddaszu. Wszedł na górę, obszukał nieboszczyka, aby zabrać naboje. Cały kawał dachu był wyrwany; Weiss ujrzał błękitne niebo, płat wesołego światła; zdziwił go ten widok... Aby uniknąć śmierci, czołgał się na kolanach. Potem, gdy już trzymał naboje – było ich jeszcze ze trzydzieści – zbiegł pędem. Ale na dole, kiedy się dzielił z ogrodniczkiem tym nowym zapasem, któryś z żołnierzy krzyknął i padł na brzuch. Było ich teraz już tylko siedmiu; za chwilę zostało sześciu: kaprala ugodziła w lewe oko kula, która mu rozsadziła czaszkę. Od tej chwili Weiss stracił wszelką świadomość. Wraz z pięcioma towarzyszami strzelał wciąż jak szaleniec, aby zużyć wszystkie naboje, nie myśląc o kapitulacji. W trzech małych pokoikach podłoga była zawalona odruzgami sprzętów. Trupy zagradzały drzwi, ranny w kącie nie przestawał jęczeć okropnie. Wszędzie krew lepiła się do podeszew. Czerwona struga ściekała po schodach. Niepodobna było już prawie oddychać w powietrzu ciężkim i piekącym od prochu, pełnym cierpkiego, mdlącego dymu; mrok panował niemal zupełny, przetykany tylko błyskami wystrzałów. – Do stu piorunów! – wykrzyknął Weiss. – Sprowadzili armatę! Rzeczywiście, bezsilni wobec tej garstki szaleńców tak opóźniających im robotę, Bawarczycy ustawiali do ataku działo na rogu placu Kościelnego. Może nareszcie zdołają przejść, kiedy kulami armatnimi, obalą ten dom... I zaszczyt, jaki im wyświadczono, niesamowicie ubawił oblężonych; pełni pogardy, sypali szyderstwami. Ach, podli tchórze z tą swoją armatą! Wciąż na klęczkach Wawrzyniec mierzył starannie, biorąc na cel artylerzystów; za każdym strzałem zabijał jednego, tak iż załoga długo nie mogła obsłużyć działa, i minęło pięć czy sześć minut, zanim dano pierwszy wystrzał. Wycelowany zresztą za wysoko, zerwał jedynie kawał dachu. Ale koniec się zbliżał. Na próżno obszukiwano zabitych, nie było już ani jednego naboju. Wycieńczeni, półprzytomni, oblężeni szukali omackiem, co by można rzucić z okien. Jeden z nich, który wychylił się wrzeszcząc i wygrażając pięściami, padł podziurawiony gradem kul; pozostawało ich pięciu. Co robić? Schodzić, próbować wymknąć się przez ogród i łąkami? W tej chwili na dole wybuchło zamieszanie, wściekła fala wznosiła się po schodach: byli to Bawarczycy, którzy nareszcie okrążyli dom i po wyważeniu tylnych drzwi wdarli się do wnętrza. Straszliwy bój zawrzał w ciasnych izdebkach, wśród trupów i pogruchotanych mebli. Jednemu z żołnierzy przebito pierś bagnetem, dwóch innych wzięto do niewoli, podczas gdy kapitan wydawszy ostatnie tchnienie leżał z otwartymi ustami, z ramieniem wciąż jeszcze wzniesionym, jakby dla wydania rozkazu. Tymczasem oficer, uzbrojony w rewolwer rosły blondyn, którego krwią nabiegłe oczy niemal wychodziły z orbit, spostrzegł Weissa i Wawrzyńca – jednego w płaszczu, drugiego w granatowej płóciennej kurtce – i zagadnął gwałtownie po francusku: – Co to? Kim jesteście? Go tu robicie? Po czym, widząc, że są czarni od prochu, zrozumiał... Obrzucił ich obelgami, już po niemiecku, głosem załamującym się z pasji. I wznosił pistolet, aby im roztrzaskać głowy, gdy żołnierze, którymi dowodził, rzucili się i chwyciwszy Weissa i Wawrzyńca, popchnęli ich ku schodom. Zostali zniesieni, porwani przez tę ludzką falę, która zepchnęła ich na drogę, i potoczyli się aż pod przeciwległy mur wśród takich wrzasków, iż nie słychać było wcale głosu dowódcy. Wtedy – przez dwie lub trzy minuty, podczas gdy gruby jasnowłosy oficer usiłował ich uwolnić, aby przeprowadzić egzekucję – mogli stanąć i spojrzeć... Inne domy zapalały się. Bazeilles było już tylko, jednym płonącym stosem. Przez wysokie okna kościoła zaczynały się wysuwać wiązki płomieni. Żołnierze, którzy właśnie wyrzucali z domu starą damę, zażądali od niej zapałek, aby podpalić jej łóżko i firanki. Coraz bliżej docierały pożary pod wiechciem rzuconej słomy, pod strugą nafty. Była to już tylko wojna dzikusów, rozwścieczonych długotrwałością walki, mszczących się za swych poległych, za te stosy trupów, po których deptali. Wyjące bandy miotały się śród dymu i iskier, w straszliwej wrzawie złożonej z wszelakich hałasów: przedśmiertnych jęków, wystrzałów i huku obsuwających się murów.. Nie widać było prawie nic; olbrzymie tumany bladej kurzawy, jakby naładowane ohydą rzeki, zasnuwały słońce wonią sadzy i oparów krwi. Wciąż jeszcze we wszystkich kątach mordowano, niszczono; buszowały wypuszczone na swobodę bestie, bezrozumna złość, wściekłe szaleństwo człowieka pożerającego człowieka. I wtedy wreszcie Weiss ujrzał swój dom w płomieniach. Przybiegli żołnierze z pochodniami, inni podsycali ogień dorzucając odłamki sprzętów. Parter zajął się rychło, dym wydobywał się wszystkimi wyrwami fasady i dachu. Niebawem pożar objął i sąsiednią farbiarnię. Nastąpił moment straszny: usłyszano głos leżącego w łóżku małego Augusta, który bredził w gorączce, wciąż jeszcze wzywając matki, podczas gdy spódnica nieszczęsnej kobiety, rozciągniętej na ziemi z roztrzaskaną czaszką, zaczynała płonąć. – Mamo... pić... Mamo, daj mi wody... Zasyczały płomienie, głos umilkł, nie rozróżniano już nic prócz ogłuszającego „hura!” zwycięzców. Lecz oto nagłe ponad hałas, ponad wrzaski wzbił się straszny okrzyk. To Henrietta nadeszła i zobaczyła męża pod murem, przed plutonem gotującym się do salwy. Rzuciła mu się na szyję. – O Boże! Co się stało? Nie zabiją cię! Weiss, osłupiały, patrzał na nią. Ona! Jego żona, do której od tak dawna tęsknił, którą tak uwielbiał! Ocknął się zadrżawszy gwałtownie. Cóż on uczynił? Czemu został, aby strzelać, zamiast wrócić do niej, jak przysiągł? W błysku świadomości widział swe utracone szczęście, brutalne rozstanie się na zawsze. Potem, ujrzawszy nagle jej zakrwawione czoło, machinalnie wybełkotał: – Jesteś ranna? To szaleństwo, żeś tu przyszła!... Porywczym gestem przerwała mu: – Och, u mnie to głupstwo... Ale ty, ty! Dlaczego cię zatrzymują? Nie dam cię zabić! Oficer szamotał się po zatłoczonej drodze, usiłując cofnąć pluton. Spostrzegłszy kobietę obejmującą za szyję jednego z jeńców, zwrócił się do niej po francusku, wołając szorstko: – No! No! Tylko bez głupstw! Skąd się pani wzięła? Czego pani chce? – Chcę mego męża... – To pani mąż ten człowiek?... Został skazany, sprawiedliwości musi stać się zadość. – Chcę mego męża! – Proszę być rozsądną... Proszę się odsunąć, nie zamierzamy pani zrobić nic złego. – Chcę mego męża. Zrezygnowawszy z zamiaru przekonania jej oficer już miał dać rozkaz, aby ją siłą wydarto z ramion męża, gdy dotychczas milczący i niewzruszony Wawrzyniec nagle przemówił: – Panie kapitanie, to ja sprzątnąłem wam tylu ludzi. Niech mnie rozstrzelają, to w porządku, zwłaszcza że nie mam nikogo: ani matki, ani żony, ani dziecka... a ten pan jest żonaty... Doprawdy, puśćcie go, potem załatwicie się ze mną... Nie panując nad sobą kapitan ryknął: – Cóż to za pomysły? Czy to kpiny ze mnie? Hej tam, jeden na ochotnika, aby usunąć tę kobietę! Musiał ten rozkaz powtórzyć po niemiecku. Wreszcie jeden żonierz się zbliżył: przysadzisty Bawar z ogromną głową porosłą gęstwiną rudych włosów, z której wyzierał szeroki kwadratowy nos i duże niebieskie oczy. Był zbrukany krwią, przerażający, podobny do niedźwiedzia jaskiniowego. Henrietta powtarzała w rozdzierającym krzyku: – Chcę mego męża! Zabijcie mnie razem z nim! Lecz oficer, bijąc się uroczyście w piersi, powtarzał, że nie jest katem, że jeśli nawet zdarzają się tacy, co zabijają niewinnych, to on do nich nie należy. Ona nie została skazana... i raczej rękę by sobie odrąbał, niż miałby jej wyrządzić najdrobniejszą krzywdę. Gdy Bawarczyk się zbliżał, Henrietta wszystkimi członkami przylgnęła do Weissa. – Ach, mój drogi, błagam cię, zatrzymaj mnie, pozwól mi umrzeć razem z tobą! Weiss płakał wielkimi łzami i nie odpowiadając starał się uwolnić ramiona i biodra z konwulsyjnego uścisku nieszczęsnej kobiety. – Więc ty mnie już nie kochasz, skoro chcesz umrzeć beze mnie... Zatrzymaj mnie, to ich znudzi, zabiją nas razem. Oderwał jedną z jej drobnych dłoni, przywarł do niej ustami i całując równocześnie mozolił się nad rozluźnieniem uścisku drugiej. – Nie, nie! Zatrzymaj mnie! Ja chcę umrzeć... Wreszcie, z trudem, oderwał jej obie ręce. Dotychczas milczący, teraz powiedział tylko: – Żegnaj, droga żono. I już rozmyślnie pchnął ją w ramiona Bawarczyka. Wyrywała się, krzyczała, podczas gdy żołdak, zapewne chcąc ją uspokoić, gadał coś do niej, oblewając falą chrapliwych słów. Gwałtownym wysiłkiem zdołała uwolnić głowę; widziała wszystko. To nie potrwało więcej nad trzy sekundy. Weiss, któremu w momencie pożegnania zsunęły się binokle, czym prędzej nałożył je na nos, jak gdyby chciał patrzeć śmierci prosto w oczy, cofnął się o krok, oparł plecami o mur i skrzyżował ramiona. Twarz tego grubawego, flegmatycznego młodzieńca w poszarpanej kurtce jaśniała uniesieniem i wspaniałą urodą męstwa. Obok niego Wawrzyniec poprzestał na wsunięciu rąk do kieszeni. Zdawał się oburzony okrutną sceną, nikczemnością tych dzikusów, co zabijają ludzi w oczach ich żon. Wyprostował się, spojrzał i plunął w nich wzgardliwym okrzykiem: – Wstrętne świnie! Lecz oficer już wznosił szablę i dwaj skazańcy runęli, ogrodniczek twarzą do ziemi, a drugi, buchalter, na bok, pod samym murem. Ten przed skonaniem skręcił się w ostatniej konwulsji, zatrzepotały mu powieki, usta się wykrzywiły. Oficer podszedł i poruszył go nogą, chcąc się upewnić, że naprawdę przestał żyć. Henrietta widziała wszystko: umierające oczy, które jej szukały, okropny podrzut agonii, gruby but trącający ciało... Nawet nie krzyknęła, tylko milczkiem, wściekle wżarła się zębami w to, na co natrafiła... Bawarczyk wyrwał dłoń i zawył z bólu. Powalił ją, omal nie zatłukł. Twarze ich stykały się, nie miała nigdy zapomnieć tej brody, tych rudych, nasiąkłych krwią, włosów i rozszerzonych wściekłością niebieskich oczu z wywróconymi białkami. Henrietta nigdy nie zdołała sobie dokładnie przypomnieć, co nastąpiło potem. Miała tylko jedno pragnienie: znaleźć się znowu przy zwłokach męża, zabrać je, czuwać nad nim. Ale jak w koszmarnym śnie, wznosiły się różne przeszkody i co krok ją zatrzymywały. Znowu wywiązała się gęsta strzelanina, powstało wielkie poruszenie wśród wojsk niemieckich zajmujących Bazeilles: to przybywała nareszcie piechota morska. Bój znowu rozgorzał z taką gwałtownością, że młoda kobieta została odrzucona w lewo, w jakąś uliczkę, wpędzona w stado przerażonych mieszkańców. Zresztą co do wyniku walki nie mogło być wątpliwości; było za późno na odbicie opuszczonych pozycji. Przez blisko jeszcze pół godziny piechota walczyła zaciekle, ginąc w bohaterskim uniesieniu. Lecz przeciwnicy wciąż otrzymywali posiłki, wynurzali się zewsząd, z łąk, z dróg, z parku Montivilliers. Nic już teraz nie mogłoby ich wyprzeć z tego miasteczka, tak drogo okupionego, gdzie tyle tysięcy ich leżało we krwi i w płomieniach. Obecnie dokonywało. się dzieło zagłady, była tam już tylko kostnica rozrzuconych członków i dymiących szczątków; wymordowane, zniweczone Bazeilles zmieniło się w popiół. Po raz ostatni Henrietta ujrzała w dali swój domek, którego po – dłogi zapadały się wśród wirowiska drobnych płomieni. Przed sobą wciąż widziała leżące pod murem ciało męża. Lecz porwała ją nowa fala. Trąbki grały sygnał odwrotu. Henrietta została uniesiona i nie zdając sobie sprawy jak, znalazła się w bezładnej dreptaninie tłumu zalewającego szeroką drogę. Nic już nie wiedziała, aż ocknęła się w Balan u nieznajomych ludzi, w jakiejś kuchni, łkając spazmatycznie, z głową opadłą na stół. V Na płaskowzgórzu Algérie o godzinie dziesiątej żołnierze kompanii kapitana Beaudoin wciąż jeszcze leżeli w polu kapusty, z którego nie ruszyli się od rana. We wzmożonym krzyżowym ogniu baterii z Hattoy i z półwyspu Iges zginęło jeszcze dwóch ludzi, a rozkaz wymarszu nie nadchodził. Czyż mieli spędzić tu cały dzień i dać się wybijać bez walki? Żołnierze nie mogli już nawet sobie ulżyć strzelaniem. Kapitanowi udało się wreszcie przerwać ogień, gwałtowne a zbędne ostrzeliwanie przeciwległego lasku, gdzie z pewnością nie było już ani jednego Prusaka. Słońce zaczynało, dopiekać nieznośnie, wręcz parząc żołnierzy rozciągniętych na ziemi pod gołym niebem. W pewnej chwili Jan odwrócił się i z niepokojem spojrzał na Maurycego: chłopakowi głowa opadła, policzek przywierał do ziemi, oczy były zamknięte, nieruchoma twarz bardzo blada. – Hej tam, chłopcze! Co ci jest? Lecz Maurycy po prostu spał. Czekanie, zmęczenie powaliły go, chociaż hulała wszędzie śmierć. I obudził się nagle, otworzył szeroko spokojne oczy, w których niebawem na nowo odmalował się mętny przestrach. – Nie potrafiłby powiedzieć, jak długo drzemał. Zdawał się wynurzać z jakiejś czarownej, przepastnej nicości. – Powiedz, jakie to zabawne! Przespałem się... – wyszeptał. – Ach, to mi dobrze zrobiło!... Istotnie, czuł teraz w skroniach i żebrach mniej dojmująco ów bolesny ucisk strachu, od którego trzeszczą kości. Zażartował z Lapoulle’a, który od momentu zniknięcia Chouteau i Loubeta niepokoił się o nich i koniecznie chciał ich szukać. Świetny pomysł, aby się schronić za drzewa i wypalić fajkę! Pache przypuszczał, że zatrzymano ich w ambulansie, gdzie brakło sanitariuszów. Też niezbyt miłe zajęcie – zbieranie rannych pod obstrzałem! Po czym, pomny przesądów rozpowszechnionych w jego stronach rodzinnych, dodał z lękiem, że dotykanie umarłych przynosi nieszczęście: sprowadza śmierć. – Zamilcz, do stu piorunów! – huknął porucznik Rochas. – Alboż tu się umiera? Pułkownik de Vineuil, na swym rosłym wierzchowcu, odwrócił głowę. Uśmiechnął się – jedyny raz od rana... Potem na nowo zapadł w bezruch, wciąż nieczuły na pociski, oczekujący rozkazów. Maurycy, zainteresowany teraz sanitariuszami, śledził ich robotę: poszukiwania w zagłębieniach terenu. Tam na końcu drogi polnej, za skarpą, musiał się znajdować lotny ambulans, którego personel przetrząsał okolicę. Pośpiesznie rozbijano namiot, wyładowując równocześnie z furgonu potrzebny sprzęt, kilka narzędzi, nieco bielizny, to, co najniezbędniejsze do prowizorycznych opatrunków przed wysłaniem rannych do Sedanu, w miarę rozporządzania wozami transportowymi, których niebawem miało zabraknąć. Był tam tylko personel pomocniczy i zwłaszcza sanitariusze dawali przykład bohaterstwa niemego i wytrwałego. Widać było ich szare postacie, z czerwonym krzyżem na czapce i naramienniku, z narażeniem życia posuwające się powoli, spokojnie, śród strzelaniny, aż do miejsca, gdzie padł człowiek. Czołgali się na kolanach, starali się korzystać z rowów i płotów, wyzyskiwali wszelkie nierówności gruntu, bez fanfaronady zbędnego ryzyka. Potem rozpoczynali swą ciężką pracę. Przede wszystkim należało odróżnić rannych od umarłych, a wielu było omdlałych. Jedni leżeli twarzą w dół, z ustami w kałuży krwi, dusząc się; inni mieli gardła pełne błota, jak gdyby gryźli ziemię; jeszcze inni -. rozrzuceni bezładnie, ze skurczonymi rękami i nogami, z piersią na poły zgniecioną. Sanitariusze ostrożnie wydobywali, wyciągali tych, co jeszcze dyszeli, prostując ich członki, unosząc głowy, które oczyszczali jak najstaranniej. Każdy z nich miał przy sobie manierkę ze świeżą wodą, którą dawkował nader oszczędnie. I często można ich było widzieć klęczących przez długie minuty, usiłujących ocucić rannego, wyczekujących, aż otworzy oczy. O pięćdziesiąt metrów na lewo Maurycy zobaczył sanitariusza starającego się rozpoznać ranę młodziutkiego żołnierza, któremu z rękawa ściekała, kropla po kropli, strużka krwi. Człowiek z czerwonym krzyżem wykrył wreszcie źródło krwotoku i zatamował uciskając tętnicę. W nagłych przypadkach dawali w ten sposób pierwszą pomoc, przy złamaniach unieruchomiali i bandażowali członki, tak by. transport mógł się odbyć bezpiecznie. Następował wreszcie ów moment wielkiej wagi: sanitariusze podtrzymywali tych, którzy mogli iść, innych nieśli w ramionach, jak małe dzieci, albo „na barana”, bądź wreszcie łączyli się po dwóch, trzech, czterech, zależnie od trudności, robili „koszyczek” ze splecionych dłoni, unosili leżących ujmując ich za nogi i za ramiona. Poza przepisowymi noszami były tam różne zmyślne wynalazki, improwizowane nosze z karabinów powiązanych za pomocą rzemieni od plecaków. I wszędzie, na gołej równinie, którą orały pociski, widziano ich posuwających się samotnie lub grupami, uchodzących z ciężarem, schylających głowy, macających grunt stopami – z wspaniałym a roztropnym heroizmem. Spojrzawszy w prawo, Maurycy zobaczył jednego z nich, szczupłego i wątłego młodzieniaszka, który – niczym pracowita mrówka, co niesie zbyt grube ziarno – dźwigał zwisającego mu u szyi ciężkiego sierżanta ze strzaskanymi nogami; po chwili ujrzał ich obydwu wywracających się, obalonych siłą eksplozji pocisku armatniego. Gdy się dym rozwiał, okazało się, że sierżant leży na wznak i nie ma świeżej rany, sanitariusz natomiast leży z rozpłatanym bokiem. I wkrótce nadszedł inny sanitariusz – druga pracowita mrówka – który, stwierdziwszy śmierć towarzysza, z kolei zarzucił sobie rannego na plecy i uniósł. Wtedy Maurycy zakpił z Lapoulle’a: – Jeżeli wolisz tę robotę, idźże im pomóc! Od niejakiego czasu baterie z Saint-Menges wzmocniły ogień, grad pocisków gęstniał, a kapitan Beaudoin, przechadzając się wciąż niecierpliwie przed kompanią, w końcu podszedł do pułkownika zauważając, że to już okrucieństwo przez tyle godzin przymusową bezczynnością wyczerpywać nerwy żołnierza. – Nie mam rozkazu – powtarzał stoicko pułkownik. Później ujrzano generała Douay przejeżdżającego galopem z całym sztabem. Spotkał się właśnie z generałem de Wimpffen, przybyłym z usilną prośbą, by się utrzymał na swej pozycji, co Douay, jak sądził, mógł mu przyrzec, lecz pod kategorycznym warunkiem, że wzgórze Illy, na jego prawym skrzydle będzie bronione. Gdyby stracono pozycję w Illy, nie odpowiadał za nic, odwrót stawał się koniecznością. De Wimpffen oświadczył, że wojska pierwszego korpusu mają zająć wzgórze Kalwarii. I rzeczywiście ujrzano prawie natychmiast wkraczający tam pułk żuawów. Toteż Douay, uspokojony, zgodził się na wysłanie dywizji generała Dumont w sukurs mocno zagrożonemu dwunastemu korpusowi. Lecz w kwadrans później, gdy stwierdził wzorową, postawę swego lewego skrzydła, nagle wydał okrzyk oburzenia wznosząc oczy ku niebu, zauważył bowiem, że wzgórze jest puste: nie było już żuawów, opuszczono pozycję, której zresztą pod piekielnym ogniem baterii z Fleigneux niepodobna było już utrzymać. Zrozpaczony, przewidując klęskę, pośpieszył na prawe skrzydło. Wtedy natknął się na paniczną, bezładną ucieczkę dywizji generała Dumont, zmieszanej z resztkami pierwszego korpusu. Ten, oddając Daigny dwunastemu korpusowi saskiemu, a Givonne – gwardii pruskiej, zmuszony był do odstąpienia na północ, przez las Garenne, pod obstrzałem baterii, które nieprzyjaciel rozmieścił na wszystkich wzniesieniach wzdłuż całej doliny. Straszliwa obręcz żelaza i płomieni zacieśniała się; jedna część gwardii kontynuowała marsz na Illy ze wschodu na zachód, okrążając wzgórza, podczas gdy w kierunku przeciwnym za jedenastym korpusem zajmującym SaintMenges postępował wciąż piąty: minąwszy Fleigneux wysuwał swe armaty stale naprzód z bezczelną zuchwałością, tak przeświadczony o ignorancji i bezsile wojsk francuskich, że nie czekał nawet na przybycie piechoty. Kiedy artyleria nieprzyjacielska przygotowywała w ten sposób ostateczne natarcie na Illy, generał Douay postanowił zrobić ostatni wysiłek, aby odbić wzgórze. Wysłał rozkazy; dzięki osobistej interwencji udało mu się powstrzymać zbiegów z dywizji Dumonta i sformować kolumnę, którą skierował na płaskowzgórze. Trzymała się tam dzielnie przez kilka minut. Lecz kule gwizdały tak gęsto, taki huragan pocisków szalał nad nagim, pozbawionym drzew polem, że zaraz wybuchła panika unosząc ludzi wzdłuż zboczy, tocząc ich jak źdźbła słomy zaskoczone burzą. A generał uparł się i pchnął naprzód nowe pułki. Przejeżdżający galopem kurier wśród okropnej wrzawy krzykiem podał rozkaz pułkownikowi de Vineuil. Ten natychmiast wspiął się w strzemionach i z rozpłomienionym obliczem, szerokim zamachem szabli wskazał pagórek, wołając: – No, chłopcy, nareszcie na nas kolej! Naprzód, na górę! Zelektryzowany sto szósty pułk wstrząsnął się. Jedna z pierwszych zerwała się na nogi kompania kapitana Beaudoin; żołnierze ze śmiechem wołali, że zardzewieli, że mają w stawach pełno ziemi. Lecz zaraz po pierwszych krokach trzeba było skoczyć do okopu ochronnego, tak gwałtowny stawał się ogień. I przemykano się zginając karki. – Synku – powtarzał Jan Maurycemu – uwaga! To najpaskudniejszy moment. Nie pokazuj końca nosa, bo ci go na pewno uszkodzą. I pozbieraj sobie dobrze do kupy kości pod skórą, jeśli ich nie chcesz zostawić po drodze. Ci, co tym razem wrócą, będą szczęściarzami. Pośród ogólnego hałasu i bzykania pocisków Maurycy ledwo słyszał. Sam już nie wiedział, czy się boi, biegł uniesiony pędem innych, bez własnej woli, z jednym tylko pragnieniem: skończyć z tym natychmiast. I tak dalece stał się cząstką fali tego rwącego potoku, że gdy nastąpiło nagłe cofnięcie się u końca okopów przed nagim terenem, który pozostawał do przebycia, natychmiast uczuł ogarniającą go panikę, chęć ucieczki. Był to odruch rozkiełznanego instynktu, bunt mięśni posłusznych rozproszonym dookolnym powiewom. Żołnierze już zawracali, gdy poskoczył ku nim pułkownik. – Słuchajcie, chłopcy! Nie zrobicie mi tego wstydu... Nie postąpicie jak tchórze. Przypomnijcie sobie: sto szósty pułk nigdy się nie cofał! Wy pierwsi zhańbilibyście nasz sztandar! Parł konia, zagradzał drogę uciekającym, przemawiał do każdego, mówił o Francji drżącym od łez głosem. Porucznik Rochas tak się tym wzruszył, że wpadł w okrutny gniew, dobył szpady i płazował nią żołnierzy jak kijem. – Podłe dranie, już ja was powypycham na górę kopniakami w tyłek! Macie słuchać albo rozbiję mordę pierwszemu, co będzie wiał! Ale te gwałty, ci żołnierze prowadzeni kopniakami do boju – to pułkownika przejmowało wstrętem. – Nie, nie, poruczniku, oni wszyscy pójdą za mną... Nieprawdaż, chłopaczki, nie zostawicie swego starego pułkownika, żeby się sam jeden męczył z Prusakami?... Naprzód, na górę! Ruszył przodem – i rzeczywiście poszli za nim; tak poczciwie, po ojcowsku do nich przemówił, iż niepodobna go było opuścić. Zresztą on sam przebył spokojnie nagie pola na swym rosłym koniu, podczas gdy ludzie rozpraszali się, rozsypywali w tyralierę, korzystając z najdrobniejszej osłony. Teren wznosił się teraz poprzez co najmniej pięćset metrów ścierniska i pola buraków, nim dotarli do wzgórza. Zamiast klasycznego natarcia, tak jak się to odbywa na manewrach, regularnymi liniami, widać było tylko przygarbione plecy przemykające się tuż nad ziemią, żołnierzy pojedynczo lub grupkami pełznących, skaczących raptownie jak owady, dopadających szczytu dzięki zręczności i przebiegłości. Niemieccy artylerzyści musieli ich dostrzec: pociski ryły ziemię, tak teraz częste, że wybuchy rozlegały się prawie nieprzerwanie. Zginęło pięciu ludzi, jednego porucznika przecięło na pół. Maurycemu i Janowi poszczęściło się: napotkali płot, za którym mogli gnać niepostrzeżeni. Jednakże jednemu z ich kolegów kula przebiła skroń; upadł zagradzając im drogę; musieli nogami odsuwać go na bok. Ale trupy już się nie liczyły, było ich zbyt wiele. Ohyda pola bitewnego, widok rannego żołnierza, który wyjąc przytrzymywał oburącz wnętrzności, czołgający się jeszcze koń z potrzaskanymi udami – cała ta straszliwa agonia już ich teraz nie wzruszała. I cierpieli jedynie wskutek przytłaczającego żaru południowego słońca, które paliło ramiona. – Tak mi się chce pić! – wybełkotał Maurycy. – Jakbym miał gardło pełne sadzy. Czy nie czujesz zapachu spalenizny, osmalonej wełny? Jan potrząsnął głową. – Tak samo było czuć pod Solferino. Możliwe, że to zapach wojny... Czekaj no, mam jeszcze wódkę, wypijemy po kropelce. Za płotem spokojnie przystanęli na chwilę. Ale wódka zamiast ugasić pragnienie paliła im żołądki. Smak spalenizny w ustach – to było nieznośne. Omdlewali też z głodu; chętnie by się pożywili połówką chleba, którą Maurycy miał w plecaku. Ale czy było to możliwe? Za nimi, wzdłuż parkanu, inni żołnierze przybywali nieprzerwanie i popychali ich. Wreszcie jednym susem przebyli ostatnie zbocze. Byli na wzgórzu, tuż pod kapliczką, przed starym, zmurszałym od dżdżu i wichrów krzyżem między dwiema wątłymi topolami. – No, do licha, jesteśmy na miejscu! – zawołał Jan. – Ale najważniejsze, żeby tu zostać. Miał słuszność: miejsce nie należało do szczególnie miłych – jak to ku ogólnemu rozweseleniu zauważył zbolałym głosem Lapoulle. Wszyscy znowu porozciągali się na ściernisku, mimo to trzech żołnierzy zostało zabitych. Tam, w górze, rozpętał się istny orkan, po ciski śmigały w takiej obfitości z Saint-Menges, z Fleigneux i z Gi-vonne, iż grunt parował jakby pod wielką, burzliwą ulewą. Pozycji oczywiście nie będzie można utrzymać długo, jeżeli na pomoc tak dzielnie walczącym piechurom nie pośpieszy co rychlej artyleria. Generał Douay – jak mówiono – wydał rozkaz wymarszu naprzód dwom bateriom artylerii rezerwy; i co chwila ludzie odwracali się niespokojnie w oczekiwaniu przybycia armat. – To śmieszne, to niedorzeczne! – powtarzał kapitan Beaudoin podejmując swój nerwowy spacer przed frontem. – Nie wypuszcza się pułku w ten sposób, nie dając mu natychmiastowej osłony. Po chwili, spostrzegłszy po lewej stronie załamanie terenu, krzyknął do porucznika Rochas: – Panie poruczniku, kompania mogłaby się tam okopać. Stojący nieruchomo Rochas wzruszył ramionami. – Ech, panie kapitanie, tu czy tam... Wszędzie ten sam taniec. Jeszcze chyba najlepiej będzie nie ruszać się... Wówczas Beaudoin, który nigdy nie klął, uniósł się: – Ależ, do cholery! Padniemy tutaj wszyscy! Nie można się tak dać wymordować! I uparł się, chciał osobiście sprawdzić zalety wskazanej pozycji. Lecz nie uszedł nawet dziesięciu kroków, gdy wśród ogłuszającego huku nagłej eksplozji runął na ziemię ze zgruchotaną nogą. Przewrócił się na grzbiet, wydawszy ostry krzyk wystraszonej kobiety. – Można się było tego spodziewać – wymamrotał Rochas. – Diabła warte takie wiercenie się. Trudno, co się ma oberwać, to się oberwie. Ludzie z kompanii na widok padającego oficera podnieśli się. Ranny wzywał ratunku błagając, by go zabrano... W końcu Jan pobiegł ku niemu, a zaraz za kapralem Maurycy. – Drodzy moi, na miłość boską, nie opuszczajcie mnie! Zanieście mnie do ambulansu! – Do licha, panie kapitanie!... to nie jest takie proste... Cóż, zawsze można spróbować... Lecz w momencie, gdy się naradzali, jak go mają nieść, zauważyli ukrytych za płotem, wzdłuż którego szli, dwóch sanitariuszy, którzy zdawali się czekać na robotę... Energicznymi znakami przywołali ich ku sobie. Jeżeli zdołają bez przeszkód dojść do ambulansu, kapitan będzie ocalony. Lecz droga była długa, a grad żelaza jeszcze się wzmagał. Gdy sanitariusze, obandażowawszy mu mocno nogę, wynosili na. swych splecionych dłoniach kapitana obejmującego każdego z nich ramieniem za szyję, przybył na miejsce, ponaglając konia, powiadomiony o wypadku pułkownik de Vineuil. Znał młodego kapitana od czasów opuszczenia Saint-Cyr i lubił go. – Mój ty biedaku – powtarzał szczerze wzruszony. – To nic, uratują cię... Kapitan uczynił gest ulgi i jak gdyby odzyskał wreszcie brawurę. – Nie, nie, już koniec, ale wolę tak. Co najbardziej drażni, to czekanie na to, czego nie można uniknąć... Wyniesiono go; sanitariuszom udało się dotrzeć do płotu, wzdłuż którego szybko przemknęli wraz ze swym ciężarem. De Vineuil ujrzał ich znikających, za kępą drzew, gdzie znajdował się ambulans, i westchnął z ulgą. – Ależ, panie pułkowniku – zawołał nagle Maurycy – pan także ranny! Zobaczył, że jego przełożony ma lewy but zalany krwią. Obcas był oderwany i nawet kawałek cholewy musiał utkwić w ciele. Pułkownik spokojnie pochylił się na siodle i popatrzał na swą stopę, która z pewnością go piekła i mocno mu ciążyła... – Ano tak – mruknął – zainkasowałem to przed chwilą... Nic mi to nie przeszkadza siedzieć na koniu. – I wracając na swój posterunek na czele pułku, dodał: – Gdy się siedzi na koniu i można się na nim utrzymać, to zawsze jakoś człowiek sobie poradzi... Zjawiły się wreszcie owe dwie baterie artylerii rezerwy. Sprawiło to ogromne odprężenie wśród zdenerwowanych piechurów, jak gdyby działa były szańcem, obroną, gromem, co zmusi do milczenia nieprzyjacielskie armaty. I było to zresztą wspaniałe: nienaganne przybycie baterii w szyku bojowym: każde działo w łączności ze swym jaszczykiem, konnowody na wierzchowcach siodłowych, trzymając cugle naręcznych, kanonierzy obsługi usadowieni na skrzyniach, brygadierzy i kwatermistrze galopujący w przepisowym trybie. Rzec by można, że są na rewii, przejęci troską o zachowanie właściwych odległości, gdy w rzeczywistości zbliżali się w szalonym pędzie, z głuchym pomrukiem burzy gnając na przełaj przez ścierniska. Maurycy, który znowu legł w bruździe, uniósł się na łokciach, aby, entuzjastycznie zakomunikować Janowi: – Patrz, na lewo ustawia się bateria Honoriusza. Poznaję obsługę. Wierzchem dłoni Jan przygiął go ku ziemi. – Wyciągnijże się i udawaj trupa! Lecz obydwaj, mocno zainteresowani manewrem, nie przestawali przyglądać się baterii, z przejęciem obserwując spokojną a czynną brawurę tych ludzi, od których jeszcze oczekiwali zwycięstwa. Wtem na nagim pagórze bateria zatrzymała się i w ciągu minuty obsługa zeskoczyła ze skrzynek, kanonierzy odczepili jaszczyki, konnowody poustawiali działa na pozycji, po czym wykonawszy pół obrotu przesunęli się o piętnaście metrów w tył, gdzie trwali nieruchomo, zwróceni twarzą w stronę nieprzyjaciela. Już wszystkie sześć dział było wycelowanych i rozstawionych szeroko, tworząc trzy sekcje dowodzone przez poruczników, podczas gdy nad całością sprawował komendę kapitan, który gniewnie skrzywiony wytyczał teren. Dokonawszy śpiesznego obliczenia, krzyknął: – Celownik tysiąc sześćset. Obiektem miała być ulokowana za kępą zarośli na lewo od Fleigneux bateria pruska, której straszliwy ogień uniemożliwiał utrzymanie pozycji na wzgórzu Illy. – Uważasz – ciągnął uparcie swe objaśnienia Maurycy – działo Honoriusza jest w sekcji środkowej. O, widzisz go, jak się pochyla obok celowniczego. Celowniczy to ten młody Ludwik: popijaliśmy z nim wspólnie w Vouziers, przypominasz sobie? A tam lewy konnowód, ten, co się tak sztywno trzyma na koniu (ach, jaki wspaniały kasztan!), to Adolf... Działo ze swymi sześcioma ludźmi obsługi i wachmistrzem, dalej przednia część z czwórką koni, których dosiadało dwóch konnowodów, następnie jaszczyk, sześć koni z trzema jeźdźcami, wreszcie skrzynka z amunicją, wóz z furażem, kuźnia. Cały ten sznur ludzi, zwierząt i sprzętu rozciągał się prostą linią długości około stu metrów – nie licząc zmiany koni, jaszczyków zapasowych, zwierząt i ludzi przeznaczonych do zapełniania luk i usuniętych w bok, na prawo, aby nie narażać ich zbędnie na linii strzałów. Honoriusz był pochłonięty ładowaniem swego działa. Dwaj kanonierzy z obsługi środkowej wydobyli właśnie łuskę i pocisk ze skrzynki, przy której czuwali brygadier i ogniomistrz, po czym niezwłocznie dwaj kanonierzy z obsługi działa – po wprowadzeniu do lufy owiniętego w serżę ładunku prochu, który wepchnęli starannie stemplem – wsunęli pocisk, którego trzpienie zgrzytały w zetknięciu z gwintem lufy. Pomocnik celowniczego, jednym ruchem obnażywszy proch, wraził lont do zapału. Honoriusz chciał osobiście wymierzyć ten pierwszy strzał; na pół leżąc na wskazówce, manipulując śrubą nastawniczą, aby znaleźć odległość, drobnymi poruszeniami dłoni wskazywał kierunek celowniczemu, który z tyłu za nim, uzbrojony w lewar, zwracał nieznacznie działo to bardziej w prawo, to bardziej w lewo. Przybyły do nich kapitan, zgiąwszy na pół swe wielkie ciało, sprawdził celownik. – Powinno być dobrze – rzekł prostując się. Przy każdej armacie pomocnik kanoniera trzymał w ręku sznurek, gotów uruchomić zębate ostrze zapalające mieszaninę wybuchową. Padły rozkazy kolejno, według numerów. – Pierwsze działo ognia! Drugie działo ognia! Zagrzmiało sześć wystrzałów, armaty cofnęły się i zostały dosunięte z powrotem na miejsce; wachmistrze stwierdzili, że ich strzały były o wiele za bliskie. Manewr rozpoczął się od nowa, ciągle ten sam, i właśnie ta precyzyjna powolność, ta mechaniczna praca wykonywana z zimną krwią podtrzymywała ducha wśród żołnierzy. Działo – ukochane zwierzę – gromadziło dokoła siebie drobny krąg rodzinny, zjednoczony wspólnotą zajęć: było ono łącznikiem, jedyną troską, wszystko istniało dla niego, jaszczyk, wozy, konie, ludzie. Stąd wywodziła się wielka spoistość całej baterii, krzepkość i spokój solidnego gospodarstwa. Wśród sto szóstego pułku pierwszą salwę powitały gromkie okrzyki. Nareszcie zamknie się pysk pruskim armatom! Wkrótce jednak nastąpiło rozczarowanie, gdy spostrzeżono, że pociski spadają po drodze, że przeważnie wybuchają w powietrzu, nim dosięgły zarośli, w których kryła się artyleria nieprzyjacielska. – Honoriusz twierdzi – podjął znów Maurycy – że wszystkie inne to szmelc wobec jego armaty... Och, jego armata! On by z nią sypiał, nie ma drugiej takiej! Spójrz tylko, jak on się w nią wpatruje, jak ją każe wycierać, żeby jej nie było za gorąco! Tak sobie żartował gwarząc z Janem. Obaj byli rozradowani obrazem tej pięknej, spokojnej brawury artylerzystów. Lecz oto po trzech próbach baterie pruskie były już widocznie wstrzelane w dystans. Strzały, z początku zbyt długie, stały się tak precyzyjne, że pociski padały na działa francuskie, te zaś, pomimo usiłowań przedłużenia nośności, wciąż chybiały. Jeden z kanonierów Honoriusza, lewy. zamkowy, został zabity. Usunięto ciało, służbę pełniono z tą samą troskliwą regularnością, w niezwiększonym tempie. Zewsząd padały, eksplodowały pociski, a tu – przy każdej armacie – te same metodyczne ruchy, wprowadzenie woreczka z prochem i pocisku, nastawienie celownika, wystrzał, przetoczenie kół na dawne miejsce. Rzekłoby się, że tak pochłania ludzi ta robota, iż nie pozwala im widzieć i słyszeć. Maurycego szczególnie uderzyła postawa konnowodów, którzy o piętnaście metrów w tyle, zesztywniali na swych wierzchowcach, trwali nieruchomo, zwróceni twarzami ku wrogowi. Był tam Adolf, szeroki w barach, z długimi jasnymi wąsami na czerwonej twarzy. Trzeba było istotnie wielkiej odwagi, żeby nawet nie zamrugać oczyma na widok lecących wprost na człowieka pocisków, nie mając nic do roboty, chyba tylko gryźć palce... Za to kanonierzy obsługi mieli – rzecz prosta – o czym myśleć, gdy natomiast konnowody, nieruchomi, nie widzieli nic oprócz śmierci, mając dość wolnego czasu na rozmyślanie i czekanie na nią. Kazano im stać twarzą do wroga, gdyby się bowiem obrócili plecami, nieprzeparta potrzeba ucieczki mogłaby ponieść ludzi i zwierzęta. Nie masz wznioślejszego i bardziej niesamowitego heroizmu. Jeszcze jednemu żołnierzowi urwało głowę, dwa konie w zaprzęgu przednim rzęziły z rozwalonymi kadłubami, a ogień nieprzyjacielski trwał tak morderczy, że całej baterii groziło unieruchomienie, jeżeli tamci uwezmą się na tę jedną pozycję. Trzeba było uchronić się przed tym straszliwym obstrzałem pomimo niedogodności zmiany miejsca. Kapitan nie wahał się dłużej; rzucił rozkaz: – Sprowadzić przódkary! I ryzykowny manewr został wykonany z błyskawiczną szybkością: konnowody zrobili znowu półzwrot, przyprowadzając jaszczyki, które przyczepiono do dział. Lecz w tym manewrze rozwinęli szeroki front, z czego korzystał nieprzyjaciel wzmagając ogień. Legło tam jeszcze trzech ludzi. Szybkim truchtem ruszyła bateria zakreślając półkole i uszykowała się o pięćdziesiąt metrów w prawo, z drugiej strony sto szóstego pułku, na niewielkim wzniesieniu. Odczepiono działa, konno wody zajęli znów swą postawę, twarzą w stronę nieprzyjaciela, i ogień rozpoczął się na nowo, nieprzerwanie, tak gwałtowny, że ziemia drżała nieustannie. Tym razem Maurycy wydał okrzyk. Znowu w trzech rzutach baterie pruskie wyregulowały swe strzały i trzeci pocisk uderzył w samą armatę Honoriusza. Ujrzano go, jak się rzucił, jak macał drżącą dłonią świeżą ranę – cały kawał spiżowego wylotu został utrącony. Ale można ją było jeszcze nabić i manewr powtórzono po usunięciu spomiędzy kół trupa drugiego kanoniera, którego krew obryzgała lawetę. – Nie, to nie Ludwik – na głos wyraził swą myśl Maurycy. – On właśnie celuje; jednak chyba musi być ranny, gdyż posługuje się tylko lewym ramieniem... Biedaczysko! Ten poczciwy Ludwik, którego współżycie z Adolfem tak się dobrze układało, pod warunkiem, że celowniczy, który chodzi piechotą, pomimo że bardziej od niego wykształcony, będzie pokornym służką konnowoda... Milczący wciąż Jan przerwał mu okrzykiem pełnym trwogi: – W żaden sposób tu się nie utrzymają! Przepadło! Istotnie ta druga pozycja po niespełna pięciu minutach okazała się tak samo zachwiana jak pierwsza. Pociski padały z jednaką dokładnością. Jeden uszkodził działo oraz zabił porucznika i dwóch żołnierzy. Żaden strzał nie był zmarnowany – tak dalece, iż gdyby upierano się bronić tam dłużej, wkrótce nie pozostałaby na placu ani jedna armata, ani jeden artylerzysta. Wtedy rozbrzmiał po raz drugi rozkaz kapitana: – Sprowadzić przódkary! Manewr rozpoczął się od nowa; konnowody przycwałowali i wykonali pół obrotu, aby obsługujący mogli doczepić działa. Lecz tym razem wybuch przedziurawił gardło i wyrwał szczękę Ludwikowi, który padł w poprzek łoża armatniego, w momencie gdy podnosił strzałkę celowniczą. Adolf zaś przybył w chwili, kiedy linia zaprzęgów zajmowała położenie flankowe; gruchnęła wściekła salwa. Adolf runął z rozszarpaną piersią, rozwarłszy ramiona; w ostatnim skurczu chwycił tamtego i tak już pozostali objęci, potwornie skręceni, zespoleni nawet w śmierci. Mimo bezładu wznieconego w szeregach przez śmiertelną salwę, pomimo zabitych koni, cała bateria wspinała się po pochyłości, ustawiała bliżej ku przodowi, o kilka metrów od miejsca, gdzie leżeli Maurycy z Janem. Po raz trzeci odłączono działa, konnowody zwrócili się twarzą ku nieprzyjacielowi, a tymczasem kanonierzy obsługi natychmiast wznowili ogień z niezłomnym, bohaterskim uporem. – To ostateczny koniec! – powiedział gasnącym głosem Maurycy. Istotnie, rzekłbyś, że ziemia i niebo zmieszały się. Rozłupywały się kamienie, gęsty dym chwilami zakrywał słońce. Wśród okropnego zgiełku widać było oszołomione konie, ogłupiałe, ze spuszczonymi łbami. Wszędzie ukazywał się kapitan, zbyt rosły, zbyt widoczny. Przecięło go na dwoje; przełamał się i padł jak drzewce sztandaru. Lecz szczególnie dokoła armat Honoriusza trwał niespieszny i uporczywy mozół. On sam, mimo swej szarży, musiał uczestniczyć w tych czynnościach, gdyż zostało zaledwie trzech ludzi z obsługi. Honoriusz celował, a tamci trzej wędrowali do jaszczyka, nabijali, manipulowali wyciorem i stemplem. Zażądano ludzi i koni zapasowych dla wypełnienia luk, jakie śmierć wyżłobiła, a tymczasem trzeba było wszystkiemu sprostać. Wściekłość brała, że wciąż nie dosięgano celu, że pociski wybuchały prawie zawsze w powietrzu nie czyniąc szkody straszliwym bateriom nieprzyjaciela, których ogień był tak skuteczny. Wtem z ust Honoriusza padło przekleństwo tak głośne, iż przebiło się skroś hałas bitewny. Jeszcze tego nieszczęścia brakowało! Prawe koło jego armaty zostało strzaskane. Do stu piorunów! Złamana łapa! Biedna bestyjka zwaliła się na bok i zaryła nosem w ziemię, koślawa i do niczego niezdatna. Honoriusz płakał rzęsistymi łzami, objął ją błędnymi rękami, jak gdyby zamierzał przywrócić jej równowagę samym żarem swego uczucia. Najlepsze działo, jedyne, które posłało tam kilka pocisków! Po chwili powziął szaleńcze postanowienie: zmienić koło natychmiast, pod obstrzałem! Gdy z jednym kanonierem udał się osobiście na poszukiwanie w amunicyjnym jaszczyku zapasowego koła, przystąpiono do najbardziej niebezpiecznego manewru, jaki mógł być wykonany na polu bitwy. Na szczęście, ludzie wraz z luzakami w końcu przybyli; dwaj nowi kanonierzy pomogli w robocie. Ale niebawem bateria została ponownie unieruchomiona. Nie można było posuwać dalej bohaterskiego szaleństwa. Obwołano rozkaz ostatecznego odwrotu. – Żywo, koledzy! – powtarzał Honoriusz. – Uprowadzimy ją i tamci jej nie dostaną!. Upierał się przy tej myśli: ratować swe działo, tak jak się ratuje sztandar. I powtarzał to ciągle – aż mu się dostało: wyrwało mu prawe, ramię i rozdarło lewy bok. Padł na swoją armatę i pozostał tam jakby wyciągnięty na honorowym łożu, z odrzuconą dumnie głową, z twarzą nienaruszoną, piękną wyrazem gniewu, zwróconą ku wrogowi. Z rozdartego munduru wysunął się uchwycony zgiętymi palcami list, który plamiła krew ściekająca kropla po kropli. Jedyny, pozostały jeszcze przy życiu porucznik rzucił rozkaz: – Sprowadzić przódkary! Jeden jaszczyk eksplodował. Trzeba było zdecydować się zabrać konie z drugiego, aby uratować działo, którego zaprzęg leżał martwy na ziemi. I teraz, gdy już po raz ostatni konnowody wykonali pół obrotu i gdy przyczepiono cztery pozostałe działa, popędzono galopem; zatrzymano się dopiero po przebyciu kilometra, za pierwszymi drzewami. Maurycy widział wszystko. Z lekkim dreszczem przerażenia powtarzał głosem bezbarwnym: – Och, biedny chłopak, biedny chłopak! Zmartwienie to jakby jeszcze potęgował ból skręcający mu trzewia. Buntowało się w nim zwierzę, był u kresu sił, omdlewał z głodu. Wzrok mu się mącił, nie miał już nawet poczucia niebezpieczeństwa, w jakim się znajdował pułk od chwili, gdy bateria musiała się cofnąć. W każdej minucie znaczne masy wojska mogły zaatakować płaskowzgórze. – Słuchaj – zwrócą się do Jana – muszę coś zjeść. Lepiej zjeść... i niech mnie od razu zabiją! Otworzył plecak, wziął chleb w drżące dłonie i począł gryźć żarłocznie. Kule gwizdały, dwa pociski eksplodowały w odległości kilku metrów. Ale nic już nie istniało, tylko głód, który trzeba było zaspokoić. – Chcesz, Janie? Jan, ogłupiały, spojrzał nań błędnym wzrokiem. – Tak, pomimo wszystko, chcę... Nazbyt cierpię. Podzielili się chlebem, dokończyli łapczywie jedzenia, nie dbając o nic innego, dopóki zostawał jeszcze kęs. I potem dopiero zobaczyli znowu pułkownika, z zakrwawionym butem, przejeżdżającego na swym wielkim koniu. . Sto szósty pułk był zewsząd oskrzydlony. Niektóre kompanie musiały już uciekać. Więc zmuszony do ustąpienia napierającej fali pułkownik de Vineuil wzniósł szpadę i z oczami pełnymi łez zawołał: – Chłopcy, teraz pod opiekę Pana Boga, który o nas nie dbał! Otoczony grupami zbiegów, zniknął za fałdem terenu. Sami nie wiedząc jak, Jan i Maurycy znaleźli się za płotem wraz z resztkami kompanii. Zostało nie więcej nad czterdziestu ludzi pod dowództwem porucznika Rochas; mieli z sobą sztandar. Usiłując go ratować, podporucznik okręcił jedwab dokoła drzewca. Umykano aż do końca płotu, rzucono się między zarośla na zboczu, gdzie Rochas wydał rozkaz rozpoczęcia ognia. Żołnierze, rozrzuceni w tyralierę, osłonięci, mogli się tam utrzymać, zwłaszcza że na prawo odbywał się wielki manewr kawalerii i że sprowadzono na linię posiłki dla niej. Maurycy uświadomił sobie, jak powoli, nieuchronnie zacieśnia się pierścień. Rano widział Prusaków wychodzących z wąwozu Saint-Albert, zmierzających do Saint-Menges, później do Fleigneux; teraz zaś, poza lasem Garenne, słyszał grzmoty armat gwardii, zaczynał dostrzegać inne postacie w mundurach zbliżające się wzgórzami Givonne. Jeszcze kilka minut, a krąg się zamknie i gwardia poda dłoń piątemu korpusowi, otaczając armię francuską żywym murem, druzgocącym pasem artylerii. Wtedy zapewne powstał rozpaczny pomysł podjęcia ostatecznego wysiłku, próby skruszenia tej ruchomej ściany, gdyż oto dywizja kawalerii rezerwy pod komendą generała Margueritte zbliżała się za załomem terenu gotowa do szarży – do szarży śmiertelnej, bez praktycznego efektu – dla honoru Francji. Maurycy, który w tej chwili myślał o Prosperze, był świadkiem straszliwego widowiska. Od świtu Prosper wciąż przynaglał konia, w ciągłych marszach i odwrotach z jednego na drugi kraniec płaskowzgórza Illy. Zbudzono ich o brzasku, każdego z osobna, bez sygnałów trąbki, a przy gotowaniu kawy przemyślnie zakrywano każde ognisko płaszczami, aby nie obudzić czujności Prusaków. Później nic już nie wiedzieli: słyszeli armaty, widzieli dymy, dostrzegali odległe ruchy piechoty, nic nie wiedząc o bitwie, o jej doniosłości, jej wynikach – wśród zupełnej bezczynności, w której pozostawiali ich generałowie. Prosper umierał z senności. Było to wielkie cierpienie: niespokojne noce, znużenie długo gromadzone, nieprzezwyciężona drzemota w takt kołysania się na siodle. Miał halucynacje, widział siebie na ziemi, chrapiącego na wypchanym kamyczkami materacu, to znowu śnił, że leży w wygodnym łóżku z białą pościelą... Na całe minuty rzeczywiście zasypiał w siodle, był tylko martwym przedmiotem w marszu, unoszonym bez kierunku. Niejeden z kolegów czasem się w ten sposób zwalił z konia. Byli wszyscy tak zmęczeni, że sygnały trąbki już ich nie budziły: trzeba było ich stawiać na nogi, kopniakami wydobywać z nicości. – Ale co też, do diabła, z nami robią! Co z nami wyczyniają?!– powtarzał Prosper usiłując otrząsnąć się z tego nieprzepartego odrętwienia. Armaty grzmiały od godziny szóstej. Kiedy się wspinali na wzgórze, pocisk zabił dwóch towarzyszy Prospera tuż obok niego; a opodal trzej inni zostali na ziemi, podziurawieni kulami, nie wiadomo skąd wystrzelonymi. Było to nieznośne: ten spacer wojskowy po polu bitwy, zbędny a niebezpieczny. Wreszcie około pierwszej po południu Prosper zrozumiał, że postanowiono wyprawić ich przynajmniej na śmierć co się zowie. Całą dywizję Margueritte’a, trzy pułki strzelców afrykańskich, jeden strzelców francuskich i jeden huzarów skupiono w zagłębieniu terenu, nieco poniżej wzgórza, na lewo od drogi. Trąbki zagrały: „Z koni!”, po czym zagrzmiał rozkaz oficerów: – Podciągnąć popręgi, umocować paktaże! Zsiadłszy z konia Prosper przeciągnął się i pogłaskał Zefira. Biedny. Zefir był równie ogłupiały jak jego pan, zmordowany jak pociągowe bydlę, którym mu być kazano. Przy tym dźwigał cały magazyn: bieliznę w puzdrach i płaszcz zwinięty na wierzchu, bluzę, spodnie, torbę z przyborami opatrunkowymi z tyłu siodła, a w poprzek jeszcze torbę z żywnością, nie licząc bukłaka, manierki, menażki... Rzewna litość zalewała serce jeźdźca, podczas gdy ściągał popręgi i upewniał się, że wszystko jest w porządku. Ciężki to był moment. Prosper, nie będący. większym tchórzem od innych, czuł w ustach suchą gorycz; zapalił papierosa. Gdy się będzie szarżować, każdy może sobie powiedzieć: „Tym razem padnę!” Upłynęło pięć czy sześć minut; opowiadano, że generał Margueritte udał się naprzód, aby zbadać teren. Czekano. Pięć pułków uformowało się w trzy kolumny; każda miała siedem szwadronów ustawionych jeden za drugim: niezła porcja armatniego mięsa. Wtem trąbki zagrały sygnał: „Na koń!”, i prawie natychmiast zabrzmiał drugi: „Szable w dłoń!” Dowódcy poszczególnych pułków już przygalopowali na swoje pozycje o dwadzieścia pięć metrów przed frontem; kapitanowie byli na swych stanowiskach na czele oddziałów. I zaczęło się czekanie w śmiertelnej ciszy. Ani jednego szmeru, ani oddechu pod palącym słońcem. Serca tylko biły... Jeszcze jeden rozkaz, ostatni – i ta nieruchoma masa drgnie, zerwie się jak burza. Lecz w tej chwili na szczycie wzgórza ukazał się oficer na koniu, ranny, podtrzymywany przez dwóch żołnierzy. Zrazu go nie poznano. Potem wzniósł się pomruk, rozrósł się we wściekły wrzask. Rannym, jak się później okazało – śmiertelnie, był generał Margueritte, któremu kula przeszyła oba policzki. Nie mógł mówić; poruszył ramieniem, wskazując nieprzyjaciela. Wrzawa wciąż rosła. – Nasz generał... Pomścijmy go, pomścijmy! Wtedy pułkownik dowodzący pierwszym pułkiem, wzniósłszy szablę, krzyknął z całych sił: – Naprzód! Marsz! Trąbki grały. Kolumna ruszyła początkowo kłusem. Prosper jechał w pierwszym szeregu, lecz niemal na samym brzegu prawego skrzydła. Najbardziej bywa narażony na niebezpieczeństwo środek kolumny, instynktownie najzajadlej ostrzeliwany. Gdy osiągnęli szczyt pagór – ka i zaczęli zjeżdżać po drugiej stronie ku rozległej równinie, Prosper dostrzegł całkiem wyraźnie, w odległości około kilometra, czworoboki pruskich wojsk, na które ich rzucano. Zresztą, kłusował jak we śnie, czuł lekkość, nieważkość istoty uśpionej i pustkę w mózgu, w którym nie było żadnej myśli. Był maszyną posuwającą się pod nieprzepartym impulsem. Powtarzano: „Trzymać czucie butami! Czucie butami!”, aby jak najbardziej ścieśnić szeregi i nadać im granitową odporność. Potem, w miarę jak kłus stawał się szybszy, zmieniał się we wściekły galop, strzelcy afrykańscy wydawali na modłę arabską dzikie okrzyki, płosząc konie. Wkrótce był to diabelski wyścig, piekielny bieg, szalony galop, pośród dzikiego wycia, któremu towarzyszył stukot kul, odgłosem gradu uderzających we wszystek metal – w menażki, manierki, mosiężne guziki mundurów i części uprzęży. Wśród tego gradu szalał huragan wichru i grzmotów, od którego drżała ziemia, pozostawiając w prześwietlonym słońcem powietrzu woń palonej wełny i spotniałych ciał drapieżnych zwierząt. Po przejechaniu pięciuset metrów Prosper spadł z konia dostawszy się w okrutny pęd unoszący wszystko. Pochwyciwszy Zefira za grzywę, zdołał powrócić na siodło. Środek kolumny, poszczerbiony, wyłamany strzelaniną, ugiął się, podczas gdy skrzydła kłębiły się, cofały, aby nabrać ponownego rozpędu. Było to nieuchronne a przewidziane zniszczenie pierwszego szwadronu. Padłe konie barykadowały teren, jedne porażone na miejscu, inne walczące w gwałtownej agonii. Widziano spieszonych jeźdźców biegnących co sił w nogach w poszukiwaniu konia. Trupy kawalerzystów zalegały już równinę, wiele koni bez jeźdźców galopowało w dalszym ciągu, z własnego impulsu powracało na pole walki, aby rzucać się w ogień szalonym cwałem, jakby przyciągane wonią prochu. Szarżę wznowiono; drugi szwadron zbliżał się w rosnącej furii, jeźdźcy przywarli do końskich szyj, trzymając w pogotowiu dobyte szable. Przejechano jeszcze dwieście metrów pośród ogłuszającego grzmotu. Lecz oto znowu pod kulami środek kolumny jął się załamywać, ludzie i zwierzęta padali, wstrzymywali bieg kłębowiskiem trupów. I drugi szwadron z kolei został zniszczony pozostawiając pole tym, co za nim pędziły. Wtedy, w heroicznym uporze, gdy nastąpiła trzecia szarża, Prosper znalazł się w bezładnej grupie strzelców afrykańskich. i huzarów. Pułki mieszały się, była to już tylko olbrzymia fala rozpadająca się i coraz to formująca się na nowo, aby unosić wszystko, co napotykała. Prosper nic już nie wiedział, zdał się na konia, na ukochanego Zefira, którego rana w uchu rozdrażniała do szału. Teraz był w środku, dokoła niego inne konie stawały dęba, przewracały się, a ich jeźdźcy padali na ziemię jak strąceni podmuchami wichru; jeszcze inne, zabite na miejscu, leżały osiodłane, patrząc mętnym szkliwem martwych oczu, jak gdyby nadal szarżując... Po dalszych dwustu metrach ukazała się połać ścierniska, pokryta ciałami poległych i konających. Jedni mieli głowy wbite w ziemię; inni, spadłszy na plecy, patrzeli w słońce przerażonymi, występującymi z orbit oczami. Z boku widać było rosłego karego konia oficerskiego z rozpłatanym brzuchem, daremnie usiłującego dźwignąć się, z obydwiema przednimi nogami zaplątanymi we własne wnętrzności. Pod wzmagającym się ogniem skrzydła kolumny skłębiły się raz jeszcze i cofnęły, aby zaciekle powrócić do ataku. W końcu pozostał już tylko czwarty szwadron, który – szarżując po raz czwarty – wpadł na linie pruskie. Prosper wysoko wzniesioną szablą bił po hełmach, po ciemnych mundurach, które widział jak skroś mgłę. Zauważył, że Zefir krwawi z pyska, i wyobraził sobie, że to krew pokąsanych wrogów... Wrzask dokoła był taki, że Prosper nie słyszał własnego krzyku, który mu przecie rozdzierał gardziel... Ale za pierwszą linią pruską była druga, a potem jeszcze jedna i jeszcze dalsza. Bohaterstwo stawało się zbędne, te gęste masy ludzkie były jak wysokie trawy, w których znikali konie i jeźdźcy. Na próżno je ścinano – nie widać było końca. Walczono pierś w pierś, a ogień był tak intensywny, że zapalały się mundury. Była to otchłań zagłady wśród bagnetów, podziurawionych ciał i rozłupanych czaszek. Pułki miały tam zostawić dwie trzecie swego stanu; zostało z tej sławnej szarży jedynie szczytne szaleństwo: to, że ją podjęto... Nagle Zefir, trafiony kulą w pierś, zwalił się na ziemię przygniatając prawe biodro Prospera, który z bólu stracił przytomność. Maurycy i Jan, obserwujący bohaterski galop szwadronów, wydali okrzyk gniewu. – Do stu piorunów! Odwaga na nic się nie zda! I w dalszym ciągu strzelali, przykucnąwszy w zaroślach na małym pagórku, gdzie się rozsypali w tyralierę. Sam Rochas podniósł z ziemi jakiś karabin i strzelał również. Lecz płaskowzgórze Illy było teraz już stracone bezpowrotnie, wojska pruskie zalewały – je ze wszech stron. Około godziny drugiej piąty korpus i gwardia zeszły się wreszcie zamykając klamrę. Nagle Jan przewrócił się. – No, załatwili mnie! – wyjąkał. Otrzymał jakby potężne uderzenie młotem w czubek głowy; rozdarte kepi potoczyło się na ziemię. Zrazu sądził, że czaszka jest otwarta, że ma mózg na wierzchu. Przez kilka sekund nie śmiał dotknąć głowy, pewien, że znajdzie tam dziurę. Gdy się wreszcie na to zdobył, odjął palce czerwone od krwi. Wrażenie było tak silne, że kapral zemdlał. W tym momencie Rochas dawał rozkaz cofnięcia się. Kompania pruska jest zaledwie o dwieście czy trzysta metrów od nich. Są otoczeni. – Bez pośpiechu, chłopcy! Odwróćcie się i wystrzelcie... Zejdziemy się tam, za tym murkiem. Ale Maurycy rozpaczał. – Panie poruczniku, nie zostawimy tu naszego kaprala!.– Jeżeli go wykończyli, cóż myślicie z nim zrobić? – Nie, nie, on oddycha... Zabierzmy go! Wzruszenie ramionami porucznika Rochasa miało wyrażać, iż nie może obciążać się poległymi. Na polu bitwy ranni nie wchodzą w rachubę, nie liczą się. Wtedy Maurycy zwrócił się błagalnie do Pache’a i Lapoulle’a: – Pomóżcie mi! Sam nie dam rady. Nie słuchali go, nie słyszeli, myśleli tylko o sobie, posłuszni instynktowi samozachowawczemu. Oto już się czołgają na kolanach i znikają pędząc w stronę murku. Prusacy są zaledwie o sto metrów. Maurycy, pozostawiony sam z zemdlonym Janem, płacząc z wściekłości, pochwycił go w ramiona, począł nieść. Lecz istotnie był. zbyt słaby, zbyt wątły, wyczerpany zmęczeniem i trwogą. Niebawem zachwiał się i runął wraz ze swym ciężarem. Gdyby choć zobaczył jakiego sanitariusza! Wodził dokoła obłędnym spojrzeniem, zdawało mu się, że rozpoznaje go wśród uciekających, dawał rozpaczliwe znaki... Nikt nie wracał. Maurycy zebrał ostatek sił, uniósł znowu rannego; zdołał oddalić się o jakieś trzydzieści kroków, gdy tuż obok wybuch – nął pocisk; myślał, że to już koniec, że teraz i on umrze, na ciele towarzysza. Powoli wstał, obmacał się; nie, nie miał nawet zadraśnięcia. Dlaczegoż więc nie ucieka? Jeszcze czas, może w kilku susach dotrzeć do muru – i to byłoby ocaleniem. Lęk powracał, przyprawiał go o szaleństwo. Już miał się zerwać do biegu, gdy go powstrzymały więzy silniejsze nad śmierć. Nie, to było niemożliwe, nie mógł opuścić Jana. Wszystko w nim krwawiło od takiej myśli; braterstwo wyrosłe między nim a tym chłopem sięgało głębi jego istoty, samego korzenia życia. Może była to sprawa wywodząca się z pradziejów świata; teraz jak gdyby istnieli tylko ci dwaj ludzie, z których jeden nie mógłby wyrzec się drugiego, nie wyrzekając się samego siebie. Gdyby Maurycy przed godziną nie zjadł kromki chleba, nigdy by mu nie starczyło sił na to, co wtedy zrobił. Później zresztą trudno mu było sobie przypomnieć. Musiał załadować Jana na plecy, potem pełznąc, przypadając i powstając chyba ze dwadzieścia razy wśród ściernisk i krzaków zarośli, potykając się o każdy kamień, przecie posuwał się naprzód. Wspierała go niepożyta wola, hart ducha, dzięki któremu mógłby przenosić góry. Za murkiem zastał porucznika Rochas i kilku ludzi z plutonu, wciąż strzelających, broniących sztandaru, który podporucznik trzymał pod pachą. Korpusom armii nie wskazano na wypadek niepowodzenia żadnej linii odwrotu. W tych warunkach każdy generał mógł działać na własną rękę, a wszyscy o tej godzinie byli odrzucani do Sedanu pod miażdżącym naporem zwycięskich wojsk niemieckich. Druga dywizja siódmego korpusu cofała się w dość poprawnym ordynku, natomiast niedobitki innych dywizji, zmieszane z resztkami pierwszego korpusu, parły już ku miastu w okropnej ciżbie: potok gniewu i przerażenia unoszący ludzi i zwierzęta. Lecz oto w tej chwili Maurycy spostrzegł z radością, że Jan otwiera oczy. Chcąc mu obmyć twarz, pobiegł do pobliskiego strumyka i ze zdumieniem zobaczył po prawej stronie, w głębi odległej doliny osłoniętej stromymi zboczami, chłopa, którego widział rankiem, a który wciąż jeszcze orał bez pośpiechu, pchając pług zaprzężony w rosłego siwego konia. Po co tracić dzień? Przecież dlatego, że jest wojna, to nie racja, żeby zboże przestało róść, a ludzie przestali żyć. VI Na wysokim tarasie, skąd Delaherche rozglądał się, aby zdać sobie sprawę z sytuacji, znowu jął niecierpliwie wypatrywać wiadomości. Widział dokładnie, że pociski przelatują ponad miastem oraz że owe trzy czy cztery, które poszarpały dachy okolicznych domów, to na pewno tylko skąpe odpowiedzi na ogień z Palatynatu, tak powolny, tak mało skuteczny. Ale nie rozróżniał nic z przebiegu bitwy i odczuwał potrzebę niezwłocznego poinformowania się, pragnienie, które podsycała obawa utraty majątku i życia. Zszedł, pozostawiając lunetę skierowaną hen, ku bateriom niemieckim. Jednakże na dole obraz ogrodu fabrycznego sprawił, że zatrzymał się na chwilę. Dochodziła godzina pierwsza; w ambulansie było pełno rannych. Pod bramą nieprzerwanym sznurem przeciągały wozy. Brakło już pojazdów przepisowych, zarówno dwu – jak i czterokołowych. Ukazywały się jaszczyki artyleryjskie, wozy furażowe, furgony taborowe, wszystko, co można było zarekwirować na polu bitwy; na koniec przybywały nawet bryczki i furki rolników, pościągane z folwarków, zaprzężone w bezpańskie konie. Wewnątrz układano na kupę rannych pozbieranych z pola i pośpiesznie opatrzonych przez lotne ambulanse pierwszej pomocy. Owo wyładowywanie nieszczęsnych ludzi było straszne; jedni zielonkawobladzi, inni fioletowi od uderzenia krwi do głowy; wielu było zemdlonych; inni wydawali przejmujące jęki. Niektórzy, zdrętwiali, oddawali się w ręce sanitariuszy, wytrzeszczając przerażone oczy. Zdarzało się, że konali za lada dotknięciem. Napływ rannych był taki, że prawie wszystkie materace, rozłożone w obszernej niskiej hali, były już zajęte i major Bouroche wydawał rozkazy, by zużyto słomę, z której kazał narządzić szeroką pod – ściółkę pod jedną ze ścian. Mimo to on i jego pomocnicy dawali sobie radę z operacjami. Bouroche zadowolił się zażądaniem nowego stołu z materacem i ceratą; wstawiono go do szopy służącej za salę operacyjną. Pomocnik podsuwał spiesznie pacjentom pod nos serwetę nasiąkniętą chloroformem. Lśniły wąskie noże stalowe, piły wydawały zaledwie cichy odgłos tarki kuchennej; krew, buchającą gwałtownie, natychmiast tamowano. Przynoszono, wynoszono operowanych, w pośpiesznej krętaninie ledwo miało się czas na przeciągnięcie gąbką po ceracie. A na końcu trawnika, za kępą żarnowca, do kostnicy, którą wypadło założyć, wyrzucano również odcięte nogi i ręce, wszelkie szczątki ciała i kości pozostałe na stołach. Siedzące pod rozłożystymi drzewami pani Delaherche i Gilberta nie nadążały ze zwijaniem bandaży. Przechodzący właśnie tędy z twarzą rozpłomienioną, z zakrwawionym już fartuchem Bouroche rzucił Delaherche’owi pakiet bielizny wołając: – Proszę! Niechże pan coś robi, niech pan będzie użyteczny! Ale fabrykant zaprotestował: – Przepraszam! Muszę wrócić po wiadomości. Człowiek już nie wie, czy żyje... – A musnąwszy wargami włosy żony: – Moja biedna Gilberto – dodał – gdy się pomyśli, że jeden pocisk może to wszystko zapalić... To straszne! Była bardzo blada. Uniosła głowę: Wzdrygnąwszy się powiodła spojrzeniem dokoła. Potem mimowolny, nie dający się spędzić uśmiech powrócił na jej usta. – Och, tak, straszne! Ci wszyscy ludzie, których się kraje... Dziwne, że nie mdleję od tych widoków... Pani Delaherche patrzała na syna całującego włosy młodej kobiety. Wykonała ruch, jakby zamierzała go odsunąć: pomyślała o tamtym, o mężczyźnie, który minionej nocy musiał także całować te włosy... Ale jej stare ręce zadrżały, wyszeptała: – Ile cierpień, mój Boże! Zapomina się o własnych... Delaherche oddalił się wyjaśniając, że przyjdzie niebawem ze sprawdzonymi wiadomościami. Ledwo skręcił w ulicę Maqua zaskoczył go widok tłumu żołnierzy wracających bez broni, w poszarpanych, zapylonych mundurach. Nie mógł zresztą wydobyć żadnych bliższych szczegółów od tych ludzi, których usiłował wypytywać: jedni, otępiali, odpowiadali, że nic nie wiedzą, inni gadali bez pamięci, nieprzytomnie gestykulując, wybuchając takim potokiem słów, że sprawiali wrażenie szaleńców. Odruchowo tedy Delaherche skierował się ponownie ku Podprefekturze w nadziei, że tam napływają wszystkie nowiny. Kiedy przechodził placem Kolegialnym, dwa działa, z pewnością jedyne dwie sztuki pozostałe z baterii, nadjechały pędem i zatrzymały się osadzone tuż przy krawężniku. Na Grande-Rue nie miał już wątpliwości: miasto zaczynało zapełniać się pierwszymi zbiegami: trzech spieszonych huzarów przysiadłszy pod drzwiami dzieliło się chlebem; dwaj inni drobnym krokiem wiedli konie za uzdę; oficerowie biegali bezładnie, najwidoczniej nie wiedząc, dokąd idą. Na placu Turenne’a jakiś podporucznik doradził mu, aby się nie zatrzymywał, bo pociski biją tam gęsto, nawet niedawno odłamek roztrzaskał kratę otaczającą pomnik wielkiego wodza, zwycięzcy Palatynatu. Istotnie, kiedy oddalał się szybko ulicą Podprefektury, zobaczył właśnie, jak z przerażającym hukiem wybuchły na samym moście na Mozie dwa pociski. Stał bez ruchu przed dyżurką stróża, głowiąc się nad wyszukaniem pretekstu, by wywołać i wypytać jednego z adiutantów, gdy usłyszał młodym głosem wypowiedziane słowa: – Panie Delaherche! Proszę tutaj, prędko! Niedobrze jest na dworze. Była to jego robotnica, Róża. Nie myślał o niej wcale. Teraz wszystkie drzwi otworzą się przed nim. Wszedł do dyżurki, usiadł. – Mama z tego wszystkiego jest całkiem chora; położyła się. Jak pan widzi, jestem tu sama, gdyż tatuś jest przy gwardii narodowej w cytadeli. Dopiero co właśnie cesarz chciał znów pokazać, że jest odważny, i wyszedł; zdołał dojść do końca ulicy, aż do mostu. Nawet pocisk padł tuż przed nim, koń pod jednym z jego świty został zabity. No, a potem cesarz wrócił. Pewnie, cóż miał robić?... – Aha, więc wiecie, jak sprawy stoją... Cóż oni mówią, ci panowie? Popatrzała nań ze zdziwieniem. Zachowała pogodną świeżość, delikatne włosy, jasne oczy dziecka poruszającego się usłużnie pośród tych okropności, których nie bardzo rozumiała. – Nie, nic nie wiem. Koło południa zaniosłam na górę list do marszałka Mac-Mahon. Cesarz był tam z nim... Pozostali razem, zamknięci, blisko godzinę; marszałek leżał w łóżku, cesarz siedział tuż obok, na krześle. Tyle wiem, bo ich widziałam, kiedy otworzono drzwi. – No i o czym mówili? Spojrzała na niego znowu i nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Ależ nie wiem, skądże mam wiedzieć? Nikt na świecie nie wie tego, co sobie powiedzieli. – Oczywiście...– Delaherche uczynił gest, jakby chcąc przeprosić za swe niemądre pytanie. Jednak myśl o tej ostatecznej rozmowie nie dawała mu spokoju. Jakże to musiało być ciekawe! Jaką też mogli powziąć decyzję? – Teraz – podjęła Róża – cesarz wrócił do swego gabinetu, gdzie jest na konferencji z dwoma generałami, którzy właśnie przybyli z pola bitwy. – Urwała, rzuciła okiem w stronę tarasu. – Proszę: oto jeden z tych generałów... A tu ma pan drugiego! Delaherche wyszedł śpiesznie poznawszy generałów Douay i Ducrot, których konie czekały opodal, Patrzał na nich, jak wskoczyli na siodło i odjechali galopem. Po opuszczeniu płaskowzgórza Illy każdy z osobna śpieszył powiadomić cesarza, że bitwa jest przegrana. Podawali dokładne szczegóły położenia; armia i Sedan były teraz już okrążone ze wszystkich stron, klęska zapowiadała się straszliwa. W gabinecie cesarz kilka minut w milczeniu przechadzał się swym chwiejnym krokom chorego. Był tam już tylko adiutant; stał niemy przy drzwiach. A cesarz chodził wciąż, od kominka do okna, z twarzą steraną, targaną obecnie nerwowym drganiem. Plecy zdawały się jeszcze, bardziej zgarbione, jak pod brzemieniem walącego się świata; oczy martwe, przysłonięte ociężałymi powiekami, wyrażały rezygnację fatalisty, który w rozgrywce z przeznaczeniem przegrał ostatnią stawkę. Za każdym razem, gdy mijał uchylone okno, zatrzymywał się na chwilę. Podczas jednego z owych króciutkich postojów wyszeptał z drżeniem: – Och, te armaty te armaty, które się słyszy od rana! Istotnie warkot strzałów baterii ź Marfée i Frénois dochodził z niezwykłą gwałtownością. Był to łomot grzmotu, od którego dygotały szyby, a nawet mury. Huk uporczywy, nieustanny, doprowadzający do rozpaczy. I cesarz rozmyślał nad tym, że walka jest już beznadziejna, że wszelki opór staje się zbrodnią. Po co jeszcze mnożyć krew przelaną, zmiażdżone członki, pourywane głowy, trupy i jeszcze trupy dorzucane do tamtych, rozsianych po polach. Skoro się już przegrało, skoro to już koniec – na cóż dalsza rzeź?! Dość okropności i bólu! Powróciwszy ku oknu cesarz znowu zaczął drżeć wznosząc dłonie. – Ach, te armaty, te strzały, które ani na chwilę nie ustają! Może budziła się w nim straszna myśl o odpowiedzialności i wizja krwawych trupów, które wskutek jego błędów zalegały tysiącami; a może było to tylko wzruszenie marzyciela o litościwym sercu, poczciwego człowieka nawiedzanego humanitarnymi rojeniami. W momencie strasznego ciosu zadanego mu przez los, który łamał i unosił jego życie jak źdźbło słomy, zdobywał się jeszcze na łzy dla innych, przerażony niepotrzebnie wciąż trwającą rzezią, nie mając już sił nadal ją znosić. Teraz pierś pękała mu od tej przeklętej kanonady, która podwajała jego cierpienie. – Och, te armaty, te armaty! Niech umilkną natychmiast, natychmiast! I w tym monarsze, co już nie miał tronu, powierzywszy swą władzę cesarzowej- regentce, w tym wodzu, który już nie kierował armią, przekazawszy komendę marszałkowi Bazaine, nastąpiło wtedy przebudzenie potęgi, zrodziła się nieprzeparta potrzeba po raz ostatni okazać się władcą. Od czasu bitwy pod Châlons cesarz usunął się, nie wydał ani jednego rozkazu, godząc się na swą zbędność bezimienną i zawadzającą, był już tylko kłopotliwym tobołem unoszonym wraz ze sprzętem oddziałów. I oto budzi się w nim cesarz dopiero w obliczu klęski, a pierwszym i jedynym rozkazem, jaki miał jeszcze wydać w odruchu przerażenia litościwego serca, było wywieszenie na cytadeli białej flagi, by prosić o zawieszenie broni. – Och, te armaty, te armaty!... Weźcie prześcieradło, obrus, wszystko jedno co! Niech pan biegnie, prędko, i powie, żeby je uciszyć! Adiutant wyszedł pośpiesznie. Cesarz podjął na nowo swój chwiejny marsz od kominka do okna. Baterie wciąż grzmiały – wstrząsając całym domem. Na dole Delaherche rozmawiał jeszcze z Różą, kiedy nadbiegł dyżurny sierżant. – Panienko, nic już nie można znaleźć, nigdzie nie widać słu – żącej... Czy nie ma pani jakiej sztuki bielizny, kawałka białego płótna? – Chce pan serwetę? – Nie, nie, to za małe... Ot, połowa prześcieradła, na przykład... Róża z usłużnym pośpiechem otworzyła szafę. – Hm, nie mam rozciętego prześcieradła. Duża biała sztuka bielizny? Nie widzę nic odpowiedniego. Aha, proszę, chce pan obrus? – Obrus? Doskonałe! To będzie w sam raz. – I na odchodnym dorzucił: – Będzie z tego biała chorągiew, którą, się wywiesi na cytadeli, aby prosić o pokój... Bardzo dziękuję, panienko. Delaherche doznał wstrząsu mimowolnej radości. Nareszcie więc będzie spokój! Po chwili radość ta wydała mu się niepatriotyczna; powściągnął ją. Lecz niemniej jego serce biło z ulgą, gdy patrzał na śpiesznie opuszczających Podprefekturę dwóch oficerów, pułkownika i kapitana, w towarzystwie sierżanta. Pułkownik niósł pod pachą, zwinięty obrus. Delaherche postanowił pójść za nimi, rozstał się więc z Różą, wielce dumną z dostarczenia owej sztuki bielizny. W tej chwili biła godzina druga. Przed ratuszem Delaherche’a zepchnęła cała fala wylękłych żołnierzy, którzy schodzili z przedmieścia Cassine. Straciwszy z oczu pułkownika zrezygnował z widoku wywieszania białej flagi. Do baszty z pewnością nie pozwolą mu wejść; że zaś słyszał, iż pociski padają na budynek szkolny, zaniepokoił się znowu: może jego fabryka tymczasem płonie? Puścił się pędem, owładnięty na nowo gorączką niepokoju, wyżywając się w tym biegu. Ale grupy ludzi tarasowały ulice, przeszkody mnożyły się na każdym skrzyżowaniu. Dopiero na ulicy Maqua Delaherche odetchnął z ulgą, gdy zobaczył monumentalną fasadę swego domu nietkniętą, bez dymu ani iskier. Wszedł, z daleka już informując matkę i żonę: – Wszystko w porządku, wywieszają białą flagę, ogień będzie przerwany! Potem zatrzymał się: wygląd ambulansu był naprawdę przerażający. W obszernej suszarni, od której drzwi pozostawały otwarte na oścież, nie tylko wszystkie materace były pozajmowane, ale nie było już miejsca nawet na owej ściółce rozpostartej w końcu sali. Zaczynano rozścielać słomę między łóżkami, ścieśniano rannych, zsuwano jed – nych do drugich. Było ich już blisko dwustu, i ciągle przybywało. Szerokie okna białą jasnością oświetlały całe to zbiorowisko ludzkiego cierpienia. Niekiedy, przy nazbyt gwałtownym ruchu, wybuchał mimowolny okrzyk. W wilgotnym powietrzu słychać było rzężenia agonii. Gdzieś w głębi brzmiała nieprzerwanie łagodna, niemal śpiewna skarga. Cisza stawała się głębsza, jakieś pełne rezygnacji odrętwienie, posępna melancholia pokoju żałoby, przerywana jedynie krokami i szeptami pielęgniarzy. Rany naprędce opatrzone na polu bitwy, niektóre nawet odkryte, roztaczały swą żałość wśród postrzępionych płaszczy i porozdzieranych spodni. Wyciągały się jeszcze obute stopy, pomiażdżone i krwawiące. Kolana i łokcie były zmiażdżone jakby od uderzenia młota, a kończyny zwisały bezwładnie. Widać było stosy nóg i ramion, zdruzgotane dłonie, zwisające palce, zaledwie przytrzymywane kawałkiem skóry – zesztywniałe z bólu, ciężkie jak ołów. Lecz szczególnie niepokojącymi ranami były uszkodzenia brzucha, piersi lub głowy. Boki krwawiły od okropnych rozdarć, pod wzdętą skórą występowały węzły wnętrzności. Lędźwie, naruszone, zrąbane, wywoływały gwałtowny skurcz postaci. Płuca były przebite na wylot – jedne z otworem tak małym, że nie krwawiły, inne z ziejącą wyrwą, skąd życie upływało czerwoną strugą; a krwotoki wewnętrzne, te niewidoczne, zabijały ludzi, nagle poczerniałych i majaczących. Jeszcze więcej ucierpiały głowy, pogruchotane szczęki, krwawa miazga zębów i języka, puste oczodoły, oczy na pół wysadzone z orbit, rozwalone czaszki, w których widać było mózg. Wszyscy, którym kule naruszyły rdzeń pacierzowy lub mózg, leżeli jak trupy, w bezwładzie przedzgonnej śpiączki, gdy natomiast inni miotali się, prosząc pić; głosem cichym i błagalnym. W szopie obok, gdzie operowano, obraz był równie okropny, ale odmienny. W tym pierwszym natłoku przystępowano jedynie do pilnych. operacji, których wymagał rozpaczliwy stan rannych. Najmniejsza obawa krwotoku skłaniała Bouroche’a do natychmiastowej amputacji. Nie zwlekał też z usuwaniem odłamków pocisków z głębi ran, jeżeli tkwiły w jakiej niebezpiecznej strefie – jak nasada szyi, okolica pachy, pachwina, łokieć lub kolano. Innych rannych, których wolał zostawić na obserwacji, opatrywali sanitariusze według jego wskazówek. Miał już za sobą cztery amputacje, w odstępach między nimi dokonując „dla odpoczynku” kilku drobniejszych operacji wy – jęcia kul, i zaczynał odczuwać już znużenie. Były tylko dwa stoły: jego oraz drugi, przy którym pracował jeden z pomocników. Rozwieszono między nimi prześcieradło, aby operowani nie mogli się wzajemnie widzieć. I choć co chwila obmywano je gąbką, stoły były wciąż czerwone: wiadra, opróżniane o kilka kroków opodal na grzędę stokrotek, wiadra, w których woda czerwieniała od jednej szklanki krwi, wydawały się pełne czystej krwi, zalewającej kwiaty na klombie. Jakkolwiek przewiew był dostateczny, przykry zaduch unosił się ze stołów, z bielizny, z puzder, zmieszany z mdłą wonią chloroformu. Litościwy w gruncie Delaherche drżał ze współczucia. Wtem uwagę jego zwróciło mijające bramę lando. Widocznie znaleziono już tylko ten wielkopański wehikuł i ułożono tam rannych. Było ich ośmiu, leżących jedni na drugich. Fabrykant wydał okrzyk grozy i zdumienia, rozpoznając w ostatnim, którego zniesiono, kapitana Beaudoin. – Ach, biedaku! Zaraz zawołam matkę i żonę. Przybiegły, pozostawiając dwu służącym troskę zwijania bandaży. Sanitariusze, którzy chwycili kapitana, nieśli go do sali; już mieli go położyć w poprzek posłania ze słomy, gdy Delaherche spostrzegł na jednym z materaców żołnierza, który się już nie ruszał – z twarzą ziemistą i rozwartymi oczyma. – Popatrzcie, ależ on nie żyje, ten tam;.. – Prawda – mruknął jeden z pielęgniarzy. – Nie ma sensu, by zabierał miejsce... Wraz z kolegą wzięli ciało, zanieśli je do kostnicy za kępą żarnowca. Było tam już z tuzin umarłych, ułożonych szeregiem, zesztywniałych w ostatnim rzężeniu, jedni ze stopami wyciągniętymi, jak gdyby wydłużonymi przez cierpienie, inni – skręceni, pokurczeni w okropnych pozach. Byli tacy, co, rzekłbyś, szydzili – z wywróconymi białkami, obnażając zęby spod uniesionych warg; a ten czy ów, o długiej, przeraźliwie smutnej twarzy, płakał jeszcze. grubymi łzami... Jeden, młodziutki, drobny i chudy, z głową na wpół oberwaną, oburącz przyciskał konwulsyjnie do serca obryzganą krwią podobiznę kobiety, jedną z tych bladych fotografii robionych w zakładach pod- miejskich. A u stóp nieboszczyków piętrzyły się w nieładzie amputowane nogi i ręce, wszystko, co odcinano co odrąbywano na stołach operacyjnych – ciało i kości spychane w kąt, jak spycha się miotłą odpadki w jatce. Na widok kapitana Beaudoin Gilberta zadrżała. Boże! Jakże był blady, leżąc na tym materacu, z twarzą, bielejącą pod warstwą brudu! Myśl, że kilka godzin temu trzymał ją w ramionach, woniejący i pełen życia, mroziła ją przerażeniem. Uklękła. – Co za nieszczęście, drogi przyjacielu! Ale to nic groźnego, prawda? I machinalnie wyciągnęła chusteczkę; wycierała mu twarz, nie mogąc znieść, że jest taki zbrukany potem, ziemią i prochem. Wydawało się jej, że mu przynosi ulgę oczyszczając go trochę. – Nieprawdaż? To nic, to tylko noga... Kapitan, pogrążony w półśnie, z trudem otworzył oczy. Poznał przyjaciół; usiłował uśmiechnąć się. – Tak, tylko noga... Nie poczułem nawet uderzenia; wydało mi się, że źle stąpnąłem i upadłem... – Ale mówił z trudnością. – Och, pić, chce mi się pić! Pani Delaherche, nachylona z drugiej strony posłania, zakrzątnęła się. Wystarała się o szklankę i karafkę wody, do której wlano trochę koniaku. I gdy kapitan chciwie opróżnił szklankę, musiała rozdzielić resztę wody między rannych leżących w sąsiedztwie: wszystkie ręce wyciągały się, rozlegały się głosy błagalne; pewien żuaw nie otrzymawszy wody zaszlochał... Tymczasem Delaherche usiłował rozmówić się z lekarzem, aby uzyskać dla kapitana pierwszeństwo. Bouroche wszedł właśnie na salę w zakrwawionym fartuchu, ze swą szeroką spotniałą twarzą, którą lwia grzywa zdawała się podpalać. Kiedy przechodził, ludzie unosili się na posłaniach, próbowali go zatrzymać, każdy pragnął koniecznie, aby się nim natychmiast zajęto. Chciał otrzymać pomoc oraz wiedzieć. – Do mnie, panie doktorze, do mnie! – ścigał go bełkot błagalny, błądzące palce muskały ubranie. Lecz on, sapiąc ze zmęczenia, całkowicie pochłonięty swą pracą, organizował ją nie słuchając nikogo. Mówił do siebie na głos, liczył rannych pokazując palcem, wyznaczał im numery: jeden, dwa, trzy; szczęka, ramię, udo... – podczas gdy towarzyszący mu asystent nadstawiał ucha, starając się zapamiętać. – Panie majorze – zaczął Delaherche – jest tu pewien oficer: kapitan Beaudoin... Bouroche przerwał mu: – Jak to? Beaudoin jest tu? Ach, biedaczysko! – Podszedł do rannego, ale snadź jednym rzutem oka ocenił powagę sytuacji, bo podjął natychmiast, nie schylając się nawet,– aby zbadać nogę: – Dobrze. Przyniosą mi go zaraz, jak tylko ukończę operację, którą się przygotowuje. I wrócił do szopy; za nim Delaherche, który nie chciał go stracić z oczu, bojąc się, by nie zapomniał o swej obietnicy. Tym razem chodziło o wyłuszczenie ramienia ze stawu barkowego według nowej metody Lisfranc, co chirurdzy nazywają ładną operacją; sprawa gładka i szybka – wszystkiego zaledwie czterdzieści sekund. Już pacjenta chloroformowano, a pomocnik oburącz ujmował ramię – cztery palce pod pachą i kciuk z wierzchu. Wtedy Bouroche, uzbrojony w duży, długi nóż, krzyknąwszy: „Posadźcie go!”, chwycił mięsień naramienny, przebił na wylot ramię, przeciął muskuł, następnie ruchem do tyłu za jednym pociągnięciem oddzielił staw: i ramię opadło, odcięte trzema ruchami. Asystent zsunął kciuki, by zatkać tętnicę ramieniową. „Połóżcie go z powrotem!” Bouroche zaśmiał się mimo woli, przystępując do przewiązywania naczyń krwionośnych, ponieważ zużył zaledwie trzydzieści pięć sekund. Pozostawało tylko zaszyć płat skóry na ranie – tak jak płaski epolet. To była ładna robota – zważywszy niebezpieczeństwo, człowiek mógł bowiem przez arterię ramieniową stracić wszystką krew w ciągu minuty, pomijając już ryzyko śmierci, ilekroć sadza się rannego uśpionego chloroformem. Delaherche, wstrząśnięty, pragnął się wymknąć. Ale nie miał na to czasu: ramię było już na stole. Operowany żołnierz, rekrut, tęgi wieśniak, odzyskiwał przytomność; spostrzegł ramię, które sanitariusz wynosił za żarnowce... Żywo spojrzał na swój bark, zobaczył, że jest przecięty: i krwawiący. I,– rozgniewany, rzekł z pasją:. – Och, do pioruna! To głupie, coście tu zrobili! Bouroche, wyczerpany, nie odpowiadał. Po chwili rzekł z akcentem poczciwej prostoty: – Zrobiłem, jak mogłem najlepiej. Nie chciałem, żebyś klapnął, mój chłopcze. Zresztą pytałem cię; powiedziałeś mi: „tak”. – Powiedziałem: „tak”! Powiedziałem: „tak”! Alboż ja wiedziałem? – I gniew jego opadł; nieszczęśliwiec zaczął płakać gorącymi łzami. – Go ja teraz pocznę?! Zabrano go z powrotem na słomę, zmyto gruntownie ceratę i stół; a kubły czerwonej wody, którą wychluśnięto na nowo ponad trawnikiem, zakrwawiły białą grzędę stokroci. Tymczasem Delaherche dziwił się słysząc wciąż granie armat. Dlaczego nie milkną? Obrus Róży musiał być wywieszony na cytadeli. A tu przeciwnie: rzekłbyś – intensywność ognia baterii pruskich wzrastała. Był to hałas ogłuszający, huk, od którego najmniej nerwowi wzdrygali się od stóp do głów. Wstrząsy, od których serce zamierało, nie mogły wpływać dobrze zarówno na operujących, jak i na operowanych... W całym ambulansie skutkiem tego panowała krętanina, rozgorączkowanie wręcz rozpaczliwe. – To przecież już koniec. Czemu tamci nie przestają? – zawołał Delaherche, który niespokojnie nadstawiał ucha, sądząc co chwila, że to ostatni wystrzał. Wrócił do Bouroche’a, aby mu przypomnieć o kapitanie, i zdumiał się zastawszy go na ziemi, pośrodku wiązki słomy, rozciągniętego na brzuchu, z rękami obnażonymi aż do ramion i zanurzonymi w dwóch wiadrach lodowatej wody. U kresu sił moralnych i fizycznych doktor wypoczywał tam, wyczerpany, powalony smutkiem, ogromną rozpaczą, w jednym z momentów załamania się lekarza czującego swą bezsilność. Ten jednak był człowiekiem mocnym, o twardej skórze i niezłomnym sercu. Lecz oto się zachwiał pod ważącym się nad nim pytaniem: „Na co?” Świadomość, że nigdy nie zrobi wszystkiego, że wszystkiego zrobić nie może, obezwładniła go nagle. Na co? Skoro śmierć mimo wszystko będzie silniejsza! Dwaj sanitariusze zbliżali się z kapitanem Beaudoin na noszach. – Panie doktorze – odważył się powiedzieć Delaherche – oto kapitan. Bouroche otworzył oczy, wyciągnął ręce z wiader, otrząsnął je, wytarł o słomę. Potem, podnosząc się na kolanach: – A tak, do diabła! – mruknął. – Następny... Ha, no cóż! Dzień jeszcze nie skończony. I po chwili już stał, odświeżony, potrząsając swą płowowłosą lwią głową, odzyskawszy równowagę dzięki wewnętrznej dyscyplinie i nabytej praktyce. Gilberta i pani Delaherche, które szły za noszami, zatrzymały się o kilka kroków opodal, kiedy złożono kapitana na powleczonym ceratą materacu. – No tak, to jest nad prawą kostką – mówił Bouroche, który dużo rozmawiał, aby zająć rannego. – Cóż, niezgorsze miejsce. Można się z tego całkiem łatwo wygrzebać... Zaraz to zbadamy. Ale widocznie niepokoiło go odrętwienie, w jakim się znajdował Beaudoin. Oglądał prowizoryczny opatrunek – prostą przewiązkę zaciśniętą i przytrzymaną na spodniach przez pochwę od bagnetu. I gderał przez zęby zapytując, jaki fuszer to zrobił. Potem nagle zamilkł. Zrozumiał: to zapewne podczas transportu, na dnie powozu napełnionego rannymi, bandaż musiał się rozluźnić i ześliznął się nie przywierając już do rany, skutkiem czego nastąpił bardzo obfity krwotok. Sanitariusz rozciął spodnie i kalesony, potem but i skarpetkę. – Tnijże prędzej, ofermo! Pielęgniarz rozciął spodnie i kalesony, potem but i skarpetkę. Ukazała się noga, następnie stopa obnażona, poplamiona krwią. I tam, nad kostką, widniał okropny otwór z tkwiącym w głębi, wepchniętym przez pocisk strzępem czerwonego sukna. Wałeczek poszarpanego ciała, wypukłość mięśnia, występowała z rany w postaci miazgi. Gilberta musiała się oprzeć o jeden ze słupów podtrzymujących dach szopy. Och, to ciało, to ciało tak białe, teraz takie czerwone i zmasakrowane! Mimo przerażenia nie mogła odwrócić oczu od tego widoku. – Do stu piorunów! – stwierdził Bouroche. – Ładnie pana urządzili!... Obmacał nogę, stwierdził, że jest zimna; nie wyczuwał już pulsu. Twarz jego mocno spoważniała, przy czym osobliwie marszczył wargi, co miał w zwyczaju w obliczu niepokojących przypadków. – Do pioruna! – powtórzył. – Nie podoba mi się ta noga! Kapitan, którego obudziła z półdrzemki trwoga, patrzał nań, czekał... W końcu rzekł: – Tak pan uważa, doktorze? Lecz taktyka Bouroche’a polegała na tym, by nigdy nie domagać się wprost od rannego upoważnienia, jak się to praktykowało, kiedy zachodziła konieczność amputacji: wolał, by decyzja wyszła od samego pacjenta. – Paskudna noga – mruknął, jak gdyby rozumując na głos. – Nie uratujemy jej... Beaudoin podjął nerwowo: – No cóż, doktorze, trzeba z tym skończyć. Jak pan myśli? – Myślę, że pan jest dzielnym człowiekiem i że mi pan pozwoli zrobić, co należy. Oczy kapitana Beaudoin pobladły, zmąciły się jakby rudawą mgiełką. Ale mimo nieznośnego lęku, jaki go dławił, odpowiedział po prostu, z brawurą: – Niech pan to załatwi, majorze. Przygotowania nie trwały długo. Pomocnik już trzymał nasyconą chloroformem serwetę, którą natychmiast podsunął pod nos pacjenta. Po niedługiej chwili miotania się, poprzedzającej przejście w stan uśpienia, dwaj sanitariusze zsunęli kapitana na materacu, tak by mieć przed sobą jego nogi; jeden z nich ujął lewą, a pomocnik, chwyciwszy prawą, trzymał ją oburącz w pachwinie, aby ucisnąć tętnicę. Wtedy Gilberta, ujrzawszy Bouroche’a zbliżającego się z cienkim nożem w dłoni, nie mogła już znieść tej sceny. – Nie, nie, to okropne! I bliska omdlenia wsparła się o panią Delaherche, która musiała podsunąć ramię, aby ją uchronić od upadku. – Ale dlaczego pani nie wyjdzie? Jednakże pozostały obydwie. Odwracały głowy, nie chcąc już widzieć, nieruchome i drżące, przytulone jedną do drugiej, choć niewiele było między nimi czułości. O tej właśnie porze dnia armaty zagrzmiały z pewnością najgłośniej. Była godzina trzecia;, Delaherche, zawiedziony, rozdrażniony, oświadczył, iż nic z tego nie rozumie. Teraz stawało się niewątpliwe, że baterie pruskie miast zamilknąć zdwoiły jeszcze ogień. Czemu?. Co się działo? Było to piekielne bombardowanie, powietrze się, rozżarzało. Dokoła. Sedanu osiemset dział niemieckich, zwartych w spiżową obręcz, strzelało jednocześnie, bijąc w pobliskie pola bezustannym grzmotem; i ten obstrzał zespołowy, z wszystkich okolicznych wyniosłości waląc w sam środek, mógł spalić i w proch obrócić całe miasto w ciągu dwóch godzin. Najgorsze było, że pociski zaczęły na nowo padać na domy. Rozbrzmiewały coraz częstsze huki. Jeden pocisk wybuchnął na ulicy des Voyards. Inny utrącił krawędź wysokiego komina fabryki, a gruzy potoczyły się aż pod szopę. Bouroche podniósł głowę gderając: – Cóż to? Chcą wykończyć naszych rannych?... Ten hałas jest nieznośny! Tymczasem sanitariusz trzymał wyciągniętą nogę kapitana, a doktor szybkim okrężnym nacięciem rozkroił skórę pod kolanem, pięć centymetrów poniżej miejsca, gdzie zamierzał piłować kość. Potem żywo, posiłkując się tym samym nożem, żeby nie tracić czasu, oddarł skórę, odchylając ją naokoło, jak skórkę obieranej pomarańczy. Ale gdy miał przeciąć mięśnie, zbliżył się drugi sanitariusz i szepnął mu do ucha: – Numer drugi przejechał się. W straszliwym hałasie doktor nie dosłyszał. – Mówcie głośniej, do kroćset! Mam popuchnięte uszy od tej ich przeklętej pukaniny. – Numer drugi wykitował. – Któż to jest drugi numer? – Ramię... – Aha... No to przynieście trójkę: szczęka... I z nadzwyczajną zręcznością jednym zamachem przeciął mięśnie aż do kości. Odsłonił piszczel i strzałkę, wprowadził między nie opatrunek dla wzajemnego podtrzymania, przymocowany trzema szwami, aby je podeprzeć, po czym odciął je jednym pociągnięciem piłki. Stopa pozostała w rękach sanitariusza. Krwi popłynęło niewiele dzięki uciskowi, jaki wywierał powyżej uda asystent. Szybko przewiązano naczynia krwionośne. Ale doktor potrząsał głową; i kiedy asystent odjął palce, zbadał ranę mrucząc, pewny, że go pacjent nie może słyszeć: – Nie podoba mi się, że tętniczki wcale nie krwawią. Potem gestem dokończył diagnozy. Jeszcze jeden nieszczęśnik zgubiony! Na jego spotniałej twarzy wystąpiły na nowo zmęczenie i ogromny smutek, beznadziejność wywołana pytaniem: „Na co to wszyst- ko?” – gdyż na dziesięciu rannych nie zawsze udawało mu się ocalić czterech – i przystąpił do nałożenia trzech szwów. Gilberta właśnie odwróciła się. Delaherche powiedział jej, że już skończone, że może patrzeć. Jednakże spostrzegła stopę kapitana, którą pielęgniarz wynosił za kępę żarnowca. Kostnica zapełniała się nadal. Przybyły tam dwa nowe trupy: jeden z nadmiernie otwartymi czarnymi ustami, wyglądający jak gdyby jeszcze wył z bólu; drugi, skurczony przez okropną agonię, wyglądał jak wątłe i kalekie dziecko. Najgorsze było, że spiętrzone szczątki sięgały już w końcu aż sąsiednich dróżek. Nie wiedząc, gdzie złożyć stopę kapitana, sanitariusz zawahał się i wreszcie zdecydował rzucić ją na ogólny stos. – Ot i po wszystkim – zwrócił się lekarz do Beaudoina, którego budzono. – Już nic panu nie grozi. Ale kapitan nie odczuwał owej radości towarzyszącej przebudzeniu po szczęśliwych operacjach. Uniósł się nieco na posłaniu i opadł z powrotem, bełkocąc głosem bezbarwnym: – Dziękuję, doktorze. Dobrze, że się to skończyło. Ale czuł, że piecze go nasycony alkoholem opatrunek. W momencie gdy się zbliżano z noszami, aby go zabrać na salę, straszliwa detonacja wstrząsnęła całą fabryką: był to pocisk, który wybuchnął za szopą, na małym podwórku, gdzie znajdowała się pompa. Posypały się kawałki rozbitych szyb, a gęsty dym zasnuł szpital. Na sali panika poderwała rannych z ich barłogów; wszyscy krzyczeli z przerażenia i każdy chciał uciekać. Doprowadzony do szału Delaherche poskoczył, aby ocenić szkody. Czyż mu teraz zburzą, spalą, dom? Co się właściwie dzieje? Skoro cesarz domagał się, by przestano, czemuż zaczęto na nowo? – Do kroćset! Ruszajcie się! – krzyknął Bouroche do zastygłych z trwogi sanitariuszy. – Umyjcie mi stół, przynieście numer trzeci! Opłukano stół, raz jeszcze wychluśnięto wiadra czerwonej wody ha trawnik. Grzęda stokrotek była już tylko krwawą miazgą zieleni i kwiatów. Doktor, któremu przyniesiono ów numer trzeci, zabrał się – aby nieco wytchnąć – do szukania kuli, która strzaskawszy dolną kość szczękową musiała utkwić pod językiem. Krew płynęła obficie i oblepiała mu palce. W sali ponownie ułożono kapitana Beaudoin na tym samym materacu. Gilberta i pani Delaherche przyszły za noszami. Sam Delaherche, mimo podniecenia, przybył na chwilę pogawędki. – Niech pan wypocznie, kapitanie; każemy przygotować pokój, zabierzemy pana do siebie. Lecz ranny, ocknąwszy się na chwilę z prostracji, oświadczył w błysku świadomości: – Och, nie: myślę, że zaraz umrę. I patrzał na wszystkich troje oczyma rozszerzonymi, pełnymi lęku przed śmiercią. – Ach, kapitanie! Co też pan mówi? – szepnęła Gilberta, zmartwiała wszystka, usiłując się uśmiechnąć. – Za miesiąc stanie pan. na nogi... Zaprzeczył ruchem głowy; patrzał teraz już tylko na nią, a w oczach czaił mu się ogromny żal za życiem, małoduszna żałość, że oto odchodzi zbyt młody, nie wyczerpawszy radości istnienia. – Umrę, umrę... Ach, to okropne!... Potem nagle spostrzegł swój zbrukany i podarty mundur, czarne ręce – i wydało się, że cierpi z powodu tego swego stanu, w obecności kobiet. Ogarnął go wstyd, że jest tak zaniedbany; myśl, że uchybia dobrym formom, wróciła mu całą brawurę. Zdołał podjąć wesołym tonem: – Tylko, jeżeli umrę, chciałbym umrzeć z czystymi rękami... Może pani będzie łaskawa zamoczyć ręcznik i podać mi... Gilberta pobiegła, wróciła z ręcznikiem; chciała mu sama wytrzeć dłonie. Od tej chwili Beaudoin okazał się nad wyraz dzielny, usiłując do końca zachować się jak człowiek z dobrego towarzystwa. I w obliczu tego konającego nawet starsza pani Delaherche – na widok pary małżonków wspólnie troszczących się o niego – uczuła, iż uraza jej topnieje. Przemilczy i tym razem – ona, która wiedziała i przysięgła sobie, że powie synowi wszystko. Po co zasmucać dom, skoro śmierć unosi z sobą przewinę? Koniec nastąpił niemal natychmiast. Słabnący z każdą chwilą kapitan Beaudoin zapadł z powrotem w omdlenie. Lodowaty pot zraszał mu czoło i szyję. Na chwilę znów otworzył oczy; błądząc wykręconymi dłońmi szukał urojonej kołdry, którą począł naciągać aż do podbródka ruchem łagodnym i upartym. – Och, zimno mi, bardzo zimno. I umarł, zgasł bez wstrząsu, a jego spokojna, wychudzona twarz zachowała wyraz bezgranicznego smutku. Delaherche dopilnował, by ciało zamiast w kostnicy zostało złożone w sąsiedniej wozowni. Chciał zmusić żonę, zdruzgotaną i płaczącą, by wróciła do domu. Lecz Gilberta oświadczyła, że teraz będzie się bała samotności, i że woli zostać z teściową w ambulansie, gdzie ruch ją oszołamiał. I już śpieszyła podać wodę strzelcowi afrykańskiemu, majaczącemu w gorączce. Pomagała sanitariuszowi opatrzyć rękę dwudziestoletniego żołnierzyka-rekruta, co przyszedł na piechotę z pola bitwy z oderwanym kciukiem; a że był miły i zabawny i żartował ze swej rany z beztroską miną figlarnego dziecka Paryża, w końcu rozweseliła się w jego towarzystwie. Podczas agonii kapitana kanonada zdawała się jeszcze wzrastać. Drugi pocisk eksplodował w ogrodzie roztrzaskując jedno ze stuletnich drzew. Ludzie, bliscy szaleństwa, wołali, że cały Sedan się pali, ponieważ na przedmieściu Cassine wybuchnął znaczny pożar. – To niemożliwe! Ja tam wracam! – oznajmił, nie panując już nad nerwami, Delaherche. – Dokądże? – spytał Bouroche. – Ano, do Podprefektury, żeby się przekonać, czy cesarz sobie z nas drwi, kiedy mówi o wywieszeniu białej flagi. Na kilka sekund majora otępiła myśl o białej fladze, o klęsce, o kapitulacji, teraz, wobec jego bezsilności ocalenia tych wszystkich nieszczęśliwców, których mu przynoszono tak potwornie zmasakrowanych. W geście jego przebijała wściekłość i beznadziejność. – Idź pan do diabła! I tak jesteśmy wszyscy zgubieni! Na dworze Delaherche z większym jeszcze trudem torował sobie drogę wśród powiększających się gromad. Z każdą minutą ulice zapełniały się coraz bardziej tłumem zbiegłych żołnierzy. Zagadnął kilku spotkanych oficerów; żaden nie spostrzegł białej chorągwi na cytadeli. Wreszcie pewien pułkownik oświadczył, że widział ją niewyraźnie przez chwilę w czasie wciągania i opuszczania. To by tłumaczyło wszystko: bądź że Niemcy jej nie dostrzegli, bądź też ujrzawszy, jak się ukazuje i znika, zdwoili ogień pojmując, że agonia już bliska. Obiegała nawet plotka o szalonym gniewie generała, który po, ukazaniu się białej flagi skoczył i własnoręcznie wyrwał ją, gruchocąc drzewce i depcąc płótno. A działa pruskie biły wciąż, pociski padały na dachy i na ulice, domy płonęły; na rogu placu Turenne’a pocisk armatni roztrzaskał głowę jakiejś kobiecie. W Podprefekturze Delaherche nie zastał Róży w dyżurce stróża. Wszystkie drzwi były pootwierane; zaczynała się ucieczka w rozsypce. Wszedł tedy na górę, zderzając się jedynie z wystraszonymi ludźmi, którzy o nic nie pytali. A gdy na pierwszym piętrze chwilę się zawahał, ujrzał Różę. – Ach, panie Delaherche, zaczyna być niedobrze... O, proszę, proszę spojrzeć, prędko, jeżeli pan chce zobaczyć cesarza. Istotnie drzwi na lewo były nie domknięte i przez tę szparę widać było cesarza, który podjął na nowo swój chwiejny marsz od kominka do okna. Ani na chwilę nie zatrzymywał się mimo nieznośnych cierpień. Wszedł właśnie adiutant, ten, co nie domknął drzwi, i usłyszano, jak cesarz tonem, w którym wyczuwało się rozpaczliwe podrażnienie pytał go: – Ależ ostatecznie, dlaczego wciąż strzelają, skoro poleciłem wywiesić białą flagę? Ta strzelanina, która nie ustawała, która – przeciwnie – wzmagała się z każdą minutą, sprawiała mu mękę nie do zniesienia. Ilekroć zbliżał się do okna, odczuwał jakby pchnięcie w samo serce. Jeszcze krew, jeszcze istnienia ludzkie niszczone z jego winy! Każda chwila zbędnie powiększała stos trupów. I ten zbuntowany, poruszony do głębi marzyciel chyba już z dziesięć razy zadawał wchodzącym osobom swe rozpaczne pytanie: – Ale koniec końców, dlaczego się wciąż strzela, skoro dałem rozkaz wywieszenia białej flagi? Adiutant wymruczał odpowiedź, której Delaherche nie mógł dosłyszeć. Cesarz zresztą nie zatrzymał się, ulegając mimo wszystko potrzebie powracania ku temu oknu, przy którym na poły omdlewał wśród nieustannej kanonady. Pobladł jeszcze mocniej, jego długa twarz, posępna i zmizerowana, źle otarta z nałożonej rano szminki odzwierciedlała jego prostrację. W tym momencie drobny ruchliwy człowieczek w zapylonym mundurze przebiegł podest i pchnął drzwi nie czekając, aż go zameldują. Delaherche poznał generała Lebrun. I natychmiast raz jeszcze usłyszano niespokojny głos cesarza: – Ale ostatecznie, generale, czemu wciąż trwa strzelanina, skoro kazałem wywiesić białą flagę? Adiutant właśnie wychodził, drzwi zostały zamknięte i Delaherche nie mógł usłyszeć odpowiedzi generała. Wszystko zniknęło. – Ach! – powtórzyła Róża – sprawa się psuje, rozumiem to jasno z miny tych panów. To tak jak z moim obrusem: już go nie zobaczę; niektórzy mówią, że go podarto... W tym wszystkim najwięcej żal mi cesarza, który jest ciężej chory od marszałka: lepiej by mu było w łóżku niż w tym pokoju, gdzie dręczy się ciągłym chodzeniem. Była bardzo wzruszona, jej ładna jasna twarz wyrażała szczerą litość. Toteż fabrykantowi, którego gorliwość bonapartysty od dwóch dni osobliwie chłodła, wydała się nieco głupiutka. Jednakże został .. z nią jeszcze przez chwilę na dole, czatując na odjazd generała Lebrun. I kiedy ten się znowu ukazał, podążył za nim. Generał Lebrun wyjaśnił cesarzowi, że jeżeli się chce prosić o zawieszenie broni, należy wręczyć głównodowodzącemu armii niemieckich list podpisany przez naczelnego wodza armii francuskiej, po. czym podjął się zredagować ów dokument i udać się na poszukiwania generała de Wimpffen, który go podpisze. Obawiał się tylko, że może go nie znaleźć, nie wiedząc, w jakim punkcie pola bitwy przebywa. W Sedanie panował taki tłok, że generał musiał jechać stępa, co pozwoliło Delaherche’owi towarzyszyć mu aż do bramy Ménil. Ale na drodze Lebrun puścił się galopem. Kiedy przybył do Balan, ujrzał generała de Wimpffen. Przed kilku właśnie minutami generał napisał do cesarza: „Najjaśniejszy Panie, przybądź, aby stanąć na czele swoich wojsk, dla których zaszczytem będzie otwarcie Ci przejścia przez linie nieprzyjacielskie.” Toteż ogarnęła go pasja, skoro tylko padły słowa „zawieszenie broni”. Nie, nie, nic nie podpisze, chce się bić! Było pół do czwartej. A wkrótce potem nastąpiła bohaterska i rozpaczliwa próba, ów ostatni zryw, aby dokonać wyłomu poprzez oddziały Bawarów, w jeszcze jednym ataku na Bazeilles. Na ulicach Sedanu, po sąsiednich polach, aby podtrzymać żołnierzy na duchu, kłamano wołając: „Bazaine nadchodzi! Nadchodzi Bazaine!” Od rana żołnierze marzyli o tym, za każdą nową baterią wykrytą przez Niemców sądzono, że słychać działa armii Metzu. Zgromadzono około tysiąca dwustu ludzi – rozproszonych żołnierzy ze wszystkich korpusów, różnych rodzajów broni. I niewielka kolumna mężnie puściła się biegiem na zarzuconą kartaczami drogę. Z początku było to wspaniałe; ci, Co padali, nie wstrzymywali rozpędu innych; przebyto blisko pięćset metrów z iście wściekłą brawurą. Niebawem wszakże szeregi zrzedły, najdzielniejsi cofnęli się. Cóż począć wobec druzgocącej przewagi liczebnej? Był to już tylko odruch szaleńczej śmiałości wodza armii, który nie chciał być zwyciężony. I generał de Wimpffen znalazł się wreszcie sam z generałem Lebrun na tej drodze z Balan i Bazeilles, którą musieli w końcu opuścić. Pozostawało jedno: odstąpić pod mury Sedanu. Delaherche, skoro tylko stracił z oczu generała, pośpieszył ku fabryce, opanowany wyłącznie zamiarem powrotu do swego obserwatorium, aby z daleka śledzić przebieg wydarzeń. Lecz gdy właśnie przybywał na miejsce, natknął się w bramie na pułkownika, którego przywieziono wózkiem ogrodniczym; na pół omdlały, z zakrwawionym butem, leżał tam, w głębi, na sianie. Pułkownik upierał się – aż do chwili, gdy zwalił się z konia – by koniecznie zgromadzić resztki swego pułku. Natychmiast wniesiono go do pokoju na pierwszym piętrze; Bouroche, który pośpieszył tam, stwierdziwszy jedynie pęknięcie kostki, poprzestał na opatrzeniu rany po wydobyciu z niej kawałków skóry z przedziurawionego buta. Był wyczerpany, rozdrażniony; zszedł z powrotem na dół krzycząc, że wolałby sobie samemu obciąć nogę niż sprawować nadal swe czynności w takim brudzie, bez odpowiedniego sprzętu i niezbędnej pomocy. Istotnie na dole nie wiedziano już, gdzie umieszczać rannych; zdecydowano układać ich na trawniku. Były już ich dwa rzędy – czekających, narzekających pod gołym niebem, pod pociskami, które padały w dalszym ciągu. Liczba rannych przywiezionych do ambulansu od południa przekraczała teraz czterystu i doktor zażądał dostarczenia mu kilku chirurgów, lecz przysłano zaledwie jednego młodego lekarza z miasta. Bouroche nie mógł wydołać; sondował, ciął, piłował, zszywał – ledwo już przytomny, zrozpaczony, że wciąż. mu dostarczają więcej roboty, niż jej może wykonać. Gilberta, oszalała z przerażenia, dręczona mdłościami od tego mnóstwa krwi i łez, pozostała przy wuju pułkowniku, rozstawszy się v i panią Delaherche, która na dole krzątała się pojąc trawionych, gorączką, i ocierając wilgotne twarze konających. Na tarasie Delaherche spróbował co rychlej zdać sobie sprawę z położenia. Miasto ucierpiało mniej, niż przypuszczano; jedyny pożar znaczył się gęstym czarnym dymem na przedmieściu Cassine. Z fortu w Palatynacie już nie strzelano, najwidoczniej z powodu braku amunicji. Jedynie od strony Porte de Paris armaty jeszcze z rzadką dawały ognia. I naraz z ogromnym zainteresowaniem Delaherche stwierdził, że na nowo wywieszono na baszcie białą flagę, lecz snadź nie zauważono jej z placu boju, ponieważ strzelanina trwała niezmiennie jednako intensywna. Sąsiednie dachy zasłaniały mu drogę z Balan, nie mógł śledzić tam ruchów wojsk. Zresztą, przyłożywszy oko do nastawionej lunety, natrafił znów na ów sztab niemiecki widziany przezeń na tym miejscu już od południa. Dowódca, miniaturowy ołowiany żołnierzyk, wysoki na pół małego palca (zdawało mu się, że rozpoznaje w nim króla pruskiego), Stał wciąż, w swym ciemnym mundurze, przed innymi, przeważnie leżącymi w trawie oficerami, błyszczącymi od haftów. Znajdowali się tam oficerowie cudzoziemscy, adiutanci, generałowie, marszałkowie dworu, książęta; wszyscy, zaopatrzeni w lornety, przyglądali się od rana, niby widowisku, agonii armii francuskiej. Okropny dramat był już bliski finału. Z tej zalesionej wyniosłości Marfée król Wilhelm obserwował połączenie swoich wojsk. Stało się ono faktem: trzecia armia pod rozkazami jego syna, pruskiego następcy tronu, maszerująca przez Saint-Menges i Fleigneux, obejmowała w posiadanie płaskowyż Illy, gdy natomiast czwarta, którą dowodził następca tronu saskiego, nadciągała na miejsce spotkania przez Daigny i Givonne, obchodząc las Garenne. W ten sposób korpusy jedenasty i piąty stykały się z dwunastym i oddziałami gwardii. I ów najwyższy wysiłek w celu przełamania kręgu w momencie, gdy się zamykał, ta niepotrzebna a bohaterska szarża dywizji generała Margueritte wyrwała królowi okrzyk podziwu: „Ach, dzielni ludzie!” Teraz matematycznie obliczone, nieubłagane okrążenie dobiegało końca, szczęki imadła złączyły się; mógł objąć rzutem oka olbrzymi mur ludzi i armat, który otaczał zwyciężoną armię. Na północy krąg się zacieśniał wypierając uciekinierów do Sedanu zdwojonym ogniem baterii, nieprzerwaną linią okalających widnokres. Na południu podbite Bazeilles, puste i posępne, dogorywało buchając wielkimi kłębami dymu i iskier, a/tymczasem Bawarzy, owładnąwszy Balan, nastawiali do strzału działa w odległości trzystu metrów od bram miasta. Inne zaś baterie, te z lewego brzegu, uszykowane w Pont- Maugis, w Noyers, w Wadelincourt i strzelające bez ustanku od prawie dwunastu godzin, grzmiały jeszcze głośniej, zamykając aż pod stopami króla nieprzebytą obręcz ognia. Ale król Wilhelm, znużony, wypuścił na chwilę lornetę i patrzał już tylko gołym okiem. Słońce ukosem zstępowało ku lasom, zachodząc na nieskalanie czystym niebie. Cała rozległa okolica była nim wyzłocona, skąpana w świetle tak przejrzystym, że najdrobniejsze szczegóły nabierały osobliwej wyrazistości. Król rozróżniał domy Sedanu z małymi czarnymi kreskami okien, wały, fortecę, ten skomplikowany system obronny, w którym krawędzie odcinały się ostrymi rysami. Dalej, naokoło, ciągnęły się wioski, rozsypane wśród pól – świeże i jakby lakierowane, przypominające dziecięce zabawki w postaci miniaturowych folwarków; na lewo widać było Donchery na skraju równiny, na prawo, pośród łąk – Douzy i Carignan. Zdawało się, że można by policzyć drzewa lasu Ardeńskiego, ocean zieleni, ginący aż pod granicą. W tej mieniącej się poświacie Moza o łagodnych skrętach była już tylko rzeką szczerego złota. I okropny, zbroczony krwią teren bitwy – widziany z tak wysoka, w pożegnalnych promieniach słońca – stawał się subtelnym malowidłem: martwi jeźdźcy, konie z rozprutymi kadłubami, wszystko to. znaczyło się pogodnymi plamami na płaskowzgórzu Floing; z prawa, od strony Givonne, ostatnie bezładne drgawki odwrotu bawiły oko wirowiskiem czarnych punktów, pędzących, zderzających się, podczas gdy na półwyspie Iges, na lewo, baterie bawarskie ze swymi działami wielkości zapałek wydawały się sprawną maszynerią, z taką. bowiem zegarową regularnością następowała salwa za salwą. Było to zwycięstwo niespodziewane, piorunujące – i król nie odczuwał wyrzutów sumienia na widok tych trupów, tak maleńkich, tych tysięcy ludzi, którzy zajmowali mniej miejsca niż pył dróg; tej olbrzymiej doliny, gdzie pożary Bazeilles, rzezie Illy, udręki Sedanu nie przeszkadzały niewzruszonej naturze wdzięczyć się urodą u schyłku tego pogodnego, pięknego dnia. Lecz nagle Delaherche spostrzegł wspinającego się na stoki Marfée generała francuskiego, ubranego w niebieską bluzę; jechał na karym koniu, poprzedzany przez huzara trzymającego białą flagę. Był to generał Reille, któremu cesarz powierzył misję doręczenia królowi Prus następującego listu: Panie Bracie, skoro nie było mi dane umrzeć pośród moich wojsk, pozostaje mi jedno: złożyć mą szpadę w ręce Waszej Królewskiej Mości. Waszej Królewskiej Mości oddany Brat Napoleon Chcąc czym prędzej zapobiec dalszej rzezi, cesarz, skoro sam nie był już wodzem, poddawał się we własnej osobie, spodziewając się wzruszyć zwycięzcę. Delaherche ujrzał, jak generał Reille zatrzymuje się o dziesięć kroków przed monarchą, zsiada z konia, po czym zbliża się, aby oddać list – bez broni, trzymając w palcach jedynie szpicrutę... Słońce zachodziło w szerokiej różanej jasności. Król siadł na krześle, opierając się o drugie, podtrzymywane przez sekretarza, i odpowiedział, że przyjmuje szpadę oraz że oczekuje przybycia specjalnego oficera, aby omówić warunki kapitulacji. VII W tym czasie dokoła Sedanu ze wszystkich straconych pozycji – z Floing, z płaskowzgórza, z lasu Garenne, z doliny Givonne, z drogi wiodącej do Bazeilles – odpływała, toczyła się ku miastu wzburzona fala ludzi, koni i armat. Ta forteca, tak niefortunnie obrana jako punkt oparcia, stawała się fatalną pokusą, schronieniem przyciągającym zbiegów, złudą. ocalenia, której ulegali nawet najdzielniejsi wśród ogólnej demoralizacji i paniki. Wyobrażano sobie, że tam, za wałami, ujdzie się wreszcie przed tą straszną artylerią, grzmiącą od dwunastu bez mała godzin; i nie istniała już świadomość ani rozumowanie: zwierzę budziło się w człowieku; było to szaleństwo instynktu w poszukiwaniu nory, by się zagrzebać i spać. Gdy Maurycy, który pod murkiem obmywał świeżą wodą twarz Janowi, zobaczył, że ranny otwiera oczy, wydał okrzyk radości: – Och, mój ty biedaku! Sądziłem, że już po tobie!... No, i ja ci tam tego nie wypominam, ale jesteś diablo ciężki... Jan, jeszcze ogłuszony, zdawał się budzić ze snu. Niebawem snadź zrozumiał, przypomniał sobie... gdyż dwie wielkie łzy spłynęły mu po policzkach. Ten Maurycy, ten wątły młodzieniec, którego kochał, którym opiekował się jak dzieckiem, znalazł więc w porywie przyjaźni dość siły w ramionach, aby go aż tutaj przydźwigać! – Pozwól no, obejrzę twoją łepetynę. Rana była niegroźna, ot, zwykłe zadraśnięcie skóry, które silnie krwawiło; teraz zlepione krwią włosy utworzyły czop. Toteż Maurycy pilnie baczył, by ich nie zmoczyć, aby na nowo nie otworzyć rany. – No, jesteś umyty, odzyskałeś ludzki wygląd... Czekaj, nakryję ci głowę. I podniósłszy kepi leżącego obok martwego żołnierza, włożył je ostrożnie na głowę Janowi. – To akurat twoja miara... A teraz, jeżeli tylko możesz chodzić... całkiem fajni z nas kawalerowie. Jan powstał, wstrząsnął głową, aby się upewnić, że jest cała. Nieco mu tylko jeszcze ciążyła. Da się doskonale radę. I ogarnęło go wzruszenie człowieka prostego: pochwycił Maurycego, przycisnął go mocno do serca, powtarzając jedynie: – Ach, mój drogi chłopcze, mój drogi chłopcze! Ale Prusacy nadchodzili i nie należało się wałęsać za murem. Porucznik Rochas już wycofywał się ze swą garstką żołnierzy, chroniąc sztandar, który podporucznik ciągle niósł pod pachą, zwinięty dokoła drzewca. Lapoulle, wysoki drab, mógł wspiąć się na palce i strzelał jeszcze sponad daszka; natomiast Pache z powrotem przewiesił karabin przez ramię, sądząc snadź, że już dość tego, że należałoby pomyśleć o jedzeniu i spoczynku. Jan i Maurycy, zgięci we dwoje, przyśpieszyli kroku, aby ich dogonić. Karabinów ani nabojów nie brakowało: dość było się schylić. Uzbroili się tedy na nowo, ponieważ porzucili przedtem wszystko – plecaki i resztę – wówczas, kiedy jeden musiał nieść drugiego na plecach. Mur ciągnął się aż do lasu Garenne i mały oddziałek mniemając, iż jest ocalony, żwawo pomaszerował za folwark, po czym dotarł do linii drzew. – Ach – ozwał się Rochas, który zachował swą wspaniałą, niezachwianą ufność – odsapniemy tu chwileczkę, zanim znowu przejdziemy do natarcia. Po pierwszych zaraz krokach wszyscy poczuli, że wstępują w piekło; ale nie mogli się już cofnąć, należało mimo wszystko przebyć las, jedyną linię odwrotu. W tej godzinie był to las przerażający, las beznadziei i śmierci. Świadomi faktu, iż wojsko wycofuje się tamtędy, Prusacy przeszywali go kulami, obsypywali pociskami. Był jakby chłostany burzą, wszystek niespokojny i wyjący wśród trzasku gałęzi; Pociski armatnie ścinały drzewa, kule karabinowe strącały deszcz liści, z rozłupanych pni zdawały się dobywać głosy skargi, łkania spadały wraz ze zroszonym żywicą listowiem. Rzekłbyś, rozterka ciżby spętanej łańcuchami, groza i krzyki tysięcy przygwożdżonych do ziemi istot, co nie zdołały ujść obstrzału. Nigdy jeszcze nie czuło się równie silnego tchnienia trwogi jak w tym bombardowanym, lesie. Maurycy i Jan, którzy dogonili swych kolegów, przerazili się. Szli teraz wysokopiennym lasem; mogli biec. Ale kule gwizdały, krzyżowały się, niepodobna było uchwycić ich kierunku, tak by zabezpieczyć się przemykając od drzewa do drzewa. Dwaj żołnierze padli – jeden trafiony w plecy, drugi w twarz. Przed Maurycym stuletni dąb, którego pień rozpłatał pocisk, zwalił się z tragicznym majestatem bohatera, miażdżąc wszystko dokoła. A w momencie gdy młody żołnierz odskakiwał, olbrzymi buk tuż z lewej strony, przez inny pocisk odarty z korony, załamywał się i runął na ziemię jak zrąb katedry. Którędy uciekać? W którą stronę zwrócić kroki? Zewsząd padały strącane gałęzie, las zdawał się ogromnym budynkiem zagrożonym ruiną. Później, kiedy uskoczyli w zagajnik, aby uniknąć tego niebezpieczeństwa, z kolei Jan omal nie został przecięty na dwoje pociskiem, który na szczęście nie wybuchnął. Teraz nie mogli się już posuwać w zawiłej gęstwie krzewów. Cienkie łodygi krępowały im ramiona; wysokie trawy oplątywały kostki nóg; unieruchamiały ich nagle ukazujące się ściany zarośli, a wszędzie dokoła osypywało się strącane gigantyczną, kosą listowie. Minęli jakiegoś człowieka, który, rażony kulą w czoło, pozostał na miejscu stojąc, wciśnięty między dwie młode brzózki. Uwięzieni w tej gęstwinie czuli niejednokrotnie, że mija ich śmierć. – Do kroćset! – rzekł Maurycy. – Nie wydostaniemy się stąd! Był siny, znów wstrząsały nim dreszcze, i Jan tak dzielny, Jan, który rankiem dodawał mu otuchy, teraz drżał również zdjęty lodowatym chłodem. Był to strach, strach okropny, zaraźliwy, nie do pokonania. Znowu dokuczało mu dotkliwe pragnienie, nieznośna suchość w ustach, bolesny, dławiący skurcz. Towarzyszyła temu niemoc, nudności w dołku, a równocześnie kłucie w nogach. I ogarnięci tą zupełnie fizyczną udręką lęku uciskającego czaszkę, widzieli tysiące czarnych punktów, jak gdyby w śmigającej chmarze rozróżniając poszczególne pociski. – Och! marny nasz los! – wyjąkał Jan. – Bądź co bądź, niezbyt to miłe: być tu, nadstawiać łba dla innych, kiedy ci inni sobie najspokojniej ćmią fajeczkę... Maurycy, wzburzony, dorzucił: – Tak, czemu właśnie ja, a nie kto inny?! Był to bunt własnego ja, egoistyczna wściekłość jednostki, która nie chce ginąć poświęcając się dla zbiorowości. – Gdyby jeszcze – podjął Jan – człek wiedział dlaczego? Gdyby się to mogło na coś przydać! – Po czym wzniósłszy oczy spojrzał na niebo: – Do tego jeszcze to drańskie słońce, któremu się nie chce zjeżdżać. Kiedy zajdzie i będzie czarno, może przestaną się bić... Od dawna już, nie mogąc się zorientować co do godziny, nie mając nawet świadomości czasu, wyczekiwał tego powolnego zachodu słońca, które jakby przestało się posuwać, zatrzymane tam, nad lasami, na lewym brzegu rzeki. I nie było to nawet tchórzostwo, lecz przemożna potrzeba, wciąż wzrastająca: nie słyszeć więcej pocisków ani kul, ujść, zaryć się w ziemię i zatracić się w niej. Gdyby nie wzgląd. na szacunek ludzki, nie chełpliwa ambicja spełnienia swego obowiązku w obliczu kolegów, człowiek straciłby głowę, wiałby mimo woli, ile sił w nogach... Jednakże Maurycy i Jan z wolna przywykali; z tego nadmiaru podniecenia rodziła się jakaś bezwiedność i odurzenie graniczące z brawurą. W końcu już się nawet nie śpieszyli w marszu przez ten przeklęty las. Ale groza wzmogła się jeszcze pośród tego tłumu drzew bombardowanych, zabijanych na posterunku, padających ze wszystkich stron niby niewzruszone olbrzymy-żołnierze. Pod kopułą listowia, w rozkosznym zielonawym półświetle, w głębi tajemniczych, wyścielonych mchem schronisk dyszała brutalna śmierć, bezczeszcząc samotne źródła, rzężeniem konających głosząc się w najskrytszych zakątkach, gdzie dotychczas jedynie zakochanym parom zdarzało się zabłąkać. Ktoś, ugodzony kulą w pierś, zdążył tylko krzyknąć: „Dostało mi się!”, padając martwy twarzą do ziemi. Drugi, któremu pocisk zgruchotał obydwie nogi, śmiał się nadal, nieświadomy swej rany, sądząc po prostu, że się potknął o jakiś korzeń. Inni, z przestrzelonymi członkami, trafieni śmiertelnie, mówili coś i biegli jeszcze kilka metrów, zanim runęli w nagłych konwulsjach. W pierwszym momencie najgłębsze rany ledwo dawały się odczuwać i dopiero później zaczynały się straszliwe cierpienia, wybuchając w krzykach i łzach. Och, ten zbrodniczy las, las masakrowany, który wśród szlochów konających drzew stopniowo wzbierał wyjącą rozpaczą rannych! U stóp dębu Maurycy i Jan spostrzegli żuawa z rozprutym brzuchem; wydawał nie kończący się krzyk zarzynanego zwierzęcia. Opodal inny płonął żywcem; palił się jego niebieski pas, płomień dosięgał mu brody i przypalał ją, a nieszczęśnik, mając snadź złamany krzyż i nie mogąc się poruszyć, płakał gorącymi łzami. Dalej ujrzeli kapitana z wyrwanym lewym ramieniem i prawym bokiem przebitym aż do uda; pełzał na brzuchu, podpierając się łokciami, i prosił, by go dobito, głosem przenikliwym, błagalnym, przejmującym grozą i tonem; inni, jeszcze inni, cierpiąc potwornie, tak gęsto zalegali zarosłe trawą ścieżki, że trzeba było uważać, aby ich nie stratować. Ale ranni, umarli już się nie liczyli. Padającego towarzysza opuszczano, zapominano o nim, nawet nie oglądając się wstecz. Teraz przyjdzie kolej na następnego, może właśnie na mnie... Wtem, kiedy docierano do skraju lasu, rozległ się okrzyk: – Do mnie! Był to podporucznik niosący sztandar; ugodzony kulą w lewe płuco, upadł, obficie plując krwią, a widząc, że nikt się nie zatrzymuje, zdołał jeszcze zawołać: – Do sztandaru! Jednym skokiem Rochas zawrócił i ujął sztandar, którego drzewce było złamane, podczas gdy podporucznik z trudem wybełkotał lepkie od krwawej piany słowa: – Ze mną skończone, wszystko mi jedno!... Ratujcie sztandar! I pozostał samotny, wijąc się na mchu w tym uroczym zakątku leśnym, skurczonymi dłońmi wyrywając zioła, a pierś mu wznosiło rzężenie trwające długie godziny. Teraz wreszcie znaleźli się poza tym lasem grozy. Z oddziałku pozostali już tylko porucznik Rochas, Pache i Lapoulle oraz Maurycy z Janem. Dołączył się następnie Gaude, którego zgubiono w drodze; z kolei i on wynurzył się z gęstwiny i ze swą trąbką przewieszoną przez ramię ruszył pędem, aby dogonić towarzyszy. Była to prawdziwa ulga znaleźć się w szczerym polu oddychając swobodnie. Świst kul ustał po tej stronie doliny, pociski już nie padały.. Niebawem przed bramą wjazdową jakiegoś folwarku usłyszeli przekleństwa i zobaczyli siedzącego na spoconym koniu, generała, mocno nasrożonego. Był to Bourgain- Desfeuilles, dowódca ich brygady; mundur miał zakurzony, widać było, że jest zupełnie wyczerpany. Jego rumiana twarz zadowolonego z życia mieszczucha wyrażała rozgoryczenie wywołane klęską, którą traktował jako osobiste niepowodzenie. Od rana stracił łączność ze swymi żołnierzami. Widać zabłądził na polu bitwy, kiedy pędził za niedobitkami swej brygady, narażając się wręcz na śmierć, w porywie gniewu przeciw bateriom pruskim, co niszczyły cesarstwo i zarazem jego karierę oficera cieszącego się względami w Tuileriach. – Do stu piorunów! – wykrzykiwał. – Więc nie ma już nikogo, nie można się poinformować w tym zatraconym kraju! Mieszkańcy folwarku widocznie uszli w głąb lasu. Wreszcie w drzwiach ukazała się bardzo stara kobieta, jakaś zniedołężniała, zapomniana sługa. – Hej, tam, matko! Gdzie tu Belgia? Patrzała nań ogłupiała, jak gdyby nie rozumiejąc. Wtedy generał stracił wszelkie panowanie, zapomniał, że zwraca się do chłopki; wrzasnął, że nie myśli dać się wpędzić w pułapkę wracając do Sedanu, że zwiewa za granicę, i to już! Przysłuchujący się rozmowie żołnierze podeszli bliżej. – Ależ, panie generale – zauważył jakiś sierżant – niepodobna już przejść. Wszędzie są Prusacy... Wiać to można było dziś rano... Istotnie, obiegały już różne pogłoski o kompaniach, co oddzielone od swych pułków bezwiednie przekroczyły granicę, i o innych, które później zdołały nawet przedrzeć się przez linie nieprzyjacielskie, nim pierścień całkowicie się zamknął. Wyprowadzony z równowagi generał wzruszył ramionami. – No! No! Czyż z takimi jak wy morowcami człek nie zajdzie dokąd zechce? Już ja tam sobie znajdę z pół setki zuchów, co zaryzykują! – A zwracając się ku starej wieśniaczce: – Ej, do pioruna! – zawołał. – Matko, odpowiedzcież! Gdzie to jest ta Belgia? Tym razem zrozumiała. Wyciągnęła rękę w stronę wielkiego lasu. – Tam, tam! – Hę? Co powiadacie?... Te domy, które widać tam, na krańcu pola? – O, dalej, dużo dalej... Tam, aż tam, het... Teraz generał zakrztusił się z pasji. – Ależ to wstrętne taki przeklęty kraj! Nigdy się nie wie, gdzie co jest. Belgia była tam, człek bał się, żeby nie wdepnąć w nią mimo woli... A teraz, kiedy chciałby się do niej dostać, już jej tam nie ma... Nie! Nie! Tego już wreszcie za wiele! Niech mnie wezmą, niechaj zrobią ze mną, co zechcą, idę spać! I ponaglając wierzchowca, podskakując na siodle jak bukłak nadęty wściekłym wiatrem, pogalopował w kierunku Sedanu. Minąwszy zakręt zmierzali teraz ku przedmieściu Le Fond de Givonne, wtłoczonemu między wzgórki, gdzie wzdłuż drogi wznoszącej się serpentyną ku lasom ciągnęły się małe domki i ogrody. W tej chwili była zatłoczona taką falą uciekinierów, że porucznik Rochas, a wraz z nim Pache, Lapoulle i Gaude, zostali jakby zablokowani przy narożnej oberży u skrzyżowania ulic. Z trudem przyłączyli się do nich Jan z Maurycym. Wszyscy zdumieli się usłyszawszy słowa rzucone w ich stronę grubym zapijaczonym głosem: – A to dopiero! To ci spotkanie! Hop! Hop! Ferajna! No, no, to się nazywa spotkanie! Rozpoznali Chouteau, wspartego łokciami na parapecie jednego z parterowych okien zajazdu. Mocno pijany, mówił głosem przerywanym czkawką: – Słuchajcie, nie krępujcie się, jeżeli macie ochotę wypić... Starczy jeszcze dla kolegów... – Chwiejnym ruchem ponad ramieniem wzywał kogoś pozostałego w głębi sali. – Chodź, leniuchu... Obsłuż tych panów... Z kolei ukazał się Loubet; trzymał w każdej ręce pełną butelkę, którą potrząsał uciesznie. Był mniej pijany od tamtego. Odezwał się swym głosem paryskiego kawalarza, wołając przez nos, jak wykrzykują w dzień publicznego święta sprzedawcy soku lukrecjowego: – Świeże, chłodzące, świeże, chłodzące, kto się napije? Nie widziano ich od czasu, kiedy odeszli pod pozorem zaniesienia do ambulansu sierżanta Sapin. Potem zapewne błąkali się, wałęsali unikając miejsc nawiedzanych przez pociski, aż oto utknęli tu, w tej splądrowanej gospodzie. Rochas był oburzony. – Czekajcie, bandyci, dam ja wam popijać sobie, kiedy my tu wszyscy zdychamy z utrudzenia! Ale Chouteau nie przejął się naganą. – Ale! Wiedzże, stary wariacie, że nie ma już porucznika, są tylko ludzie wolni! Cóż to? Więc nie wystarczają ci Prusacy, jeszcze ci mamy dołożyć?... Trzeba było siłą powstrzymać oficera odgrażającego się, że mu łeb rozwali. Zresztą sam Loubet, wciąż piastując swe flachy, usiłował zaprowadzić zgodę. – Dajcie spokój! Nie trza się gryźć, wszyscyśmy bracia! – Po czym zwrócił się do Lapoulle’a i Pache’a, kolegów z sekcji: – A wy nie bądźcie fujarami, wejdźcie! Przepłucze się wam gardziele. Na chwilę Lapoulle zawahał się, wyczuwając mgliście, że to jakoś niepięknie: raczyć się, kiedy tylu biedaków łyka ślinę... Ale był tak zmordowany, tak wyczerpany głodem i pragnieniem! Nagle zdecydował się; jednym susem, bez słów, wtargnął do oberży popychając przed sobą Pache’a, który – również milczący – uległ pokusie... I tyle ich widziano. – Zgraja rozbójników! – powtarzał Rochas. – Należałoby ich wszystkich rozstrzelać! Teraz miał przy sobie tylko Jana, Maurycego i trębacza Gaude. Wszyscy czterej zostali, mimo próby oporu, stopniowo zepchnięci na bok w potoku uciekinierów zalewającym całą drogę. Znajdowali się już daleko od zajazdu. Była to bezładna ucieczka, tłum parł ku fosom Sedanu błotnistą falą podobną do zlepka ziemi i kamyków, które burza, szalejąc na wyżynach, spędza w głąb dolin. Ze wszystkich okolicznych płaskowzgórzy, po wszystkich zboczach, po wszystkich nierównościach terenu, drogą z Floing, przez Pierremont, cmentarzem, Polem Marsowym, a także przez Fond de Givbnne ta sama ciżba toczyła się w panicznym, coraz szybszym pędzie. I czyż można było ganić tych nieszczęsnych ludzi, co od dwunastu godzin, nieruchomi pod druzgocącym obstrzałem artyleryjskim, oczekiwali niewidzialnego nieprzyjaciela? Obecnie armaty biły w nich z frontu, z boku, z tyłu. Ogień stawał się coraz bardziej skoncentrowany, w miarę jak armia wycofywała się ku miastu. Kilka pułków siódmego korpusu, zwłaszcza od strony Floing, odstępowało w niezłym ordynku. Ale w Fond de Givonne nie było już ani szeregów, ani dowódców, oddziały tłoczyły się wylękłe, złożone z wszelkich niedobitków; z żuawów, turkosów, strzelców, piechurów – przeważnie bez broni, w poplamionych i podartych mundurach, z rękami i twarzami czarnymi, z przekrwionymi, występującymi z orbit oczami, z ustami nabrzmiałymi od miotania wyzwisk. Kiedy niekiedy gdzieś koń bez jeźdźca, wierzgnąwszy, gnał galopem przewracając żołnierzy, przebijając tłum i wywołując w nim wstrząs trwogi. To znowu przejeżdżały w szalonym pędzie działa, rozproszone baterie; artylerzyści, jak gdyby w pijackim odurzeniu, miażdżyli wszystko na drodze. A dreptanie stada nie ustawało: zwartym korowodem, bok przy boku – ucieczka masowa, podczas której każda luka była natychmiast wypełniana w instynktownym pośpiechu, aby być już tam, pod osłoną, za murem. Jan znów podniósł głowę, obrócił się ku zachodowi. Poprzez gęsty pył wzbijany stopami żołnierzy promienie słońca wciąż prażyły spocone twarze. Wieczór był bardzo pogodny, niebo grało przepięknym błękitem. – Swoją drogą, to staje się nieznośne – powtórzył. – To drańskie słońce ani myśli zjeżdżać. Wtem Maurycy, patrzący na młodą niewiastę przytuloną do ściany domu i nieomal zmiażdżoną przez falę tłumu, ze zdumieniem poznał w niej swą siostrę Henriettę. Przez blisko minutę trwał z otwartymi usty gapiąc się na nią. I dopiero ona pierwsza odezwała się, bynajmniej nie zaskoczona: – Rozstrzelali go w Bazeilles... Tak, byłam tam... Więc ponieważ chcę, żeby mi oddali ciało, pomyślałam... Nie wymieniała ani Prusaków, ani Weissa. Każdy powinien był zrozumieć. Maurycy istotnie zrozumiał. Uwielbiał siostrę... Załkał. – Moje biedactwo! Około godziny drugiej, odzyskawszy świadomość, Henrietta stwierdziła, że jest w Balan, w kuchni u obcych ludzi, i siedzi tam szlochając, z głową opadłą na blat stołu. Lecz niebawem przestała płakać. W tej milkliwej, tak kruchej istocie budziła się już bohaterka. Nie lękała się niczego, miała charakter stanowczy, nieugięty. W swej boleści myślała już jedynie o tym, jak pochowa ciało męża. Zrazu zamierzała po prostu wrócić do Bazeilles. Wszyscy odwiedli ją od tego postanowienia, wykazując zupełną niemożliwość takiego przedsięwzięcia. Jęła tedy szukać kogoś, kto by jej towarzyszył albo podjął odpowiednie kroki. Wybór jej padł na kuzyna, niegdyś wicedyrektora cukrowni centralnej w Ch?ne, za czasów gdy Weiss był tam urzędnikiem. Przed dwoma laty, wziąwszy spadek po śmierci żony, wycofał się z fabryki i osiadł w pięknej posiadłości Ermitage, której tarasy piętrzyły się w pobliżu Sedanu po drugiej stronie Fond de Givonne. I tam właśnie szła, niebaczna na przeszkody, ustawicznie narażona na niebezpieczeństwo, że ją zadepcą na śmierć. Maurycy, któremu pokrótce wyjaśniła swój projekt, pochwalił go. – Kuzyn Dubreuil był zawsze dla nas życzliwy... Pomoże ci. Potem sam wpadł na pewien pomysł. Porucznik Rochas chciał uratować sztandar pułkowy. Proponowano już, że się go potnie i że każdy zabierze pod koszulą kawałek; inni radzili zakopać go pod jakimś drzewem, tak aby go później można było odgrzebać. Ale myśl o tym sztandarze podartym, chowanym jak nieboszczyk, była zbyt bolesna. Woleliby coś innego. Toteż skoro Maurycy zaproponował powierzenie sztandaru komuś pewnemu, kto go przechowa, obroni w razie potrzeby aż do dnia, kiedy będzie mógł go oddać w stanie nienaruszonym, wszyscy się zgodzili. – A więc – podjął Maurycy zwracając się do siostry – idziemy razem z tobą zobaczyć, czy Dubreuil jest w Ermitage’u. Zresztą, nie chcę się już z tobą rozstawać. Niełatwo było wydostać się z ciżby. W końcu przecie im się to udało; co rychlej zboczyli na drożynę wznoszącą się po lewej stronie. Wkrótce wpadli w środek istnego labiryntu ścieżek i uliczek; było to przedmieście, na które składały się sady i działki warzywne, wille oraz drobne posiadłości wplątane jedna w drugą; a te ścieżki, te uliczki skręcały raptownie, kończyły się ślepo: obóz oszańcowany, wymarzony dla wojny podjazdowej, zakątki, których dziesięciu ludzi mogło godzinami bronić przeciwko całemu pułkowi. Rozlegały się już tam strzały, ponieważ przedmieście górowało nad Sedanem, a z drugiej strony doliny podchodziła gwardia pruska. Kroczący za innymi Maurycy i Henrietta skręcili w lewo, potem na prawo, między dwoma nie kończącymi się murami, i naraz stanęli przed otwartą, na oścież bramą Ermitage’u. Posiadłość wraz z niewielkim parkiem piętrzyła się w trzech rozległych tarasach; i właśnie na jednym z nich wznosił się główny budynek, wielki kwadratowy dom, do którego prowadziła aleja stuletnich wiązów. Naprzeciwko, oddzielone wąską głęboką doliną, ciągnęły się inne posiadłości na skraju lasu. Henriettę zaniepokoiła ta brutalnie rozwarta brama. – Już ich nie ma. Musieli wyjechać. Istotnie, poprzedniego dnia Dubreuil, zrezygnowany wobec pewności przewidywanej klęski, zdecydował się odwieźć żonę i dzieci do Bouillon. Dom jednak nie był pusty; z daleka, spoza drzew, dostrzegało się w nim ruch. Gdy Henrietta zapuściła się w szeroką aleję, cofnęła się na widok trupa pruskiego żołnierza. – Do licha! – wykrzyknął Rochas. – Więc tutaj już się tłukli! Wszyscy, zaciekawieni, podeszli aż do mieszkania; to, co zobaczyli, wyjaśniło im wszystko: drzwi i okna na parterze musiały być wybite uderzeniami kolb i ziały teraz pustką na splądrowane pokoje. Meble wyrzucone na dwór leżały pod gankiem na żwirze tarasu. Widniał tam przede wszystkim garnitur salonowy barwy błękitnej – kanapa i dwanaście foteli, ustawione bezładnie dokoła dużego stolika, którego biały marmurowy blat był rozłupany. A z tyłu budynku oraz po alei biegali żuawi, strzelcy, żołnierze liniowi i inni należący do piechoty morskiej, ostrzeliwując poprzez dolinę przeciwległy lasek. – Panie poruczniku – wyjaśnił jeden z żuawów – zdybaliśmy tych pruskich drani w trakcie niszczenia tu wszystkiego. Jak pan widzi, zrobiliśmy z nimi porządek. Tylko że... dranie wracają, dziesięciu przeciw jednemu; niełatwa to będzie sprawa... Trzy trupy żołnierzy pruskich leżały na tarasie. Gdy Henrietta tym razem utkwiła w nich spojrzenie, myśląc zapewne o swym mężu, co również spoczywa tam, oszpecony, we krwi i pyle, tuż koło jej głowy świsnęła kula i uderzyła w drzewo, przed którym stała. Jan skoczył ku niej. – Niechże pani tu nie zostaje! Prędko, prędko, proszę się schować do domu. Odkąd znowu ją zobaczył, tak zmienioną i zrozpaczoną, patrzał na nią przejęty litością, przypominając ją sobie taką, jaką mu się ukazała poprzedniego dnia, z tym swoim uśmiechem dobrej gospo – dyni. Zrazu nie umiał sformułować, co jej powie, nie wiedząc nawet, czy go poznaje. Chciałby się dla niej poświęcić, przywrócić jej spokój i pogodę. – Proszę zaczekać na nas w domu. W razie czego postaramy się jakoś panią uratować – tamtędy górą. Ale ona machnęła ręką obojętnie. – Po co? Brat jednak także ją popychał i musiała wejść na stopnie; pozostała chwilę w głębi sieni, badając wzrokiem aleję. Odtąd obserwowała przebieg bitwy. Za jednym z najbliższych wiązów stali Maurycy i Jan. Stuletnie pnie olbrzymich rozmiarów mogły łatwo osłonić dwóch ludzi. Dalej widać było trębacza Gaude, który przyłączył się do porucznika Rochas; ten upierał się nieść sztandar, skoro go nie mógł nikomu powierzyć; złożył go obok siebie pod drzewem – i strzelał. Każdy zresztą pień był obstawiony. Żuawi, strzelcy, żołnierze piechoty morskiej – od jednego krańca alei po drugi – wysuwali głowy jedynie w momencie strzału. Naprzeciwko, w lasku liczba Prusaków musiała stale wzrastać, strzelanina bowiem stawała się coraz żywsza. Nie było nic widać; czasem tylko mignęła sylwetka człowieka przeskakującego od drzewa do drzewa. Dworek o zielonych okiennicach był również zajęty przez strzelców pruskich, którzy strzelali przez uchylone okna parteru. Do – chodziła czwarta, działa odzywały się rzadziej, milkły stopniowo; i trwano tam zabijając się jeszcze, jak gdyby w osobistej zwadzie, w tym zapadłym kącie, skąd nie można było dostrzec białej flagi wciągniętej na Basztę. I tak aż do ciemnej nocy, mimo zawieszenia broni, bitwa tu i ówdzie trwała uparcie; słyszano kanonadę utrzymującą się na przedmieściu Fond de Givonne oraz w ogrodach PetitPont. Po obu stronach doliny w dalszym ciągu ostrzeliwano się zawzięcie. Czasami ktoś padał z przebitą piersią, skoro tylko niebacznie się odsłonił. W alei trzy nowe trupy. Rozciągnięty twarzą do ziemi, ranny żołnierz rzęził straszliwie, a nikt nie pośpieszył odwrócić go, aby mu złagodzić konanie. Wtem Jan, podniósłszy oczy, ujrzał Henriettę wychodzącą spokojnie z domu; podeszła ku rannemu i ułożywszy go na plecach podsunęła mu pod głowę worek. Podbiegł, odciągnął ją spiesznie pod drzewo, za którym chronił się wraz z Maurycym. – Czyż pani chce zginąć? Wydała mu się nieświadoma własnej szaleńczej śmiałości. – Ależ nie... Tylko boję się... sama jedna w tej sieni... Wolę być na dworze. I pozostała z nimi. Posadzili ją na ziemi, przy pniu, i dalej wystrzeliwali na prawo i na lewo swe ostatnie naboje tak zaciekle, że odeszły ich strach i zmęczenie, a ogarnęła zupełna nieświadomość: działali już tylko odruchowo, czując pustkę w głowie, zatraciwszy nawet instynkt samozachowawczy. – Popatrz no, Maurycy – powiedziała nagle Henrietta – czy ten zabity, tu, przed nami, to nie żołnierz z pruskiej gwardii? Dłuższą już chwilę przyglądała się uważnie jednemu z trupów po-. zostawionych tam przez nieprzyjaciela; był to młodzieniec przysadzisty, o bujnym wąsie; leżał, przewrócony na bok, w żwirze tarasu. Spiczasty kask z pękniętą podpinką potoczył się o kilka kroków. Trup istotnie miał na sobie mundur gwardyjski: spodnie ciemnoszare, niebieską bluzę z białymi naszywkami, płaszcz zwinięty, związany przez pierś. – Powiadam ci, to gwardia... Mam w domu taki obrazek... A także fotografię, którą nam przysłał kuzyn Gunther... – Urwała, ze swym zwykłym spokojem podeszła do zabitego, zanim zdołano jej w tym przeszkodzić. Nachyliła się. – Tak, czerwona wypustka! – krzyknęła. – Mogłam się założyć! – I wróciła pod gradem kul gwiżdżących jej koło uszu. – Tak, wypustka jest czerwona, to było do przewidzenia... Pułk kuzyna Gunthera... Odtąd ani Maurycy, ani Jan nie zdołali utrzymać jej na miejscu. Poruszała się, wysuwała głowę, chciała mimo wszystko obserwować lasek, wciąż przejęta jakąś troską. Oni strzelali nieustannie, odpychając ją kolanem, kiedy się zanadto odsłaniała. Niewątpliwie Prusacy teraz już uważali, że są dostatecznie liczni, i byli gotowi do natarcia; już się bowiem ukazywali, fala pieniła się i przelewała między drzewami. Ponosili ogromne straty: wszystkie kule francuskie dosięgały celu, dziesiątkując ich szeregi. – Proszę! – rzekł Jan. – To może właśnie on, pani kuzyn... Ten oficer, co wyszedł z domu z zielonymi okiennicami, tu, na wprost. Rzeczywiście stał tam kapitan; poznać go można było po złoconym, kołnierzu bluzy oraz po złotym orle rozbłyskującym na jego kasku w promieniach zachodzącego słońca. Bez epoletów, z szablą w ręku, wydawał rozkazy ostrym głosem. Odległość była tak nieznaczna: zaledwie jakieś dwieście metrów, iż rozróżniano dokładnie jego szczupłą postać, rumianą twarz o surowym wyrazie i jasne wąsiki. Henrietta przypatrywała mu się pilnie swymi przenikliwymi oczy ma. – To na pewno on – stwierdziła bez zdziwienia..– Doskonale go poznaję. Ruchem szaleńca Maurycy już brał go na cel. – Kuzyn!... Ha! Do pioruna! Zapłaci mi za Weissa! Ale Henrietta podniosła się drżąc i odchyliła lufę odtylcówki; strzał zagubił się w przestrzeni. – Nie, nie, nie do krewnych, nie do znajomych... To ohydne! I z niewieścią teraz rozpaczą osunęła się za drzewo, wybuchając gwałtownym łkaniem. Przejmowała ją zgroza, była wszystka już tylko przerażeniem i boleścią. Tymczasem Rochas triumfował. Dokoła niego ogień karabinowy utrzymywany przez kilku żołnierzy, których podniecał swym grzmiącym głosem, nabrał takiej intensywności, kiedy się ukazali Prusacy, że ci poczęli cofać się, powracając do lasku. – Trzymajcie się mocno, chłopaczki! Nie folgujcie! Och, tchórze! O, jak wieją! Już my się z nimi załatwimy! Był wesoły i zdawało się, że odzyskał niezachwianą ufność. Nie było żadnych klęsk... Ta garść ludzi naprzeciwko niego – to armie niemieckie, które on rozgromi bez trudu, jednym uderzeniem. Jego wysoka szczupła postać, koścista twarz o garbatym nosie, opadającym ku wydatnym poczciwym ustom, promieniała chełpliwą uciechą, radością wojaka, co podbił świat, wypoczywającego między swą lubą a butelczyną zacnego wina. – Dalibóg! Chłopaczki, na to tu jesteśmy, żeby im sprawić lanie! I to nie może się inaczej zakończyć, co? Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy zostali pobici! Pobici! Jakże to możliwe? No, dziateczki, jeszcze jeden wysiłek, a będą zmykać jak zające! Wrzeszczał, gestykulował – tak sympatyczny w tym swoim dziecinnym złudzeniu, że jego pogoda udzielała się żołnierzom. – Kopniakami w tyłek! Kopniakami w tyłek! Aż do granicy... Zwycięstwo! Zwycięstwo! Ale w momencie, kiedy nieprzyjaciel po drugiej stronie doliny zdawał się istotnie wycofywać, na lewym skrzydle gruchnęła straszna kanonada. Był to wciąż ten sam manewr okrążający: cały oddział gwardii zatoczył koło przez Fond de Givonne. Z tą chwilą utrzymanie pozycji stawało się niemożliwością; ta garstka kilkunastu żołnierzy, broniących jeszcze tarasów Ermitage’u, wzięta była we dwa ognie, zagrożona odcięciem od Sedanu. Kilku żołnierzy padło; nadszedł moment ostatecznego zamieszania. Prusacy już przesadzali mur parkowy, nadbiegali alejami w tak wielkiej liczbie, że wywiązał się bój na bagnety. Szczególnie zaciekle bił się jeden z żuawów, postawny czarnobrody mężczyzna; z gołą głową, w. porwanej bluzie, kłuł trzaskające pod jego ciosami torsy i wiotczejące brzuchy, bagnet czerwony od krwi jednego zatapiając w boku drugiego; a gdy bagnet się złamał, żuaw walczył nadal, rozbijając czaszki uderzeniami kolby; i kiedy wreszcie wytrącono mu broń ostatecznie, skoczył opasłemu Prusakowi do gardła takim susem, że obydwaj w śmiertelnym uścisku potoczyli się po żwirze aż pod wyważone drzwi kuchni. Między drzewami parku, na każdym rogu trawników padały liczne trupy. Ale najzaciętsza walka rozegrała się przed tarasem, dokoła kanapy i niebieskich foteli – straszne kłębowisko ludzi strzelających do siebie w zwarciu, rozszarpujących się wzajemnie zębami i paznokciami w braku noża, by ugodzić w pierś przeciwnika. I wówczas Gaude, obnoszący swe boleściwe oblicze człowieka, co przeżył zmartwienia, o których nigdy nie mówił, został ogarnięty bohaterskim szałem. W momencie tej ostatecznej klęski wiedząc, że kompania jest zniszczona, że nikt nie może się zgłosić na jego sygnał, chwycił swą trąbkę, przytknął do ust i zatrąbił na zbiórkę z takim huraganowym impetem, iż, rzekłbyś, chciał zbudzić poległych. Prusacy wciąż nadciągali, a on nie ruszał się dmąc co sił, triumfalnie. Powalił go grad kul; jego ostatnie tchnienie uleciało wraz z metalicznym brzękiem trąbki, który dreszczem wzbił się w niebo. Niezdolny pojąć, co się dzieje, Rochas stał na miejscu, nie czyniąc ani kroku, by uciekać. Czekał... No! Co to? Cóż to znowu?-bełkotał. Nie mogło mu się w głowie pomieścić, że to znowu klęska. Ha! Wszystko się zmienia, nawet sposób walki! Czyż ci ludzie nie mogliby zaczekać po drugiej stronie doliny, aż się przyjdzie ich zwyciężyć? Na próżno ich zabijano, wciąż przybywali. Jakaż to partacka wojna, w której gromadzi się dziesięciu na to, by zgnieść jednego, gdzie nieprzyjaciel pokazuje się dopiero wieczorem – po całodziennej strzelaninie zmuszającej do bezładnej ucieczki! Osłupiały, wstrząśnięty, nie zrozumiawszy dotychczas nic z całej tej kampanii, czuł się osaczony, unoszony przez coś przemożnego, czemu już się nie sprzeciwiał, chociaż w swym uporze powtarzał machinalnie: – Odwagi, chłopcy, zwycięstwo jest tam! Jednakże szybkim ruchem ujął z powrotem sztandar. To była jego ostatnia myśl: ukryć sztandar, aby go nie dostali Prusacy. Ale omal nie upadł potknąwszy się o złamane drzewce. Kule gwizdały, uczuł bliskość śmierci. Wtedy zerwał jedwab sztandaru i poszarpał go usiłując zniweczyć. I w tej właśnie chwili ugodzony w szyję, w pierś, w nogi osunął się w te trójbarwne strzępy, jak gdyby przybrany nimi. Żył jeszcze minutę, oczyma szeroko rozwartymi wpatrzony, być może, we wstającą na widnokręgu prawdziwą wizję wojny – okrutną, żywiołową walkę, którą należy przyjmować jedynie sercem pełnym spokoju i powagi, tak jak się przyjmuje regulamin. Potem, po krótkim wstrząsie przedśmiertnej czkawki, skonał, w tym swoim dziecinnym osłupieniu, niby nędzna prostoduszna istota, beztroski owad zgnieciony potęgą ogromnej a niewzruszonej natury. Wraz z nim umarła legenda. Z chwilą gdy ukazali się Prusacy, Jan i Maurycy poczęli natychmiast wycofywać się od drzewa do drzewa, osłaniając sobą, ile tylko mogli, Henriettę. Nie przerywali ognia kryjąc się po każdym strzale. – Maurycy wiedział o istnieniu u wylotu parku małej furtki, którą na szczęście zastali otwartą. Żywo wymknęli się wszyscy troje. Wpadli w wąską przecznicę wijącą się między dwoma wysokimi murami. Ale kiedy docierali do końca, seria strzałów kazała im odskoczyć na lewo, w inną – jak się okazało niestety – ślepą uliczkę. Musieli zawrócić pędem i pod gradem kul skręcili w prawo. A potem nigdy nie zdołali sobie przypomnieć, jaką szli drogą. Ludzie strzelali do siebie w każdym załomie muru; była to sieć nie do przebycia. Zapóźnione walki wrzały pod bramami wjazdowymi; najmniejsze przejścia były bronione i zdobywane szturmem z niebywałą zaciekłością. Potem nagle wyszli na drogę z Fond de Givonne, niedaleko Sedanu. Po raz ostatni Jan uniósł głowę, spojrzał ku zachodowi, skąd biła wielka różowa jasność, i na koniec westchnął z ogromną ulgą: – Aha! To drańskie słońce nareszcie zachodzi. Niemniej wszyscy troje gnali, pędzili bez wytchnienia. Dokoła nich nieskończony szereg uciekających ciągnął przez całą szerokość drogi z wzrastającym pośpiechem wezbranego potoku. Kiedy przybyli do bramy Balan, trzeba było czekać pośród brutalnego natłoku. Łańcuchy mostu zwodzonego pękły: można było korzystać jedynie z kładki dla pieszych, tak iż dział i koni nie sposób było przeprawić. Przy bramie Zamkowej, przy bramie Cassine tłok pono był jeszcze gorszy. Był to pęd szaleńczy: wszystko, co pozostawało z armii, staczając się po zboczach parło ku miastu, wpadało tam z łoskotem jak w głąb kanału, którego śluzę podniesiono. Maurycy objął siostrę drżąc z niecierpliwości. – Chyba nie zamkną bramy, dopóki wszyscy nie wrócą. Tego obawiano się w tłumie. Tymczasem z prawa, z lewa żołnierze rozkładali się obozem na skarpach, podczas gdy w rowach osiadły baterie: bezładne kłębowisko dział, jaszczyków i koni. Rozbrzmiewały jeden po drugim sygnały apelu, po czym dźwięcznie otrąbiono capstrzyk. Wzywano zapóźnionych żołnierzy. Wielu przybywało jeszcze biegiem. Na przedmieściu hukały odosobnione, coraz rzadsze wystrzały. Na wewnętrznej odsadzie wału pozostawiono oddziały do obrony przykopów; i wreszcie brama została zamknięta. Prusacy byli już zaledwie o sto metrów. Widziano ich, jak chodzili tam i z powrotem po drodze z Balan, jak spokojnie zajmowali domy i ogrody. Maurycy i Jan, popychając przed sobą Henriettę, aby ją uchronić przed poszturchiwaniami, wrócili do Sedanu na samym ostatku. Biła szósta. Kanonada ustała już od niespełna godziny. Stopniowo umilkły nawet odosobnione strzały karabinowe. Wtedy z ogłuszającego hałasu, z obmierzłego grzmotu huczącego od wschodu pozostała jedynie nicość śmierci. Nadciągała noc; zapadła wśród ponurej, przerażającej ciszy. VIII Około pół do szóstej, zanim zamknięto bramy, Delaherche powrócił do Podprefektury z obawy przed następstwami, teraz gdy wiedział, że bitwa jest przegrana. Pozostał tam blisko trzy godziny, drepcąc po bruku dziedzińca, czatując, wypytując wszystkich przechodzących oficerów; w ten sposób dowiedział się o wydarzeniach, które tak szybko po sobie następowały: dymisja zgłoszona, a później wycofana przez generała de Wimpffen, otrzymane przez cesarza pełnomocnictwo w celu uzyskania w pruskiej kwaterze głównej warunków najmniej uciążliwych dla pokonanej armii, wreszcie zebranie rady wojennej, aby rozstrzygnąć, czy prowadzić walkę nadal w obronie twierdzy. Podczas tej narady, która zgromadziła około dwudziestu wyższych oficerów, a która zdawała mu się dłużyć niepomiernie, fabrykant sukna kilkanaście razy wstępował na stopnie tarasu. I nagle (było kwadrans po ósmej) zobaczył schodzącego z nich generała de Wimpffen; był bardzo czerwony, oczy miał nabrzmiałe; za nim szedł pułkownik oraz dwóch innych generałów. Dosiedli koni i odjechali mostem na Mozie. To była kapitulacja – przyjęta, nieunikniona. Delaherche, uspokojony, stwierdził, że umiera z głodu, i postanowił wrócić do domu. Ale znowu zaraz po wyjściu, wobec niesłychanego już teraz natłoku, przystanął z wahaniem. Ulice, place były do tego stopnia zapchane, nabite, przepełnione ludźmi, końmi, działami, że zdawało się, iż ta gęsta masa została tam wparta siłą, uderzeniami jakiegoś gigantycznego stępora. Podczas gdy na wałach biwakowały pułki, które się wycofały w ordynku, rozproszone szczątki wszystkich korpusów, zbiegli żołnierze wszelkich broni – wszystko to rojną czeredą zalało miasto. Zrobił się niesamowity tłok, fala zgęszczona, unie – ruchomiona, gdzie już nie sposób było poruszać ani rękami, ani nogami. Koła armat, jaszczyków, niezliczonych wozów zahaczały o siebie, konie ustawicznie smagane, pędzone we wszystkich kierunkach, nie miały już miejsca, by posuwać się naprzód lub cofać. A ludzie, głusi na groźby, wdzierali się do domów, pożerali, co im wpadło w ręce, kładli się, gdzie się dało, w pokojach, w piwnicach. Niejeden padł pod drzwiami zagradzając sień. Inni, nie mając siły iść dalej, leżeli na chodnikach, spali tam w śmiertelnym bezwładzie, nie podnosząc się nawet, mimo że im członki drętwiały – byleby tylko nie zadawać sobie trudu zmiany pozycji... Wtedy Delaherche pojął przemożną konieczność kapitulacji. Na niektórych skrzyżowaniach jaszczyki stykały się: jeden pruski pocisk trafiwszy w któryś z nich wysadziłby w powietrze pozostałe, a cały Sedan zapaliłby się jak pochodnia. No i cóż począć z takim zbiorowiskiem nędzarzy, porażonych głodem i znużeniem, bez nabojów, bez żywności? Samo oczyszczanie ulic zajęłoby cały dzień pracy. Twierdza nie była uzbrojona, miasto nie posiadało zapasów żywności. To były argumenty wysuwane na naradzie przez ludzi rozważnych, którzy, bolejąc w swym patriotyzmie, niemniej zdawali sobie jasno sprawę z położenia; najśmielsi oficerowie, ci, co z drżeniem wołali, że armia nie może się poddać, musieli spuścić głowy, nie znajdując praktycznych sposobów, aby nazajutrz podjąć na nowo walkę. Na placu Turenne’a, na placu du Rivage Delaherche zdołał z trudem utorować sobie przejście w ciżbie. Mijając hotel „Pod Złotym Krzyżem” ujrzał ponury obraz jadalni, w której milczący generałowie siedzieli przy pustym stole. Nie było już nic, nawet chleba. Jednakże generał Bourgain-Desfeuilles, który szperał po kuchni, musiał widocznie coś znaleźć, gdyż nagle zrobiło się cicho i ujrzeli, jak trzymając jakieś zatłuszczone papiery śpiesznie zszedł na dół. Z placu poprzez szyby taki tłum przyglądał się temu opustoszałemu stołowi, że fabrykant musiał wprawić w ruch łokcie, grzęznąć jak w lepie, niekiedy pod naporem ciżby tracąc na nowo już przebytą drogę. Ale na Grande-Rue zapora okazała się nie do przebycia. Delaherche wpadł w rozpacz. Wszystkie armaty baterii zdawały się być tam ciśnięte na kupę. Zdecydował się: począł się wspinać po lawetach, przesadzał lufy, skakał z koła na koło ryzykując, że połamie nogi. W końcu drogę zagrodziły mu konie. Pochylony, przemykał się między kończynami tych żałosnych zwierząt, na pól martwych z wycieńczenia. Potem, po kwadransie wysiłków, kiedy dochodził do ulicy Saint-Michel, przeraziły go zwiększające się przeszkody; postanowił tedy pójść tą ulicą, by okrążyć teren przez ulicę des Laboureurs, w nadziei, że te odległe szlaki okażą się mniej zatłoczone. Na nieszczęście mieścił się tam podejrzany dom oblegany przez pijanych żołnierzy; i lękając się oberwać w zamieszaniu, Delaherche zawrócił. Teraz uparł się, dobrnął aż do końca Grande-Rue, balansując na dyszlach wozów, gramoląc się po furgonach. Na placu Kolegialnym przez trzydzieści kroków płynął na ramionach tłumu. Opadłszy, omal nie uległ zgruchotaniu żeber; ocaliły go jedynie kraty żelaznego ogrodzenia, na które zdołał się wdrapać. I kiedy spotniały, w poszarpanym odzieniu, dotarł wreszcie do ulicy Maqua, minęła z górą godzina tej męki od momentu, w którym opuścił gmach Podprefektury – po to, by przebyć drogę, która zazwyczaj trwała mniej niż pięć minut. Major Bouroche, chcąc zabezpieczyć od najścia ogród i ambulans, kazał przezornie postawić przed bramą dwóch wartowników. Stwierdzając to, Delaherche odetchnął z ulgą, gdyż właśnie przyszło mu na myśl, że jego dom może jest już terenem grabieży. W ogrodzie widok szpitala oświetlonego zaledwie kilkoma latarniami i zionącego przykrymi wyziewami gorączki na nowo zmroził mu serce. Potknął się o rozciągniętego na bruku śpiącego żołnierza; wspomniał o kasie siódmego korpusu – którego człowiek ten strzegł od rana, niewątpliwie zapomniany tam przez zwierzchników, tak wyczerpany, że oto położył się na ulicy. Dom wydawał się pusty, parter był ciemny zupełnie, drzwi pootwierane. Służące snadź pozostały w ambulansie, nikogo bowiem nie było w kuchni, gdzie kopciła tylko mała smętna lampka. Z lichtarzem w ręce Delaherche wszedł powoli na szerokie schody, aby nie zbudzić matki i żony: przed wyjściem uprosił je, by się położyły po dniu tak pracowitym i pełnym tak strasznych wrażeń. Ale gdy wszedł do swego gabinetu, wstrząsnął się: na kanapie, na której poprzedniego dnia spał przez kilka godzin kapitan Beaudoin, leżał teraz jakiś żołnierz. Po chwili rozpoznał Maurycego, brata Henrietty, odwróciwszy się zaś ujrzał na dywanie zawiniętego w kołdrę drugiego żołnierza, owego Jana, którego widział przed bitwą. Obydwaj, umęczeni, wydawali się martwi. Delaherche, nie zatrzymując się, przeszedł do sąsiedniego pokoju. Paliła się tam lampa na rogu stołu. Panowała przejmująca cisza. Gilberta w ubraniu legła w poprzek łóżka, najwidoczniej w obawie jakiejś katastrofy. Bardzo spokojna, spała; obok niej, siedząc na krześle z głową tylko opadłą na brzeg materaca, Henrietta trwała w półśnie zmąconym widziadłami; pod jej powiekami ważyły się duże łzy. Delaherche przez chwilę patrzał w tę stronę, walcząc z chęcią zbudzenia jej, aby się czegoś dowiedzieć. Czy była w Bazeilles? Może, gdyby ją wypytał, udzieliłaby mu wiadomości o farbiarni. Lecz zdjęła go litość – i zawrócił. W tej chwili ukazała się w progu jego matka i milcząc dała mu znak, aby szedł za nią. W jadalni wyraził swe zdziwienie. – Jak to, mama się nie położyła? – Nie mogę spać – wyjaśniła półgłosem – ulokowałam się w fotelu, obok pułkownika... Dostał teraz silnej gorączki, budzi się co chwila i dopytuje się... A ja nie wiem, co mu odpowiadać. Wejdźże go zobaczyć. Pan de Vineuil już znowu zasnął. Na poduszce ledwo była widoczna jego długa zaczerwieniona twarz, przekreślona śnieżną strugą wąsów. Pani Delaherche przysłoniła lampę gazetą i cały kąt pokoju tonął w półmroku, tylko jasny snop światła padał na nią, siedzącą sztywno w głębi fotela, z opuszczonymi rękoma, z oczami utkwionymi w dal, w tragicznym zamyśleniu. – Czekaj – szepnęła – myślę, że cię usłyszał; znowu się budzi. Istotnie pułkownik otwierał oczy i wpatrywał się w Delaherche’a nie poruszając głową. Poznał go i zaraz zapytał drżącym od gorączki głosem: – Koniec, prawda? Kapitulujemy? Napotkawszy spojrzenie matki, fabrykant zamierzał skłamać. Ale po co? Z gestem zniechęcenia odpowiedział: – Cóż można zrobić? Gdyby pan widział ulice miasta!... Generał de Wimpffen udał się do pruskiej kwatery głównej, aby omówić warunki... Oczy pana de Vineuil znowu się zamknęły, wstrząsnął nim przeciągły dreszcz, a z warg wymknęła mu się głucha skarga: – Och, mój Boże! Och, mój Boże! – I nie podnosząc powiek ciągnął rwącym się głosem; – Ha! To, co chciałem... należało to uczynić wczoraj... Tak, znam okolicę, wyłożyłem swoje obawy generałowi; ale jego samego nie słuchano... Tam w górze, nad Saint-Menges aż do Fleigneux, wszystkie wyniosłości zajęte, armia panuje nad strefą Sedanu, trzyma przełęcz Saint-Albert... Czekamy tam, nasze pozycje są nie do zdobycia, droga do Mézi?res pozostaje wolna... Mówił z trudem, wybełkotał jeszcze kilka niezrozumiałych już wyrazów, podczas gdy zrodzona z gorączki wizja bitwy mąciła się stopniowo, precz unoszona snem. Pułkownik spał; może śnił nadal o zwycięstwie... – Czy doktor ręczy za jego życie? – spytał cicho Delaherche. Matka skinęła głową potwierdzająco. – Niemniej straszne są te rany na nodze! – podjął Delaherche. – Będzie musiał długo leżeć, prawda? Teraz pani Delaherche zachowała milczenie, jak gdyby sama porażona wielką boleścią klęski. Należała do innej epoki, jako przedstawicielka dawnego zaciekłego mieszczaństwa z pogranicza, tak gorliwie niegdyś broniącego swych miast. W jaskrawym świetle lampy jej surowa twarz o szczupłym nosie i wąskich wargach wyrażała gniew i cierpienie, wszystek bunt odbierający jej sen. Wtedy Delaherche poczuł się osamotniony i owładnięty rozpaczą. Pod nawrotem nieznośnego głodu sądził, że osłabienie pozbawia go odwagi. Opuścił pokój stąpając na palcach, z lichtarzem w ręce zszedł ponownie do kuchni. Lecz tam znalazł jeszcze więcej smętku: piec wygasły, pusty kredens, ścierki porzucone w nieładzie, jak gdyby i tu zagościł powiew klęski unosząc precz wszystką uciechę zawartą w jadle i napoju... Zrazu sądził, iż nie znajdzie nawet skórki, jako że resztki chleba powędrowały do szpitalnej zupy. Potem w głębi szafy natrafił na zapomnianą porcję wczorajszej fasoli. Nie śmiejąc wracać na górę, aby spożyć taki posiłek, zjadł ją bez masła, bez chleba, pośpiesznie, stojąc pośrodku tej ponurej kuchni, którą mała pełgająca lampka zatruwała wonią nafty. Dochodziła dopiero dziesiąta. Delaherche trwał w bezczynności, oczekując wieści: czy kapitulacja będzie wreszcie podpisana. Nadal nurtował go niepokój, obawa, że walka może zostać podjęta na nowo, tajony wobec łudzi i ciążący mu głucho na piersi lęk przed tym, co się wtedy będzie działo. Wszedłszy znów na górę do swego gabinetu, daremnie usiłował wyciągnąć się w fotelu: sen nie nadchodził, deto – nacje armatnie podrywały go raptownie, ilekroć miał już stracić świadomość. Ta przerażająca całodzienna kanonada tętniła mu w uszach; słuchał przez chwilę wystraszony i trwał drżący wśród głębokiej ciszy, jaka go teraz otaczała. Nie mogąc zasnąć, wolał wstać; błądził po mrocznych izbach unikając wejścia do pokoju, w którym matka czuwała nad pułkownikiem, gdyż przeciągłe spojrzenie, jakim wodziła za jego krokami, zaczynało go krępować. Dwukrotnie wrócił, aby zobaczyć, czy Henrietta się nie zbudziła, i przystanął przed spokojną twarzą żony. I tak aż do drugiej nad ranem, nie wiedząc, co robić, snuł się po schodach do góry i na dół, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. To nie mogło trwać! Delaherche postanowił wrócić jeszcze do Podprefektury, czując dobrze, iż dopóki nie zdobędzie wiadomości, nie zazna odpoczynku. Ale na dole, przed zatłoczoną ulicą, ogarnęła go rozpacz: nie, nie zdoła iść i wracać wśród przeszkód, których samo wspomnienie łamało mu członki. Gdy się tak wahał, ujrzał nadchodzącego majora Bouroche. Lekarz sapał i klął: – Do pioruna! Można tu łapy postradać! Musiał udać się do ratusza, aby uprosić mera o zarekwirowanie chloroformu i dostarczenie mu go skoro świt, ponieważ jego zapas już się wyczerpał, a czekały go liczne pilne operacje i zachodziła obawa, że zostanie, jak powiadał, zmuszony ciachać tych nieboraków bez usypiania. – No i?... – zapytał Delaherche. – Ano... nie wiedzą nawet, czy aptekarze jeszcze mają chloroform! Ale fabrykant nie dbał o chloroform... Podjął: – Nie, nie... Czy to koniec... tam? Gzy podpisano już... z, Prusakami? Doktor odparł gestykulując gwałtownie: – Nic nie zrobione! Właśnie wrócił Wimpffen. Te zbóje mają, zdaje się, takie wymagania, że należałoby ich tłuc po gębie. Och, niechby się znowu zaczęło, żebyśmy już wszyscy pozdychali – doprawdy to będzie lepiej!... Delaherche słuchał blednąc. – Ale... czy to aby pewne, co mi pan opowiada? – Wiem to od tych mieszczan, co bez przerwy obradują w magistracie... Przyszedł z Podprefektury oficer i wszystko im powiedział. I dorzucił szczegóły. Spotkanie między generałem de Wimpffen, generałem von Moltke i Bismarckiem odbyło się na zamku Bellevue, koło Donchery. Straszny człowiek ten generał Moltke, oschły i twardy, z wygoloną twarzą chemika-matematyka, który wygrywał bitwy za pomocą wzorów algebraicznych! Z miejsca pośpieszył stwierdzić, że zna rozpaczliwe położenie armii francuskiej: ani żywności, ani amunicji, demoralizacja i nieład, zupełna niemożność przerwania żelaznego kręgu, w którym była zamknięta, gdy natomiast wojska niemieckie zajmowały najsilniejsze pozycje i mogły spalić miasto w ciągu dwóch godzin. Chłodno dyktował swe żądania: cała armia francuska do niewoli – wraz z bronią i sprzętem. Wyglądający jak łaskawy dog, Bismarck po prostu mu przytakiwał. Generał de Wimpffen mozolił się nad obaleniem warunków, najostrzejszych, jakie kiedykolwiek postawiono pobitej armii. Opowiadał o swym niepowodzeniu, o bohaterstwie żołnierzy, o niebezpieczeństwie doprowadzenia do ostateczności dumnego ludu; przez trzy godziny groził, błagał, mówił z desperacką a wspaniałą elokwencją prosząc, by zadowolono się internowaniem jeńców w głębi Francji, bodaj nawet w Algierze. I ostatecznie jedynym-ustępstwem, jakie uzyskano, było zezwolenie na powrót do domowych ognisk tych oficerów, którzy słowem honoru zobowiążą się na piśmie do porzucenia służby. Zawieszenie broni zostaje przedłużone do jutra rana, do dziesiątej... Jeżeli o tej godzinie warunki nie będą przyjęte, baterie pruskie na nowo otworzą ogień i miasto zostanie spalone. – To niedorzeczność – wykrzyknął Delaherche. – Nie można spalić miasta, które niczym na to nie zasłużyło! Major wytrącił go ostatecznie z równowagi, gdy mu się zwierzył, iż oficerowie, których widział w Hotelu Europejskim, mówili coś o masowym wypadzie nade dniem. Wiadomość o warunkach postawionych przez Niemców wywołała ostateczne rozdrażnienie; snuto najdziwaczniejsze projekty. Nie powstrzymywała nikogo nawet myśl, że to nie będzie po rycersku skorzystać z ciemności, aby zerwać rozejm bez żadnego uprzedzenia. I rodziły się szaleńcze plany; wznowienie marszu na Carignan, przedarcie się pod osłoną nocy przez oddziały bawarskie, odbicie nagłym zaskoczeniem płaskowzgórza Illy, oczyszczenie drogi do Mézi?res albo zwycięski atak, by jednym skokiem dopaść Belgii. Inni co prawda nic nie mówili – czuli nieuchronność klęski. Wszystko by przyjęli, wszystko podpisali, byleby – z okrzykiem ulgi – skończyć z tym... – Dobranoc! – rzekł Bouroche. – Spróbuję się przespać ze dwie godziny; bardzo mi tego potrzeba. Pozostawszy sam Delaherche aż się zakrztusił pod wpływem wzruszenia. Jakże? Więc to prawda, mają rozpocząć walkę na nowo, podpalić i zrównać z ziemią Sedan? Stawało się to nieuniknione, to najstraszniejsze nastąpi z pewnością, skoro tylko słońce wzniesie się dość wysoko, by oświetlić grozę rzezi. I odruchowo wdrapał się raz jeszcze po stromych schodach na strych, znalazł się znowu wśród kominów, na skraju górującego nad miastem wąskiego tarasu. Ale o tej godzinie stał tam na górze w zupełnych ciemnościach, w nieskończonym odmęcie wielkich mrocznych fal, gdzie zrazu nic nie odróżniał. Potem wystąpiły, poniżej, pierwsze budynki fabryczne, które rozeznawał w ich zmieszanej masie: hala maszyn, sale warsztatowe, suszarnie, składy; i widok tej ogromnej grupy budowli, będącej jego dumą i bogactwem, wstrząsnął nim; przeniknięty litością nad samym sobą pomyślał, że za kilka godzin. pozostaną z tego tylko popioły. Spojrzenie jego wzniosło się znów ku widnokręgowi, obiegło dokoła ten czarny ogrom, gdzie drzemała groźba jutra. Na południu, w stronie Bazeilles, widać było płomyki wystrzelające nad domami, które rozsypywały się rozżarzonym gruzem, od północy zaś folwark w lesie Garenne, podpalony z wieczora, płonął wciąż, barwiąc drzewa wielką krwawoczerwoną jasnością. Żadnych innych ogni – nic, tylko te dwa płomieniska, niezgłębiona przepaść, poprzez którą przenikały jedynie głuche, rozproszone wieści. Tam – może bardzo daleko, może na wałach – ktoś płakał. Daremnie Delaherche usiłował przebić zasłonę, zobaczyć Liry, Marfée, baterie z Frénois i z Wadelincourt – tę obręcz spiżowych bestii z wyciągniętą szyją, z rozwartą paszczęką, które tam wyczuwał. A kiedy raz jeszcze powiódł dokoła siebie spojrzeniem po mieście, usłyszał jego niespokojny oddech. To był nie tylko gorączkowy sen żołnierzy powalonych na bruk uliczny, głuchy pomruk tego skupiska ludzi, zwierząt i armat. Zdawało mu się, że wyczuwa trwożną bezsenność mieszczan, jego sąsiadów, co także nie mogli spać, wstrząsani gorączką w oczekiwaniu dnia. Wszyscy musieli wiedzieć, że kapitulacja nie jest podpisana i wszyscy liczyli godziny dygocąc na myśl, iż jeśli nie bę – dzie podpisana, to nie zostanie im nic innego jak tylko zejść do piwnic, by tam umrzeć, ulec zmiażdżeniu, zasypaniu pod gruzami. Wydało mu się, że słyszy pełne przerażenia wołanie o pomoc dobiegające z ulicy des Voyards pośród nagłego szczęku broni. Wychylił się, pozostał w gęstym mroku, zagubiony w przestrzeni mglistego bezgwiezdnego nieba, osaczony grozą, od której jeżyły mu się włosy. Na dole leżący na kanapie Maurycy obudził się. Obolały, trwał bez ruchu, z oczyma utkwionymi w szyby, bielejące stopniowo w bladej poświacie. W chwili przebudzenia powracały z ostrą wyrazistością obmierzłe wspomnienia: przegrana bitwa, ucieczka, klęska. Ujrzał po raz wtóry wszystko, aż do najdrobniejszego szczegółu, i cierpiał okrutnie z powodu porażki, która przenikała do głębi jego istoty – tak jakby czuł, że ponosi za nią odpowiedzialność. Rozważał nieszczęście analizując samego siebie, odzyskując wyostrzoną zdolność samoudręki. Czyliż nie był pierwszym lepszym, jednym z przechodniów na szlaku epoki; owszem, miał świetne wykształcenie, lecz okazywał zupełną ignorancję we wszystkim co należało wiedzieć... A przy tym był próżny aż do zaślepienia, zepsuty niecierpliwą pasją użycia oraz zwodniczym dobrobytem pod ówczesnymi rządami. Potem ożyły inne wspomnienia: dziadek, urodzony w roku 1780, bohater Wielkiej Armii, jeden ze zwycięzców spod Austerlitz, Wagram i Friedland... Ojciec, urodzony w roku 1811, który zaprzągł się do administracji jako mizerny urzędniczyna, poborca podatkowy w Ch?ne-Populeux, gdzie sterał swe siły... Wreszcie on sam, urodzony w roku 1841, wychowany po pańsku, z tytułem adwokata, zdolny do najgorszych głupstw i do najszczytniejszych uniesień, zwyciężony pod Sedanem w katastrofie, której wyczuwał ogrom, będącej kresem całej epoki. Zwyrodnienie rasy. – To wyjaśniało fakt, że Francja, zwycięska w epoce dziadów, mogła paść pokonana w pokoleniu wnuków i świadomość tego uciskała mu serce niby schorzenie dziedziczne pogarszające się z wolna, kończące się nieuchronną zagładą, kiedy wybiła godzina. W zwycięstwie byłby się poczuł tak dzielny i triumfujący! W obliczu klęski jego słaba, kobieco nerwowa natura ulegała jednemu z owych ogromnych zalewów rozpaczy, w której tonął cały świat. Nic już nie istniało, Francja umarła! Dławiły go łkania. Zapłakał i złożył dłonie odnajdując w pamięci modlitewny bełkot dzieciństwa: – Mój Boże, zabierz mnie, zabierzże mnie... Mój Boże! Zabierz tych wszystkich nędzarzy, co cierpią... Na podłodze, otulony w kołdrę Jan poruszył się. W końcu zdziwiony siadł. – Cóż to, chłopaczku? Jesteś chory? – Po czym pojmując, że to są jakieś, jak je określał, poronione pomysły, przybrał ton ojcowski: – No! No! Co ci jest? Nie trzeba się aż tak zamartwiać! – Och! – zawołał Maurycy. – Wszystko już stracone! Możemy liczyć się z tym, że będziemy Prusakami! A gdy jego nieuczony towarzysz dziwił się, Maurycy usiłował mu wytłumaczyć, czym jest wyczerpanie rasy, ustąpienie pod naporem przemożnej fali świeżej krwi. Ale wieśniak upartym ruchem głowy odrzucał wyjaśnienie. – Jakże to? Mój grunt nie byłby już mój? Miałbym Prusakom pozwolić, żeby go zabrali, gdy nie jestem jeszcze całkiem martwy i mam obie ręce? Ale! Cóż znowu! Następnie Jan z kolei wypowiedział swój pogląd – mozolnie, zdając się na los przygodnych słów. Dostało się paskudne cięgi, to pewna! Ale nie wszyscy przecie zginęli, trochę pozostało... i tych chyba wystarczy do odbudowania chałupy, jeżeli to porządne chłopy, jeśli są zahartowani w pracy i nie przepijają zarobków... W rodzinie, kiedy się nie żałuje trudu i umie się odkładać, można zawsze wybrnąć z kłopotu pośród najcięższych niepowodzeń. Czasem też nie zawadzi nawet tęgi policzek... To skłania do zastanowienia... No i, mój ty Boże, jeżeli rzeczywiście gdzieś się wdała zgnilizna, jeśli się miało porażone członki, to cóż? Lepiej widzieć je na ziemi, odcięte ciosem topora, niż zdychać od tego jak od cholery... – Przepadło! O nie! Nie! – powtórzył kilkakrotnie. – Ja nie przepadłem, nie czuję tego! – I stojąc tak, z włosami zlepionymi jeszcze krwią wyciekłą wskutek zadraśnięcia, wyprostował się w gwałtownej potrzebie życia, ponownego ujęcia w ręce narzędzia lub pługa, aby w myśl swoich zamierzeń odbudować dom. Wyrósł na starej glebie, odpornej i mądrej, pochodził z krainy rozsądku, pracy i oszczędności. – Bądź co bądź – podjął – żal mi cesarza. Zdawało się, że interesy idą, cena na zboże była dobra... Ale nie ma co: zbyt głupio sobie poczynał... nie wolno się pakować w podobne historie... Maurycy, wciąż zgnębiony, znów zrobił rozpaczliwy gest: – Ach, cesarz... Kocham go w gruncie rzeczy... mimo moich przekonań republikańskich... Tak, miałem to we krwi, widocznie po dziadku... I masz tobie! Tutaj także wszystko zgniłe... Gdzież my wylądujemy? Oczy jego stawały się błędne; jęknął tak boleśnie, że Jan zdjęty niepokojem miał już wstać, kiedy zobaczył wchodzącą Henriettę. Obudziła się właśnie usłyszawszy szmer głosów. Blady ranek oświetlał teraz pokój. – Przychodzi pani w samą porę, by go wyłajać – powiedział z udanym śmiechem Jan. – Nie bardzo grzecznie się sprawuje. Ale widok siostry, tak bladej, tak smutnej, wywołał w Maurycym zbawienny przełom: rozczulił się. Rozwarł ramiona, przygarnął ją do siebie; a kiedy mu się rzuciła na szyję, przeniknęła go ogromna słodycz. Henrietta również płakała. Zmieszały się ich łzy. – Ach, moje drogie biedactwo! Wyrzucam sobie, że nie jestem zdolny cię pocieszyć!... Och, ten zacny Weiss, twój mąż, który cię tak kochał! Co z tobą będzie? Zawsześ była ofiarą, chociaż się nigdy nie poskarżyłaś. Ja sam... ileż ci już sprawiłem zmartwienia... i kto wie, czy ci go jeszcze nie przyczynię! Starała się go uciszyć, kładła mu dłoń na usta. W tym momencie do pokoju wszedł Delaherche, wstrząśnięty, nie panujący już nad sobą. Zszedł na koniec z tarasu pod wpływem nawrotu ostrego głodu – jednego z tych nerwowych odruchów podniecanych znużeniem; i kiedy powrócił do kuchni, aby wypić coś gorącego, zastał tam kucharkę w towarzystwie jej krewniaka, stolarza z Bazeilles, którego właśnie częstowała grzanym winem. Otóż ów człowiek, jeden z ostatnich mieszkańców pozostałych w mieście objętym pożarem, opowiedział mu, że jego farbiarnia jest zupełnie zniszczona, zmieniona w kupę rumowisk. – Ha! Zbóje! Gzy uwierzycie? – wybełkotał zwracając się do Jana i Maurycego. – Wszystko jest zupełnie, ostatecznie stracone. Dziś rano spalą Sedan, jak wczoraj spalili Bazeilles... Jestem zrujnowany, jestem zrujnowany! Zaintrygował go siniec na czole Henrietty, przypomniał sobie, że nie zdążył jeszcze z nią porozmawiać. – Aha, prawda, pani tam poszła, dostało się pani... Och, ten biedny Weiss! I nagle domyślając się na widok zaczerwienionych oczu młodej kobiety, że Henrietta wie o śmierci męża, wyrwał się z okropną wieścią opowiedzianą przed chwilą przez stolarza. – Ten biedny Weiss! Podobno go spalili... Tak, pozbierali ciała rozstrzelanych mieszkańców i wrzucili do płonącego domu polanego naftą... Henrietta słuchała go zdrętwiała z grozy. Mój Boże! Nie zazna nawet tej pociechy, by pójść zabrać i pochować swego drogiego zmarłego, którego popioły rozproszy wiatr! Maurycy znowu objął ją uściskiem i nazywając swoim biednym kopciuszkiem, głosem pełnym czułości zaklinał, by się tak okropnie nie martwiła... ona, taka dzielna! Po chwili milczenia wyglądający oknem Delaherche obrócił się żywo w stronę obu żołnierzy. – Ale, ale, byłbym zapomniał... Właśnie szedłem was powiadomić, że tam, na dole, w wozowni, gdzie złożono kasę, jest oficer, który teraz rozdziela pieniądze między swych podkomendnych, aby nie wpadły w ręce Prusaków... Powinni byście zejść... To się może przydać, jeżeli do wieczora nie wyginiemy wszyscy... Rada była dobra. Maurycy i Jan zeszli. Henrietta zgodziła się zająć na kanapie miejsce brata. Delaherche zaś przeszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie ujrzał znów spokojne oblicze Gilberty śpiącej wciąż snem dziecka; ani szmer rozmów, ani łkania nie wywołały w niej najmniejszej zmiany postawy. I stanąwszy w progu, wysunął głowę, zaglądając do drugiego pokoju, w którym jego matka czuwała przy łóżku pułkownika de Vineuil; ale pani Delaherche usnęła w fotelu, pułkownik zaś z zamkniętymi oczyma trwał w bezruchu, oszołomiony gorączką. Otworzywszy oczy zapytał: – A zatem to skończone, nieprawdaż? Podrażniony pytaniem, które zatrzymywało go w chwili, kiedy miał chęć się wymknąć, Delaherche z gniewnym gestem zasyczał: – A jakże... skończone, dopóki nie rozpocznie się na nowo! Nic nie jest podpisane! Bardzo cichym głosem pułkownik mówił dalej, wpadając w majaczenie: – Boże! Obym umarł przed końcem... Nie słyszę armat. Dlaczego już się nie strzela? Tam, w górze, w Saint-Menges, we Fleigneux, panujemy nad wszystkimi drogami; zepchniemy Prusaków do Mozy, jeżeli zechcą okrążyć Sedan, aby nas zaatakować. Miasto jest u naszych stóp jako przeszkoda umacniająca jeszcze nasze pozycje... Naprzód marsz! Siódmy korpus obejmie czoło, dwunasty będzie osłaniał odwrót... I dłonie jego poruszały się na prześcieradle, drgały jak w czasie jazdy na koniu, którego kłus unosił go w wyobraźni. Stopniowo ruch ich wolniał, w miarę jak jego. słowa stawały się coraz cięższe, gdy zasypiał na nowo. Zatrzymały się; chory leżał bez tchnienia, wyczerpany. – Niech pan odpocznie – szepnął Delaherche. – Wrócę, gdy się czegoś dowiem. Po czym upewniwszy się, że nie zbudził matki, wysunął się cichaczem i zniknął. W wozowni na dole Jan i Maurycy istotnie zastali siedzącego na kuchennym krześle, odgrodzonego stoliczkiem z niepoliturowanego drzewa, oficera płatniczego, który – bez pióra, bez pokwitowań, bez jakichkolwiek papierków – rozdzielał fortuny. Czerpał po prostu z woreczków wypchanych sztukami złota i nawet nie trudząc się liczeniem, szybkimi rzutami garści napełniał czapki wszystkich defilujących przed nim sierżantów z siódmego korpusu. Następnie (tak było umówione) ci mieli otrzymane kwoty rozdzielać między żołnierzy swych półsekcji. Każdy z nich niezgrabnie odbierał pieniądze, tak jak rację kawy lub mięsa, i odchodził zakłopotany, opróżniając zawartość kepi do kieszeni, byle nie znaleźć się w biały dzień na ulicy z całym tym złotem. Nie padło ani jedno słowo: słychać było tylko krystaliczny dźwięk ściekających monet wśród osłupienia tych biedaków patrzących na złoto, którym ich obarczano, kiedy w mieście nie było już ani bochenka chleba, ani litra wina do kupienia. Gdy podeszli Jan z Maurycym, oficer zrazu cofnął trzymaną garść ludwików. – Nie jesteście sierżantami, ani jeden, ani drugi... Tylko sierżanci mają prawo podejmować... – Potem, zmęczony już, niecierpliwiąc się, by z tym skończyć, podjął: – No, macie, kapralu... Niech tam, bierzcie... Dalej, żywo, następny! I wrzucił sztuki złota do podstawionej przez Jana czapki. Ten, przejęty wysokością kwoty (było tego blisko sześćset franków), chciał natychmiast wręczyć połowę Maurycemu: nic nie wiadomo... mogą raptem zostać rozdzieleni... Dokonali podziału w ogrodzie, przed ambulansem. Gdy zaś weszli do wnętrza, natknęli się na leżącego na słomie, niemal w samych drzwiach, dobosza z ich kompanii, Bastiana, wesołego tęgiego chłopaka, którego niefortunnym zrządzeniem losu około godziny piątej, kiedy bitwa była skończona, zabłąkana kula trafiła w pachwinę. Bastian dogorywał już całą dobę. W bladym świetle poranka widok szpitala wstrząsnął nimi. W ciągu nocy zmarło trzech rannych, a nikt tego nie zauważył; i teraz sanitariusze śpieszyli się z wynoszeniem zwłok, by zwolnić miejsce dla innych. Pacjenci operowani w przeddzień, senni jeszcze, na nowo otwierali szeroko oczy, patrząc tępo na tę obszerną koszarową salę cierpienia, gdzie na podściółce leżało na pół zarżnięte całe stado... Daremnie podmiatano wieczorem, na próżno porządkowano ponurą kuchnię operacyjną: na nie doczyszczonym klepisku pozostawały smugi krwi, duża gąbka poplamiona czerwienią, przypominającą mózg, pływała w wiadrze; zapomniana ręka z połamanymi palcami poniewierała się w progu pod szopą. Były to odpadki po rzezi, okropny plon wczorajszej masakry, oglądany w poświacie posępnego brzasku. I podniecenie – owa cechująca pierwsze godziny potrzeba hałaśliwego życia – ustąpiło miejsca jakiemuś przygnębieniu pod wpływem ciężkiej gorączki. Zaledwie chwilami, zakłócając parną ciszę, podnosiła się jękliwa skarga tłumiona sennością. Szkliste źrenice z przerażeniem spoglądały na. nowy dzień, klejące się usta zionęły skażonym oddechem, cała sala zapadała w ten ciąg dni bez końca – sinych, mdlących, przetykanych agonią, dni, które mieli przeżyć nieszczęśliwcy, co może po upływie dwóch lub trzech miesięcy wydostaną się stąd okaleczeni. Bouroche, rozpoczynający swój obchód po kilkugodzinnym odpoczynku, przystanął przed doboszem Bastian, potem z niedostrzegalnym wzruszeniem ramion przeszedł dalej. Nic się tu już nie da zrobić. Jednakże dobosz otworzył oczy... i, jak gdyby wskrzeszony, śledził bystrym spojrzeniem sierżanta, który zaszedł tu ze swym pełnym złota kepi w ręku, aby zobaczyć, czy nie znajdzie pośród tych nieszczęśliwców kogo z podkomendnych. Znalazł właśnie dwóch i dał każdemu po dwadzieścia franków. Nadeszli też inni sierżanci – i złoto poczęło spadać deszczem na słomę. Wtedy Bastian, zdoławszy jakoś unieść się na posłaniu, wyciągnął obie wstrząsane konaniem ręce... – Do mnie! Do mnie! Sierżant chciał minąć go, tak jak to uczynił Bouroche. Bo i po co? Lecz po chwili, wiedziony szlachetnym odruchem, sypnął bez rachuby garść monet w zimne już dłonie... Bastian z powrotem osunął się na wznak. Usiłował przytrzymywać wymykające się złoto, długo macał zesztywniałymi palcami. I umarł. – Dobranoc! Szanowny pan zdmuchnął świeczkę... – odezwał się sąsiad, młody żuaw, szczupły, o śniadej cerze. – Niemiłe to, kiedy ma się na niejeden kieliszeczek... Żuaw miał stopę ściśniętą w łupki. Zdołał przecież unieść się i podpełznąć na łokciach i kolanach; i dotarłszy aż do nieboszczyka, pozbierał wszystko, przeszukał dłonie, przetrząsnął fałdy płaszcza. Kiedy powrócił na swe miejsce, widząc, że mu się przyglądają, poprzestał na uwadze: – Szkoda, żeby to przepadło... Maurycy, zdrętwiały w tej atmosferze człowieczej niedoli, spiesznie pociągnął Jana ku wyjściu. Kiedy znów mijali halę operacyjną, ujrzeli majora Bouroche silnie rozdrażnionego: nie mógł zdobyć chloroformu, a mimo to zdecydował się obciąć nogę dwudziestoletniemu chłopaczkowi. I uciekli, żeby nie słyszeć. W tej samej chwili wracał z ulicy Delaherche. Przywołał ich skinieniem i krzyknął: – Chodźcie, chodźcie prędko! Zjemy śniadanie; kucharce udało się dostać mleka. Doprawdy, to się przyda: człowiek odczuwa ogromną potrzebę napicia się czegoś gorącego. – I mimo wysiłków nie mógł powściągnąć przepełniającego go zadowolenia. Zniżonym głosem dorzucił rozpromieniony: – Teraz rzeczywiście koniec! Generał de Wimpffen pojechał podpisać kapitulację. Ach, jakaż wielka ulga! Fabryka uratowana, okropna zmora nie ciąży już, życie zacznie się na nowo – bolesne, ale życie... zawsze życie... Z uderzeniem dziewiątej zjawiła się Róża, przybyła w te strony do ciotki, piekarki, aby dostać chleba; ulice, którymi biegła, były już nieco mniej zatłoczone. Dziewczyna właśnie opowiedziała mu zdarzenia, jakie zaszły tego ranka w Podprefekturze. Już na ósmą generał de Wimpffen zwołał nowe posiedzenie rady wojennej z udziałem przeszło trzydziestu generałów, których powiadomił o wynikach swoich zabiegów, o daremnych wysiłkach i ciężkich warunkach podyktowanych przez zwycięskiego wroga. Ręce mu drżały, gwałtowne wzruszenie łzawiło oczy. A gdy jeszcze mówił, zjawił się w charakterze parlamentariusza, w imieniu generała von Moltke, pułkownik sztabu pruskiego z przypomnieniem, że jeśli o dziesiątej decyzja nie będzie jeszcze powzięta, na miasto Sedan zostanie ponownie otworzony ogień. Wówczas rada wojenna – w obliczu straszliwej konieczności - mogła tylko upoważnić generała do udania się ponownie na zamek Bellevue, aby się na wszystko zgodził. W tej chwili de Wimpffen pew- no już tam przybył, a cała armia francuska dostała się do niewoli z bronią i taborami. Następnie Róża poczęła się rozwodzić szczegółowo na temat niebywałego poruszenia, jakie nowina wywoływała w mieście. W Podprefekturze widziała oficerów, którzy zdzierali sobie epolety, płacząc jak dzieci. Na moście kirasjerzy rzucali szable do Mozy; przedefilował tak cały pułk: każdy ciskał swą broń patrząc, jak woda się wzbija i następnie zamyka. Na ulicach żołnierze chwytali karabiny za lufy i roztrzaskiwali kolby o ściany; artylerzyści zaś zabierali mechanizmy kartaczownic i pozbywali się ich wpuszczając do ścieków. Tu zakopywano, ówdzie palono sztandary. Na placu Turenne’a stary sierżant, stanąwszy na narożnym głazie, ogarnięty nagłym szaleństwem, lżył dowódców przezywając ich tchórzami. Inni wydawali się ogłupiali, płacząc w milczeniu ciężkimi łzami. Lecz – trzeba stwierdzić – oczy pozostałych, najliczniejszych, promieniały radością, zachwytem, który przepełniał całą ich istotę. Nadszedł więc nareszcie kres ich niedoli, są jeńcami, już nie będą się bić! Od tylu dni cierpieli wskutek nadmiaru marszów, z braku jedzenia. Zresztą, po co walczyć, skoro są słabsi? To nawet lepiej, że dowódcy sprzedali ich, aby z tym natychmiast skończyć. To było tak rozkosznie powiedzieć sobie, że się będzie miało biały chleb i że się będzie spało w łóżkach! Na górze, gdy Delaherche wracał z jadalni z Maurycym i Janem, wezwała go matka. – Chodź no! Niepokoję się o pułkownika... Pan de Vineuil, z oczyma znów otwartymi, snuł teraz na głos swe dyszące gorączką rojenia: – Mniejsza o to... jeżeli nawet Prusacy odetną nas od Mézi?res... Okrążają Wreszcie las la Falizette, podczas gdy inni pną się w górę wzdłuż potoku Givonne... Za nami granica: przekroczymy ją jednym susem, po wytłuczeniu ich możliwie najwięcej... Wczoraj tego właśnie chciałem... Ale jego rozpłomienione spojrzenie natknęło się na Delaherche’a. Poznał go i, rzekłbyś, otrzeźwiał, ocknął się z sennych halucynacji i wracając do straszliwej rzeczywistości zapytał po raz trzeci: – No jak? Skończone?. Wtedy fabrykant nie zdołał powściągnąć wybuchu zadowolenia. – Och, tak, Bogu dzięki! Zupełnie skończone... Kapitulacja w tej chwili jest już na pewno podpisana... Niebaczny na swą obandażowaną stopę, pułkownik zerwał się z łóżka i pochwyciwszy pozostawioną na krześle szpadę, usiłował ją złamać. Lecz ręce mu zanadto drżały, stal ześliznęła się. – Proszę uważać! On się skaleczy! – wołał Delaherche. – To niebezpieczne, trzeba mu to odebrać. Dokonała tego pani Delaherche. A widząc rozpacz pułkownika, zamiast ukryć szpadę, jak jej doradzał syn, szybkim ruchem złamała ją na kolanie – z niezwykłą siłą, nie przeczuwaną przez nią samą, w jej steranych rękach. Pan de Vineuil położył się z powrotem i zapłakał spoglądając z wyrazem bezgranicznej słodyczy na swą starą przyjaciółkę. Tymczasem w jadalni kucharka podawała przygotowane dla wszystkich kubki kawy z mlekiem. Przebudziły się obydwie niewiasty. Gilberta, pokrzepiona smacznym snem, z rozjaśnioną twarzą i wesołymi oczyma ucałowała czule Henriettę, której jak mówiła, współczuje z głębi duszy. Maurycy usadowił się obok siostry, a Jan, który z niejakim skrępowaniem musiał również przyjąć poczęstunek, znalazł się naprzeciwko Delaherche’a. Co się zaś tyczy pani Delaherche, ta stanowczo nie chciała zasiąść przy stole; zaniesiono jej kubek, który opróżniła w milczeniu. Lecz obok, śniadanie tamtych pięciorga, z początku spożywane w milczeniu, wkrótce się ożywiło. Byli skołatani i bardzo głodni... I jakże się tu nie cieszyć, że oto się znaleźli zdrowi i cali. kiedy tysiące nieszczęsnych ludzi poniewiera się jeszcze po oko – licznych polach? W obszernej, przewiewnej jadalni bielutki obrus radował wzrok, a bardzo gorąca, kawa z mlekiem smakowała rozkosznie. Zawiązała się rozmowa. Delaherche, odzyskawszy już pewność siebie bogatego przemysłowca, nacechowaną dobrodusznością szefa łasego na popularność, a surowego jedynie w obliczu niepowodzeń, powrócił do tematu Napoleona III, którego osoba od półtorej doby drażniła jego ciekawość gapia. Zwracał się do Jana, mając przed sobą. tylko tego prostego człeka jako słuchacza. – Tak jest, proszę pana! Muszę wyznać: cesarz mocno mnie. zawiódł. Boć ostatecznie ci, co mu schlebiają, na próżno podkreślają, okoliczności łagodzące; on jest oczywiście pierwszą przyczyną, jedyną przyczyną naszych klęsk. Zapominał już, że jako gorliwy bonapartysta przed kilku miesiącami sam pracował dla sprawy plebiscytu... A teraz nawet nie kwapił się ze współczuciem dla. tego człowieka, który miał się stać żałosnym bohaterem Sedanu, lecz obarczał go wszelkimi przewinami. – Taki niedołęga, musimy dzisiaj się z tym zgodzić, lecz to by jeszcze nie było takie groźne... Ale to umysł chimeryczny, jakiś pokraczny mózg, człowiek, któremu się na pozór wiodło, dopóki mu szczęście sprzyjało. Nie ma się co nad nim rozczulać, twierdząc, że został oszukany, że opozycja odmówiła mu ludzi i potrzebnych kredytów. To on nas oszukał, jego wady i błędy wtrąciły nas w to okropne trzęsawisko, w którym tkwimy. Milczący wciąż Maurycy nie zdołał powstrzymać uśmiechu, podczas gdy Jan, zakłopotany tą rozmową o polityce, lękając się palnąć głupstwo, poprzestał na uwadze: – Bądź co bądź, powiadają, że to zacny człowiek. Lecz te kilka skromnie wypowiedzianych słów wzburzyły Delaherche’a. Wszystka trwoga, jakiej doznał, wszystkie jego obawy wybuchły w namiętnym okrzyku nienawiści: – Zacny człowiek! A jakże! Dalibóg! Łatwo się tym szafuje... Gzy panu wiadomo, że w moją fabrykę trafiły trzy pociski i że to bynajmniej nie cesarzowi zawdzięczam, iż nie została spalona? Czy pan wie, że ja, który tu z panem rozmawiam, stracę ze sto tysięcy franków w całej tej niedorzecznej awanturze!... Och, nie! Nie! Francja opanowana przez najeźdźców, wyniszczona pożarami, zdziesiątkowana ludność, zamarły przemysł, zrujnowany handel – to za wiele! Dość już mamy takiego zacnego człowieka, niech nas Bóg od niego chroni!... Nurza się w błocie i we krwi, niechajże już tam zostanie! Pięścią wykonał energiczny ruch, jak gdyby – pogrążał i przytrzymywał pod wodą jakiegoś szamocącego się nieszczęśliwca. Po czym łakomie dopił swą kawę. Gilberta mimo woli zaśmiała się cichutko wobec bolesnego roztargnienia Henrietty, którą obsługiwała jak dziecko. Kiedy kubki zostały już opróżnione, wszyscy siedzieli na miejscach, sycąc się błogim spokojem obszernej, przewiewnej jadalni. O tej samej porze Napoleon III przebywał w ubogim domku tkacza, przy drodze z Donchery. Już o piątej rano opuścił Podprefekturę, przygnębiony widokiem Sedanu, otaczającym go niby wyrzut i groźba, wciąż zresztą dręczony potrzebą uspokojenia wrażliwego serca przez wyjednanie dla swej armii łagodniejszych warunków. Pragnął widzieć się z królem pruskim. Wsiadł do najętego kocza i jechał szerokim gościńcem obsadzonym wysokimi topolami, w porannym chłodzie przebywając ten pierwszy etap wygnania z poczuciem całej upadłej wielkości, jaką w ucieczce pozostawiał za sobą; i na tej właśnie drodze spotkał Bismarcka przybyłego w pośpiechu – w starej czapce, w ciężkich zabłoconych butach, pragnącego jedynie zająć mu czas, przeszkodzić w spotkaniu z królem, dopóki nie zostanie podpisana kapitulacja. Król przebywał jeszcze w Vendresse, o czternaście kilometrów dalej. Dokąd pojechać? Pod jakim czekać dachem? Tam, zasłonięty ołowianymi chmurami, zniknął z oczu pałac Tuileryjski Sedan zdawał się oddalony już o wiele mil, jak gdyby go odgradzała rzeka krwi. Nie było już we Francji cesarskich zamków, oficjalnych rezydencji, nie było nawet kąta u najpodrzędniejszego choćby urzędnika, gdzie by odważył się schronić. I w końcu zdecydował się zajechać do spostrzeżonego na skraju drogi domku tkacza; był to nędzny budynek jednopiętrowy o małych, ponurych oknach, przytulony do wąskiego, ogrodzonego żywopłotem warzywnika. Na górze, w izbie zwyczajnie pobielonej wapnem, z podłogą z desek, całe umeblowanie stanowił stół z surowego drzewa i dwa wyplatane krzesła. Cesarz czekał tam cierpliwie przez kilka godzin – najpierw w towarzystwie Bismarcka, który się uśmiechał słysząc go mówiącego o szlachetności, potem, samotnie, włócząc za sobą swą nie – dolę, przywierając ziemistą twarzą do szyby, patrząc jeszcze na tę ziemię francuską, na tę Mozę, co płynęła, tak piękna, przez rozległe żyzne pola. Dni następne wyznaczały inne okropne etapy: zamek Bellevue, ten uśmiechnięty kasztel mieszczański wznoszący się nad rzeką – tam przenocował... i tam płakał po spotkaniu z królem Wilhelmem; okrutny odjazd, Sedan ominięty z daleka z obawy przed gniewem zwyciężonych i zgłodniałych; most pontonowy przerzucony przez Prusaków w Iges; długi objazd na północ od miasta, szlaki okrężne oddalone od Floing, od Fleigneux, od Illy – cała ta żałosna ucieczka w odkrytym powozie; wreszcie tam, na tym tragicznym płaskowzgórzu Illy, zawalonym trupami, legendarne spotkanie: nieszczęsny cesarz, nie mogąc już nawet znieść kłusa swego konia, osunął się na siodle, porażony atakiem bólu, nie przestając, może machinalnie, palić nieodstępnego papierosa, podczas gdy grupa jeńców, wychudłych, pokrytych krwią i kurzem, prowadzonych z Fleigneux do Sedanu, ustawiała się w szeregu, by przepuścić pojazdy; zrazu milczeli, potem jęli witać cesarza złymi pomrukami, wreszcie coraz bardziej rozjątrzeni, wybuchnęli nienawistnym wrzaskiem i śmiechem szyderczym, wyciągając pięści w geście obelgi i przekleństwa. Potem nastąpiła nie kończąca się przeprawa przez pole bitwy, trzeba było przebyć całą milę porujnowanych dróg, pośród szczątków sprzętu, pośród trupów o szeroko otwartych i groźnych oczach; a dalej puste rozłogi, ogromne głuche lasy, granica na krańcu wzniesienia, wreszcie – kres, umykający precz, hen, i obrzeżona świerkami droga na dnie wąskiej doliny. A ta pierwsza noc wygnańcza w Bouillon, w zajeździe pod nazwą „Hotel Pocztowy”, otoczony takim tłumem francuskich uchodźców oraz zwykłych gapiów, że cesarz sądził, iż trzeba się ukazać... i naraził się na szemrania i gwizdy! Pokój o trzech oknach wychodzących na plac i na rzekę Semoy był banalnym pokojem z krzesłami wybitymi czerwonym adamaszkiem, z mahoniową lustrzaną szafą, z kominkiem; stał na nim zegar z cynkowej blachy, obramiony muszlami, i wazony ze sztucznymi kwiatami pod kloszem. Po obu stronach drzwi dwa niewielkie bliźniacze łóżka. Jedno zajął adiutant i obezwładniony znużeniem spał już od dziewiątej. W drugim cesarz długo przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć; kiedy zaś wstał, aby pochodzić obnosząc swoją boleść, pozostało mu tylko oglądanie ścian po obydwu stronach kominka z widniejącymi tam rycinami, z których jedna przedstawiała Rouget de Lisle’a śpiewającego Marsyliankę, druga zaś Sąd Ostateczny – pełen grozy apel archanielskich trąb, wywołujących z ziemi wszystkich umarłych, zmartwychwstanie bitewnej trupiarni śpieszącej złożyć wobec Boga świadectwo. W Sedanie tabor domu cesarskiego, zawadzające i obmierzłe bagaże, pozostał bez opieki za kępami bzów w ogrodzie podprefekta. Nie wiedziano już, jak je usunąć, zabrać sprzed oczu zdychającej z głodu biedoty, tak dalece stawała się nieznośna owa natarczywość, jakiej nabrały, okropna ironia, jaką znaczyła je klęska; Trzeba było wyczekiwać bardzo ciemnej nocy. Konie, powozy, furgony, unoszące srebrne rondle, rożny, kosze przednich win, opuściły ukradkiem Sedan udając się z kolei również do Belgii – po ciemnych drogach, ostrożnie, cichutko, z dreszczem złodziejskiego lęku. CZĘŚĆ TRZECIA I W ciągu całego dłużącego się w nieskończoność dnia bitwy, ze wzgórza Remilly, na którym mieścił się folwarczek papy Fouchard, Sylwina nie przestawała wyglądać w stronę Sedanu, wśród armatniego grzmotu i dymu, wszystka drżąca, z niepokoju o Honoriusza. Nazajutrz zaś jej niepokój wzrósł jeszcze, zaostrzony niemożnością uzyskania dokładnych wiadomości od patrolujących drogi Prusaków, którzy odmawiali odpowiedzi, sami zresztą nic nie wiedząc. Wczorajsze jasne słońce zniknęło, spadły ulewne deszcze bladą poświatą smęcąc dolinę. Ku wieczorowi wciąż milczący stary Fouchard, także zatroskany – chociaż nie myślał bynajmniej o synu, lecz trapił się, że nie wie, jaki obrót przybierze dla niego nieszczęście bliźnich – na progu swego domu wyczekiwał nadejścia wydarzeń... Nagle zauważył rosłego, odzianego w bluzę draba, który od niejakiego czasu wałęsał się wzdłuż drogi, jak gdyby zakłopotany własną osobą. Poznawszy go Fouchard zdumiał się tak wielce, że zawołał na głos, nie bacząc na trzech przechodzących właśnie Prusaków: – Ha! To ty, Prosperze? Energicznym ruchem strzelec afrykański nakazał mu milczenie; następnie, zbliżając się, rzekł półgłosem: – Tak, to ja. Mam już dość tego wojowania bez celu... i zwiałem... Powiedzcie no, papo Fouchard, potrzeba wam może parobka? W starym z miejsca obudziła się wrodzona przezorność. Owszem, właśnie szuka kogoś... Lecz nie ma sensu o tym gadać... – Parobka? No, nie! Nie w tej chwili... Ale w każdym razie wstąp na szklaneczkę. Ma się rozumieć, nie zostawię cię w potrzebie tak na drodze... W izbie Sylwina stawiała zupę na ogień, a tymczasem figlujący i roześmiany mały Karolek czepiał się jej spódnicy. Zrazu nie poznała Prospera (choć przecie niegdyś tu razem służyli) i dopiero kiedy postawiła na stole dwie szklanki i butelkę wina, przyjrzała mu się. Wydała okrzyk myśląc jedynie o Honoriuszu. – Ach! Przychodzicie stamtąd, prawda? Czy Honoriusz zdrów? Prosper już miał odpowiedzieć, lecz w ostatniej chwili zawahał się. Od dwóch dni żył jak w dziwacznym śnie, zagubiony w kołowrocie wydarzeń, które się zacierały w jego pamięci. Owszem, wtedy był przekonany, że widział Honoriusza martwego, leżącego na armacie... Ale teraz już by tego nie twierdził... A po co martwić ludzi, kiedy się nie ma pewności! – Honoriusz?... – mruknął. – Nie wiem... nie potrafię powiedzieć... Patrzała nań w skupieniu, nalegając: – Więceście go nie widzieli? Powolnym ruchem dłoni zaprzeczył, potrząsając jednocześnie głową. – Wyobrażacie sobie, że można coś wiedzieć! Przeżyło się tak wiele, tak wiele... Ot, weźmy całą tę przeklętą bitwę: otóż nie umiałbym o niej opowiedzieć choćby tyle... Nie, nie wymieniłbym nawet miejsc, którędy szedłem... Człowiek jest całkiem głupi, słowo daję... I wychyliwszy lampkę wina siedział nadal posępny, zatopiony w ponurych wspomnieniach. – Jedyne, co pamiętam, to to, że noc już zapadała w chwili, kiedy odzyskałem przytomność. A gdy w szarży wywróciłem koziołka, słońce stało bardzo wysoko. Musiałem więc tam przeleżeć kilka godzin, z prawą nogą przygniecioną przez mego starego Zefira, który dostał kulą w samą pierś... Zapewniam was, że nie było mi tam zbyt przyjemnie: dokoła ani żywej duszy, same trupy... i myśl, że ja tu też zdechnę, jeżeli nikt nie przyjdzie, by mnie wyciągnąć... Pomalutku próbowałem uwolnić swe biodro, ale gdzie tam! Zefir ciążył jak sto tysięcy diabłów! Był jeszcze ciepły. Głaskałem go, przemawiałem do niego pieszczotliwie. I, powiadam wam, tego nigdy nie zapomnę: na chwilę otworzył oczy i uczynił wysiłek, aby dźwignąć swą nieszczęsną głowę leżącą na ziemi obok mojej. No i porozmawialiśmy: „Mój ty biedny staruszku – mówię do niego – ja ci tego bynajmniej nie wypominam... ale czy ci zależy na tym, bym zdechł razem z tobą, że mnie tak mocno przytrzymujesz?” Ma się rozumieć, nie potwierdził... Niemniej przecie w jego zamglonym spojrzeniu wyczytałem głęboką przykrość, jaką mu sprawiało rozstanie ze mną. I nie wiem już, jak to się stało: czy on tego chciał, czy też może było to tylko na skutek konwulsji, ale szarpnął nim silny wstrząs odrzucając go na bok. Mogłem się podnieść... Ha! Co prawda, w żałosnym stanie, z tą nogą jak z ołowiu... Mniejsza o to; objąłem głowę Zefira mówiąc mu w dalszym ciągu wszystko, co mi płynęło z serca: że był z niego dobry koń, że go bardzo kochałem, że zawsze będę go wspominał. Słuchał mnie, wydawał się taki zadowolony... Potem wstrząsnął się raz jeszcze i skonał patrząc wciąż na mnie swymi wielkimi, nie. widzącymi już oczami... No, i swoją drogą to osobliwe – i może mi nie uwierzą; a jednak to najprawdziwsza prawda: miał w oczach łzy... Mój biedny Zefir płakał jak człowiek... Dławiony żalem Prosper musiał przerwać nie mogąc powstrzymać się od płaczu. Po opróżnieniu jeszcze jednej szklanki wina podjął na nowo swą opowieść w krótkich, urywanych zdaniach. – Noc stawała się coraz ciemniejsza, trwał już tylko czerwony promień światła tuż nad polem bitwy, wydłużając w nieskończoność ogromne cienie zabitych koni. Prosper pozostał zapewne długo przy swoim, unieruchomiony ociężałością w nodze. Potem nagła trwoga, potrzeba wydobycia się z samotności, odnalezienia kolegów kazała mu mimo wszystko iść naprzód, aby się mniej lękać... Tak właśnie zewsząd, z rowów, z zarośli, ze wszystkich zakątków wlekli się zapomniani ranni, usiłowali się łączyć, tworzyli grupy po czterech, po pięciu – maleńkie społeczności, gdzie było mniej ciężko razem rzęzić i umierać... W ten sposób w lesie Garenne napotkał dwóch żołnierzy z czterdziestego trzeciego pułku, którzy, chociaż nie mieli żadnych ran, przywarowali tam jak para zajęcy, oczekując, aż noc zapadnie. Dowiedziawszy się, że Prosper zna okolicę, zwierzyli mu swój zamiar: umknąć do Belgii, przede dniem lasami dotrzeć do granicy. Początkowo odmówił, gdy prosili, by ich poprowadził; wolałby przedostać się natychmiast do Remilly, pewny, że znajdzie tam schronienie; tylko gdzie tu się wystarać o bluzę i spodnie, pomijając już, że na tej przestrzeni – od lasu Garenne do Remilly, od jednego skraju doliny do drugiego, nie było nadziei przedostania się przez liczne Unie pruskich wojsk. Toteż w końcu zgodził się. Noga jego ożyła. W drodze poszczęściło się im: w pewnym folwarku dostali trochę chleba. Na odległej wieży zegar wydzwaniał dziewiątą, kiedy wyruszali w dalszą drogę. Jedyny moment poważnego niebezpieczeństwa przeżyli w La Chapelle, gdzie nadziali się wprost na posterunek nieprzyjacielski; wartownicy chwycili za broń i dali salwę w ciemnościach, oni zaś, pomykając chyłkiem, pędząc na czworakach pod świszczącymi kulami, dopadli na nowo gęstwiny. Odtąd nie opuszczali już lasu nasłuchując pilnie, błądząc dokoła po omacku. Na jakimś załomie ścieżki przeczołgali się, skoczyli na kark samotnemu wartownikowi i uderzeniem noża rozpłatali mu gardło. Dalej drogi były już wolne; maszerowali śmiejąc się i pogwizdujujc. Aż wreszcie około trzeciej nad ranem znaleźli się w małej belgijskiej wiosce, gdzie zapukali do domu poczciwego gospodarza, który natychmiast wpuścił ich do swej stodoły; przespali się tam smacznie na wiązkach siana. Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się Prosper obudził. Otworzywszy oczy, podczas gdy jego towarzysze jeszcze chrapali, spostrzegł gospodarza zaprzęgającego konia do obszernej bryczki naładowanej bochenkami chleba, ryżem, kawą, cukrem, wszelkiego rodzaju zapasami żywności ukrytymi pod workami z węglem drzewnym; i dowiedział się, że dzielny wieśniak ma we Francji, w Raucourt, dwie zamężne córki, którym oto zawozi prowiant wiedząc, że po przemarszu Bawarów znajdują się w niedostatku. Wczesnym już rankiem wystarał się o potrzebną przepustkę. Na te słowa Prospera ogarnęła szalona ochota: wsiąść też na bryczkę, wrócić tam, do tego zakątka, do którego już zaczynał tęsknić... Nic prostszego: wysiądzie w Remilly, którędy gospodarz musiał przejeżdżać. I w trzy. minuty rzecz została ułożona; pożyczono mu tak upragnione spodnie i bluzę; gospodarz wszędzie podawał go za swego parobka; w drodze posterunki niemieckie zatrzymały ich zaledwie dwa czy trzy razy; i około szóstej zajechali przed kościół w Remilly. – Nie! Miałem tego dość! – powtórzył Prosper po chwili milczenia. – Gdybyśmy się jeszcze choć na coś przydali, jak tam,. w Afryce. Ale iść na lewo po to, by wrócić na prawo, czuć, że się jest absolutnie niezdatnym do niczego, to w końcu nie jest życie. No i teraz, kiedy mój biedny Zefir nie żyje, byłbym zupełnie sam; pozostaje mi tylko powrót do pracy na roli. Nieprawdaż? To będzie lepsze niż niewola u Prusaków... Macie konie, papo Fouchard, zobaczycie, czy je lubię i jak potrafię o nie dbać! Staremu zabłysło oko. Trącił się jeszcze jedną lampką wina, po czym bez pośpiechu oświadczył: – Ano cóż! Skoro cię to urządza, niech tak będzie: zgadzam się, przyjmuję cię... Ale co do zasług, można będzie o tym pomówić dopiero, kiedy się wojna skończy; bo, po prawdzie, nie potrzebuję nikogo, a czasy są ciężkie... Sylwina, cały czas siedząc przy nich z Karolkiem na kolanach, nie przestawała patrzeć na Prospera. Spostrzegłszy, że. wstaje, by zaraz przejść do stajni i zapoznać się z inwentarzem, spytała ponownie: – Zatem nie widzieliście Honoriusza? To pytanie, tak nagle powracające, przyprawiło go o dreszcz, jak gdyby oświetlając niespodzianym blaskiem mroczny zakątek pamięci. Zawahał się jeszcze, w końcu jednak zdecydował się. – Słuchajcie... Nie chciałem wam zadawać bólu... ale, cóż, myślę, że Honoriusz został tam... – Jak to, został? – Tak, sądzę, że Prusacy załatwili go... Widziałem go na pół przewróconego na armacie, ze sztywno sterczącą głową, z dziurą pod sercem. Nastała cisza. Sylwina zbladła okropnie, papa Fouchard, zaskoczony, odstawiał z powrotem na stół szklankę z resztką wina nalaną z butelki. – Jesteście tego zupełnie pewni? – Cóż! Owszem, tak jak można być pewnym tego, co się widziało... Było to na niedużym wzgórku, obok trzech drzew, i myślę, że trafiłbym tam z zamkniętymi oczyma. Załamała się kompletnie. Ten chłopak, który jej przebaczył, który związał się przyrzeczeniem, którego miała poślubić, gdy tylko powróci z wojska po skończonej kampanii! I oto go zabili, leży tam z dziurą pod sercem! Nigdy nie czuła, że kocha go aż tak bardzo. Ach, zobaczyć go, mieć go mimo wszystko dla siebie, choćby nawet umarłego – pragnienie to unosiło ją, wytrącało ze zwykłej bierności. Szorstkim ruchem zsadziła z kolan Karolka i zawołała: – Dobrze! Uwierzę w to dopiero wtedy, kiedy go zobaczę... Skoro wiecie, gdzie to jest, zaprowadźcie mnie tam. I jeżeli to prawda, jeśli go odnajdziemy, przywieziemy go. Dławił ją ból, osunęła się na stół, długo wstrząsana łkaniem, podczas gdy malec zdumiony, że został zepchnięty przez matkę, również zanosił się płaczem. Wzięła go z powrotem i przygarnęła, powtarzając urywanie, z zapamiętaniem: – Moje biedne dziecko! Moje biedne dziecko! Stary Fouchard trwał w osłupieniu. Bądź co bądź, na swój sposób kochał syna. Musiały obudzić się w nim dawne wspomnienia, bardzo odległe, z czasów kiedy żyła jego żona, a Honoriusz chodził do szkoły; dwie wielkie łzy ukazały się w jego czerwonych oczach i spłynęły po ogorzałej skórze policzków. Od lat przeszło dziesięciu nie zdarzyło się, by zapłakał. Wymykały mu się przekleństwa, zaczynał się wręcz gniewać o tego swojego syna, którego nigdy już nie zobaczy. – Do diabła! To nieznośne, kiedy się ma jedno jedyne dziecko i ci go zabierają. Lecz gdy Fouchard się nieco uspokoił, okazał wielkie niezadowolenie słysząc, jak Sylwina wciąż mówi o wyprawie po ciało Honoriusza. Upierała się teraz już bez krzyków, w milczeniu rozpacznym i nieustępliwym. Nie poznawał tej dziewczyny tak uległej i z rezygnacją wykonywającej wszelkie prace: duże pokorne oczy, które stanowiły cały urok jej twarzy, nabrały wyrazu niesamowitej stanowczości, podczas gdy czoło zachowywało bladość pod falą gęstych brunatnych włosów. Zerwała czerwoną chustę okrywającą jej ramiona, ubrała się cała na czarno, jak wdowa. Na próżno przedstawiał jej trudności związane z poszukiwaniami, niebezpieczeństwa, na jakie się naraża, nikłe widoki odnalezienia zwłok. Przestawała nawet odpowiadać; widział dobrze, że gotowa wyruszyć samotnie, że popełni jakieś szaleństwo, jeżeli on się tą sprawą nie zajmie, a to go niepokoiło jeszcze bardziej z uwagi na groźbę konfliktu z władzami pruskimi, jaki mogło spowodować takie przedsięwzięcie. Toteż w końcu zdecydował się odwiedzić mera Remilly, który był mu po trosze krewniakiem i we dwóch ułożyli całą historię: Sylwinę podano jako faktyczną wdowę po Honoriuszu, Prosper został jej bratem, tak iż pułkownik bawarski, kwaterujący na końcu wioski w hotelu „Pod Maltańskim Krzyżem”, zgodził się na wydanie rodzeństwu przepustki upoważniającej ich do sprowadzenia ciała Honoriusza. Nadeszła noc; z trudem zdołano uzyskać od Sylwiny zgodę na odłożenie podróży do rana. Nazajutrz Fouchard za nic nie chciał użyczyć jednego ze swych koni w obawie, że go już nie zobaczy. Któż mu zaręczy, że Prusacy nie skonfiskują zaprzęgu? Wreszcie przystał niechętnie na wypożyczenie osła, małego szarego osiołka z wąskim wózkiem, na którym mogło się pomieścić ciało zmarłego. Długo wykładał swe instrukcje Prosperowi, który wprawdzie dobrze się wyspał, lecz teraz, gdy usiłował sobie wszystko przypomnieć, wielce się frasował na myśl ó tej wyprawie. W ostatniej chwili Sylwina ściągnęła z własnego łóżka derkę, którą starannie złożywszy umieściła na dnie wózka. A gdy już miała wyruszyć, zawróciła jeszcze pośpiesznie, by ucałować Karolka. – Papo Fouchard, powierzam go wam; czuwajcie pilnie, by nie bawił się zapałkami... – Dobrze, dobrze! Bądź spokojna. Przygotowania przewlekały się; dochodziła siódma, kiedy Sylwina z Prosperem, krocząc za wąskim wózkiem ciągnionym przez szarego osiołka, schodzili stromymi zboczami. Obfity nocny deszcz zamienił drogi w rzeki błota, a po niebie sunęły ogromne, żałobne chmury. Prosper, chcąc jak najprędzej zakończyć sprawę, postanowił przejść przez Sedan. Ale przed Pont-Maugis zatrzymał ich pruski posterunek i przepustka przeszło godzinę wędrowała z rąk do rąk czterech czy pięciu szefów, zanim zezwolono im wyruszyć dalej, pod warunkiem, że zrobią duże okrążenie przez Bazeilles, trzymając się drogi poprzecznej, widocznej na lewo. Nie podano im żadnych motywów: zapewne chciano uniknąć dalszego zatłoczenia miasta. Przechodząc mostem kolejowym na Mozie – owym nieszczęsnym mostem, którego nie wysadzono w powietrze, a który zresztą tak drogo kosztował Bawarów – Sylwina spostrzegła trupa artylerzysty płynącego jak gdyby niedbale z prądem rzeki. Zahaczył się o kępkę traw, trwał tam chwilę nieruchomy, potem zawirował i płynął dalej. Bazeilles, które osiołek przebył stępa, przedstawiało od krańca do krańca obraz zniszczenia, okropnego spustoszenia, jakie sprawić może wojna, kiedy przeciąga wściekłym huraganem. Zabitych już pozbierano, na bruku nie było ani jednego trupa, a deszcz zmywał krew – i widać było kałuże jeszcze czerwone, z jakimiś podejrzanymi odpadkami, skrawkami, gdzie się jakby rozpoznawało włosy... Ale grozę najsilniej uciskającą serca wywoływały ruiny; to Bazeilles, tak wesołe jeszcze trzy dni temu, tę pogodne domy pośród ogrodów, teraz rozwalone, zniweczone, ukazujące jedynie sczerniałe od płomieni fragmenty murów. Kościół wciąż jeszcze płonął – wielki stos tlących się belek pośrodku placu, skąd stale się wzbijał potężny kłąb czarnego dymu, rozszerzający się ku górze w żałobny pióropusz. Zniknęły całe ulice, z jednej i z drugiej strony nie było już nic, tylko kupy osmalonych brył obrzeżające ścieki w mazi sadzy i popiołu, w gęstym, czarnym jak atrament błocie zalewającym wszystko. W czterech rogach placu domy były zrównane z ziemią, jakby zniesione ognistym wichrem, który przewiał tamtędy. Inne mniej ucierpiały i jeden stał odosobniony, a tamte po obydwu stronach zdawały się posiekane kartaczami, wznosząc swe kadłuby,podobne do pustych szkieletów. Unosił się nieznośny zapach, mdlący swąd pożaru, zwłaszcza cierpka woń nafty wylewanej strumieniami na. posadzki. A z tym łączyła się niedola tego, co usiłowano uratować: żałosne sprzęty powyrzucane przez okna, zmiażdżone na chodniku, kalekie stoły z połamanymi nogami, szafy o bokach rozpłatanych, z rozłupaną piersią, bielizna terająca się bezładnie, podarta, poplamiona – wszystkie smętne okruchy grabieży moknące na deszczu. Przez rozszczepioną fasadę, skroś zapadnięte podłogi widać było nietknięty zegar na kominku. – Och, świnie – warczał Prosper, w którym na widok podobnej okropności poczynała grać krew żołnierza, jakim był jeszcze przedwczoraj. Zaciskał pięści, aż Sylwina musiała uspokajać go spojrzeniem, ilekroć mijali napotykanych wzdłuż drogi strażników. Istotnie, Bawarczycy porozstawiali warty przy dopalających się jeszcze domach; a człowiek taki, z nabitym karabinem, z bagnetem nasadzonym na lufę,, zdawał się pilnować pożaru, czuwać, by płomień dokończył swego dzieła. Gestem groźby, gardłowym krzykiem strażnicy odpędzali zarówno zwykłych gapiów, jak i rzeczywiście zainteresowanych, snujących się w pobliżu. Grupy mieszkańców zachowywały milczenie, patrząc z oddali z powstrzymywanym drżeniem wściekłości. Młodziutka kobieta z włosami w nieładzie, W zachlapanej błotem sukni, uporczywie podchodziła ku dymiącym zgliszczom małego domku, chcąc przeszukać żarowisko, niebaczna na wartownika broniącego przystępu. Mówiono, że w domu tym spaliło się dziecko owej kobiety. I nagle, kiedy Bawar odganiał ją brutalnym ruchem, odwróciła się i rzygnęła mu w twarz swą wściekłą rozpaczą, ciskając krwawe i plugawe obelgi, słowa ohydne, które w końcu przyniosły jej niejaką ulgę. Żołnierz, snadź. nie rozumiejąc, spoglądał, na nią zaniepokojony, cofając się. Nadbiegło trzech kolegów; uwolnili go od niewiasty, którą uprowadzili wyjącą dziko. Przed gruzami innego domu jakiś mężczyzna i dwie dziewczynki, padłszy na ziemię z wycieńczenia i rozpaczy, łkali głośno, nie wiedząc dokąd iść, gdy ujrzeli wszystko, co posiadali, obrócone w perzynę. Ale przeszedł patrol, który rozproszył ciekawych, i droga znów opustoszała; stali tam już tylko sami wartownicy, posępni i surowi, kosym spojrzeniem doglądając wypełniania łajdackich rozkazów. – Świnie! Świnie! – powtórzył głucho Prosper. – Dobrze by było zadusić jednego czy dwóch... Sylwina ponownie nakazała mu milczenie. Wstrząsnął nią silny dreszcz. W oszczędzonej przez ogień wozowni zamknięty, zapomniany od trzech dni pies wył skargą nieustanną, tak żałosną, że groza przeszyła niski strop nieba, z którego zaczął padać drobny szary deszczyk. I w tym momencie, przed parkiem Montvilliers, nastąpiło spotkanie... Stały tam szeregiem trzy duże wozy naładowane _ trupami – zwykłe wozy magistrackie, które co rano przejeżdżają wzdłuż ulic, napełniane zbieranymi łopatą wczorajszymi odpadkami; i tak samo napełniano je właśnie zwłokami, przystając przed każdym ciałem, które wrzucano do wnętrza, i ruszając dalej z głośnym hałasem kół, by zatrzymać się znowu, objeżdżając w ten sposób całe Bazeilles dopóki się wozy nie wypełniły aż poza krawędzie. Oczekiwały teraz nieruchome na drodze, aż się je skieruje na wysypisko, do sąsiedniej kostnicy... Tam i sam sterczały do góry stopy. Jakaś głowa zwieszała się na pół oderwana. Kiedy trzy wozy ruszyły na nowo, utykając w kałużach, sina, bardzo długa ręka otarła się o koło; i stopniowo ścierała się, obdarta ze skóry, zżerana aż do kości. W wiosce Balan deszcz ustał. Prosper nakłonił Sylwinę do zjedzenia kawałka chleba, który przezornie zabrał na drogę. Była już godzina jedenasta. Lecz kiedy się zbliżali do Sedanu, zatrzymał ich jeszcze jeden posterunek; i tym razem to było straszne: oficer unosił się i, posługując się całkiem zresztą poprawną francuszczyzną, odmawiał nawet zwrotu przepustki twierdząc, że jest fałszywa. Na jego rozkaz żołnierze wpędzili osła z wózkiem do szopy. Co robić? Jak tu iść dalej! Bliska już rozpaczy Sylwina wpadła wreszcie na pewien pomysł, przypomniawszy sobie kuzyna Dubreuil – owego krewniaka papy Fouchard; znała go i wiedziała, że jego posiadłość Ermitage jest odległa zaledwie o kilkaset kroków, położona u wylotu uliczek ciągnących się w górę za przedmieściem. Może posłuchają tego zamożnego mieszczanina? Zabrała z sobą Prospera, pozostawiono ich bowiem na swobodzie pod warunkiem, że wózek zostanie zatrzymany w szopie. Wyruszyli czym prędzej. Zastali kratę wejściową otwartą na oścież. I z daleka, kiedy się zapuszczali w aleję stuletnich wiązów, to, co zobaczyli, wielce ich zadziwiło. – Ho! Ho! – zauważył Prosper. – Tym się powodzi niezgorzej! Znajdowało się tam liczne, wesołe towarzystwo, zgromadzone u stóp wspaniałych schodów na wysypanym drobnym żwirem tarasie. Wokół marmurowego stolika rozstawione były błękitne atłasowe fotele i kanapa, tworząc na wolnym powietrzu Osobliwy salon, całą dobę moknący na deszczu.-.. Dwaj żuawi, rozparci po obu końcach kanapy, zdawali się pękać ze śmiechu. Obok młodziutki piechur, który zajmował fotel, rzekłbyś, trzymał się za brzuch. Trzej inni nonszalancko wspierali się łokciami na poręczach foteli, a z boku strzelec wyciągał rękę jak gdyby po szklankę ze stolika. Najwidoczniej ogołocili piwnicę i wyprawili sobie bal. – No! No! Że też jeszcze tu są! – mruczał Prosper, coraz bardziej zdziwiony, w miarę jak się posuwał naprzód. – Więc szelmy nic sobie nie robią z Prusaków... Lecz Sylwina nagle się zachwiała i, z rozszerzonymi oczyma, wydała okrzyk, któremu towarzyszył gest przerażenia. Żołnierze nie poruszali się: byli martwi. Dwaj żuawi – zesztywniali, z wykręconymi rękami, nie mieli już twarzy: nosy były poszarpane, oczy wysadzone z orbit. Śmiech tego, który się trzymał za brzuch, pochodził stąd, że kula rozcięła mu wargi, krusząc zęby. I naprawdę okropny był widok tych nieszczęśników, jakby rozmawiających, w niesamowitych postawach manekinów o szklistych spojrzeniach, z otwartymi ustami – skostniałych, znieruchomiałych na zawsze. Czy przywlekli się na to miejsce jeszcze żywi, po to, by umrzeć razem? Czy też był to raczej potworny żart Prusaków, którzy ich podnieśli i usadzili wkoło, dworując sobie z tradycyjnej francuskiej wesołości?... – Bądź co bądź, osobliwy żart! – podjął Prosper pobladłszy. I przyglądając się innym trupom, leżącym po obu stronach alei pod drzewami, na murawie, owym trzydziestu bohaterom, pośród których leżało podziurawione kulami, otulone sztandarem ciało porucznika Rochas, dorzucił z powagą, tonem pełnym uznania: – Ładnie się tutaj tłukli! Zdziwiłbym się, gdybyśmy tu znaleźli obywatela, którego szukacie. Sylwina wchodziła już do domu, którego wybite okna i wywalone drzwi sterczały półotwarte w wilgotnym nadworzu. Rzeczywiście nie było tam nikogo: widocznie mieszkańcy wyjechali przed bitwą. A gdy potem, nie dając za wygraną, przeszła do kuchni, z piersi jej wyrwał się ponowny okrzyk grozy. Pod zlewem widniały potwornie skłębione dwie postacie: żuaw, dorodny mężczyzna o czarnej brodzie, i olbrzymi rudowłosy Prusak; zęby jednego wżarły się w policzek drugiego, zesztywniałe ramiona, zaciśnięte na strzaskanych kręgosłupach, trzymały wciąż swą zdobycz łącząc obydwa ciała takim węzłem wiecznej zawziętości, że trzeba będzie pogrzebać ich razem. Prosper co rychlej uprowadził Sylwinę: nic tu nie mieli do roboty w tym domu zamieszkałym przez śmierć. A gdy pełni strapienia powrócili na posterunek, zastali tam – na szczęście – prócz owego niemiłego oficera jakiegoś generała, który właśnie obchodził pole bitwy. Obejrzawszy dokument, oddał go z litościwym gestem Sylwinie i polecił strażnikom, by przepuścili tę biedną kobietę poszukującą zwłok męża. Tedy nie zwlekając Sylwina i jej towarzysz zawrócili osiołka z wózkiem, zdążając w stronę Fond de Givonne, posłuszni ponownemu nakazowi ominięcia Sedanu. Skręcili potem na lewo, aby dojść do płaskowzgórza Illy drogą przecinającą las Garenne. Lecz tam – znowu opóźnienie! Co chwila napotykali przeszkody, tak iż zdawało się, że nie przedostaną się tamtędy. Na każdym kroku drzewa ścięte przez pociski, jak poległe olbrzymy, zagradzały przejście. Był to las zbombardowany, w którym. kanonada zniszczyła wielowiekowe istnienia, jak w czworoboku starej gwardii o niewzruszonej mocy weteranów. Wszędzie leżały pnie ogołocone, podziurawione, rozłupane jak torsy człowiecze; i w tym zniszczeniu, w tej masakrze konarów płaczących żywicą był rozdzierający tragizm rzeczywistego pola bitwy. Leżały tam również trupy żołnierzy padłych po bratersku pospołu z drzewami. Tu porucznik z zalanymi krwią ustami miał jeszcze obydwie dłonie zagłębione w ziemi, z której wyrywał przygarście ziół. Opodal widać było kapitana, który skonał leżąc na brzuchu, z głową zadartą, jakby wciąż jeszcze wył z bólu. Inni zdawali się spać wśród zarośli, a jakiś żuaw, którego niebieski pas zajął się ogniem, miał brodę i włosy zupełnie zwęglone. I niejednokrotnie trzeba było wzdłuż wąskiej leśnej drożyny odsuwać na bok ciała, aby osioł mógł tamtędy przejść. I naraz w małej dolince groza zniknęła. Widocznie bitwa skierowała się gdzie indziej, nie tykając tego uroczego zakątka przyrody. Ani jedno drzewo nie było draśnięte, ani śladu krwi na mchu. Pośród rzęsy płynął strumyk; towarzyszącą mu ścieżkę ocieniały potężne buki. Ta świeżość bystrych wód, ta cisza szemrzącej zieleni miała w sobie przejmujący czar i słodki spokój. Prosper zatrzymał osła, aby go napoić w strumieniu. – Ach, jak tu miło! – wyrwał mu się mimowolny okrzyk ulgi. Sylwina powiodła w krąg zdziwionym spojrzeniem, zaniepokojona, że oto i ona również czuje się orzeźwiona i pogodna. Czemuż tu tyle błogiego spokoju w tym skrytym zaciszu, skoro dokoła tylko żałoba i cierpienie. Rozpaczliwym gestem przynagliła towarzysza. – Prędko, prędko! Chodźmy! Gdzie to jest? Gdzieście widzieli Honoriusza? I uszedłszy pięćdziesiąt kroków dotarli wreszcie do płaskowzgórza Illy. Było to już prawdziwe pole bitwy – nagie grunty rozciągające się aż do widnokręgu pod ogromnym bladym niebem, skąd spadały ciągłe ulewy. Nie było tam trupów leżących pokotem. Wszystkich Prusaków widocznie pochowano, nie pozostał bowiem ani jeden pośród porozrzucanych zwłok Francuzów, rozsianych wzdłuż dróg, po ścierniskach, w rozpadlinach – jak zdarzyły losy boju. Pierwszym, jakiego napotkali pod żywopłotem, był sierżant, dorodny mężczyzna, młody i krzepki, który zdawał się spokojnie uśmiechać rozchylonymi wargami. Ale o sto kroków dalej zobaczyli innego, okropnie pokaleczonego: głowę miał na pół oderwaną, ramiona upstrzone bryzgami mózgu. Tu i ówdzie widniały małe grupy żołnierzy; w pewnym miejscu spostrzegli ich siedmiu w rzędzie, z kolanem zgiętym, z bronią, przy ramieniu, zabitych w momencie strzału, obok zaś padł podoficer, również zachowując przepisową, postawę komendanta. Następnie droga wypadła im ponad wąskim parowem – i tam znów zatrzęśli się z przerażenia na widok tej jakby fosy, do której, rzekłbyś, cała kompania została zmieciona kartaczami: było tam pełno trupów, zwalonych ciał ludzkich, zbitych, pogruchotanych, których powykręcane ręce ryły żółtą ziemię, nie mogąc się zatrzymać. I stado czarnych kruków odfrunęło z krakaniem, a roje much już brzęczały nad zwłokami, tysiącami powracały uparcie pić z ran świeżą krew. – Gdzież to jest? – powtórzyła zapytanie Sylwina. Szli teraz wzdłuż zoranego pola całkowicie zarzuconego plecakami. Snadź pozostawił je tam w odruchu paniki jakiś pułk osaczony z nazbyt bliska. Szczątki zalegające ziemię powiadały o kolejach walki. Na polu buraczanym porozrzucane kepi, podobne wielkim makom strzępy mundurów, epolety, pasy świadczyły o gwałtownym starciu, jednym z rzadkich epizodów walki wręcz w tym okropnym dwunastogodzinnym pojedynku artyleryjskim. Ale przede wszystkim na każdym kroku potykano się o szczątki broni: szabel, bagnetów, odtylcówek, tak liczne, iż wydawały się płodami tej ziemi, plonem wzeszłym w ciągu jednej potwornej doby. Menażki, manierki również zaścielały drogi, wszystka zawartość porozpruwanych plecaków – ryż, szczotki, naboje... I grunty ciągnęły się poprzez olbrzymie zniszczenie, skroś wyrwane ogrodzenia, drzewa jakby spalone pożarem; ziemia sama była zryta przez pociski, stwardniała pod stopami pędzących tłumów, tak spustoszona, iż zdawało się, że chyba na zawsze pozostanie jałowa. Deszcz zasnuwał wszystko bladą wilgocią, wydzielał się nieustępliwy odór, ów zapach pól bitewnych, które czuć spleśniałą słomą, spalonym suknem, mieszaniną zgnilizny i prochu. Sylwina, której zdawało się, że przebyła już całe mile po tych polach śmierci, znękana wędrówką patrzała dokoła z rosnącą trwogą. – Gdzie to? Gdzież to jest? Ale Prosper nie odpowiadał. Był dziwnie niespokojny. Wstrząsał nim widok trupów kolegów, lecz bodaj jeszcze silniej – mnóstwa nieszczęsnych koni leżących dokoła. Niektóre wyglądały szczególnie żałośnie, w okropnych pozach, z urwanymi łbami, z bokami rozprutymi, z których wypływały na wierzch jelita; bądź też powalone na grzbiet, z ogromnym wzdętym brzuchem, wznosiły cztery zeszty-wniałe nogi na podobieństwo słupów alarmowych. Olbrzymia równina była nimi usiana. Niejeden żył jeszcze po dwudniowym konaniu i za najmniejszym szmerem unosił bolejącą głowę, chwiał nią w prawo i w lewo, po czym znowu opuszczał; podczas gdy inne, nieruchome, wydawały chwilami głośny krzyk – tę skargę zdychającego konia, tak przerażająco bolesną, iż od niej dreszczem wstrząsało się powietrze. I Prosper ze smutkiem wspominał Zefira, z myślą, iż może znów go zobaczy. Wtem uczuł, że ziemia drży od galopu wściekłej szarży. Odwrócił się i zdążył, tylko krzyknąć swej towarzyszce: – Konie! Konie! Schrońcie się za ten mur. Z sąsiedniego zbocza gnała po pochyłości, sunęła ku nim piekielnym pędem setka koni. Były bez jeźdźców, niektóre z pełnym jeszcze paktażem. Te bezpańskie wierzchowce, pozostałe na polu bitwy, instynktownie złączyły się w grupę. Od dwóch dni pozbawione owsa i siana, skubały, rzadką trawę, napoczynały żywopłoty, ogryzały korę drzew. A gdy je głód smagał po brzuchach niby ukłuciami ostróg, wyruszały wszystkie razem szalonym galopem, szarżowały po niemych pustaciach, tratując umarłych, dobijając rannych. Chmara zbliżała się; Sylwina ledwie zdążyła przeprowadzić osła z wózkiem pod osłonę niskiego muru. – Boże! Wszystko rozwalą! Ale konie przesadziły przeszkodę, rozległo się tylko grzmiące dudnienie – i już widać je było po drugiej stronie cwałujące po zapadniętej drodze aż do narożnika lasu, za którym zniknęły. Kiedy Sylwina z powrotem wyprowadziła osła na drogę, zażądała stanowczo, aby jej Prosper odpowiedział: – No więc, gdzie to jest? Prosper, wyprostowany, rozglądał się na wszystkie strony. – Były tam trzy drzewa... muszę odnaleźć trzy drzewa... Ano cóż! Podczas boju nie widzi się wszystkiego wyraźnie, no i później wcale nie tak łatwo przypomnieć sobie, którędy się szło. Po chwili spostrzegł na lewo dwóch mężczyzn w towarzystwie kobiety; postanowił ich wypytać. Ale za jego zbliżeniem kobieta uciekła, tamci zaś odegnali go groźnym gestem. Zobaczył też innych ludzi; lecz wszyscy go unikali, sunąc chyłkiem śród krzewów jak skryte, pełzające zwierzaki; odziani byli niechlujnie, jakoś niesamowicie plugawi, mieli podejrzane bandyckie twarze... Wtedy zauważywszy, że w tej stronie, po przejściu owych osobników, zabici nie mają już butów, zrozumiał wreszcie, że tamci – to owe włóczęgi ciągnące za niemiecką armią, obdzieracze trupów, cała nikczemna zgraja drapieżców przybyła śladem najazdu. Chudy drągal umknął przed nim pędem, z plecakiem na karku, z kieszeniami, w których podzwaniały zegarki i wyłuskane z sakiewek monety. Jednakże jakiś dwunaste czy czternastoletni wyrostek pozwolił Prosperowi zbliżyć się do siebie, a ten poznając Francuza obsypał go obelgami. Chłopak zaprotestował. A cóż to? Czy to już nie wolno zarabiać na życie? On zbiera karabiny: dostaje po pięć su za sztukę. Rano, uciekłszy ze swej wioski, po całym dniu głodowania zgodził się do luksemburskiego przedsiębiorcy, który się ułożył z Prusakami co do zbiórki karabinów z placu boju. Istotnie, Prusacy. obawiali się, że broń, gdyby została zebrana przez chłopów z pogranicza, trafi do Belgii, by stamtąd wrócić do Francji. I oto cała gromada takich jak on nieboraków puściła się na łowy – dla tych pięciu su od sztuki; przetrząsają zarośla, podobni owym kobietom, co zgięte wpół wędrują po łąkach zrywając ostromlecze. – Podłe zajęcie! – mruknął Prosper. – Pewniej Ale cóż, jeść trzeba... – odparł chłopiec. – Ja nikogo nie okradam. Że jednak nie był z tych stron, nie mógł udzielić żadnych informacji; wskazał tylko ręką niewielki pobliski folwarczek: widział tam ludzi. Prosper podziękował mu; i już się oddalał, by dogonić Sylwinę, kiedy spostrzegł na pół zagrzebany w bruździe karabin. Początkowo zamierzał pójść dalej, lecz nagle zawrócił i krzyknął jakby mimo woli: – Masz! Jest tu jeden. Zarobisz pięć su więcej. Gdy zbliżali się do folwarku, Sylwina zauważyła grupę chłopów, kopiących oskardami długie rowy. Byli oni pod bezpośrednimi rozkazami pruskich oficerów, którzy z laseczką w ręku, sztywni i milczący, dozorowali robót. Spędzono mieszkańców okolicznych wiosek, aby pochować ciała poległych, w obawie, by dżdżysta pogoda nie przyśpieszyła ich rozkładu. Były tam dwa wozy pełne trupów; partia robotników wyładowywała je, układała szybko obok siebie zwartym szeregiem, nie obszukując ich, nie zaglądając nawet w twarze, podczas gdy trzech ludzi z wielkimi łopatami postępowało za nimi, zasypując rząd ciał warstwą ziemi tak cienką, iż już pod działaniem deszczów ukazywały się na niej rysy. Ta naprędce wykonana robota groziła sprowadzeniem zarazy przed upływem dwóch tygodni. Sylwina nie mogła się powstrzymać: przystanęła nad krawędzią wykopu i jęła uważnie przyglądać się tym żałosnym zwłokom, w miarę jak je przynoszono. Drżała z okropnej trwogi; zdawało się jej, że w każdej zakrwawionej twarzy rozpoznaje Honoriusza. Może to ten nieszczęśnik bez lewego oka? Albo może tamten z rozłupanymi szczękami? Jeśli się nie pośpieszy, aby go odnaleźć na tym przepastnym płaskowzgórzu, na pewno go jej zabiorą i zakopią w kupie, razem z innymi. Toteż czym prędzej zawróciła ku Prosperowi, który wraz z osłem zbliżał się już do bramy. – Boże! Gdzież więc to jest? Rozpytajcie się, dowiedzcie! Na folwarku byli sami Prusacy w towarzystwie jedynie służącej, która wraz ze swym dzieckiem wróciła z lasu, gdzie oboje omal nie umarli z głodu i pragnienia. Był to zakątek pełen patriarchalnej dobroduszności i solidnego wytchnienia po przebytych trudach. Żołnierze starannie czyścili mundury rozwieszone na sznurach do suszenia bielizny. Opodal któryś kończył właśnie kunsztowną cerę na spodniach, a pośrodku podwórza kucharz, rozpaliwszy suty ogień, gotował zupę w wielkim kotle, skąd ulatniała się ponętna woń kapusty i słoniny. Z doskonałym spokojem i karnością organizowano już dokonany podbój. Rzekłbyś: oto gospodarze powrócili do domu ćmiąc swe długie fajki. Na ławce u przedproża rudy grubas trzymał w ramionach dziecko służącej i huśtał je przemawiając pieszczotliwie po niemiecku, ogromnie ubawiony tym, że chłopaczka śmieszą twarde sylaby obcego, niezrozumiałego języka. Prosper skwapliwie wykręcił się plecami w. obawie jakiejś nowej niemiłej przygody. Ale bez wątpienia ci Prusacy byli poczciwymi ludźmi. Uśmiechali się do osiołka i nawet nie zadali sobie trudu sprawdzenia przepustki. Wtedy zaczął się szaleńczy marsz. Pomiędzy dwiema chmurami ukazało się na chwilę słońce, nisko już na widnokręgu. Czyż ich ma tu zaskoczyć noc, w tej niezmierzonej trupiarni? Ulewa znowu zatopiła, przesnula słońce, dokoła nich trwał jedynie blady bezkres deszczu, wodna kurzawa zacierająca wszystko: drogi, pola, drzewa... Prosper nic już nie widział. Nie wiedział, gdzie są, i przyznał się do tego. Za nimi, ciągnąc mały wózek, zdążał osioł wciąż tym samym truchcikiem, ze zwieszoną głową, zrezygnowanym krokiem uległego zwierzęcia. Poszli w górę, na północ, skręcili w kierunku Sedanu. Nigdzie nie mogli się zorientować; dwukrotnie zawracali z drogi widząc, że przechodzą przez te same miejsca. Najwidoczniej dreptali w kółko – i wreszcie, zrozpaczeni, wyczerpani, przystanęli u zbiegu trzech dróg, smagani deszczem, nie mając już sił do dalszych poszukiwań. Ale usłyszawszy nagle jakieś jęki, zwrócili się w stronę małego domku, gdzie w głębi pokoju zastali dwóch rannych. Drzwi były otwarte na oścież i nieszczęśliwcy od dwóch dni dygotali w gorączce, nie opatrzeni, pozbawieni opieki; nie widzieli żywej duszy. Szczególnie dolegało im pragnienie – śród pluskania deszczu bijącego w szyby. Nie mogli się poruszyć; natychmiast zawołali: „Pić! Pić!”, wydając ów krzyk bolesnej pożądliwości, jakim ranni ścigają przechodzących, gdy najcichszy odgłos kroków wytrąca ich z senności. Kiedy Sylwina przyniosła im wody, Prosper, który w najciężej poszwankowanym rozpoznał kolegę, strzelca afrykańskiego ze swego pułku, zmiarkował, że jednak muszą być blisko terenów, po których szarżowała dywizja generała Margueritte. Ranny objaśnił w końcu niewyraźnym gestem: tak, jechało się tamtędy, skręcając na lewo, po przebyciu dużego pola lucerny. Sylwina chciała niezwłocznie wyruszyć w dalszą drogę. Przywoławszy na pomoc partię robotników, która właśnie przechodziła obok zbierając zabitych, kobieta ujęła z powrotem uzdę osła i ciągnęła go po oślizłych gruntach. Pilno jej było znaleźć się już tam, poza łanem lucerny. Nagle Prosper przystanął. – To na pewno tędy... Spójrzcie na prawo:– oto trzy drzewa... Widzicie ślad kół? Tam jest rozbity jaszczyk. Nareszcie trafiliśmy! Drżąc Sylwina pośpieszyła naprzód i spojrzała w twarze dwóch artylerzystów padłych na skraju drogi. – Ależ jego tu nie ma, nie ma go tu! Źleście widzieli... No tak! Takie przywidzenie... coś wam mignęło przed oczami... Stopniowo ogarniała ją szalona nadzieja, radość obłędna... – A jeżeliście się pomylili, jeśli on żyje! A żyje na pewno, skoro go tutaj nie ma... Wtem wydała głuchy okrzyk. Właśnie się odwróciła; znajdowała się na samym wierzchołku pozycji artyleryjskiej. To było przerażające: grunt skotłowany jakby trzęsieniem ziemi, rozproszone wszędzie bezładne szczątki, trupy – wyjąc szeroko otwartymi ustami, w których łyskała biel zębów – powywracane w okropnych pozach, z wykręconymi ramionami, z nogami podgiętymi, z wykrzywionymi głowami. Brygadier padł martwy, w skurczu grozy zakrywając oburącz powieki, jak gdyby nie chciał już nic widzieć... Złote monety, które nosił w pasie porucznik, spłynęły wraz z jego krwią, rozrzucone wśród wnętrzności. Jeden na drugim dwaj żołnierze – owo „stadło”: Adolf konnowód i kanonier Ludwik – z oczami wysadzonymi z orbit, trwali w niesamowitym uścisku, połączeni nawet w śmierci. I wreszcie Honoriusz... Leżał na swej okulawionej armacie jak na łożu chwały, ugodzony w bok i ramię, z twarzą nienaruszoną i wyszlachetnioną gniewem, patrząc wciąż tam, w stronę pruskich baterii... – O mój kochany! – załkała Sylwina – mój kochany! Padła na kolana na rozmiękłą ziemię, złożywszy dłonie w porywie szalonego bólu. To słowo „kochany” – jedyne, jakie znajdowała – wyrażało ogrom utraconego uczucia tego człowieka tak dobrego, który jej przebaczył, który zgadzał się mimo wszystko uczynić ją swą żoną. Teraz to był kres jej nadziei, nie ma już dla niej życia... Nigdy nie kochała innego, a jego kochać będzie zawsze. Deszcz ustawał. Gromada kruków, które krążyły kracząc nad trzema drzewami, niepokoiła ją jak groźba. Czyliż nawet po śmierci mają go jej odebrać, tego drogiego człowieka odszukanego z takim trudem? Powlokła się na kolanach i drżącą ręką odpędzała żarłoczne muchy brzęczące nad dwojgiem szeroko rozwartych oczu, których spojrzenia jeszcze szukała... Ale oto między kurczowo zaciśniętymi palcami Honoriusza spostrzegła poplamiony krwią arkusik papieru. Tedy zaniepokojona spróbowała ostrożnymi szarpnięciami wydostać ów papier. Śmierć nie chciała go oddać, trzymała tak mocno, że można by go wydrzeć jedynie strzępami. Był to jej własny list do niego, ów list przechowywany przezeń pod koszulą, ściśnięty teraz jak gdyby na pożegnanie w ostatnim drgnięciu śmiertelnych konwulsji. I kiedy poznała własne pismo, przejęła ją głęboka radość – skroś ból i wstrząs – wywołana świadomością, że oto umarł z myślą o niej. Och, naturalnie! Zostawi mu ten drogi list, skoro on tak uparcie pragnął zabrać go do ziemi. Nowa fala łez sprawiła jej ulgę; były teraz ciepłe i kojące. Podniosła się, całowała jego dłonie, czoło, powtarzając wciąż tylko to słowo nieskończenie czułe: – Kochany... mój kochany... Tymczasem słońce zniżało się. Prosper poszedł po derkę. I oboje ze zbożną powolnością unieśli ciało Honoriusza, ułożyli je na rozpostartej na ziemi derce, potem, owinięte, umieścili na wózku. Groziła nowa ulewa. Ruszali w drogę powrotną: mały smętny orszak przez straszliwą równinę; nagle rozległ się tętent gromowy. Prosper znów krzyknął: – Konie! Konie! Była to jeszcze jedna szarża, błędnych, wygłodniałych koni. Tym razem przybywały rozległym ścierniskiem w zwartej gromadzie, z grzywami na wietrze, ze spienionymi chrapami; a skośny promień czerwonego słońca znaczył na drugim krańcu płaskowzgórza szalony ich bieg. Sylwina natychmiast rzuciła się przed wózek, wznosząc ramiona rozpaczliwym ruchem, jakby dla powstrzymania ich. Na szczęście, zboczyły w lewo, zawrócone z drogi pochyłą odnogą terenu. Byłyby wszystko stratowały... Ziemia drżała, spod ich kopyt wytrysnął deszcz kamyków, grad pocisków, raniąc osła w głowę. Znikły w głębi jaru. – To głód je gna – rzekł Prosper. – Biedne zwierzęta! Przewiązawszy swą chusteczką ucho osła Sylwina znowu ujęła uzdę. I mały smętny orszak zawrócił przez płaskowzgórze, aby przebyć po raz wtóry dwie mile dzielące je od Remilly. Za każdym krokiem Prosper przystawał patrząc na trupy końskie z żalem, że oto się oddala nie ujrzawszy raz jeszcze Zefira. Nieco poniżej lasu Garenne, gdy skręcali na lewo, by pójść tą samą drogą, którą przybyli rano, na niemieckim posterunku zażądano od nich przepustki. I oto, miast ich odsunąć od Sedanu, kazano im właśnie pod groźbą aresztowania przejść przez miasto. Nie mieli tu nic do gadania: takie były nowe zarządzenia. Zresztą, dzięki temu skracali sobie drogę o dwa kilometry, czemu, znużeni nad wyraz, byli wielce radzi. Lecz w Sedanie marsz ich został osobliwie utrudniony. Zaledwie minęli fortyfikacje, otoczyła ich fala wyziewów; stąpali po warstwie gnoju sięgającej kolan. Miasto stało się ohydną kloaką, gdzie od trzech dni gromadziły się odchody i wydzieliny stu tysięcy ludzi. Wszelkiego rodzaju odpadki pogrubiły tę ściółkę – słoma, siano, które kisły pod działaniem zwierzęcego nawozu. A zwłaszcza na wszystkich ulicach zatruwały powietrze kadłuby koni padłych i poćwiartowanych przez ludność. Wnętrzności gniły na słońcu, łby, kości leżały bezładnie na bruku rojąc się od much. Nieuchronnie wybuchnie zaraza, jeżeli co rychlej nie zostanie zmieciony do ścieków ten pokład okropnych nieczystości, które na ulicy du Ménil, na ulicy Maqua i nawet na placu Turenne’a sięgał dwudziestocentymetrowej grubości. Zresztą, białe plakaty porozklejane przez władze niemieckie obwieszczały mieszkańcom, wszystkim bez różnicy – robotnikom, kupcom, kamienicznikom, urzędnikom – że muszą się nazajutrz stawić do pracy, uzbrojeni w miotły i łopaty, pod groźbą najsurowszych kar, jeżeli miasto do wieczora nie zostanie oczyszczone. I już można było widzieć, jak przed drzwiami swego domu prezes sądu oskrobuje bruk i szufelką do popiołu wyrzuca śmiecie na taczki. Sylwina i Prosper, którzy skierowali się na Grande-Rue, mogli stąpać tylko drobnymi krokami pośród tego cuchnącego błota. Nadto co chwila utrudniał im pochód niespokojny ruch w mieście. Była to pora, gdy Prusacy przeszukiwali domy, aby zmusić do wyjścia ukrytych żołnierzy, co się upierali, że nie złożą broni. Poprzedniego dnia, kiedy generał de Wimpffen powrócił z zamku Bellevue po podpisaniu tam kapitulacji, rozeszła się natychmiast pogłoska, że wzięta do niewoli armia ma być internowana na półwyspie Iges, zanim zostaną zorganizowane konwoje, które ją przeprowadzą do Niemiec. Kilku zaledwie oficerów zamierzało skorzystać z klauzuli pozostawiającej ich na swobodzie pod warunkiem, że zobowiążą się na piśmie do porzucenia służby. Jak wiadomo, jedynie generał Bourgain-Desfeuilles przyjął to zobowiązanie, pozorując to swym reumatyzmem; i tegoż ranka pożegnano go wrogimi okrzykami, gdy wsiadał do powozu przed hotelem „Pod Złotym Krzyżem”. Od świtu dokonywało się rozbrojenie; żołnierze musieli defilować przez plac Turenne’a, gdzie każdy rzucał broń – karabiny, bagnety – na coraz większy stos przypominający zwał starego żelastwa w rogu placu. Znajdował się tam pruski oddział pod dowództwem młodego oficera – wysokiego bladego młodzika w błękitnej bluzie, w czapce z kogucim piórem i w białych rękawiczkach – który dozorował rozbrojenia z miną poprawnie wyniosłą. Kiedy jeden z żuawów w odruchu sprzeciwu odmówił wydania swej broni, oficer kazał go odprowadzić mówiąc z zupełną obojętnością: „Rozstrzelać mi tego człowieka!” Inni, posępni, defilowali nadal, rzucali swe karabiny ruchem mechanicznym, byleby mieć to już poza sobą. Ale ilu było już rozbrojonych, których karabiny leżały bezładnie tam, po polu! A ilu od wczoraj kryło się, marząc o zniknięciu wśród tego nieopisanego zamętu! Pełno było po domach tych uporczywców, co nie odzywali się, zaszyci w kąty. Patrole niemieckie, przetrząsając miasto, wynajdywały ich skulonych nierzadko pod meblami... A że wielu, nawet kiedy ich odkryto, upierało się, że nie wyjdą z piwnic, patrole strzelały przez okienka. Było to polowanie na ludzi, wstrętna obława... Na moście natłok tłumu zatrzymał osła. Komendant placówki strzegącej mostu, nieufny, podejrzewając jakiś handel chlebem lub mięsem, chciał się upewnić co do zawartości wózka; a kiedy odwinął derkę, popatrzał przez chwilę na trupa z miną zdziwioną, po czym gestem wskazał im przejście. Ale wciąż nie sposób było posuwać się, zator gęstniał; przeciągała tędy jedna z pierwszych partii jeńców, prowadzonych przez oddziały pruskie w kierunku półwyspu Iges. Stado ciągle parło naprzód, ludzie popychali się, deptali sobie po piętach, w postrzępionych mundurach, ze spuszczonymi głowami, spoglądając z ukosa, ze zgiętymi plecami i zwisłymi ramionami zwyciężonych, co nie mają już nawet noża, by sobie rozpłatać gardło. Szorstki głos strażnika popędzał ich jak smagnięcie bata poprzez milczącą ciżbę, gdzie słychać było tylko chlupot wielkich butów w gęstym błocie. Znowu lunął deszcz – trudno było o coś bardziej żałosnego nad to stado sponiewieranych żołnierzy podobnych do włóczęgów i żebraków przydrożnych. Nagie Prosper, którego serce starego strzelca afrykańskiego omal nie pękało z tłumionej wściekłości, trącił łokciem Sylwinę, wskazując jej dwóch przechodzących właśnie żołnierzy. Poznał Maurycego i Jana, którzy, uprowadzeni wraz z innymi towarzyszami broni, szli po bratersku tuż obok siebie; i kiedy wózek wreszcie ruszył znowu za konwojem, mógł śledzić ich wzrokiem aż do przedmieścia Torcy, na owej płaskiej drodze, wśród sadów i ogrodów warzywnych wiodącej do Iges. – Ach – szepnęła Sylwina z oczyma zwróconymi ku ciału Honoriusza, wstrząśnięta tym widokiem – umarli może są szczęśliwsi! Noc zaskoczyła ich w Wadelincourt; a kiedy wrócili do Remilly, było już od dawna zupełnie ciemno. Stary Fouchard stanął osłupiały przed trupem syna; przekonany był bowiem, że się go nie odnajdzie. On sam zużył ten dzień na dobicie dobrego interesu. Skradzione na polu bitwy konie oficerskie były sprzedawane po dwadzieścia franków sztuka; kupił ich trzy za czterdzieści pięć franków. II W chwili gdy kolumna jeńców opuszczała Torcy, powstał taki zamęt, że Maurycego rozłączono z Janem. Daremnie potem biegał szukając go; błądził coraz bardziej. I kiedy w końcu dotarł do mostu. na kanale odcinającym półwysep Iges od masywu lądowego, wmieszany w tłum strzelców afrykańskich nie mógł dopędzić swego pułku. Dwie armaty zwrócone w głąb półwyspu broniły mostu. Tuż za kanałem w jednym z domów pruski sztab główny wystawił posterunek pod dowództwem majora, któremu zlecono przyjęcie jeńców i dozór nad nimi. Zresztą formalności były krótkie: po prostu liczono jak barany wchodzących ludzi, wpuszczano ich, jak popadło, nie przejmując się zbytnio mundurami i numerami; i stada nadciągały, aby obozować, gdzie się zdarzy. Maurycy pomyślał, że może zwrócić się do oficera bawarskiego, który spokojnie palił fajkę, siedząc okrakiem na krzesełku. – Sto szósty pułk liniowy, proszę pana... Którędy to?... Czy oficer, wyjątkowo, nie rozumiał po francusku, czy też może zadrwił sobie z biednego żołnierza? Uśmiechnął się i wzniósł rękę wskazując, że trzeba iść prosto. Choć Maurycy pochodził z tych stron, na półwyspie nigdy nie był; powędrował tedy w nieznane, jak gdyby rzucony wichurą w głąb dalekiej wyspy. Z początku minął Tour ? Glaire, piękną posiadłość. z niewielkim parkiem położonym tuż nad Mozą, co mu przydawało uroku. Dalej droga ciągnęła się wzdłuż stromego wysokiego brzegu rzeki i powoli wznosiła się długimi zakrętami, okrążając wzgórek zajmujący środek, półwyspu; znajdowały się tam dawne kamieniołomy, zagłębienia, w których gubiły się wąskie ścieżki. Poniżej widać było młyn. Następnie droga odsuwała się ukosem aż do wsi Iges, rozłożonej na pochyłości i połączonej promem z drugim brzegiem, przed przędzalnią Saint-Albert. Na końcu rozpościerały się pola uprawne, łąki, obszar rozległych, płaskich, bezdrzewnych terenów oddzielonych łukiem rzeki. Na próżno Maurycy przeszukiwał oczyma pofałdowany stok wzgórza: widział tam tylko konnicę i artylerię, które przygotowywały się do noclegu. Zwrócił się z zapytaniem do brygadiera strzelców afrykańskich; ów nic nie umiał mu powiedzieć. Ściemniało się już; Maurycy, znużony, przysiadł na chwilę na przydrożnym kopcu granicznym. Wtedy w momencie. rozpaczy ujrzał naprzeciwko, po drugiej stronie Mozy, owe przeklęte pola, gdzie się bił przedwczoraj. W zapadającym zmierzchu tego dżdżystego dnia majaczyła przed nim blada wizja, ponury płat zachlapanego błotem horyzontu. Przełęcz SaintAlbert, wąskie przejście, którym przybyli Prusacy, ciągnęła się wzdłuż załomu rzeki aż do bielejącego rumowiska kamieniołomów. Poza szczytem Seugnon kędzierzawił się wierzchołek lasu La Falizette. Lecz oto wprost przed sobą, trochę w lewo, Maurycy widział przede wszystkim Saint-Menges, skąd spływająca pochyło droga kończyła się u promu, pośrodku wzgórza Hattoy, a dalej, w głębi – Illy, Fleigneux, ukryte w kotlinie, i bliżej, na prawo – Floing. Poznawał pole, na którym przeczekał tyle godzin leżąc w kapuście; płaskowzgórze, którego usiłowała bronić artyleria rezerwy; szczyt, na którym widział umierającego na zdruzgotanym dziale Honoriusza. I odżywała ohyda klęski, przenikała go cierpieniem i przyprawiającą o wymioty odrazą. Wszakże obawa, że go zaskoczy ciemna noc, skłoniła Maurycego do podjęcia dalszych poszukiwań. Może sto szósty pułk obozuje w dolnej części półwyspu, po drugiej stronie wsi? Zastał tam jedynie jakichś włóczęgów; zdecydował się okrążyć cały teren trzymając się zakrętu rzeki. Przechodząc polem ziemniaczanym, przezornie wykopał kilka krzaczków i napełnił kieszenie ziemniakami; nie były jeszcze wyrośniętej lecz nie miał nic innego, gdyż – na dobitkę – Jan podjął się sam nieść obydwa bochenki chleba, które im ofiarował Delaherche, gdy wyruszali w drogę. Zdumiewała go teraz znaczna liczba koni spotykanych wśród nagich gruntów łagodnie zstępujących ze śródleśnego pagórka ku Mozie, w stronę Donchery. Po co sprowadzono te wszystkie zwierzęta? Jak się je będzie żywić? Głęboka noc zapadła, gdy Maurycy dotarł do niewielkiego nadbrzeżnego lasku, w którym niespodziewanie zastał kilkuset gwardzistów ze świty cesarskiej; byli już zainstalowani, suszyli się przy wielkich ogniskach. Grupa ta, obozująca sobie tak na uboczu, miała dobre namioty, kotły, pełne bulgocącej strawy, uwiązaną u drzewa krowę. Od razu odczuł, że patrzą nań krzywo – na jego żałosne zaniedbanie obłoconego, obdartego piechura. Mimo wszystko, pozwolono mu upiec w popiele ziemniaki, po czym, aby je spożywać, usunął się pod drzewo, o jakie sto metrów dalej. Deszcz już nie padał, niebo się przejaśniło, gwiazdy jarzyły się żywo na tle granatowego mroku. Wtedy zrozumiał, że spędzi tam noc, odkładając do dnia następnego dalsze poszukiwania. Był znużony do cna. Drzewo zawsze trochę go osłoni, gdyby deszcz miał znów padać. Nie mógł jednak zasnąć; prześladowała go myśl o tym rozległym więzieniu, otwartym wśród nocnej świeżości, w którym czuł się zamknięty. Prusacy postąpili doprawdy arcyprzemyślnie wpychając tam osiemdziesiąt tysięcy ludzi – to, co pozostawało z armii Châlons. Półwysep mierzył około mili długości przy szerokości półtorakilometrowej; można tam było dogodnie rozlokować olbrzymie rozpierzchłe stado jeńców. Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia: oto dokoła nich nieprzerwany pierścień wodny, klamra Mozy z trzech stron oraz kanał odpływowy u podstawy półwyspu, łączący dwie zbliżone ku sobie odnogi rzeki. Tylko tam znajdowało się przejście: most broniony przez dwa działa. Cóż tedy łatwiejszego niż pilnowanie tego obozu, mimo że taki rozległy? Zauważył już na drugim brzegu kordon posterunków niemieckich: co pięćdziesiąt kroków stał blisko wody żołnierz, z rozkazem strzelania do każdego, kto by próbował ucieczki wpław. Dalej przejeżdżali galopem ułani, stanowiąc łączność między poszczególnymi posterunkami; w głębi zaś, rozrzucone pośród rozległych pól, tak wyraźne, iż można je było policzyć, znaczyły się czarne linie pruskich pułków – potrójny żywy i ruchomy obwód zamykający uwięzioną armię. Teraz zresztą Maurycy szeroko rozwartymi przez bezsenność oczami widział jedynie ciemność, w której tam i sam zapalały się ognie obozowisk. A jednak po drugiej stronie bladej wstęgi Mozy rozróżniał jeszcze nieruchome sylwetki strażników. W poświacie gwiazd sterczały sztywne i czarne i w regularnych odstępach docierał do niego gardłowy krzyk – krzyk groźnej czujności. Wskrzesła przed nim cała zmora sprzed dwóch dni, wywołana twardymi cudzoziemskimi zgłoskami, przeszywającymi piękną gwiaździstą noc francuską – wszystko to, co zobaczył przed godziną: płaskowzgórze Illy, jeszcze zawalone trupami, owo obmierzłe przedmieście Sedanu, gdzie runęła w gruzy cała epoka. Z głową opartą o korzeń drzewa, na wilgotnym skraju lasu, wpadł znowu w rozpacz; poprzedniego dnia tam, na kanapie, w domu Delaherche’a przeżywał to samo; a to, co, go dręczyło teraz, wzmagając cierpienie jego dumy, to było zagadnienie jutra, potrzeba zmierzenia upadku, dowiedzenia się, wśród jakich ruin zawalił się ten wczorajszy świat? Skoro cesarz oddał swą szpadę królowi Wilhelmowi, czyż to nie koniec tej ohydnej wojny? Lecz wspomniał to, co mu odpowiedzieli dwaj bawarscy żołnierze eskortujący jeńców do Iges: „My wszyscy do Francji, wszyscy do Paryża!” W półśnie przeżył nagłą wizję tego, co się działo: Cesarstwo zmiecione, zniweczone ciosem powszechnego wzburzenia, republika proklamowana wśród wybuchów patriotycznego podniecenia, podczas gdy legenda dziewięćdziesiątego drugiego roku wywołała defiladę cieniów, żołnierzy pospolitego ruszenia, oddziałów ochotniczych oczyszczających ziemię ojczystą od cudzoziemskich najeźdźców. I wszystko mieszało się w jego nieszczęsnej skołatanej głowie: żądania stawiane przez zwycięzców, brutalność podboju, upór zwyciężonych, by oddać swą krew do ostatniej kropli, niewola czekająca osiemdziesiąt tysięcy spędzonych tu ludzi: najpierw ten półwysep, później twierdze w Niemczech – w ciągu tygodni, miesięcy, może lat... Wszystko trzeszczało, waliło się na zawsze w bezmiarze niedoli. Stopniowo coraz głośniejsze nawoływania wartowników docierały do niego, po czym zginęły w dali. Zbudził się; obracał się na twardej ziemi, gdy nagle głęboką ciszę rozdarł strzał. I zaraz śmiertelne rzężenie przeszyło nocny mrok; słychać było chlupot wody, krótką walkę pogrążającego się pionowo ciała. Najwidoczniej jakiś nieszczęśliwiec dostał kulę w samą pierś, kiedy usiłował ocalić się przepływając Może. Nazajutrz o świcie Maurycy był już gotów do drogi. Dzień zapowiadał się pogodny. Śpieszno mu było połączyć się z Janem i ko – legami z kompanii. Przez chwilę wahał się, czy nie wrócić do poszukiwań w głębi półwyspu; następnie postanowił dokończyć obejścia go dokoła. I kiedy znalazł się nad brzegiem kanału, zobaczył niedobitki sto szóstego pułku – kilkuset ludzi obozujących na skarpie osłoniętej jedynie nikłym sznurem topoli. Gdyby poprzedniego dnia skierował kroki na lewo zamiast iść prosto przed siebie, byłby się zaraz zetknął ze swym pułkiem... Prawie wszystkie pułki liniowe zgrupowały się tam, wzdłuż tej skarpy, która ciągnie się od Tour ? Glaire do zamku La Villette, drugiej posiadłości mieszczańskiej, otoczonej kilkoma ruderami, w okolicy Donchery; wszyscy biwakowali w pobliżu mostu, tuż u jedynego wyjścia, wiedzeni owym instynktem swobody, który stłacza wielkie stada na progu owczarni, tuż przy bramie... Jan wydał okrzyk radości: – Ach, nareszcie, to ty! Myślałem, że jesteś... w rzece! Była tam wraz z nim resztka plutonu: Pache, Lapoulle, Loubet i Chouteau, którzy przespawszy się pod jedną, z bram Sedanu znaleźli się znowu razem, jakby zgarnięci szerokim zamachem miotły. Kompania nie miała już zresztą, innego dowódcy poza kapralem, gdyż śmierć skosiła sierżanta Sapin, porucznika Rochas i kapitana Beaudoin. I choć zwycięzcy znieśli szarże, postanawiając, że jeńcy mają słuchać jedynie oficerów niemieckich, wszyscy czterej skupili się koło niego, wiedząc, że jest – przezorny i doświadczony i że dobrze jest trzymać się go w trudnych okolicznościach. Toteż owego ranka panowała tam zgoda i dobry humor mimo głupoty jednych i zgryźliwości drugich. Na noc Jan wyszukał im przede wszystkim miejsce prawie suche między dwiema bruzdami, gdzie wyciągnęli się pod płótnem wspólnego, jedynego namiotu. Następnie wystarał się b zapas drzewa oraz rondelek; przyrządzona w nim przez Loubeta kawa rozkosznym swym ciepłem dodała im wigoru. Deszcz już nie padał, dzień zapowiadał się wspaniały, mieli jeszcze trochę sucharów i tłuszczu, a poza tym – jak mówił Chouteau – przyjemnie było nie słuchać już niczyich rozkazów, wałęsać się według upodobania. Cóż stąd, że są zamknięci; miejsca tu pod dostatkiem. Zresztą za dwa, trzy dni odjadą. I ostatecznie ten pierwszy dzień, dzień niedzielny 4 sierpnia, minął wesoło. Sam Maurycy, pokrzepiony na duchu od chwili, gdy połączył się z towarzyszami, cierpiał jedynie z powodu pruskiej muzyki – orkiestr wygrywających przez całe popołudnie po drugiej stronie kanału. Pod wieczór rozbrzmiały śpiewy chóralne. Za kordonem straży widać było żołnierzy przechadzających się grupkami i śpiewających przeciągłym, donośnym głosem, aby uczcić niedzielę. – Ach, te orkiestry! – krzyknął w końcu z rozdrażnieniem Maurycy. – Świdrują mi mózg! Mniej nerwowy Jan wzruszył ramionami. – Ha! Mają powody do radości. A poza tym może sądzą, że to dla nas rozrywka... Dzień nie był najgorszy, nie narzekajmy... Lecz z nadejściem zmierzchu zaczął padać deszcz. To była prawdziwa klęska. Kilku żołnierzy zajęło nieliczne opuszczone domy na półwyspie. Paru innym udało się rozbić namioty. Najliczniejsi jednak, bez jakiejkolwiek osłony, bez koców nawet, musieli spędzić noc na dworze pod tą ulewą. Około pierwszej nad ranem Maurycy, który zasnął, zmorzony trudami, zbudził się pośrodku istnego jeziora. Zasilone ulewą bruzdy zalały teren, gdzie leżał. Chouteau i Loubet klęli głośno, a Pache potrząsał Lapoulle’em, śpiącym mimo wszystko twardo w tej topieli. Wtedy Jan pomyślał o topolach rosnących wzdłuż kanału i pośpieszył schronić się tam ze swymi ludźmi; spędzili resztę tej strasznej nocy zgięci wpół, z nogami podwiniętymi, przywierając plecami do kory. Następne dwie doby dały im się też tęgo we znaki. Lało niemiłosiernie, bez przerwy, tak że odzież nie wysychała na ciele. Nadto zaczynali głodować, nie pozostawało już ani jednego suchara, ani tłuszczu, ani kawy. Przez ten czas żyli wykradanymi z sąsiednich pól ziemniakami, ą i one pod koniec drugiego dnia stały się taką rzadkością, że żołnierze mający pieniądze kupowali je, płacąc do pięciu su za sztukę. Wprawdzie trąbki ogłaszały wydawanie prowiantu; kapral nawet udał się czym prędzej pod wielką szopę przy Tour ? Glaire, gdzie pono rozdzielano racje chleba. Ale za pierwszym razem czekał tam na próżno trzy godziny, a nazajutrz pokłócił się z jednym z Bawarów. Jeśli oficerom francuskim wytrącono broń z ręki i uniemożliwiono wszelkie działanie, czyż to powód, aby z nakazu sztabu niemieckiego grzęźli w błocie i zdychali z głodu?! Wygląda na to, że nie zatroszczono się o jakiekolwiek zabezpieczenie, nie podjęto żadnych starań, by nakarmić osiemdziesiąt tysięcy ludzi ska – zanych na agonię w tym straszliwym piekle, które żołnierze mieli przezwać Obozem Niedoli – tragicznym mianem budzącym dreszcz nawet w najdzielniejszych. Wracając z tych długotrwałych a daremnych postojów przed szopą, Jan, tak zazwyczaj spokojny, unosił się gniewem. – Cóż to? Czy oni sobie z nas kpią dzwoniąc, kiedy nić nie ma? Niech mnie diabli, jeżeli się jeszcze ruszę!... Pomimo to za najmniejszym sygnałem gnał na miejsce zbiórki. Było coś nieludzkiego w owych przepisowych sygnałach; i wywoływały one inny jeszcze skutek. Oto za każdym razem, gdy brzmiały głosy trąbek, konie francuskie, opuszczone, błąkające się luzem po drugiej stronie kanału, przybiegały, rzucały się w wodę, aby się połączyć ze swymi pułkami, oszalałe na odgłos znajomych fanfar działających na nie jak ukłucia ostróg. Ale wyczerpane, unoszone prądem, tylko nieliczne docierały do wysokiego brzegu. Szamotały się – żałosne – tonęły; a było ich tak dużo, że już ich trupy, wzdęte, wyzierające na powierzchni, tarasowały kanał. Te zaś, które dopływały do brzegu, ogarniał jakiś szał, puszczały się galopem i znikały gdzieś wśród nagich rozłogów półwyspu. – Znów porcja mięsa dla kruków! – mówił z boleścią Maurycy, wspominając zatrważającą liczbę koni, jakie spotykał po drodze. – Jeżeli zostaniemy tu kilka dni, zaczniemy się wzajemnie pożerać... Och, biedne stworzenia! Noc z wtorku na, środę była szczególnie ciężka. I Jan, którego gorączkowy stan Maurycego zaczynał poważnie niepokoić, zmusił kolegę, aby się otulił kocem kupionym za dziesięć franków od jakiegoś żuawa; on zaś sam, w przesiąkłym jak gąbka płaszczu, moknął pod nie ustającym tej nocy potopem. Pozycja pod topolami stawała się niemożliwa do obronienia: płynęła rzeka błota, rozmokły grunt zatrzymywał wodę w głębokich kałużach. Najgorsze było to, że mieli puste żołądki, gdyż posiłek wieczorny składał się z dwóch buraków na sześciu ludzi; i tego nawet nie mogli ugotować z braku suchego drzewa, a ich słodka świeżość zmieniła się wkrótce w nieznośną zgagę. Nadto zaczynała grasować dyzenteria, wywołana przemęczeniem, złym odżywianiem i ustawiczną wilgocią. Jan oparty plecami o pień tego samego drzewa, z nogami w wodzie, co chwila wyciągał rękę, aby sprawdzić, czy niespokojnie śpiący Maurycy nie odkrywa się. Od chwili gdy na płaskowzgórzu Illy towarzysz ocalił mu życie wynosząc go na ramionach, stokrotnie spłacał swój dług. Był to niewyrozumowany dar wszystkiej jego istoty, zupełne zapomnienie o sobie w imię miłości ku tamtemu i nieuświadomione a żywe uczucie u tego chłopa związanego jedynie z ziemią, nie znajdującego słów na wyrażenie swych przeżyć. Już dawniej, jak powiadali w plutonie, odejmował sobie od ust; teraz oddałby chyba własną skórę, aby nią przyodziać tamtego, osłonić mu ramiona, ogrzać stopy. I wśród otaczającego ich brutalnego egoizmu, w tym rezerwacie cierpiącej społeczności, gdzie głód rozpętywał żarłoczność, być może właśnie tej zupełnej osobistej abnegacji zawdzięczał nieprzewidzianą korzyść: zachowania spokoju i zdrowia; on jeden bowiem, jeszcze odporny, nie tracił głowy do reszty. Toteż po owej strasznej nocy Jan postanowił wcielić w czyn nurtujący go zamiar. – Posłuchaj, chłopaczku, skoro nam nie dają nic do jedzenia i zapominają, o nas w tej przeklętej dziurze, trzeba się trochę pokręcić, jeżeli nie chcemy zdechnąć jak psy... Jak tam z twymi nogami? Na szczęście wyjrzało słońce i Maurycy rozgrzał się. – Ależ są w zupełnym porządku! – W takim razie wybierzemy się na zwiady... Mamy pieniądze; niepodobna, byśmy czegoś nie znaleźli do kupienia. A tamtymi nie krępujmy się: nie są zbyt mili... niech sobie radzą sami! Istotnie Loubet i Chouteau drażnili go swoim obleśnym samolubstwem, kradnąc, co się dało, i nigdy nie dzieląc się z kolegami; tak samo nie można było nic dobrego wyciągnąć z gbura Lapoulle’a ani z obłudnika Pache’a. We dwóch tedy odeszli drogą, którą przemierzył już Maurycy, wzdłuż Mozy. Park Tour ? Glaire i dom mieszkalny były zniszczone, ogołocone, trawniki zryte jakby huraganem, drzewa poobalane, budynki folwarczne pozajmowane. Tłum obdartych żołnierzy, ubłoconych, z zapadłymi policzkami, z oczami błyszczącymi gorączką, obozował jak Cyganie; żyli tam jak wilki w jamach w brudnych izbach, nie śmiejąc wyjść w obawie utracenia miejsca na nocleg. Dalej, na pochyłościach, minęli konnicę i artylerię, tak dotychczas nienagannej postawy, obecnie również zmarniałe, rozprzęgające się pod torturą głodu, który rozdrażniał ludzi, a konie gnał polami jak niszczycielską zgraję. Z prawa ujrzeli pod młynem nieskończenie długi sznur ustawionych w kolejkę i posuwających się z wolna strzelców afrykańskich; młynarz sprzedawał im mąkę: po dwie garści, zsypywane do chustki, za franka. Lecz nie chcąc ryzykować zbyt długiego czekania, zdecydowali się pójść dalej w nadziei znalezienia czegoś lepszego we wsi Iges; i przerazili się, kiedy ją zwiedzili, nagą i ponurą, podobną do wioski algierskiej po przelocie szarańczy: ani okruszyny żywności – ani chleba, ani jarzyn, ani mięsa; liche domy były jakby odrapane pazurami... Powiadano, że generał Lebrun zatrzymał się u mera. Na próżno usiłował wprowadzić obrót bonami płatnymi po wojnie, aby ułatwić zaprowiantowanie wojsk. Nie było już nic, pieniądze stawały się bezużyteczne. Poprzedniego jeszcze dnia płacono za suchara dwa franki, siedem za butelkę wina, dwadzieścia su za kieliszek wódki, dziesięć za szczyptę tytoniu do fajki. A teraz oficerowie z szablami w garści musieli strzec domu generała jak również sąsiednich ruder, gdyż szajki włóczęgów wyważały drzwi i rabowały wszystko – nawet olej palny, który wypijano. Trzech żuawów zawołało Maurycego i Jana. W pięciu odwaliłoby się robotę... – Chodźcie... Są tam zdychające konie... i gdyby tylko było suche drzewo... Następnie rzucili się na sadybę wieśniaczą, porozbijali drzwi w szafach, wydarli słomę z pokrycia dachu. Przybyli biegiem oficerowie, grożąc rewolwerami, zmusili ich do ucieczki. Na widok kilku pozostałych w Iges mieszkańców, równie wynędzniałych i zgłodniałych jak i żołnierze, Jan pożałował, że wzgardził ową mąką w młynie. – Trzeba wrócić, może jeszcze mają... Ale Maurycy był tak znużony, tak wyczerpany głodem, że Jan zostawił go w jednym z dołów kamieniołomu, usadowiwszy go na skale na wprost rozległej panoramy Sedanu. Sam, po trzykwadransowym staniu w kolejce, wrócił nareszcie ze szmatą pełną mąki. Jedli ją garściami, nic innego nie zdołali wymyślić... Zresztą nie było to złe, bez zapachu, miało mdły smak ciasta. Poszczęściło im się nawet i znaleźli w skale naturalny zbiornik wody deszczowej dosyć czystej, której napili się z rozkoszą. Kiedy jednak następnie Jan proponował spędzenie tam popołudnia, Maurycy zaprotestował gwałtownym gestem. – Nie! Nie! Nie tu!... Rozchoruję się, jeżeli będę to miał dłużej przed oczyma!... Drżącą ręką wskazywał olbrzymi horyzont: Hattoy, płaskowzgórza Floing oraz Illy, las Garenne – te obmierzłe tereny rzezi i klęski. – Widzisz, kiedy tu na ciebie czekałem, musiałem aż się obrócić plecami, gdyż ryczałbym chyba z wściekłości, tak, wyłbym jak pies, którego drażnią... Nie możesz sobie wyobrazić, jak boleśnie to odczuwam, to mnie doprowadza do szału! Jan patrzał na towarzysza, zdziwiony tą krwawiącą dumą, z niepokojem odczytując w jego oczach nawrót owego szaleństwa, które już był zauważył. Obrócił wszystko w żart. – Dobra! To nic trudnego: przeniesiemy się w inną okolicę. Błąkali się tedy aż do zmierzchu, dokąd ich oczy niosły. Zwiedzili płaską część półwyspu z nadzieją znalezienia jeszcze ziemniaków; lecz artylerzyści, używszy pługów, zryli pola zgarniając wszystko. Zawrócili tedy i przedarli się powtórnie przez wałęsające się bezczynnie i upadające z nóg tłumy, pośród żołnierzy obnoszących swoją nędzę, zalegających pola odrętwiałymi ciałami, setkami padających ze zmęczenia w okrutnym skwarze. Sami potykali się co chwila, musieli siadać. Potem nieme rozgoryczenie podrywało ich na nogi, zaczynali znowu wędrować, jakby parci instynktem zwierzęcia szukającego pożywienia. To zdawało się trwać od miesięcy, a przecie minuty upływały szybko. W głębi terenu, w stronie Donchery, przestraszyło ich stado koni; trzeba było schronić się za mur; pozostali tam długo, u kresu sił, patrząc błędnymi oczami na harce oszalałych zwierząt pędzących na tle czerwieni zachodzącego słońca. Jak to przewidział Maurycy, tysiące koni uwięzionych pospołu z wojskiem, a których nie można było nakarmić, stanowiły wzrastające z każdym dniem niebezpieczeństwo. Najpierw wyjadły korę drzew, potem rzuciły się na drewniane kraty, sztachety, na wszelakie napotykane deski, a teraz żarły się między sobą. Widziano, jak wpadały jedne na drugie wyrywając sobie z ogonów włosie, które z pasją, żuły w spienionych pyskach. Ale zwłaszcza nocą stawały się straszne, jak gdyby w ciemności nawiedzały je zmory. Zbite w gromadę, przy – ciągane widokiem słomy, rzucały się na nieliczne pozostałe namioty. Daremnie ludzie, aby je odpędzić, zapalali wielkie ogniska. Zdawało się, że to je podnieca jeszcze bardziej. Ich rżenie było tak żałosne, tak przerażające, że stawało się podobne do ryku drapieżnych bestii. Odganiane – wracały liczniejsze i bardziej dzikie. I co chwila w mroku słyszano przeciągły krzyk agonii jakiegoś zbłąkanego żołnierza, którego stratował wściekły cwał. Słońce było jeszcze na widnokręgu, kiedy Jan i Maurycy w powrotnej drodze do obozu zdumieli się spotkawszy swych czterech towarzyszy z plutonu; byli ukryci w rowie, zdawali się knuć coś niedobrego. Loubet. natychmiast zawołał na nich, a Chouteau powiedział: – To względem dzisiejszego obiadu... Tak przecie zdechniemy: już od półtorej doby nic nie mamy w brzuchach... Więc... ponieważ tam są konie... a że końskie mięso nie jest złe... – Nieprawdaż? Kapralu, pojmujecie – ciągnął Loubet – im nas będzie więcej, tym lepiej się uda z taką dużą sztuką... O, patrzcie: tam jest jeden, na którego czatujemy już od godziny – ten wielki, gniady, taki już kiepski. Łatwiej go będzie wykończyć... I wskazywał powalonego głodem konia na skraju spustoszonego pola buraków. Leżąc na boku, chwilami unosił głowę i wodził dokoła zmartwiałymi oczyma, dysząc ciężko i boleśnie – Och, jak się to wlecze! – warknął dręczony swym potężnym apetytem Lapoulle. – Ja go zatłukę, chcecie? Ale Loubet powstrzymał go. Dziękuję! Żeby sobie narobić biedy z Prusakami, którzy pod karą śmierci zabronili tego rodzaju polowań w obawie, by porzucony kadłub nie stał się siedliskiem zarazy. Trzeba było zaczekać, aż noc zapadnie. I dlatego wszyscy czterej siedzieli w rowie nie spuszczając ze zwierzęcia błyszczących oczu. – Panie kapralu – zagadnął nieco drżącym głosem Pache – wy miewacie różne pomysły... Gdybyście go tak zabili bez bólu?- Gestem protestu Jan odmówił dokonania okrutnego dzieła. To biedne konające stworzenie... Och, nie, nie! Pierwszym jego odruchem była chęć ucieczki, uprowadzenia Maurycego, aby żaden z nich nie wziął udziału w ohydnej robocie. Lecz widząc bladość towarzysza, skarcił sam siebie za swoją wrażliwość. Ostatecznie, mój ty Boże?... Zwierzęta są na to, by żywić ludzi... Nie można się zamorzyć głodem, kiedy tam oto jest mięso. I ucieszył się widząc, że Maurycy nieco poweselał wobec perspektywy obiadu; sam też rzekł z uśmiechem: – Nie, dalibóg, nie mam żadnego pomysłu!... I jeżeli chodzi o to, by go zabić nie zadając bólu... – Et, ja tam gwiżdżę na to!– przerwał mu Lapoulle. – Zobaczycie! Dwaj nowo przybyli usiedli w rowie; oczekiwanie rozpoczęło się od nowa. Chwilami jeden z żołnierzy wstawał, aby sprawdzić, czy koń wciąż jeszcze leży tam na miejscu, z szyją wyciągniętą ku świeżym powiewom płynącym od Mozy, ku zachodzącemu słońcu, chłonąc stąd jeszcze resztkę życia. Wreszcie, kiedy powoli zapadał zmierzch, wszyscy powstali, trwając na tych ponurych czatach, niecierpliwie wyczekując nadciągającej leniwie nocy, rozglądając się na wszystkie strony z trwożliwym niepokojem, czy ich kto nie widzi... – No jazda! – krzyknął Chouteau. – Teraz już czas! Dokoła było jeszcze jasno ową złudną jasnością, kiedy mrok zapada. I Lapoulle ruszył pierwszy, a za nim pięciu pozostałych. Zabrał z rowu spory okrągły kamień, rzucił się na konia i uderzeniami sztywnych ramion jak maczugą począł rozbijać mu czaszkę. Ale za drugim ciosem koń zrobił wysiłek, aby się dźwignąć. Chouteau i Loubet przypadli do ziemi, przywalając w poprzek jego nogi; usiłowali go przytrzymać, wołali tamtych do pomocy. Koń rżał prawie ludzkim głosem, przerażonym i boleściwym; walczył... byłby ich porozbijał jak szkło, gdyby nie był już na pół martwy z wycieńczenia. Nie przestawał jednak poruszać głową, tak że ciosy chybiały; – Lapoulle nie mógł z nim skończyć... – Do licha! Ależ twarde ma kości!... Przytrzymajcie go, to go zatłukę... Jan i Maurycy, zdrętwiali, nie słuchali wezwań Chouteau, stojąc na miejscu, ze zwisającymi bezczynnie ramionami. Pache zaś, w nagłym instynktownym porywie nabożnego współczucia, padł na oba kolana i złożywszy dłonie zaczął bełkotać modlitwy, jakie odmawia się u wezgłowia konających. – Panie, zlituj się nad nim... Raz jeszcze Lapoulle uderzył niecelnie: obciął ucho nieszczęsnemu koniowi, który się przewrócił z głośnym rykiem. – Czekaj, czekaj! – warknął Chouteau. – Trzeba z tym skończyć, on gotów nas wsypać... Nie puszczaj, Loubet! Wyjął z kieszeni nóż, niewielki nożyk o ostrzu zaledwie na cal długim. I tarzając się na ciele zwierzęcia, opasując ramieniem jego szyję, wbił ostrze, rył to żywe mięso, wyszarpywał płaty, aż w końcu wymacał i przeciął tętnicę. Jednym susem rzucił się w bok; krew tryskała, buchała jak z wylotu wodociągu, podczas gdy nogi konia miotały się, a po skórze przebiegały szerokie konwulsyjne dreszcze. Dopiero po upływie prawie pięciu minut zdechł. Jego duże rozszerzone oczy, pełne dojmującego smutku, spoglądały na zdziczałych ludzi wyczekujących jego śmierci. Zmąciły się i zgasły. – Boże – bełkotał wciąż klęczący Pache – wesprzyj go, zachowaj w swej świętej opiece... Wreszcie kiedy zwierzę przestało się poruszać, mieli sporo kłopotu z wybraniem dobrego kawałka. Loubet, który imał się wszelkich zawodów, wskazywał, jak należy się do tego zabrać, jeśli się chce otrzymać polędwicę. Lecz niezręczny rzeźnik – posługując się zresztą jedynie małym nożykiem – zgubił się w tym ciepłym mięsie, jeszcze drgającym życiem. A Lapoulle, niecierpliwy, zaczął mu pomagać, otwierając brzuch bez żadnej potrzeby... Ta jatka była ohydna! Jakieś niesamowite, gorączkowe babranie się we krwi i w rozrzuconych wnętrznościach... wilki rozszarpujące kłami kadłub ofiary... – Nie wiem właściwie, co to może być – rzekł wreszcie Loubet, podnosząc się z rękami obładowanymi ogromnym płatem mięsa – ale zawsze jest czym napchać się aż po pępek. Jan i Maurycy, przejęci zgrozą, odwrócili głowy. Lecz że głód ich ściskał, ruszyli śladem czwórki umykającej w obawie, by Prusacy ich nie zaskoczyli przy rozpłatanym koniu. Chouteau po drodze dokonał odkrycia: natrafił na zapomniane w polu trzy duże buraki i zabrał je. Loubet, aby sobie wreszcie ulżyć, przerzucił mięso na plecy Lapoulle’owi, Pache zaś niósł kociołek plutonu, który dźwigali na wypadek pomyślnego polowania. I gnali tak całą szóstką, pędzili bez wytchnienia, jak gdyby ich kto ścigał. Nagle Loubet przystanął powstrzymując innych. – Ale wiecie... warto by się zastanowić: gdzie też my to ugotujemy? Jan, już uspokojony, zaproponował kamieniołomy. Były oddalone nie więcej nad trzysta metrów; znajdowały się tam niewidoczne doły, gdzie można było rozpalić ogień nie będąc widzianym. Lecz kiedy już tam przybyli, wyłoniły się rozmaite trudności. Przede wszystkim sprawa drzewa; na szczęście znaleźli taczki dozorcy drogowego, które Lapoulle rozłupał uderzeniami obcasa. Nie było też wcale wody do picia. W ciągu dnia silnie operujące słońce osuszyło niewielkie naturalne zbiorniki deszczówki. Była wprawdzie pompa, lecz znajdowała się zbyt daleko – w zamku Tour ? Glaire – i stano tam w kolejce aż do północy; dobrze jeszcze, jeśli ci w tłoku który z kolegów szturchnięciem nie wywrócił menażki. Go się zaś tyczy kilku okolicznych studzien, te wyschły już od dwóch dni; wydobywano z nich tylko błoto Pozostawała jedynie woda z Mozy, której brzeg znajdował się po drugiej stronie drogi. – Idę z tam z kociołkiem – zaproponował Jan. Żachnęli się wszyscy. – O, nie! Nie chcemy się struć! Tam pełno trupów... Istotnie Moza toczyła na swych falach zwłoki ludzkie i końskie. Widywano je co chwila, jak płynęły z wydętymi brzuchami, już zielonawe, w rozkładzie. Wiele zatrzymywało się wśród przybrzeżnych traw i zatruwając powietrze tkwiło tam, wprawiane prądem w ustawiczne drżenie. A prawie wszyscy żołnierze, którzy się napili tej wstrętnej wody, dostawali mdłości i chorowali na dyzenterię. Bądź co bądź, wypadło zdecydować się. Maurycy wyjaśnił, że woda po przegotowaniu przestaje być szkodliwa. – Więc ja idę – powtórzył Jan zabierając z sobą Lapoulle’a. Gdy napełniony wodą, z mięsem wrzuconym do środka, kocioł znalazł się wreszcie na ogniu, zapadł już zupełny mrok. Loubet obrał buraki, aby je ugotować w rosole: prawdziwy frykas – nie z tej ziemi – jak powiedział. I wszyscy podsycali płomień podsuwając pod kocioł resztki taczek. Wielkie cienie tańczyły dziwacznie w głębi skalnej wnęki. Następnie, niezdolni już czekać dłużej, rzucili się na ohydny rosół, rozdzielili mięsiwo błędnymi, drżącymi palcami, w pośpiechu poniechawszy nawet użycia noża. Lecz mimo woli dławił. ich wstręt. Szczególnie też dotkliwie odczuwali brak soli. Żołądki odmawiały zatrzymania tej mdłej miazgi buraczanej, tych kawałków na pół uwarzonego mięsa, lepkiego, o posmaku gliny. Prawie natychmiast wystąpiły torsje. Pache musiał przerwać jedzenie; Chouteau i Loubet obrzucili wyzwiskami tę diabelską szkapę, z której z takim trudem udało im się przyrządzić strawę wywołującą bóle brzucha. Jeden Lapoulle najadł się obficie; ale o mało nie umarł w nocy, gdy wrócił wraz z trzema towarzyszami pod topole nad kanałem, aby się tam ułożyć do snu. Po drodze Maurycy, ująwszy pod ramię Jana, bez słowa pociągnął go na boczną ścieżkę. Czuł zajadły wstręt do kolegów; powziął zamiar udania się na noc do lasu, w którym spędził pierwszą noc. Był to dobry pomysł, który Jan pochwalił, rozłożywszy się na stoku, na całkiem suchej ziemi osłoniętej gęstym listowiem. Pozostali tam aż do pełni dnia, przespawszy się nawet głębokim snem, który im przywrócił trochę sił. Nazajutrz był czwartek. Lecz sami już nie wiedzieli, jak żyją... Byli po prostu zadowoleni, że piękna pogoda zdawała się ustalona. Jan skłonił Maurycego do powrotu nad brzeg kanału, aby zobaczyć, czy ich pułk nie ma tego dnia wyruszyć. Co dzień następował teraz odjazd partii jeńców; były to kolumny liczące po tysiąc do tysiąca dwustu ludzi, których kierowano do twierdz niemieckich. W przeddzień widziano przed pruskim posterunkiem transport oficerów i generałów udających się na pociąg do Pont-?-Mousson. Wszystkich ogarniała gorączkowa chęć opuszczenia tego straszliwego Obozu Niedoli. Ach, gdyby ich kolej nadeszła! I kiedy odnaleźli sto szósty pułk, wciąż jeszcze biwakujący na brzegu w rosnącym bezładzie tylu cierpień, wpadli wręcz w rozpacz. A jednak tego dnia Jan i Maurycy mieli pewność, że się najedzą. Od rana rozwijała się ponad kanałem wymiana handlowa między jeńcami a Bawarczykami: rzucano im pieniądze zawiązane w chustkę, a oni odrzucali ją z porcją żołnierskiego razowca lub lichego, ledwo wysuszonego tytoniu. Nawet żołnierzom nie mającym pieniędzy udało się robić interesy: ciskali białe rękawiczki służbowe, na które tamci zdawali się łasi. I tak przez dwie godziny wzdłuż kanału fruwały paczki wymieniane tym barbarzyńskim, prymitywnym sposobem. Gdy wszakże Maurycy przesłał owiniętą w krawat monetę jednofrankową, stojący naprzeciwko Bawarczyk rzucił chleb tak niezręcznie czy też może tak złośliwie, że boCh?nek wpadł do wody. Wśród Niemców. wybuchnęły gromkie śmiechy. Maurycy uparł się, ponawiając dwukrotnie swoje próby, i za każdym razem chleb wpadał do wody. Nie – bawem, zaalarmowani śmiechami zbiegli się oficerowie i pod groźbą surowych kar zabronili żołnierzom sprzedawać cośkolwiek jeńcom. Handel ustał. Jan musiał uspokajać Maurycego, który wygrażał pięściami tym złodziejom, wołając, by mu zwrócili jego monety. Dzień ten, lubo słoneczny, również okazał się straszny, dwukrotnie bowiem rozległy się sygnały trąbek. Posłuszny tym apelom Jan udał się przed szopę, gdzie jakoby miano rozdawać żywność. Lecz za każdym razem wracał z niczym oberwawszy tylko kilka szturchańców w tłoku. Prusacy, tak przecie znakomicie zorganizowani, nadal okazywali brutalne niedbalstwo wobec zwyciężonej armii. Na skutek reklamacji ze strony generałów Douay i Lebrun sprowadzili wreszcie kilka baranów i wozy z chlebem; ale tak słabe przedsięwzięli środki ostrożności, że barany wykradziono, a wozy obrabowano tuż za mostem, tak iż oddziały obozujące dalej niż o sto metrów nadal nic nie otrzymywały. Jedli jedynie łaziki, obdzieracze konwojów. Toteż Jan, przewąchawszy – jak powiadał – ten fortel, podprowadził w końcu Maurycego tuż pod most, aby także czatować na pożywienie... Dochodziła już godzina czwarta; w ten piękny dzień byli oni wciąż jeszcze na czczo, gdy nagle, ku swej radości, spostrzegli Delaherche’a. Kilku mieszczan sedańskich uzyskało, po usilnych zabiegach, zezwolenie, udania się do obozu jeńców, aby im zanieść trochę żywności; Maurycy nieraz wyrażał zdziwienie, że nie otrzymuje żadnej wiadomości od siostry. Z daleka rozpoznali Delaherche’a dźwigającego koszyk i trzymającego pod każdą, pachą boCh?nek chleba; rzucili się ku niemu, lecz znowu przyszli za późno: taki się wytworzył ścisk, że utkwił w nim kosz oraz jeden z chlebów; uniesione przez tłum przepadły, tak iż fabrykant sam nie wiedział, w jaki sposób mu je porwano. – Ach, moi biedacy! – wyjąkał osłupiały, wstrząśnięty, on, co przybywał z uśmiechem na ustach, z dobroduszną i przystępną miną człeka dbającego o popularność. Jan zawładnął ostatnim chlebem i bronił do niego przystępu; potem, podczas gdy obaj przysiadłszy na skraju drogi pożerali go wielkimi kęsami, Delaherche opowiadał nowiny. Żona, dzięki Bogu, ma się doskonale. Niepokoi go tylko stan pułkownika, który wpadł w ogromne przygnębienie, chociaż jego matka nadal od rana do wieczora dotrzymuje mu towarzystwa. – A moja siostra? – spytał Maurycy. – Pańska siostra... Ach prawda!... Towarzyszyła mi tu; to ona niosła te dwa bochenki. Tylko musiała zostać tam, po drugiej stronie kanału. Strażnik za nic nie zgodził się ją przepuścić... Wiecie, że Prusacy surowo zabronili kobietom wstępu na półwysep. Zaczął opowiadać o Henrietcie, o jej daremnych usiłowaniach odwiedzenia brata i przyjścia mu z pomocą. Przypadek zetknął ją w Sedanie twarzą w twarz z kuzynem Guntherem, kapitanem gwardii pruskiej. Przechodził z miną oschłą i surową, udając, że jej nie poznaje. Ona, bliska omdlenia na widok jak gdyby jednego z morderców męża, z początku przyśpieszyła kroku. Potem, pod wpływem nagłego odruchu, którego by sama nie potrafiła wyjaśnić, zawróciła i powiedziała mu wszystko o śmierci Weissa, opowiedziała twardo, tonem wyrzutu. A on tę wiadomość o strasznej śmierci krewnego skwitował niewyraźnym gestem. Cóż... taka jest wojna, on także mógł być zabity. Po jego żołnierskiej twarzy przemknęło tylko leciuchne drżenie. Potem, kiedy mu powiedziała o swym bracie, jeńcu, błagając o wstawiennictwo, aby mogła go odwiedzić, odmówił jakichkolwiek interwencji. Zakaz był wyraźny; Gunther o niemieckich zarządzeniach mówił jak o religii. Rozstając się z nim, Henrietta doznała wrażenia, że czuł się we Francji jak sędzia wymierzający sprawiedliwość, pełen nieustępliwości i buty odwiecznego wroga wzrosłego w nienawiści względem ujarzmionej rasy. – No, w każdym razie – zakończył Delaherche – dziś jesteście syci. Tylko obawiam się, że już nie zdołamy otrzymać powtórnego pozwolenia. Spytał, czy nie mają jakich zleceń. Podjął się uprzejmie dostarczenia kreślonych ołówkiem listów, powierzonych mu przez innych żołnierzy: widziano bowiem, jak Bawarczycy ze śmiechem zapalali fajki listami, które obiecywali doręczyć. Kiedy odchodzącego Delaherche’a Maurycy i Jan odprowadzali aż do mostu, fabrykant nagle wykrzyknął: – Ale, patrzcie! To ona, tam, Henrietta! O, widzicie, jak powiewa chusteczką. Poza linią straży, istotnie, wśród tłumu widać było drobną delikatną twarzyczkę – biały punkt migocący w słońcu. I każdy z nich, bardzo wzruszony, ze zwilgotniałymi oczyma, odpowiedział zapamiętałym machaniem dłonią. Nazajutrz, w piątek, Maurycy przeżył najokropniejszy swój dzień. Wprawdzie spędził w lasku jeszcze jedną dobrą noc i znów zaspokoił głód, gdyż Jan odkrył w zamku Villette kobietę sprzedającą chleb po dziesięć franków za funt. Lecz tego dnia byli świadkami koszmarnej sceny, której wspomnienie długo ich prześladowało. W przeddzień Chouteau zauważył, że Pache już się nie skarży, że ma minę roztargnioną i zadowoloną jak ktoś, kto najadł się do syta. Od razu przyszło mu na myśl, że „milczek” musi gdzieś mieć kryjówkę, zwłaszcza iż tego ranka stwierdził jego prawie godzinną nieobecność, a potem widział go wracającego ze skrytym uśmieszkiem i z pełnymi ustami. Z pewnością trafiła mu się gratka: żywność zgarnięta przy okazji jakiejś bójki. I Chouteau począł judzić Loubeta, a szczególnie Lapoulle’a. Ha! Co za wstrętny typ! Mając co jeść, nie podzielił się z kolegami! – Wiecie co? Dziś wieczór pójdziemy za nim... Zobaczymy, czy się ośmieli sam obżerać, kiedy tuż obok niego bractwo zdycha z głodu. – Tak! Tak! Pójdziemy za nim! – przywtórzył zapalczywie Lapoulle. – Zobaczymy! Zaciskał pięści; sama nadzieja jedzenia przyprawiała go o szał. Jego potężny apetyt dokuczał mu dotkliwiej niż innym, udręka dochodziła do tego, że próbował żuć trawę. Od przedednia, od owej nocy, gdy konina z burakami nabawiła go silnej dyzenterii, Lapoulle nic nie miał w ustach; a był, pomimo siły, tak ciężki i niezgrabny, że w zamieszaniu podczas rabunku żywności nigdy nic nie zdołał schwycić. Krwią by zapłacił za funt chleba. Z zapadnięciem nocy Pache wśliznął się między drzewa Tour ? Glaire, a trójka tamtych ostrożnie pomknęła za nim. – Nie powinien się domyślić – powtarzał Chouteau. – Uważajcie, bo może się odwrócić. Lecz uszedłszy sto metrów Pache widocznie myślał, że jest sam, gdyż zaczął iść szybkim krokiem nie oglądając się wstecz. Z łatwością mogli zdążać jego śladem aż do sąsiednich kamieniołomów; byli tuż za nim, kiedy odsuwał właśnie dwa duże kamienie, aby wydobyć spod nich pół bochenka chleba. Była to reszta jego zapasu; miał jeszcze tego na jeden posiłek. – Do pioruna! Ty draniu! – ryknął Lapoulle. – To dlatega się chowasz!... Dasz mi to, to moja część! Oddać swój chleb? Z jakiej racji? Choć był wątły, wyprostował się gniewnie, z całych sił przyciskając do serca chleb. On także jest głodny! – Stul gębę, słyszysz! To moje! Następnie na widok wzniesionej pięści Lapoulle’a puścił się pędem, zbiegając z kamieniołomów ku nagim terenom, w stronę Donchery. Tamci trzej gonili go, zdyszani, co sił w nogach. Ale on zyskiwał na czasie – lżejszy, gnany takim strachem, tak zawzięty w chęci zachowania swego dobra, iż, rzekłbyś, wiatr go unosił. Przebiegł prawic kilometr, zbliżał się do lasku, gdy spotkał Jana i Maurycego powracających do nocnego legowiska. Po drodze rzucił im rozpaczliwy okrzyk, a tymczasem oni, zdumieni tym polowaniem na człowieka, stali na skraju pola, skąd widzieli całą scenę. Pech chciał, że Pache potknął się o kamień i runął na ziemię. Tamci już dopadali, klnąc, wyjąc, chłostani biegiem, podobni do wilków w pościgu za zdobyczą. – Dawaj to, do pioruna! – wrzasnął Lapoulle. – A nie, to zrobię z tobą porządek!... I znowu wznosił pięść, gdy Chouteau podał mu szeroko otwarty ów wąski nóż, który mu posłużył do zarżnięcia konia. – Masz! Nóż... Wtedy Jan poskoczył naprzód, aby zapobiec nieszczęściu. On też już tracił głowę, mówił, że wsadzi ich do aresztu, co słysząc Loubet nazwał go Prusakiem, śmiejąc się przy tym zjadliwie; nie było już bowiem dowódców, a komenderowali jedynie Prusacy... – Do stu piorunów – powtarzał Lapoulle – oddasz mi to?! Pobladły z trwogi Pache jednak coraz mocniej przyciskał chleb do piersi, z uporem wygłodniałego chłopa, który nie wypuści nic ze swej własności. – Nie! Wtedy nastąpił koniec: zbir wraził mu nóż w gardło tak gwałtownie, że nieszczęśnik nawet nie krzyknął. Ramiona jego rozluźniły się, kawałek chleba stoczył się na ziemię, zalany wytrysłą krwią... W obliczu tej niedorzecznej a furiackiej zbrodni Maurycy, dotychczas nieruchomy, jak gdyby nagle oszalał. Począł wygrażać trzem łotrom, dygocąc całym ciałem; nazywał ich mordercami. Lecz Lapoulle zdawał się nie słyszeć. Nie podnosząc się z ziemi, przykucnął obok trupa i pożerał chleb, obryzgany czerwonymi kroplami, z dziką tępotą, jakby oszołomiony głośnym kłapaniem własnych szczęk; a Chouteau i Loubet, patrząc na tę straszliwą postać, nie śmieli nawet upomnieć się o swoje porcje... Noc zapadła zupełna, noc jasna, pogodna pod rozgwieżdżonym niebem. Maurycy z Janem doszedłszy do lasku widzieli już tylko Lapoulle’a samotnie włóczącego się wzdłuż Mozy. Tamci dwaj zniknęli: zapewne wrócili nad brzeg kanału, zaniepokojeni tym, co pozostawiali za sobą... On, przeciwnie, jak gdyby lękał się wracać tam, do kolegów. Po oszołomieniu zbrodnią, ociężały trawieniem zbyt pośpiesznie pochłoniętej sporej porcji chleba, najwidoczniej szarpany był niepokojem zmuszającym go do ruchu, nie śmiejąc wracać drogą, którą zagradzał trup, drepcąc bez końca nad wodą chwiejnym, niezdecydowanym krokiem. Czy na dnie tej mrocznej duszy budził się wyrzut sumienia? Czy był to tylko lęk przed wykryciem zbrodni? Chodził tam i z powrotem jak zwierzę przed prętami klatki, odczuwając nagłą a wciąż rosnącą potrzebę ucieczki, dokuczliwą jak fizyczny ból; czuł, że umrze, jeżeli jej nie zaspokoi. Prędzej, biegiem, musiał natychmiast wydostać się z więzienia, w którym dokonał zabójstwa. Jednak osunął się i długo przeleżał wśród nadbrzeżnych traw. Wzburzony Maurycy mówił do Jana: – Słuchaj, ja tu nie mogę dłużej zostać. Zapewniam cię, że oszaleję... Dziwi mnie, że ciało wytrzymało: nie czuję się zbyt źle. Lecz głowa wypowiada posłuszeństwo, tak! Wypowiada posłuszeństwo, to pewna! Jeżeli zostawisz mnie jeszcze choćby jeden dzień w tym piekle, jestem zgubiony... Proszę cię, chodźmy stąd, chodźmy natychmiast! I począł wykładać mu niedorzeczne plany ucieczki. Przeprawią się wpław przez Mozę, rzucą się na strażników, poduszą ich kawałkiem postronka, który ma w kieszeni; albo zatłuką ich kamieniami; lub wreszcie przekupią pieniędzmi i przebiorą się w ich mundury, aby przejść linie pruskie... – Daj pokój, chłopaczku! – powtarzał z desperacją Jan. – Strach mnie bierze, gdy słyszę, jakie pleciesz głupstwa. Czy to rozsądne, czy to wszystko da się wykonać?... No, zobaczymy jutro... On sam, chociaż mu również zalewał serce gniew i wstręt, zachowywał trzeźwość umysłu poprzez osłabienie głodem, wśród koszmarów tego bytowania sięgającego dna człowieczego upodlenia. I kiedy jego towarzysz szalał coraz bardziej i chciał rzucić się do Mozy, Jan musiał go powstrzymywać, nawet gwałtem, z oczami pełnymi łez, błagając i strofując go na przemian. Wtem powiedział: – Oho! Patrz! Usłyszeli plusk wody i ujrzeli Lapoulle’a, który snadź zdecydował się popłynąć, zdjąwszy płaszcz, aby mu nie krępował ruchów, i plama jego koszuli odcinała się bardzo widoczną białością wśród ruchliwego ciemnego nurtu. Płynął powoli pod prąd, zapewne wypatrując dogodnego miejsca, którędy mógłby się wydostać na ląd, podczas gdy na drugim brzegu widać było doskonale szczupłe sylwetki nieruchomych wartowników. Nagły blask rozdarł ciemności, huk strzału potoczył się aż ku skałom Montimont. Woda na chwilę zaburzyła się jak od uderzenia pary strwożonych wioseł. I to było wszystko: ciało Lapoulle’a – biała plama – poczęło bezwładnie spływać z prądem. Nazajutrz, w sobotę, zaraz o świcie Jan zaprowadził Maurycego na miejsce obozowiska sto szóstego pułku, z nowym przypływem nadziei, że tego dnia już odjadą. Lecz rozkazu nie było, pułk wydawał się jakby zapomniany. Dużo wojska odeszło, półwysep pustoszał, a ci, których pozostawiono, wpadali w chorobliwe przygnębienie. W czasie tego tak wolno wlokącego się tygodnia w tym piekle kiełkowało i wzrastało szaleństwo. Z ustaniem deszczów, w ciężkim skwarze rodzaj udręki tylko się zmienił. Nadmierne upały wyczerpywały ludzi do cna, nadając wypadkom dyzenterii postać groźnej epidemii. Wydzieliny, odchody całej tej chorej armii zatruwały powietrze cuchnącymi wyziewami. Nie sposób było iść brzegiem Mozy ani też kanału, tak silny smród bił z pogrążonych w wodzie trupów koni i żołnierzy, gnijących wśród zarośli. A na polach, od koni padłych z głodu wiało tak gwałtownie zarazą, że Prusacy zaczynający się obawiać o siebie sprowadzili łopaty i oskardy i kazali jeńcom zakopywać zwłoki. Głodowanie jednak tej soboty ustało. Ponieważ było ich już mniej, a żywność przybywała ze wszystkich stron, krańcowy niedostatek w jednej chwili zmienił się w pełnię obfitości. Było do woli chleba, mięsa, nawet wina, jadło się od wschodu do zachodu słońca. Noc zapadła – a oni wciąż jedli i jedli, i tak aż do rana. Wielu przypłaciło to życiem. Przez cały ten dzień Jan miał tylko jedno zajęcie: pilnować Maurycego, który mu się wydawał zdolny do wszelkich szaleństw. Podniecony wypitym winem, zapowiadał, że pójdzie spoliczkować oficera niemieckiego, po to tylko, by go stąd zabrano. Wieczorem, odkrywszy w zabudowaniach folwarcznych Tour ? Glaire wolny kąt w piwnicy, Jan uznał za rozsądne udać się tam wraz z towarzyszem: może go uspokoi smacznie przespana noc. Lecz ta noc właśnie okazała się najstraszniejsza: była to noc grozy, podczas której nie mogli zmrużyć oczu. W piwnicy było pełno żołnierzy; dwaj leżeli wyciągnięci w tym samym kącie, konali, zżerani dyzenterią. I od chwili gdy ciemność stała się zupełna, nie umilkły już głuche skargi, krzyki nieartykułowane, trwała agonia, rzężenie coraz potężniało. W głębi ciemności rzężenie to stawało się tak potworne, że ludzie leżący obok, chcąc spać, złościli się, krzyczeli na umierających, aby zamilkli. Rzężenie jednak wciąż trwało, powracało, wybijało się ponad wszystko dokoła, podczas gdy z nadworza dolatywał pijacki wrzask kolegów, którzy jeszcze ucztowali, nie mogąc się nasycić. Wtedy Maurycego poczęła ogarniać rozpacz. Spróbował uciec przed tą skargą straszliwego bólu, która zraszała mu skórę potem śmiertelnego lęku; lecz gdy, wstawszy omackiem, uczuł, że depce czyjeś ciało, opadł na ziemię i uwiązł wśród konających. I nawet nie usiłował już wydostać się. Odżywała w pamięci cała przeraźliwa klęska – od chwili wymarszu z Reims aż do porażki pod Sedanem. Zdawało mu się, że Kalwaria armii Châlons kończy się dopiero tej nocy w nieprzeniknionej ciemności piwnicy, gdzie rzężą dwaj żołnierze przeszkadzając spać kolegom. Armia straceńcza, całopalne stado wysłane na ofiarę, które zapłaciło za winy wszystkich czerwonym strumieniem swojej krwi na każdej ze Stacji tej męki. A teraz, pobita bezsławnie, oplwana, ugina się pod tą niezasłużoną, aż tak ostrą karą. Było to zbyt wiele, unosił go gniew i żądza sprawiedliwości, paliła potrzeba odwetu na losie. Gdy nadszedł świt, jeden z żołnierzy był już martwy, drugi wciąż jeszcze rzęził. – Chodźmy, synku – powiedział Jan łagodnie. – Pójdziemy na świeże powietrze, to będzie najlepiej. Ale na dworze, w poświacie ciepłego już poranka, gdy obaj szli brzegiem i znaleźli się w pobliżu wioski Iges, Maurycy uniósł się jeszcze bardziej: wyciągając pięść tam, ku rozległemu jasnemu widnokręgowi pola bitwy – z płaskowzgórzem Illy na wprost, z Saint- Menges na lewo, z lasem Garenne na prawo – zawołał: – Nie! Nie! Ja już nie mogę, nie mogę dłużej na to patrzeć! To ten widok przede mną szarpie mi serce i rozsadza czaszkę... Zabierz mnie stąd, zabierz mnie natychmiast! Owego dnia była znów niedziela. Od Sedanu dobiegały dźwięki dzwonów, a tymczasem z oddali słychać było niemiecką muzykę. Lecz sto szósty pułk wciąż jeszcze nie miał rozkazu i Jan, przestraszony wzmagającym się rozstrojem nerwowym Maurycego, zdecydował się spróbować środka, nad którym medytował od poprzedniego dnia. Przed posterunkiem pruskim na drodze przygotowywano wymarsz innego pułku: piątego liniowego. W kolumnie panowało ogromne zamieszanie i ile władający językiem francuskim oficer nie mógł sobie dać rady ze spisaniem jej składu. Tedy obaj, zdarłszy z mundurów kołnierze i guziki, aby ich nie zdradziły numery, przemknęli się w ciżbie, przekroczyli most i znaleźli się na zewnątrz obozu. Widocznie Chouteau i Loubet wpadli na ten sam pomysł, Maurycy i Jan spostrzegli ich bowiem z tyłu za sobą, rzucających spode łba niespokojne spojrzenia morderców. Ach, co za ulga w tej pierwszej radosnej chwili! Tam, na zewnątrz, wydawało się, że to zmartwychwstanie: żywe światło, powietrze bez granic, przebudzenie umajone nawrotem wszystkich nadziei. Jakikolwiek czekał ich teraz los, nie drżeli już przed nim, śmiali się z niego, pozostawiając za sobą tę straszliwą zmorę: Obóz Niedoli. III Tego ranka Jan i Maurycy po raz ostatni usłyszeli wesołe granie trąbek francuskich. Szli teraz drogą w kierunku Niemiec, wśród stada jeńców eskortowanych z przodu, z tyłu i z obydwu stron po bokach przez plutony żołnierzy pruskich w rynsztunku bojowym, z bagnetem. na karabinie. Na każdym postoju słychać było tylko trąbki niemieckie o brzmieniu ostrym i smutnym. Maurycy ku swej radości stwierdził, że kolumna skręca na lewo, aby przeciąć Sedan. Może uda mu się raz jeszcze zobaczyć siostrę. Lecz pięć kilometrów oddzielających półwysep Iges od miasta wystarczyło, by rozwiać jego radość z powodu wyjścia z tej kloaki, gdzie konał przez dziesięć dni. Teraz była to inna męka – ten żałosny pochód jeńców, żołnierzy bez broni, prowadzonych jak barany drepcące pośpiesznie i lękliwie. Obdarci, brudni, wychudzeni całotygodniowym postem, podobni byli już tylko do włóczęgów, podejrzanych łazików zagarniętych przez żandarmów. Już na przedmieściu Torcy na widok przystających po drodze mężczyzn oraz kobiet, wyglądających w progach domów z wyrazem chmurnego politowania, Maurycego zdławiła fala wstydu; spuścił głowę, a w ustach poczuł gorycz. Jan – obdarzony trzeźwiejszym umysłem i odporniejszą naturą – myślał tylko o ich głupocie: że też żaden z nich nie zabrał po bochenku chleba; w gorączce wymarszu udali się w drogę na czczo; znów tedy głód podcinał im nogi. Inni jeńcy snadź byli w tym samym położeniu, gdyż wielu wyjmowało pieniądze błagając, aby im coś sprzedano. Jeden z nich, bardzo wysoki, o chorowitym wyglądzie, potrząsał błyszczącą złotą monetą, wyciągając długie ramię ponad głowami żołnierzy z eskorty, zrozpaczony, że nic nie znajduje do nabycia. Wte – dy właśnie wypatrujący pilnie na wszystkie strony Jan spostrzegł z daleka przed piekarnią z tuzin chlebów ułożonych w stos. Wnet, wyprzedzając innych, cisnął franka i chciał wziąć dwa bochenki. A gdy znajdujący się obok niego Prusak odpychał go brutalnie, Jan nie ustępował, uparł się, aby podnieść przynajmniej swoje pieniądze; lecz już nadbiegał kapitan sprawujący dozór nad kolumną – mały, łysy, z bezczelnym wyrazem twarzy. Wzniósł kolbę rewolweru, przysięgając, że rozwali łeb pierwszemu, kto się ośmieli ruszyć. Wszyscy skulili ramiona, spuścili oczy i marsz trwał dalej, z głuchym tupotem nóg drżącego głuchą pasją, ujarzmionego stada. – Och, spoliczkować go, tego właśnie! – wyszeptał gorąco Jan. – Wyrżnąć go w pysk, wybić mu zęby wierzchem dłoni! Odtąd widok kapitana, tej gęby prowokującej do rękoczynów, stał mu się nieznośny. Zresztą wkraczali do Sedanu, mijali most na Mozie i brutalne sceny jęły się powtarzać, mnożyć. Jakaś kobieta – przypuszczalnie matka chcąca uściskać syna, młodziutkiego sierżanta – została odepchnięta uderzeniem kolby tak gwałtownie, że upadła na ziemię. Na placu Turenne’a poturbowano grupę mieszczan za to, że rzucali jeńcom żywność. Na Grande-Rue jednego z nich, który pośliznął się biorąc butelkę ofiarowaną przez jakąś panią, poderwano z ziemi kopniakami. Sedan, tygodniami patrzący na ten żałosny pochód rozgromionej trzody popędzanej kijami, nie mógł przywyknąć do tego widoku; za każdym przemarszem wzbierał głuchą gorączką litości i buntu. Tymczasem i Jan również wspomniał Henriettę – i raptem przyszedł mu do głowy Delaherche. Trącił łokciem przyjaciela. – Uważaj, jeżeli będziemy szli tamtą ulicą! Istotnie, z chwilą gdy wkroczyli w ulicę Maqua, spostrzegli z daleka liczne głowy wychylone z jednego z ogromnych okien fabryki. Niebawem poznali Delaherche’a i jego żonę Gilbertę, wspartych na łokciach; za nimi widniała wyprostowana, wysoka, surowa postać starej pani Delaherche. Mieli zapas chleba; fabrykant rzucał bochenki zgłodniałym jeńcom, wyciągającym błagalnie drżące ręce. Maurycy od razu zauważył, że nie ma wśród nich siostry. Jan, zaniepokojony widokiem śmigających bochenków, obawiał się, żeby nie zabrakło dla nich. Zamachał dłonią wołając: – Dla nas! Dla nas! Dla Delaherche’ów była to niespodzianka prawie radosna. Ich pobladłe ze współczucia twarze rozjaśniły się; gestami dawali wyraz radości ze spotkania. A Gilberta uparła się, że sama ciśnie ostatni boCh?nek w ręce Jana; uczyniła to z tak czarującą niezręcznością, że aż wybuchnęła swym wdzięcznym śmiechem. Nie mogąc się zatrzymać, Maurycy rzucił tylko przelotnie w przejściu pełne niepokoju pytanie: – A Henrietta? Henrietta? Delaherche odpowiedział długim zdaniem. Lecz głos jego zagubił się w tupocie nóg. Widać zrozumiał, że młodzieniec nie dosłyszał, począł bowiem zawzięcie gestykulować, powtarzając zwłaszcza jeden ruch wskazujący na południe. Kolumna wstępowała już w ulicę du Ménil; front fabryki zniknął wraz z trzema wychylonymi głowami, podczas gdy jedna ręka powiewała chusteczką. – Co on mówił? – spytał Jan. Maurycy, strapiony, spoglądał za siebie, na próżno. – Nie wiem, nie zrozumiałem... Teraz nie zaznam spokoju, dopóki nie otrzymam wiadomości. Tupot trwał; Prusacy z brutalnością zwycięzców przyśpieszali marsz; stado wyszło z Sedanu ulicą du Ménil, wyciągnięte w wąski sznur, pędzące jakby w strachu przed psami. Gdy mijali Bazeilles, Jan i Maurycy pomyśleli o Weissie, szukając wzrokiem popiołów tak dzielnie bronionego domku. Tam, w Obozie Niedoli, opowiadano im o zniszczeniu miasteczka, o pożarach, o masakrach, lecz to, co widzieli, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Po dwunastu dniach jeszcze dymiły kupy gruzów; z uszkodzonych murów nie zostało nawet dziesięć całych domów. Lecz przecie pocieszył ich nieco widok napotykanych po drodze taczek i wózków zapełnionych bawarskimi kaskami i karabinami zebranymi po walce. Ten dowód, że zabito dużo owych morderców i podpalaczy, sprawiał im ulgę. W Douzy zarządzony został dłuższy postój, aby pozwolić ludziom posilić się. Przybyto tam nie bez cierpień. Wyczerpani bowiem głodem jeńcy bardzo szybko męczyli się; ci, co się w przeddzień objedli, mieli teraz zawroty głowy, wlekli się ociężale, na chwiejnych nogach, gdyż obżarstwo miast wrócić im utracone siły jeszcze ich bardziej osłabiło. Toteż kiedy zatrzymano się na łące, na lewo od wioski, nieszczęśliwcy, rezygnując z jedzenia, osunęli się na trawę. Nie było wina; miłosierne niewiasty, które chciały podejść z butelkami, zostały przepędzone przez straże. Jedna z nich, przestraszona, upadła i zwichnęła nogę; stąd – krzyki, łzy, długa gorsząca scena, podczas gdy Prusacy, skonfiskowawszy flaszki, raczyli się winem. Ta pełna litości czułość wieśniaków w stosunku do biednych żołnierzy prowadzonych do niewoli objawiała się na każdym kroku; natomiast wobec generałów zachowywali się, jak powiadano, szorstko i nieżyczliwie. W samym. Douzy przed kilku dniami mieszkańcy powitali wrzaskami i gwizdaniem grupę generałów zwolnionych na słowo honoru i udających się do Pont-é-Mousson. Dla oficerów drogi nie były bezpieczne: różni ludzie w mundurach, zbiegli żołnierze, może dezerterzy, rzucali się na nich z widłami, chcieli ich mordować jako tchórzów i sprzedawczyków napiętnowanych ową legendą o zdradzie; i jeszcze po dwudziestu latach miała trwać w tych wsiach klątwa rzucona na wszystkich dowódców, którzy nosili epolety. Maurycy i Jan zjedli połowę swego chleba; udało im się nawet popić to kilkoma łykami wódki, gdyż jakiś dzielny gospodarz zdołał napełnić ich manierki. Ale straszny był ten ponowny wymarsz. Mieli nocować w Mouzon, lecz chociaż etap był krótki, trud wydawał się ponad siły. Ludzie, podnosząc się krzyczeli z bólu, tak bardzo zmęczone ich członki sztywniały podczas lada wypoczynku. Ci, których stopy krwawiły – a takich było wielu – pozdejmowali buty, aby móc iść dalej. Wciąż nękała ich dyzenteria; jeden padł już po pierwszym kilometrze; trzeba go było usunąć pod skarpę. Niebawem zasłabli dwaj inni; legli przy płocie, skąd jakaś staruszka zabrała ich dopiero wieczorem. Wszyscy się chwiali wspierając się na kijach, które Prusacy – może dla pośmiewiska – pozwolili im powycinać na skraju niewielkiego lasku. Była to już tylko banda oberwańców pokrytych ranami, wynędzniałych, zadyszanych. A brutalność konwojentów wzmogła się jeszcze; ktokolwiek odchodził na bok – chociażby nawet w celu załatwienia potrzeby naturalnej – tego kijem zaganiano z powrotem. Na tyłach pochodu pluton tworzący eskortę miał rozkaz popędzania maruderów bagnetem w krzyże. Kiedy jakiś sierżant odmówił dalszego marszu, kapitan polecił dwom ludziom wziąć go pod ramiona i Wlec; trwało to póty, aż nieszczęśnik zgodził się iść znowu. I szczególną mękę sprawiał widok tej prowokującej gęby: owego niskiego łysego oficera, który nadużywał swej arcypoprawnej francuszczyzny, aby lżyć jeńców w ich ojczystym języku zdaniami ostrymi i smagającymi jak uderzenia szpicrutą. – Och – powtarzał zapalczywie Maurycy – tego przytrzymać i wypuścić z niego wszystką krew, kropla po kropli... Był już u kresu sił, bardziej chory z powstrzymywanego gniewu aniżeli z wyczerpania. Wszystko go drażniło, nawet te przenikliwe sygnały pruskich trąbek; gotów był wyć jak zwierzę, tak go to wręcz fizycznie dręczyło. Nigdy chyba nie dojdzie do końca tej okropnej podróży, bez narażenia się oprawcom! Już tu, kiedy mijano najmniejszą wioszczynę, cierpiał okrutnie widząc przyglądające mu się z litością kobiety... A cóż to dopiero będzie, gdy wejdzie do Niemiec, gdy mieszkańcy miast będą się tłoczyli, aby go powitać w przejściu urągliwym śmiechem! I wyobrażał sobie bydlęce wagony, do których ich wpakują, obrzydliwości i udręki jazdy, smętne bytowanie w twierdzach, pod zimowym pochmurnym niebem. Nie! Nie! Raczej natychmiastowa śmierć, raczej zaryzykować, że się padnie na zakręcie drogi na ziemi francuskiej niż gnić tam, w głębi jakiejś czarnej kazamaty, może całymi miesiącami... – Słuchaj – zwrócił się półgłosem do idącego obok Jana – poczekamy, aż droga wypadnie wzdłuż lasu i jednym skokiem umkniemy pomiędzy drzewa... Granica belgijska niedaleko, zawsze kogoś znajdziemy, aby nas tam zaprowadził... Na te słowa trzeźwięjszy i rozważniejszy Jan aż zadrżał, chociaż i jemu uczucie buntu nasuwało myśli o ucieczce. – Czyś oszalał? Będą strzelali, padniemy tam obydwaj... Ale Maurycy gestem dał do zrozumienia, że przecież może ich nie trafią... A zresztą, jeśli nawet zabiją, to trudno, niech tam!... – No, dobrze – ciągnął Jan – ale cóż my poczniemy potem, w tych mundurach?... Widzisz przecie, że w okolicy pełno pruskich posterunków. Trzeba by mieć przynajmniej inne ubranie... Nie, syneczku, to zanadto niebezpieczne, ja ci nie pozwolę na takie szaleństwo. I musiał go przytrzymywać; ujął go za ramię, przytulił się do niego i tak szli, jak gdyby wzajemnie się podpierając, a on go wciąż uspokajał, przemawiając tonem szorstkiej czułości. W tej chwili uwagę ich zwróciły jakieś szepty idących za nimi jeń – ców. Byli to Chouteau i Loubet. Teraz oba draby deptały im po piętach. Chouteau musiał usłyszeć słowa Maurycego – o tym jego projekcie wypadu w las – i brał go na swój rachunek. Szeptał im prosto do ucha: – Słuchajcie! My się przyłączamy... To doskonała myśl! Paru kolegów już się ulotniło... Nie damy się przecie zapędzić jak psy do tego ich świńskiego kraju!... Co? Wyskoczymy sobie we czwórkę na świeże powietrze, dobra? Maurycy jął się znowu gorączkować i Jan musiał się odwrócić, aby powiedzieć kusicielowi: – Jeżeli ci śpieszno, wal naprzód... Na co jeszcze czekasz? Pod jasnym spojrzeniem kaprala Chouteau nieco się zmieszał i wyjawił prawdziwy powód swego nalegania: – Ano cóż... Jeżeli nas będzie czterech, sprawa pójdzie lepiej... Zawsze jednemu czy dwóm chyba się uda... Wtedy energicznym ruchem głowy Jan stanowczo odmówił. Nie ma, powiadał, zaufania do tego pana... obawia się jakiejś zdrady. I musiał użyć całego swego autorytetu, aby Maurycy nie uległ, gdyż właśnie nadarzała się sposobność: maszerowano wzdłuż bardzo gęstego lasku, oddzielonego od drogi jedynie szmatem ziemi obficie zarosłej krzakami. Przebyć to pole biegiem, zniknąć w gęstwinie – toż to było ocalenie! Loubet przez cały ten czas milczał. Węszył niespokojnie, bystrym spojrzeniem spryciarza wypatrywał odpowiedniej chwili, wierny swemu mocnemu postanowieniu, że nie będzie próchniał w Niemczech. Musiał zdać się na własne nogi i spryt, które zawsze wydobywały go z opresji. I oto nagle zdecydował się. – Ech, do licha! Dość mam tego, wieję!... Jednym susem znalazł się na sąsiednim polu. Chouteau uczynił podobnie i pobiegł za nim. Natychmiast dwóch Prusaków z eskorty rzuciło się w pogoń. Nikt jakoś nie pomyślał o strzelaniu do zbiegów. Nastąpiła scena tak krótka, że z początku nie można się – było zorientować. Loubet, klucząc wśród krzewów, byłby niewątpliwie zdołał umknąć, gdy natomiast mniej zwinny Chouteau był już prawie schwytany. Lecz nadludzkim wysiłkiem nadrobił drogi, runął pod nogi kolegi, przewracając go, i podczas gdy dwaj Prusacy rzucili się na leżącego, aby go przytrzymać, skoczył w las i zniknął. Padło kilka strzałów: przypomniano sobie o karabinach... Spróbowano nawet urządzić w lesie obławę, która nie dała wyników. Tymczasem dwaj żołnierze bili leżącego na ziemi Loubeta. Rozwścieczony kapitan poskoczył ku nim wołając, że należy dać przykład, a po tej zachęcie kopnięcia i uderzenia kolbą posypały się tak obficie, że kiedy nieszczęśliwego podniesiono, miał złamaną rękę i rozłupaną czaszkę, toteż zanim doszli do Mouzon, skonał na wózku wieśniaka, który zgodził się go zabrać. – Widzisz... – szepnął Jan do ucha Maurycemu. Jednym spojrzeniem tam, w stronę lasu, obydwaj wyrażali swój gniew przeciwko zbiegłemu bandycie, który teraz był wolny; natomiast odczuwali szczerą litość dla nieszczęsnej jego ofiary: był to co prawda nicpoń, lecz bądź co bądź chłopak wesoły, zaradny i niegłupi. Jak to dziwnie bywa w życiu: można być najsprytniejszym, a przecie pewnego dnia wpada się... W Mouzon, mimo tej straszliwej nauczki, Maurycym znowu owładnęła uporczywa myśl o ucieczce. Jeńcy przybyli w stanie takiego wyczerpania, że Prusacy musieli pomagać im przy rozkładaniu kilku namiotów oddanych do ich rozporządzenia. Obóz znajdował się. koło miasta, na niskim i bagnistym terenie, a najgorsze było, że w przeddzień biwakowała tam inna partia jeńców i teraz ziemia była wręcz pokryta nieczystościami: istna kloaka. Aby sobie umożliwić nocleg, trzeba było układać szerokie płaskie kamienie, których, na szczęście, sporo znaleziono w pobliżu. Wieczór zresztą upłynął znośniej; nadzór Prusaków nieco zelżał od czasu zniknięcia kapitana, który przypuszczalnie zakwaterował się w jakiejś gospodzie. Z początku straże zezwoliły dzieciom rzucać jeńcom owoce, jabłka i gruszki. Następnie pozwolili okolicznym mieszkańcom wtargnąć do obozu, tak że zaroił się on wnet od przygodnych handlarzy, kobiet i mężczyzn, którzy sprzedawali chleb, wino, nawet cygara. Kto tylko miał pieniądze – jadł, pił, palił. W bladym zmierzchu wyglądało to niby fragment jarmarku pełnego gwaru i ożywienia. – Dłużej nie mogę! Zwieję z chwilą, gdy się całkiem ściemni... Jutro oddalimy się od granicy: będzie już za późno... – A więc dobrze, wiejmy – powiedział w końcu Jan, będąc nieudolny już się opierać, sam ulegając także pokusie ucieczki – Zobaczymy, czy wyjdziemy z tego cało... Ale odtąd przyglądał się dokoła sprzedawcom... Ten i ów z jeńców zaopatrzył się w bluzę i spodnie; chodziły słuchy, że litościwi mieszkańcy uruchomili niemal składy odzieży, aby ułatwiać jeńcom ucieczkę. I po chwili uwagę jego przyciągnęła ładna dziewczyna, wysoka szesnastoletnia blondynka o wspaniałych oczach, trzymająca na ręku koszyk z trzema bochenkami chleba. Nie polecała swego towaru jak inni; miała zachęcający i niespokojny uśmiech, ruchy niepewne. Jan popatrzał na nią przenikliwie, spojrzenia ich spotkały się i trwały tak przez chwilę, zatopione w sobie... Wtedy ona podeszła ze swoim uśmiechem zakłopotania pięknej dziewczyny ofiarowującej swe względy... – Chcecie chleba? Milczał, pytając ją ledwo dostrzegalnym gestem. Po czym, gdy skinęła głową potakująco, zagadnął szeptem: – Są ubrania? – Tak, pod chlebem. I zaczęła bardzo głośno zachwalać swój towar. „Chleb! Chleb! Komu chleba?” Lecz kiedy Maurycy chciał jej: wsunąć dwadzieścia franków, cofnęła gwałtownym ruchem rękę i umknęła pozostawiając mu koszyk. Zobaczyli ją jednak, gdy się jeszcze obejrzała i przesłała w ich stronę czuły, i wzruszający uśmiech swych pięknych oczu.- Teraz, kiedy nieśli ów kosz, zdjął ich okrutny lęk, oddalili się od namiotu a już nie mogli go. odnaleźć. Gdzie się skryć? Jak zmienić odzienie? Zdawało się im, że wszyscy przeszukują oczami niezgrabnie dźwigany przez Jana koszyk, że każdy widzi jego zawartość. W końcu zdecydowali się: weszli do pierwszego pustego namiotu i tam pośpiesznie wdziali spodnie i bluzy, ukrywszy pod bochenkami chleba swoje mundury. Wszystko to razem pozostawili na miejscu... Ale znalazła się tylko jedna wełniana czapka; Jan zmusił Maurycego do włożenia jej. Sam miał głowę nie nakrytą i wyolbrzymiając niebezpieczeństwo uważał się za zgubionego. Toteż marudził w poszukiwaniu jakiegokolwiek nakrycia głowy, gdy przyszło mu na myśl kupić kapelusz od niechlujnego staruszka sprzedającego cygara. – Po trzy su sztuka, para pięć! Cygara brukselskie! Od czasu bitwy pod Sedanem nie było już granicy celnej; cała ludność belgijska przekraczała ją swobodnie. I staruszek w łachmanach miał możność zarobić, co mu nie przeszkodziło żądać wygórowanej ceny, gdy zrozumiał, dlaczego chciano kupić jego pilśniowy kapelusz, zatłuszczony, podziurawiony na wylot. Oddał go dopiero za dwie frankówki, narzekając, że niechybnie nabawi się kataru. Janowi tymczasem przyszedł do głowy jeszcze jeden pomysł: zakupić także towar staruszka – trzy tuziny cygar, które jeszcze obnosił. I nie zwlekając, w nasuniętym głęboko kapeluszu, jął wykrzykiwać przeciągle: – Para trzy su, trzy su za parę, cygara brukselskie! Teraz byli już ocaleni! Maurycemu, któremu udało się podnieść z ziemi jakiś parasol, dał znak, aby szedł przodem; a że deszcz zaczął kropić, Maurycy spokojnie otworzył parasol, kiedy miał mijać linię straży. – Para trzy su, para trzy su, cygara brukselskie! W ciągu kilku minut Jan rozprzedał wszystek towar. Ludzie ściągali ze wszystkich stron, śmiano się: oto znalazł się człek stateczny, co nie ograbia biedaków! Zwabieni niską ceną Prusacy również podchodzili, wypadło mu więc handlować i z nimi... Jan manewrował tak, by przekroczyć obwód strzeżony; dwa ostatnie cygara sprzedał grubemu brodatemu sierżantowi, nie umiejącemu wcale po francusku. – Nie gnaj tak, do licha! – powtarzał idąc tuż za Maurycym – przez ciebie gotowi nas zatrzymać! Nogi same ich niosły... Musieli uczynić olbrzymi wysiłek, aby przystanąć na chwilę u zbiegu dwóch dróg, wśród grupek ludzi wystających przed oberżą. Rozmawiali tam z niemieckimi żołnierzami mieszczanie o spokojnym wyglądzie. Jan i Maurycy udali, że się przysłuchują, zdobyli się nawet na wtrącenie kilku słów na temat deszczu, który mógł się rozpadać na całą noc... Jakiś tłuścioch, przyglądający się im z uporem, przyprawiał ich o drżenie. Lecz ponieważ uśmiechał się życzliwie, zaryzykowali szeptem pytanie:. – Proszę pana, czy droga do Belgii jest strzeżona?... – Owszem... Ale przejdziecie przez ten las, a potem trzeba skręcić na lewo, polami... W lesie, w głębokiej czarnej ciszy nieruchomych drzew, gdy już nic nie słyszeli, gdy już nic się nie ruszało i uwierzyli, że są ocaleni, niezwykłe wzruszenie rzuciło ich sobie w ramiona. Maurycy płakał głośno, a Janowi po policzkach wolno spływały łzy. Było to odprężenie po długiej udręce, radosna świadomość, iż może los ulituje się nad nimi. I w zapamiętaniu obejmowali się uściskiem, połączeni braterską wspólnotą cierpienia. A pocałunek, który wówczas wymienili, wydał im się najsłodszy i najmocniejszy w życiu, taki, jakim nigdy nie obdarzy ich kobieta; był to wyraz nieśmiertelnej przyjaźni, zupełnego przeświadczenia, że ich dwa serca na zawsze stanowią; już tylko jedno. – Mój mały – podjął drżącym głosem Jan – już tutaj bardzo nam dobrze, ale nie jesteśmy u celu... Wypadałoby nieco się rozejrzeć. Maurycy, choć nie znał tego odcinka granicy, przysięgał, że wystarczy iść prosto przed siebie. Tedy, stąpając ostrożnie jeden za drugim, prześliznęli się aż do skraju zagajnika. Tam, pomni wskazówki uprzejmego mieszczucha, zamierzali zboczyć w lewo, aby przeciąć na ukos ścierniska, lecz napotkawszy drogę wysadzoną topolami, spostrzegli ognisko pruskiej placówki zagradzającej przejście. Lśnił bagnet wartownika, żołnierze gawędzili kończąc posiłek. Zbiegowie cofnęli się więc i zaszyli w głąb lasu, przerażeni myślą, że są ścigani. Zdawało im się, że słyszą głosy, kroki... Tłukli się tak zaroślami prawie godzinę, tracąc wszelką orientację, coraz wracając w te same miejsca, chwilami zrywając się do biegu jak zwierzęta uciekające w gęstwinie, to znów warując, spotniali z niepokoju, na widok nieruchomych pni dębów, które brali za Prusaków... W końcu wyszli znowu na ową obsadzoną topolami drogę i znaleźli się o dziesięć kroków od wartownika, opodal grzejących się spokojnie żołnierzy. – Nie mamy szczęścia! – mruknął Maurycy. – To jakiś zaklęty las! Tym wszakże razem usłyszano ich. Zatrzeszczały gałęzie, zadudniły kamienie. A gdy na wezwanie strażnika: „Kto idzie?”, rzucili się do ucieczki, żołnierze chwycili za broń; huknęły strzały obsypując kulami zagajnik. – Do diabła! – zaklął głucho Jan powstrzymując okrzyk bólu. Smagnęło go w lewą łydkę jak biczem, tak silnie, że runął odbijając się o drzewo. – Trafili cię? – zapytał niespokojnie Maurycy. – Tak, w nogę... Wszystko przepadło! Obaj jeszcze nasłuchiwali, zdyszani, bojąc się, że usłyszą odgłosy pogoni; ale strzały ucichły i nic nie poruszało się w głębokiej przejmującej ciszy, która zapadła na nowo. Strażnicy snadź ani myśleli zapuszczać się między drzewa. Jan, usiłując powstać, stłumił jęk. Maurycy podtrzymał go. – Nie możesz już iść? – Myślę, że raczej nie... Drżał z gniewu – on, taki spokojny; zaciskał pięści, gotów sam siebie bić. – Och, Boże, Boże! Co za pech! Dać sobie przetrącić kulas wtedy właśnie gdy trzeba biec! Słowo daję, zdatny już jestem tylko na śmietnik! Zmiataj sam! Maurycy odparł wesoło: – Głupiś! Ujął go pod ramię. Obydwu pilno było oddalić się. Po kilku krokach przebytych z trudem, z bohaterskim wręcz wysiłkiem, przystanęli znowu, zaniepokojeni, ujrzawszy na wprost przed sobą na skraju lasu nieduży folwark. Ani jedno światło nie błyszczało w oknach, za szeroko otwartą bramą podwórzową widniał pusty czarny budynek. A gdy zebrawszy na odwagę wkroczyli do tego dziedzińca, ze zdumieniem zobaczyli tam osiodłanego konia; nic nie wskazywało, dlaczego i skąd się tam wziął? Być może, jego pan miał wrócić, może leżał z przestrzeloną głową za jakim krzakiem. Nigdy się nie dowedzieli... Lecz oto nagle Maurycy powziął plan, który mu zdecydowanie poprawił humor. – Słuchaj, granica jest zbyt daleko, a poza tym stanowczo potrzebny byłby przewodnik... Gdybyśmy natomiast wybrali się do Remilly, do wuja Fouchard, jestem pewny, że zaprowadziłbym cię tam z zamkniętymi oczyma, tak dobrze znam te wszystkie polne drogi... No? Czy to zły pomysł? Właduję cię na tego konia, a wuj Fouchard zawsze przecie nas wpuści. Przede wszystkim jednak obejrzał mu nogę. Były w niej dwie rany: kula musiała przejść na wylot strzaskawszy piszczel. Upływ krwi był słaby; Maurycy poprzestał na mocnym przewiązaniu łydki chusteczką. – Uciekaj sam!– powtarzał Jan. – Daj spokój, głuptas z ciebie! Gdy Jan został mocno usadowiony na siodle, Maurycy wsiał konia za uzdę i wyruszono. Musiało być koło jedenastej; młodzieniec liczył, że w trzy godziny przybędą na miejsce – nawet gdyby posuwał się stępą. Lecz myśl o nieprzewidzianej przeszkodzie na chwilę przejęła go rozpaczą: jak przedostać się na drugi brzeg Mozy? Most w Mouzon na pewno był strzeżony. Wreszcie przypomniał sobie, że nieco dalej, w dół rzeki, w Villers, jest prom; tedy licząc, że los nareszcie okaże się im przychylny, skierował się ku temu miasteczku przez łąki i ziemie orne na prawym brzegu. Z początku wszystko zapowiadało się dość pomyślnie; wypadło im tylko ominąć patrol kawalerii: pozostali blisko kwadrans, stojąc nieruchomo w cieniu muru. Deszcz znów zaczął padać; marsz stawał się bardzo ciężki, szczególnie dla Maurycego, który zmuszony był dreptać wśród rozmiękłych gruntów obok konia; na szczęście był to poczciwy kań, nader uległy. W Villers trafili doprawdy szczęśliwie: prom, który o tej nocnej godzinie przewiózł był właśnie bawarskiego oficera, mógł ich od razu zabrać, tak iż bez przeszkód dostali się na drugi brzeg. Niebezpieczeństwa i srogie utrapienia zaczęły się dopiero w miasteczku, gdzie omal nie natknęli się na warty rozstawione wzdłuż drogi do Remilly. Znowu ruszyli polami, na los szczęścia wędrując po zapadłych drożynach, po wąskich, ledwo dopiero wydeptanych ścieżkach. Najmniejsza przeszkoda zmuszała ich do ogromnego nakładania drogi. Przesadzali ogrodzenia i rowy, torowali sobie przejście w sercu gęstwy leśnej. Jan w gorączce, dygocąc pod drobnym deszczem, przechylał się na siodle na pół zemdlony, uczepiony oburącz końskiej grzywy, a tymczasem Maurycy, przełożywszy cugle do prawej ręki, musiał mu przytrzymywać nogi, aby się nie zsunął. Na przestrzeni przeszło pół mili w ciągu z górą dwóch godzin wlókł się ten nużący marsz wśród potknięć, nagłych pośliźnięć, utraty równowagi. Każdej chwili zwierzę oraz dwaj ludzie mogli runąć. Sunął już tylko pochód ostatecznej niedoli: oni obaj utytłani błotem; koń chwiał, się na nogach; niesiony przezeń człowiek zwisał bezwładnie, jak gdyby w ostatnim podrzucie śmiertelnej czkawki; a tamten drugi, z wzro kiem błędnym i dzikim, szedł, szedł wciąż – party jedynie wysiłkiem braterskiego miłosierdzia. Świtało; dochodziła już chyba piąta, gdy nareszcie przybyli do Remilly. Na dziedzińcu swego folwarczku, górującego nad wsią u wylotu wąwozu Haraucourt, stary Fouchard ładował na bryczkę dwa zabite w przeddzień barany. Widok siostrzeńca w tak żałosnym stanie wstrząsnął nim do tego stopnia, że po pierwszych wyjaśnieniach stary krzyknął brutalnie: – Przyjąć tu ciebie i twego przyjaciela? Żeby mieć nieprzyjemności z Prusakami! No, nie! Ha! To ci dobre! Wolałbym od razu zdechnąć. Nie ośmielił się jednak zaprotestować, gdy Maurycy i Prosper zdjęli Jana z konia i położyli na dużym kuchennym stole. Sylwina pobiegła. po swoją poduszkę i wsunęła ją pod głowę rannemu, który trwał w omdleniu. Ale stary gderał, zrozpaczony widokiem tego człowieka na swym stole; mówił, że Janowi przecież bardzo niewygodnie, i pytał, czemu nie odniosą go od razu do ambulansu, skoro, na szczęście, jest w Remilly ambulans, koło kościoła, w dawnym budynku szkolnym, z obszerną, bardzo wygodną salą... – Do ambulansu! – oburzył się Maurycy. – Na to, by Prusacy wysłali go do Niemiec zaraz po wyzdrowieniu, ponieważ każdy ranny do nich należy! Czy kpisz ze mnie, wuju? Nie po to przyprowadziłem go aż tutaj, aby go im wydać. Sprawa się psuła, wuj odgrażał się, że ich wyrzuci za drzwi... Wtem padło imię Henrietty. – Jak to, Henrietta? – spytał młodzieniec. I dowiedział się, że siostra przebywa od wczoraj w Remilly, tak śmiertelnie przybita swą żałobą, iż pobyt w Sedanie, gdzie zaznała tyle szczęścia, stał się dla niej nie do zniesienia. Spotkanie z doktorem Dalichamp z Raucourt, starym znajomym, skłoniło ją do zamieszkania u papy Fouchard w małym pokoiku, aby całkowicie poświęcić się pielęgnowaniu rannych z sąsiedniego ambulansu. To jedno, jak mówiła, może jej przynieść ulgę. Płaciła za swoje utrzymanie, wyświadczała na folwarku tysiące usług, dzięki czemu stary patrzał na nią łaskawym okiem. Z chwilą gdy zarabiał, wszystko było w porządku. – Aha, moja siostra jest tutaj! – powtarzał Maurycy. – Więc to to chciał mi powiedzieć pan Delaherche tym swoim gestem,. którego nie zrozumiałem... Doskonale, jeżeli ona tu jest, to, rozumie się, zostajemy. Postanowił zaraz, nie zważając na znużenie, iść sam po nią do ambulansu, gdzie spędziła noc; a tymczasem wuj zły był, że nie może wyjechać i zająć się swym handlem, dopóki się nie zakończy ta przeklęta sprawa, co mu spadła na kark. Gdy Maurycy powrócił z Henriettą, przyłapali papę. Fouchard na bacznym oglądaniu konia, którego Prosper zaprowadził do stajni. Koń był zmęczony, lecz diabelnie mocny; podobał się staremu. Młodzieniec ze śmiechem oświadczył, że mu go daje w prezencie. Henrietta ze swej strony wzięła Foucharda na bok i wytłumaczyła, że Jan zapłaci za pobyt, że ona sama się nim zajmie i będzie go pielęgnowała w swojej izdebce, za oborą, gdzie z pewnością żaden Prusak go nie odnajdzie. I papa Fouchard, chmurny, niezupełnie jeszcze przekonany, czy aby ostatecznie to wszystko przyniesie mu prawdziwy zysk, wsiadł jednak w końcu na bryczkę i odjechał, pozostawiając jej swobodę działania. W ciągu kilku minut, z pomocą Sylwiny i Prospera, Henrietta uporządkowała pokój i przeniosła tam Jana, którego ułożono w czystej pościeli; ranny poza niewyraźnym bełkotem nie dawał znaku życia. Otwierał oczy, patrzał, ale zdawał się nikogo nie widzieć. Maurycy kończył posiłek i dopijał szklankę wina, zapadając raptownie w bezwład odprężenia, kiedy przybył doktor Dalichamp, jak co rano, na wizytę w ambulansie; młodzieniec był jeszcze na tyle silny, że z nim i z siostrą odwiedził rannego. Doktor był małego wzrostu, o dużej okrągłej głowie i siwiejącym zaroście. Jego ogorzała twarz stwardniała, na podobieństwo twarzy chłopskich, od ciągłego przebywania na świeżym powietrzu; wiecznie był w drodze, aby ulżyć czyjemuś cierpieniu; bystre oczy, potężny nos, poczciwe usta mówiły o całym życiu tego dzielnego, miłosiernego. człowieka, niekiedy trochę narwanego; lekarz bez większego polotu, dzięki długoletniej praktyce stał się doskonałym uzdrowicielem. Po zbadaniu wciąż drzemiącego Jana mruknął: – Obawiam się, czy nie będzie konieczna amputacja. Zasmuciło to wielce Maurycego i Henriettę. Doktor jednak dodał: – Być może, uda się uratować mu nogę, lecz trzeba będzie wielkich starań, no i długa to sprawa... W tej chwili ranny znajduje się w stanie takiej depresji fizycznej i moralnej, że należy jedynie pozwolić mu spać... Jutro zobaczymy. Następnie obandażował nogę i zainteresował się Maurycym, którego znał niegdyś dzieckiem. – Ale co do ciebie, mój zuchu... tobie także będzie lepiej w łóżku niż na tym krześle. Jak gdyby nie słysząc, młodzieniec patrzał uporczywie przed siebie. Zgorączkowany, oszołomiony zmęczeniem, czuł, że ogarnia go niezwykłe podniecenie nerwowe. Odżyły w nim na nowo wszystkie cierpienia, wzbierał bunt narastający od chwili rozpoczęcia działań wojennych. Widok konającego przyjaciela, poczucie własnej klęski, świadomość, że jest obdarty, bez broni, do niczego niezdatny, myśl, że tyle heroicznych wysiłków zakończyło się tak żałośnie – wszystko to wywoływało w nim szaleńczą potrzebę protestu wobec losu. Wreszcie począł mówić: – Nie, nie, to nie koniec! O nie, muszę odejść. Nie, skoro on teraz będzie tu leżał całymi tygodniami, może miesiącami, nie mogę zostać, chcę iść zaraz... Nieprawdaż, doktorze: pan mi dopomoże, pan mi przecie ułatwi ucieczkę i powrót do Paryża? Drżąc Henrietta chwyciła go w objęcia. – Co ty mówisz? Takiś osłabiony, po tylu przejściach... Ależ ja cię zatrzymam, za nic nie pozwolę odejść!... Czyż nie spłaciłeś już swego długu? Pomyśl także o mnie, zostałabym zupełnie sama, teraz nie mam już nikogo prócz ciebie. Zmieszały się ich łzy. Ucałowali się desperacko, z uwielbieniem, z właściwą bliźniętom czułością, jak gdyby wiążącą ich jeszcze przed urodzeniem... Ale podniecenie Maurycego rosło. – Upewniam cię, muszę iść... Czekają na mnie, umarłbym z niepokojuj gdybym nie poszedł... Nie możesz sobie wyobrazić, jak wszystko gotuje się we mnie na myśl, że mógłbym siedzieć sobie spokojnie. Powiadam ci, to się nie może tak zakończyć, musimy się zemścić – na kim? Na czym? Och! Nie wiem... ale, słowem, zemścić się za tyle nieszczęścia, abyśmy jeszcze mieli odwagę żyć! Doktor Dalichamp, obserwujący z żywym zainteresowaniem całą tą scenę, dyskretnym ruchem przeszkodził Henrietce odpowiedzieć. Kiedy Maurycy się wyśpi, z pewnością będzie spokojniejszy. Spał cały dzień i całą następną noc – przeszło dwadzieścia godzin, nie poruszywszy nawet palcem; przebudziwszy się trwał nadal w swoim postanowieniu. Podniecenie już ustąpiło; był chmurny, niespokojny, spieszno mu było uciec od wszystkich pokus spokoju, jakie czuł dokoła siebie. Siostra, zapłakana, zrozumiała przecie, że nie powinna nalegać. A doktor Dalichamp podczas swej porannej wizyty obiecał, _ że mu ułatwi ucieczkę dzięki papierom młodszego sanitariusza, który zmarł w Raucourt. Maurycy wdziałby starą bluzę, opaskę z czerwonym krzyżem i dotarłby przez Belgię do Paryża, dokąd dostęp był jeszcze wolny. Maurycy przez cały dzień nie opuszczał folwarku, chowając się, oczekując nocy. Prawie się nie odzywał; spróbował jedynie namówić Prospera. – Powiedzcie! Nie korci was zobaczyć znowu Prusaków? Dogryzając kromkę chleba z serem, były strzelec afrykański, z wzniesionym nożem w ręce, odparł: – Ech! Na to, żeby nam tylko ich pokazano, to doprawdy nie warto!... Jeśli kawaleria nadaje się tylko do tego, by ginąć, kiedy wszystko skończone, na cóż miałbym tam wracać? Dalibóg, nie chcę! Zanadto mi krwi napsuto, nie dając zrobić nic użytecznego! Zapadła cisza; po czym Prosper jął mówić dalej, widać gwoli zagłuszeniu protestu swego żołnierskiego serca. – A zresztą za wiele mamy tu teraz pracy. Właśnie zbliża się czas orki, potem przyjdą siewy. O ziemi także trzeba pomyśleć, prawda? Bo to, owszem, bardzo pięknie, bić się... ale co by się z nami stało, gdybyśmy przestali orać?... Pojmujecie, nie mogę porzucić roboty. Nie dlatego, żebym był zachwycony papą Fouchard (gdyż wątpię, czy kiedykolwiek zobaczę, jak wyglądają jego pieniądze...), ale szkapiny zaczynają mnie lubić i, słowo daję, dziś rano, kiedy byłem tam na górze, na działce Vieux-Clos, patrzałem z daleka na ten przeklęty Sedan i czułem się, mimo wszystko, całkiem pokrzepiony, że oto jestem sam, w słońcu, z moimi końmi, i że idę za pługiem! Z nadejściem nocy zjawił się doktor Dalichamp ze swą kariolką. Uparł się nawet, że sam odwiezie Maurycego do granicy. Stary Fouchard, zadowolony, iż przynajmniej o jednego będzie mniej, wyszedł na drogę, aby się upewnić, że nie widać żadnego patrolu, podczas gdy Sylwina kończyła naprawianie starej bluzy posługacza szpitalnego, z opaską czerwonego krzyża na rękawie. Przed odjazdem lekarz ponownie obejrzał nogę Jana; nie mógł wszakże – jeszcze zaręczyć, że ją uratuje. Rannego nadal nie opuszczała uporczywa senność, nikogo nie poznawał, wcale się nie odzywał. I Maurycy miał się już oddalić nie powiedziawszy ani słowa na pożegnanie, gdy nachyliwszy się, by go ucałować, zobaczył, że Jan otwiera bardzo szeroko oczy i porusza ustami. – Odchodzisz? – zapytał chory nikłym szeptem. Po czym, gdy dokoła patrzono nań ze zdziwieniem, dodał: – A tak... słyszałem was, nie mogłem się poruszyć... Weź więc wszystkie pieniądze. Poszukaj w kieszeni spodni. Z owych pieniędzy pułkowych zostało jeszcze każdemu z nich około dwustu franków. – Pieniądze! – wykrzyknął Maurycy. – Ależ ty ich bardziej potrzebujesz niż ja, który mam całe nogi. Dwieście franków wystarczy mi na powrót do Paryża... a potem, jak mi głowę rozwalą, to nie będzie nic kosztowało... No, w każdym razie, do widzenia, stary, i dziękuję ci za to, co uczyniłeś mądrego i dobrego, bo gdyby nie ty, zostałbym na pewno na skraju jakiegoś pola, jak zdechły pies. Ruchem dłoni Jan nakazał mu milczenie. – Niceś mi nie winien. Skwitowaliśmy się... To mnie byliby tam zabrali Prusacy, gdybyś mnie nie przydźwigał na plecach. A wczoraj jeszcze wyrwałeś mnie z ich łap... Zapłaciłeś dwukrotnie; teraz na mnie kolej oddać życie... Ach, jakże będę niespokojny, że nie będę mógł być z, tobą! – Głos jego drżał, w oczach ukazały się łzy. – Pocałuj mnie, mój mały. Uścisnęli się, i tak jak poprzedniego dnia, w lesie pocałunek ten mówił o braterstwie wspólnie przebytych niebezpieczeństw w ciągu kilku tygodni bohaterskiego życia, o braterstwie, które złączyło ich ściślej, niżeli mogłyby to sprawić całe lata zwykłej przyjaźni. Dni bez chleba, noce bez snu, nadmierne trudy, ciągle obecna śmierć – wszystko to zawierało się w ich czułym uścisku. Mogłyż się kiedykolwiek rozłączyć dwa serca, gdy je tak z sobą stapiała wzajemna ofiara? Ale tamten pocałunek w mroku drzew był pełen nowej nadziei, jaką. otwierała przed nimi ucieczka; ten natomiast napawał drżeniem na myśl o rozstaniu. Czy się jeszcze kiedyś zobaczą? I jak, w jakich okolicznościach, bolesnych czy radosnych? Doktor Dalichamp, siedząc już w powoziku, nawoływał do wyjazdu. Wreszcie Maurycy ucałował serdecznie siostrę, która w milczeniu patrzała nań spoza łez, bardzo blada w czerni wdowiego stroju. – Polecam ci go jak brata... Opiekuj się nim troskliwie, kochaj tak, jak ja go kocham! IV Pokój był obszerny, podłogę miał z desek ułożonych w kwadraty, ściany po prostu bielone wapnem. Niegdyś służył jako skład owoców – trwał tam jeszcze przyjemny zapach jabłek i gruszek. Całe umeblowanie stanowiło żelazne łóżko, stół z nie politurowanego drzewa i dwa krzesła, prócz tego stara orzechowa szafa, która w ogromnym wnętrzu mieściła mnóstwo różnych rzeczy. Ale panujący w izbie spokój miał głęboką słodycz; docierały tu zaledwie głuche odgłosy z sąsiedniej obory: stłumiony stukot drewniaków, poryki bydła. Przez okno od południa wlewało się jasne słońce. Widać było jedynie płat wzgórza oraz pole zboża ciągnące się wzdłuż niewielkiego lasku. I ten zamknięty, tajemniczy pokój był tak dobrze ukryty przed ludzkimi spojrzeniami, że nikt na świecie nie domyślał się jego istnienia. Henrietta z miejsca zarządziła wszystko. Ustalono, że dla uniknięcia podejrzeń jedynie ona i doktor będą mieli dostęp do Jana. Sylwina nigdy nie miała tam wchodzić bez wezwania. Wczesnym rankiem obie kobiety sprzątały, potem przez cały dzień drzwi pozostawały jak zamurowane. W nocy, gdyby ranny kogo potrzebował, wystarczyłoby mu tylko zastukać w ścianę, gdyż sąsiedni pokój zajmowała Henrietta. W ten sposób Jan został odcięty nagle od świata, po tygodniach zamętu widywał teraz jedynie tę młodą niewiastę, tak łagodną, której kroki nie wywoływały najmniejszego hałasu. Była taka, jaką ujrzał po raz pierwszy tam, w Sedanie, podobna zjawie (trochę za duże usta, piękne włosy o barwie dojrzałego owsa...) – i troszcząca się o niego z wyrazem nieskończonej dobroci. W pierwszych dniach Jan miał tak wysoką gorączkę, że Henrietta prawie, go nie odstępowała. Doktor Dalichamp co rano zachodził tam: po drodze pod pozorem zabrania jej do ambulansu i badał Jana oraz zmieniał mu opatrunek. Kula strzaskawszy kość wyszła z ciała; dziwił go tedy groźny wygląd rany: obawiał się, aby obecność drzazgi kostnej, której jednak nie można było wykryć za pomocą sondy, nie zmusiła go do resekcji kości. Pomówił o tym z chorym; lecz ten na myśl o skróconej nodze, co by spowodowało kalectwo, zbuntował się. Nie! Nie! Woli raczej umrzeć niżeli zostać kuternogą. Lekarz mając ranę pod obserwacją, poprzestawał więc na przewiązywaniu jej szarpiami nasyconymi oliwą z kwasem karbolowym, umieściwszy w głębi gumowy sączek dla odpływu ropy. Uprzedził tylko rannego, że skoro nie chce poddać się żadnemu zabiegowi, choroba może się przeciągnąć. Tymczasem już w drugim tygodniu temperatura spadła i stan pacjenta polepszył się; konieczne było jedynie unieruchomienie kończyny. Stosunek między Janem a Henriettą stał się bardziej zażyły. Nabrali wspólnych przyzwyczajeń, wydawało się im, że nigdy inaczej nie żyli, że tak żyć będą już zawsze. Henrietta spędzała z nim wszystkie godziny wolne od zajęć w szpitalu, czuwała nad regularnością jego posiłków, pomagała mu odwracać się na łóżku z siłą, jakiej nie przeczuwał w tych szczupłych ramionach. Czasami rozmawiali; najczęściej, zwłaszcza w początkach – milczeli. Ale nie nudzili się nigdy. Wiedli cichy, spokojny żywot – on z ciężką raną wyniesioną z wojny, ona w żałobnej sukni, z sercem rozdartym stratą, jaka ją; dotknęła. Zrazu Jan doznawał pewnego skrępowania, gdyż czuł wyraźnie, że ona stoi wyżej od niego, że to prawie dama, natomiast on zawsze był tylko chłopem i żołnierzem. Ledwo umiał czytać i pisać... Później nabrał nieco otuchy widząc, że Henrietta traktuje go bez wyższości, jak równego sobie; to go ośmieliło, by ukazać się takim, jakim był: na swój sposób rozumnym dzięki spokojnej rozwadze. Jego samego zresztą dziwiło poczucie, że jakoś wydelikatniał, stał się lotniejszy, że nawiedzają go nowe myśli... Byłoż to wynikiem okropnych warunków, w jakich żył od dwóch miesięcy? Oto z odmętu tylu cierpień fizycznych i moralnych wychodził wysubtelniony.. Ale ostatecznie go podbiło stwierdzenie, iż ona umie niewiele więcej od niego. Jako młodziutkie dziewczątko po śmierci matki stała się kopciuszkiem, małą gosposią, jak powiadała, obarczoną troską o trzech mężczyzn: dziadka, ojca i brata; nie miała czasu na naukę. Czytanie, pisanie, trochę gramatyki i rachunków – trudno było więcej od niej wymagać... Jeśli go onieśmielała jeszcze, jeżeli mu się wydawała wyższa nad inne, to jedynie dzięki nadzwyczajnej dobroci, niepospolitej odwadze tej nikłej z wyglądu, cichutkiej kobietki, zamiłowanej w drobnej codziennej krzątaninie. Porozumieli się od razu rozmawiając o Maurycym. Pielęgnując Jana z takim oddaniem, Henrietta czyniła to dla przyjaciela, dla brata Maurycego, dla dzielnego, uczynnego człowieka, wobec którego spłacała z kolei swoje serdeczne zobowiązanie. Była pełna wdzięczności, tkliwości wzrastającej w miarę jak go lepiej poznawała – prostego i mądrego, o krzepkim rozumie; a on, pielęgnowany przez nią jak dziecko, zaciągał dług bezmiernej wdzięczności, całowałby jej dłonie za każdą podawaną mu filiżankę bulionu. Ów węzeł czułej sympatii zadzierzgał się między nimi z każdym dniem ściślej w tym głębokim osamotnieniu, w jakim żyli, przejęci jednakimi troskami. Kiedy wyczerpali już wspomnienia, szczegóły, których się wciąż domagała o tym ich bolesnym marszu z Reims do Sedanu, powracało wciąż to samo pytanie: co się dzieje w tej chwili z Maurycym? Czemu nie pisze? Czyż Paryż jest osaczony całkowicie, że nie otrzymują wiadomości? Dostali tylko jeden list, datowany z Rouen, w trzy dni po jego odjeździe; wyjaśniał w nim w kilku zdaniach, w jaki sposób znalazł się w tym mieście na skutek znacznego nakładu drogi, aby dostać się do Paryża. A potem – nic, od tygodnia milczenie zupełne. Rano, po opatrunku, doktor Dalichamp chętnie siadywał przy nich przez kilka minut. Niekiedy nawet wracał wieczorem, pozostawał dłużej; stanowił jedyną więź ze światem – tym olbrzymim światem zewnętrznym, tak wstrząśniętym katastrofami. Wiadomości nadchodziły wyłącznie za jego pośrednictwem; miał gorące serce patrioty, za każdą klęską wzbierające gniewem i bólem. Toteż nie przestawał mówić o zaborczym pochodzie Prusaków, którzy od Sedanu rozlewali się z wolna falą po całej Francji jak czarny przypływ morza. Każdy dzień przynosił żałobę. Doktor, przygnębiony, siedział na jednym z dwu krzeseł przy łóżku i gestykulując nerwowo mówił o coraz poważniejszej sytuacji. Nieraz zostawiał belgijskie dzienniki, którymi miał wypchane kieszenie. I spóźnione echo każdej klęski przedosta – wało się w głąb tej samotnej izby, zbliżając jeszcze ku sobie we wspólnym niepokoju przebywające tam dwie biedne, cierpiące istoty. I tak Henrietta ze starych gazet przeczytała Janowi o wydarzeniach w Metzu, o wielkich bohaterskich bitwach, trzykrotnie dzień po dniu wznawianych. Dzienniki były sprzed pięciu tygodni, ale on ich jeszcze nie znał; słuchał ze ściśniętym sercem, odnajdując tam przeżyte niedole i klęski. W przejmującej ciszy pokoju Henrietta nieco jednostajnym głosem pilnej uczennicy, akcentując wyraźnie każde zdanie, odczytywała żałosne dzieje. Po Froeschwiller, po Spickeren, w chwili gdy rozbity pierwszy korpus uchodził w rozsypce, pociągając za sobą piąty – inne, rozstawione od Metzu do Bitche, wahały się, odstępowały skonsternowane tym pogromem, aby się w końcu skupić przed oszańcowanym obozem na prawym brzegu Mozeli. Lecz ileż cennego czasu stracono zamiast pośpieszać w kierunku Paryża, jakże trudny okazał się potem ten odwrót! Cesarz musiał przekazać dowództwo marszałkowi Bazaine, po którym spodziewano się zwycięstwa. I czternastego pod Borny armia została zaatakowana w momencie, kiedy się wreszcie zdecydowała przejść na lewy brzeg, mając naprzeciwko siebie dwie armie niemieckie: jedną Steinmetza, stojącą nieruchomo przed zagrożonym obozem, drugą Fryderyka Karola, która przeprawiła się przez rzekę w górnym biegu i maszerowała wzdłuż lewego brzegu, aby odciąć Bazaine’a od reszty Francji. Tak, to było pod Borny – owo zwycięstwo bez jutra, które pozostawiło korpusy francuskie na swych pozycjach, ale je unieruchomiło trzymając okrakiem nad Mozelą, podczas gdy druga armia niemiecka dokonywała oskrzydlenia. Potem, szesnastego, Rezonville: nareszcie wszystkie korpusy na lewym brzegu, jedynie trzeci i czwarty nieco w tyle, opóźnione w straszliwym stłoczeniu, jakie się wytworzyło na skrzyżowaniu dróg z Étain i Mars-la-Tour; zuchwałe natarcie pruskiej konnicy i artylerii już od rana odcięło te drogi; bitwa toczyła się powolna i niezdecydowana; aż do godziny drugiej Bazaine mógł ją wygrać, mając przeciwko sobie zaledwie garstkę żołnierzy, a w końcu ją przegrał wskutek swego niepojętego lęku przed odcięciem od Metzu; bitwa ogromna, rozciągająca się na całe mile wzgórz i równin, w której Francuzi, zaatakowani z frontu i z flanki, dokonali wręcz cudów, aby... nie iść naprzód, pozostawiając nieprzyjacielowi czas do skoncentrowania się, a sami działając po myśli planu pruskie – go, który miał na celu odsunięcie ich na przeciwległy brzeg rzeki. Wreszcie osiemnastego – po powrocie przez oszańcowany obóz Saint-Privat – walka ostateczna, trzynastokilometrowy front natarcia, dwieście tysięcy Niemców z siedmiuset działami przeciw stu dwudziestu tysiącom Francuzów, którzy mieli tylko pięćset armat; Niemcy zwróceni twarzami w stronę Niemiec, Francuzi ku Francji – jak gdyby najeźdźcy stali się napadniętymi w tym osobliwym zwrocie, jaki się dokonał; najstraszliwszy bój rozgorzał od godziny drugiej; gwardia pruska, odepchnięta, rozczłonkowana, Bazaine przez długi czas zwycięski, mocny na swym lewym, niezachwianym skrzydle – aż do chwili przedwieczornej, kiedy skrzydło prawe, słabsze, musiało opuścić Saint-Privat wśród okrutnej rzezi, pociągając za sobą całą armię pobitą, odrzuconą pod Metz, odtąd już ściśniętą żelazną obręczą... Go chwila. Jan przerywał lekturę, aby powiedzieć: – Ano tak! A my od dnia wymarszu z Reims oczekiwaliśmy Bazaine’a. Depesza marszałka, datowana dziewiętnastego, po bitwie pod Saint-Privat, depesza, w której donosił o wznowieniu odwrotu przez Montmédy, która zadecydowała o marszu naprzód armii Châlons, wyglądała zaledwie na raport pokonanego generała pragnącego osłabić wrażenie swej porażki. Dopiero dwudziestego dziewiątego dotarła do niego wieść o zbliżaniu się armii posiłkowej, przedzierającej się przez linie pruskie; wtedy, owszem, podjął ostatnią próbę na prawym brzegu, w Noiseville, lecz zabrał się do tego tak ślamazarnie, że 1 września, tego samego dnia, gdy armia Châlons została rozgromiona pod Sedanem, armia z Metzu wycofywała się, ostatecznie sparaliżowana, stracona dla Francji. Marszałek, którego dotychczas można było uważać tylko za nietęgiego wodza, nie wyzyskującego możliwości przejścia, kiedy drogi były otwarte, a później rzeczywiście osaczonego przeważającymi siłami, teraz, wdawszy się w politykowanie, miał się stać spiskowcem i – zdrajcą. Lecz w dziennikach przynoszonych przez doktora Dalichamp Bazaine pozostawał wielkim mężem, dzielnym żołnierzem, od którego Francja wciąż jeszcze oczekiwała ocalenia. I Jan domagał się, by mu odczytywano powtórnie niektóre ustępy, chcąc zrozumieć, w jaki sposób trzecia armia niemiecka z pruskim następcą tronu mogła ich ścigać, podczas gdy pierwsza i druga blokowały Metz – obydwie tak zasobne w ludzi i działa, że można było z nich wydzielić ową czwartą armię, która pod rozkazami księcia saskiego dokończyła klęski pod Sedanem. Po czym, poinformowany wreszcie, ranny kapral na swym łożu boleści mimo wszystko starał się nie tracić nadziei. – Więc to dlatego, że byliśmy słabsi! Ha! Nie szkodzi... O, podają cyfry: Bazaine ma sto pięćdziesiąt tysięcy chłopa, trzysta tysięcy karabinów, przeszło pięćset armat; i z pewnością już tam on na swój sposób przygotowuje pioruńskie uderzenie. Henrietta kiwała głową, godząc się z jego gadaniem, aby go jeszcze bardziej nie martwić. Gubiła się wśród tych ruchów wojsk, ale czuła nieuniknione nieszczęście. Głos jej pozostawał jasny, czytałaby tak całymi godzinami, szczęśliwa po prostu, że może go tym zająć. Niekiedy wszakże przy opisie masakry poczynała się jąkać, a oczy jej wzbierały nagłą falą łez: niewątpliwie myślała o mężu, rozstrzelanym, którego ciało bawarski oficer odepchnął nogą aż pod samą ścianę. – Jeżeli to dla pani zbyt przykre – zwracał się do niej zaskoczony Jan – nie trzeba mi już czytać o bitwach. Lecz ona natychmiast się opanowywała, odpowiadając bardzo łagodnie i usłużnie: – Nie, nie, proszę mi wybaczyć; zapewniam pana, że mnie to także interesuje... Pewnego wieczora, w pierwszych dniach października, gdy szalony wicher świstał na dworze, Henrietta wróciwszy z ambulansu weszła do pokoju mocno wzruszona ze słowami: – Jest list od Maurycego! Doktor wręczył mi go przed chwilą. Co rano oboje niepokoili się coraz bardziej, że młodzieniec nie daje znaku życia; szczególnie zaś od tygodnia, odkąd chodziły słuchy o zupełnym otoczeniu Paryża, stracili już nadzieję otrzymania wiadomości, z lękiem rozważając, co mogło się z nim stać po opuszczeniu Rouen. Teraz to milczenie wyjaśniło się: list wysłany z Paryża do doktora Dalichamp osiemnastego – tego samego dnia kiedy odjeżdżały ostatnie pociągi do Hawru – odbył ogromną drogę okrężną i po długim błądzeniu cudem tylko dotarł na miejsce. – Ach, kochany chłopaczek! – zawołał Jan, uszczęśliwiony. – Proszę mi to prędziutko odczytać. Wichura wzmagała się, okno trzeszczało jak pod uderzeniami ta – rana. Henrietta przyniosła lampę, postawiła ją na stole obok łóżka i zaczęła czytać, nachylona tak blisko nad Janem, że się dotykali włosami. Było błogo i przytulnie w tej spokojnej izbie wśród dookolnej burzy. List był długi – na ośmiu stronicach. Maurycy z początku wyjaśniał, w jaki sposób zaraz po przybyciu, szesnastego, udało mu się trafić do pułku liniowego, którego skład właśnie uzupełniano. Następnie zdawał relację z wydarzeń; z niebywałym podnieceniem opowiadał o wszystkim, czego się dowiedział, o tym, co zaszło w ciągu tego straszliwego miesiąca, o Paryżu uspokojonym po bolesnej niespodziance pod Wissemburgiem i Froeschwiller, ożywiającym nadzieją odwetu, o Paryżu ulegającym nowym złudzeniom: legenda o zwycięskiej armii, objęcie dowództwa przez Bazaine’a, pospolite ruszenie, urojone triumfy, hekatomby Prusaków, o których ministrowie opowiadali na trybunach... I potem nagle następował opis 3 września, owego dnia, kiedy grom po raz drugi uderzył w Paryż: zdruzgotane nadzieje, miasto nieświadome, ufne, powalone pod ciosem przeznaczenia; okrzyki: „Precz! Precz z Cesarstwem!”, rozbrzmiewające już od wieczora na bulwarach; krótkie i ponure posiedzenie nocne, na którym Juliusz Favre odczytał wniosek o zniesieniu Cesarstwa, czego domagał się naród; potem 4 września runął gmach Drugiego Cesarstwa, obalony naporem swoich występków i błędów; wszystek lud wyległ na ulice – półmilionowa rzeka zalewająca plac Zgody w pełnym blasku słonecznym tej pięknej niedzieli, tocząc się aż do krat przed siedzibą Ciała Ustawodawczego, osłanianą zaledwie przez garść żołnierzy, wyważając drzwi, wdzierając się do sali posiedzeń, skąd Juliusz Favre, Gambetta i inni posłowie lewicy mieli właśnie udać się na ratusz, aby proklamować republikę; a tymczasem na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, na tyłach Luwru otwierała się mała furtka, przepuszczając cesarzowąregentkę czarno odzianą, z jedną tylko towarzyszką; obydwie drżące, zalęknione, wsiadły do pierwszej spotkanej dorożki i skulone w jej trzęsącym wnętrzu odjechały daleko od Tuilerii, przez które teraz przelewał się tłum. Tegoż dnia Napoleon III opuszczał, w drodze do Wilhelmshof, zajazd w Bouillon, gdzie spędził pierwszą noc na wygnaniu. Z poważną miną Jan przerwał Henrietcie lekturę. – Zatem w tej chwili mamy republikę?... Ha! Tym lepiej, jeśli to nam pomoże pobić Prusaków! Lecz potrząsał głową frasobliwie: zawsze straszono go republiką, kiedy był wieśniakiem. A poza tym... niezgoda, kiedy wróg w kraju – to mu się jakoś nie podobało. No, ale ostatecznie musiało powstać coś innego, skoro Cesarstwo niewątpliwie było zgniłe i nikt go już nie chciał. W końcu lista Maurycy donosił o zbliżaniu się Niemców. 13 września, tego samego dnia, kiedy delegacja Rządu Obrony Narodowej zakwaterowała się w Tours, widziano ich na wschód od Paryża, jak podchodzili aż do Lagny. Czternastego i piętnastego byli w Créteuil i w Joinville-łe-Pont. Lecz osiemnastego rano – w dniu, gdy to pisał – Maurycy jak gdyby jeszcze nie wierzył w możliwość zupełnego otoczenia Paryża; odżyła w nim młodzieńcza ufność: oblężenie wydawało mu się próbą zuchwałą i ryzykowną, która przed upływem trzech tygodni spełznie na niczym; liczył na armie pomocnicze, które prowincja z pewnością wystawi, nie mówiąc o armii z Metzu maszerującej już przez Verdun i Reims. A tymczasem pierścienie żelaznego pasa zeszły się, zamknęły Paryż. I teraz ten Paryż, odcięty od świata, był tylko ogromnym, objętym śmiertelną ciszą więzieniem dwóch milionów ludzi. – Ach, Boże – wyszeptała zgnębiona Henrietta. – Jak długo potrwa to wszystko i czy go kiedyś jeszcze ujrzymy? Gwałtowny podmuch wichury przygiął drzewa, zajęczały stare zręby. budynku. Jeżeli zima będzie ciężka, ileż przyniesie cierpień pozbawionym ognia i chleba nieszczęsnym żołnierzom, którzy będą się bić na śniegu! – Ba! – zakonkludował Jan. – Bardzo miły jest ten jego list i przyjemnie jest otrzymywać wiadomości... Nigdy nie należy rozpaczać... Dzień po dniu upływał październik pod szarym smętnym niebem; wiatr ustawał jedynie po to, by niebawem przypędzać coraz ciemniejsze stada chmur. Rana goiła się bardzo powoli, ściekająca sączkiem ropa wciąż jeszcze nie pozwalała lekarzowi na usunięcie go, ranny zaś, w obawie przed kalectwem uparcie sprzeciwiający się wszelkiej operacji, znacznie opadł z sił. W zapadłej izdebce, dokąd wieści docierały odległe i niejasne jak po ocknięciu się z koszmarnego snu, panował teraz nastrój zrezygnowanego oczekiwania, zakłócanego niekiedy wybuchami niepokoju bez wyraźnej przyczyny. Ohydna wojna, rzezie, klęski – wszystko gdzieś tam trwało, a nigdy nie znano istotnej prawdy; słyszano jedynie przejmujące, głuche wołanie zdławionej ojczyzny. Wiatr przeganiał liście pod sinym niebem, nad nagimi polami ważyła się głęboka cisza przerywana tylko krakaniem wron, zwiastującym surową zimę. Jednym z tematów rozmowy stał się ambulans, skąd Henrietta wychodziła jedynie dla dotrzymania towarzystwa Janowi. Wieczorem, gdy wracała, zasypywał ją pytaniami; znał każdego z jej pacjentów, chciał wiedzieć, kto umarł, kto wyzdrowiał; a znów ona gotowa była bez końca mówić o sprawach wypełniających jej serce; opowiadała mu przeżycia dnia aż do najdrobniejszych szczegółów. – Ach – powtarzała zawsze – biedni chłopcy! Biedni chłopcy! Nie był to już ambulans liniowy, gdzie płynęła świeża krew, gdzie dokonywano amputacji na zdrowych, rumianych ciałach. Był to lazaret podupadły, tkwiący teraz w szpitalnej zgniliźnie, cuchnący gorączką i śmiercią, spotniały od powolnych rekonwalescencji, od nie kończących się agonii. Doktor Dalichamp musiał pokonać ogromne trudności, aby zdobyć łóżka, materace, niezbędną bieliznę; a już wręcz cudów wymagało codzienne zaopatrzenie szpitala w produkty: chleb, mięso, suszone jarzyny, nie mówiąc o bandażach, kompresach, aparatach. Prusacy, zajmujący szpital wojskowy w Sedanie, nie chcieli doktorowi nic dać, nawet chloroformu, sprowadzał tedy wszystko z Belgii. A miał przecie tam także rannych Niemców: tuzin Bawarczyków, pościąganych z Bazeilles. Ci wrogowie, co niedawno rzucali się jedni na drugich, leżeli teraz obok siebie w przykładnej zgodzie wspólnych cierpień. Jakiż to był przybytek grozy i niedoli: te dwie długie sale dawnej szkoły w Remilly, zalane światłem z wysokich okien, mieszczące każda pięćdziesiąt łóżek. W dziesięć dni po bitwie jeszcze przywieziono rannych – zapomnianych, odnalezionych gdzieś po kątach. Czterech przeleżało w pustym domu w Balan – bez żadnej pomocy lekarskiej, utrzymując się przy życiu nie wiadomo w jaki sposób, zapewne dzięki litości jakiegoś sąsiada; ich rany roiły się od robactwa, byli prawie. konający, zatruci tymi wstrętnymi ranami. Ta właśnie infekcja, której nic nie mogło zwalczyć, szerzyła się najgroźniej, opróżniając szeregi łóżek. Zaraz od drzwi woń martwicy chwytała za gardło. Sączki wydzielały kropla po kropli cuchnącą ropę. Często trzeba było ponownie krajać ciało, wydobywać ukryte drzazgi kostne. Potem występowały wrzody, nacieki, które pękały dalej. Wyczerpani, wychudli, z twarzami ziemistymi, nieszczęśliwcy znosili wszystkie udręki. Jedni, przybici, ledwo oddychając, zamknąwszy poczerniałe powieki, leżeli na wznak – jak na pół już rozkładające się trupy. Inni, spotniali, wstrząsani niespokojną bezsennością, wpadali w podniecenie, jak gdyby ta katastrofa poraziła ich szaleństwem. Ale zarówno dla jednych, jak dla drugich, kiedy nadchodził dreszcz gorączki zakaźnej – był to koniec; jad triumfował, przelatując od łóżka do łóżka, zagarniając wszystkich tą samą falą zwycięskiej zgnilizny. Ale najstraszniejsza była sala skazańców, tych, co przechodzili dy~ zenterię, tyfus, ospę. Liczne były przypadki czarnej ospy. Chorzy miotali się, krzyczeli w nieustannej malignie, podnosili się na pościeli, podobni do widm. Inni, kaszląc okropnie, umierali na zapalenie płuc. Niektórzy, ryczący z bólu, doznawali ulgi jedynie pod strugą zimnej wody, którą co chwila ochładzano ich rany. I tylko tęsknie wyczekiwana godzina opatrunku przynosiła trochę spokoju, przewietrzały się posłania, odpoczywały ciała zesztywniałe od długotrwałego leżenia nieruchomo. Lecz była to zarazem godzina, której się lękano, gdyż nie było dnia, aby doktor badając rany nie spochmurniał na widok sinawych plamek na skórze jakiegoś biedaka – plamek świadczących o postępującej gangrenie. Nazajutrz odbywała się operacja. Jeszcze kawałek nogi lub ręki... Czasem nawet zakażenie postępowało dalej, trzeba było zaczynać na nowo, aż do amputacji całej kończyny. Następnie całego człowieka brała we władanie choroba. Ciało pokrywało się sinawymi plamkami tyfusu; chwiejącego się, przerażonego i oszołomionego trzeba było wynosić do sali skazańców, gdzie – prawie już martwy i cuchnący – dogorywał. Wieczorami, po powrocie, Henrietta odpowiadała na pytania Jana głosem drżącym zawsze tym samym wzruszeniem: – Ach, biedni chłopcy, biedni chłopcy! I następowały szczegóły, zawsze podobne – codzienne udręki tego piekła. Wyłuszczono ramię, amputowano stopę, dokonano resekcji kości barkowej... Czy jednak gangrena oszczędzi te ciała? Albo: jeszcze jednego pochowano – najczęściej bywał to Francuz, czasem Niemiec. Rzadko upływał dzień, w którym by jakaś pośpiesznie z czterech de – sek zbita trumna ukradkiem, o zmierzchu, nie opuściła szpitala w towarzystwie jednego pielęgniarza, często tylko samej Henrietty; żeby człowiek nie został pochowany jak pies. Na cmentarzyku w Remilly wykopano dwa rowy; i spoczywali wszyscy obok siebie – Niemcy z lewej strony, Francuzi z prawej, pojednani w ziemi. Jan, lubo ich nigdy nie widział, w końcu zaczynał się interesować bliżej tym czy owym spośród rannych. Prosił o wiadomości. – No, a „Biedne Dziecko” jak się dzisiaj czuje? Był to młodziutki żołnierzyk piątego pułku liniowego, ochotnik niespełna dwudziestoletni. Przydomek „Biedne Dziecko” przyrósł do niego, ponieważ chory stale powtarzał te słowa; a gdy go kiedyś spytano, dlaczego tak mówi o sobie, odpowiedział, że tak go zawsze nazywała matka. Biedne dziecko – rzeczywiście, bo umierał na zapalenie opłucnej wywołane raną w lewym boku. – Ach, drogi chłopiec! – mówiła Henrietta, która powzięła dla niego macierzyńskie uczucie. – Niedobrze z nim, kaszlał cały dzień... Serce mi się kraje, kiedy to słyszę. – A ten pani niedźwiedź, ten Gutmann? – podejmował Jan z uśmiechem. – Czy jest więcej nadziei? – Tak, może się go uratuje. Ale cierpi strasznie. Chociaż odczuwali wielką litość, oboje mówili o Gutmannie zawsze z jakimś rzewnym humorem. Kiedy pierwszego dnia Henrietta zjawiła się w ambulansie, doznała wstrząsu z przerażenia, rozpoznawszy w tym bawarskim żołnierzu – rudym brodaczu o dużych niebieskich oczach i szerokim, kwadratowym nosie – owego człowieka, który w Bazeilles wyniósł ją w ramionach, w chwili gdy rozstrzeliwano jej męża. On również poznał ją; ale nie mógł mówić: kula, przebiwszy kark, urwała mu pół języka. Początkowo Henrietta cofała się z mimowolnym dreszczem odrazy, ilekroć podchodziła do jego łóżka; lecz po dwóch dniach ujął ją rozpaczliwym i bardzo łagodnym spojrzeniem, jakim za nią wodził. Więc nie był to już potwór o zbryzganych krwią włosach, o źrenicach wywróconych z wściekłości, dręczący ją okropnym wspomnieniem? Musiała się teraz wysilać, aby go odnaleźć w tym nieszczęśniku z miną tak dobroduszną, tak potulnie znoszącym okrutne cierpienia... Przypadek jego, nieczęsto spotykany, to nagłe kalectwo wzruszało cały ambulans. Nie było nawet pewne, czy nazywa się Gutmann; nazywano go tak, ponieważ jedyne wymamrotane przez niego dwie sylaby tworzyły w przybliżeniu to nazwisko. Co do reszty personaliów – sądzono tylko, że jest żonaty i że ma dzieci. Musiał rozumieć kilka słów po francusku, niekiedy bowiem odpowiadał gwałtownym kiwnięciem głowy. Żonaty? Tak, tak! Dzieci? Tak, tak! Pewnego dnia jego wzruszenie na widok mąki nasunęło przypuszczenie, że mógł być młynarzem. I nic ponadto. Gdzie jest ten młyn? W jakiej odległej wiosce bawarskiej płaczą teraz dzieci i żona? Czyż ma umrzeć nieznany, bez nazwiska, pozostawiając tam swoich w ciągłym oczekiwaniu? – Dzisiaj – opowiedziała pewnego wieczora Henrietta – Gutmann zaczął przesyłać mi pocałunki... Skoro tylko daję mu pić, za najmniejszą przysługą zaraz podnosi palce ku ustom gorącym gestem wdzięczności... Proszę się nie uśmiechać, to nazbyt straszne: być tak jak gdyby pogrzebanym za życia. Tymczasem pod koniec października Janowi polepszyło się. Doktor, chociaż niezupełnie uspokojony, zgodził się na wyjęcie drenu i rana zdawała się przecie zabliźniać dość szybko. Ozdrowieniec już wstawał, godzinami chodził po pokoju albo przesiadywał przy oknie, smętnie poglądając na przeciągające chmury. Wreszcie począł się nudzić i domagał się jakiegoś zajęcia, aby być użytecznym na folwarku. Jednym z jego tajonych zmartwień była sprawa pieniędzy, wiedział bowiem, iż owe dwieście franków musiały już oczywiście zostać wydane w ciągu tych sześciu tygodni. Fakt, że papa Fouchard nadal go toleruje, świadczył, iż koszty związane z jego utrzymaniem ponosi z pewnością Henrietta. Myśl o tym dręczyła Jana; nie mógł się zdobyć na wyjaśnienie tej sprawy, toteż odczuł rzetelną ulgę, kiedy postanowiono, że będzie pracował jako nowy parobek przeznaczony wraz z Sylwiną do robót w podwórzu, gdy natomiast Prosper zajmował się wyłącznie uprawą gruntów. Chociaż czasy były bardzo ciężkie, jeszcze jeden parobek przydawał się papie Fouchard, który robił świetne interesy. Podczas gdy cały kraj rzęził, krwawił, on potrafił tak rozwinąć swój handel wędrownego rzeźnika, że obecnie sprzedawał trzykroć lub czterykroć więcej sztuk. Opowiadano, że już od 31 sierpnia rozpoczął ożywiony handel z Prusakami. On, który trzydziestego, ze strzelbą w garści, bronił swych drzwi przed żołnierzami siódmego korpusu, odmawiając im sprzedania bochenka chleba i wołając, że dom jest pusty – nazajutrz, skoro się tylko ukazał pierwszy żołnierz nieprzyjacielski, uru – chomił sprzedaż wszelkiego rodzaju produktów, wykopawszy z piwnic ogromne zapasy dobyte z tajnych schowków! I od tego dnia stał się jednym z większych dostawców mięsa dla wojsk niemieckich – nad podziw sprytny, kiedy chodziło o ulokowanie towaru i uzyskanie zapłaty – lawirując między jedną rekwizycją a drugą. Innych srodze gnębiły brutalne nieraz wymogi okupantów, on zaś nie dostarczył jeszcze miarki mąki, hektolitra wina, ćwiartki wołu, nie otrzymawszy w końcu w zamian lubej, brzęczącej monety. Dużo gadano o tym w Remilly, uważano, że to niepięknie ze strony człowieka, co na wojnie stracił syna, którego grobu nie odwiedzał. (Troszczyła się o tę mogiłę wyłącznie Sylwina.) Lecz, bądź jak bądź, szanowano go za to, że się bogaci w czasie, gdy najsprytniejsi nieraz ginęli. A Fouchard wzruszając szerokimi ramionami mruczał drwiąco: – Co tam patriota, patriota... Ze mnie lepszy patriota od nich wszystkich... Czyż być patriotą to znaczy wtykać Prusakom pod nos całe kupy żywności? Mnie tam muszą za wszystko płacić! Ha! Zobaczymy jeszcze, zobaczy się to później... Jan zaraz drugiego dnia pracy zbyt długo był w ruchu i głuche obawy lekarza sprawdziły się: rana się otworzyła, z powodu znacznego zapalenia noga spuchła; trzeba było znów wędrować do łóżka. W końcu Dalichamp zaczął podejrzewać obecność martwaka wypartego wskutek wysiłku podczas dwu dni pracy. Szczęśliwym trafem udało mu się rychło go wydostać. Lecz nie obyło się przy tym bez wstrząsu i gwałtownej gorączki, co znowu wyczerpało chorego. Nigdy jeszcze nie był tak osłabiony. I Henrietta ponownie zajęła miejsce wiernej pielęgniarki w izbie owianej zimowym chłodem i smętkiem. Nadszedł początek listopada, zachodni wiatr przypędził już pierwszą śnieżycę; wśród czterech pustych ścian, na gołej podłodze było bardzo zimno. Wobec braku kominka zdecydowano wstawić piecyk, którego płomienie nieco rozweselały parę samotników. Dni upływały jednostajnie – i ten pierwszy tydzień nawrotu choroby okazał się dla Jana i Henrietty niewątpliwie najsmutniejszy w całym długim okresie ich przymusowej zażyłości. Czyż nie ustaną cierpienia? Czy niebezpieczeństwo wciąż się ma odradzać i nie można się spodziewać kresu tej niedoli? Myśli ich co chwila wędrowały ku Maurycemu, o którym nie mieli już wiadomości. Inni podobno otrzymywali listy – cieniutkie bileciki przynoszone przez gołębie pocztowe. Z pewnością strzał jakiegoś Niemca zabił w przelocie w wolnym przestworzu gołębia niosącego im radość i słowa miłości. Wszystko zdawało się cofać, gasnąć i znikać wśród tej przedwczesnej zimy. Odgłosy wojenne docierały do nich ze znacznym opóźnieniem; nieliczne dzienniki, jakie im jeszcze doktor Dalichamp przynosił, miały nieraz datę sprzed tygodnia. I smutek ich w znacznym stopniu pochodził z nieświadomości, z tego, czego nie wiedzieli, a co przeczuwali, z przeciągłego krzyku śmierci, który mimo wszystko słyszeli w ciszy wiejskiej okalającej folwark. Pewnego ranka doktor przybył wstrząśnięty. Drżącymi rękami wyciągnął z kieszeni gazetę belgijską i rzuciwszy ją na łóżko zawołał: – Och, moi drodzy! Francja umarła... Bazaine zdradził! Jan, senny, oparty plecami o poduszki, ocknął się: – Jak to, zdradził?! – Tak, wydał Metz i armię. Powtarza się historia Sedanu, a tym razem to już ostatek naszego ciała i naszej krwi. – Po czym podjąwszy dziennik przeczytał: – Sto pięćdziesiąt tysięcy jeńców, sto pięćdziesiąt trzy sztandary, pięćset czterdzieści jeden dział polowych, siedemdziesiąt sześć kartaczownic, osiemset armat fortecznych, trzysta tysięcy karabinów, dwa tysiące wozów taborowych, sprzęt do osiemdziesięciu pięciu baterii!... I czytał dalej, podając szczegóły o tym, jak marszałek Bazaine, osaczony z wojskiem w Metzu, trwał w niemocy, nie podejmując żadnego wysiłku w celu przełamania obejmującej go żelaznej obręczy; o jego stałych kontaktach z księciem Fryderykiem Karolem, o jego mętnych i chwiejnych kombinacjach politycznych, ambicji odegrania decydującej roli, której sam dokładnie nie określił. Dalej, cały zawiły splot konferencji, wyprawianie jakichś podejrzanych, zakłamanych emisariuszy do pana von Bismarcka, do króla Wilhelma, do cesarzowej-regentki, która w końcu pono odmówiła układów z wrogiem zawarunkowanych ustępstwami terytorialnymi. Wreszcie, nieunikniona katastrofa, los dokonywający swego dzieła, głód w Metzu, przymusowa kapitulacja, dowódcy i żołnierze zmuszeni do przyjęcia ciężkich warunków podyktowanych przez zwycięzców. Francja nie miała już armii. Jan nie wszystko rozumiał, ale dla niego aż dotychczas Bazaine pozostawał wielkim wodzem, jedynym możliwym zbawcą. – Do diabła! – zaklął. – Jakże więc? Co będzie? Co się stanie z nimi tam, w Paryżu? Doktor począł właśnie odczytywać wiadomości z Paryża, które były tragiczne. Przypomniał, że dziennik nosi datę 5 listopada. Kapitulacja Metzu nastąpiła 27 października, a wiadomość o tym przedostała się do Paryża dopiero trzydziestego. Po klęskach poniesionych już pod Chevilly, Bagneux, Malmaison, po walce i stracie Bourget, nowina ta wybuchła jak uderzenie pioruna wśród zrozpaczonej ludności, zirytowanej słabością i nieporadnością Rządu Obrony Narodowej. Toteż nazajutrz, 31 października, oburzenie mieszkańców nabrało cech nieomal powstania. Olbrzymi tłum tłoczył się na placu Ratuszowym, zalewając sale, blokując członków rządu, których gwardia narodowa wreszcie zwolniła w obawie, że lada chwila mogą zatriumfować rewolucjoniści domagający się Komuny. Gazeta, belgijska dodawała wysoce obraźliwe uwagi pod adresem Paryża rozdartego wojną domową w momencie, gdy nieprzyjaciel podchodzi do bram. Czyż nie był to ostateczny rozkład, kałuża błota i krwi, w którą miała się stoczyć cała wielka społeczność? – To prawda – wyszeptał Jan, całkiem pobladły. – Nie należy czubić się, kiedy Prusacy są tuż! Henrietta, która dotychczas milczała, unikając wypowiadania się w sprawach polityki, nie zdołała powstrzymać okrzyku. Myślała wyłącznie o bracie. – Mój Boże! Byleby tylko ten zapaleniec Maurycy nie mieszał się do tych wszystkich historii! Zapadło milczenie, po czym doktor, gorący patriota, zauważył: – Wszystko jedno! Jeżeli nie ma już żołnierzy, wyrosną nowi! Poddał się Metz, może się poddać nawet Paryż – Francja nie przepadnie! Jak powiadają nasi chłopi: twarde mamy grzbiety... I pomimo wszystko wyżyjemy! Lecz widać było, że mówi tak jedynie, aby dodać sobie otuchy. Opowiedział o formowanej nad Loarą nowej armii, która na razie w strefie Arthenay nie odnosiła zbyt wielkich sukcesów... Ha! Zaprawi się do boju i pośpieszy na pomoc Paryżowi! Nade wszystko przejęty był proklamacjami Gambetty, który wyruszył balonem ze stolicy 7 października i już po dwóch dniach osiadł w Tours, wzywając pod broń wszystkich obywateli, przemawiając językiem tak męskim, tak mądrym, że cały kraj poddał się tej zbawiennej dyktaturze. I słyszało się już o powstawaniu drugiej armii na północy oraz jeszcze jednej na wschodzie; ożywiała je wiara tak potężna, że zdolna chyba wskrzesić zmarłych żołnierzy... Było to ocknięcie się prowincji, nieposkromiona wola wytworzenia tego wszystkiego, czego brakowało, walki aż do ostatniego grosza i do ostatniej kropli krwi. – Ba! – zakończył doktor gotując się do wyjścia. – Nieraz mi się zdarzało uznać za nieuleczalnego pacjenta, który po tygodniu stawał na nogi... Jan uśmiechnął się. – Doktorze, proszę mnie prędko wykurować, abym poszedł tam na nowo zająć swoje miejsce. Lecz i Henriettę, i jego te niedobre nowiny głęboko zasmuciły. Tegoż wieczora rozpętała się gwałtowna śnieżyca, nazajutrz zaś, kiedy Henrietta, cała drżąca, wróciła z ambulansu, oznajmiła, że Gutmann zmarł. Ten silny mróz dziesiątkował rannych, opróżniał szeregi łóżek. Nieszczęsny niemowa rzęził przez dwie doby. Podczas ostatnich godzin czuwała u jego wezgłowia – tak błagalne słał ku niej spojrzenia. Przemawiał do niej załzawionymi oczami, może zwierzał jej swoje prawdziwe nazwisko i nazwę dalekiej wioski, gdzie żona i dzieci oczekują jego powrotu. I odszedł nieznany, błędnymi palcami posyłając jej ostatni pocałunek, dziękując za troskliwość. Samotnie odprowadziła go na cmentarz, gdzie zmarznięta ziemia, ta ciężka, obca ziemia wraz z kupkami śniegu padła głucho na świerkową trumnę. Nazajutrz Henrietta oświadczyła po powrocie: – „Biedne Dziecko” umarło. I tym razem rozpłakała się. – Gdyby pan widział, jak majaczył! Wołał na mnie: „Mamo! Mamo!”, i wyciągał ręce z taką czułością, że musiałam wziąć go na kolana... Och, biedak! Od cierpienia tak wychudł, że ważył nie więcej niż mały chłopczyk... I kołysałam go, żeby umarł spokojnie... tak, kołysałam go ja, starsza od niego ledwie o kilka lat, a nazywana przezeń matką... Płakał, a ja również nie mogłam się wstrzymać... I teraz jeszcze płaczę... Dławiło ją łkanie; musiała przerwać. – Kiedy umierał, wyjąkał kilkakrotnie to swoje przezwisko: „Biedne Dziecko... Biedne Dziecko...” O tak! To na pewno biedne dzieci wszyscy ci dzielni chłopcy, przeważnie tacy młodzi, którym wasza ohydna wojna urywa ręce i nogi i zadaje tyle cierpień, zanim ich złoży do ziemi! Go dzień teraz Henrietta wracała wstrząśnięta czyjąś agonią -,i to cudze cierpienie jeszcze bardziej łączyło ich podczas smutnych godzin, jakie spędzali samotnie w głębi obszernej spokojnej izby. Były to niemniej godziny błogie, gdyż zjawiła się czułość, uważana przez nich za uczucie braterskie, i łączyła, te dwa serca, które z wolna poznały się wzajemnie. Statecznego umysłu Jan wzniósł się dzięki stałemu z nią obcowaniu, jej zaś na widok tego zacnego i rozsądnego człowieka nie przychodziło już nawet na myśl, że to prostak, co chodził za pługiem, nim zaczął dźwigać plecak. Rozumieli się doskonale, stanowili dobraną parę, jak to ze swym poważnym uśmiechem konstatowała Sylwina. Zresztą nie było między nimi najmniejszego skrępowania. Ona w dalszym ciągu pielęgnowała jego nogę. Nigdy nie odwracali od siebie jasnych spojrzeń... Stale w czerni, we wdowim obleczeniu, Henrietta, rzekłbyś, przestała być kobietą. Jednakże Jan – podczas długich popołudni, gdy był sam – nie mógł powstrzymać się, aby o tym nie rozmyślać. To, co dla niej czuł, była to bezgraniczna wdzięczność, niby zbożny szacunek, który kazałby mu odrzucić jako świętokradztwo wszelką myśl o miłości. Niemniej atoli powiadał sobie, że gdyby miał żonę taką jak ta kobieta, tak czułą, tak łagodną, tak czynną, to życie stałoby się prawdziwie rajskim bytowaniem. Jego niedobre lata spędzone w Rognes, tragiczny finał małżeństwa, gwałtowna śmierć żony – cała ta przeszłość powracała jako żałość i tęsknota za czułością, w mglistym, zaledwie. sformułowanym zamiarze: raz jeszcze pokusić się o szczęście. Przymykał powiela, bezwolnie zapadał w półsen, w którym niewyraźnie widział siebie w Remilly, żonatego po raz drugi, posiadacza pola wystarczającego do wyżywienia dwojga porządnych ludzi bez wielkich wymagań. Było to tak zwiewne, że chyba wcale nie istniało... i z pewnością nigdy nie nastąpi... Sądził, iż jest już zdolny jedynie do przyjaźni, kochał Henriettę tylko dlatego, że Maurycy był mu bratem... Z czasem ów nieuchwytny sen o małżeństwie stał się jakby pocieszeniem, jednym z owych urojeń, o których wiemy, że są nieziszczalne, a które koją nas w godzinach smutku. Henrietty podobne myśli nawet nie musnęły. Po tak niedawnym okrutnym dramacie w Bazeilles serce jej pozostawało zdruzgotane; i jeżeli spływała w nie jakaś ulga, jakaś nowa czułość, mogło się to dziać jedynie bez jej wiedzy: długa tajemną droga kiełkującego ziarna, kiedy ludzkim oczom nic nie objawia skrytej pracy. Nie uświadamiała sobie nawet przyjemności, jaką. zaczęła odczuwać przesiadując godzinami u łóżka Jana, czytając mu gazety przynoszące wszak tylko zmartwienie... Nigdy dłoń jej nie rozgrzewała się przy zetknięciu z jego dłonią, nigdy jej nie rozmarzała myśl o jutrze, pragnienie, aby jeszcze być kochaną. A przecie zapomnienie, pociechę znajdowała jedynie w tym pokoju. Gdy tam przebywała krzątając się, jak zawsze łagodna i czynna, w serce jej spływał spokój, wydawało się jej, że brat niebawem powróci, że wszystko się całkiem pomyślnie ułoży, że w końcu wszyscy będą szczęśliwi i pozostaną już razem. I mówiła o tym bez zmieszania, tak naturalne wydawały się jej te sprawy, i nigdy nie przychodziło jej do głowy badać bliżej siebie samą, ważyć czysty i nieświadomy dar całego swego serca. Lecz oto któregoś popołudnia, gdy miała udać się do ambulansu, spostrzegła w kuchni pruskiego kapitana w towarzystwie dwóch innych oficerów; i przerażenie, jakie zmroziło Henriettę, uprzytomniło jej, jak bardzo się przywiązała do Jana. Ludzie ci widocznie usłyszeli o obecności rannego żołnierza na folwarku i przyszli się o niego upomnieć; oznaczało to nieuchronny odjazd, niewolę w Niemczech, w murach jakiejś twierdzy. Henrietta słuchała drżąca, z mocno bijącym sercem. Kapitan, otyły mężczyzna, władający językiem francuskim, zwrócił się do starego Fouchard z ostrymi wymówkami: – To tak trwać nie może, kpicie sobie z nas czy co? Przychodzę osobiście was uprzedzić, że jeśli się taka rzecz powtórzy, będziecie za to odpowiadać. Tak, tak, już ja sobie z wami poradzę. Bardzo spokojny, z opuszczonymi rękami, starzec udawał osłupienie, jak gdyby nie rozumiał, o co chodzi. – Jak, proszę pana, jak? – Och, nie zawracajcie mi głowy! Wiecie doskonale, że te trzy krowy, coście nam sprzedali w niedzielę, były nieświeże. A tak, tak: śmierdzące, jednym słowem – chore, padłe na zakaźną chorobę, gdyż moi ludzie potruli się... i dwóch pewno już zmarło. Fouchard z miejsca odegrał scenę protestu i oburzenia. – Chore? Moje krowy! Takie piękne mięso! Mięso, które można by dać położnicy dla nabrania sił! I zaczął pochlipywać, bił się w piersi, zapewniał, że jest uczciwy, że wolałby raczej sam siebie zaszlachtować niż sprzedać zepsute mięso... Od trzydziestu lat wszyscy o tym wiedzą, nikt na świecie nie może powiedzieć, że stary Fouchard oszukał go na wadze czy też na jakości. – Były zdrowiusieńkie, proszę pana! A jeżeli pańscy żołnierze pochorowali się, to może dlatego, że za dużo zjedli... chyba że jakieś łobuzy wsypały trutkę do garnka... Ogłuszał kapitana potokiem słów, przypuszczeń tak dziwacznych, że oficer, doprowadzony do pasji, w końcu przeciął krótko: – Dość już tego! Ja was przestrzegłem, pilnujcie się!... Ale jest jeszcze inna sprawa: podejrzewamy was, wszystkich mieszkańców tej wsi, o to, że udzielacie schronienia wolnym strzelcom z lasów Dieulet, którzy znowu nam przedwczoraj zabili wartownika... Miejcie się na baczności! Zrozumiano? Po odejściu Prusaków papa Fouchard wzruszył ramionami z szyderczym śmiechem bezmiernej wzgardy. Zdechłe zwierzęta? Ma się rozumieć, że im sprzedał, tym tylko właśnie ich karmi: wszelka padlina znoszona mu przez wieśniaków, to, co zdechło z choroby, i to, co on sam zbiera po rowach – czyż to nie odpowiednie dla tych wstrętnych łotrów? Mrugnął jednym okiem i obracając się w stronę uspokojonej już Henrietty szepnął z drwiącą miną: – Powiedz no, mała; gdy się pomyśli, iż są ludzie, co gadają, że ja niby nie jestem patriotą!... Ha! Niech no oni zrobią coś w tym guście, żeby wtryniać Prusakom ścierwo, a ciągnąć z nich grosiwo... Niepatriota! Ależ, do licha, ja ich może więcej zabiłem swymi chorymi krowami niż niejeden żołnierz swą odtylcówką! Jan słysząc całą tę historię mimo wszystko zaniepokoił się. Jeżeli władze niemieckie podejrzewają, że mieszkańcy Remilly przyjmują partyzantów z lasów Dieulet, mogą każdej chwili dokonać rewizji i odkryć go. Myśl o skompromitowaniu swych gospodarzy, o najmniejszym choćby kłopocie sprawionym Henrietcie, nie dawała mu spokoju. Lecz ona ubłagała go, wymogła, że jeszcze zostanie kilka dni, gdyż rana zabliźniała się bardzo powoli i nie miał dość siły w nogach, aby wyruszyć w drogę i połączyć się z jednym z oddziałów marszowych na północy lub nad Loarą. I nadeszły wtedy, wlokące się aż do połowy grudnia, dni najbardziej przejmujące dreszczem, najbardziej rozdzierające w tej ich samotności. Mróz stał się tak tęgi, że piec nie mógł ogrzać wielkiej nagiej izby. Gdy spoglądali przez okno na gęsty śnieg pokrywający ziemię, myśleli o Maurycym zagrzebanym tam, w lodowatym i martwym Paryżu, o Maurycym, który nie dawał znaku życia. Wciąż powracały te same pytania: Co robi? Czemu się wcale nie odzywa? Nie śmieli wyznać sobie okropnych obaw: rana, choroba, być może – śmierć... Nieliczne wieści, jakie w dalszym ciągu do nich docierały za pośrednictwem gazet, nie mogły bynajmniej ich uspokoić. Po wiadomościach o rzekomo fortunnych wypadach, stale zresztą odwoływanych, rozeszła się wieść o wielkim zwycięstwie odniesionym 2 grudnia pod Champigny przez generała Ducrot; niebawem wszakże dowiedziano się, że już nazajutrz musiał opuścić zdobyte pozycje i przeprawić się przez Marnę. Paryż dławił się w coraz ciaśniejszych więzach, rozpoczynała się ofensywa głodu, rekwizycja ziemniaków następowała po rekwizycji bydła rogatego, osobom prywatnym wyłączano gaz, wkrótce na ulicach miały zapanować ciemności przerzynane czerwonymi błyskami pocisków. I za każdym napaleniem w piecu, przy każdym posiłku nawiedzał ich obraz Maurycego oraz dwóch milionów żywych ludzi zamkniętych w tym olbrzymim grobowcu. Zewsząd zresztą – zarówno z północy, jak i z terenów środkowych – nadchodziły coraz gorsze wiadomości. Na północy dwudziesty drugi korpus armii, utworzony z żołnierzy lotnej gwardii, z kompanii zapasowych; z żołnierzy oficerów ocalałych z pogromu pod Sedanem i pod Metzem, musiał opuścić Amiens, wycofując się w kierunku Arras. I z kolei Rouen, właściwie nie bronione przez garść zdemoralizowanych ludzi, dostało się w ręce nieprzyjaciela. W centrum kraju zwycięstwo pod Coulmiers, odniesione 9 listopada przez armię Loary, zrodziło gorące nadzieje: odbicie Orleanu, ucieczka Bawarczyków, marsz przez Etampes, bliskie już oswobodzenie Paryża... Ale 5 grudnia książę Fryderyk Karol zajmuje ponownie Orlean i rozszczepia na dwoje armię Loary, której trzy korpusy wycofują się w kierunku Vierzon i Bourges, podczas gdy dwa pozostałe, pod rozkazami generała Chanzy, w bohaterskim odwrocie odstępują aż pod Mans; cały tydzień marszów i bitew. Prusacy byli wszędzie – zarówno w Dijon jak w Dieppe, w Mans i w Vierzon. Niemal co rana jakaś forteca z łoskotem waliła się w gruzy pod gradem pocisków. Już od 28 września Strasburg był w ręku nieprzyjaciela. Padł po czterdziestosześciodniowym oblężeniu, a po trzydziestu siedmiu dniach bombardowania; mury miasta były pogruchotane, obiekty zabytkowe podziurawione przeszło dwustu tysiącami pocisków. Wyleciała już w powietrze cytadela w Laon, poddało się Toul; a potem _ nadciągnęła ponura seria: Soissons ze stu dwudziestu ośmiu działami, Verdun, które ich miało sto trzydzieści sześć, Neufbrisach – sto armat, La F?re – siedemdziesiąt, Montmédy – sześćdziesiąt pięć. Thionville stało w płomieniach. Bramy Phalsburga otwarły się dopiero w dwunastym tygodniu zaciekłego oporu. Zdawało się, że cała Francja płonie, że się rozpada wśród szalonej kanonady. Któregoś ranka, gdy Jan koniecznie chciał odejść, Henrietta ujęła go za ręce i przytrzymała rozpaczliwym uściskiem. – Nie! Nie! Zaklinam pana, nie zostawiaj mnie samej... Jest pan zbyt słaby, proszę zaczekać kilka dni, chociaż jeszcze tylko kilka dni... Przyrzekam, że pozwolę panu odejść, kiedy doktor uzna, że jest pan dość silny, aby powrócić do szeregów. V W ten mroźny wieczór grudniowy Sylwina i Prosper znajdowali się sami z Karolkiem w obszernej kuchni folwarcznej; ona szyła, on zaś majstrował sobie piękny bat. Dochodziła godzina siódma. Obiad. zjedzono o szóstej, nie czekając na starego Fouchard, któremu wypadł dłuższy postój w Raucourt, gdzie brak było mięsa; Henrietta zaś, którą tej nocy czekał dyżur w ambulansie, wyszła zaleciwszy Sylwinie, by przed pójściem na spoczynek nałożyła węgla do pieca w pokoju Jana. Na dworze niebo na białym tle śniegu znaczyło się bardzo czarne. Od wsi nie dochodził żaden głos; w izbie słychać było tylko skrobanie noża, którym Prosper pracowicie ozdabiał rombami i rozetami dereniowe biczysko. Chwilami zatrzymywał się i spoglądał na Karolka, którego duża jasna głowa chwiała się w zmaganiu z sennością. Kiedy dziecko wreszcie usnęło, cisza stała się jakby jeszcze głębsza. Matka ostrożnie odsunęła świecę, aby światło nie padało na powieki malca; potem, wciąż szyjąc, zapadła w głęboką zadumę. Wtedy właśnie, jeszcze po chwili wahania, Prosper zdecydował się. – Posłuchaj, Sylwino... Mam ci coś do powiedzenia. Tak, czekałem, aby pozostać z tobą sam na sam... Zaniepokojona, podniosła oczy. – Otóż tak... Wybacz mi, że cię zmartwię, ale lepiej, żebyś była uprzedzona... Otóż widziałem dziś rano w Remilly, przy kościele... widziałem Goliata – tak jak tu ciebie widzę w tej chwili. Och, w całej okazałości, żadnej nie może być omyłki... Pobladła mocno, dłonie jej zadrżały, zdołała tylko wyjąkać głuchą skargę: – Boże, mój Boże! Prosper mówił dalej, powściągliwie. Opowiadał, czego się następnie dowiedział, wypytując tych i owych. Nikt już nie wątpił, że Goliat to szpieg, który niegdyś osiadł w tych stronach, żeby poznać drogi, zasoby, najdrobniejsze szczegóły. Wspominano jego pobyt na folwarku papy Fouchard, jego nagłe odejście, posady, jakie następnie zajmował w okolicy Beaumont i Raucourt. A teraz oto po powrocie pełni w komendanturze Sedanu jakieś nieokreślone czynności i znów kursuje po wsiach jakby z misją denuncjowania jednych, szacowania innych, czuwania nad sprawnością rekwizycji, którymi gnębiono mieszkańców. Tego ranka sterroryzował Remilly z powodu niekompletnej i zbyt powolnej dostawy mąki. – Ostrzegłem cię! – powtórzył na zakończenie. – Będziesz wiedziała, co robić, kiedy on tu przyjdzie... Przerwała mu okrzykiem przerażenia. – Myślisz, że przyjdzie? – Ha! Chyba tak. Musiałby chyba wcale nie być ciekaw... boć nigdy nie widział małego, wiedząc przecież o jego istnieniu... A poza tym chodzi o ciebie: nie zbrzydłaś bynajmniej, warto się z tobą zobaczyć na nowo... Lecz ona błagalnym ruchem wymogła milczenie. Zbudzony odgłosem rozmowy Karolek uniósł głowę. Poglądając błędnie jak po ocknięciu się z widziadeł sennych, przypomniawszy sobie obelżywe słowo, którego nauczył go jakiś wioskowy kawalarz, oznajmił z poważną miną trzyletniego obywatela: – Prusaki to świnie! Matka uścisnęła go namiętnie i posadziła sobie na kolanach. Och, to biedactwo! Jej radość i rozpacz, to stworzenie, które kochała z całej duszy, to dziecko z niej zrodzone, a na które nie mogła patrzeć bez łez, kiedy słyszała, jak go złośliwie przezywają „Prusakiem” bawiący się z nim na drodze rówieśnicy! Ucałowała go, jakby chcąc mu wtłoczyć z powrotem do ust wypowiedziane słowa. – Kto cię nauczył tych brzydkich słów? Nie wolno, kochanie, nie trzeba ich powtarzać! Na co z iście dziecięcym uporem Karolek, krztusząc się ze śmiechu, jął wykrzykiwać dalej w najlepsze: – Świnie Prusaki! Po czym na widok matki we łzach sam się także rozpłakał, uwieszony u jej szyi. Mój Boże! Jakież nowe grozi jej nieszczęście? Czyliż nie dosyć, że straciła ze śmiercią Honoriusza jedyną w życiu nadzieję, pewność, że zapomni i że jeszcze będzie szczęśliwa? Trzeba było, aby tamten mężczyzna zmartwychwstał, by się dopełniła miara jej niedoli! – Chodźmy – rzekła cicho – chodź spać, maleńki. Jesteś kochany, chociaż nie rozumiesz, jaką sprawiasz mi przykrość. I na chwilę opuściła Prospera, który nie chcąc krępować jej swymi spojrzeniami udawał, że zabiera się na nowo do swej troskliwej dłubaniny. Ale zazwyczaj, zanim położyła Karolka, Sylwina prowadziła go „na dobranoc” do Jana, z którym dziecko było w wielkiej przyjaźni. Tego wieczora, wszedłszy tam ze świecą w ręce ujrzała rannego, który siedział na pościeli z oczyma szeroko rozwartymi w ciemności. Cóż to? Nie spał więc? Nie, nie spał, rozmyślał o różnych sprawach, sam w ciszy tej zimowej nocy. I podczas gdy ona nakładała węgiel do pieca, on bawił się z Karolkiem, który tarzał się po łóżku jak kociak. Jan znał historię Sylwiny i żywił sympatię dla tej dzielnej a cichutkiej dziewczyny, tak ciężko doświadczonej, w żałobie po jedynym człowieku kochanym, nie mającej już innej pociechy poza tym biednym malcem, którego narodziny nie przestawały być jej udręką. Toteż gdy zasunąwszy drzwiczki pieca zbliżyła się, by odebrać dziecko z ramion Jana, ten zafrasował się zauważywszy po jej zaczerwienionych oczach, że przed chwilą płakała. Czy znów ma jakie zmartwienie? Lecz ona nie chciała odpowiedzieć: powie mu później, jeżeli będzie warto o tym gadać... Mój Boże! Czyż życie dla niej nie jest teraz ustawicznym zmartwieniem? Gdy wreszcie zbierała się już do wyjścia, usłyszeli na podwórzu jakieś głosy i stąpania. Jan, zaskoczony, począł nasłuchiwać. – Co to? To nie papa Fouchard; nie słyszałem turkotu bryczki. Z głębi swego oddalonego pokoju z czasem nauczył się orientować w wewnętrznym życiu folwarku i najmniejsze odgłosy stały mu się znajome. Nastawiwszy ucha podjął nagle: – Aha! Tak, to ci strzelcy z lasów Dieulet przyszli po prowiant. – Idę – szepnęła Sylwina odchodząc i pozostawiając go znowu w ciemności – muszę się pośpieszyć, by dostali swój chleb. Istotnie w drzwi kuchenne kołatano pięściami, a Prosper, niezadowolony (ponieważ był sam w domu), wahał się, pertraktował... Kiedy nie było gospodarza, nie lubił wszelkich odwiedzin bojąc się szkód, za które musiałby odpowiadać. Lecz na szczęście, w tej właśnie chwili kariolka papy Fouchard z przytłumionym w śniegu człapaniem konia wtoczyła się po pochyłości drogi. I przybyłych powitał już sam Fouchard. – Aha! To wasza trójka. Cóż mi to przywozicie na tych taczkach? Demonicznie chudy Sambuc, opatulony w zbyt obszerną bluzę z niebieskiej wełny, nawet go nie usłyszał, tak był oburzony na Prospera, swego, jak powiadał, zacnego bliźniego, który oto nie decydował się na otwarcie drzwi. – Słuchaj no! Gzy ty nas uważasz za żebraków, że nas trzymasz na dworze w taką pogodę? Ale Prosper nie odpowiadał i wzruszywszy jeno ramionami z całym spokojem odprowadzał konia z bryczką. Stary Fouchard znowu pochylił się nad taczkami. – Przywozicie mi więc dwa zdechłe barany... Całe szczęście, że mróz; inaczej zapaszek nie byłby zbyt przyjemny... Cabasse i Ducat, adiutanci Sambuca towarzyszący mu we wszystkich wyprawach, zaprotestowali. – Och! – zawołał pierwszy z żywością świadczącą o gorącym temperamencie Prowansalczyka – nie mają więcej nad trzy dni... To z tych sztuk padłych na folwarku Raffins, gdzie wybuchła paskudna zaraza bydlęca. – Procumbit humi bos – zadeklamował drugi, eks-woźńy, zdeklasowany na skutek predylekcji do nieletnich dziewcząt, który lubił cytować łacinę. Papa Fouchard w dalszym ciągu oglądał towar, udając, że jest zbyt nadpsuty. I wchodząc wraz z trójką partyzantów do kuchni zakonkludował: – No, ostatecznie, cóż... muszą się tym zadowolić... Dobrze się składa, że w Raucourt nie mają już ani jednego kotleta. Kiedy czło – wiek głodny, nieprawdaż, je wszystko... – I bardzo w głębi duszy zadowolony przywołał Sylwinę, która wracała ułożywszy do snu Karolka: – Daj no szklanki, wypijemy za śmierć Bismarcka. Tak oto Fouchard utrzymywał dobre stosunki z wolnymi strzelcami z lasów Dieulet; ci już od trzech miesięcy wychodzili o zmierzchu ze swych niedostępnych gąszczów, włóczyli się po drogach, zabijali i ograbiali Prusaków, których im się udawało zaskoczyć, napadali na folwarki, obdzierali chłopów, gdy brakło nieprzyjacielskiej zdobyczy. Byli postrachem wsi, zwłaszcza że za każdy napadnięty konwój, za każdego zamordowanego wartownika władze niemieckie mściły się na okolicznych osiedlach, które oskarżały o wspólnictwo, nakładając na nie grzywny, aresztując wójtów, podpalając chałupy. I jeżeli chłopi, mimo szczerych chęci, nie wydawali Sambuca i jego bandy, postępowali tak jedynie ze strachu, aby nie dostać kulą gdzieś na zakręcie ścieżki, w razie gdyby się ten ich krok nie udał. Natomiast Fouchard wpadł na niesamowity pomysł handlowania z nimi. Przemierzając okolicę we wszystkich kierunkach, lustrując zarówno rowy, jak obory, stali się jego dostawcami padliny. Skoro tylko zdychał gdzieś wół czy baran w promieniu trzech mil, oni się zjawiali, aby go zabrać i dostarczyć staremu. Fouchard zaś płacił im prowiantem – przede wszystkim chlebem, specjalnie w tym celu wypiekanym przez Sylwinę. Zresztą, chociaż ich bynajmniej nie lubił, przecie żywił skryty podziw dla partyzantów, zręcznych zuchów, co prowadzili swą robotę gwiżdżąc na wszystkich; i chociaż wyciskał ciężki grosz z handlu z Prusakami, w głębi duszy śmiał się okrutnie, ilekroć usłyszał, że gdzieś na skraju drogi znaleziono znowu jednego z nich z rozpłataną gardzielą. – Wasze zdrowie! – zwrócił się do trójki strzelców, trącając się z nimi kieliszkiem. – Po czym, otarłszy usta wierzchem dłoni, dodał: – Ale, wiecie, zrobiono z tego całą historię, z powodu tych dwóch ułanów, których znaleziono bez głów koło Villecourt. Wiadomo wam, że Villecourt od wczoraj pali się... To wyrok, jak to oni powiadają, który wydali na wieś, aby ją ukarać za przyjmowanie was... Musicie być ostrożni, rozumiecie; nie wracajcie od razu. Przyniesie się wam chleb tam, na miejsce. Sambuc wzruszył ramionami odpowiadając głośnym, drwiącym rechotem. – A jakże! Mogą sobie Prusacy szukać wiatru w polu... – Wtem, rozgniewany, uderzył pięścią w stół. – Do stu diabłów! Z tymi ułanami to fajno, ale ja bym chciał z tamtym porozmawiać w cztery oczy; znacie go dobrze, tego szpiega, tego, co u was służył... – Goliat – rzekł Fouchard. Sylwina, wystraszona, przerwała podjęte na nowo szycie i słuchała. – Ano tak, Goliat!... Och! Bestia zna jak swoją kieszeń lasy Dieulet; pewnego pięknego poranka może nas nakryć... Zwłaszcza, że przechwalał się właśnie dzisiaj, tam, „Pod Krzyżem Maltańskim”, iż w ciągu tygodnia rozprawi się z nami... Wstrętny łotr, który z pewnością prowadził Bawarczyków w przededniu bitwy pod Beaumont, nieprawda, chłopcy? – Prawda, jak to, że tu stoi ta świeca! – potwierdził Cabasse. – Per amica silentia lunae – dodał Ducat, którego cytaty nie zawsze bywały trafne... Lecz Sambuc nowym uderzeniem pięści zatrząsł stołem. – Ten zbir jest osądzony, jest skazany! Jeśli kiedy będziecie wiedzieli, którędy mu droga wypada, uprzedźcie mnie, a już jego głowa spotka się z głowami ułanów w Mozie; o, do stu piorunów, ręczę za to! Zapadło milczenie. Sylwina, bardzo blada, patrzyła na nich znieruchomiałymi źrenicami. – Wszystko to są sprawy, o których nie powinno się rozmawiać – podjął ostrożnie papa Fouchard. – No, wasze zdrowie, i dobranoc! Wysączyli drugą butelkę. Prosper powróciwszy ze stajni pomógł umieścić w poprzek taczek partię chleba, który Sylwina włożyła do worka. Ale nie rzekł słowa i odwrócił się plecami, kiedy jego brat i dwaj strzelcy oddalali się wraz z taczkami, powtarzając: – Dobrej nocy! Do widzenia! Nazajutrz po śniadaniu, gdy stary Fouchard był sam, ujrzał Goliata we własnej osobie; wszedł rosły, tęgi, ze swym spokojnym uśmiechem na różowej twarzy. Jeżeli to nagłe zjawienie się Prusaka przeraziło starego, nie okazał nic po sobie. Zamrugał powiekami, podczas gdy Goliat zbliżył się i serdecznie ściskał mu dłoń. – Dzień dobry, papo Fouchard. Ten jakby dopiero teraz go poznał. – Patrzajcie no! To ty, mój chłopcze! Ha! Jeszcze przytyłeś! Aleś tłusty! I patrzył bystro na przybysza; Goliat odziany był w płaszcz z grubego granatowego sukna i czapkę z tego samego materiału; minę miał dostatnią i zadowoloną. Mówił bez cudzoziemskiego akcentu: cedził słowa z charakterystyczną dla okolicznych wieśniaków powolnością. – Ano tak, to ja, papo Fouchard... Nie chciałem wracać tędy nie przywitawszy się z wami. Stary milczał nieufnie. Co tego tutaj sprowadza? Czy dowiedział się o wczorajszych odwiedzinach partyzantów? Trzeba to spenetrować. Zresztą, ponieważ zachowywał się grzecznie, wypadało mu się odpłacić tym samym. – A więc, mój chłopcze, skoroś taki uprzejmy, wypijemy po kieliszeczku. Sam się zakrzątnał, wyszukał dwie szklanki i butelkę. Takie marnotrawstwo krwawiło mu serce, ale trudno: w interesach należy mieć gest. I powtórzyła się wczorajsza scena wieczorna; trącili się tym samym gestem, z tymi samymi słowami. – Wasze zdrowie, papo Fouchard! – Twoje, mój chłopcze! Następnie Goliat jął przyjaźnie rozglądać się dokoła, jak człowiek, któremu sprawia przyjemność wskrzeszanie dawnych wspomnień. Jednak o przeszłości nie mówił wcale ani też zresztą o teraźniejszości... Rozmowa toczyła się o tęgich mrozach, które przeszkodzą w robotach wiejskich; ale taki śnieg ma też i swoje zalety: niszczy owady. Po twarzy Goliata przemknął niewyraźny grymas strapienia, gdy napomknął o głuchej nienawiści, o zalęknionej wzgardzie, jaką mu okazano w innych domach w Remilly. No bo cóż? Każdy należy do swego kraju, więc to całkiem proste, że się służy krajowi wedle własnego rozumienia... Ale we Francji ludzie mają w niektórych sprawach jakieś dziwaczne poglądy. Stary patrzał na niego słuchając, jak rozprawia tak rozsądnie, pojednawczo; patrzał na tę szeroką pogodną twarz i powiadał sobie w duchu, że ten poczciwiec z pewnością nie przychodzi w złych zamiarach. – Jesteście więc dzisiaj zupełnie sami, papo Fouchard? – O nie, jest Sylwina, poszła dać jeść krowom. Czy chcesz ją zobaczyć, Sylwinę?... Goliat począł się śmiać. – A dalibóg, że tak! ot, powiem wam całkiem szczerze: przyszedłem właśnie ze względu na Sylwinę. Stary Fouchard z ulgą i głosem donośnym zawołał: – Sylwino! Sylwino!... Jest tu ktoś do ciebie! I oddalił się, teraz już bez obawy, jako że dla ochrony zagrody była na miejscu dziewucha... Skoro to trzyma chłopa tak długo, po latach, to znaczy, że już go wzięło... Gdy Sylwina weszła, nie zaskoczyła jej obecność Goliata, który siedział nadal i patrzał na nią ze swym poczciwym uśmiechem, trochę wszakże zmieszany. Oczekiwała go. Przystanęła po prostu tuż za progiem, zesztywniała. A Karolek, biegnący za nią, przypadł w fałdy jej spódnicy, zdziwiony widokiem nieznajomego mężczyzny. Upłynęło kilka sekund kłopotliwego milczenia. – Więc to jest malec? – zagadnął wreszcie Goliat tym swoim pojednawczym tonem. – Tak – odpowiedziała twardo Sylwina. I znów zapadła cisza. Kiedy Goliat odchodził, Sylwina była w siódmym miesiącu ciąży; wiedział dobrze, że ma dziecko, lecz oto widział je po raz pierwszy. Chciał się więc wytłumaczyć, jako chłopak praktyczny, przekonany, iż ma swoje racje. – Posłuchaj, Sylwino... Rozumiem doskonale, że zachowałaś do mnie urazę. To jednak nie jest całkiem słuszne... Jeżeli odszedłem i jeśli sprawiłem ci tę przykrość, powinnaś była sobie powiedzieć, że, być może, stało się to dlatego, iż nie byłem niezależny. Kiedy się ma zwierzchników, trzeba ich słuchać, prawda? Żeby mnie wysłali i o sto mil, na piechotę – cóż, odbyłbym tę drogę... A ma się rozumieć, nie mogłem o tym gadać; już mi to dosyć napsuło krwi – odejść tak, nie powiedziawszy ci dobranoc... Dzisiaj, mój ty Boże, nie będę ci opowiadał, że byłem pewien, iż wrócę. Bądź co bądź, liczyłem na to – no i, jak widzisz, jestem... Sylwina odwróciła głowę. Patrzała przez szybę na śnieg zalegający podwórze, jak gdyby postanowiwszy nie słyszeć. On, zmieszany tą pogardą, tym uporczywym milczeniem, przerwał swe wyjaśnienia, aby powiedzieć: – Ale, wiesz... że jeszcze wypiękniałaś! Rzeczywiście, była bardzo piękna – z tą bladością, z przepysznymi wielkimi oczami rozświetlającymi całą twarz. Jej ciężkie czarne włosy okrywały głowę jakby kaskiem wiecznej żałoby. – No, nie bądź zła! Powinna byś czuć, że ja ci źle nie życzę... Gdybym cię już nie kochał, nie byłbym wrócił, to pewna... Skoro jestem i wszystko się dobrze składa, będziemy się widywali, nieprawdaż? Raptownym ruchem cofnęła się; patrząc mu prosto w twarz rzuciła: – Nigdy! – Dlaczego nigdy? Czyż nie jesteś moją żoną, czyż to dziecko nie jest nasze? Nie spuszczając z niego wzroku powiedziała wolno: – Słuchajcie, lepiej skończyć z tym od razu... Znaliście Honoriusza; kochałam go, kochałam zawsze tylko jego. A on nie żyje, wyście mi go zabili, tam... Nigdy już nie będę twoja, nigdy! Wzniosła rękę; składała przysięgę głosem tak nienawistnym, że Goliat przez chwilę trwał w osłupieniu, po czym, przestając mówić jej „ty”, wyszeptał. – Tak, wiedziałem, Honoriusz zginął. Był to bardzo miły chłopak. Tylko... cóż chcecie? Inni też poginęli... To wojna! A poza tym zdawało mi się, że z chwilą gdy umarł, nie ma już przeszkody... ponieważ, ostatecznie, Sylwino, pozwólcie sobie przypomnieć... nie byłem brutalem; zgodziła się pani... Lecz nie dokończył widząc ją tak wstrząśniętą, z dłońmi przyłożonymi do twarzy, gotową sama siebie rozszarpać. – Och, to właśnie to! Tak, to to właśnie doprowadza mnie do szaleństwa. Dlaczego się zgodziłam, skoro wcale was nie kochałam?... Nie mogę sobie przypomnieć... Byłam tak smutna, taka chora po odjeździe Honoriusza – i może to się stało dlatego, żeście mi o nim mówili... Wydawało mi się, że go lubicie... Mój Boże! Ileż nocy spędziłam wypłakując oczy, gdy nad tym rozmyślałam! To jest wstrętne: zrobić coś, czego nie chciało się zrobić... i nie móc potem wyjaśnić, czemu się to zrobiło... A on mi przebaczył, powiedział mi, że jeśli go pruskie świnie nie zabiją, to, gdy wróci z wojska, mimo wszystko poślubi mnie... I wy myślicie, że ja do was wrócę? Ach, pod nożem powiedziałabym: Nie! Nigdy! Teraz Goliat zasępił się. Była zawsze tak potulna, a tu wyczuwał w dziewczynie nieugiętość, desperacką stanowczość. Chociaż był poczciwym chłopcem, chciał zdobyć ją, niechby, nawet przemocą – teraz, gdy jest panem; i jeśli nie narzucał swej woli zbyt gwałtownie, działał tak przez wrodzoną ostrożność, instynktowny podstęp i cierpliwość. Ten kolos o grubych pięściach nie lubił ciosów. Toteż pomyślał o innym sposobie skruszenia jej oporu. – Dobrze. Skoro nie chcecie mnie, zabieram małego. – Jak to? Małego?... Karolek, zapomniany, tkwił jeszcze w fałdach matczynej spódnicy, powstrzymując się od płaczu podczas tego sporu. – A co? Ty jesteś mój chłopczyk, nieprawdaż? Jesteś małym Prusakiem... Chodź, zabiorę cię! Ale Sylwina, drżąc, już chwyciła dziecko w ramiona, tuliła je do piersi. – On Prusak?! Nie, to Francuz, urodzony we Francji! – Francuz? Ha! Wystarczy tylko spojrzeć na niego i na mnie! Toż to mój portret. Czy jest podobny do was?... Dopiero. wtedy ujrzała tego jasnowłosego, kędzierzawego draba o tłustej różowej twarzy, którego duże niebieskie oczy lśniły jak fajans. I, rzeczywiście, malec miał tę samą żółtą czuprynę, te same policzki, te same jasne oczy – z każdego szczegółu przebijała tamta rasa. Ona sama czuła się inna – z tymi pasami czarnych włosów wymykającymi się w nieładzie.. – To ja go urodziłam, jest mój! – podjęła – z pasją. – To Francuz, który nie będzie umiał jednego słowa waszego wstrętnego języka, tak! Francuz, co kiedyś pójdzie was zabijać, aby pomścić tych, których wyście pozabijali. Uczepiony jej szyi Karolek począł płakać i krzyczeć: – Mamo, mamo! Ja się boję! Zabierz mnie! Wtedy Goliat, który widocznie nie chciał skandalu, dał za wygraną i zwracając się do niej znowu w drugiej osobie, oświadczył twardo: – Zapamiętaj sobie dobrze, co ci powiem, Sylwino... Ja wiem wszystko, co się tu dzieje. Przyjmujecie partyzantów z lasów Dieulet, tego Sambuca, brata waszego parobka, bandytę, którego zaopatrujecie w chleb. I wiem także, że ten chłopak, ten Prosper, jest strzelcem afrykańskim, dezerterem, do którego mamy prawo; i wiem jeszcze, że ukrywacie rannego żołnierza, którego jedno moje słowo zaprowadziłoby do Niemiec, do twierdzy... Hę? Jak widzisz, poinformowany jestem dobrze... Słuchała go teraz oniemiała, przelękła, podczas gdy Karolek powtarzał jej do ucha swym zająkliwym głosikiem: – Och, mamo, mamo, zabierz mnie, ja się boję! – A więc... – ciągnął Goliat. – Nie jestem zły, to pewna, i bynajmniej nie lubię kłótni, to mi chyba możesz przyznać... Ale przysięgam ci, że każę ich wszystkich aresztować, papę Fouchard wraz z tamtymi, jeżeli w przyszły poniedziałek nie przyjmiesz mnie w swoim pokoiku... I zabiorę małego, wyślę go tam, do mojej matki, która będzie z tego bardzo rada... Bo z chwilą gdy chcesz zerwać, on jest mój... Nieprawdaż? Rozumiesz dobrze; wystarczy mi tylko przyjść i zabrać go, kiedy tu już nikogo nie będzie. Ja tu jestem gospodarzem, robię, co mi się podoba... Cóż tedy postanawiasz? Lecz ona nie odpowiedziała, tylko przyciskała dziecko, jakby w obawie, że je zaraz jej odbiorą. Z jej wielkich oczu bił lęk i odraza. – Dobra! Daję ci trzy dni do namysłu... Zostawisz otwarte okno twego pokoju wychodzące na sad... Jeżeli w poniedziałek wieczorem, o siódmej, nie zobaczę okna otwartego, nazajutrz każę wszystkich tu aresztować i wracam po malca... Do widzenia, Sylwino! Odszedł spokojnym krokiem. Ona stała jak przykuta do podłogi; w głowie jej huczały myśli tak ciężkie, tak straszne, że była niby ogłuszona. Z początku instynktownie chciała unieść dziecko w ramionach, odejść precz, prosto przed siebie, wszystko jedno dokąd. Ale co począć, gdy zapadnie noc, jak zarobić na synka i na siebie? Pomijając już, że włóczący się po okolicy Prusacy zatrzymaliby ją, być może sprowadziliby z powrotem. Potem pomyślała, czy nie lepiej pomówić z Janem, uprzedzić Prospera, nawet papę Fouchard? I znów się zawahała i odstąpiła od swych planów; czy może dość zaufać przyjaźni ludzkiej, aby mieć pewność, że nie poświęcono by jej dla ogólnego spokoju? Nie! Nie! Nie powie nic nikomu, sama wydobędzie się z niebezpieczeństwa, skoro sama je wywołała uporem swej odmowy. Lecz, mój Boże, co wymyślić? W jaki sposób zapobiec nieszczęściu? Gdyż uczciwość jej buntowała się: nie wybaczyłaby sobie nigdy w życiu, gdyby z jej winy katastrofa spotkała tylu ludzi, zwłaszcza Jana, który był tak miły dla Karolka. Godziny upływały, minął cały dzień następny, a ona nic nie wymyśliła. Zajmowała się, jak zwykle, swoją pracą, zamiatała kuchnię, doglądała krów, gotowała. I w tym zupełnym, przerażającym milczeniu, jakie nadal zachowywała, z każdą godziną coraz bardziej wzbierała i truła ją nienawiść do Goliata. Był jej grzechem,. jej potępieniem. Gdyby nie on, czekałaby na Honoriusza i Honoriusz żyłby, a ona byłaby szczęśliwa. Jakim tonem oznajmił jej, że jest tu gospodarzem! Zresztą to prawda: nie było już żandarmów ani sędziów, do których można by się zwrócić, jedynie siła rozstrzygała o wszystkim. Och, zatriumfować nad nim, obezwładnić go, kiedy przyjdzie, jego, który mówił, że obezwładni tamtych! Dla niej istniało tylko dziecko będące jej ciałem. Ten przygodny ojciec nie liczy się, nigdy się nie liczył... Nie była małżonką; na myśl o nim czuła się tylko przejęta gniewem, urazą istoty pokonanej. Nie odda mu dziecka! Raczej je zabije, a potem siebie... I powiedziała mu to wyraźnie: pragnęła, aby to dziecko, które zostawił jako podarunek nienawiści, było już dorosłe, zdolne do jej obrony; widziała je w przyszłości – z karabinem w garści – jak im wszystkim dziurawi skórę. Och, tak, o jednego Francuza więcej, Francuza tępiciela Prusaków! Tymczasem wszakże pozostawał jej już tylko jeden dzień, musiała powziąć jakieś postanowienie. W pierwszej zaraz chwili okrutna myśl zrodziła się w jej nieszczęsnej, skołatanej głowie; uprzedzić partyzantów, dać Sambucowi informację, na którą czekał. Ale myśl ta pozostawała nieuchwytna, mglista i Sylwina odsuwała ją jako potworną, nie podlegającą nawet dyskusji: czyż ten człowiek mimo wszystko nie jest ojcem jej dziecka? Nie mogła go wydać na śmierć. Potem myśl ta wracała, coraz natarczywsza, coraz bardziej nagląca, i teraz występowała w pełni zwycięskiej siły swej prostoty i bezwzględności. Po śmierci Goliata Jan, Prosper, papa Fouchard już niczego nie potrzebują się obawiać. Ona sama zachowa Karolka, o którego nikt nigdy nie będzie się z nią spierał. I było coś jeszcze, coś utajonego, nie znanego jej samej, a wypływającego z głębi jej istoty; potrzeba skończenia z tym, wymazania sprawy ojcostwa przez usunięcie ojca, dzika radość powiedzenia sobie, że przez takie rozwiązanie odcięłaby się niejako od swego grzechu; pozostałaby na placu jako matka i jedyna prawa posiadaczka dziecka. Przez cały następny dzień roztrząsała ten plan, nie mając już energii, by go odtrącić; raz po raz; mimo wszystko, powracała myślą do szczegółów zasadzki, kombinując, przewidując najdrobniejsze fakty. Tkwiło to w niej niczym idée fixe, która jakby gwoździem wraziła jej się w mózg, o której ustało wszelkie rozważanie. I kiedy w końcu, parta nieuchronną siłą, miała Ową ideę w czyn obrócić, robiła to jak we śnie, posłuszna woli innej istoty, której nigdy w sobie nie znała. W niedzielę zaniepokojony papa Fouchard powiadomił partyzantów, że przeznaczony dla nich chleb będzie dostarczony do kamieniołomów w Boisville; był to zapadły kąt, w odległości dwóch kilometrów. A ponieważ Prosper był zajęty, Fouchard wysłał z taczkami Sylwinę. Czyż to nie sam los rozstrzygał? Potraktowała to jako wyrok przeznaczenia; przemówiła tedy, wyznaczając Sambucowi spotkanie nazajutrz wieczorem, głosem naturalnym, bez podniecenia, jak gdyby nie mogła inaczej. Nazajutrz pewne znaki, niewątpliwe dowody świadczyły, że ludzie, że nawet okoliczności domagają się tej kaźni. Przede wszystkim stary Fouchard, wezwany nagle do Raucourt, zostawił polecenie, aby nie czekano nań z obiadem, przewidując, iż nie wróci przed godziną ósmą. Następnie Henrietta, której nocny dyżur w ambulansie wypadał we wtorek, otrzymała późnym już wieczorem zawiadomienie, że będzie musiała zastąpić zasłabła koleżankę. A że Jan nie opuszczał swego pokoju bez względu na to, co się działo dokoła, pozostawał tylko Prosper, którego interwencji można się było obawiać: był przeciwny napaściom w kilku na jednego. Kiedy wszakże ujrzał brata, który nadchodził w towarzystwie dwóch swoich poruczników, do odrazy, jaką w nim budził ten podły świat, dołączył się jeszcze wstręt do Prusaków: nie, na pewno nie będzie bronił żadnego z tych nikczemnych łotrów – nawet gdyby się miano z nim rozprawić dość paskudnie. Więc wolał raczej położyć się, wciskając głowę w poduszkę, aby nic nie słyszeć i uniknąć pokusy do żołnierskiej interwencji. Była godzina za kwadrans siódma, a Karolek ani myślał zasnąć. Zazwyczaj zaraz po wieczerzy głowa opadała mu na stół. – No kochanie, śpij! – powtarzała Sylwina, przeniósłszy go do pokoju Henrietty. – Widzisz, jak tu dobrze, w dużym łóżeczku naszej miłej przyjaciółki! Lecz dziecko, właśnie rozweselone tą odmianą, podrygiwało śmiejąc się do rozpuku. – Nie! Nie! zostań, mamusiu... Baw się, mamusiu... Czekała cierpliwie, zachowywała się bardzo łagodnie, powtarzając wśród pieszczot: – Luli, kochanie... Śpij, żeby mi sprawić przyjemność... I dziecko wreszcie usnęło z uśmiechem na ustach. Nie rozebrała go, okryła tylko ciepło i wyszła nie zamykając drzwi na klucz; spał zwykle tak mocno. Nigdy Sylwina nie była równie spokojna, nigdy umysł jej nie pracował tak sprawnie i tak bystro. Miała szybkość decyzji, lekkość ruchów, jak gdyby wyzwolona z własnego ciała, działając pod impulsem tamtej drugiej, obcej jej... Natychmiast wprowadziła trójkę partyzantów, zalecając im jak największą ostrożność. Zaprowadziła ich do swego pokoju i rozstawiła po obydwu stronach okna, które otworzyła mimo tęgiego mrozu. Panowały głębokie ciemności, izba była ledwie oświetlona odbłyskiem śniegu. Od pól ciągnęła cisza śmierci. Mijały nie. kończące się minuty. Wreszcie, usłyszawszy nikły odgłos zbliżających się kroków, Sylwina wyszła i zasiadła z powrotem w kuchni; oczekiwała tam nieruchoma, utkwiwszy swe wielkie oczy w płomień świecy.. Trwało to jeszcze bardzo długo: Goliat krążył w pobliżu fermy, zanim zdecydował się wejść. Zdawało mu się, że dobrze zna tę młodą kobietę, dlatego ośmielił się przyjść mając tylko rewolwer za pasem. Lecz jakiś niepokój ostrzegał go... Rozchyliwszy szeroko okno, wsunął głowę, wołając z cicha: – Sylwino! Sylwino! Ujrzał okno otwarte: widocznie zreflektowała się... Bardzo był z tego rad, chociaż wolałby widzieć ją tu, usłyszeć, jak go wita, zaprasza, uspokaja. Widocznie papa Fouchard odwołał ją do jakiejś roboty. Zawołał trochę głośniej: – Sylwino! Sylwino! Żadnej odpowiedzi, żadnego tchnienia. Tedy przesadził futrynę i wszedł do pokoju z zamiarem wsunięcia się do łóżka, aby czekać pod kołdrą: było tak zimno... Nagle wybuchło straszne zamieszanie, tupot nóg, pośliznięcia – wśród zduszonych przekleństw i rzężeń. Sambuc i tamci dwaj rzucili się na Goliata, lecz mimo przewagi liczebnej nie mogli obezwładnić kolosa, któremu niebezpieczeństwo przysporzyło sił. W ciemności słychać było trzask członków, sapanie walczących. Szczęściem pistolet wypadł na podłogę. „Sznury! Sznury!” zdławionym głosem wyjąkał Cabasse. Ducat podał Sambucowi zwój sznurów, w które się przezornie zaopatrzyli. Wtedy nastąpiła potworna scena; przy pomocy kopniaków i uderzeń pięścią skrępowano naprzód nogi ofiary, następnie przywiązano ręce do boków; wreszcie cały tułów został omotany po omacku, jak popadło, z taką obfitością zwojów i supłów, że jeniec był jak pochwycony w sieć, której oka wpijały mu się w ciało. Krzyczał bez ustanku, a Ducat powtarzał: „Zamknij gębę!” Krzyki przycichły, gdyż Cabasse brutalnie obwiązał Prusakowi usta niebieską chustką. W końcu odsapnęli, zanieśli go jak pakunek do kuchni i rozciągnęli na dużym stole, tuż obok świecy. – Och, przeklęty Prusak! – mruknął Sambuc, ocierając czoło. – Mieliśmy z nim niemało trudu!... Sylwino, proszę zapalić jeszcze jedną świecę, żebyśmy go obejrzeli dokładnie, tego sakramenckiego – wieprza! Z oczami rozszerzonymi w bladej twarzy Sylwina wstała. Bez słowa zapaliła świecę i przystawiła ją z drugiej strony głowy Goliata, która ukazała się teraz jaskrawo oświetlona, jakby między dwiema gromnicami. W tej chwili spotkały się ich spojrzenia: on ją błagał, przerażony, ogarnięty strachem; lecz ona zdawała się nie rozumieć... Cofnęła się aż do kredensu i pozostała tam, stojąc z miną zaciętą i lodowatą. – Bestia, zeżarł mi pół palca – warknął Cabasse potrząsając krwawiącą dłonią. – Muszę mu coś przetrącić. Już wznosił podjęty z podłogi rewolwer. Lecz Sambuc rozbroił towarzysza. – Nie! Nie! Bez głupstw!... Nie jesteśmy bandytami, jesteśmy sędziami... Słyszysz, ty podły Prusaku, osądzimy cię; i nie obawiaj się, szanujemy prawo do obrony... Nie ty będziesz się bronił, ponieważ gdybyśmy ci zdjęli kaganiec, nadwerężyłbyś nam bębenki w uszach. Ale za chwilę przydzielę ci adwokata, i to nie byle jakiego! Przyniósł trzy krzesła, ustawił je rzędem; to był trybunał, środkowe zarezerwował dla siebie, boczne dla swych adiutantów. Wszyscy trzej usiedli. Po chwili Sambuc wstał. Mówił z pełną ironii powolnością, która stopniowo wzbierała, nabrzmiewając mściwym gniewem. – Ja jestem równocześnie przewodniczącym i oskarżycielem publicznym. Nie bardzo to zgodne z przepisem, ale jest nas za mało... Otóż oskarżam cię: przybyłeś do Francji, żeby nas szpiegować, płacąc najplugawszą zdradą za chleb z naszych stołów. Ty bowiem jesteś pierwszą przyczyną klęski, ty, zdrajco, który po bitwie pod Nouart poprowadziłeś Bawarów aż do Beaumont, nocą, przez lasy Dieulet. Jedynie ktoś, kto długo mieszkał w okolicy, mógł tak poznać najdrobniejsze ścieżki. I nasze przeświadczenie o twej winie jest całkowite: spotkano cię prowadzącego artylerię fatalnymi drogami zmienionymi w rzeki błota, gdzie do każdej armaty musiano zaprząc osiem koni. Kiedy spojrzeć na te drogi, trudno wprost uwierzyć, człek się głowi, jakim sposobem mógł tamtędy przejść korpus wojska... Bez ciebie, bez zbrodni, jakiej się dopuściłeś, ty, coś się u nas nażerał, aby nas potem sprzedać, nie doszłoby do zaskoczenia w Beaumont, nie wycofalibyśmy się do Sedanu i może byśmy w końcu was sprali... I nie mówię już o ohydnej robocie, jaką nadal prowadzisz, o bezczelności, z jaką się tu ukazałeś – triumfujący, denuncjując i terroryzując różnych biedaków... Jesteś najpodlejszą kanalią. Żądam kary śmierci. Zapadła cisza. Sambuc usiadł, wreszcie rzekł: – Wyznaczam z urzędu Ducata jako twego obrońcę... Był woźnym sądowym; byłby zaszedł wysoko, gdyby nie jego namiętności... Widzisz, że ci niczego nie odmawiam i że jesteśmy grzeczni. Goliat, który nawet palcem nie mógł poruszyć, zwrócił spojrzenie ku swemu zaimprowizowanemu obrońcy. Żyły w nim już tylko oczy, Oczy pełne żarliwego błagania, pod zsiniałym czołem, które – acz było mroźno – zraszał dużymi kroplami pot przerażenia. – Panowie – przemówił Ducat wstając – mój klient jest rzeczywiście najwstrętniejszą kanalią i nie podjąłbym się jego obrony, gdybym na jego wytłumaczenie nie mógł wykazać, że tam, w jego kraju, wszyscy są tacy... Spójrzcie na niego: widzicie po jego oczach, że jest bardzo zdziwiony. Nie rozumie swej zbrodni. We Francji ludzie brzydzą się szpiegami, gdy natomiast tam szpiegostwo to nader szacowna kariera i chwalebny sposób służenia krajowi... Pozwolę sobie nawet powiedzieć, panowie, że być może, oni się nie mylą... Nasze szlachetne uczucia przynoszą nam zaszczyt, ale, niestety, właśnie dlatego nas pobito. Gdyż jeśli mi wolno się tak wyrazić, quos vult perdere Jupiter dementat... Panowie zechcecie osądzić. I siadł na miejsce, Sambuc zaś rzekł jeszcze: – A ty, Cabasse, czy nie masz nic do powiedzenia przeciw bądź też za oskarżonym? – Owszem, mam – krzyknął Prowansalczyk – że to za dużo ceregieli, aby porachować się z tym łajdakiem... Miałem w życiu wiele kłopotów, ale nie lubię, kiedy się żartuje w kwestiach sprawiedliwości: to przynosi nieszczęście... Na śmierć! Na śmierć! Sambuc powstał uroczyście. – A zatem taki jest wyrok was obydwu? Śmierć? – Tak, tak! Śmierć! Krzesła zostały odsunięte. Sambuc podszedł do Goliata ze słowami: – Wyrok zapadł; masz umrzeć. Obie świece paliły się wysokim płomieniem jak gromnice, z prawa i z lewa oświetlając zmienioną twarz Goliata. Chcąc krzyczeć o litość, wyć słowa, które go dławiły, wysilał się tak, że niebieska chustka na jego ustach nasiąkała pianą. Straszny to był widok: ten człowiek, zmuszony do milczenia, niemy już jak trup, człowiek, który miał umrzeć z całym tym potokiem wyjaśnień i błagalnych słów uwięzłych w gardle. Cabasse nabijał rewolwer. – Czy mam mu rozwalić łeb? – spytał. – Och, nie! Nie! – krzyknął Sambuc. – To byłoby za dobrze! – I zwrócił się do Goliata: – Nie jesteś żołnierzem, nie zasługujesz na zaszczyt dostania kulą w łeb... Nie! Zdechniesz jak szpieg, jak plugawa świnia, jaką jesteś. – Odwrócił się i powiedział grzecznie: – Sylwino, to nie rozkaz... Ale chciałbym tu mieć ceber. Podczas sceny sądu Sylwina nie poruszyła się. Czekała z twarzą zesztywniałą, nieobecna w sobie samej, wszystka owładnięta prześladowczą myślą, która nią od dwóch dni powodowała. I kiedy poproszono ją o ceber, wstała po prostu posłusznie i na chwilę zniknęła w przyległej śpiżarni, po czym wróciła z wielkim cebrem, w którym prała bieliznę Karolka. – Dobrze. Proszę postawić pod stołem, na skraju. Postawiła; a kiedy wyprostowała się, oczy jej znowu spotkały się ze spojrzeniem Goliata. Drgała w nim ostatnia prośba, a także bunt człowieka, co nie chce umierać. Lecz w tej chwili nie było w niej nic z kobiety, nic poza pragnieniem tej śmierci oczekiwanej jako wyzwolenie. Cofnęła się jeszcze, przywierając aż do kredensu, i tam pozostała. Sambuc odsunął szufladę stołu i wydobył szeroki nóż kuchenny, ten, którym krajano słoninę. – Zatem, ponieważ jesteś świnią, zarżnę cię jak świnię. I bez pośpiechu począł rozważać z towarzyszami, jak to we właściwy sposób wykonać. Wybuchnął nawet spór, Cabasse bowiem utrzymywał, że w jego stronach, w Prowansji, wieprze zakłuwa się wieszając je łbem w dół, natomiast Ducat z oburzeniem protestował, uważając tę metodę za barbarzyńską, tudzież niedogodną... – Przybliżcie go do brzegu stołu, tuż nad cebrzykiem, żeby nie narobić plam. Przysunięto go, a Sambuc spokojnie, poprawnie przystąpił do roboty. Jednym ciosem noża rozpruł w poprzek gardło. Natychmiast z przeciętej tętnicy krew zaczęła spływać do cebrzyka z cichym szmerem fontanny. Rana była niewielka. Jeżeli skutkiem tego śmierć nastąpiła powolniej – nie było tego znać, nie dostrzegało się nawet żadnych drgawek, gdyż powrozy były mocne, ciało pozostawało zupełnie nieruchome. Ani jednego wstrząsu, ani jednego jęku. Agonię obserwować można było jedynie na przeoranej lękiem twarzy, z której krew wyciekała kropla po kropli pod skórą pozbawioną barwy, białą jak płótno. Oczy również traciły barwę. Zmętniały i zagasły. – Słuchajcie, Sylwino, potrzebna jednak gąbka... Lecz ona nie odpowiedziała; z rękoma bezwiednym gestem przyciśniętymi do piersi, stała przygwożdżona do podłogi; gardło miała zdławione niby żelazną obręczą. Patrzała. Potem nagle spostrzegła, że Karolek jest tu, uczepiony jej spódnicy. Widocznie obudził się i zdołał otworzyć drzwi, a nikt nie widział go wchodzącego drobnym kroczkiem ciekawego dziecka. Od jak dawna tu był, na pół schowany za matką? On także patrzał. Spod żółtej czupryny dużymi niebieskimi oczami patrzał na płynącą, krew, na małą czerwoną fontannę napeł – niającą z wolna cebrzyk. Może go to bawiło?... Gzy też zrazu nie zrozumiał? Gzy następnie pozostał, muśnięty powiewem grozy, i uświadomił sobie instynktownie ohydę, jakiej był świadkiem? Wydał nagły okrzyk przerażenia: – Och, mamo, mamo! Boję się! Zabierz mnie! I Sylwina doznała gwałtownego wstrząsu, który wzburzył całą jej istotę. To było już za wiele; coś się w niej załamywało, groza nareszcie zwyciężyła owe podniecenie, jakim była owładnięta od dwóch dni. Odżywała w niej kobieta. Wybuchnęła płaczem, szaleńczym gestem uniosła Karolka przyciskając go gwałtownie do serca. I uciekła z nim w panicznym pędzie, niezdolna dłużej słuchać ani patrzeć, gnana już tylko chęcią zniknięcia – wszystko jedno gdzie, w pierwszej napotkanej kryjówce. W tym momencie Jan postanowił cichutko otworzyć drzwi. Choć się nigdy nie przejmował odgłosami na folwarku, zadziwiły go w końcu te dreptania tam i z powrotem, te niesamowite wykrzyki. I do niego właśnie, do jego pokoju wpadła Sylwina, z rozwianymi włosami, łkająca, miotana takim napadem rozpaczy, że z początku nie mógł nic wyrozumieć z jej bełkotu. Wciąż powtarzała jeden gest – jakby gwoli odpędzeniu okrutnej zjawy. Wreszcie zrozumiał, z kolei wyobraził sobie zasadzkę, morderstwo, stojącą obok matkę, z synkiem wtulonym w fałdy jej spódnicy, naprzeciwko ojca z poderżniętym gardłem, z którego ściekała krew. I zdrętwiał; jego serce chłopa i żołnierza omdlewało z grozy. Och! Wojna, ohydna wojna zmieniająca tych wszystkich nieszczęsnych ludzi w dzikie bestie, siejąca straszną nienawiść; ten syn obryzgany krwią ojca, obarczony dziedzictwem antagonizmu ras, wzrastający potem jako wróg tej rodziny ojcowskiej, którą może kiedyś pójdzie wymordować! Potworny posiew dla straszliwych żniw! Osunąwszy się na krzesło Sylwina w rozpaczliwym zapamiętaniu okrywała pocałunkami płaczącego u jej szyi Karolka, powtarzając bez końca to samo zdanie, krzyk swego krwawiącego serca: – Ach, moje biedne maleństwo! Nie będą cię już nazywać Prusakiem! Ach, moje biedne maleństwo, nie będą cię już nazywać Prusakiem! Do kuchni wszedł papa Fouchard. Zastukał jak to gospodarz; trzeba mu było otworzyć... Doznał doprawdy niezbyt przyjemnej niespodzianki na widok tego trupa na stole obok cebrzyka pełnego krwi. Porywczy wieśniak, rzecz jasna, rozsierdził się. – Słuchajcie no, świntuchy! Nie mogliście urządzić tej całej rzeźni na dworze? Cóż to? Uważacie mój dom za gnojówkę i przychodzicie mi tu niszczyć sprzęty? Następnie, gdy Sambuc tłumaczył się i wyjaśniał sprawę, Fouchard przejęty strachem, coraz bardziej zirytowany, wybuchnął: – I cóż ja mam począć z tym waszym nieboszczykiem? Myślicie, że to ładnie, ot, tak sobie, wpakować komuś do domu umarlaka, nie pytając, co z nim pocznie? Niechby, na przykład, zjawił się patrol, miałbym się z pyszna! Was to nic nie obchodzi, nie pomyśleliście, że mogę to przypłacić głową... O nie! Do diabła! Już ja się z wami rozprawię, jeżeli natychmiast nie uprzątniecie tego trupa. Słyszycie! Bierzcie go za łeb, za łapy, za co chcecie, i żeby mi tu po trzech minutach ani jeden włosek nie pozostał! To rzekłszy papa Fouchard dał Sambucowi worek, chociaż mu się serce krwawiło, że jeszcze coś musi ofiarować... Wybrał spośród najgorszych, twierdząc, że dziurawy worek to jeszcze za, dobre dla Prusaka. Ale Cabasse i Ducat mieli ogromny kłopot z wtłoczeniem Goliata do tego worka; ciało było za duże, za długie, nogi wystawały... W końcu wyniesiono go i załadowano na taczki do przewożenia chleba. – Daję wam słowo honoru – oświadczył Sambuc – że go wrzucimy do Mozy! – Tylko – rzekł z naciskiem Fouchard – uwiążcie mu u łap dwa tęgie kamienie, żeby drań nie wypłynął! Noc była ciemna. Niewielki orszak posuwał się po bladym śniegu i niebawem zniknął; nie słychać było żadnych szmerów prócz nikłego żałosnego skrzypienia taczek. Chociaż Sambuc później zaklinał się na pamięć swego ojca, że przyczepił do łap dwa wielkie kamienie, zwłoki wypłynęły. Odkryli je Prusacy w trzy dni później w Pont-Maugis wśród wysokich traw i wpadli w pasję, gdy wyciągnęli z worka tego człowieka zakłutego jak prosiaka. Posypały się straszliwe groźby, prześladowania, rewizje. Niewątpliwie ten czy ów z mieszkańców okazał się nazbyt gadatliwy, gdyż pewnego wieczora zaaresztowano mera Remilly i papę Fouchard pod zarzutem utrzymywania przyjaznych stosunków z partyzantami, których oskarżano o dokonanie zbrodni. Papa. Fouchard w tych ciężkich opresjach zachował wspaniałą obojętność starego chłopa świadomego niepożytej mocy, jaką daje spokój i milczenie. Poszedł nie okazując zmieszania, nawet nie domagając się wyjaśnień. Zobaczy się, co z tego wyniknie. W okolicy szeptano sobie, że wyciągnął już od Prusaków ogromny majątek – całe wory talarów, gdzieś zakopywane, jeden po drugim, w miarę jak je zdobywał... Henrietta na wieść o tym wszystkim ogromnie się zaniepokoiła. Obawiając się narazić swych gospodarzy, Jan znowu chciał odejść, chociaż lekarz uważał, że jest jeszcze zbyt słaby; jej zaś zależało na zwłoce, choćby dwutygodniowej, gdyż sama uległa wzmożonemu napływowi smutku wobec bliskiej konieczności rozstania. W czasie aresztowania papy Fouchard Jan zdołał umknąć, schroniwszy się w głębi stodoły. Czyż jednak nie groziło mu w każdej chwili niebezpieczeństwo, że w razie nowych poszukiwań pochwycą go i uprowadzą? Zresztą Henrietta drżała również o wuja. Postanowiła tedy pewnego ranka pójść do Sedanu i udać się do Delaherche’ów, u których, jak powiadano, kwaterował jakiś bardzo wpływowy oficer pruski. – Sylwino – rzekła na odjezdnym – proszę troskliwie opiekować się naszym chorym, dawać mu bulion w południe i lekarstwo o godzinie czwartej. Służąca zajęta swymi codziennymi czynnościami, stała się znowu dzielną i uległą dziewczyną, kierując teraz gospodarstwem pod nieobecność właściciela, podczas gdy Karolek śmiał się i hasał przy matce. – Proszę nie obawiać się, niczego mu nie zbraknie: Już ja będę nad nim czuwała. VI W Sedanie, u Delaherche’ów, przy ulicy Maqua, po straszliwych wstrząsach bitwy i kapitulacji, życie zaczęło się na nowo i od czterech bez mała miesięcy dni płynęły za dniami w atmosferze ponurego ucisku okupacji pruskiej. Jeden wszakże zakątek w obszernych zabudowaniach fabrycznych pozostawał jak gdyby nie zamieszkały: był to wychodzący na ulicę, na końcu mieszkania gospodarza, pokój, w którym wciąż jeszcze przebywał pułkownik de Vineuil. Gdy inne okna otwierały się, pozwalając przenikać codziennej krzątaninie, wszelakim odgłosom życia, okna tego pokoju o uparcie zapuszczonych żaluzjach wydawały się martwe. Pułkownik uskarżał się na oczy twierdząc, że pełne światło dzienne razi go boleśnie; i nie wiadomo było, czy nie kłamie... Aby go zadowolić, dano mu lampę do użytku dniem i nocą. Przez całe dwa miesiące musiał leżeć w łóżku, chociaż major Bouroche skonstatował jedynie pęknięcie kostki: rana nie goiła się, wystąpiły różne powikłania. Obecnie już wstawał, ale był tak przybity, trawiony jakąś nieokreśloną słabością tak uporczywą, tak zaborczą, że spędzał dni wyciągnięty na szezlongu, przy sutym ogniu kominka. Chudł, stawał się cieniem, a pielęgnujący go lekarz, bardzo zdumiony, nie mógł znaleźć żadnego wewnętrznego obrażenia, żadnej istotnej przyczyny tej powolnej śmierci. Pułkownik był jak gasnący płomień. A starsza pani Delaherche od pierwszego dnia okupacji dzieliła jego samotność. Widać porozumieli się w kilku słowach, postanowiwszy zaszyć się w tym swoim pokoju, dopóki Prusacy będą mieszkać w tym domu. Wielu z nich się tam przewinęło, spędzając dwie lub trzy noce, a jeden kapitan, pan von Gartlauben, sypiał jeszcze stale. Zresztą, nigdy więcej ani pułkownik, ani stara dama nie poruszali tych spraw. Pomimo swych osiemdziesięciu ośmiu lat pani Delaherche wstawała o świtaniu, siadała w fotelu naprzeciw przyjaciela, po drugiej stronie kominka, i pod nieruchomym światłem lampy zabierała się do robienia na drutach pończoch dla ubogiej dziatwy, podczas gdy on, z oczami utkwionymi w głowniach, trwał w swej apatii, w rosnącym otępieniu: zdawał się żyć i umierać jedną jedyną myślą. Przez cały dzień z pewnością nie zamienili nawet dwudziestu słów; pułkownik powstrzymywał ją za każdym razem, gdy ona, stykając się z domownikami, pozwalała mimo woli wymknąć się jakiejś nowinie. Tak więc nie dochodziło tu nic z życia zewnętrznego, nie dotarła żadna wieść o oblężeniu Paryża, o porażkach nad Loarą, o codziennych utrapieniach inwazji. Lecz w tym dobrowolnym grobie pułkownik na próżno odmawiał sobie światła dziennego, zatykał uszy: cała straszliwa klęska, wszystka śmiertelna żałoba docierała do niego przez szpary, z powietrza, którym oddychał, wciąż bowiem znajdował się w stanie jakby zatrucia i zamierał z każdą godziną. Tymczasem, krzątając się właśnie w pełni blasku dziennego, powodowany swą pasją życia, Delaherche starał się na nowo otworzyć swą fabrykę. Na razie, w tym rozgardiaszu wśród robotników i klientów zdołał uruchomić zaledwie kilka warsztatów. Aby więc zapełnić. swe smętne przymusowe wywczasy, postanowił sporządzić całkowity spis inwentarza zakładu i rozważyć sprawę wprowadzenia niejakich ulepszeń, o których od dawna już przemyśliwał. Miał właśnie pod ręką do pomocy w tej pracy pewnego młodzieńca, który schronił się w jego domu nazajutrz po ciężkiej bitwie. Był to syn jednego z jego klientów. Ów Edmund Lagarde, wyrosły w Passy, w małym sklepie galanteryjnym ojca, sierżant piątego pułku liniowego, mający zaledwie dwadzieścia trzy lata, a wyglądający na osiemnaście, walczył tak zaciekle, że wrócił z lewym ramieniem strzaskanym jedną z ostatnich już kul około godziny piątej, przy bramie du Ménil; a poczciwy Delaherche, kiedy z jego budynków ewakuowano rannych, zatrzymał go u siebie. W ten sposób Edmund wszedł niejako do rodziny, jadając, śpiąc, przebywając w tym domu – już wyleczony – w charakterze sekretarza fabrykanta, w oczekiwaniu na możność powrotu do Paryża. Po złożeniu przezeń formalnej obietnicy, iż nie ucieknie, oraz dzięki wstawiennictwu Delaherche’a, władze pruskie pozostawiły go w spokoju. Był to niebieskooki blondyn o niewieściej urodzie przy tym tak wrażliwy i nieśmiały, że rumienił się z lada powodu. Wychowała go matka, nie szczędząc ofiar i przeznaczając dochody ze swego skromnego handlu na opłacenie jego nauki. Ten ranny cherubin, po koleżeńsku pielęgnowany przez Gilbertę, uwielbiał Paryż i opłakiwał przed nią jego los. Wreszcie liczbę domowników powiększał jeszcze nowy gość: pan von Gartlauben, kapitan Landwehry, którego pułk zluzował w Sedanie oddziały frontowe. Mimo niewysokiego stopnia oficerskiego była to osobistość nie byle jaka, gdyż jego wujem był gubernator generalny. rezydujący w Reims i sprawujący absolutną władzę nad całym obwodem. On także głosił, że kocha Paryż, przechwalał się, że tam zamieszkiwał i że nieobce mu jego uroki i finezje; i rzeczywiście afiszował się nienagannymi manierami dobrze wychowanego człowieka, ukrywając pod tym pokostem wrodzoną brutalność. Zawsze w mocno opiętym mundurze, rosły i tęgi, nie przyznawał się do swego wieku, strapiony swymi czterdziestoma pięcioma latami. Przy większej inteligencji mógłby być straszliwy, lecz wybujała próżność utrzymywała go w stanie ciągłego zadowolenia, gdyż nigdy by nie uwierzył, że można z niego drwić. Z czasem stał się dla Delaherche’a prawdziwym zbawcą; lecz pierwsze dni po kapitulacji jakże były żałosne! Sedan okupowany, zaludniony żołnierzami niemieckimi, drżał w obawie grabieży. Potem zwycięskie wojska odmaszerowały ku dolinie Sekwany, pozostał tylko jeden gar- nizon i miasto zaległ martwy spokój cmentarza; domy były stale zamknięte, sklepy nieczynne, a z nastaniem zmierzchu opustoszałe ulice pobrzmiewały tylko ciężkimi krokami i chrapliwymi okrzykami patroli. Nie nadchodziły już żadne gazety, żadne listy. Było to zamurowane więzienie, raptowne odcięcie od świata w nieświadomości i obawie nowych bliskich klęsk, jakie przeczuwano. Na domiar nieszczęścia zaczynał grozić głód. Pewnego ranka, po tygodniu, w którym setki tysięcy ludzi przewalały się przez Sedan wezbraną falą, obudzono się bez chleba, bez mięsa, w miejscowości ogołoconej, jakby nawiedzonej przelotem szarańczy. Miasto miało żywności zaledwie na dwa dni i trzeba się było zwrócić do Belgii o pomoc; wszystko nadchodziło obecnie z sąsiedniego kraju, przez otwartą granicę, skąd zniknęła komora celna, zmieciona także w katastrofie. Teraz sypały się ciągłe udręki, co rano odżywała walka między komendanturą pruską z siedzibą w podprefekturze a radą miejską, która pracowała nieprzerwanie w gmachu ratuszowym. Bohaterska w swym administracyjnym oporze, ustępując tylko piędź po piędzi, na próżno usiłowała bronić sprawy, mieszkańcy uginali się pod brzemieniem wciąż rosnących wymagań, nękani niesamowitymi i zbyt częstymi rekwizycjami. Z początku Delaherche wiele ucierpiał od kwaterujących w jego domu żołnierzy i oficerów. Wszystkie narodowości przedefilowały tam, z fajką w zębach. Codziennie spadało znienacka na miasto dwa, trzy tysiące ludzi: piechurów, kawalerzystów, artylerzystów; i chociaż ci ludzie mieli prawo jedynie do dachu i fajerki, nieraz trzeba się było nabiegać w poszukiwaniu żywności. Pokoje, w których przebywali, pozostawały odrażająco brudne. Często oficerowie wracali pijani i zachowywali się gorzej od żołnierzy. Jednakże trzymała ich w karbach dyscyplina tak surowa, że wypadki gwałtu i grabieży były rzadkie. W całym Sedanie wymieniano tylko dwie sponiewierane kobiety. Dopiero później, kiedy Paryż oparł się, okupanci dali dotkliwie odczuć swe panowanie, rozjątrzeni przeciągającą się walką i zaniepokojeni postawą prowincji, lękając się wciąż powstania masowego, owej „wilczej wojny”, jaką im wypowiedzieli wolni strzelcy. Mieszkanie Delaherche’a opuścił był właśnie major kirasjerów, który sypiał w butach i którym wyjeżdżając zostawił mnóstwo śmieci aż po kominek, gdy w drugiej połowie września wpadł do niego. pewnego wieczora podczas ulewnego deszczu kapitan von Gartlauben. Pierwsze zetknięcie było dość niemiłe. Przybyły mówił głosem donośnym, żądał najlepszego pokoju, podzwaniał szablą na stopniach schodów. Lecz na widok Gilberty przybrał postawę nienaganną i przedefilował ze sztywną rezerwą, kłaniając się grzecznie. Ludzie mocno mu schlebiali, gdyż wiedziano, iż jedno jego słowo podszepnięte pułkownikowi, komendantowi Sedanu, wystarczało, aby złagodzić rekwizycję lub wypuścić na wolność aresztanta. Niedawno jego wuj, generalny gubernator w Reims, ogłosił proklamację zredagowaną z chłodnym okrucieństwem, zarządzając stan oblężenia, i grożąc karą śmierci każdemu, kto by sprzyjał wrogowi bądź to jako szpieg, bądź wprowadzając w błąd oddziały niemieckie, kierując je na bezdroża, bądź też niszcząc mosty i działa, uszkadzając Unie telegraficzne i tory kolejowe. Wróg – to byli Francuzi; i mieszkańcom Sedanu serca kołatały w piersiach, gdy odczytywali przybity na drzwiach komendantury wielki biały plakat mieniący zbrodnią ich niepokoje i pragnienia. Dostatecznie już ciężkie było wysłuchiwanie garnizonowych wiwatów, które oznajmiały o nowych zwycięstwach niemieckich. Tak oto każdy dzień przynosił żałobę; żołnierze rozniecali wielkie ogniska, śpiewali, pili całymi nocami, podczas gdy mieszkańcy, zmuszeni teraz do powrotu do domów o dziewiątej, przysłuchiwali się temu w głębi swych ciemnych mieszkań, zgnębieni niepewnością, przewidując nowe nieszczęścia. W jednym z takich właśnie momentów – było to około połowy października – pan von Gartlauben po raz pierwszy dał dowód niejakiej delikatności. Od rana Sedan odżywał nadzieją: chodziły słuchy o znacznym sukcesie uzyskanym przez armię Loary w marszu o wyzwolenie Paryża. Ale tylekroć już najpomyślniejsze nowiny zmieniały się w zwiastunki klęsk! I rzeczywiście tegoż wieczora dowie-_ dziano się, że armia bawarska zajęła Orlean. Na ulicy Maqua, w domu naprzeciwko fabryki, żołnierze wrzeszczeli tak głośno, że kapitan, widząc ogromne zdenerwowanie Gilberty, poszedł ich uciszyć, uważając sam, iż ta wrzawa jest niestosowna. Pan von Gartlauben miał jeszcze sposobność wyświadczenia kilku drobnych usług. Władze pruskie zreorganizowały urzędy administracyjne; mianowano niemieckiego podprefekta, co zresztą nie powstrzymywało ciągłych utrapień, chociaż nowy władca okazał się względnie wyrozumiały. Wśród ustawicznych scysji między komendanturą a radą miejską jedną z najczęstszych była sprawa rekwizycji pojazdów; i pewnego dnia doszło do wielkiej awantury, gdy Delaherche nie mógł wysłać pod Podprefekturę swej parokonnej kolasy. Na chwilę nawet mer został aresztowany, on sam byłby powędrował za nim do cytadeli, gdyby nie interwencja pana von Gartlauben, który jednym gestem uciszył tę burzę. Innym znów razem, dzięki jego wstawiennictwu, miasto uzyskało odroczenie terminu wpłaty trzydziestu tysięcy franków grzywny, na którą zostało skazane za rzekomą opieszałość przy odbudowie mostu Villette – mostu zniszczonego przez Prusaków. Wielce żałosna była to sprawa, która zrujnowała i zgnębiła sedańczyków. Ale nade wszystko po kapitulacji Metzu gość Delaherche’a rzetel – nie zasłużył na jego wdzięczność. Okropna ta wieść poraziła mieszkańców jak uderzenie gromu, oznaczając unicestwienie ich ostatnich nadziei, od następnego zaś tygodnia rozpoczęły się na nowo olbrzymie przemarsze wojsk, potok ludzi płynący z Metzu armia księcia Fryderyka Karola kierująca się nad Loarę, armia generała Manteulfla maszerująca na Amiens i Rouen; inne korpusy ciągnęły w kierunku, Paryża, aby zasilić oblegających. Przez wiele dni domy były pełne. żołnierzy, piekarnie i sklepy mięsne zostały opróżnione do ostatniej kruszyny, aż do ostatniej kosteczki, bruk uliczny nasiąknął wonią łoju, jak po przejściu wielkich stad wędrownych. I jedynie fabryka przy ulicy Maqua nie ucierpiała skutkiem tego zalewu ludzkiego bydła, ochroniona przyjazną ręką, wyznaczona wyłącznie do kwaterowania nielicznych dowódców, ludzi dobrze wychowanych. Toteż Delaherche w końcu porzucił swą chłodną postawę. Rodziny mieszczańskie zaryglowały się w głębi swych mieszkań, unikając wszelkich stosunków z kwaterującymi u nich oficerami. Lecz jemu, który odczuwał ustawiczną potrzebę mówienia, podobania się, używania życia, mocno ciążyła ta rola nadąsanej ofiary. Jego obszerny dom, zimny i bezgłośny, gdzie każdy żył na osobności, zesztywniały w urazie, był mu nader przykry. Toteż pewnego dnia zdecydował się zatrzymać pana von Gartlauben na schodach, aby mu podziękować za jego usługi. I powoli weszło to w zwyczaj: dwaj mężczyźni spotykając się zamieniali kilka słów, aż pewnego wieczora pruski kapitan zasiadł w gabinecie fabrykanta w fotelu, z cygarem w ustach, i prowadził przyjacielską pogawędkę o najświeższych nowościach, przy kominku, na którym trzaskały ogromne dębowe polana. Przez pierwsze dwa tygodnie Gilberta nie ukazywała się; Gartlauben udawał, że nie wie o jej istnieniu, choć za najmniejszym szelestem odwracał żywo głowę w stronę drzwi sąsiedniego pokoju... Wydawało się, że pragnie, aby zapomniano o jego sytuacji zwycięzcy, okazywał swobodę i szerokość poglądów, rad wyszydzał niektóre groteskowe zarządzenia rekwizycyjne. Tak na przykład uśmiał się setnie, gdy kiedyś zarekwirowano trumnę i obręcz od koła. Co się tyczy „reszty”: węgła, oliwy, mleka, cukru, masła, chleba, mięsa, nie licząc odzieży, pieców, lamp, słowem, tego wszystkiego, co służy do codziennego użytku – wzruszał tylko ramionami. Mój ty Boże! Cóż chcecie? Ma się rozumieć, to bardzo dokuczliwe... Przyznawał nawet, że żądano zbyt wiele... Tylko cóż? To wojna, trzeba żyć w kraju nieprzyjacielskim... Delaherche, którego drażniły te ciągłe rekwizycje, nie powściągał bynajmniej języka, wykłócał się o nie co wieczór, zgoła jak gdyby przeglądał książeczkę rachunkową swej kucharki. Przy tym wszystkim raz tylko doszło do ostrzejszej wymiany słów, mianowicie na temat kontrybucji w wysokości miliona franków, którą prefekt pruski w Rethel nałożył na departament Ardenów jako odszkodowanie za straty zadarte Niemcom przez francuskie okręty wojenne oraz w związku z wysiedleniem Niemców zamieszkałych we Francji. Według rozdzielnika, miasto Sedan miało zapłacić czterdzieści dwa tysiące franków. I Delaherche mozolił się nad wykazaniem swemu gościowi, że to niesprawiedliwość, że sytuacja miasta jest wyjątkowa, że ono już za dużo ucierpiało, aby je aż tak obciążać. Obaj zresztą po tej wymianie zdań rozstawali się w jeszcze ściślejszej zażyłości – on rad, że miał sposobność odurzenia się potokiem własnej wymowy, Prusak zaś zadowolony, że dał dowód iście paryskiej ogłady. Pewnego wieczora do pokoju wkroczyła Gilberta, ze swą minką wesołej trzpiotki. Przystanęła odgrywając zdziwienie. A pan von Gartlauben wstał i okazał się na tyle dyskretny, że się prawie natychmiast oddalił. Nazajutrz wszakże, zastawszy Gilbertę siedzącą w fotelu, zajął swoje miejsce przy ogniu... Odtąd zaczęły się przemiłe wieczory spędzane w tym gabinecie, a nie w salonie, co stanowiło subtelną różnicę. I nawet później, gdy młoda gospodyni zgodziła się grać na fortepianie swemu gościowi, który uwielbiał muzykę, udawała się sama do sąsiedniej bawialni, pozostawiając po prostu drzwi, otwarte. W ciągu tej surowej zimy stara ardeńska dębina gorzała sutym płomieniem we wnętrzu wysokiego kominka; około godziny dziesiątej wieczorem wypijano filiżankę herbaty, rozmawiając w lubym cieple obszernego pokoju. A pan von Gartlauben najwidoczniej zakochał się bez pamięci w tej roześmianej kobietce, która paplała z: nim tak samo jak niegdyś w Gharleville z przyjaciółmi kapitana Beaudoin. Dbał o siebie jeszcze bardziej, okazywał przesadną galanterię, zadowalał się najdrobniejszym faworem, dręczony jedynie troską, by nie uchodzić za barbarzyńcę, za nieokrzesanego żołdaka brutalizującego kobiety. I w ten sposób życie w obszernym ciemnym domu przy ulicy Maqua płynęło jakby podwójnym nurtem. Podczas gdy przy posiłkach urodziwy Edmund z twarzą zranionego cherubina odpowiadał monosylabami na nieprzerwaną gadaninę Delaherche a, a rumienił się, kiedy go Gilberta prosiła o podanie soli, podczas gdy wieczorem pan von Gartlauben, siedząc w gabinecie, z omdlewającym spojrzeniem słuchał sonaty Mozarta, którą dla niego grała w głębi salonu Gilberta, sąsiedni pokój, w którym przebywali pułkownik de Vineuil i starsza pani Delaherche, pozostawał cichy, ze spuszczonymi żaluzjami, z wiecznie zapaloną lampą – jak grób oświetlony gromnicą. Grudzień pogrążył miasto w śniegu, w który zapadały rozpaczliwe wieści. Po klęsce poniesionej pod Champigny przez generała Ducrot, po stracie Orleanu, pozostawała już jedynie posępna nadzieja, że ziemia francuska stanie się ziemią mścicielką, ziemią niszczycielką, pożerającą zwycięzców. Niech tedy śnieg pada jeszcze grubszymi płatami, niechaj grunt pęka pod ukąszeniami mrozu, tak by całe Niemcy znalazły tam swą mogiłę. Lecz serce pani Delaherche ściskał jeszcze nowy niepokój. Oto pewnej nocy, gdy syn był nieobecny, wezwany w sprawach handlowych do Belgii, usłyszała przechodząc obok pokoju Gilberty jakieś odgłosy, tłumione pocałunki przerywane śmiechem. Zdumiona wróciła do swego pokoju, przerażona strasznym podejrzeniem: mógł to być jedynie przebywający tu Prusak. Tak, zdawało się jej, iż zauważyła już jakieś porozumiewawcze spojrzenia... Zdruzgotał ją ten. ostatni cios hańby. Och, ta kobieta, którą syn wprowadził do domu wbrew jej woli, ta kobieta goniąca za uciechami, której raz już przebaczyła, zachowując milczenie po śmierci kapitana Beaudoin! I to się powtarzało, a tym razem była to najgorsza hańba! Co robić? Taka potworność nie mogła trwać nadal pod jej dachem. Pogłębiło się jeszcze bardziej żałobne odosobnienie, w jakim trwała staruszka przeżywająca dni tragicznych zmagań, dni, w których wracała do pułkownika bardziej ponura, milcząca przez całe godziny, ze łzami w oczach; a on patrzał na nią wyobrażając sobie, że Francja poniosła jeszcze jedną klęskę... W tym właśnie okresie pewnego ranka zjawiła się na ulicy Maqua Henrietta, aby opowiedzieć Delaherche’om o losach papy Fouchard. Słyszała, jak mawiano z uśmieszkiem o wszechwładnym wpływie, jaki wywiera Gilberta na pana von Gartlauben. Toteż czuła się nieco skrępowana wobec pani Delaherche, którą pierwszą spotkała na schodach powracającą do pułkownika, i uznała za stosowne wyjaśnić cel swych odwiedzin. – Och, gdyby pani była tak dobra i zechciała interweniować!... Wuj jest w strasznym położeniu, mówią o deportacji do Niemiec... Stara dama, chociaż ją lubiła, żachnęła się gniewnie. – Ależ, drogie dziecko, ja nie mam żadnej władzy... Nie należy zwracać się do mnie... – Po czym, niebaczna na wzruszenie widoczne w twarzy Henrietty, dorzuciła: – Przybywasz w złą porę: mój syn wyjeżdża dzisiaj wieczorem do Brukseli... On zresztą, tak jak i ja, nie ma żadnego wpływu... Zwróć się raczej do mojej synowej, która może wszystko. I pozostawiła Henriettę zdziwioną, przeświadczoną teraz, że w domu rozgrywa się dramat rodzinny. W przeddzień pani Delaherche postanowiła wszystko powiedzieć synowi przed jego podróżą do Belgii, gdzie miał omówić sprawę poważnej transakcji zakupu węgla kamiennego w związku z planami uruchomienia swoich warsztatów fabrycznych. Ona nigdy nie dopuści, aby sromota zaczęła się na nowo, tu, pod jej bokiem, w czasie nieobecności syna. Czekała tedy, by przemówić, aż się upewni, że syn nie odłoży wyjazdu na inny dzień, jak się to od tygodnia powtarzało. I cały ich dom rozpadnie się, Prusak zostanie przepędzony, kobieta również wyrzucona na ulicę, jej nazwisko sromotnie rozplakatowane na murach – czym grożono każdej Francuzce, która by się oddała Niemcowi. Gilberta na widok Henrietty zawołała radośnie: – Ach, jakżem rada, że cię widzę! Wydaje mi się, że to już tak dawno... Człowiek tak prędko się starzeje, w atmosferze tych paskudnych historii! Zaciągnęła ją do swego pokoju, posadziła na szezlongu, przytuliła się do niej. – Zjesz z nami śniadanie. Ale przedtem porozmawiamy. Musisz mieć tyle do opowiedzenia!... Wiem, że nie masz wiadomości od brata. Biedny Maurycy, jakże mi go żal: w tym Paryżu – bez gazu, bez opału, może bez chleba!... A ten chłopiec, którego pielęgnujesz, przy – jaciel twego brata? Widzisz, już mi naplotkowano... Czy to w jego sprawie przychodzisz? Henrietta, mocno zmieszana, zwlekała z odpowiedzią. Czyż właściwie nie przyszła z powodu Jana, aby mieć pewność, że po zwolnieniu wuja Fouchard nie będą niepokoić jej drogiego chorego? Zawstydziła się słysząc Gilbertę mówiącą o nim i nie śmiała wyłożyć istotnego celu swej wizyty; dręczyło ją teraz sumienie, wzdrygała się na myśl wyzyskania wpływów, jakie jej przypisywała. – Zatem – powtórzyła Gilberta z filuterną minką – potrzebujesz nas w sprawie tego kawalera? A gdy przyparta do muru Henrietta powiedziała w końcu o aresztowaniu papy Fouchard, wykrzyknęła: – Ależ prawda, jakam ja głupia! Toż dzisiaj rano właśnie o tym mówiłam!... Ach, moja droga, doskonale zrobiłaś, żeś przyszła, trzeba natychmiast zająć się twoim wujem, gdyż ostatnie wiadomości, jakie miałam, nie są dobre... Oni chcą dać przykład... – Tak, pomyślałam o was – mówiła dalej z wahaniem Henrietta. – Wierzę, że dacie mi dobrą radę, że, być może, będziesz mogła coś zdziałać... Gilberta wybuchnęła śmiechem. – Jakaś ty niemądra! Ależ za trzy dni twój wuj będzie wolny! Czyż ci nie mówiono, że mam tu w domu praskiego kapitana, który robi wszystko, co zechcę? Słyszysz, moja droga: on mi niczego nie odmówi! I upojona swym triumfem kokietki śmiała się jeszcze głośniej, ściskając i głaszcząc dłonie przyjaciółki, która nie umiała zdobyć się na podziękowanie i milczała, zakłopotana, dręczona obawą: czy to nie było przyznanie się? Lecz ileż w tej Gilbercie pogody, ileż promiennej radości! – Pozwól mi działać; wieczorem pożegnasz nas zadowolona. Kiedy przeszły do jadalni, Henriettę uderzyła delikatna uroda Edmunda Lagarde. Podziwiała go jak ładny przedmiot. Czyż to możliwe, że ten chłopiec brał udział w wojnie i że ośmielono się zgruchotać mu rękę? Legenda o jego wielkiej brawurze dopełniała uroku, jaki roztaczał, a Delaherche, który powitał Henriettę z miną człowieka zadowolonego z widoku nowej twarzy, nie przestawał – podczas gdy podawano kotlety i ziemniaki w mundurach – wychwalać swego sekretarza, twierdząc, że jest równie pracowity i dobrze wychowany jak urodziwy. I przy tym śniadaniu, spożywanym we czworo w ciepłej jadalni, wytworzył się nastrój przemiłej zażyłości. – Przybywa więc pani po to, abyśmy się zajęli losem papy Fouchard? – zwrócił się do Henrietty fabrykant. – Bardzo żałuję, że jestem zmuszony dzisiaj wieczorem wyjechać... Ale moja żona to załatwi; jej się nie można oprzeć, osiąga wszystko, co chce... Śmiał się, mówił to całkiem dobrodusznie, ot, po prostu pochlebiały mu wpływy żony, z których i sam poniekąd był dumny. Potem wtrącił nagle: – Ale właśnie, moja droga, czy Edmund nie mówił ci o swym odkryciu? – Nie. Cóż to za odkrycie? – spytała wesoło Gilberta zwracając w stronę młodego sierżanta swe wdzięczne, pieszczotliwe spojrzenie. Lecz Edmund rumienił się jakby z nadmiaru wrażenia, za każdym razem, gdy młoda gospodyni spojrzała nań w ten sposób. – Och, mój Boże! To drobiazg, chodzi jedynie o tę starą koronkę, której pani potrzebowała do przybrania swego różowego peniuaru... Otóż wczoraj szczęśliwie odkryłem pięć metrów starej koronki brukselskiej, towar naprawdę piękny, a niedrogi... Handlarka ma tu zaraz przyjść pokazać pani... Gilberta była zachwycona, gotowa byłaby go uściskać. – Ach, jaki pan miły! Postaram się panu odwdzięczyć. Potem, gdy podawano jeszcze kupiony w Belgii pasztet z gęsich wątróbek, w rozmowie nastąpił zwrot; przez chwilę biadano na temat zdychających w Mozie zatrutych ryb, w końcu zaczęto mówić o niebezpieczeńswie zarazy, grożącym Sedanowi przy najbliższej odwilży. W listopadzie notowano już przypadki. epidemii. Na próżno po bitwie wydano sześć tysięcy franków na zamiecenie ulic w mieście i spalenie stosu plecaków, ładownic i wszelakich podejrzanych szczątków: niemniej okoliczne pola przy lada wilgoci wydzielały wstrętne wyziewy – tak pełne były trupów zakopanych tuż pod powierzchnią, ledwie przykrytych kilkocentymetrową warstewką ziemi. Wszędzie pola garbiły się od mogił, grunt pękał pod działaniem wewnętrznego parcia, sączyła się i zionęła zgnilizna. A niedawno odkryto jeszcze inne ognisko zarazy: Mozę, skąd już przecie wydobyto przeszło tysiąc dwieście zewłoków końskich. Według powszechnego mniemania nie było już tam ani jednego ludzkiego trupa; tymczasem pewien polowy, przyjrzawszy się uważnie, dostrzegł pod wodą na przeszło dwumetrowej głębokości coś białego, rzekłbyś – kamienie; były to pokłady trupów. Trupy te były wypatroszone, skutkiem czego, nie ulegając wzdęciu, nie mogły wypłynąć na powierzchnię. Przebywały tam w tej wodzie, pośród traw, od czterech bez mała miesięcy. Puszczone w ruch bosaki wydobywały ręce, nogi, głowy... Niekiedy sama siła prądu odrywała i znosiła jakąś dłoń... W zmąconej wodzie wzbijały się bańki gazu i pękały na powierzchni skażając powietrze straszliwym smrodem. – Wszystko dobrze, póki mróz trzyma – zauważył Delaherche. – Ale z chwilą kiedy zniknie śnieg, trzeba będzie podjąć poszukiwania, przeprowadzić wszędzie dezynfekcję; inaczej wyginiemy wszyscy. – A kiedy żona ze śmiechem prosiła, by zechciał, póki jedzą, przejść na przyjemniejsze tematy, zakończył jowialnie: – Do licha, nasze ryby z Mozy są na dłuższy czas skompromitowane! Lecz gdy skończono jedzenie i zabierano się do kawy, pokojowa oznajmiła, że pan von Gartlauben zapytuje, czy może na chwilę wejść. Wywołało to poruszenie, gdyż nigdy nie przychodził o tej porze, w biały dzień. Delaherche natychmiast polecił go wprowadzić widząc w tym dogodną sposobność przedstawienia mu Henrietty. A kapitan, ujrzawszy nową młodą kobietę, jeszcze zdwoił swą uprzejmość. Przyjął nawet filiżankę kawy, którą pił bez cukru, tak jak to zaobserwował u wielu osób w Paryżu. Zresztą, jeżeli nalegał, aby go przyjęto, uczynił to jedynie w celu natychmiastowego powiadomienia pani domu, iż wyjednał łaskę dla jednego z jej protegowanych, nieszczęśliwego robotnika fabrycznego uwięzionego z powodu bójki z pruskim żołnierzem. Wtedy Gilberta skorzystała ze sposobności, aby powiedzieć o papie Fouchard. – Kapitanie, przedstawiam panu jedną z moich najdroższych przyjaciółek... Pragnie ona prosić pana o pomoc: jest siostrzenicą gospodarza, którego zaaresztowano w Remilly, wie pan, po tej historii z partyzantami... – Aha, tak... sprawa szpiega, tego nieszczęśliwca, którego znale – ziono. w worku... Ha! To poważna rzecz, bardzo poważna! Obawiam się, że nic tu nie będę mógł poradzić... – Kapitanie, sprawi mi pan taką przyjemność! Spoglądała nań. przymilnie. Uczuł błogie zadowolenie, skłonił się z wyrazem uprzejmego posłuszeństwa: wszystko, czego zażąda! – Będę panu bardzo wdzięczna – z trudem wymówiła Henrietta, odczuwając nieustępliwą przykrość na myśl o swym mężu, nieszczęsnym Weissie, rozstrzelanym tam, w Bazeilles. W tej chwili Edmund, który dyskretnie się oddalił po przybyciu kapitana, zjawił się ponownie, aby Gilbercie szepnąć coś na ucho. Natychmiast wstała, spiesznie opowiedziała historię owej koronki, właśnie przyniesionej przez handlarkę, i przeprosiwszy obecnych wyszła za młodym sierżantem. Zostawszy teraz sama w towarzystwie obu panów, Henrietta mogła się dyskretnie usunąć, zasiadłszy na uboczu we wnęce okiennej, podczas gdy oni nadal rozmawiali bardzo głośno. – Kapitanie, pozwoli pan kieliszek... Widzi pan, ja się nie krępuję: mówię wszystko, co myślę, ponieważ wiem, że jest pan człowiekiem wielkodusznym. Otóż zapewniam pana, że wasz prefekt postępuje niesłusznie chcąc wycisnąć jeszcze z naszego miasta te czterdzieści dwa tysiące franków... Proszę zestawić sumę naszych ofiar od samego początku. Najpierw, w przeddzień bitwy: cała armia francuska wycieńczona, zgłodniała. Następnie wy – a mieliście apetyty niezgorsze; ciągłe przemarsze oddziałów, rekwizycje i odszkodowania, przeróżne wydatki, które wydarły nam półtora miliona. Policzmy drugie tyle na karb ruin spowodowanych bitwą, zniszczeń, pożarów. Razem trzy miliony. Wreszcie na dwa miliony oceniam straty poniesione w przemyśle i handlu... No? Cóż pan na to? Oto mamy kwotę pięciu milionów, przypadającą na miasto o trzynastu tysiącach mieszkańców. A wy żądacie od nas jeszcze – czterdziestu dwóch tysięcy franków kontrybucji – nie wiem już pod jakim pretekstem! Czy to jest sprawiedliwe, czy to słuszne? Pan von Gartlauben potrząsał głową, powtarzając tylko: – Cóż? To wojna, wojna! Czekanie przeciągało się; wtulona we wnękę okienną Henrietta miała szum w uszach, nieuchwytne a smętne myśli wprawiały ją w półsen, a tymczasem Delaherche przysięgał, że miasto Sedan wobec zupełnego braku gotowizny nigdy by nie zdołało przetrzymać kryzysu, gdyby nie wypuszczenie w obieg banknotów miejscowych w postaci bonów pieniężnych Kasy Kredytu Przemysłowego, co uratowało miasto od klęski finansowej. – Kapitanie, pozwoli pan jeszcze kieliszek koniaku?-I przerzucił się na inny temat. – To nie Francja wojowała, to Cesarstwo... Ach, mocno się zawiodłem na cesarzu... Z nim już koniec; a przecież, dalibyśmy się raczej poćwiartować... O, widzi pan, jeden tylko człowiek, zdawał sobie jasno sprawę w lipcu... A tak: pan Thiers, którego obecna podróż po stolicach europejskich jest wielkim aktem rozwagi i patriotyzmu. Towarzyszą mu życzenia wszystkich ludzi rozsądnych; oby mu się powiodło! Gestem uzupełnił swą myśl, uznał bowiem za niestosowne wyrażać pragnienie pokoju w obecności Prusaka, chociażby nawet sympatycznego. Ale pragnienie to mocno w nim tkwiło, tak jak w całym dawnym konserwatywnym mieszczaństwie: kraj goni już ostatkiem krwi i pieniędzy, należy się poddać... I wszystkie okupowane prowincje wzbierały głuchą niechęcią do trwającego w oporze Paryża. Toteż Delaherche, zniżywszy głos, zakończył swe wywody aluzją do płomiennych proklamacji Gambetty: – Nie! Nie! Nie możemy współdziałać z niebezpiecznym szaleństwem! To staje się masakrą.!... Ja stoję po stronie pana Thiers, który żąda wyborów, a co do tej ich republiki... mój ty Boże! To mi nie przeszkadza... ot, uzna się ją, jeśli będzie potrzeba, czekając na coś lepszego. Pan von Gartlauben nader uprzejmie w dalszym ciągu z uznaniem potrząsał głową, powtarzając: – Niewątpliwie, niewątpliwie... Henrietta, której złe samopoczucie wzrastało, nie mogła usiedzieć na miejscu. Czuła wzbierające w niej rozdrażnienie bez wyraźnej przyczyny, potrzebę opuszczenia tego pokoju; wstała cichutko i wyszła udając się na poszukiwanie Gilberty, której nieobecność osobliwie się przewlekała. Lecz gdy wchodziła do sypialni, zdumiała się widząc wyciągniętą na szezlongu przyjaciółkę, tonącą we łzach, niezwykle wzburzoną. – Co ci jest? Cóż się stało? Płacz wzmógł się. Gilberta wzbraniała się mówić, oblawszy się teraz krwawym rumieńcem wstydu. I w końcu, wtulając się w wyciągnięte ku niej, szeroko rozwarte ramiona Henrietty, wyznała z trudem: – Och, moja droga, gdybyś wiedziała!... Nigdy bym się nie ośmieliła powiedzieć ci... A przecież mam tylko ciebie, ty jedna może potrafisz dać mi dobrą radę... – Zadrżała i jeszcze bardziej jąkając się powiedziała: – Byłam tu z Edmundem... No i nagle pani Delaherche mnie przyłapała... – Jak to, przyłapała?. – Tak, byliśmy tu, obejmował mnie, pieścił... I całując Henriettę, ściskając ją w drżących ramionach, opowiedziała jej wszystko. – Och, kochanie! Nie sądź mnie zbyt surowo, to by mi sprawiło taką przykrość... Ja dobrze wiem... przysięgłam ci, że się to już nigdy nie powtórzy. Ale widziałaś Edmunda, jest taki dzielny... i taki przystojny... No i pomyśl, ten biedny młodzieniec ranny, chory, z daleka od matki! A przy tym nigdy nie był bogaty, wszystko u nich szło na jego wykształcenie... Zapewniam cię, nie mogłam odmówić... Henrietta słuchała osłupiała, nie mogąc opanować zdumienia. – Jak to? Więc to z tym sierżancikiem!... Ależ, moja droga, wszyscy uważają cię za kochankę Prusaka! Na te słowa Gilberta zerwała się, otarła oczy i zaprotestowała: – Co? Ja kochanką Prusaka!... No nie, coś podobnego!... On jest okropny, ja się nim brzydzę... Za kogo mnie biorą? Jak można uważać mnie za zdolną do takiej nikczemności? Nie! Nie! Nigdy! Wolałabym umrzeć! W tym buncie spoważniała, nabrała jakiejś bolesnej i gniewnej urody. A potem nagle jej zalotna wesołość, jej beztroska lekkomyślność powróciła w wybuchu niepowstrzymanego śmiechu. – Owszem, to prawda, bawię się nim. On mnie uwielbia, wystarczy, jedno moje spojrzenie, żeby mi był posłuszny... Gdybyś wiedziała, jakie to komiczne tak drwić z tego grubasa, który zawsze wygląda, jakby wierzył, że zostanie wynagrodzony... – Ale to gra bardzo niebezpieczna – zauważyła z powagą Henrietta. – Tak sądzisz? A cóż ja ryzykuję? Kiedy spostrzeże, iż nie ma na co liczyć, będzie mógł jedynie rozgniewać się i odejść... A zresztą nie! Nigdy się nie spostrzeże! Nie znasz tego osobnika, on jest z tychy z którymi kobiety mogą się bez obawy posuwać tak daleko, jak chcą. W tych sprawach, widzisz, posiadam wyczucie, które. mnie zawsze ostrzegało. On jest zbyt próżny, nigdy nie dopuści myśli, żem z niego zakpiła... A pozwolę mu tylko unieść wspomnienie i pocieszyć się przekonaniem, że się zachował nienagannie, jak przystało na dżentelmena, który przez długi czas mieszkał w Paryżu. Rozpogodziła się. – Tymczasem – dodała – on uzyska uwolnienie wuja Fouchard, a za swe trudy dostanie jedynie filiżankę herbaty osłodzonej moją ręką. Lecz nagle wróciła do swych obaw, odżyło w niej przerażenie, iż oto została przyłapana na gorącym uczynku. Łzy znów zawisły u jej powiek. – Mój Boże! A pani Delaherche?... Co będzie? Ona mnie bynajmniej nie nosi w sercu... Zdolna jest powiedzieć wszystko memu mężowi. Henrietta wreszcie opanowała się. Otarła oczy przyjaciółce, zmusiła ją, aby doprowadziła do porządku suknię. – Posłuchaj, moja droga, nie mam siły strofować cię; a przecie chyba nie wątpisz, że cię bynajmniej nie pochwalam... Ale tak mnie nastraszono tym twoim Prusakiem, obawiałam się tak brzydkich rzeczy, że ta historia... daję słowo, jest ulgą... Uspokój się, wszystko może się ułożyć. Było to z jej strony bardzo rozsądne, zwłaszcza iż za chwilę do pokoju wszedł Delaherche w towarzystwie matki. Wyjaśnił, że zdecydował się posłać po powóz, który miał go podwieźć do granicy belgijskiej, skąd uda się zaraz do Brukseli. Przychodził więc pożegnać się ż żoną. Zwracając się zaś do Henrietty oświadczył: – Proszę być dobrej myśli: pan von Gartlauben wychodząc obiecał mi zająć się sprawą pani wuja, a kiedy mnie tu już nie będzie, żona załatwi resztę. Od chwili wejścia pani Delaherche, Gilberta, przejęta niepokojem, nie spuszczała z niej oczu. Gzy powie? Czy wyjawi to, co widziała, i przeszkodzi synowi w odjeździe? Stara dama, milcząc, już od progu bacznie przyglądała się synowej: Przy całym swym rygoryzmie musiała niewątpliwie odczuwać tę samą ulgę, jaka wywołała odruch tolerancji u Henrietty. Mój Boże! Skoro chodziło o tego młodzieńca, o tego Francuza, co się tak walecznie bił,: czyż nie należało przebaczyć, tak jak już raz przebaczyła, kiedy w grę. wchodziła osoba kapitana Beaudoin? Spojrzenie jej złagodniało, odwróciła głowę. Syn jej może wyjechać, Edmund obroni Gilbertę przed Prusakiem... Zdobyła się nawet na lekki uśmieszek, ona, co nie radowała się od czasu dobrej nowiny z Coulmiers. – Do widzenia – rzekła całując syna. – Załatw swoje interesy i wracaj prędko do nas. I oddaliła się. Wolnym krokiem przeszła do odciętego od świata pokoju po przeciwległej stronie podestu, gdzie pułkownik z osłupiałym wyrazem twarzy wpatrywał się w ciemność poza padającym od lampy bladym kręgiem światła. Tegoż wieczora Henrietta powróciła do Remilly; a w trzy dni potem z radością ujrzała rano papę Fouchard zdążającego ku folwarkowi – spokojnie, jak gdyby oto wracał pieszo po załatwieniu interesu w sąsiedztwie. Usiadł, przegryzł kawałek chleba z serem. Następnie na wszystkie pytania odpowiedział bez pośpiechu, z miną człowieka, który się nigdy niczego nie lęka. Dlaczego go aresztowano? Nic złego nie zrobił. To nie on zabił Prusaka, prawda? Powiedział więc tylko władzom: „Szukajcie sobie, ja nic nie wiem.” I musiano go zwolnić, jak również mera, gdyż nie było przeciw nim dowodów. Lecz jego filuterne oczy chytrego chłopa swym błyskiem wyrażały niemą radość z wyprowadzenia w pole tych drani, których zaczynał już mieć dosyć, teraz, gdy się z nim wykłócali o jakość mięsa. Minął grudzień; Jan chciał odejść. Z nogą było już dobrze, doktor powiedział mu, że może iść walczyć. Było to dla Henrietty wielkim zmartwieniem, które starała się zataić. Od nieszczęsnej bitwy pod Champigny nie dotarła do nich żadna wiadomość z Paryża. Wiedzieli tylko, że pułk Maurycego, wystawiony na straszliwy ogień, poniósł znaczne straty. A tu – to ciągłe milczenie, ani jednego listu, ani słówka dla nich, gdy przecież wiedzieli, że różne rodziny w Raucourt i w Sedanie okólną drogą otrzymywały wiadomości. Może gołąb niosący tak gorąco oczekiwaną wiadomość napotkał żarłocznego jastrzębia lub też spadł na skraju jakiego lasu przeszyty pruską kulą! Nade wszystko dręczyła ich obawa, że Maurycy nie żyje. Milczenie wielkie – go miasta, oniemiałego w uścisku osaczenia, stało się dla nich ciszą grobu. Stracili nadzieję, że się czegoś dowiedzą, i kiedy Jan wyraził stanowczą chęć wyruszenia w drogę, Henrietta wydała tylko głuchą skargę: – Boże! Więc już koniec, mam więc zostać sama! Zamiarem Jana było zgłosić się – do armii północnej, wskrzeszonej przez generała Faidherbe. Od czasu gdy korpus generała Manteuffla posunął się aż do Dieppe, armia ta trzymała obronę trzech departamentów oddzielonych od reszty Francji: Nord, Pas-de-Calais i Somme, a nietrudnym do wykonania planem Jana było po prostu dojść do Bouillon, aby następnie przedostać się okrężnie przez terytorium belgijskie. Wiedział, że właśnie dobiega końca formowanie dwudziestego trzeciego korpusu ze wszystkich byłych uczestników bitw pod Sedanem i Metzem, których można było ściągnąć. Słyszał też, iż generał Faidherbe przystępuje do ofensywy i że wyznaczył najbliższą niedzielę jako ostateczny termin wymarszu, gdy dowiedział się o bitwie pod PontNoyelle, tej bitwie, która nie dała rozstrzygającego wyniku i omal nie została wygrana przez Francuzów. Doktor Dalichamp znowu ofiarował się przewieźć Jana swym kabrioletem do Bouillon. Niewyczerpane były jego odwaga i poświęcenie. W Raucourt, gdzie srożył się tyfus zawleczony przez Bawarczyków, miał on pacjentów we wszystkich domach – nie mówiąc o dwóch ambulansach w samym Raucourt oraz w Remilly. Płomienny patriota, energicznie protestujący przeciwko niepotrzebnym gwałtom, był dwukrotnie aresztowany, a następnie zwolniony przez władze pruskie. Toteż śmiał się serdecznie owego ranka, gdy zajechał po Jana swym powozikiem, szczęśliwy, iż oto pomaga w ucieczce jeszcze jednemu z tych, jak ich nazywał, dzielnych biedaków, których leczył i wspierał własną sakiewką. Jan, trapiony sprawą pieniędzy, wiedząc, że Henrietta jest niezamożna, przyjął pięćdziesiąt franków ofiarowane mu na drogę przez doktora. Papa Fouchard na pożegnanie sprawił się godnie. Wysłał Sylwinę po dwie butelki wina, żeby każdy wychylił szklaneczkę na intencję zagłady Niemców. Teraz pan całą gębą, trzymał swą gotówkę w bezpiecznym ukryciu i spokojny, odkąd zniknęli wolni strzelcy z lasów Dieulet, ścigani jak dzikie zwierzęta, pragnął tylko używać życia w niedalekim już okresie pokoju. I w przystępie hojności wypłacił nawet należność Prosperowi, aby go przywiązać da folwarku, którego zresztą, ten nie zamierzał opuszczać. Fouchard przepił do Prospera, trącił się też kieliszkiem z Sylwiną (myślał przez chwilę o poślubieniu jej – tak mu się widziała rozsądna, wszystka oddana swej pracy; ale po co? skoro czuł, że już się Stąd nie ruszy, że będzie tu tkwiła, gdy Karolek, wyrósłszy, z kolei pójdzie wojować). A kiedy stuknął się kieliszkiem z doktorem, z Henriettą i Janem, zawołał: – Zdrowie wszystkich! Niechaj każdy robi swoje i oby mu się działo nie gorzej niż mnie! Henrietta chciała koniecznie towarzyszyć Janowi aż do Sedanu. Ubrany był z miejska – w pożyczonym przez doktora palcie i okrągłym kapeluszu. Mieli tylko przejechać przez miasto; lecz kiedy Jan dowiedział się, że jego pułkownik wciąż jeszcze przebywa w domu Delaherche’ów, zapragnął koniecznie przywitać się z nim, a zarazem podziękować fabrykantowi za jego dobrodziejstwa. I wtedy, w tym mieście klęski i żałoby, spadł nań jeszcze jeden, ostatni już bolesny cios. Gdy przybyli do fabryki przy ulicy Maqua, zastali wszystkich domowników wstrząśniętych tragicznym wydarzeniem. Gilberta wyglądała przerażona, pani Delaherche w milczeniu płakała rzewnymi łzami, a jej syn, który właśnie powrócił z warsztatów, gdzie częściowo wznowiono pracę, wydawał okrzyki zdumienia. Oto znaleziono pułkownika martwego, leżącego jak bryła na podłodze w głuchej izbie z wiecznie zapaloną lampą. Wezwany niezwłocznie lekarz nie potrafił nic orzec, nie stwierdził żadnej domniemanej przyczyny – ani anewryzmu, ani wylewu krwi do mózgu. Pułkownik zmarł jak rażony piorunem. I dopiero nazajutrz znaleziono na podłodze kawałek starej gazety, służący jako okładka do książki; był tam opis kapitulacji Metzu. – Moją drogą – zwróciła się do Henrietty Gilberta – pan von Gartlauben przed chwilą, zstępując ze schodów, zdjął kapelusz przed drzwiami pokoju, w którym spoczywa ciało mego wuja... Edmund to widział. Jest to niewątpliwie człowiek dobrze wychowany, nieprawdaż? Nigdy jeszcze Jan nie pocałował Henrietty. Zanim wsiadł na bryczkę, w której czekał doktor, chciał jej podziękować za troskliwość, za to, że go pielęgnowała i kochała jak brata. Ale nie znalazłszy słów rozwarł ramiona i uścisnął ją zanosząc się od łkania. W uniesieniu od – dała mu pocałunek. Kiedy koń ruszył, Jan odwrócił się, dłonie obojga zatrzepotały, podczas gdy powtarzali pełnym drżenia głosem: – Żegnaj! Żegnaj! Tego wieczora Henrietta, wróciwszy do Remilly, udała się na nocny dyżur do ambulansu. Podczas długiego czuwania chwycił ją. gwałtowny atak płaczu: szlochała, szlochała bez końca, tłumiąc swój żal w splecionych dłoniach. VII Nazajutrz po bitwie pod Sedanem obydwie armie niemieckie poczęły znowu toczyć swe fale ku Paryżowi: armia Mozy ciągnęła od północy przez dolinę Marny, armia zaś pruskiego następcy tronu, przeprawiwszy się przez Sekwanę w Villeneuve-Saint-Georges, kierowała się na Wersal, obchodząc miasto od południa. I w ów ciepły ranek wrześniowy, kiedy generał Ducrot, objąwszy dowództwo zaledwie uformowanego czternastego korpusu, postanowił zaatakować tę drugą armię podczas jej pochodu flankowego, Maurycy, którego nowy pułk – sto piętnasty – stał w lasach na lewo od Meudon, otrzymał rozkaz wymarszu dopiero w momencie, gdy klęska była już niewątpliwa. Wystarczyło kilka pocisków, by w batalionie. żuawów złożonym z rekrutów wybuchła niebywała panika; pozostałe oddziały cofnęły się w takim popłochu, że bezładny odwrót zatrzymał się dopiero poza wałami Paryża, dla którego było to wielkim ciosem. Wszystkie pozycje przed fortami południowymi były stracone i tegoż wieczora została przerwana ostatnia nić łącząca miasto z Francją – telegraf Kolei Zachodniej: Paryż był odcięty od świata. Maurycy przeżył ten wieczór w głębokim smutku. Gdyby Niemcy się odważyli, mogliby tej nocy biwakować na placu Carrousel. Ale byli to ludzie nad wyraz ostrożni, zdecydowani na klasyczne oblężenie, po dokładnym ustaleniu punktów osaczenia: kordon armii Mozy na północy – od Croissy do Marny, przez Epinay; drugi kordon trzeciej armii na południu – od Chennevi?res do Châtillon i do Bougival; główna kwatera pruska, król Wilhelm, pan von Bismarck i generał von Moltke rezydowali w Wersalu. Ta olbrzymia blokada, w którą nie wierzono, była, faktem dokonanym. Miasto, z opatrzonym bastionami murem obwodowym długości ośmiu i pół mili, z piętnasto ma portami i sześcioma oddzielnymi redutami, znalazło się jakby w więzieniu. Armię obronną zaś stanowił tylko trzynasty korpus uratowany i przyprowadzony z powrotem przez generała Vinoy, oraz czternasty, dopiero formowany, powierzony generałowi Ducrot, co dawało łącznie stan liczebny osiemdziesięciu tysięcy ludzi; lecz ponadto znajdowało się tam czternaście tysięcy żołnierzy marynarki, piętnaście tysięcy z wolnych korpusów, sto piętnaście tysięcy członków lotnej gwardii, nie mówiąc już o trzystu tysiącach gwardzistów narodowych, rozlokowanych na dziewięciu odcinkach wałów. Był tam, rzec by można, cały lud; brakło karnych i zaprawionych w bojach żołnierzy. Ekwipowano ludzi, szkolono ich, Paryż był już tylko olbrzymim oszańcowanym obozowiskiem. Przygotowania obronne stawały się z każdą godziną bardziej gorączkowe, drogi zostały odcięte, dwieście dział ciężkiego kalibru oraz półtrzecia tysiąca innych armat wprowadzono do akcji, pozostałe działa zużyto na stop; cały arsenał jakby wyrósł spod ziemi – dzięki ogromnemu patriotycznemu wysiłkowi ministra Dorian. Po zerwaniu pertraktacji w Ferri?res, kiedy Juliusz Favre ujawnił, jakie są wymagania pana von Bismarcka: odstąpienie Alzacji, internowanie garnizonu Strasburga, trzy miliardy odszkodowania – podniósł się krzyk protestu; dalsze prowadzenie wojny, podtrzymywanie oporu uznano jednogłośnie za warunek niezbędny dla życia Francji. Nawet bez nadziei zwycięstwa Paryż musiał się bronić – by żyła ojczyzna. Pewnej niedzieli pod koniec września Maurycego wysłano służbowo na drugi koniec miasta: widok ulic i placów, którymi szedł, dodał mu nowej otuchy. Od czasu bezładnej ucieczki spod Châtillon wydawało mu się, że serca rodaków urosły do wielkiego zadania. Ach, ten Paryż, który znał, Paryż tak chciwy użycia, tkwiący do ostatka w grzechu, oto ukazywał mu się teraz pełen prostoty i pogodnej brawury, gotów do wszelkich ofiar. Wszędzie spotykało się mundury, najbardziej obojętni nosili kepi gwardii narodowej. Jak olbrzymi zegar, którego sprężyna pęka, życie społeczne nagle się zatrzymało: przemysł, handel, interesy; pozostawała tylko namiętna wola zwycięstwa – jedyny temat rozmów, rozpłomieniający serca i głowy, na wiecach, podczas dyżurów w wartowni, wśród ciągłych zbiegowisk tłumu rojącego się na chodnikach. Tak tedy wspólne już złudzenia uskrzydlały dusze, wiel – kie napięcie wydawało ten lud na pastwę wzniosłych i niebezpiecznych szaleństw. Wyczuwało się wręcz kryzys chorobliwej nerwowości, epidemicznej gorączki wyolbrzymiającej zarówno trwogę, jak ufność. Na ulicy des Martyrs Maurycy był świadkiem sceny, która wywarła na nim duże wrażenie: rozwścieczony tłum szturmował dom, w którym w jednym z górnych okien zauważono jasne światło lampy palącej się przez całą noc – niewątpliwy sygnał dla Prusaków z Bellevue. Tu i ówdzie niespokojni mieszczanie przebywali na dachach swych domostw, aby lustrować okolicę. Poprzedniego dnia omal nie utopiono w basenie Tuilerii jakiegoś nieszczęśnika oglądającego plan miasta rozpostarty na ławce. Wobec bankructwa wszystkiego, w co wierzył dotychczas, Maurycy, dawniej wyróżniający się swobodą umysłu, uległ również tej chorobie podejrzliwości. . Nie rozpaczał już jak owego wieczora paniki w Châtillon; pragnął tylko wiedzieć, czy armia francuska odzyska kiedykolwiek animusz do walki; wypady: 30 września na Hay i Chevilly, 13 października, w którym gwardia ruchoma zdobyła Bagneux, wreszcie 21 października, kiedy to jego pułk na chwilę zawładnął parkiem Malmaison, całkowicie wróciły mu wiarę – ten trawiący go płomień nadziei, za lada iskierką wybuchający na nowo. Wprawdzie Prusacy odparli wszystkie te wypady, niemniej armia biła się dzielnie i mogła jeszcze zwyciężać. Lecz to Paryż zadawał Maurycemu cierpienie, ów wielki Paryż, który ze skrajnej egzaltacji zapadał w ostateczne zniechęcenie, w swej żądzy zwycięstwa trapiony lękiem przed zdradą. Czy po cesarzu i marszałku Mac-Mahon generał Trochu, generał Ducrot nie okażą się miernymi wodzami, bezwiednymi narzędziami klęski? Ta sama zawierucha, co zmiotła Cesarstwo, groziła teraz Rządowi Obrony Narodowej ze strony zapaleńców, pragnących objąć władzę, aby ratować Francję. Oto Juliusz Favre i inni członkowie gabinetu byli już bardziej niepopularni niżeli dawni ministrowie upadłego rządu Napoleona III. Skoro nie chcieli bić Prusaków, pozostawało im jedno: ustąpić miejsca innym, pewnym zwycięstwa rewolucjonistom, którzy ogłaszali pospolite ruszenie i udzielali audiencji wynalazcom proponującym podminowanie przedmieść albo zniszczenie nieprzyjaciela nowym deszczem „ognia greckiego”. W wigilię 31 października Maurycego szczególnie dojmująco nę – kała owa choroba podejrzliwości i urojeń. Dawał teraz przystęp domysłom, które by dawniej wywołały w nim uśmiech politowania. Czemuż by nie? Alboż głupota i zbrodnia nie są bez granic? Czyż wstrząsająca światem katastrofa nie dopuszczała możliwości cudu? Maurycy nosił w sobie z dawna wezbraną urazę, od chwili gdy dochodząc do Miluzy dowiedział się o klęsce pod Froeschwiller; Sedan krwawił w nim jak świeża rana ustawicznie jątrzona: najdrobniejsze niepowodzenie wystarczało, aby się otwierała na nowo; każda porażka była mu bolesnym wstrząsem: z ciałem wynędzniałym, z umysłem osłabionym tak długim szeregiem dni bez chleba, nocy bez snu, tkwił w tym koszmarnym bytowaniu nie wiedząc już nawet, czy żyje; a myśl, że rezultatem tylu cierpień będzie nowa katastrofa, doprowadzała go do szaleństwa, przekształcając człowieka kulturalnego w istotę, kierującą się instynktem, o mentalności dziecka, działającą pod wrażeniem chwili. Ach, wszystko raczej: ruina, zagłada – niż jeden grosz wydany z zasobów, jedna piędź ziemi utracona z terytorium Francji.. Dokonywała się w nim ewolucja; pierwsze przegrane bitwy zadały cios legendzie napoleońskiej, sentymentalnemu bonapartyzmowi zaszczepionemu epickimi opowiadaniami dziadka. Maurycy przestał już być zwolennikiem teoretycznej, rozważnej republiki, lecz skłaniał się ku rewolucyjnym gwałtom, wierzył w konieczność terroru, aby wymieść precz niedołęgów i zdrajców – morderców ojczyzny. Toteż 31 października był sercem po strome zbuntowanych, kiedy poczęły jedna po drugiej napływać tragiczne wieści: strata Bourget, tak brawurowo zdobytego przez ochotników z „Presse” w nocy z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy; przybycie do Wersalu pana Thiers, powracającego z podróży po stolicach Europy pono w celu prowadzenia układów w imieniu Napoleona III; wreszcie potwierdzona przezeń wiadomość o kapitulacji Metzu – okrutna pewność narastająca wśród krążących już głuchych pogłosek, ostatni cios maczugi, drugi Sedan, jeszcze bardziej sromotny. A gdy nazajutrz dowiedział się o wydarzeniach na ratuszu: o przelotnym triumfie powstańców, o uwięzieniu członków Obrony Narodowej, których przetrzymano aż do czwartej rano i których uratował dopiero zwrot w nastrojach ludności, początkowo zbuntowanej przeciwko nim, następnie zaniepokojonej perspektywą zwycięstwa powstańców – Maurycy pożałował tego niepowodzenia Komuny, skąd może przyszłoby wybawienie: wezwanie do bro – ni, alarm ojczyzny w niebezpieczeństwie – odżyłyby wszystkie klasyczne wspomnienia wolnego ludu, który nie chce zginąć. Pan Thiers nie odważył się nawet wkroczyć do Paryża, a po zerwaniu układów myślano o urządzeniu w mieście iluminacji. Tak tedy listopad upłynął w atmosferze gorączkowego niepokoju. Nastąpił szereg drobnych utarczek, w których Maurycy nie brał żadnego udziału. Obozował teraz w okolicy Saint-Ouen, wymykając się przy każdej sposobności, pożerany ustawiczną żądzą nowin. Tak jak on cały. Paryż trwał w niespokojnym wyczekiwaniu. Wybory merów zdawało się, uciszyły namiętności polityczne, ale prawie wszyscy wybrani należeli do skrajnych stronnictw, co stanowiło groźną zapowiedź na przyszłość. Pośród tej chwilowej ciszy Paryż wyczekiwał tyle upragnionego wielkiego wypadu, zwycięstwa, wyzwolenia. Obecnie nikt już nie wątpił, że rozgromi się Prusaków, przejedzie się im po grzbietach. Na półwyspie Gennevilliers, punkcie uznanym za najodpowiedniejszy dla wyłomu, poczyniono odpowiednie przygotowania. I pewnego ranka ogromną radość wywołały dobre nowiny z Coulmiers, wieści o odbiciu Orleanu, o marszu podjętym przez armię Loary, która podobno już biwakuje w Estampes. Wszystko się odmieniło, chodziło już tylko o podanie ręki tej armii po drugiej stronie Marny. Zreorganizowano siły wojskowe, utworzono trzy armie: jedną złożoną z batalionów gwardii narodowej pod rozkazami generała Clément Thomas, drugą, uformowaną z trzynastego i czternastego korpusu, uzupełnioną najlepszym materiałem zebranym po trosze wszędzie, którą generał Ducrot miał poprowadzić do wielkiego natarcia, trzecią wreszcie armię rezerwową powstałą jedynie z gwardii narodowej i powierzoną gene- rałowi Vinoy. I niezachwiana wiara ożywiała Maurycego, kiedy 28 listopada przybył ze sto piętnastym pułkiem na nocleg do lasku Vin-cennes. Stały już tam wszystkie trzy korpusy drugiej armii; mówiono, że miejscem wyznaczonym do spotkania nazajutrz z armią Loary było Fontainebleau. Zaraz wszakże zaczęły się niepowodzenia, zwykłe błędy, nagły przybór wody, który uniemożliwił przerzucenie mostów pontonowych, niefortunne rozkazy opóźniające ruchy jednostek. Nocy następnej sto piętnasty pułk, jeden z pierwszych przeprawił się przez rzekę; a już o godzinie dziesiątej, pod straszliwym ogniem, Maurycy dotarł do wioski Champigny. Był bliski szaleństwa, karabin parzył mu palce, chociaż mróz był okrutny. Jedynym teraz jego pragnieniem było iść tak ciągle naprzód, dopóki się nie połączy z kolegami z prowincji. Ale na wprost Champigny i Bry armia natknęła się na mury ogradzające parki Coeuilly i Villiers, mury półkilometrowe, z których Prusacy uczynili twierdzę nie do zdobycia. Tam była granica, gdzie załamał się ożywiający wszystkich animusz. Od tej chwili nastroje zapanowały zmienne, zaczęto się wycofywać, trzeci korpus przybył za późno, pierwszy i drugi, już unieruchomione, przez dwa dni broniły Champigny i nocą z 2 na 3 grudnia musiały je opuścić nie mogąc wyzyskać swego bezpłodnego zwycięstwa. Nocy tej cała armia powróciła do obozowiska pod zbielałe od szronu drzewa lasku Vincennes; Maurycy przywlókł swe zmartwiałe stopy i przypadłszy do zlodowaciałej ziemi – zapłakał. Och, te ponure dni po zawodzie, jaki przyniósł nieudany zryw! Od tak dawna przygotowywany wielki wypad, atak nie do odparcia, który miał uwolnić Paryż, zakończył się fiaskiem. I w trzy dni później pismo generała von Moltke oznajmiło, że armia Loary, pobita, ponownie opuściła Orlean. Zaciskał się coraz ciaśniejszy krąg, niemożliwy już do przerwania. Ale Paryż w swej gorączce rozpaczy zdawał się czerpać nowe siły oporu. Zaczynał zagrażać głód. Od połowy października wprowadzono racjonowanie mięsa. W grudniu nie było już ani jednej sztuki z wielkich stad wołów i baranów wpuszczonych na teren Lasku Bulońskiego, po którym dreptały w kurzu, i zaczęto szlachtować konie. Zapasy, a następnie rekwizycje mąki i zboża miały dostarczyć chleba na okres czterech miesięcy Kiedy się mąka wyczerpała, trzeba było pobudować młyny na dworcach. Brakło również paliwa, które rezerwowano do przemiału ziarna i wypieku chleba oraz fabrykacji broni. I Paryż, pozbawiony gazu, oświetlony nielicznymi lampami naftowymi, dygocący pod swym lodowym płaszczem, Paryż, żywiony, skąpymi przydziałami czarnego chleba i koniny, mimo wszystko nie tracił nadziei; mówiono o Faidherbe na północy, o Chanzy nad Loarą, o Bourbaki na wschodzie – jak gdyby jakiś cud miał ich, zwycięskich, sprowadzić pod mury stolicy. Przed piekarniami i jatkami wyczekujący na śniegu w długich kolejkach mieszkańcy jeszcze niekiedy rozweselali się na wiadomość o wielkich, urojonych zwycięstwach. Po nastrojach przygnębienia, towarzyszących każdej porażce, uporczywa złudna wiara w zwycięstwo odradzała się, wybuchała. wspanialszym płomieniem, ożywiała ten tłum znękany cierpieniem i głodem. Kiedy na placu Château-d’Eau jakiś żołnierz wspomniał o kapitulacji, przechodnie omal go nie zatłukli na śmierć. Podczas gdy armia u kresu działalności, czując nadchodzącą klęskę, żądała pokoju, ludność domagała się jeszcze masowego wypadu: niechaj się wyleje potopem wszystek lud – kobiety, nawet dzieci – rzucając się na Prusaków jak wezbrana rzeka, która wszystko obala i unosi. I Maurycy, stroniąc od gromady kolegów, odczuwał wzmagającą się nienawiść do swego żołnierskiego zawodu; drażniła go ta jałowa bezczynność pod osłoną Mont-Valerien. Toteż czyhał na okazje, by wymykać się jak najśpieszniej do tego Paryża, gdzie było jego serce. Dobrze się czuł jedynie w tłumie; chciał odzyskać nadzieję, przymusić się do niej, być jak tamci ludzie. Często szedł przyglądać się odlatującym balonom, które co drugi dzień startowały z dworca Północnego, unosząc gołębie pocztowe i meldunki. W smętnym przestworzu zimowego nieba balony wznosiły się i znikały, a ludziom serca zamierały z trwogi, kiedy wiatr gnał je w stronę Niemiec. Niejeden musiał zaginąć. Sam Maurycy pisał – dwukrotnie do Henrietty nie wiedząc, czy otrzymuje jego listy. Siostra, Jan – były to wspomnienia zapadłe gdzieś w głąb tego rozległego świata, skąd nic już nie nadchodziło. Maurycy rzadko o nich myślał: były to więzy uczuciowe pozostawione w innym bytowaniu. Jego istotę nazbyt pochłaniała ciągła burza przygnębienia i egzaltacji. Później, od pierwszych dni stycznia, zbudził się w nim innego rodzaju gniew, wywołany bombardowaniem dzielnic lewobrzeżnych. Początkowo sądził, że Prusacy zwlekają z natarciem, powodowani względami humanitarnymi, gdy istotnym powodem były po prostu trudności techniczne. Teraz, kiedy pocisk zabił dwie małe dziewczynki w Val-de-Grâce, Maurycy był pełen wściekłej pogardy dla tych barbarzyńców, którzy mordują dzieci i grożą spaleniem muzeów i bibliotek. Zresztą, po pierwszych dniach trwogi Paryż pod gradem bomb wracał do swej postawy bohaterskiego uporu. Po nieudanej akcji pod Champigny podjęto już tylko jedną niefortunną próbę w okolicy Le Bourget; i owego wieczora, gdy pod ogniem ciężkich dział ostrzeliwujących forty trzeba było ewakuować płaskówzgórze Avron, Maurycy doznawał wspólnej wszystkim paryżanom gwałtownej irytacji. Podmuch wzrastającej niepopularności, który groził obaleniem generała Trochu i Rządu Obrony Narodowej, wzmógł się skutkiem tego tak dalece, że zmusił ich do jeszcze jed – nej – ostatecznej a daremnej – próby. Czemu wzbraniali się poprowadzić do walki trzysta tysięcy gwardzistów narodowych, którzy domagali się swego udziału w niebezpieczeństwie? Był to ów wylew masowy, zrywający tamy, zatapiający Prusaków pod olbrzymią falą całego ludu. Trzeba było ustąpić temu brawurowemu – chociaż skazanemu na nieuchronne fiasko – życzeniu; ale gwoli ograniczeniu rzezi poprzestano na użyciu, wraz z armią czynną, pięćdziesięciu dziewięciu batalionów zmobilizowanej gwardii narodowej. I wigilia 19 stycznia stała się jak gdyby świętem: ogromny tłum na bulwarach i na Polach Elizejskich patrzał na defilujące pułki, które z muzyką na czele śpiewały pieśni patriotyczne. Towarzyszyły im dzieci, kobiety; mężczyźni wchodzili na ławki, płomiennymi okrzykami życząc im zwycięstwa. Nazajutrz cała ludność skupiła się w pobliżu Łuku Triumfalnego; ogarnął ją szał nadziei, kiedy rankiem nadeszła wiadomość o zajęciu Montretout. Krążyły pełne epickiego rozmachu opowieści na temat żywiołowej siły natarcia gwardii narodowej: Prusacy byli rozgromieni, przed wieczorem miał być wzięty Wersal. Toteż cóż to była za rozpacz, kiedy przy zapadającym zmroku dowiedziano się o nieuchronnej klęsce! Podczas gdy kolumna na lewym skrzydle zajmowała Montretout, środkowa, która przedarła się przez mur ogradzający park Buzenval, rozbiła się o drugi mur wewnętrzny. Tymczasem nastąpiła odwilż, uporczywy drobny deszcz rozmiękczył drogi; i działa, te działa odlane kosztem składek publicznych, te armaty, w które Paryż włożył część swej duszy, nie mogły nadejść. Na prawo kolumna generała Ducrot, wprowadzona do akcji zbyt późno, pozostawała w tyle. Armia była u kresu sił, generał Trochu musiał dać rozkaz odwrotu. Opuszczono Montretout, opuszczono Saint-Cloud, które Prusacy podpalili. I kiedy się ściemniło, na horyzoncie Paryża widniał już tylko ten olbrzymi pożar. Tym razem nawet Maurycy uczuł, że to koniec. W ciągu czterech godzin, pod okrutnym ogniem z pruskich szańców, pozostawał w parku Buzenval z gwardzistami narodowymi; po powrocie z zachwytem mówił o ich odwadze. Istotnie gwardia narodowa sprawiła się dzielnie. Czyż wobec tego, rozumując logicznie, przegranej nie należy przypisać głupocie i zdradzie dowódców? Na ulicy Rivoli Maurycy natknął się na tłum ludzi wznoszących okrzyki: „Precz z Trochu!” „Niech żyje Komuna!” Był to głos prze – budzonych namiętności rewolucyjnych, nowy napór opinii, tak niepokojący, że Rząd Obrony Narodowej, aby się utrzymać, uznał, iż musi skłonić generała Trochu do ustąpienia, i powołał na jego miejsce generała Vinoy. Tegoż dnia na wiecu w Belleville Maurycy usłyszał, jak znowu domagano się zbiorowego natarcia. Pomysł był szalony, Maurycy to wiedział, a jednak zachwycała go ta uparta wola zwycięstwa. Kiedy jest już po wszystkim, czyż nie pozostaje już tylko liczyć na cud? Całą noc roił o cudzie. Upłynął jeszcze tydzień. Paryż konał bez skargi. Sklepów już nie otwierano, nieliczni przechodnie nie spotykali pojazdów na opustoszałych ulicach. Zjedzono czterdzieści tysięcy koni; doszło do tego, że bardzo drogo płacono za psy, koty i szczury. Odkąd brakło zboża, chleb z ryżu i owsa był czarny, kleisty, ciężko strawny, żeby zaś uzyskać trzystugramowy przydział, trzeba się było umęczyć śmiertelnie, stercząc w nie kończących się kolejkach. Ach! Te bolesne etapy oblężenia, te biedne kobiety dygocące pod ulewą, grzęznące w zlodowaciałym błocie, cała bohaterska nędza wielkiego miasta nie chcącego się poddać! Śmiertelność wzrosła trzykrotnie, teatry przekształcono w szpitale. Z nadejściem nocy dawne zbytkowne dzielnice zapadały w posępny spokój, w głęboki mrok – podobne przedmieściom wielkiego grodu spustoszonego przez zarazę. A w tej ciszy, w tej ciemności słychać było tylko ustawiczny huk bombardowania, widziano jedynie błyskawice armatnich wystrzałów rozżarzających zimowe niebo. Wtem, 29 stycznia, Paryż dowiedział się, że od dwóch dni Julian Favre prowadzi rokowania z Bismarckiem, aby uzyskać zawieszenie broni. Równocześnie też dowiedział się, że chleba wystarczy co najwyżej na okres dziesięciodniowy. Kapitulacja narzucała się brutalnie. Paryż, ponury, osłupiały w obliczu prawdy, którą mu nareszcie odsłaniano, zrezygnował z oporu. Tegoż dnia o północy oddano ostatni strzał armatni. Kiedy Niemcy 29 stycznia zajęli forty, Maurycy ze swym sto piętnastym pułkiem wrócił na miejsce postoju w okolicy Montrouge, w obrębie fortyfikacji. Wtedy zaczął się okres niesamowity; Maurycy żył bezczynnie i gorączkowo zarazem. Karność znacznie osłabła, żołnierze rozpierzchali się i wałęsali w oczekiwaniu powrotu do domów. Lecz on był nadal roztrzęsiony, opanowany podejrzliwą nerwowością, niepokojem przechodzącym w rozgoryczenie za najmniejszym urazem. Czytał chciwie dzienniki rewolucyjne i to trzytygodniowe zawieszenie broni, zawarte jedynie po to, by Francja mogła powołać Zgromadzenie, które uchwali warunki zawarcia pokoju, wydawało mu się pułapką, ostatnią zdradą. Nawet jeżeli Paryż jest zmuszony kapitulować, on stał po stronie Gambetty – jako zwolennik dalszego prowadzenia wojny nad Loarą i na północy. Klęska armii wschodniej, zapomnianej, zmuszonej do schronienia się w Szwajcarii, rozwścieczyła go. Potem zaś wybory doprowadziły go do ostatecznej rozterki. Stało się, jak przewidywał: prowincja – małoduszna, rozdrażniona oporem Paryża, za wszelką cenę pragnąca pokoju – domagała się powrotu monarchii mimo wycelowanych jeszcze pruskich armat. Po pierwszych posiedzeniach w Bordeaux, Thiers, wybrany w dwudziestu sześciu departamentach, obwołany szefem władzy wykonawczej, stał się w jego oczach potworem, uosobieniem kłamstwa i zbrodni. I gniew jego już nie ustawał, ten pokój zawarty przez Zgromadzenie monarchistyczne wydawał mu się ostateczną hańbą; szalał na samą myśl o twardych warunkach: pięciomiliardowe odszkodowanie, wydanie miasta Metzu, Alzacja stracona, złoto i krew Francji płynące przez tę otwartą, nieuleczalną w jego boku ranę. Wówczas – w ostatnich dniach lutego – Maurycy zdecydował się na dezercję. Według jednego z artykułów traktatu, żołnierze obozujący w Paryżu mieli być rozbrojeni i odesłani do domów, Maurycy nie czekał, wydawało mu się, że mu pęknie serce, jeżeli opuści ten bohaterski Paryż, pokonany jedynie głodem; i zniknął, wynajął w sześciopiętrowym domu przy ulicy des Orties wąziutki pokoik umeblowany, rodzaj belwederu, skąd widać było bezkresne morze dachów od Tuilerii aż po Bastylię. Dawny kolega z wydziału prawnego pożyczył mu sto franków. Zresztą, skoro tylko się wprowadził, zapisał się do batalionu gwardii narodowej – i trzydzieści su żołdu musiały mu wystarczyć. Myśl o spokojnym, samolubnym bytowaniu na prowincji wywoływała w nim odrazę. Nawet listy, jakie otrzymywał od siostry, do której napisał zaraz nazajutrz po zawieszeniu broni, drażniły go; gniewały go te jej błagania, gorące pragnienia, aby przybył na odpoczynek do Remilly. Odmawiał; przyjedzie później – kiedy już nie będzie Prusaków. I życie Maurycego wlokło się bezczynnie, choć nie opuszczało go stale wzrastające podniecenie. Nie cierpiał już głodu, pożarł z rozkoszą pierwszy boCh?nek białego pieczywa. Paryż, w którym nie zbrakło ani wódki, ani wina, żył podówczas dostatnio i tonął w oparach alhoholu. Ale zawszeć było to więzienie, bram strzegli Niemcy, skomplikowane formalności utrudniały wydostanie się na zewnątrz. Życie społeczne bynajmniej nie wróciło do norm, nie podjęto żadnej pracy, żadnych interesów, i wszystek lud trwał w oczekiwaniu, bezczynny, rozprzęgający się stopniowo w jasnym słońcu rodzącej się wiosny. Podczas oblężenia służba wojskowa przynajmniej nużyła członki, zaprzątała umysł, teraz natomiast ludność stoczyła się od razu w gnuśną wegetację, oddzielona od całego świata. Maurycy, tak jak inni, wałęsał się od rana do wieczora, oddychał powietrzem skażonym zarodkami obłędu, od miesięcy wydzielanymi przez tłum. Nieograniczona swoboda, jakiej zażywano, dokonywała dzieła zniszczenia. Maurycy czytał dzienniki, bywał na wiecach, wzruszał niekiedy ramionami wobec na – – zbyt już rażących niedorzeczności, wracał przecie z głową pełną szalonych pomysłów, gotów do czynów rozpaczliwych dla obrony tego, co uznawał za prawdę i sprawiedliwość. I siedząc w swym pokoiku, snuł jeszcze rojenia o zwycięstwie, powiadał sobie, że można uratować Republikę, ocalić Francję – dopóki pokój nie jest podpisany. 1 marca mieli do Paryża wkroczyć Prusacy i serca wszystkich mieszkańców ściskały się bezgłośnym krzykiem złorzeczenia i gniewu. Na każdym wiecu Maurycy słyszał ciskane pod adresem Zgromadzenia, Thiersa, „czwartowrześniowców” wyrzuty z powodu hańby, jakiej nie chcieli oszczędzić wielkiemu bohaterskiemu miastu. On sam pewnego wieczora uniósł się tak dalece, iż wstąpił na mównicę, aby wołać, że Paryż raczej cały powinien wyginąć na wałach aniżeli wpuścić jednego Prusaka. Wśród tej ludności, zdemoralizowanej miesiącami trwogi i głodu, ugrzęzłej w ponurym próżniactwie, wyniszczonej podejrzeniami, mirażami, które sama sobie stwarzała, powstanie znajdowało naturalny grunt, organizowało się w biały dzień. Był to jeden z owych przełomów moralnych, które można zaobserwować jako następstwo wszystkich wielkich oblężeń, nadmiar zawiedzionego patriotyzmu, co na próżno rozpłomieniwszy serca zmienia się w ślepą żądzę zemsty i zniszczenia. Komitet Centralny, wybrany przez delegatów gwardii narodowej, zaprotestował przeciw jakimkolwiek usiłowaniom rozbrojenia. Nastąpiła wielka manifestacja na placu Ba – stylii – z czerwonymi sztandarami, z płomiennymi przemówieniami, przy olbrzymim udziale tłumu; jakiegoś nieszczęsnego policjanta przywiązano do deski, wrzucono do kanału i dobito kamieniami. A w dwa dni potem, w nocy 26 lutego, Maurycy, zbudzony sygnałami trąbki na apel oraz dzwonu alarmowego, ujrzał przechodzące bulwarem Batignolles gromady mężczyzn i kobiet ciągnących działa; zaprzągł się też sam wraz z kilkunastoma innymi, słysząc, jak mówiono, że lud zabrał te armaty z placu Wagram, aby Zgromadzenie nie wydało ich Prusakom. Było ich sto siedemdziesiąt; brakło sprzężaju, ludzie ciągnęli je linami, popychali pięściami, wynieśli aż na szczyt Montmartre – w dzikim porywie barbarzyńskiej hordy ratującej swych bogów. Kiedy 1 marca Prusacy musieli poprzestać na zajęciu w ciągu całego dnia dzielnicy Pól Elizejskich, stłoczeni w obrębie rogatek jak gromada niespokojnych zwycięzców – posępny Paryż nie drgnął, ulice były opustoszałe, domy pozamykane, całe miasto martwe, osłonięte olbrzymim welonem żałoby. Minęły jeszcze dwa tygodnie; Maurycy sam już nie wiedział, jak płynie jego życie w oczekiwaniu tej rzeczy nieokreślonej a potwornej, której czuł zbliżanie się. Pokój był ostatecznie zawarty. Zgromadzenie miało dwudziestego marca objąć swą siedzibę w Wersalu. A jednak dla niego nic nie było skończone, miał się zacząć jakiś straszliwy odwet. Rankiem 18 marca wręczono mu Ust od Henrietty; wciąż go jeszcze błagała, aby zjechał do niej do Remilly, dodając czułą groźbę, że sama wyruszy w drogę, jeżeli on będzie za bardzo zwlekał ze sprawieniem jej tej wielkiej radości. Pisała też o Janie, opowiedziała, jak – wtedy gdy ją opuścił w końcu grudnia, aby się zgłosić do armii północnej – zachorował na złośliwą grypę i dopiero w ubiegłym tygodniu napisał do niej z belgijskiego szpitala, donosząc tylko, że mimo osłabienia wyjeżdża do Paryża, postanowiwszy na nowo podjąć służbę. W końcu listu prosiła brata, by jej dostarczył jak najdokładniejszych wiadomości o Janie, skoro tylko się z nim zobaczy. Maurycy, trzymając przed oczyma list siostry, zapadł w rzewną zadumę. Henrietta, Jan... – jego ukochana siostra, towarzysz zbratany z nim węzłami niedoli – mój Boże! Jakże te drogie istoty były dalekie jego myślom, odkąd szalała w nim burza! Niemniej, ponieważ Henrietta napisała, że nie mogła podać Janowi adresu mieszkania przy ulicy des Orties, postanowił zaraz wybrać się na poszukiwania po biurach wojskowych. Ale zaledwie wyszedł na ulicę Saint-Honoré, dwaj spotkani tam koledzy z batalionu powiadomili go o ostatnich wydarzeniach na Montmartre. I wszyscy trzej, wstrząśnięci do głębi, ruszyli pędem naprzód. Ach, ten dzień 18 marca, ileż uniesienia wywołał w Maurycym, jakże się dla niego okazał ważki! Później młodzieniec nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co mówił, co czynił. Z początku widział siebie, jak pędzi, wściekły z powodu niespodziewanego manewru, na który zdecydowano się nade dniem, wycofując armaty z Montmartre, aby rozbroić Paryż. Od dwóch dni Thiers, przybyły z Bordeaux, widocznie zamyślał dokonać tego aktu po to, by Zgromadzenie mogło bez obawy proklamować w Wersalu monarchię. Następny obraz: około dziewiątej jest na samym Montmartre, rozpłomieniony słyszanymi dokoła opowiadaniami o zwycięstwie; ukradkiem wraca wojsko, szczęśliwe opóźnienie w dostawie zaprzęgów pozwala gwardzistom narodowym chwycić za broń, a żołnierze nie odważają się strzelać do kobiet i dzieci wywijających karabinami,– bratających się z ludem. Następnie znów pędzi z powrotem ulicami śródmieścia, już w południe zrozumiawszy, że Paryż bez boju znalazł się we władzy Komuny: Thiers i ministrowie uciekają ze swej reduty w Ministerium Spraw Zagranicznych, cały rząd w rozsypce umyka do Wersalu z trzydziestoma tysiącami żołnierzy ściągniętymi naprędce, pozostawiając na ulicach wzburzone tłumy. W końcu o pół do szóstej, Maurycy stoi na przedmiejskich bulwarach wśród grupy szaleńców, słuchających bez oburzenia wstrętnej relacji o zamordowaniu generałów Lecomte i Clément Thomas. Ech, generałowie!... Przypominał sobie tamtych spod Sedanu: pasibrzuchy i niezdary. Jeden więcej, jeden mniej – to nie miało znaczenia! I przez resztę dnia trwał w tym samym uniesieniu, zniekształcającym wszelkie sprawy: powstanie, o które, rzekłbyś, kamienie bruków same się dopominały, powstanie rozrastające się i raptem, niespodziewanie triumfujące; wreszcie o dziesiątej wieczorem ratusz w rękach członków Komitetu Centralnego, zdumionych faktem, że się tam znaleźli. Jedno wszakże wspomnienie tkwiło bardzo wyraźnie w pamięci Maurycego: nagłe spotkanie z Janem. Jan od trzech dni był w Paryżu, bez grosza w kieszeni, jeszcze wynędzniały, osłabiony dwumiesięczną chorobą, która go przetrzy – mała w brukselskim lazarecie; i natychmiast, odszukawszy byłego oficera sto szóstego pułku, kapitana Ravaud, zaciągnął się do oddanej pod jego komendę świeżo uformowanej kompanii sto dwudziestego czwartego. Jan w swej dawnej szarży kaprala tegoż dnia, ostatni, opuścił koszary księcia Eugeniusza, aby wraz ze swym plutonem przejść na lewy brzeg, gdzie się miała skoncentrować cała armia, kiedy na bulwarze Saint-Martin fala tłumu zatrzymała jego oddział. Krzyczano, miotano pogróżki, zamierzano ich rozbroić. Doskonale opanowany, powiadał, by mu dano spokój, zapewniając, że to wszystko nic go nie obchodzi, że chce po prostu wypełnić rozkaz, nic złego nikomu nie robiąc. Wtem wydał okrzyk zdumienia: oto ukazał się Maurycy, podszedł ku niemu i uściskał go po bratersku. – Ach, to ty!... Siostra mi pisała... A ja właśnie dziś rano wybierałem się do urzędów wojskowych, żeby się o ciebie dowiedzieć! Wielkie łzy radości zmąciły oczy kaprala. – Ach, mój biedny chłopaczku, jakże jestem rad, że cię znowu widzę!... Ja także ciebie szukałem; ale jak cię tu łapać w tym mieścisku? Pomruki w, tłumie nie ustawały: Maurycy odwrócił się. – Obywatele, pozwólcie mi rozmówić się z nimi! To porządni ludzie, ręczę za nich. – Ująwszy obie dłonie przyjaciela, zniżonym głosem spytał: – Zostajesz z nami, prawda? Na twarzy Jana odmalowało się głębokie zdziwienie. – Z wami? Jakże to, z wami? Potem przez chwilę słuchał, jak Maurycy wyrzekał na rząd, na armię, jak przypominał wszystko, co wycierpiano, i wyjaśniał, że teraz nareszcie oni obejmą władzę, ukarzą nieudolnych i tchórzów, ocalą Republikę. I w miarę jak usiłował go zrozumieć, jego spokojna twarz nieuczonego chłopa posępniała pod wpływem wzrastającego strapienia. – Ach, nie, mój chłopcze! Nie zostaję, jeśli chodzi o tę robótkę... Mój kapitan polecił mi iść do Vaugirard z oddziałem; no i pójdę, chociażby tam pioruny biły. To jest naturalne. Musisz to zrozumieć. – Zaśmiał się prostodusznie. Dorzucił: – To ty pójdziesz z nami. Ale w odruchu gwałtownego protestu Maurycy wypuścił jego dłonie. I obydwaj pozostali tak przez kilka sekund twarzą w twarz: jeden rozdrażniony atakiem szaleństwa, któremu ulegał cały Paryż, ową chorobą wywodzącą się z daleka, z jadowitych fermentów ostatniego okresu historii, drugi – silny, o prostym chłopskim rozumie, zdrowy jeszcze dzięki temu, że wyrósł na uboczu, na pracowitej i gospodarnej glebie. Jednakże obaj byli braćmi, łączyła ich mocna więź i boleśnie odczuli rozdarcie w momencie, gdy tłum, zakotłowawszy się, nagle ich rozdzielił. – Do widzenia, Maurycy! – Do widzenia, Janie! To siedemdziesiąty dziewiąty pułk zwartą, masą napływał z sąsiedniej ulicy, wypierając zebranych na trotuary. Rozległy się nowe okrzyki, ale nie ośmielano się zagradzać jezdni maszerującym pod komendą oficerów żołnierzom. I oswobodzony takim sposobem oddziałek sto dwudziestego czwartego mógł już bez przeszkód podążyć ich śladem. Przyjaciele pozdrawiali się jeszcze gestem, ulegając brutalnemu fatalizmowi rozłąki, lecz niemniej unosząc jeden drugiego w sercu. W ciągu dni następnych Maurycy, oszołomiony szybko toczącymi się wydarzeniami, zrazu zapomniał o tym spotkaniu. Dziewiętnastego Paryż obudził się pozbawiony rządu, bardziej zdumiony niżeli przestraszony wiadomością o panice, która w nocy spędziła do Wersalu całą armię, urzędy publiczne, ministrów... A że pogoda w tę marcową niedzielę była wspaniała, mieszkańcy spokojnie wylegli na ulice, żeby obejrzeć barykady. Treść dużego białego plakatu Komitetu Centralnego, który zwoływał lud na wybory gminne, była, zdawało się, bardzo rozsądna. Dziwiono się wręcz widząc, iż plakat jest podpisany zupełnie nie znanymi nazwiskami. W tym zaraniu Komuny Paryż, pełen gorzkich żalów z powodu przeżytych cierpień i trapiony podejrzeniami, wypowiadał się przeciw Wersalowi. Panowała zresztą całkowita anarchia, merowie miasta w konflikcie z Komitetem Centralnym robili daremne wysiłki w celu pogodzenia się, gdy natomiast Komitet, niezbyt jeszcze pewny, czy ma za sobą całą sfederowaną gwardię narodową, nadal skromnie domagał się jedynie swobód municypalnych. Strzały skierowane przeciwko manifestującym za pokojem na placu Vendome, kilka ofiar, których krew zaczerwieniła bruki, wywołały w mieście pierwszy dreszcz grozy. I podczas gdy triumfujące powstanie ostatecznie zagarniało wszystkie ministeria i urzędy publiczne – Wersal, przerażony, rozsierdził się na dobre, rząd jął po – śpiesznie gromadzić siły wojskowe wystarczające do odparcia przewidywanego już wkrótce ataku. Najprzedniejsze oddziały armii północnej i armii Loary zostały czym prędzej wezwane, w ciągu dwunastu zaledwie dni zgrupowano około osiemdziesięciu tysięcy ludzi i odzyskiwano ufność tak szybko, że już 2 kwietnia dwie dywizje, rozpoczynając akcję, odebrały konfederatom Puteaux i Gourbevoie. Nazajutrz dopiero Maurycy, wyruszywszy wraz ze swym batalionem na podbój Wersalu, ujrzał znowu wyzierającą ku niemu poprzez gorączkę wspomnień smutną twarz żegnającego go Jana. Atak wersalczyków oburzył gwardię narodową. Trzy kolumny – około pięćdziesięciu tysięcy łudzi – wyruszyły rankiem przez Bougival i Meudon, aby rozprawić się ze Zgromadzeniem monarchistycznym i ze zbrodniczym Thiersem. Był to ów wypad masowy, którego się tak gorąco domagano w czasie oblężenia, i Maurycy pomyślał, że Jana ujrzy chyba tam, wśród poległych na polu bitwy. Ale jego batalion docierał zaledwie do wzgórza Berg?res, na drodze z Rueil, gdy nagle w szeregi padły pociski wystrzelone z Mont-Valerien i żołnierze rzucili się do bezładnej ucieczki. Zapanowała konsternacja; jedni sądzili, że fort jest zajęty przez towarzyszy, inni opowiadali, że komendant zobowiązał się nie strzelać. Szalony strach ogarnął ludzi, bataliony rozpierzchły się, zawróciły pędem do Paryża, a czoło kolumny, odcięte manewrem okrążającym przez generała Vinoy, zostało zmasakrowane pod Rueil. Wtedy Maurycy, ocalały z rzezi, wszystek drżący po bitwie, w której uczestniczył, czuł już tylko nienawiść do tego rzekomego rządu głoszącego hasła ładu i praworządności, który, gromiony za każdym spotkaniem przez Prusaków, odzyskiwał odwagę jedynie, by zwyciężyć Paryż... A wojska niemieckie stały tam jeszcze, od Saint-Denis do Charenton, przyglądając się temu pięknemu widowisku upadku narodu! Toteż, ulegając chwilowemu nastrojowi, Maurycy, ogarnięty ponurą żądzą niszczenia, aprobował pierwsze radykalne zarządzenia: wzniesienie barykad zagradzających ulice i. place, aresztowanie zakładników, arcybiskupa, księży, byłych urzędników. Po jednej i po drugiej stronie uciekano się już do najokrutniejszych metod: Wersal rozstrzeliwał jeńców, Paryż ogłaszał, że za każdą głowę powstańczą spadną trzy głowy zakładników. I tę odrobinę rozwagi, jaką po tylu wstrząsach zachował Maurycy, uniósł wiejący zewsząd huragan gnie – wu. Komuna marzyła mu się jako mścicielka doznanych zniewag, jako oswobodzicielka przynosząca zbawczy lancet chirurga i ogień, który oczyszcza. Nie zdawał sobie z tego dokładnie sprawy, odzywał się w nim inteligent wywołujący po prostu wizje epok klasycznych: wolne i triumfujące miasta, zjednoczenie bogatych prowincji narzucających swe prawa światu. W razie zwycięstwa widział Paryż pełen chwały, wskrzeszoną dawną Francję, sprawiedliwą i wolną, zreorganizowane społeczeństwo, odrzucone precz zgniłe szczątki dawnego ustroju. Co prawda, po wyborach nazwiska członków Komuny nieco go zdziwiły. Był to niezwykły melanż przedstawicieli najróżniejszych stronnictw: umiarkowanych, rewolucjonistów, socjalistów wszelkich odcieni, którym poruczono to wielkie dzieło. Znał kilku spośród tych działaczy: uważał ich za miernoty. Czyż najlepsi się nie skłócą, nie unicestwią w chaosie idei, jakie reprezentowali? Lecz w dniu, w którym proklamowano uroczyście Komunę na placu Ratuszowym, podczas gdy grzmiała armata, a trofea czerwonych sztandarów łopotały na wietrze, Maurycy zapragnął o wszystkim zapomnieć, podniesiony na duchu ogromną nadzieją. I złudzenia odżywały z ostrością paroksyzmu choroby, w atmosferze kłamstw z jednej strony i egzaltowanej wiary z drugiej. Przez cały kwiecień Maurycy uczestniczył w bojach około Neuilly. Wczesna wiosna obsypywała kwiatami bzy, walczono wśród świeżej zieleni ogrodów i gwardziści narodowi wracali wieczorem z bukietami zatkniętymi na karabinach. Teraz zgromadzone w Wersalu wojska były tak liczne, że zdołano uformować z nich dwie armie: jedną, pierwszoliniową, pod rozkazami marszałka Mac-Mahon, drugą, odwodową, dowodzoną przez generała Vinoy. Komuna zaś rozporządzała blisko stoma tysiącami gwardzistów narodowych zmobilizowanych i prawie tyloma garnizonowymi; ale w istocie biło się najwyżej pięćdziesiąt tysięcy. I z każdym dniem dawał się wyraźniej we znaki plan ataku wersalczyków; po Neuilly zajęli zamek Bécon, potem Asni?res, po prostu, aby zacieśnić linię osaczenia; zamierzali bowiem wkroczyć do Point-du- Jour, skoro tylko uda im się sforsować tam wał pod zbieżnym ogniem z Mont-Valerien i z fortu Issy. Mont-Valerien znajdował się w ich ręku, wszystkie ich wysiłki zmierzały do zawładnięcia fortem Issy, który atakowali wyzyskując dawne umocnienia zrobione przez Prusaków. Od połowy kwietnia strzelanina nie ustawała. W Levallois, w Neuilly bój wrzał bez przerwy, ogień tyralierski trwał dniem i nocą. Ciężkie działa załadowane na wagony pancerne manewrowały wzdłuż toru kolei obwodowej ostrzeliwując Asni?res, ponad Levallois. Lecz w Vanves, ą zwłaszcza w Issy, bombardowanie szalało tak, że wszystkie szyby w Paryżu drgały jak w najcięższych dniach oblężenia. A 9 maja, kiedy po pierwszym alarmie fort Issy przeszedł ostatecznie w ręce armii wersalskiej, stało się to dla Komuny sygnałem nieuchronnej klęski, wywołując panikę, która parła ludność do najryzykowniejszych decyzji. Maurycy powitał z aprobatą powstanie Komitetu Ocalenia Publicznego. Przychodziły mu na myśl różne stronice historii: czyż nie wybiła godzina podjęcia energicznych środków, jeżeli się miało uratować republikę? Ze wszystkich aktów gwałtu jeden tylko ścisnął mu serce tajonym niepokojem: obalenie kolumny Vendôme; i wyrzucał to sobie jako dziecinną słabość: słyszał wciąż dziadka opowiadającego mu o Marengo, Austerlitz, Jenie, Friedland, Wagram, Moskwie, snującego te epickie relacje, których wspomnienie po dziś dzień przejmowało go dreszczem. Lecz jeżeli zrównają z ziemią domostwo zbrodniarza Thiersa, jeśli się przetrzymuje zakładników jako gwarancję i groźbę, czyż nie są to sprawiedliwe represje w obliczu rosnącej wściekłości wersalczyków względem bombardowanego przez nich Paryża, gdzie pociski rozrywały dachy, zabijały kobiety? W miarę jak się zbliżał kres jego rojeń, wzbierała w nim ponura żądza niszczenia. Skoro idea sprawiedliwości i odwetu ma być krwawo zdławiona, niechże się rozstąpi ziemia odmieniona pośród tych wstrząsów kosmicznych odnowy życia! Niechaj Paryż – runie, niech raczej spłonie jak olbrzymi stos ofiarny, niżeli miałby powrócić do swych przywar i ułomności, wydany na pastwę dawnemu społeczeństwu zdeprawowanemu niesprawiedliwością. I Maurycy upajał się ponurą wizją: olbrzymie miasto w zgliszczach; same tylko dymiące szczątki na dwu brzegach Sekwany; była to rana wytrawiona ogniem, katastrofa niesłychana, bezprzykładna, z której narodzi się nowy lud. Toteż osobliwie go podniecały krążące dokoła gadki, chłonął gorączkowo te szczegóły: całe dzielnice podminowane, prochem naładowane katakumby, wszystkie gmachy gotowe do wysadzenia w powietrze, druty elektryczne łączące piece, tak by od jednej iskry zajęły się wszystkie na raz znaczne zapasy materiałów palnych, zwłaszcza nafty – tak iż ulice i place zmieniłyby się w morze płomieni. Tak, Komuna to przysięgła: jeżeli wersalczycy wejdą, ani jeden nie przedostanie się poza barykady zagradzające skrzyżowania ulic, bruki rozpadną się, budynki runą, Paryż spłonie i pochłonie wszystkich. Maurycy dał się omotać tym obłędnym snom, dziwnie zrażony do samej Komuny. Nie ufał jej działaczom, czuł, że jest niedołężna, szarpana przez zbyt wiele przeciwnych sił, że jest zdezorientowana, że się rozprzęga i niedorzecznieje w miarę wzrastającego niebezpieczeństwa. Ze wszystkich zapowiadanych reform społecznych nie zdołała ani jednej zrealizować i było już widoczne, że nie pozostawi po sobie żadnego trwałego dzieła. Lecz źródłem zła była przede wszystkim rywalizacja, która ją rozszarpywała, atmosfera trawiącej nieufności nurtująca wszystkich jej członków. Wielu spośród umiarkowanych nie bywało już na posiedzeniach. Inni działali pod grozą wydarzeń, drżeli przed perspektywą dyktatury, przeżywali teraz moment, w którym grupy zgromadzeń rewolucyjnych niszczyły się wzajemnie, aby ratować ojczyznę. Po Dąbrowskim, po Cluseret zaczynano już podejrzewać Rossela. Nawet sam Delescluze, mianowany delegatem cywilnym przy dowództwie, choć cieszył się wielkim autorytetem, nie mógł niczemu zaradzić. I oto cały wysiłek społeczeństwa rozpraszał się, marnował wskutek rosnącego z każdą godziną odosobnienia, jakie wytwarzało się dokoła tych ludzi, porażonych niemocą, imających się rozpaczliwych środków. W mieście wzmagał się terror. Paryż, początkowo rozsierdzony na Wersal, drżący jeszcze od cierpień oblężenia, teraz odsuwał się od Komuny. Przymusowy zaciąg do wojska, dekret dotyczący wszystkich mężczyzn poniżej czterdziestu lat, rozdrażnił spokojnych ludzi i spowodował masową ucieczkę: uchodzono przez Saint-Denis w przebraniu, z fałszywymi dokumentami alzackimi; w mroczne noce ludzie spuszczali się do fosy fortyfikacyjnej przy pomocy sznurów i drabin. Od dawna poznikali z miasta bogaci mieszczanie. Żadnej fabryki, żadnego przedsiębiorstwa nie uruchomiono ponownie. Ani handlu, ani pracy; ludzie nadal próżnowali w trwożnym oczekiwaniu nieuchronnego rozwiązania. I żyli wciąż tylko z żołdu gwardzistów narodowych, z tych trzydziestu su wypłacanych teraz z milionów zarekwirowanych w banku, z tych trzydziestu su, dla których niejeden się bił, które właściwie były jedną z przyczyn i racją bytu powstania. Całe dzielnice opustoszały, sklepy były zamknięte, fasady martwe. W słonecznym blasku tego promiennego maja spotykało się już tylko pełne niesamowitej pompy kondukty: pogrzeby sfederowanych, poległych w walce z wrogiem, orszaki bez księży, karawany pokryte czerwonymi sztandarami, za którymi szły tłumy z naręczami nieśmiertelników. Zamknięte kościoły zamieniały się co wieczór w kluby. Ukazywały się wyłącznie dzienniki rewolucyjne, wszystkie inne zawieszono. Był to Paryż wyniszczony, wielki a nieszczęśliwy Paryż, który zachowywał na przekór Zgromadzeniu postawę republikańskiej stolicy i który odczuwał obecnie wzrastający lęk przed Komuną, niecierpliwą chęć uwolnienia się od niej, podsycaną wieściami o codziennych aresztowaniach zakładników, o beczkach prochu zniesionych do kanałów, gdzie ponoć czuwali, w oczekiwaniu na sygnał, ludzie z pochodniami. Wtedy Maurycy, który nigdy nie używał alkoholu, został ogarnięty i jak gdyby zatopiony falą powszechnego pijaństwa. Zdarzało mu się teraz, gdy miał służbę na jakiejś wysuniętej placówce lub kiedy spędzał noc w kordegardzie, przyjąć ofiarowany kieliszek koniaku. Jeżeli zaś wychylił jeszcze drugi, wpadał w podniecenie, a twarz mu płonęła. Była to rozszerzająca się epidemia, opilstwo nagminne, chroniczne, przekazane w spadku przez pierwsze oblężenie, wzmożone przez drugie. Ludność pozbawiona chleba, a mająca pod ręką całe beczki wódki i wina, doszła do stanu nasycenia i odtąd szalała przy lada kropli. W niedzielny wieczór 21 maja Maurycy po raz pierwszy w życiu wrócił pijany do domu przy ulicy des Orties, gdzie niekiedy nocował. Cały dzień jeszcze spędził w Neuilly, strzelając i pijąc z kolegami, w nadziei pokonania ogromnego znużenia, jakie go przytłaczało. Potem, z szumem w głowie, u kresu sił, dobrnął do domu, by rzucić się na łóżko w swym pokoiku, przywiedziony instynktem, nie pamiętał bowiem wcale, w jaki sposób wrócił. I dopiero nazajutrz, kiedy słońce było już wysoko, zbudziły go hałasy dzwonów alarmowych, bębnów i trąbek. Poprzedniego dnia, w Point-du-Jour, wersalczycy, zauważywszy jedną z bram nie strzeżoną, bez przeszkód wkroczyli do Paryża. Skoro tylko, odziany naprędce, wyszedł z karabinem przewieszonym przez ramię, udając się do merostwa, spotkał tam grupę kolegów. Z ich relacji – tak chaotycznej, iż zrazu trudno mu było zrozumieć, o co chodzi – dowiedział się o wydarzeniach ostatniej doby. Odkąd, od dziesięciu dni, fort Issy oraz wielka bateria w Montretout, wspierane przez Mont-Valérien, ostrzeliwały szańce, brama od strony Saint-Cloud stała się nie do utrzymania. I właśnie nazajutrz miał nastąpić szturm, kiedy około piątej jakiś przechodzień widząc, że już nikt bramy nie strzeże, po prostu gestem przywołał warty przy okopach, oddalone zaledwie o pięćdziesiąt metrów. Niezwłocznie wkroczyły tamtędy dwie kompanie trzydziestego siódmego pułku liniowego, a potem za nimi cały czwarty korpus pod dowództwem generała Douay. Przez całą noc wojsko napływało nieprzerwaną falą. O godzinie siódmej dywizja Vergego schodziła w stronę mostu Grenelle, docierając aż do Trocadéro. O dziewiątej generał Clinchant zajmował Passy i La Muette. O trzeciej nad ranem pierwszy korpus obozował w Lasku Bulońskim, a mniej więcej o tej samej porze dywizja Bruata przeprawiała się przez Sekwanę, aby zdobyć bramę S?vres i ułatwić przemarsz drugiemu korpusowi, który pod rozkazami generała de Cissey w godzinę później miał zająć dzielnicę Grenelle. W ten sposób rankiem 22 maja armia wersalska obstawiła dzielnice prawobrzeżne i La Muette oraz na lewym brzegu Grenelle; wszystko to nastąpiło wśród osłupienia i zamętu w Komunie, krzyczącej już o zdradzie, oszalałej na myśl o nieuchronnej katastrofie. Ogarnąwszy sytuację, Maurycy od razu pojął: to już koniec; pozostawało jedno – zginąć. Lecz dzwon alarmowy bił bez przerwy, warkot werbla wzmagał się, kobiety, dzieci nawet pracowały przy barykadach, ulice ogarnął gorączkowy nastrój, ściągnięte naprędce bataliony śpieszyły na stanowiska bojowe. I już od południa wiecznie żywa nadzieja poczęła się odradzać w przepełnionych uniesieniem sercach żołnierzy Komuny, odżywała wiara w zwycięstwo, z chwilą gdy stwierdzili, iż wersalczycy prawie nie ruszyli się z miejsca. Ta armia, która – jak się obawiali – w ciągu dwóch godzin miała zająć Tuilerie, działała z niezwykłą ostrożnością, pomna doznanych klęsk, stosując przesadnie ostrożną taktykę, tak dotkliwie zademonstrowaną przez Prusaków. Na ratuszu Komitet Ocalenia Narodowego i delegat cywilny Delescluze organizowali i kierowali obroną. Opowiadano, że odrzucili ze wzgardą ostatnią propozycję pojednania. To podsycało odwagę, triumf Paryża znowu wydawał się niewątpliwy, zewsząd opór zapowiadał się zaciekły, podobnie jak natarcie miało być mordercze, podsycane nabrzmiałą kłamstwami i potwornościami nienawiścią, która rozpalała serca w obydwu armiach. Dzień ten Maurycy spędził w pobliżu Poła Marsowego i placu Inwalidów; ostrzeliwając się, z wolna odstępował z ulicy w ulicę. Nie zdołał odnaleźć swego batalionu i walczył obok nieznajomych towarzyszy broni, którzy zagarnęli go z sobą na lewy brzeg, czego nawet nie zauważył. Około godziny czwartej objęli obronę barykady zamykającej ulicę Uniwersytecką u jej wylotu na Esplanadę i opuścili ją dopiero o zmroku, gdy się dowiedzieli, że dywizja generała Bruat, przemknąwszy się wzdłuż bulwaru, zawładnęła gmachem Ciała Ustawodawczego. Omal nie zostali pojmani, z wielkim trudem przedostali się na ulicę Lilie, nałożywszy sporo drogi ulicami Saint-Dominique i Bellechasse. Gdy noc zapadła, armia wersalska zajmowała. linię biegnącą od bramy Vanves, wzdłuż gmachu Ciała Ustawodawczego, pałacu Elizejskiego, kościoła Św. Augustyna i dworca Św. Łazarza – aż do bramy Asni?res. Dzień następny, wiosenny, ciepły i jasny, wtorek, 23 maja, był dla Maurycego dniem strasznym. Kilkuset konfederatów, zebranych z różnych batalionów, zajmowało jeszcze całą dzielnicę, od nadbrzeża Saint-Dominique. Większość wszakże biwakowała w pałacowych ogrodach przy ulicy Lilie. Sam Maurycy zasnął twardo na trawniku, obok pałacu Legii Honorowej. Rano sądził, że wojsko regularne wymaszeruje z gmachu Ciała Ustawodawczego, aby ich odepchnąć za mocne barykady na ulicy du Bac. Ale godziny upływały, a natarcie nie nadchodziło. Wciąż tylko trwała wymiana pojedynczych strzałów z obu krańców ulicy. To z przezorną powolnością rozwijał się plan wersalczyków, którzy zdecydowanie chcieli uniknąć frontowego zderzenia z groźną twierdzą, jaką uczynili powstańcy z tarasu Tuilerii, plan przewidujący podwójny marsz na lewo i na prawo wzdłuż wałów, tak aby opanować najpierw Montmartre i Obserwatorium, potem raptownie zmienić kierunek i jednym ogromnym zarzutem niewodu zająć wszystkie dzielnice centralne. Około drugiej Maurycy usłyszał, jak opowiadano, że trójbarwny sztandar powiewa na Montmartre: zaatakowana równocześnie przez trzy korpusy armii, które rzuciły swe bataliony na wzgórze od strony północnej i zachodniej, przez ulice Lepic, des Saules i Mont- Cenis, wielka bateria przy Moulin de la Galette została zdobyta i zwycięzcy parli z powrotem na Paryż, zajmując plac Saint-Georges, kościół Matki Boskiej Loretańskiej, gmach merostwa przy ulicy Drouot, Nową Operę, na lewym zaś brzegu manewr zwrotny, rozpoczęty pod cmentarzem Montparnasse docierał do placu d’Enfer i do targowiska koni. Z osłupieniem, złością i przerażeniem przyjmowano te nowiny o tak szybkich postępach armii regularnej. Jakże bo?! Montmartre padł w dwie godziny. Montmartre, sławna niezdobyta twierdza powstańców! Maurycy zauważył, że szeregi przerzedzają się, że coraz to któryś z towarzyszy wynosi się cichutko, idzie umyć ręce i wdziać bluzę – w obawie przed represjami. Obiegała pogłoska, jakoby miało nastąpić okrążenie od strony gmachu Czerwonego Krzyża, na który przygotowywano atak. Barykady na ulicach Martignac i Bellechasse były wzięte; na końcu ulicy Lilie zaczynały już ukazywać się czerwone spodnie. I niebawem pozostała już tylko garstka fanatyków, zaciekłych – Maurycy wraz z pół setką towarzyszy, zdecydowanych umrzeć zabiwszy przedtem możliwie największą liczbę tych wersalczyków, którzy traktują konfederatów jak bandytów, którzy rozstrzeliwują jeńców, poza linią boju. Od dnia poprzedniego okrutna nienawiść jeszcze wzrosła. Ta armia kipiąca reakcyjnymi namiętnościami, rozjątrzona koniecznością prowadzenia dalszej walki, i ci buntownicy umierający za swe marzenia – bili się teraz na śmierć i życie. Około piątej Maurycy wraz z towarzyszami, wycofując się ostatecznie za barykady na ulicę du Bac, idąc od bramy do bramy wzdłuż ulicy Lilie i wciąż strzelając, nagle zobaczył wielki kłąb czarnego dymu wydobywającego się z pałacu Legii Honorowej. Był to pierwszy pożar wzniecony w Paryżu; i pod wpływem ogarniającej go furii Maurycy odczuł z tego powodu dziką radość. Godzina wybiła, niech więc całe miasto zapłonie jak olbrzymi stos, niechaj ogień oczyści świat! Lecz zdziwiło go nagle pojawienie się pięciu czy sześciu ludzi, którzy spiesznie wyszli z pałacu. Prowadził ich tęgi drab; Maurycy poznał w nim Chouteau, dawnego kolegę ze sto szóstego pułku. Widział go już raz po 18 marca, paradującego w podoficerskim kepi; teraz oto Chouteau ukazywał mu się w wyższej szarży, z licznymi naszywkami, snadź przydzielony do sztabu jakiegoś generała, nie biorącego udziału w akcji. Maurycy. wspomniał to, co mu kiedyś opowiedziano: ów Chouteau dostał się ponoć do pałacu Legii Honoro – wej, żył tam w towarzystwie kochanki, spędzając czas na ciągłych hulankach, wylegując się w butach na wspaniałych lożach, dla żartu rozbijając lustra strzałami z rewolweru. Zapewniano nawet, że jego kochanka pod pozorem udawania się do Hal po zakupy wyruszała co rano galowym pojazdem, wywożąc paki skradzionej bielizny, zegary i bodaj meble. I Maurycy, widząc go biegnącego na czele oddziału, trzymającego jeszcze w ręku bańkę po nafcie, doznał niemiłego uczucia, okropnego zwątpienia podkopującego jego wiarę: niszczycielskie dzieło mogło więc być dziełem złym, skoro taki człowiek był jego wykonawcą. Upłynęło jeszcze kilka godzin; Maurycy bił się, podtrzymywany już tylko rozpaczą, odnajdując w sobie jedynie trwające jeszcze tragiczne pragnienie śmierci. Jeżeli się omylił, niechże przynajmniej krwią zapłaci za swój błąd! Barykada zamykająca ulicę Lilie na poziomie ulicy du Bac była bardzo trudna do zdobycia, zrobiona z worków i beczek z ziemią, z głęboką fosą na przedzie. Maurycy bronił jej wraz z kilkunastoma zaledwie konfederatami; wszyscy strzelali w pozycji półleżącej, kładąc niechybnie trupem każdego żołnierza, który się pokazał. On sam nie ruszył się aż do zmroku i milcząc, zacięty w rozpaczliwym uporze, wystrzelał wszystek zapas nabojów. Patrzał, jak powiększały się wiatrem zmiatane na jezdnię kłęby dymu buchające z płonącego pałacu Legii Honorowej, chociaż nie można jeszcze było dostrzec płomieni. Drugi pożar wybuchnął w pałacu sąsiednim. Wtedy nagle przybył jakiś żołnierz, aby go przestrzec; oto wersalczycy, nie ważąc się na zaatakowanie barykady z frontu, podchodzą właśnie przez ogrody i domostwa, oskardami przebijając mury. To był już koniec. Mogli stamtąd wynurzyć się w każdej chwili. I rzeczywiście z któregoś okna padł pionowo strzał; Maurycy znowu rozpoznał Chouteau z jego grupą, jak w pośpiechu wdzierali się z naftą i pochodniami z prawa i z lewa do domów. W pół godziny później, pod ściemniałym niebem, cały czworobok na skrzyżowaniu ulic stał w płomieniach, podczas gdy on, wciąż leżąc ukryty za beczkami i workami, korzystał z jaskrawego światła, by strącać nieostrożnych żołnierzy, ilekroć który odważył się zapuścić na środek ulicy z dala od bram. Jak długo Maurycy jeszcze strzelał? Nie miał już poczucia czasu ani miejsca. Mogła być godzina dziewiąta, może dziesiąta. Okropna robota, jaką wykonywał, dławiła go teraz obrzydzeniem jak odbijające się podczas pijatyki podłe wino. Dokoła domy w płomieniach zionęły nieznośnym żarem, otaczając go duszącym czadem. Skrzyżowanie ulic, zamknięte stosami brukowców, stało się oszańcowanym obozem bronionym przez pożary, pod deszczem głowni. Czyż nie takie były rozkazy? Podpalać dzielnicę, z chwilą gdy się opuszcza barykadę, powstrzymać marsz wojska okropną linią płomieni, palić Paryż, w miarę jak się go będzie oddawać. I doskonale już wiedział, że domy z ulicy du Bac nie palą się same. Tam, w głębi, widział niebo nasiąkające czerwonym blaskiem, słyszał daleki poszmer, jak gdyby zapalało się całe miasto. Na prawo, wzdłuż Sekwany, musiały wybuchnąć inne ogromne pożary. Od dawna już nie było Chouteau; Maurycy widział go, jak uchodził przed strzelaniną. Najbardziej bojowi, najbardziej zaciekli z jego towarzyszy wymykali się cicha-, czem jeden po drugim, przerażeni, że w każdej, chwili mogą zostać. okrążeni. W końcu Maurycy pozostał sam, wciśnięty między dwa worki z ziemią; myślał tylko o tym, by ciągle strzelać; i nagle żołnierze, którzy przeszli przez podwórza i ogrody, ukazali się w bramie jednego z domów przy ulicy du Bac. Porwany uniesieniem tych ostatecznych zmagań, przez całe dwa dni Maurycy nie wspomniał nawet o Janie. I ten również, odkąd wkroczył do Paryża ze swym pułkiem, którym zasilono dywizję generała Bruat, ani przez chwilę nie wspomniał o Maurycym. Poprzedniego dnia uczestniczył w akcji na Polu Marsowym i na esplanadzie Inwalidów. Dopiero około południa opuścił plac Pałacu Burbonów, aby usuwać barykady w tej dzielnicy aż do ulicy Saints-P?res. Jan, tak z natury spokojny, w końcu przecie rozjątrzył się stopniowo w tej bratobójczej wojnie, w otoczeniu kolegów, których gorącym pragnieniem było odpocząć nareszcie po tylomiesięcznych trudach. Jeńcy, z powrotem ściągani z Niemiec i wcielani do szeregów, przeklinali Paryż; a do tego dołączały się jeszcze opowieści o okropnościach Komuny, które doprowadzały go do pasji, rażąc jego poszanowanie własności i umiłowanie ładu. Jan pozostał, czym był: rdzeniem narodu, rozważnym chłopem pożądającym pokoju, pragnącym, by znowu zaczęto pracować, zarabiać, odbudowywać sobie życie. Ale nade wszystko w tym wzrastającym gniewie, który zmiatał precz jego najczulsze troski, doprowadzały go wręcz do szaleństwa raz po raz wy – buchające pożary. Palić domy, palić pałace dlatego, że się nie było górą, o, co to – to nie! Tylko bandyci byli zdolni do podobnego czynu! I on, któremu wczoraj jeszcze serce ściskało się w. obliczu doraźnych egzekucji, teraz nie panował już nad sobą. Jak wariat, z wytrzeszczonymi oczyma, wył bijąc na prawo i na lewo. Wraz z kilkoma żołnierzami ze swej sekcji wtargnął na ulicę du Bac. Z początku nie zobaczył nikogo; sądził, że barykada została ewakuowana. Po chwili spostrzegł leżącego między dwoma workami komunarda, który strzelał wciąż jeszcze w kierunku ulicy Lilie. Party przemożną siłą przeznaczenia, podskoczył i pchnięciem bagnetu przygwoździł tamtego do barykady. Maurycy nie zdążył się odwrócić. Wydał jęk, uniósł głowę. Pożoga oświetlała ich oślepiającą jasnością. – Och, Janie, mój stary, to ty? Umrzeć – owszem pragnął tego z niecierpliwą pasją. Ale umrzeć z ręki brata – to było za wiele, to mu psuło tę śmierć, zatruwając ją okrutną goryczą. – Gzy to ty, Janie, ty, mój stary Janie? Przerażony, otrzeźwiały, Jan patrzał na niego.. Byli sami: pozostali żołnierze puścili się w dalszą pogoń za zbiegami. Dokoła nich wzbijały się coraz wyżej pożary, z okien tryskały wielkie czerwone płomienie i słychać było, jak zapadają się pułapy. Jan przypadł do Maurycego łkając, obmacując go, usiłując podnieść, by zobaczyć, czy nie będzie go mógł jeszcze uratować. – Och, mój chłopaczku, mój biedny chłopaczku! VIII Kiedy pociąg, który przybywał z Sedanu, po niezliczonych opóźnieniach wjechał wreszcie około godziny dziewiątej na stację Saint-Denis, niebo od strony południowej było już zalane szeroką falą czerwonego światła, jak gdyby cały Paryż Stał w płomieniach. W miarę jak noc zapadała, światło rozlewało się jeszcze szerzej i stopniowo ogarnęło cały horyzont, barwiąc krwawo lot drobnych chmurek, które po stronie wschodniej tonęły w gęstniejących ciemnościach. Henrietta pierwsza wyskoczyła z wagonu, zaniepokojona odblaskami pożogi, które podróżni spostrzegli ponad czernią pól. Zresztą, żołnierze pruscy, którzy właśnie objęli zarząd wojskowy stacji, kazali wszystkim wysiadać; dwaj z nich na peronie przyjazdowym wykrzykiwali ochrypłą francuszczyzną: – Paryż się pali... Nie jedziemy dalej, wszyscy wysiadają... Paryż się pali, Paryż się pali... Była to dla Henrietty straszliwa chwila. Boże, czyż więc przybyła za późno! Nie otrzymawszy od Maurycego odpowiedzi na dwa ostatnie listy, tak się zaniepokoiła coraz bardziej alarmującymi wiadomościami z Paryża, że nagle postanowiła opuścić Remilly. Od dwóch miesięcy żyła w nieustannym zmartwieniu na folwarku wuja Fouchard; wojska okupacyjne, w miarę jak opór Paryża przeciągał się, stały się surowsze i bardziej bezwzględne i teraz, gdy wojska niemieckie pułk za pułkiem powracały do Niemiec, ciągłe przemarsze żołnierzy na nowo wyniszczały wsie i miasta. Wstawszy o świcie, by udać się na dworzec, Henrietta zobaczyła podwórze folwarczne zatłoczone śpiącymi tam kawalerzystami; leżeli bezładnie, pootulani w płaszcze. Było ich tak wielu, że zajmowali całe podwórze. Nagle, na sygnał trąbki, wszyscy podnieśli się w milczeniu, tak przyciśnięci jeden do drugiego, że Henrietcie wydało się, iż ogląda zmartwychwstałe wojsko na polu bitwy przy dźwięku trąb sądu ostatecznego. I oto tutaj, w Saint-Denis, znów spotyka Prusaków i z przerażeniem słyszy, jak wykrzykują: – Wszyscy wysiadają, nie jedziemy dalej... Paryż się pali... Paryż się pali... Henrietta, zgnębiona, trzymając swą walizeczkę, wysunęła się naprzód i spytała, co to znaczy. W Paryżu od dwóch dni toczy się bój, linia kolejowa przerwana, Prusacy trwają na obserwacji. Lecz ona chciała przedostać się za wszelką cenę; spostrzegłszy na peronie kapitana dowodzącego kompanią, która obsadziła dworzec, podbiegła ku niemu. – Proszę pana, jadę do brata, jestem o niego okropnie niespokojna. Błagam pana o umożliwienie mi dalszej podróży. – Urwała, zaskoczona, poznając w blasku gazowej latarni twarz kapitana. – To ty, Ottonie... Och, okaż mi serce, skoro przypadek raz jeszcze nas zetknął! Kuzyn Otto Gunther miał, jak zawsze, przepisowo obcisły mundur kapitana gwardii i oschły wyraz twarzy przystojnego, dbałego o swój wygląd oficera. Nie poznawał tej szczupłej, wątłej kobiety o jasnoblond włosach i ładnej łagodnej twarzyczce pod krepą kapelusza. Dopiero jej jaśniejące odwagą i prawością spojrzenie przypomniało mu... Uczynił dłonią nieznaczny gest. – Wiesz, że mam brata żołnierza – ciągnęła z żarem Henrietta. – Został w Paryżu, obawiam się, że się wdał w tę okropną walkę... Błagam cię, Ottonie, dopomóż mi, abym mogła pojechać dalej. Wtedy nareszcie przemówił: – Ależ zapewniam cię, że nic nie poradzę... Pociągi nie kursują już od wczoraj; sądzę, że zerwano szyny od strony wałów. A ja nie mam do rozporządzenia ani wehikułu, ani konia, ani człowieka, który by kuzynkę zawiózł. Patrzała na niego, bąkając tylko głuche skargi, zmartwiona, że zachowuje tak chłodną postawę, zdecydowany odmówić jej pomocy. – Ach, mój Boże! Nie chcesz nic dla mnie zrobić... Ach, Boże, do kogóż się zwrócę?! Ci Prusacy – wszechwładni panowie – jednym słowem mogli rozrządzać się dowoli w całym mieście, zarekwirować setkę pojazdów kazać wyprowadzić ze stajen tysiąc koni! A ten oto odmawia z wyniosłą, miną zwycięzcy, który z zasady nie interweniuje tam, gdzie chodzi o zwyciężonych, uważając zapewne, że są to istoty nieczyste, brudzące w zetknięciu z jego świeżo upieczoną glorią. – Ostatecznie – podjęła Henrietta usiłując opanować się – wiesz przynajmniej, co się dzieje, tyle chyba możesz mi powiedzieć. Z lekkim, ledwo uchwytnym uśmiechem odparł: – Paryż się pali... O, proszę, przejdź tędy, widać tu doskonale. Ruszył przodem; opuścił stację, przeszedł setkę kroków wzdłuż szyn i dotarł do żelaznego pomostu zbudowanego ponad torem. Kiedy wstąpili na wąskie schodki i znaleźli się na górze, oparci o poręcz, ujrzeli nad skarpą ogromną płaską równinę. – Widzisz? Paryż się pali. Mogło być pół do dziesiątej. Czerwona poświata zalewająca niebo wciąż się rozszerzała. Na wschodzie przelot drobnych krwawych chmurek zagubił się, w zenicie pozostawała jedynie atramentowo czarna plama, w której odbijały się dalekie płomienie. Teraz cała linia horyzontu była w ogniu, ale miejscami odróżniało się żywsze ogniska, snopy jaskrawej purpury, ustawiczne wytryski, które przecinały ciemność wśród wielkich ruchomych obłoków dymu. I, rzekłbyś, że pożar się posuwał, że jakiś olbrzymi las zapala się, hen, od drzewa do drzewa, że sama ziemia gotowa spłonąć zająwszy się od tego kolosalnego stosu. – Spójrz – wyjaśniał Otto. – To jest Montmartre, ten garb, który widzimy, odcinający się czarno na czerwonym tle... Na lewo, w Villette, w Belleville nic się jeszcze nie pali. Musiano podłożyć ogień w eleganckich dzielnicach, a on się szerzy... coraz dalej. Proszę, popatrz: tam, na prawo, nowy pożar... dopiero się ukazuje. Widać płomienie, całe kłębowisko płomieni, skąd wzbija się gorejący opar... I inne, jeszcze inne, wszędzie! Nie krzyczał, nie podniecał się; ogrom jego spokojnej radości przejmował Henriettę grozą. Och, ci Prusacy, co na to patrzą! Czuła, że Otto wręcz ją znieważa – tym spokojem, tym swoim półuśmiechem, jak gdyby od dawna spodziewał się tej bezprzykładnej klęski. Nareszcie pali się Paryż, ten Paryż, któremu niemieckie pociski mogły tylko poutrącać rynny! Wszystkie jego pretensje były zaspokojone, wydawał się pomszczony za niepomierną długotrwałość oblężenia, za straszliwe mrozy, za mnożące się ustawicznie przeszkody, których pamięć wciąż jeszcze drażniła Niemcy. W tym momencie upojenia triumfem ani podbite prowincje, ani pięciomiliardowe odszkodowanie – nic nie dorównywało temu widowisku Paryża niszczejącego, ogarniętego wściekłym szaleństwem, Paryża, podpalacza własnego domu, ulatującego z dymem w tę jasną noc wiosenną. – Ach, nie ma co! – dorzucił ciszej. – Wspaniała robota! Serce Henrietty wobec ogromu katastrofy ściskało się dławiącą boleścią. Na chwilę zapomniała o osobistym nieszczęściu, porwana tą falą ekspiacji całego narodu. Myśl o ogniu pożerającym ludzkie . istnienia, widok miasta płonącego na horyzoncie – wyklętej, zniszczonej stolicy, od której biła piekielna łuna – wszystko to wyrywało jej z piersi mimowolne okrzyki. Złożywszy dłonie zawołała: – Cóżeśmy uczynili, Boże, że nas tak ciężko karzesz?! Otto już wznosił rękę gestem mentorskim, aby przemówić z gwałtownością tego chłodnego i surowego protestantyzmu wojującego i cytującego wersety z Biblii. Lecz powstrzymał się spojrzawszy na stojącą przed nim młodą niewiastę i napotkawszy spojrzenie jej pięknych oczu, jasnych i rozumnych. Sam zresztą gest wystarczył: wyrażał jego rasową nienawiść, przekonanie, że jest we Francji karcącym sędzią, zesłanym przez Pana Zastępów dla ukarania przewrotnego ludu. Paryż palił się, ponosząc w ten sposób karę za całe wieki zdrożnego życia, za długi łańcuch występków i rozpusty. Germanowie na nowo ocalą świat, oczyszczą go z nalotu łacińskiego zepsucia. Otto opuścił ramię i rzekł po prostu: – To już koniec... Druga dzielnica zajęła się, o, tamto ognisko, bardziej na lewo... Widzisz to szerokie pasmo, co się rozciąga jak potok żaru? Umilkli oboje, zapanowała trwożna cisza. Istotnie nagłe przypływy płomieni wzbierały nieprzerwanie, przelewały się aż po krańce nieba strumieniami żaru. Z każdą chwilą rozszerzało się w nieskończoność falujące morze ognia, skąd teraz wzbijały się dymy gromadząc nad miastem ciemnomiedzianą chmurę, która snadź pod tchnieniem lekkiego wietrzyka odpływała powoli w czarną noc, zasnuwając horyzont niesamowitą ulewą popiołu i sadzy. Henrietta zadrżała, jakby ocknąwszy się z koszmaru; i ogarnięta znowu niepokojem na myśl o bracie, po raz ostatni przybrała postawę błagalną. – Zatem nic dla mnie nie możesz uczynić? Odmawiasz mi, nie chcesz dopomóc, bym się dostała do Paryża? Otto znowu poruszył ręką, jak gdyby zamierzał przetrzeć nieboskłon. – Po co, skoro jutro będą tam same gruzy! I na tym się skończyło. Henrietta zeszła z pomostu, bez słowa pożegnania uciekła z walizeczką w ręce, a on długo jeszcze trwał tam, na górze, smukły, opięty w mundur, pogrążony w mroku, sycąc spojrzenie potwornym rozradowaniem, jakie mu sprawiało widowisko tego płonącego Babilonu. Po wyjściu z dworca Henrietta szczęśliwym trafem natknęła się na jakąś otyłą damę, która właśnie dobijała targu z woźnicą, aby natychmiast zawiózł ją do Paryża, na ulicę Richelieu. Henrietta prosiła ją tak usilnie, tak bardzo wzruszyła ją swymi łzami, że tamta w końcu zgodziła się zabrać ją z sobą. Woźnica, drobny brunecik, zaciął konia i przez całą drogę nie otworzył ust. Lecz gruba dama była niezmiernie wymowna. Opowiadała, jak to przed dwoma dniami, opuściwszy swój sklep po zamknięciu go, pozostawiła nieopatrznie papiery wartościowe umieszczone w ściennej skrytce. Toteż od dwóch godzin, odkąd Paryż płonął, myślała tylko o jednym: o powrocie do miasta, by zabrać swe mienie, choćby miała skoczyć w ogień. Przy rogatce stał tylko jeden drzemiący wartownik; przejechano bez większej trudności, zwłaszcza że dama kłamała jak najęta, opowiadając, że jedzie z siostrzenicą, aby we dwie pielęgnować jej męża ranionego przez wersalczyków. Prawdziwe przeszkody zaczęły się na ulicach: barykady zagradzały jezdnię, co chwila trzeba było robić objazdy. W końcu, na bulwarze Poissonni?re woźnica oświadczył, że dalej nie pojedzie. I obie niewiasty musiały wędrować pieszo ulicami du Sentier i des Je?neurs oraz przez całą dzielnicę Giełdy. W miarę jak się zbliżały ku fortyfikacjom, rozpłomienione niebo oświetlało je niczym w biały dzień. Zdumiewały się teraz spokojem tej opustoszałej części miasta, dokąd docierało tylko tętno dalekiej walki. Lecz w okolicach Giełdy już poczęły śmigać pociski; trzeba było przemykać się pod ścianami domów. Na ulicy Richelieu gruba jejmość, uradowana, że jej sklep jest nietknięty, uparła się koniecznie, że odprowadzi towarzyszkę ulicami du Hasard, Św. Anny i w końcu des Orties. Konfederaci, których batalion zajmował jeszcze ulicę, chcieli zawrócić je z drogi. Dochodziła czwarta, dniało już, kiedy wyczerpana wzruszeniami i znużeniem Henrietta stanęła wreszcie przed starym domem przy ulicy des Orties, otwartym na oścież. I po przebyciu wąskich ciemnych schodów wspięła się po drabinie prowadzącej na poddasze. Na barykadzie przy ulicy du Bac Maurycy, leżący między dwoma workami, zdołał dźwignąć się na kolana; Jan, który sądził, że go przygwoździł do ziemi, odzyskał nieco nadziei. – Och, mój chłopaczku, żyjesz jeszcze? Czyż ja, podłe bydlę, będę miał to szczęście?... Czekaj, pozwól mi zobaczyć. W jaskrawym świetle pożogi zbadał ostrożnie ranę. Bagnet przeszył na wylot ramię w okolicy prawego barku; najgorsze było, że przeszedł potem między żebrami, z pewnością naruszając płuco. Jednakże ranny oddychał bez zbytniej trudności; tylko ramię zwisało bezwładnie. – Mój biedny staruszku, nie rozpaczajże! Mimo wszystko jestem zadowolony, wolę skończyć z tym wszystkim... Dosyć już dla mnie zrobiłeś, bo gdyby nie ty, od dawna byłbym padł gdzie przy drodze. Ale te słowa wywołały u Jana gwałtowny nawrót boleści. – Przestań! Dwukrotnie uratowałeś mnie z łap Prusaków. Wyrównaliśmy rachunek, teraz była kolej na mnie: miałem oddać swoje życie – a oto ja cię zabijam! Och, do stu piorunów! Byłem chyba pijany, że cię nie poznałem, tak, pijany jak świnia, bo wyżłopałem już za dużo krwi! Z oczu wytrysnęły mu łzy na wspomnienie chwili rozstania, tam, w Remilly, kiedy się rozłączali, każdy myśląc, czy się kiedyś jeszcze zobaczą i w jakich – bolesnych czy radosnych – okolicznościach. Więc na nic się nie zdało, że razem głodowali, że spędzali wspólnie bezsenne noce w obliczu wciąż obecnej śmierci? Więc na to, by dożyć tej okropności, by doszło do tego potwornego i niedorzecznego bratobójstwa, ich serca stopiły się w jedno podczas owych kilku tygodni wspólnego życia? Nie! Nie! Jan buntował się. – Pozwól mi działać, chłopaczku. Muszę cię uratować. Przede wszystkim trzeba było go stamtąd zabrać, gdyż żołnierze dobijali rannych. Na szczęście byli sami; należało tylko działać jak najśpieszniej. Dobywszy noża, czym prędzej przeciął rękaw, a następnie cały mundur. Krew ciekła małą strużką. Jan mocno owinął ramię Maurycego szmatami wyrwanymi z podszewki, potem zatamował ranę w piersi i podwiązał ramię. Szczęściem miał kawałek sznura; ścisnął więc energicznie ów prymitywny opatrunek, który miał tę zaletę, że unieruchamiał cały bok, zapobiegając krwotokowi. – Możesz iść? – Tak sądzę. Ale bał się prowadzić go tak, bez munduru. W nagłym przebłysku natchnienia popędził w sąsiednią ulicę, gdzie widział zabitego żołnierza; wrócił przynosząc płaszcz i kepi. Zarzucił Maurycemu płaszcz na ramiona, pomógł mu wsunąć do rękawa lewe, zdrowe ramię, po czym nakrył mu głowę kepi. – No, teraz jesteś nasz... Dokąd idziemy? Z tym właśnie był największy kłopot. Natychmiast w sercu Jana odżył niepokój wypierając przebudzoną nadzieję. Gdzie znaleźć dostatecznie pewne schronienie? Domy były przeszukiwane, rozstrzeliwano każdego komunarda ujętego z bronią w ręku. A zresztą ani Jan, ani Maurycy nie znali w tej dzielnicy żadnej kryjówki, nikogo, kto by mógł udzielić przytułku. – Jeszcze najlepiej byłoby u mnie – powiedział Maurycy. – Dom stoi na uboczu, nikt tam nie przyjdzie... Ale to jest aż po drugiej stronie rzeki, na ulicy des Orties. Jan, zrozpaczony, niezdecydowany, mamrotał głuche przekleństwa. – Do diabła! Co tu robić? Mowy być nie mogło o przemknięciu się przez most Królewski oświetlony pożarem jak słonecznym blaskiem. Zresztą natknięto by się na przeszkodę nie do przebycia – na Tuilerie w płomieniach, na Luwr, zabarykadowany, strzeżony. – Więc przepadło, nie ma sposobu przejścia! – oznajmił Jan, który po powrocie z kampanii włoskiej przebywał pół roku w Paryżu. Wtem przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Jeżeli przy moście Królewskim, jak niegdyś, są łodzie, można będzie spróbować. Potrwa to bardzo długo, będzie ryzykowne, niewygodne, ale nie mieli wyboru, należało szybko się decydować. – Słuchaj, mały, w każdym razie umykajmy stąd: tu nie jest bezpiecznie... Powiem swemu porucznikowi, że mnie złapali komunardzi i że się im wymknąłem. Ujął go za zdrowe ramię, podtrzymał, pomógł przejść do końca ulicę du Bac wśród domów, które paliły się teraz od góry do dołu jak gigantyczne pochodnie. Smagał ich deszcz gorących głowni, żar był tak wielki, że osmalał zarost na twarzach. Później, po wydostaniu się na bulwary, trwali przez chwilę jakby oślepli przerażającą jasnością pożarów znaczących się ogromnymi snopami na obydwu brzegach Sekwany. – Świeczek to tutaj nie brak – mruknął Jan zirytowany tym blaskiem. I poczuł się bezpieczniejszy dopiero wtedy, gdy sprowadził Maurycego ze schodów na skarpie po lewej stronie mostu. Tam, pod kępą wysokich drzew, nad brzegiem wody znaleźli schronienie. Przez blisko kwadrans obserwowali z niepokojem czarne cienie poruszające się na przeciwległym brzegu. Padło kilka strzałów, rozległ się głośny okrzyk, a potem plusk, któremu towarzyszył gwałtowny wytrysk piany. Najwidoczniej most był strzeżony. – A gdybyśmy tak przenocowali w tym baraku? – zagadnął Maurycy wskazując drewniany budynek biura żeglugi. – A jakże! Żeby nas jutro rano przyskrzynili! Jan wciąż obstawał przy swym pomyśle. Wypatrzył całą flotyllę drobnych czółen. Ale były przymocowane łańcuchami; jak tu odczepić jedno z nich, znaleźć wiosła? W końcu odkrył parę starych wioseł, udało mu się też sforsować jakąś zapewne nie domkniętą kłódkę. Skoro tylko ułożył Maurycego na przedzie łódki, puścił ją z prądem sunąc tuż przy brzegu, w cieniu kąpieliska i barek. Obydwaj milczeli przerażeni okropnym widokiem. W miarę jak płynęli w dół rzeki, groza zdawała się wzrastać na oddalającym się horyzoncie. Gdy znaleźli się przy moście Solferino, ujrzeli obydwa nadbrzeża w płomieniach. Na lewo paliły się Tuilerie. Z zapadnięciem zmroku komunardzi podłożyli ogień na dwu krańcach pałacu, w pawilonach Flory i Marsan. Po chwili zaś ogień ogarnął pośrodku pawilon Zegarowy, gdzie był przygotowany ładunek wybuchowy – beczki z prochem nagromadzone w sali Marszałków. W tej chwili z sąsiednich budynków przez wybite okna wyrwały się kłęby rudego dymu przetykanego długimi niebieskimi płomykami. Zapalały się dachy porysowane ziejącymi żarem szczelinami, rozstępując się jak wulkaniczny grunt pod naporem podskórnego ognia. Ale przede wszystkim pawilon Flory, pod – palony pierwszy, z niesamowitym trzaskiem gorzał od parteru aż do obszernych poddaszy. Nafta, którą nasycono posadzki i obicia, nadawała płomieniom taką intensywność, że widać było, jak skręcają się żelazne kraty balkonów, jak pękają wysokie monumentalne kominy. Dalej, na prawo, pierwszy z rzędu stał w płomieniach pałac Legii Honorowej, podpalony o piątej wieczorem; odtąd już bez mała od siedmiu godzin płonął niby ogromny stos, gdzie ogień pożerał od razu wszystek zapas drzewa. Dalej pałac Rady Stanu ział ogniem, najstraszliwszym ze wszystkich, kolosalny sześcian dwóch pięter z kamieni. Cztery budowle otaczające obszerny dziedziniec wewnętrzny zajęły się jednocześnie; nafta, której pełne beczki wylano na cztery klatki schodowe, spływała tocząc po stopniach piekielne strumienie. Na fasadzie, nad brzegiem wody, linia attyki odcinała się poczerniałą rysą pośród czerwonych jęzorów, które lizały jej krawędzie, przy czym w oślepiającym odblasku żaru z niesamowitą wyrazistością występowały kolumnady, architrawy, fryzy i rzeźby. Płomienie kłębiły się tam z tak straszną siłą, że olbrzymi gmach zdawał się jakby podważony, huczał i chwiał się w posadach – zachowując tylko szkielet swych grubych murów – w mocy tej niszczycielskiej potęgi miotającej w powietrze płaty blachy cynkowej z jego dachów. Opodal widniały koszary Orsay: tam cały fragment muru palił się wysoką białą kolumną podobną do świetlistej wieży. Wreszcie, na dalszym planie, widać było inne jeszcze pożary: siedem domów na ulicy du Bac, dwadzieścia dwa na ulicy Lilie, które zatapiały widnokrąg krwawym, bezbrzeżnym morzem płomieni. – Boże, to niemożliwe! Rzeka się zapali! Istotnie łódź zdawała się niesiona strumieniem ognia. W pląsających odblaskach tych wielkich ognisk rzekłbyś, że Sekwana toczy rozżarzone węgle. Nagłe czerwone błyskawice śmigały wśród syczących żółtych głowni. A oni wciąż płynęli wolno w dół rzeki, unoszeni przez tę objętą pożogą wodę, między dwurzędem płonących pałaców, jakby w niesamowicie długiej ulicy wyklętego miasta, palącej się po obu stronach jezdni z roztopionej lawy. – Ach – odezwał się z kolei Maurycy w nawrocie szaleństwa wobec tego zniszczenia, o którym marzył – niechże wszystko płonie i niech wszystko wyleci w powietrze! Lecz gestem pełnym zgrozy Jan nakazał mu milczenie – jak gdy-. by w obawie, że takie bluźnierstwo ściągnie na nich nieszczęście. Byłoż to możliwe, żeby chłopakowi, którego tak bardzo kochał, który był tak wykształcony, tak delikatny, przychodziły takie myśli do głowy! Wiosłował teraz energiczniej, ponieważ właśnie mijali most Solferino i znajdowali się na szerokiej odsłoniętej przestrzeni. Jasność stawała się tak olśniewająca, iż rzeka była oświetlona jakby południowym słoń-xem, rzucającym swe prostopadłe promienie, bez odrobiny cienia. Rozróżniało się najmniejsze szczegóły z osobliwą doskonałością: mieniącą się morę rzecznego nurtu, stosy żwiru na skarpach, małe drzewa nadbrzeżne. Mosty zwłaszcza ukazywały się tak jaskrawe w swej bieli, że można było zliczyć ich kamienie; rzekłbyś – przerzucone między jednym a drugim pożarem nietknięte wąskie kładki ponad połyskującą wodą. Chwilami skroś nie milknącą tę wrzawę przebijały nagłe trzaski. Spadała gwałtowna ulewa sadzy, wiatr przynosił trujące wonie. I strach było pomyśleć, że Paryż, inne, dalekie dzielnice, tam, w głębi łuku Sekwany, już nie istnieją. Po prawej, po lewej stronie natężenie pożogi oślepiało pogłębiając czarną otchłań. Jeden już tylko olbrzymi mrok, nicość, jak gdyby cały Paryż – objęty, pochłonięty ogniem – zginął w wieczystej nocy. I niebo także było martwe, płomienie wzbijały się tak wysoko, że gasiły gwiazdy. Maurycy, miotany szałem gorączki, wybuchnął śmiechem obłąkańca. – Piękne święto w Radzie Stanu i w Tuileriach... Fasada iluminowana, żyrandole lśnią, kobiety tańczą... Ach, tańczcie, tańczcież, piękne damy, w dymiących spódnicach, z płonącymi włosami!... Poruszał zdrowym ramieniem, wywołując niesamowite wizje: festyny Sodomy i Gomory, muzyka, kwiaty, potworne orgie, pałace nabrzmiałe rozpustą, oświetlające wyuzdanie nagich ciał takim przepychem świec, że podpalały się same. Nagle rozległ się przeraźliwy łoskot. To w Tuileriach ogień posuwający się z dwóch krańców dosięgnął sali Marszałków. Zapaliły się beczki z prochem, pawilon Zegarowy wyleciał w powietrze z gwałtownością wybuchu prochowni. Olbrzymi snop wzbił się w górę, pióropusz, który wypełnił czarne niebo, płomienisty bukiet straszliwego święta – Brawo! – krzyknął Maurycy jak przy zakończeniu widowiska, kiedy wszystko z powrotem zapada w ciemność. Jan rozpaczliwymi, urywanymi zdaniami powtarzał swe perswazje. Nie! Nie! Wcale nie należy pragnąć zła! Jeśli wszystko ma ulec zniszczeniu, czyż i oni mają – zginąć? I jedynie było mu pilno jak najprędzej przybić do brzegu, oddalić się od straszliwego widowiska. Jednakże przezornie minął jeszcze most Zgody, tak aby wylądować dopiero przy skarpie nadbrzeża de la Conférence, za skrętem Sekwany. I w tej krytycznej chwili – miast puścić czółno z prądem – stracił kilka minut na staranne przymocowanie go w instynktownym poszanowaniu cudzej własności. Zamiarem jego było dostać się na ulicę des Orties przez plac Zgody i ulicę Św. Honoriusza. Posadziwszy Maurycego na skarpie, wszedł sam na schody nadbrzeża; ponownie ogarnął go niepokój, gdy uświadomił sobie, jak będzie im trudno pokonać spiętrzone tam przeszkody. Była to niezdobyta twierdza Komuny: taras Tuilerii, obstawiony armatami, ulice: Królewska, Św. Florentyny i Rivoli zagrodzone wysokimi, mocno zbudowanymi barykadami; to wyjaśniało taktykę armii wersalskiej, której linie tej nocy tworzyły ogromny kąt z wierzchołkiem na placu Zgody, a końcami ramion obejmującymi na prawym brzegu dworzec towarowy Kompanii Północnej oraz, na lewym, bastion wałów, obok bramy Arcueil. Ale nadchodził świt, komunardzi opuścili Pałac Tuileryjski i barykady, wojsko zawładnęło dzielnicą, podczas gdy na skrzyżowaniu ulic Św. Honoriusza i Królewskiej od godziny dziewiątej wieczorem paliło się dwanaście innych domów. Powróciwszy na skarpę Jan zastał Maurycego drzemiącego, jak gdyby otępiałego po swym niedawnym wybuchu. – To nie będzie łatwe... Ale w każdym razie będziesz mógł iść, mój chłopcze? – Tak, tak, nie kłopocz się. Zawsze się jakoś dowlokę, żywy czy umarły. Najciężej mu było wejść na kamienne schody. Później, na górze, na – nadbrzeżu, szedł wolno, krokiem lunatyka, wsparty na ramienia towarzysza. Jakkolwiek dzień jeszcze nie wstał, odblask pobliskich pożarów oświetlał rozległy plac sinym brzaskiem. Przeszli z sercem ściśniętym rozpaczą, nie spotykając żywego ducha. Na dwóch krańcach, z drugiej strony mostu i na końcu ulicy Królewskiej, rozróżniało się niewyraźnie widmowe sylwety pałacu Burbonów i kościoła Św. Magda – leny, poszarpanych przez pociski. Taras Tuilerii. częściowo się zawalił; Na samym placu kule podziurawiły spiżowe fontanny, olbrzymi kadłub pomnika miasta Lilie leżał na ziemi przecięty na dwoje pociskiem, a obok pomnik miasta Strasburga, zasłonięty krepą, zdawał się nosić żałobę po tylu ruinach. I widniała tam, opodal nienaruszonego obelisku, w okopie, rozłupana uderzeniem oskarda rura gazowa, która, przypadkowo zapalona, wyrzucała z przenikliwym szumem długą strugę płomienia. Jan ominął barykadę zamykającą ulicę Królewską, między oszczędzonymi przez ogień gmachami Ministerium Marynarki i Komory Składowej. Za workami i beczkami z ziemią, z których zrobiona była, barykada, słyszał grube głosy żołnierzy. Z przodu bronił jej rów pełen zakisłej wody, w której pływały zwłoki jakiegoś komunarda, a przez wyłom widać było domy na ulicy Św. Honoriusza, dopalające się mimo ściągniętych z przedmieścia pomp, których syk dochodził z daleka. Na prawo i na lewo małe budyneczki – kioski sprzedawców gazet – były porozbijane, podziurawione, kartaczami. Rozlegały się głośne okrzyki: to strażacy odkryli właśnie w piwnicy na pół zwęglone zwłoki siedmiu mieszkańców jednego z domów. Chociaż barykada zagradzająca ulicę Św. Florentyna i ulicę Rivoli, zbudowana potężnie i przemyślnie, wydała się jeszcze groźniejsza, Jan wiedziony instynktem wyczuł tam przejście mniej niebezpieczne. Istotnie była zupełnie bezludna, a wojsko nie odważyło się jeszcze jej zająć. Armaty drzemały w ponurym opuszczeniu. Ani żywej duszy za tym niezdobytym wałem; tylko jakiś zbłąkany pies uciekł na widok przybyszów. Ale kiedy Jan, podtrzymując osłabionego towarzysza, zdążał śpiesznie ku ulicy Św. Florentyna, nastąpiło to, czego się obawiał: natknęli się na całą kompanię osiemdziesiątego ósmego pułku liniowego, która okrążyła barykadę. – Panie kapitanie – wyjaśnił – to jest kolega, którego ci zbóje ranili; prowadzę go do ambulansu. Płaszcz zarzucony na ramiona Maurycego ocalił go. Janowi serce tłukło się w piersi, jakby miało pęknąć, gdy wreszcie schodzili razem ulicą Św. Honoriusza. Zaledwie świtało; z poprzecznych ulic coraz to padał strzał, gdyż walki jeszcze trwały. Wprost cudem przedostali się bez przeszkód na ulicę des. Frondeurs. Szli już bardzo powoli; te trzysta czy czterysta metrów, jakie mieli do przebycia, wydały się im nieskończenie długie. Na ulicy des Frondeurs wpadli na posterunek komunardów; lecz ci, przerażeni, sądząc, że to nadchodzi cały pułk, rzucili się do ucieczki. Teraz już tylko niewielki odcinek ulicy d’Argenteuil dzielił Jana i Maurycego od ulicy des Orties. Ach, ta ulica des Orties! Z jakąż gorączkową niecierpliwością Jan pożądał jej od czterech długich godzin! Z chwilą gdy tam weszli, poczuli się ocaleni. Ulica była ciemna, bezludna, cicha, jak gdyby oddalona o sto mil od bitwy. Dom – stary ciasny budynek bez stróża – spał snem śmiertelnym. – Klucze mam w kieszeni – wymamrotał Maurycy. – Ten większy od bramy, mały – od mojego pokoju, tam, na samej górze. I straciwszy przytomność padł w ramiona Jana, który był tak niespokojny i roztrzęsiony, że zapomniał zamknąć za sobą drzwi wejściowe; po omacku wniósł rannego na schody, starając się iść jak najciszej, by nie zaalarmować sąsiadów. Potem, na górze, zmylił drogę, musiał położyć Maurycego na stopniu schodów i szukać drzwi przy świetle zapałek, które, na szczęście, miał przy sobie. Wreszcie wniósł Maurycego do pokoju i ułożył na żelaznym łóżku, na wprost okna, które otworzył na oścież, aby wpuścić jak najwięcej powietrza i światła. Dniało. Jan łkając padł na kolana przed łóżkiem, wyczerpany do cna, zgnębiony nawrotem okropnej myśli: że zabił przyjaciela. Musiało upłynąć wiele minut. Jan prawie bez zdziwienia nagle spostrzegł obok siebie Henriettę. Nic naturalniejszego: brat jej był umierający, więc pośpieszyła do niego. Nie zauważył nawet jej wejścia, może siedziała tu od wielu godzin. Teraz, osunąwszy się na krzesło, patrzał na nią tępym wzrokiem, jak miotała się pod ciosem śmiertelnej boleści, który ją ugodził na widok brata nieprzytomnego i zalanego krwią. Wreszcie, coś sobie przypomniawszy, zapytał: – Ale... zamknęła pani drzwi od ulicy? Wstrząśnięta, skinieniem głowy odpowiedziała twierdząco i dopiero po dłuższej chwili podała mu obie ręce, spragniona serdeczności i pomocy. Wtedy Jan powiedział: – Pani wie... to ja go zabiłem... Nie rozumiała; nie wierzyła mu. Obydwie drobne rączki pozostawały spokojnie w jego dłoniach. – To ja go zabiłem... Tak, tam, na barykadzie... On walczył po jednej stronie, ja po drugiej... Malutkie rączki poczęły drżeć. – Wszyscy byli jak pijani, nie wiedziałem już, co robię. To ja go zabiłem... Wtedy Henrietta cofnęła ręce, drżąca, pobladła, wlepiając w Jana spojrzenie pełne grozy. Wszystko więc było skończone, nic już nie przetrwa żywe w jej zgruzgotanym sercu? Ach, Jan, ten Jan, o którym myślała przed chwilą, szczęśliwa nadzieją, że może go znowu zobaczy! I to on popełnił tę potworną rzecz! A przecie jeszcze ratował Maurycego, skoro przyniósł go tu poprzez tyle niebezpieczeństw! Nie mogła już mu oddać swoich rąk: wzdrygała się przed tym całą istotą. Lecz wydała okrzyk, w którym zawarła ostatnią nadzieję udręczonego serca. – Ach, ja go wyleczę, muszę wyleczyć! Podczas długich dyżurów w ambulansie w Remilly nabyła znacznej wprawy w pielęgnowaniu chorych, w opatrywaniu ran. Zapragnęła natychmiast zbadać brata. Rozebrała go, nie budząc z omdlenia. Lecz kiedy rozwiązała prowizoryczny opatrunek nałożony przez Jana, Maurycy poruszył się i wydał słaby okrzyk, szeroko otwierając zgorączkowane oczy. Natychmiast zresztą poznał siostrę i uśmiechnął się. – Jesteś więc tu? Ach, jak się cieszę, że cię widzę przed śmiercią! Gestem pełnym ufności kazała mu zamilknąć. – Śmierć? Ależ ja nie chcę! Chcę, żebyś żył!... Nic już nie mów, pozwól mi działać! Kiedy jednak obejrzała przebite ramię, naruszone żebra, sposępniała, oczy jej zmąciły się. Z miejsca objęła izdebkę w posiadanie; udało jej się znaleźć trochę oliwy, darła stare koszule na bandaże, podczas gdy Jan schodził z dzbanem po wodę. Nie otwierał już ust, patrzał na nią, jak obmywała rany Maurycego, jak je zręcznie przewiązywała – niezdolny do pomocy, unicestwiony, odkąd tu była. Kiedy skończyła, ofiarował się jednak pójść na poszukiwanie lekarza. Ale ona zachowała pełnię rozwagi. Nie! Nie! Nie pierwszego z brzegu lekarza, który może wydać jej brata. Trzeba człowieka pewnego, można poczekać kilka godzin. W końcu, gdy Jan oświadczył, że musi odejść, aby się zameldo – wać w pułku, ustalono, że gdy tylko będzie mógł się wymknąć, wróci, o ile to możliwe, z chirurgiem. Jan nie odchodził jeszcze, jakby nie mógł się zdobyć na opuszczenie tego pokoju pełnego nieszczęścia, którego był sprawcą. Zamknięte na chwilę okno otwarto ponownie i ranny ze swego posłania patrzał w przestrzeń, tak samo jak tamtych dwoje – wśród ciężkiej ciszy przytłaczającej serca. Z tej wysokości wzgórza des Moulins rozpościerała się pod nimi cała rozległa połać Paryża: najpierw dzielnice centralne, od przedmieścia Św. Honoriusza aż do Bastylii, potem cały nurt Sekwany, pul – sujący życiem, oddalony lewy brzeg, morze dachów, wierzchołków drzew, dzwonnic, kopuł i wież. Rozwidniało się – straszna noc, jedna z najokropniejszych w dziejach, miała się ku końcowi. Ale w czystej jasności wschodzącego słońca, pod różowym niebem pożary trwały. Naprzeciwko widniały wciąż płonące Tuilerie, koszary d’Orsay, pałace Rady Stanu i Legii Honorowej, zabarwiając niebo krwawą poświatą. Nawet poza szeregiem domów na ulicach Lilie oraz du Bac inne budynki snadź płonęły, gdyż słupy płomieni wzbijały się od strony Czerwonego Krzyża i dalej jeszcze, z ulicy Vavin i z ulicy NotreDame-des-Champs. Po prawej stronie, zupełnie blisko, dopalały się budynki przy ulicy Św. Honoriusza, podczas gdy po lewej, w Pałacu Królewskim i w Nowym Luwrze, gasły nie wyrządziwszy szkody późne pożary, wzniecone nad ranem.. Ale nie wiedząc zrazu, co to jest, obserwowali przede wszystkim wielki słup gęstego czarnego dymu, pędzonego wiatrem zachodnim aż pod samo okno. Od trzeciej rano gmach Ministerium Skarbu gorzał powoli, trawiąc się w ciężkich kłębach sadzy, olbrzymie bowiem stosy papierów tliły się w niskich pomieszczeniach archiwów. I jeśli nie trwało już tam, nad przebudzoną metropolią, tragiczne wrażenie z nocy, groza całkowitego zniszczenia, Sekwana spływająca żarem. Paryż podpalony z czterech stron – to rozpaczliwy i posępny smutek tułał się po ocalałych dzielnicach, w nieprzerwanej, stale wzbierającej chmurze gęstego dymu. Wkrótce słońce, które wzeszło jasne, chmura ta przesłoniła i rude niebo zasnuło się żałobą. Maurycy znowu majacząc wyszeptał, powolnym gestem ogarniając bezkresny horyzont: – Czy wszystko się pali? Ach, jakże się to wlecze! Oczy Henrietty zachodziły łzami, jak gdyby jej nieszczęście wzrosło jeszcze od tych ogromnych klęsk, w których uczestniczył jej brat. A wtedy Jan, który nie odważył się ani ująć jej rękę, ani uściskać przyjaciela, jak szaleniec porwał się do odejścia. – Do widzenia, do rychłego zobaczenia! Mógł wrócić dopiero wieczorem, około ósmej, po zapadnięciu zmroku. Mimo wielkiego niepokoju był zadowolony: dowiedział się, że jego pułk wycofany z walk przeszedł na drugą linię, otrzymawszy rozkaz dozorowania dzielnicy, tak że biwakując ze swą kompanią na placu Carrousel miał nadzieję, iż będzie mógł przychodzić go wieczór, aby się dowiadywać o stan rannego. A szczęśliwym przypadkiem spotkał byłego lekarza ze sto szóstego pułku i zrezygnowany przyprowadził go nie zdoławszy znaleźć innego; powiadał sobie, że w każdym razie ten straszny major o lwiej głowie jest porządnym człowiekiem. Bouroche nie wiedząc, dokąd wlecze go lamentujący kapral, narzekał, że musi piąć się tak wysoko; kiedy zrozumiał, iż ma przed sobą komunarda, wpadł w gwałtowny gniew. – Do stu piorunów! Czy wy sobie ze mnie kpicie? To zbóje, co się nasycili rabunkami, morderstwami i podpalaniem! Sprawa tego waszego bandyty jest całkiem prosta, już ja się podejmuję Wykurować go, owszem... trzema kulami w łeb! Lecz na widok Henrietty, śmiertelnie bladej, w czarnej sukience, z rozwianymi, pięknymi jasnymi włosami, uspokoił się nagle. – To mój brat, panie majorze... I jeden z waszych żołnierzy spod Sedanu. Nie odpowiedział, odsłonił rany, milcząc zbadał je, wydobył z kieszeni różne flaszeczki i założył na nowo opatrunek pouczając Henriettę, jak należy postępować. Potem swym szorstkim głosem nagle zwrócił się do rannego: – Dlaczegoś stanął po stronie łotrów? Czemuś zrobił takie świństwo? Maurycy, który od chwili wejścia majora milczał wpatrując się w niego, odparł z gorączkowym podnieceniem: – Bo za wiele jest cierpienia, za wiele niegodziwości, za wiele hańby! Na to Bouroche odpowiedział szerokim gestem, jakby chcąc wyra – zić, że tego rodzaju poglądy prowadzą bardzo daleko... Zamierzał jeszcze coś dorzucić, ale w ostatniej chwili powstrzymał się i odszedł oznajmiając: – Ja tu jeszcze wrócę. Na schodach oświadczył Henrietcie, że za nic nie ręczy. Płuco jest poważnie naruszone, może nastąpić krwotok, który spowoduje natychmiastową śmierć. Wróciwszy do pokoju Henrietta próbowała się uśmiechnąć, chociaż cios ugodził ją w samo serce. Czyż nie zdoła ocalić brata, zapobiec temu okropnemu losowi: wiecznej rozłące ich trojga, co się tu zeszli, tak żarliwie pragnący życia? Przez cały dzień nie opuściła pokoju: stara sąsiadka uprzejmie zatroszczyła się o jej sprawunki. I Henrietta zajęła swój posterunek na krześle obok łóżka. Lecz owładnięty gorączkowym podnieceniem, Maurycy jął wypytywać przyjaciela, chciał wiedzieć, co się dzieje. Jan nie mówił wszystkiego, unikał szczegółów o wściekłej pasji, która w wyzwolonym Paryżu wzbierała przeciw dogorywającej Komunie. Od niedzieli wieczorem, w ciągu dwóch długich dni, mieszkańcy żyli w głębi swoich piwnic, pocąc się ze strachu, a w środę rano, kiedy mogli zaryzykować wyjście na miasto, widok skopanych ulic, szczątki, krew, a zwłaszcza straszliwe pożary – wszystko to wywoływało nastrój mściwego rozjątrzenia. Kara zapowiadała się bardzo surowa. Przeszukiwano domy, plutonom wyznaczonym do doraźnych egzekucji rzucano tłum schwytanych podejrzanych mężczyzn i kobiet. Od szóstej wieczór tego dnia armia wersalska panowała nad połową Paryża, od parku Montsouris do dworca Północnego. Ostatni zaś członkowie Komuny musieli schronić się na bulwarze Woltera, w merostwie XI okręgu. Zapanowało milczenie. Przez otwarte okno Maurycy chłonął łagodne tchnienie nocy; po chwili, z oczyma zwróconymi w dal ku miastu wyszeptał: – Jednym słowem, to trwa, Paryż, się pali! Była to prawda. Z zapadnięciem zmroku płomienie ukazały się na nowo i niebo czerwieniło się złowieszczym blaskiem. Po południu, kiedy z przeraźliwym hukiem eksplodowała prochownia w pałacu Luksemburskim, rozeszła się pogłoska, że Panteon runął w głąb katakumb. Zresztą przez cały dzień trwały pożary; paliły się Tuilerie i Pałac Rady Stanu, wielkimi kłębami dymiło Ministerium Skarbu. Z dziesięć razy trzeba było zamykać okno, aby uchronić się od chmary czarnych motyli, od nieustannego nalotu spalonych papierów, które gwałtowność ognia wzbijała ku niebu, skąd spadały z powrotem drobnym dżdżem; cały Paryż został nimi zasypany i zbierano je w promieniu dwudziestu mil – aż w Normandii. Teraz płonęły nie tylko dzielnice zachodnie i południowe, lecz także domy na ulicy Królewskiej oraz zabudowania na skrzyżowaniu Czerwonego Krzyża z ulicą Notre-Dame-des-Champs. Cała wschodnia część miasta zdawała się objęta pożogą, olbrzymie ognisko ratusza zalegało horyzont jak gigantyczny płonący stos. I paliły się jeszcze jak pochodnie: Teatr Liryczny, merostwo IV okręgu, przeszło trzydzieści budynków na sąsiednich ulicach, nie licząc teatru „Porte-SaintMartin” na północy, który purpurowiał na uboczu jak podpalona sterta pośród mrocznych pól. Dokonywano indywidualnych aktów zemsty, być może też tu i ówdzie ze zbrodniczym wyrachowaniem niszczono zawzięcie całe pliki akt. Nie było już nawet mowy o obronie, o powstrzymaniu za pomocą pożarów zwycięskiego pochodu regularnych wojsk. Dął jedynie szaleńczy huragan. Pałac Sprawiedliwości, szpital Hôtel-Dieu, katedra Notre-Dame ocalały cudem. Niszczono dla samego niszczenia, aby zagrzebać starą, spróchniałą ludzkość pod popiołami olbrzymiej metropolii, w nadziei, że nowa społeczność odrodzi się szczęśliwa i czysta w samym sercu raju ziemskiego z pierwotnych legend. – Ach, wojna! Ohydna wojna! – powiedziała półgłosem Henrietta patrząc na to miasto ruin, cierpienia i śmierci. Czyż to nie był rzeczywiście ostatni i nieuchronny akt szaleństwa krwi, które zrodziło się na polach klęsk Sedanu i Metzu, epidemia zniszczenia wywołana oblężeniem Paryża, szczytowe przesilenie narodu w godzinie śmierci, pośród rzezi i ruiny? Lecz Maurycy, nie spuszczając z oczu płonących w oddali dzielnic, powoli, z trudem wyjąkał: – Nie, nie, nie potępiaj wojny!... Wojna jest dobra, spełnia swe dzieło... Jan przerwał mu okrzykiem nienawiści i wyrzutu: – Do stu diabłów! Kiedy patrzę na ciebie i widzę, com uczynił... Przestań bronić wojny, to plugawa rzecz! Ranny uczynił niewyraźny gest. – Och, ja!... Cóż to ma za znaczenie? Jest wielu innych!... Może taki upust krwi jest potrzebny. Wojna to życie, które nie może istnieć bez śmierci. Chory zamknął oczy, osłabiony wysiłkiem, jaki go kosztowało wypowiedzenie tych kilku słów. Henrietta dała Janowi znak, by nie dyskutował. W niej samej wzbierała fala gniewu, protestu przeciw ludzkiemu cierpieniu – mimo jej spokoju, niewiasty słabej a tak dzielnej, o jasnym wejrzeniu, w którym odżywała heroiczna dusza dziadka, bohatera napoleońskich legend. Upłynęły dwa dni – czwartek i piątek – wśród tych samych pożarów i tych samych rzezi. Kanonada nie ustawała; baterie na Montmartre, opanowane przez armię wersalską, bez przerwy ostrzeliwały pozycje artyleryjskie nieprzyjaciela rozmieszczone w Belleville i na P?re-Lachaise; konfederaci bili na oślep w Paryż; pociski padły na ulicę Richelieu i plac Vendome. Wieczorem, dwudziestego piątego, cały lewy brzeg był w rękach wojsk regularnych. Ale na prawym barykady na placach Château-d’Eau i Bastylii wciąż jeszcze się opierały. Były tam dwie prawdziwe twierdze bronione straszliwym, nieustannym ogniem. O zmierzchu, podczas bezładnego odwrotu ostatnich członków Komuny, Delescluze wziął laskę i spacerowym krokiem przeszedł spokojnie aż do barykady zamykającej bulwar Woltera gdzie przeszyty kulami poległ jak bohater. Nazajutrz, dwudziestego szóstego, już o świcie Château-d’Eau i Bastylia zostały zdobyte szturmem. Komunardzi zajmowali już tylko La Villette, Belleville i Charonne – coraz mniej liczni, stanowiąc zaledwie garstkę mężnych, zdecydowanych umrzeć. I przez dwa dni jeszcze stawiali opór walcząc zaciekle. W piątek wieczorem, gdy Jan wymykał się z placu Carrousel, aby wrócić na ulicę des Orties, stał się świadkiem doraźnej egzekucji u wylotu ulicy Richelieu; widok ten wywarł na nim wstrząsające wrażenie. Od dwóch dni działały dwa sądy wojenne: jeden w pałacu Luksemburskim, gdzie skazańców rozstrzeliwano w ogrodzie, drugi – w teatrze „Châtelet”, skąd wleczono ich aż do koszar Lobau; stale dyżurujące plutony egzekucyjne rozwalały ich na dziedzińcu wewnętrznym, z bardzo bliskiej odległości. Tam zwłaszcza rzeź była straszliwa: skazani na podstawie poszlak, mężczyźni, prawie dzieci, w butach wojskowych, z rękami czarnymi od prochu; ludzie niewinni, fałszywie zadenuncjowani, ofiary osobistych porachunków, rozpaczli – wie krzyczący wyjaśnienia, których nie słuchano; gromady wpychane bezładnie pod lufy karabinów – tylu na raz nieszczęśliwych, że nie starczało kul dla wszystkich i trzeba było kolbami dobijać rannych. Krew płynęła strugami, od rana do wieczora wózki zabierały trupy. I w całym zdobytym mieście, zależnie od przypadkowych wybuchów mściwej zaciekłości, odbywały się inne egzekucje – przed barykadami, pod murami bezludnych ulic, pod cokołami pomników. Na taką właśnie scenę natknął się Jan: mieszkańcy dzielnicy prowadzili jakąś kobietę i dwóch mężczyzn na posterunek przy Teatrze Francuskim. Mieszczanie okazywali się okrutniejsi od żołnierzy. Dzienniki, które zaczęły znowu wychodzić, podżegały do eksterminacji. Cały ten sfanatyzowany tłum ze szczególną zażartością występował przeciw kobiecie, jednej z owych podpalaczek, które budziły przerażenie w obłąkanych umysłach, jednej z tych, co to się włóczą wieczorami pod mieszkaniami bogaczy, aby ciskać do piwnic bańki z płonącą naftą. Krzyczano, że kobietę tę zdybano przykucniętą przed piwnicznym okienkiem na ulicy Św. Anny. I mimo jej protestów i łkań wepchnięto ją wraz z dwoma mężczyznami na dno nie zasypanej jeszcze fosy przy barykadzie i wszystkich troje rozstrzelano w tej czarnej jamie, niczym wilki schwytane w sidła. Przechodnie przyglądali się ponurej scenie, jakaś dama przystanęła wraz z mężem, a piekarczyk niosący tort do jednego z sąsiednich domów gwizdał myśliwską piosenkę. Gdy Jan, wstrząśnięty do głębi, przyśpieszył kroku, by czym prędzej dojść do ulicy des Orties, tknęło go nagle wspomnienie. Czy to nie był Chouteau, dawny żołnierz z jego sekcji, ten człowiek, którego tam widział, jak odziany w szacowną bluzę robociarską asystował przy egzekucji, gestem dając wyraz aprobacie? Jan dobrze znał koleje jego życia, jego rolę zdrajcy, złodzieja i mordercy! Przez chwilę wahał się: czy nie zawrócić, aby go zdemaskować, kazać na miejscu rozstrzelać, na ciałach tamtych trojga. Och, jakie to bolesne! Najbardziej winni uchodzą sprawiedliwości paradując bezkarnie w pełnym blasku dnia, podczas gdy niewinni gniją w ziemi! Henrietta, usłyszawszy kroki na schodach, wyszła na podest. – Niech pan będzie ostrożny! Maurycy jest dzisiaj niezwykle rozdrażniony... Doktor już był; odebrał mi wszelką nadzieję. Istotnie Bouroche potrząsał głową, nie mogąc jeszcze nic przyrzec. Być może, mimo wszystko, młodość chorego wyjdzie zwycięsko z powikłań, jakich się obawiał lekarz. – A, to ty – powiedział gorączkowo Maurycy, skoro tylko spostrzegł Jana. – Czekałem na ciebie; co się dzieje? Dokąd zaszły sprawy? Zmusił siostrę do otwarcia okna i wsparty plecami o poduszkę wskazywał miasto, które, już poczerniałe, teraz na nowo oświetlał odblask żaru. – No? znów się zaczyna, co? Paryż płonie, tym razem cały Paryż! Po zachodzie słońca od palącego się Spichrza Obfitości zajęły się dalekie dzielnice w górnym biegu Sekwany. W Tuileriach, w gmachu Rady Stanu widocznie zawaliły się stropy, wzmagając pożar, gdyż płomienie i snopy iskier wydobywały się na zewnątrz. Wiele domów, zdawało się już wypalonych, poczęło znowu płonąć. Od trzech dni z zapadnięciem zmroku miasto wydawało się na nowo objęte ogniem – jak gdyby ciemności rozdmuchiwały jeszcze czerwone głownie, ożywiając je i rozsiewając na cztery strony świata. Ach, to piekielne miasto rozświetlające swymi potwornymi pochodniami noce krwawego tygodnia! I owej nocy, kiedy paliły się doki La Villette, światło nad tą olbrzymią metropolią było tak jaskrawe, iż można było sądzić, że istotnie tym razem jest podpalone ze wszystkich stron, ogarnięte i zalane płomieniami. Na krwawym podniebiu czerwone dzielnice toczyły w nieskończoność falę rozżarzonych dachów. – To koniec – powtórzył Maurycy. – Paryż się pali! Podniecał się tymi słowami, powtarzanymi po dwadzieścia razy, opanowany gorączkową potrzebą mówienia po trzydniowym okresie ciężkiej senności i milczenia. Ale usłyszawszy tłumione łkanie odwrócił głowę. – Jak to, siostrzyczko! To ty, taka dzielna, płaczesz, dlatego że ja mam umrzeć?... Przerwała mu okrzykiem: – Ależ ty nie umrzesz! – Owszem, owszem, to lepiej, tak trzeba!... Och, cóż, niewielka to będzie strata! Przed wojną sprawiłem ci tyle trosk, tak bardzo eks – ploatowałem twoje serce i sakiewkę!... Wszystkie te głupstwa, wszystkie te szaleństwa, jakie popełniłem, ile by się skończyły... kto wie? Więzienie... rynsztok... Znów mu przerwała porywczo: – Cicho! Przestań!... Odkupiłeś wszystko! Umilkł na chwilę. Zamyślił się. – Kiedy umrę... tak... może... Ach, mój stary Janie, w każdym razie wyświadczyłeś nam wszystkim nie lada przysługę, jakeś mnie dźgnął bagnetem. Lecz i Jan, z oczyma nabrzmiałymi łzami, zaprotestował: – Nie mów tak! Czy chcesz, bym sobie łeb roztrzaskał o ścianę? Maurycy z żarem ciągnął: – Przypomnij sobie tylko to, coś mi powiedział nazajutrz po bitwie pod Sedanem: twierdziłeś, że czasami dobrze jest otrzymać tęgi policzek... I dodałeś, że kiedy się ma zgangrenowaną kończynę, lepiej jest widzieć ją na ziemi, odciętą uderzeniem siekiery, aniżeli zdychać z tego jak od zarazy... Nieraz rozważałem te słowa, odkąd znalazłem się sam, zamknięty w tym Paryżu szaleństwa i niedoli... Otóż ja jestem tą, chorą kończyną, którą ty odciąłeś... Jego uniesienie rosło. Już nawet nie słuchał perswazji Henrietty i Jana. I ciągnął dalej swą gorączkową przemowę obfitującą w symbole, we wspaniałe obrazy. Zdrowa część Francji, ta roztropna, stateczna, chłopska, ta, co pozostała najbliżej ziemi, usuwała część chorą, wykoślawioną, zepsutą przez Cesarstwo, wykolejoną chorobliwymi rojeniami i użyciem – i trzeba było krajać własne żywe ciało. Ale ta krwawa kąpiel była potrzebna, potrzebny upust krwi francuskiej, straszliwe całopalenie, żywa ofiara wśród oczyszczających płomieni. Teraz ta Kalwaria była już przebyta – aż do ostatniej stacji, ukrzyżowany lud pokutował za swe winy i miał się odrodzić. – Janie, mój stary, ty jesteś prosty i mocny. Idź, idź, weź łopatę, weź kielnię! Przewracaj skiby i odbuduj dom!... A co do mnie... ha! Dobrześ czynił obalając mnie, ponieważ byłem wrzodem przywierającym do twych kości. Majaczył jeszcze, usiłował się dźwignąć, oprzeć się na parapecie okiennym. – Paryż się pali, nic nie zostanie... Och, ten płomień, który usuwa wszystko, który wszystko leczy – ja go pragnąłem! Tak! On wykony – wa dobrą robotę... Pozwólcie mi zejść, pozwólcie dokończyć dzieła ludzkości i wolności... Jan z największym trudem, ułożył go z powrotem na łóżku, podczas gdy Henrietta, łkając, mówiła mu o ich dzieciństwie, błagała, by się uspokoił w imię ich miłości. A nad ogromną stolicą odblask pożogi wzmógł się jeszcze, morze płomieni zdawało się ogarniać mroczną dal widnokręgu, niebo podobne było do sklepienia olbrzymiego piecowiska rozgrzanego do czerwoności. A w tej rudawej poświetli gęste dymy dobywające się z budynku Ministerium Skarbu, które paliło się od półtorej doby bez płomienia, zbierały się wciąż w ciemną leniwą chmurę żałoby. Nazajutrz, w sobotę, w stanie Maurycego nastąpiło raptowne polepszenie: był znacznie spokojniejszy, gorączka spadła i Jan ogromnie się ucieszył widząc Henriettę uśmiechniętą, snującą na nowo rojenia o ich przyszłości we troje – możliwej jeszcze szczęśliwej przyszłości, o której wolała bliżej nie mówić. Czy los okaże się łaskawy? Całe noce spędzała w tej izdebce, którą jej zabiegliwa słodycz kopciuszka, jej delikatna, cichutka krzątanina przenikały jak gdyby nieustanną pieszczotą. I tego wieczora Jan z przyjemnością zaprawioną lękliwym zdziwieniem zasiedział się w towarzystwie swych przyjaciół. W ciągu dnia oddziały regularne zdobyły Belleville i Buttes-Chaumont. Jedynie cmentarz P?re-Lachaise, przekształcony w oszańcowany obóz, jeszcze stawiał opór. Jan uważał, że wszystko skończone, utrzymywał nawet, że nikogo już nie rozstrzeliwują. Opowiedział o gromadach jeńców, które kierowano w stronę Wersalu. Rano na bulwarze nadbrzeżnym spotkał właśnie jedną taką partię: mężczyźni w bluzach, w paltach, w koszulach; kobiety różnego wieku, jedne o zapadłych twarzach złośliwych wiedźm, inne w kwiecie młodości; dzieci zaledwie piętnastoletnie – tocząca się fala niedoli i buntu, którą w słonecznej poświacie żołnierze gnali naprzód, a mieszkańcy Wersalu, jak powiadano, witali wybuchami szyderczego śmiechu oraz uderzeniami lasek i parasolek. Ale w niedzielę Jana ogarnęło przerażenie. Był to ostatni dzień obmierzłego tygodnia. Już od triumfalnego wschodu słońca w ten przejrzysty i ciepły świąteczny poranek wyczuł ostatni wstrząs agonii. Rozeszły się właśnie wieści o nowych rzeziach zakładników: o arcybiskupie, o proboszczu parafii Św. Magdaleny i innych rozstrzelanych w środę w więzieniu La Roquette; o dominikanach z Arcueil, do których w czwartek strzelano jak do zajęcy; wreszcie znowu o duchownych i żandarmach w liczbie czterdziestu siedmiu, których wymordowano w piątek na odcinku ulicy Haxo. Rozpętała się na nowo furia represji, wojsko zabijało masowo ostatnich ujętych jeńców. Przez całą tę piękną niedzielę nie ustawały salwy na dziedzińcu koszar Lobau, pełnym rzężeń, krwi i dymu. W La Roquette dwustu dwudziestu siedmiu nieszczęśliwców, zagarniętych na chybi trafi, zostało gromadnie straconych, rozsieczonych kulami. Na bombardowanym od czterech dni cmentarzu P?re-Lachaise, zdobytym w końcu mogiła po mogile, zawleczono sto czterdzieści osiem osób pod mur, którego tynk spłynął wielkimi czerwonymi łzami; a trzech rannych, którzy zdołali się wymknąć, schwytano ponownie i dobito. Iluż porządnych ludzi na jednego łotra wśród dwunastu tysięcy nieszczęśników, którzy życiem przypłacili Komunę? Podobno nadszedł w Wersalu rozkaz zaprzestania egzekucji. Ale zabijano nadal, nie zważając na nic: Thiers w swej czystej glorii wyzwoliciela kraju musiał zostać legendarnym mordercą Paryża, gdy natomiast żałosny bohater klęski pod Froeschwiller, marszałek Mac-Mahon, którego odezwa obwieszczająca zwycięstwo widniała na murach, był już tylko zdobywcą P?re-Lachaise. I rozsłoneczniony, wystrojony Paryż miał wygląd odświętny. Ulice na nowo zaroiły się ogromnym tłumem; ludzie przechadzali się z minami beztroskich gapiów, oglądając dymiące zgliszcza; matki trzymając za ręce roześmiane dzieci przystawały na chwilę i z zaciekawieniem przysłuchiwały się głuchemu odgłosowi salw, dobiegającemu z koszar Lobau. W niedzielę pod wieczór, kiedy Jan wstępował na ciemne schody domu przy ulicy des Orties, straszne przeczucie ścisnęło mu serce. Wszedł i natychmiast ujrzał nieunikniony finał. Maurycy leżał na swym wąskim łóżku martwy, uduszony krwotokiem, którego obawiał się Bouroche. Pożegnalne purpurowe promienie słońca sączyły się przez otwarte okno. Dwie świece paliły się już na stole u wezgłowia śmiertelnego łoża. Obok zaś, szlochając, klęczała Henrietta w swych wdowich szatach, których nie porzuciła od czasu śmierci męża. Usłyszawszy skrzypnięcie otwieranych drzwi uniosła głowę i wstrząsnęła się na widok wchodzącego Jana. On, zrozpaczony, pośpieszył ku niej, ujął jej dłonie, pragnąc połączyć w tym uścisku jej boleść ze swoją. Lecz poczuł, że drobne rączki drżą, a cala jej istota, wstrząśnięta i wzburzona, cofa się, odrywa od niego na zawsze. Czyż teraz wszystko między nimi nie było skończone? Dzielił ich grób Maurycego, grób bez dna. Jan ukląkł, łkając cichutko. Jednak po chwili milczenia Henrietta przemówiła: – Byłam odwrócona plecami; trzymałam kubek z bulionem, kiedy krzyknął. Ledwo zdążyłam podbiec – już umierał, wołając mnie, przywołując pana także... w potoku krwi... Jej brat... Boże! Jej Maurycy, którego uwielbiała, zanim jeszcze przyszedł na świat, odbicie jej duszy, ten brat, którego wychowała, którego ocaliła! Jej jedyne ukochanie, odkąd w Bazeilles ujrzała pod murem ciało swego biednego Weissa podziurawione kulami! Wojna zabierała jej tedy wszystko, wszystkie jej ukochania – pozostanie więc sama na świecie, owdowiała i osamotniona, nie mając nikogo, kto by ją kochał. – Ach, przekleństwo! – wybuchnął Jan łkając. – To moja wina!... Mój drogi chłopaczek, dla którego byłbym oddał życie, a którego zamordowałem! Co z nami będzie? Czy mi pani kiedyś prze – – baczy? W tym momencie spojrzenia ich spotkały się – i pozostali wstrząśnięci tym, co wreszcie mogli wyraźnie w nich wyczytać. Odżywała w pamięci przeszłość: głucha izdebka w Remilly, gdzie przeżyli dni tak smutne, a tak błogie. On odnajdywał swe marzenie – zrazu nieświadome, później ledwie sformułowane: wspólne życie, małżeństwo, domek, uprawa pola, które wystarczy do wyżywienia pary porządnych, skromnych ludzi. Teraz stawało się to żarliwym pragnieniem, niezłomnym przeświadczeniem, iż z taką właśnie kobietą, tak czułą, tak dzielną, życie stałoby się prawdziwie rajem. Ona zaś, której serca, niewinnego w swej nieświadomości, nawet nie musnęło podobne marzenie, przejrzała teraz jasno – i nagle wszystko zrozumiała. To odległe małżeństwo... ona sama go wtedy pragnęła bezwiednie. Kiełkujące ziarno wzrosło skrycie: kochała tego człowieka, w którego obecności początkowo doznawała jedynie pociechy. I spojrzenia ich powiadały to sobie – kochali się w tej chwili otwarcie, jedynie po to, by się na wieki pożegnać. Potrzebna była jeszcze ta ostatnia ofiara, ostatnie rozdarcie ich szczęścia – wczoraj możliwego, dziś rozwiewającego się, uniesionego falą krwi, z którą odeszło życie ich brata. Jan dźwignął się z wysiłkiem. – Żegnaj! Henrietta nieporuszona, klęczała wciąż na posadzce. – Żegnaj! Ale Jan podszedł do ciała Maurycego. Spojrzał na przyjaciela, na to szerokie czoło, które wydawało się jeszcze większe, na wydłużoną, szczupłą twarz o martwych oczach, niegdyś nieco szalonych, w których szaleństwo zgasło. Chciałby go uściskać, swego drogiego chłopaczka – jak go tyle razy nazywał – i nie odważył się. Czuł się ociekający jego krwią, cofał się przed grozą przeznaczenia. Och, ta śmierć w chwili runięcia całego świata! W ostatnim dniu, kiedy dogorywały niedobitki Komuny, trzebaż było jeszcze i tej ofiary! Nieszczęsny człowiek, łaknący sprawiedliwości, odszedł w ostatnim drgnieniu mrocznego marzenia, unosząc z sobą wspaniały a potworny obraz zniweczonego starego społeczeństwa, Paryża spalonego, przeoranej i odchwaszczonej roli, by wyrosło na niej nowe, złote stulecie. Jan, zatrwożony, odwrócił się w stronę Paryża. U schyłku tej tak pogodnej niedzieli ukośne słońce, tuż nad horyzontem, oświetlało ogromne miasto gorącym, czerwonym blaskiem. Rzekłbyś: słońce z krwi na bezkresnym morzu. Szyby tysiącznych okien lśniły jak zażegnięte podmuchem niewidzialnych miechów, dachy zapalały się niby pokłady węgla, płaty żółtych murów, wysokie gmachy o barwie rdzy płonęły z trzaskiem jak wiązki chrustu w ciszy wieczora. A czyż to nie była raca końcowa, olbrzymi bukiet purpury, cały Paryż spalający się jak stary suchy las, uchodzący z dymem w zawierusze iskier i płomieni? Pożary wciąż trwały, gęste rude dymy wzbijały się bez ustanku, słychać było ogromną wrzawę: może ostatnie rzężenia rozstrzeliwanych w koszarach Lobau, może wybuch radości kobiet i śmiechy dzieci, spożywających obiad na świeżym powietrzu po powrocie z miłej przechadzki, przed drzwiami handelku win? Wśród splądrowanych budynków, wśród okaleczonych ulic, wśród tylu ruin i cierpień życie wciąż się jeszcze głosiło w rozjarzeniu tego królewskiego zachodu słońca, podczas gdy się dopalał Paryż. Wtedy Jan doznał niezwykłego wrażenia. Wydało mu się, że w tym powolnym schyłku dnia, ponad tym miastem w płomieniach wschodzi jutrzenka. Był to jednak niewątpliwie ostateczny kres, ostatni zaciekły cios przeznaczenia, nagromadzenia takich klęsk, jakich nigdy dotych – czas naród nie poniósł: ciągłe porażki, utracone prowincje, miliardy do spłacenia, najstraszliwsza z wojen domowych skąpana we krwi, całe dzielnice zawalone gruzami i trupami; ani pieniędzy, ani godności, cała epoka do odbudowania! On sam zostawiał tam swoje rozdarte serce, Maurycego, Henriettę, swe szczęśliwe jutro zmiecione huraganem... A jednak ponad huczącym jeszcze żarowiskiem odradzała się wiecznie żywa nadzieja w głębi rozległych, pełnych władczego spokoju jasnych niebios. Było to niewątpliwe odmłodzenie niezniszczalnej przyrody, nieśmiertelnej ludzkości, odnowa przyobiecana temu, kto ufa i pracuje, drzewo wypuszczające świeży krzepki pęd – kiedy odrąbano spróchniały konar, którego zatrute soki kaziły listowie. Jan wśród łkań powtórzył: – Żegnaj! Henrietta nie podniosła głowy; twarz miała wciąż ukrytą w złożonych dłoniach. – Żegnaj! Spustoszone pole leżało odłogiem, szczątki spalonego domu poniewierały się na ziemi. I Jan w najgłębszej pokorze i żałości odszedł, odszedł w przyszłość, aby podjąć wielki i ciężki trud – trud odrodzenia całej Francji.