14654

Szczegóły
Tytuł 14654
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14654 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14654 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14654 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Glen Cook Zgromadziła się ciemność wszelaka (All Darkness Met) Przełożył Jan Karłowski JEDEN: O Shing, Ehelebe Kobieta krzyczała przy każdym skurczu. Na zewnątrz demon skowytał i pazurami drapał ściany. Nagle zawył jak zraniony słoń i z całej siły rzucił się na drzwi. Grube deski zajęczały. Po twarzy lekarza spływały wielkie krople potu, drżał niczym królik schwytany w sidła. Jego skóra miała szary odcień śmierci. – Dalej, niech się to już skończy! – warknął ojciec dziecka. – Panie!... – Zrób to! – Nu Li Hsi wydawał się zupełnie nieporuszony gwałtownym oblężeniem. Nie dopuszczał możliwości, że lęk opanuje czy to jego, czy też tych, którzy mu służyli. Przyszły władca zjednoczonego Shinsanu nie ośmieliłby się przecież zdradzić choćby śladu uczuć, które tervola mogliby wziąć za oznakę słabości. Lecz lekarz wciąż się ociągał. Znalazł się w beznadziejnej sytuacji – nie mógł wygrać. Demon próbował strzaskać czary osłaniające salę operacyjną. Wewnątrz jego władca miotał się wściekły, ponieważ matka nie była w stanie normalnie powić – dziecko było po prostu zbyt duże. Ponadto kobieta była jego przyjaciółką, a lekarz wątpił, by zdołała przeżyć operację. Jedynym asystentem, którego pozwolono mu zatrzymać, była jego córka. Któraż czternastolatka potrafiłaby sprostać takiej sytuacji? Gorzej, byli jeszcze inni świadkowie. Dwaj tervola stali obok, opierając się o ścianę. Czarownicy generałowie, którzy dowodzili armiami Shinsanu i stanowili jego arystokrację, czekali na wynik eksperymentu Księcia Smoka. Jego celem było dziecko, które wyrośnie na obdarzonego nadludzką siłą i kompetencjami żołnierza. Istotę wprawdzie myślącą, lecz dysponującą niewielkimi zdolnościami rozwinięcia własnej osobowości, ponadto zupełnie niewrażliwą na magię, dzięki której wrogowi udawało się czasem przejąć kontrolę nad obcymi żołnierzami. – Zacznij ciąć – powiedział cicho Nu Li Hsi, a w tonie jego głosu przebrzmiewało: „bo w przeciwnym razie...” – zanim ataki mojego brata nabiorą bardziej kreatywnego charakteru. Od tysiąclecia Nu Li Hsi oraz jego brat bliźniak Yo Hsi walczyli o panowanie nad Shinsanem. Spór trwał praktycznie od chwili, gdy zamordowali swego ojca, Tuana Hoa, założyciela Imperium. – Skalpel – powiedział lekarz. Mówił tak cicho, że prawie nie sposób było go usłyszeć. Rozejrzał się po zatłoczonej sali operacyjnej. Tervola stali oparci o ściany, całkowicie nieruchomi, w swych maskach i szatach przypominali pozbawione życia posągi. Sam Nu Li Hsi ani drgnął, tylko jego oczy biegały. Książęta taumaturgowie nie musieli skrywać twarzy za maskami. Z oblicza Nu Li Hsi lekarz mógł wyczytać nie ustający nawet na chwilę gniew. Zrozumiał, że Książę Smok spodziewa się porażki. Po raz jedenasty książę wykorzystał do eksperymentu własne nasienie. Poprzednich dziesięć prób spełzło na niczym. Nietrudno było stąd wyciągnąć wnioski odnośnie jego męskości... Lekarz otworzył brzuch kobiety. Pół godziny później uniósł dziecko. Przynajmniej był to chłopiec. I żył. Nu Li Hsi podszedł bliżej. – Ręka. Nie wykształciła się. I stopa również... Teraz zawładnęła nim mniej widoczna, ale bardziej niebezpieczna wściekłość, której przyczyną były powtarzające się bez końca porażki. Jaki pożytek może być z nadludzkiego żołnierza ze szpotawa nogą, który na dodatek nie posiada ręki, by utrzymać tarczę? Na zewnątrz znowu rozległo się wycie niby ryk zranionego słonia. Zadrżały ściany. Posypał się pył. Płomienie świec i pochodni zafalowały. Ściany w każdej chwili mogły runąć. Deski drzwi jęczały już właściwie bez przerwy. Pryskały drzazgi. Po raz pierwszy Nu Li Hsi zdradził zainteresowanie tym, co się wokół działo. – Uparty jest, czyż nie? – zapytał, zwracając się do tervola. – Nakarmimy go? Skinęli głowami. Tervola, ustępujący w hierarchii jedynie samym książętom taumaturgom, rzadko włączali się w potyczki współwładców Shinsanu. Jeżeli jednak istota ta przedrze się przez bariery otaczające pomieszczenie, nie będzie zwracała uwagi na aktualny układ sojuszy. A Yo Hsi z pewnością zrekompensuje pozostałym tervola to, co się stało, wyrażając równocześnie ubolewanie, iż dwóch z nich znalazło się akurat w samym sercu bitwy. Książę Smok wyciągnął złoty sztylet. Czarne niczym sadza emaliowane litery biegły przez całą długość klingi. Tervola ujęli kobietę za ręce i nogi. Nu Li Hsi przyłożył ostrze sztyletu do jej piersi, ciął, poszerzył ranę i ją rozdarł. Włożył dłoń do środka, schwycił i szarpnął – wszystko wprawnym gestem zdradzającym długoletnią praktykę. Po chwili trzymał w ręku wciąż trzepoczące serce. Krew spływała mu po ręce, plamiąc ubiór. Wrzask córki doktora zagłuszył krzyki ofiary. Natomiast na zewnątrz zapanowała absolutna cisza. Demoniczna istota, przynajmniej na jakiś czas, zaspokoiła swój głód. Ten kto nie znajdował się akurat w pomieszczeniu, w ogóle nie zdawałby sobie sprawy z jej obecności. Zaklęcia osłaniające ściany nie stanowiły przeszkody dla istot tego świata, lecz wyłącznie dla tych, co przychodziły spoza niego, z Tamtej Strony. Nu Li Hsi westchnął z rezygnacją. – A więc... będę musiał spróbować znowu. Wiem, że jestem w stanie tego dokonać. Na papierze wszystko się zgadza. – Ruszył do wyjścia. – Panie! – krzyknął lekarz. – Co? Doktor gestem wskazał ciało kobiety i dziecko. – Co mam zrobić z...? Dziecko żyło. Było pierwszym z eksperymentalnych niemowląt, które przeżyło narodziny. – Pozbądź się ich. – To jest twój syn... – Słowa powoli zamierały mu w gardle, gdy docierał doń gniew władcy. Nu Li Hsi miał oczy węża. Nie było w nich śladu litości. – Zajmę się nimi, panie. – Dopatrzę, żebyś tak uczynił. Gdy tylko Książę Smok zniknął za drzwiami, córka lekarza wyszeptała: – Ojcze, nie możesz. – Muszę. Słyszałaś, co powiedział. – Ale... – Wiesz, że nie ma innej możliwości. Wiedziała. Była dzieckiem Imperium Grozy. Ale ledwie skończyła czternaście lat i przepełniała ją młodzieńcza głupota. W rzeczy samej była podwójnie głupia. Już zdołała popełnić największy błąd, jaki mógł się przytrafić dziewczynie w jej wieku. Zaszła w ciążę. Tej nocy wszakże popełniła drugą pomyłkę, która była jednak znacznie okropniejsza. Jej skutki odczuwać będą pokolenia. Uciekła z nowo narodzonym dzieckiem. Jedna po drugiej, sześć osób przemknęło w ciągu godziny do pomieszczenia ukrytego pod podłogą karczmy Żółtooki Smok. Na górze nikt nie wiedział, kim są, ponieważ przybyły pospolicie odziane, z obnażonymi twarzami. Natomiast czarne szaty i wysadzane klejnotami maski bestii włożyły dopiero, gdy znalazły się poza zasięgiem wzroku, w pokoju u szczytu wiodących do piwnicy schodów. Nawet Lin Feng, zarządca Smoka, nie wiedział, kto z kim się u niego spotyka. Wiedział natomiast, że dobrze mu zapłacono. W zamian zadbał o to, by każdy z jego gości mógł przez dziesięć minut pozostać całkowicie sam i zdążyć się przebrać, zanim następnego wpuszczono do przechodniego pomieszczenia. Feng podejrzewał, że są to jacyś konspiratorzy. Zemdlałby chyba, gdyby wiedział, że oto spotykają się u niego tervola. Nie licząc książąt taumaturgów, tervola byli najpotężniejszymi, najbardziej okrutnymi ludźmi w całym Shinsanie, a najpotworniejsze diabły Piekła biegały u nich na posyłki... Ocknąwszy się z omdlenia, Feng zapewne odebrałby sobie życie, tcrvola bowiem nie mogli spiskować przeciwko nikomu innemu, jak tylko jednemu z książąt taumaturgów. Co z kolei z niego czyniło ofiarę najokrutniejszego ze wszystkich losów. Jednak Feng niczego nie podejrzewał. Bez mrugnięcia odegrał swoją rolę. Pierwszy w komnacie znalazł się mężczyzna skrywający twarz za złotą maską, której wizerunek przypominał pysk kota i gargulca, zdobioną cieniutkimi czarnymi żłobieniami i odpowiednio oszlifowanymi rubinami w miejscu oczu i kłów. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia i upewnił się, że nie ma w nim niepowołanych świadków. Podczas gdy przybywali pozostali i w całkowitej ciszy zajmowali miejsca, konstruował taumaturgię, która ochroni zebranych przed najbardziej zmyślnymi magicznymi podsłuchami. Kiedy skończył, komnata stała się niewidoczna nawet dla wszystkowidzących książąt taumaturgów. Wreszcie przybył szósty. Człowiek w masce gargulca rzekł: – Dzisiejszego wieczoru pozostali nie będą mogli dotrzymać nam towarzystwa. Jego towarzysze nie odpowiedzieli. W milczeniu czekali, by się dowiedzieć, po co ich wezwano. Dziewięciu rzadko się spotykało. Oczy książąt oraz nie poddanych inicjacji tervola widziały wszystko, ich szpiedzy znajdowali się wszędzie. – Musimy podjąć decyzję. Przemawiający kazał się nazywać Chinem, aczkolwiek słuchacze nie mieli pewności, czy był to rzeczywiście ten sam Chin, którego znali z normalnego życia. Tylko on dokładnie wiedział, z kim ma do czynienia. Spiskowcy nie przeoczyli żadnych środków ostrożności. Ponownie żaden z pięciu się nie odezwał. Jeżeli nie będą mówić, nikt nie rozpozna drugiego po głosie. Grali w niebezpieczną grę, obstawiając iście imperatorskie stawki. – Zlokalizowałem kobietę. Dziecko wciąż z nią jest. Pytanie: Czy postępujemy dalej zgodnie z planem? Znane mi są opinie tych, którzy nie mogą być z nami. Dwu wypowiedziało się za, jeden przeciw. Unieście ręce, jeśli jesteście za. Podniosły się cztery dłonie. – Siedmiu za. A więc kontynuujemy. – Za rubinowymi soczewkami maski China, niczym w lodowej tafli oświetlonej promieniami wściekłego słońca, zatańczyły iskry. Ich spojrzenie spoczęło na dysydencie. Jedno z ogniw kręgu zostało osłabione. Chin wcześniej niewłaściwie osądził człowieka w masce dzika. Negatywny głos nieobecnego zrozumiał, zaakceptował i oddalił. Tamtym nie powodował strach. Ale Dzik... Ten człowiek był przerażony. Mógł się załamać. A stawka była zbyt wysoka, aby niepotrzebnie ryzykować. Chin dał niedostrzegalny prawie znak dłonią. Jego znaczenie zrozumie tylko jeden człowiek. Zgromadził tutaj dziewięciu nie po to, by głosowali, ale by poddać Dzika próbie. Dowiedział się już dość. Podjął decyzję. – Rozejdźcie się. Zasady jak zwykle. Nie kwestionowali jego postanowienia, chociaż spotykanie się w sprawie tak drobnej było doprawdy nazbyt wyzywającym kuszeniem Losu. Wychodzili jeden za drugim, postępując dokładnie odwrotnie niźli wówczas, gdy wchodzili, póki w pomieszczeniu nie zostali jedynie Chin oraz człowiek, który otrzymał znak. – Ko Feng, nasz przyjaciel Dzik staje się dla nas zagrożeniem – powiedział Chin. – Puszczają mu nerwy. Wkrótce pobiegnie do jednego z książąt. Skryty za maską niedźwiedzia Ko Feng już wcześniej przedstawił swoje zastrzeżenia. – Cóż poczniemy? – zapytał. – Zrobisz, jak ustaliliśmy. Niech będzie, co ma być. Za metalowym pyskiem Niedźwiedzia okrutne usta rozciągnęły się w nieznacznym uśmiechu. – To jest Shan, z dwunastego legionu. Idź już. Zrób to szybko. W każdej chwili może wszem i wobec wykrzyczeć swój strach. Niedźwiedź ukłonił się lekko, niemalże szyderczo. I wyszedł. Chin zamarł, namyślając się i patrząc w ślad za nim. Niedźwiedź również był niebezpieczny. Stanowił kolejną pomyłkę. Ko Feng miał nazbyt wąskie horyzonty, działał zbyt pochopnie. Jego również należało usunąć. Był najbardziej ambitnym, zimnokrwistym i okrutnym, ale także najbardziej groźnym nie tylko spośród dziewięciu, ale ze wszystkich tervola. Na dłuższą metę musiał się stać ciężarem, póki co jednak był użyteczny. Chin zaczął rozważać w myślach kandydatury następców Dzika. Dziewięciu już od dawna tkwiło w tym spisku. Długo czekali, aż wybije ich godzina. Od wieków każdy z nich uważnie wybierał spośród swoich podwładnych tylko takich ludzi, którzy potrafili być absolutnie lojalni i którzy z kolei sami zbudują z równą dbałością własną dziewiątkę. Pierwsza dziewiątka China istniała od trzystu lat. Przez cały ten czas organizacja rozrosła się jedynie do czterech poziomów. Z tym, że czwarty poziom był w istocie piątym. Istniała dziewiątka usytuowana wyżej niźli krąg China, chociaż jedynie on o niej wiedział. Podobna nieświadomość cechowała członków każdej z podporządkowanych dziewiątek. Wkrótce po wyjściu Niedźwiedzia Chin odwrócił się i podszedł do drugich drzwi. Były tak dobrze ukryte, że umknęły uwagi tamtych. Otworzyły się. Przeszedł przez nie niski, stary, przygarbiony człowiek, który jednak miał młode, psotne i wesołe oczy. Oto był w swoim żywiole – konspirując na wielką skalę. – Doskonale, mój przyjacielu. Absolutnie świetnie. Wszystko idzie po naszej myśli. Reszta nie zajmie nam już dużo czasu. Ale uważaj na Nu Li Hsi. Powinien otrzymywać dość informacji, żeby okazało się to dla nas pomocne, jednak nie aż tyle, by zaczął podejrzewać, że go wykorzystujemy. Nie nadszedł jeszcze czas, by dziewięciu wyszło z ukrycia. Chin znał tego człowieka wyłącznie jako mistrza swojej dziewiątki, rekrutującej członków z całego świata zwierzchniej dziewiątki, zwanej Pracchią. Być może Chin powinien poświęcać więcej uwagi staremu, mniej zaś problemom, jakie miał z własnymi dziewięcioma. Mógłby ustalić tożsamość tamtego, gdyby tylko mu się chciało. – A dziecko? – zapytał Chin. – Jeszcze nie nadszedł jego czas. Pozostanie pod ochroną Ukrytego Królestwa. Nazwa ta streszczała tajemnicę Kręgu, którego Chin był młodszym członkiem. Ehelebe. Ukryte Królestwo. Władza skrywająca się za fasadą wszelkiej władzy. Już Pracchią w tajemnicy rządziła dziesiątą częścią świata. Któregoś dnia, kiedy potęga Shinsanu stanie się tylko narzędziem w jej ręku, Ehelebe cały świat uczyni sobie poddanym. – Będzie gotów, gdy nadejdzie dzień. – To dobrze. Chin trzymał oczy spuszczone, chociaż rubinowe soczewki jego maski i tak dokładnie je skrywały. Podobnie jak Niedźwiedź miał swoje zastrzeżenia i swoje ambicje. Pozostawało mu żywić nadzieję, że zręczniej potrafi je skrywać niźli Ko Feng. – Żegnaj więc. – Zgarbiony starzec wrócił do kryjówki. Z jego twarzy ani na moment nie znikał pełen rozbawienia uśmiech. Kilka chwil później z tylnego podwórca Żółtookiego Smoka wzleciał w powietrze skrzydlaty koń i przemknął skroś tarczy księżyca, znikając pośród tajemnic nocy. – Lang! Tam! – zawołała. – Chodźcie jeść. Chłopcy zerknęli w stronę rozsypującej się chatki, odrywając na moment oczy od glinianych figurek, potem popatrzyli na siebie. Lang wykonał następny ruch. – Lang! Tam! Marsz do mnie! Zaraz! Chłopcy westchnęli, wzruszyli ramionami, zebrali gliniane pionki. To była bolesna zagadka. Matki od zarania czasu nie rozumiały konieczności dokończenia gry. Tutaj, w lesie Yanlin Kuo, przez który biegła wschodnia granica Shinsanu, ludzie nazywali ją Babą Jagą, chociaż nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. Drwalom i węglarzom świadczyła usługi w ramach najstarszego zawodu świata, dla ich żon i córek zaś rzucała drobne czary i splatała słabe zaklęcia. Była w dostatecznym stopniu skażona Mocą, by dać sobie radę z prostą magią. Prócz tego i kobiecości nie dysponowała niczym więcej. Jej synowie weszli do chatki. Tam utykał z powodu zniekształconej stopy. Posiłek nie był szczególnie okazały – gotowana kapusta, żadnego mięsa. Ale leśni ludzie, nawet ci, którym najlepiej się powodziło, rzadko jadali lepiej. W Yanlin Kuo najbogatsi znali nędzę od podszewki. – Jest ktoś w domu? – Tran! – Radość rozjaśniła twarz kobiety. Do środka wszedł wysoki młodzieniec w wieku lat siedemnastu, z łukiem przewieszonym przez prawe ramię. W lewym ręku niósł królika. Pocałował ją w policzek. – Jak tam, chłopaki? Lang i Tam uśmiechnęli się. Tran był przedstawicielem innej rasy niźli większość mieszkańców Shinsanu. Skóra leśnych ludzi – którzy od stosunkowo niedawna, w sensie historycznym, pozostawali pod panowaniem Shinsanu – miała odcień bardziej mahoniowy. Typem antropologicznym wszak zbliżeni byli do białych z zachodu. Kulturowo natomiast znajdowali się daleko z tyłu za jednymi i drugimi, epokę żelaza udało im się osiągnąć wyłącznie dzięki handlowi. Na swój prymitywny sposób byli równie okrutni, jak ich władcy. Z całego swego ludu Tran był jedynym człowiekiem, do którego kobieta cokolwiek czuła. I jej uczucia były odwzajemnione. Panowało między nimi porozumienie bez słów – w końcu zapewne wezmą ślub. Tran był myśliwym i traperem. Zawsze przynosił Babie Jadze pożywienie, nie prosząc o nic w zamian. I w związku z tym, rzecz jasna, otrzymywał znacznie więcej niźli ci, którzy jej płacili. Chłopcy byli młodzi, jednak wiedzieli, jak mają się sprawy między mężczyznami i kobietami. Połknęli kapustę, potem wynieśli się z chatki. Wrócili do swej gry, ale żadnemu nie udało się zdobyć przewagi nad drugim. Cień padł na krąg, nad którym ślęczeli. Tam uniósł wzrok. Nad Langiem majaczył stwór z najgorszych nocnych koszmarów. Przybrał postać człowieka i człowiek mógł się czaić wewnątrz jego chitynowej czarnej zbroi. Albo diabeł. Nie sposób było tego stwierdzić. Był potężny, sześć cali wyższy od Trana, najwyższego człowieka, jakiego Tam znał. I znacznie lepiej zbudowany. Przez kilka sekund patrzył na Tama, a potem wykonał gest dłonią. – Lang – powiedział cicho Tam. Jeszcze czterech olbrzymów cicho niczym śmierć w nocy weszło na polanę. Czy byli ludźmi? Nawet twarze skrywały maski ukazujące tylko kryształowe płytki w miejscach, gdzie powinny być oczy. Lang spojrzał. Tamci czterej trzymali w dłoniach długie czarne miecze – czubki obnażonych, ostrych niczym brzytwy kling płonęły jak rozżarzone do czerwoności. – Mama! – wrzasnął Lang, zrywając się i pędząc w kierunku chaty. Tam również krzyknął: – Potwory! – i pomknął za nim. Ze zniekształconą stopą nie był w stanie szybko uciekać. Pierwszy olbrzym pochwycił go bez najmniejszych trudności. Czarownica i Tran wypadli z chaty. Lang obiegł ich, a potem przylgnął do nogi myśliwego, wysuwając głowę zza biodra matki. Tam zwijał się i piszczał. Trzymał go jeden olbrzym, pozostali zupełnie go ignorowali. – Och, bogowie! – jęknęła kobieta. – Znaleźli mnie. Tran najwyraźniej wiedział, o czym ona mówi. Wybrał ze stosu drewna na opał gruby kij. Ten, który trzymał Tama, przekazał go jednemu ze swych towarzyszy i wyciągnął miecz. Broń wyglądała tak, jakby jej ostrze zanurzono w kadzi z purpurowoniebieską oliwą. Czubek kołysał się niczym łeb atakującej kobry. – Tran, nie. Spójrz na ich znaki. Są spod Imperialnego Sztandaru. Wysłał ich sam Smok. Powoli w Tranie budził się głos rozsądku. Nie miał najmniejszych szans przeciwko ostatniemu z żołnierzy Shinsanu. Niewielu było takich na świecie, którzy potrafiliby sprostać żołnierzom z Legionu Imperialnego Sztandaru. To nie były legionowe samochwały. Poddawano ich szkoleniu od trzeciego roku życia. Walka była ich sensem, ich religią. Byli sprytni i nie odczuwali strachu. Ich wiara we własną niezwyciężoność była absolutna. Tran mógł tylko dać się zabić. – Proszę, Tran. To koniec. Nic nie możesz zrobić. Jestem już trupem. Myśliwy się zastanowił. Ukształtowało go życie w lesie. Podjął decyzję. Niektórzy mogliby nazwać go tchórzem. Ale lud Trana składał się z trzeźwych realistów. Nie będzie zeń pożytku, jeśli skończy, zwisając z kolca przewleczonego przez podstawę czaszki, z wnętrznościami wywleczonymi z brzucha, z odciętymi dłońmi i stopami leżącymi na ziemi przed nim. Schwycił Langa i uciekł. Nikt go nie ścigał, ale zatrzymał się dopiero wówczas, gdy dotarł do drzew. Obserwował. Żołnierze schowali broń. Musieli przestrzegać rozkazów. Nic zgwałcili jej ani nie splądrowali chaty niczym barbarzyńcy. Zawsze robili to, co im kazano, i tylko to, co im kazano, i sama służba stanowiła dostateczną nagrodę. Krzyki kobiety przeszyły powietrze popołudnia. Nie zabili Tama, tylko zmusili go, by patrzył. We wszystkich sprawach istnieją imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Najlepiej dopracowany plan nie może uwzględnić każdego najdrobniejszego czynnika. Największy nekromanta nie jest w stanie sformułować przepowiedni na tyle szczegółowo, by wiedzieć dokładnie, jaka będzie przyszłość, póki nie zostanie ona predestynowana. W każdym ludzkim przedsięwzięciu bierze się pod uwagę wyłącznie rzeczy znane. I zazwyczaj interpretuje się je źle. Wszak bogowie również nie są nieomylni. Któż stworzył człowieka? Niektórzy ten oszukańczy czynnik nazywają Losem. Pięciu, którzy przyszli do chaty Baby Jagi, padło ofiarą nieprzewidywalnego. Tam kwilił w ich uścisku, wspominając bezpieczne objęcia matki, kiedy wycie wilków dręczyło noc, a zimny północny wicher dławił płomienie ich niewielkiego ognia. Wspominał i płakał. Zapamiętał też imię Nu Li Hsi. Las rozpościerał się na granicy Shinsanu z Han Chin, które było raczej terytorium plemiennym niż prawdziwym państwem. Hanie starali się nie ściągać na siebie uwagi, czasami jednak nie potrafili się powstrzymać. Oddział, który zaatakował pięciu, liczył setkę napastników. Czterdziestu trzech nie przeżyło. Oto dlaczego świat tak lękał się żołnierzy Shinsanu. Ci, co przeżyli, zabrali Tama, wierząc, że każdy, kto był tak ważny dla legionistów, musi z pewnością być wart okupu. Nikt nigdy nie złożył im oferty. Hanie nauczyli chłopca strachu. Uczynili zeń niewolnika i zabawkę, a kiedy byli w nastroju, by czerpać uciechę z jego krzyków, torturowali go. Nie wiedzieli, kim jest, ale pochodził z Shinsanu i był bezbronny. To im wystarczało. Wśród tych, którzy się spotkali, był już nowy człowiek, aczkolwiek wiedzieli o tym jedynie Chin i Ko Feng. Wśród dziewiątek zawsze wszystko działo się w ten sposób. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Niewielu zdawało sobie sprawę ze zmian. To spisek był nieśmiertelny. – Mamy problem – poinformował Chin swoją publiczność. – Hanie złapali naszego kandydata. Sytuacja na Zachodzie robi się napięta i w związku z tym dziewięciu musi odpowiedzieć na pewne pytania. – Chin postępował zgodnie z otrzymanymi instrukcjami. – Książęta taumaturgowie tak umęczyli Varthlokkura, że właściwie nie ma on obecnie innego wyjścia, jak tylko skąpać cały Zachód w pożodze. Proponuję, byśmy przejęli ten plan i wykorzystali go do własnych celów, wtrącając się we właściwym momencie, aż wreszcie dzięki niemu pozbędziemy się książąt. Chodźcie. Zbierzmy się wokół. Chcę powtórzyć inwokację przepowiedni. Pracował ze zręcznością nabytą w wyniku wielowiekowego doświadczenia, dobywając z maleńkiego piecyka chmury dymu. Wrzały i kłębiły się, nawet najmniejszy obłoczek nie został stracony. Rozbłysły miniaturowe groty błyskawic... – Trela stri! Sen me stri! – rozkazał Chin. – Azzari an wallu in walli stri! Chmura wyszeptała doń w tym samym języku. Chin wydał polecenie w mowie rodzimej. – Los, jeszcze raz los chłopca... Istota manifestująca się poprzez chmurę odmruknęła coś niecierpliwie. Pokazała im przeszłość, opowiadając znane dzieje Varthlokkura, a potem zdradziła przyszłość czarodzieja, a także przyszłość chłopca, który żył wśród hanów. Ale mgliście. Istota manifestująca się poprzez chmurę nie potrafiła lub nic chciała dokładnie określić parametrów. To właśnie były owe imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Towarzysze China westchnęli jak jeden mąż. – Propozycja, którą daję wam pod rozwagę, brzmi następująco: Czy powinniśmy się skoncentrować na ukształtowaniu łych przeznaczeń tak, by działały na naszą korzyść? Przez jakiś czas Zachód będzie wymagał całkowitego skupienia naszej uwagi. Wynik? Nasz cel osiągnięty przy zaangażowaniu jedynie dziesiątej części kosztów. Głosowanie było jednomyślne. Zanim dziewięciu wyszło, Chin dał znak. Tym razem pozostał kto inny. Chin rzekł: – Lordzie Wu, jesteś naszym bratem na Wschodzie. Chłopca polecam twojej trosce. Przygotuj go, by zdolny był sięgnąć po tron ojca. Wu się skłonił. Kiedy wyszedł, tajemne drzwi ponownie się otworzyły. – Wspaniale – oznajmił zgarbiony starzec. – Wszystko poszło znakomicie. Moje gratulacje. Twoja wartość dla Pracchii jest nie do przecenienia. Wkrótce wezwiemy cię, byś poznał pozostałych. Ukryte za rubinowymi okularami oczy China zwęziły się. Maska, którą wkładał na spotkania dziewięciu, stanowiła arogancki rewers jego normalnej maski tervola. Pozostali nosili maski w celu ukrycia tożsamości, Chin zaś szydził ze wszystkich... I znowu starzec odszedł, nawet nie kryjąc lekkiego tajemniczego uśmiechu. Tam miał dziewięć lat, kiedy Shinsan dokonało inwazji na Han Chin. To była błyskawiczna krótka wojenka, aczkolwiek dosyć krwawa. Garstka uczniów czarnoksiężników prowadziła legionistów do miejsc, gdzie ukrywali się tubylcy. Tamci padali jak kawki. Mężczyzna w lesie nic nie rozumiał. Od czterech lat Tran obserwował i czekał. Teraz zdecydował się działać. Porwał Tama i uciekł do jaskini, w której żył wraz z Langiem. Żołnierze przyszli następnego ranka. Tran zapłakał. – To nie jest w porządku – wyszeptał. – To po prostu nie jest w porządku. – Przygotowywał się już na śmierć w walce. Szczupły mężczyzna w czerni ze złotą maską świerszcza na twarzy wszedł w krąg żołnierzy. – To ten? – Wskazał Tama. – Tak, lordzie Wu. Wu stanął twarzą w twarz z Tamem, uklęknął. – Pozdrowienia, Panie. – Użył słowa oznaczającego Władcę Władców: O Shing. Później miało się stać tytułem. – Mój książę. Tran, Lang i Tam patrzyli w milczeniu. Cóż to znowu było za szaleństwo? – Kim są pozostali? – zapytał Wu, wstając. – Dziecko kobiety, panie. Uważają się za braci. Ten drugi nazywa się Tran. Jeden z ludzi lasu. Kochanek kobiety. Przez ostatnie cztery lata chronił chłopca. Dobry i wierny człowiek. – Oddajcie mu więc należne honory. Niech stanie u boku O Shinga. – Znowu ten Władca Władców, tak nagły i zdumiewający. Tran nie rozluźnił się nawet na chwilę. Wu zapytał go: – Znasz mnie? – Nie. – Jestem Wu, z tervola. Lord Liaontungu i Yanlin Kuo, a obecnie również Han Chin. Mój legion to siedemnasty. Rada posłała mnie, abym odbił syna Księcia Smoka. Tran wciąż nie otworzył ust. Nie wierzył własnym uszom. Spojrzenie Tama wędrowało od jednego mężczyzny do drugiego. – Kaleki chłopak. Jest synem Nu Li Hsi. Kobieta porwała go w dniu narodzin. Ci, którzy przyszli przed nami, byli wysłannikami jego ojca. Tran nie powiedział nic, chociaż znał opowieść kobiety. W obliczu biernego oporu Wu powoli zaczynał tracić cierpliwość. – Rozbrójcie go – rozkazał. – Bierzemy go ze sobą. W mgnieniu oka żołnierze postąpili, jak im powiedziano, potem zawlekli całą trójkę do cytadeli Wu w Liaontungu. DWA: Szyderca Takie rzeczy niekiedy zaczynają się niepostrzeżenie. Dla Szydercy początek wszystkiego wyznaczała chwila, w której spełniły się jego marzenia. Ale jeszcze przed końcem tygodnia zmieniły się one w koszmar. Otrzymał zaproszenie do zamku Krief. On, Szyderca. Ciemnoskóry gruby człowieczek, który wraz z rodziną żył w skrajnej nędzy w slumsach Vorgrebergu i który nielicho musiał się natrudzić, by zdobyć garść grosza, balansując na krawędzi prawa. Zaproszenie napełniło go taką rozkoszą, że naprawdę w końcu zdławił swą dumę i pozwolił, by jego przyjaciel marszałek pożyczył mu pieniądze. Przybył pod bramę pałacu, uśmiechając się od jednego mięsistego ucha do drugiego, z zaproszeniem w jednej dłoni, drugą obejmując żonę. – Jam ci przekonany jest, że przyjaciel Niedźwiedź oczy za mną wypłakuje – mówił do Nepanthe. – Żeby zapraszać najgorszego z najgorszych, mnie mianowicie. I to nie tylko, żonę tegoż również. Hai! Może być, samotnie na wysokich szczytach. Pokój jak rak, zżera w milczeniu, wysysa męskość. Wezwie więc przyjaciela z lat wcześniejszych, mając nadzieję na pobudzenie ducha. Od kiedy otrzymał zaproszenie, nie przestawał tak gadać, jednak zdarzały się krótkie chwile, gdy gnębiły go ponure, prawie samobójcze myśli. Marszałek całego Kavelina zapraszał kogoś takiego jak on na obchody Dnia Zwycięstwa? Szyderstwo. To musi być jakiś okrutny żart... – Przestań bełkotać i podskakiwać – wymruczała żona. – Chcesz, żeby sobie pomyśleli, że jesteś jakimś pijanym ulicznym ordynusem? – Pragnienie mego serca, oczy gołębicy. To prawda, absolutna prawda. Jestem nim. Mam rany, które dowieść mogą słuszności tych słów. Blizny. Policz je... Roześmiała się. I pomyślała: Tak uścisnę Bragiego, że połamię mu żebra. Wydawało się, iż wieki minęły od czasu, gdy byli tak szczęśliwi, i wiek cały, odkąd ostatni raz była tak rozbawiona, iż nie mogła powstrzymać śmiechu. Los nie okazał się dla nich łaskawy. Wszystko, czego Szyderca próbował, kończyło się fiaskiem. Albo – kiedy przypadkowo jakieś przedsięwzięcie mu się powiodło – wstrząsały nim paroksyzmy optymizmu, zaczynał grać – z pewnością uda mu się rozbić bank – i wtedy znowu tracił wszystko. Jednak mieli swoją miłość. Jej nie utracili nigdy, nawet kiedy szczęście odwracało się od nich pozornie bezpowrotnie. Maleńkim trójkątnym kosmosem, którego wierzchołki stanowili oni i ich syn, rządziła rzeczywistość bliska doskonałości. Czas dobrze się obszedł z Nepanthe. Chociaż miała już czterdzieści jeden lat, wciąż wyglądała, jakby niedawno przekroczyła trzydziestkę. Straszliwe okrucieństwo jej ubóstwa w większym stopniu nadżarło ducha niźli ciało. Z Szydercą sprawa wyglądała odwrotnie. Większość jego blizn pochodziła od ciosów pięści i noży wrogów. Wewnątrz jednak pozostał niespożyty, jak zawsze przekonany o wielkości oczekującego go przeznaczenia. Straż przy bramie pałacu pełnił żołnierz nowo powstałej armii narodowej. Marszałek budował ją od czasu swego zwycięstwa pod Baxendalą. Wartownik okazał się uprzejmym młodzieńcem, posiadającym wessońskich przodków, którego jednak trzeba było przekonywać, iż przynajmniej jedno z nich nie zostało właśnie wyrzucone z jakiegoś przyjęcia. – Gdzie jest wasz powóz? – zapytał. – Wszyscy przybywają powozami. – Żadne z nas nie może sobie nań pozwolić. Ale mój mąż jest jednym z bohaterów tej wojny. – Nepanthe zawsze mówiła za Szydercę, gdy jasność była najważniejsza. – Czy zaproszenie jest nieważne? – Jest ważne. Wszystko w porządku. On może wejść. Ale kim ty jesteś? – Patrzył na stojącą przed nim kobietę, taką wysoką, bladoskórą i chłodną. Niemalże królewską. Na ten wieczór Nepanthe przybrała arystokratyczną pozę, która zresztą stanowiła jej naturalny sposób bycia, zanim pokochała szaleńca obecnie będącego jej mężem... Och, wydawało jej się, że wieki już minęły od tamtych czasów. – Jego żoną. Powiedziałam przecież, że to mój mąż. Żołnierz miał etniczne uprzedzenia właściwe Kavelinianom. Zaskoczenie było widoczne na jego twarzy. – Czy powinniśmy okazać akt małżeństwa? Czy też wolisz raczej, żeby on najpierw sam wszedł do środka, a potem poprosił marszałka, aby mnie wprowadził? – Jej głos pełen był sarkazmu, który ciął niczym brzytwa. Ze słów potrafiła uczynić najbardziej śmiercionośną broń. Szyderca stał tylko z boku i uśmiechał się, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Marszałek doprawdy miewał dziwnych przyjaciół. Żołnierz jednak dostatecznie długo już służył w gwardii, by widzieć wielu dziwniejszych nawet od tej dwójki. Ostatecznie skapitulował. Był tylko żołnierzem. Nie płacono mu za to, by myślał. Jeśli okaże się, że nie pasują do reszty zgromadzonych, znajdzie się kto inny, by ich wyrzucić. Ponadto – jednak tę opinię zachował już dla siebie – tych dwoje było znacznie bardziej sympatycznych niźli wielu pasażerów powozów, których wpuścił niedawno. Niektórym z nich z przyjemnością poderżnąłby gardła. Ci dwaj z Hammad al Nakiru... Byli ambasadorami narodu, który z radością pochłonąłby jego niewielką ojczyznę. Trudniej było pod drzwiami cytadeli, jednak marszałek przewidział, że mogą mieć problemy z wejściem. Pojawił się jego adiutant i zadbał o to, aby ich wpuszczono. Wszystko to było nieco denerwujące, jednak Nepanthe pohamowała swój język. Raz jeden, choć na krótko, była władczynią królestwa, w którym Kavelin mógł stanowić co najwyżej skromnych rozmiarów prowincję. Szyderca niczego nawet nie zauważył. – Gołębiopiersia. Oto spójrz. Jesteśmy wewnątrz królewskiego pałacu. I ja jestem zaproszony. Ja. Zaproszony do środka. W czasach minionych bywałem już wprawdzie w kilku pałacach, zazwyczaj jednak wleczono mnie do nich w łańcuchach albo łomy wałem się... włamywałem... jakiekolwiek słowo opisuje nieuprawnione wejście do środka z zamiarem grabieży... a i proszony bywałem nawet przez tylne drzwi, by omówić czyny tchórzliwe i podłe, których spełnienia pożądali moi pracodawcy. Ale zaproszony? Jako gość honorowy? Nigdy. Adiutant marszałka, Gjerdrum Eanredson, zaśmiał się i poklepał grubasa po plecach. – Ty się nigdy nie zmienisz, nieprawdaż? Minęło już chyba sześć czy siedem lat. Trochę przybyło siwizny, nieco urósł brzuch, ale człowiek wewnątrz nie zmienił się nawet na jotę. – Zmierzył wzrokiem Nepanthe. W jego oczach dostrzegła przelotny błysk, który powiedział jej, że tamten podziwia to, co zobaczył. – Ale ty się zmieniłeś, Gjerdrum – powiedziała, a melodyjny ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, iż odgadła jego myśli. – Co się stało z tamtym osiemnastoletnim chłopcem? Spojrzenie Gjerdruma spoczęło na Szydercy, który szedł w zadumie, obserwując otaczające go bogactwa, znowu pomknęło do głębokiego wycięcia jej stanika i raz jeszcze ku oczom. Zanim zdążył się zorientować, co robi, oblizał usta, u potem z poczerwieniałą twarzą wyjąkał: – Sądzę, że dorósł... Nie potrafiła się oprzeć pokusie podręczenia go trochę, może nawet poflirtowania z nim. Kiedy prowadził ich do wielkiej komnaty, zadawała prowokujące pytania o jego stan cywilny oraz o to, które z dam dworu są jego kochankami. Zanim doszli na miejsce, zdołała wyprowadzić go z równowagi. Na tę właśnie chwilę Nepanthe przez cały czas czekała z najgłębszą trwogą. W pewnym momencie przyszło jej nawet do głowy, żeby się wymówić. Ale teraz czuła tylko przepełniające ją podniecenie. Zadowolona była, że jednak przyszła. Grube pasmo długich czarnych włosów przerzuciła przez ramię tak, by spływało po jej nagiej skórze, przyciągając oczy i akcentując wypukłość biustu. Przez chwilę poczuła się, jakby miała znowu osiemnaście lat. W następnej chwili dostrzegła Zonę marszałka, Elanę, czekającą tuż za drzwiami. Nepanthe znowu poczuła ukłucie lęku. Ta kobieta, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, obecnie być może wcale nie miała ochoty jej oglądać. Ale: – Nepanthe! – Rudowłosa objęła ją, co przegnało wszelkie wątpliwości. Po chwili puściła ją i powtórzyła to samo przedstawienie z Szydercą. – Boże, Nepanthe, wyglądasz naprawdę dobrze. Jak ci się udaje tego dokonać? Nie postarzałaś się nawet o sekundę. – Zręczny artysta, ja mianowicie, mag sławny, dysponujący tajemnicami kobiecego piękna opracowanymi w leżącym obecnie w gruzach Escalonie... a wiadomo, że Escalonianki najpiękniejsze stają się w jesieni życia, zachowując światło nastoletniej urody aż poza pięćdziesiątkę... Dostarczyłem jej mikstur najprzedniejszych przeciwko ziszczeniom... zniszczeniom?... przynoszonym przez czas – oznajmił uroczyście Szyderca... a potem wybuchnął śmiechem. Oddał uścisk Elanie, chytrze tak układając dłonie, by objąć jej pośladki, potem ruszył z nią na moment w szaleńczy wirujący taniec. – To on – zauważyła Elana. – Przez jakąś chwilę nie mogłam go poznać, ponieważ trzymał usta zamknięte na kłódkę. Chodźcie. Chodźcie. Bragi będzie taki szczęśliwy, mogąc was znowu widzieć. Również z Elaną czas obszedł się łaskawie. Tylko kilka siwych pasm znaczyło jej miedziane włosy, a mimo że powiła wiele dzieci, jej figura pozostawała wciąż szczupła. Nepanthe powiedziała jej to otwarcie. – To jest dopiero prawdziwa sztuka – wyznała Elana. – Żadne oszukańcze triki twojego udawanego czarodzieja. Te ubrania... przejechały całą drogę z Sacuescu, Dar ojca królowej. Miał nadzieję na swoją następną wizytę. – Zamrugała. – Wypychają mnie tutaj, spłaszczają tu, prostują w tym miejscu. Bez ubrania lepiej na mnie nie patrzeć. – Chociaż próbowała mężnie wszystko skryć, w jej głosie słychać było ślad goryczy. – Czas jest największym wrogiem ze wszystkich – zauważył Szyderca. – Największym ze wszystkich złem. Pożera wszelkie piękno. Niszczy każdą nadzieję. – W jego słowach również dawało się wyczuć gorycz. – Jest Pożeraczem, Bestią Która Czyha w Zasadzce, Ostatecznym Niszczycielem. – Opowiedział treść znanej zagadki. Wszędzie wokół nich pełno było ludzi – arystokraci z Kavelina, pułkownicy armii i najemnicy gildii, przedstawiciele środowisk dyplomatycznych. W komnacie panowała wesołość. Ludzie, którzy przez resztę roku byli śmiertelnymi wrogami, teraz świętowali jak najserdeczniejsi przyjaciele – ponieważ razem dzielili największe trudy w cieniu skrzydeł Śmierci, tamtego dnia, tak dawno już temu, kiedy odłożyli na bok swoje spory i stanęli wspólnym frontem przeciwko Imperium Grozy... i pokonali niezwyciężoną armię. Były wśród nich również piękne kobiety, jakie Szyderca widywał jedynie w snach. Ze wszystkich świadectw potęgi i bogactwa one właśnie wywarły na nim największe wrażenie. – To skandaliczne – oznajmił. – Zupełnie skandaliczne. Targowisko próżności. Jaskinia dekadencji. Triumf sybarytyzmu. O, Słabości, imię twe Kobieta... Ja dzielnie będę starał się opanować, obawiam się wszak, że powstrzymywanie języka dłużej niemożliwe się stanie. Mogą trysnąć słowa płomiennej mowy mej, kastrującej... nie karcącej... grzeszne żywoty towarzystwa. Hańba! – Zagapił się na szczupłą długowłosą blondynkę, która samym faktem swego istnienia sprawiała, że jego kręgosłup zmieniał się w galaretę. Potem spojrzał na żonę i uśmiechnął się szeroko. – Pamiętasz pasaż z Czarodziejów z Ilkazaru, z listą grzechów tychże? Może być wspaniałą kanwą przemówienia, co? Nie? Nepanthe uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Nie sądzę, by miejsce było stosowne. Tudzież czas. Mogą pomyśleć, że mówisz poważnie. – Tu są pieniądze. Spójrz. Ja, którym jest mówcą pierwszej wody, splatam pajęczyny słów. W tym zgromadzeniu, zgodnie ze słynnym prawem średnich, musi istnieć przynajmniej jeden przypadek kompletnego głupca. A najprawdopodobniej dwadzieścia trzy takie przypadki. Hai! Więcej. Dlaczego nie? Myśl w wielkim stylu. Ja, com jest badaczem pająka perfekcyjnych ścieżek, rzucam się na okazję. W sidła swoje złapię bardzo delikatnie, zupełnie nie jak pająk, i odmiennie od niego, wyssam bardzo delikatnie. Elana również pokręciła głową. – Nie zmienił się nawet na jotę. Wcale, ale to wcale. Nepanthe, musisz mi wszystko opowiedzieć. Co robiłaś cały ten czas? Jak się miewa Ethrian? Czy wiesz, ile mnie kosztowało odnalezienie was? Valther zaprzągł do pracy połowę swoich szpiegów. Wszędzie musieli was szukać. A wy przez cały czas byliście w dzielnicy siluro tuż pod nosem. Dlaczego nie odezwaliście się ani razu? W tym momencie wypatrzyły ich oczy Bragiego Ragnarsona, marszałka Kavelina. Oszczędził Nepanthe konieczności udzielenia odpowiedzi na kłopotliwe pytanie. – Szyderca! – zagrzmiał, sprawiając, że połowa komnaty pogrążyła się w milczeniu. Bez jednego słowa porzucił towarzystwo lordów. – Tak! Oto i Ser Smalec! – Wyprowadził miażdżący cios. Grubas wykonał unik i odpowiedział kopniakiem, który zwalił tamtego z nóg. W komnacie zapanowała cisza absolutna. Niemalże trzy setki mężczyzn, nie licząc kobiet i służby, patrzyły szeroko rozwartymi oczyma. Szyderca wyciągnął dłoń. I kręcił głową, pomagając marszałkowi powstać. – Wyznać ci muszę, że dręczy mnie pewna kwestia. Jedna tylko i bardzo drobna, która wszakże nie daje mi spokoju niczym bzyczenie komara. – O co chodzi? – Ragnarson, w pozycji wyprostowanej liczący sześć stóp i pięć cali, patrzył na grubasa z góry. – Jedno maleńkie pytanie. Przyjaciel Niedźwiedź, zawsze niezgrabny, niezdolny do obronienia się przed co trzecim jednorękim dzieckiem, zawsze wybierany jest przez wielkich tego świata, by bronił ich przed wrogami o przemożnej kompetencji. To dopiero zabija mi klina. Czary? Przekracza to zakres mego pojmowania. – Może i czary. Ale sam przyznasz, że dopisuje mi szczęście. – Prawdę rzekłeś – powiedział Szyderca kwaśno i zamilkł. Szczęście, jak wierzył Szyderca, stanowiło jego nemezis. Ta wstrętna harpia znienawidziła go chyba już w momencie przyjścia na świat... Ale jego dzień nadchodził. Szczęśliwy los zbliżał się wielkimi krokami. Kiedy wreszcie zapanuje na dobre... Po prawdzie, to z jego niepowodzeniami szczęście mniej miało wspólnego niźli nałogowy hazard i niewzruszona niechęć do budowania swej kariery za pomocą społecznie akceptowalnych środków. Ten nieporządnie odziany, mały, smagły mężczyzna, mieszkający w najgorszych slumsach getta siluro, przepuścił większe fortuny niźli obecnych tu lordów. A raz, naprawdę, trafiła mu się okazja, by położyć dłoń na legendarnym skarbie Ilkazaru. Nie będzie inwestował. Nie ma mowy. Któregoś dnia, wierzył w to z całą siłą, kości potoczą się wreszcie jak należy. Stary przyjaciel grubasa, z którym w dniach młodości zabawiali się przygodami, jakie śmiertelnie przeraziłyby ich obecnych towarzyszy, prowadził go na podium, gdzie już ich dostrzeżono. Szydercę przeszył dreszcz. Chwila błaznowania na parkiecie była wystarczająco ambarasująca. Ale stanąć przed tymi rzeszami... Ledwie dostrzegł sześć osób, które towarzyszyły marszałkowi na podium. Jedna z nich zmierzyła go spojrzeniem, jakiego mógłby oczekiwać od człowieka, który właśnie dostrzegł kogoś nie widzianego od dziesiątków lat. – Cisza! – krzyknął Ragnarson. – Proszę o chwilę ciszy! W miarę jak rozbawione-aż-do-obrzydzenia trajkotanie milkło, Szyderca przyglądał się ubiorowi swego przyjaciela. Taki strojny. Kamizelka obrzeżona futrem. Jedwabna koszula. Pantofle, które musiały kosztować więcej, niż on wyciągał przez miesiąc... Pamiętał jeszcze, jak tamten nosił niedźwiedzią skórę na gołym grzbiecie. Kiedy cisza wreszcie zapadła, Ragnarson oznajmił: – Panie i panowie! Chcę wam kogoś przedstawić. Człowieka, którego tropiłem ze znacznym nakładem sił i środków, ponieważ jego obecność stanowi decydujący element naszych obchodów Dnia Zwycięstwa. Był on jednym z tych cichych bohaterów, którzy wiedli nas drogą do Baxendali, jednym z mężczyzn, których cichy ból i poświęcenie uczyniły zwycięstwo możliwym. – Ragnarson wysoko uniósł dłoń Szydercy. – Panie i panowie! Oddaję w wasze ręce pierwszy autorytet świata. Zmieszany ambasador Altei zapytał: – Autorytet w jakiej mianowicie kwestii? Ragnarson wyszczerzył zęby, klepnął Szydercę po ramieniu. – W każdej. Szyderca nie należał do ludzi, których zmieszanie trwałoby długo. Zwłaszcza w nawale publicznych oklasków. Nikt lepiej się nie sprawdzał w roli samochwały. Teraz jednak, ze względu zapewne na przyrodzone skłonności, podejrzewał, że szydzą zeń. Rzucił przyjacielowi błagalne spojrzenie, które mimo liii rozłąki Ragnarson odczytał właściwie. Cicho rzekł: – Nie. Nie zaprosiłbym cię tutaj po to. To jest powrót do domu. Debiut. A oto publiczność. Zdobądź ich. Znany z dawnych lat paskudny uśmiech skaził oblicze grubasa. Stanął twarzą do tłumu. Już dłużej się ich nie bał. Zmienią się w zabawki w jego rękach. Śmiało obraźliwie przyglądał się twarzom ludzi stojących najbliżej podium. Złośliwe szczęśliwe iskierki rozbłysły w jego oczach – nikt nie mógł niewłaściwie pojąć ich znaczenia. Większość pękała ze śmiechu, zanim jeszcze wyrzekł choćby słowo. Swoją mowę zbudował na kanwie tegoż właśnie wyjątku z eposu, o którym wcześniej wspomniał, a przemawiał z taką radością, taki śmiech nabrzmiewał w jego głosie, że nikt prawie nie miał mu za złe, iż wyraźnie wszystkich obrażał. Minione lata nauczyły go paru rzeczy. Choćby wystrzegania się niedyskrecji. Mimo iż język kręcił się niczym fryga w jego ustach – szaleńczym, podniosłym bełkotem, który sprawiał, że kandelabry grzechotały echami salw śmiechu – zachował wszak wystarczającą kontrolę nad swym natchnieniem, by oskarżając zgromadzonych o wszelkie mroczne czyny, jakie tylko można sobie wyobrazić, nigdy nie wymienił z imienia nikogo, o czyich zbrodniach mówiła plotka. W dzielnicy siluro, gdzie mieszkali cisi, mali ludzie, którzy zajmowali się ciężką pracą w służbie cywilnej oraz tworzyli kupiecką elitę, niewiele sekretów dotyczących możnych dawało się utrzymać w tajemnicy. Skończył proroctwem niezbyt odbiegającym od słów poety. Sąd, ogień piekielny i siarka. I jeszcze przesłanie: – Wybór jest jasny. Ukorzcie się. Zacznijcie żyć godnie. Odrzućcie rozkosze. Złóżcie brzemię wszelkiego grzechu na barkach tego, który sobie z nim poradzi, albo ścigać was będzie moja klątwa. – Przerwał, aby popatrzeć im w oczy, w oczy szczupłej blondynki spojrzał dwukrotnie. Potem cicho, z powagą dodał: – Ja zgłaszam się na ochotnika do tej pracy. Bragi poklepał go po plecach. Ludzie, którzy przypomnieli sobie teraz Szydercę z wojny, podeszli, aby go pozdrowić i jeśli się da, wymienić kilka zwykłych w takiej sytuacji kłamstw odnośnie do dawnych czasów. Pozostali, włącznie z sylficzną blondynką, tłoczyli się wokół, chwaląc występ. Szyderca czuł rozgoryczenie, patrząc na blondynkę. W jej oczach odczytał właściwy sygnał, ale nic nie mógł w tej kwestii przedsięwziąć. – O żesz – wymamrotał. – Że też ten tłusty korpus miał dożyć dnia... Ale tak naprawdę wcale nie szalał z frustracji. To był najszczęśliwszy wieczór ostatnich dziesięciu lat jego życia. Korzystał więc, chłonąc każdą mijającą sekundę. Ale nie przestał obserwować. Wkrótce doszedł do wniosku, że oto ma przed sobą raj śmierdzieli. Millennium nie nastało. Trzej twardzi mężczyźni w skórzanych uniformach stali w cieniu za podwyższeniem. Znał ich równie dobrze, j