Glen Cook Zgromadziła się ciemność wszelaka (All Darkness Met) Przełożył Jan Karłowski JEDEN: O Shing, Ehelebe Kobieta krzyczała przy każdym skurczu. Na zewnątrz demon skowytał i pazurami drapał ściany. Nagle zawył jak zraniony słoń i z całej siły rzucił się na drzwi. Grube deski zajęczały. Po twarzy lekarza spływały wielkie krople potu, drżał niczym królik schwytany w sidła. Jego skóra miała szary odcień śmierci. – Dalej, niech się to już skończy! – warknął ojciec dziecka. – Panie!... – Zrób to! – Nu Li Hsi wydawał się zupełnie nieporuszony gwałtownym oblężeniem. Nie dopuszczał możliwości, że lęk opanuje czy to jego, czy też tych, którzy mu służyli. Przyszły władca zjednoczonego Shinsanu nie ośmieliłby się przecież zdradzić choćby śladu uczuć, które tervola mogliby wziąć za oznakę słabości. Lecz lekarz wciąż się ociągał. Znalazł się w beznadziejnej sytuacji – nie mógł wygrać. Demon próbował strzaskać czary osłaniające salę operacyjną. Wewnątrz jego władca miotał się wściekły, ponieważ matka nie była w stanie normalnie powić – dziecko było po prostu zbyt duże. Ponadto kobieta była jego przyjaciółką, a lekarz wątpił, by zdołała przeżyć operację. Jedynym asystentem, którego pozwolono mu zatrzymać, była jego córka. Któraż czternastolatka potrafiłaby sprostać takiej sytuacji? Gorzej, byli jeszcze inni świadkowie. Dwaj tervola stali obok, opierając się o ścianę. Czarownicy generałowie, którzy dowodzili armiami Shinsanu i stanowili jego arystokrację, czekali na wynik eksperymentu Księcia Smoka. Jego celem było dziecko, które wyrośnie na obdarzonego nadludzką siłą i kompetencjami żołnierza. Istotę wprawdzie myślącą, lecz dysponującą niewielkimi zdolnościami rozwinięcia własnej osobowości, ponadto zupełnie niewrażliwą na magię, dzięki której wrogowi udawało się czasem przejąć kontrolę nad obcymi żołnierzami. – Zacznij ciąć – powiedział cicho Nu Li Hsi, a w tonie jego głosu przebrzmiewało: „bo w przeciwnym razie...” – zanim ataki mojego brata nabiorą bardziej kreatywnego charakteru. Od tysiąclecia Nu Li Hsi oraz jego brat bliźniak Yo Hsi walczyli o panowanie nad Shinsanem. Spór trwał praktycznie od chwili, gdy zamordowali swego ojca, Tuana Hoa, założyciela Imperium. – Skalpel – powiedział lekarz. Mówił tak cicho, że prawie nie sposób było go usłyszeć. Rozejrzał się po zatłoczonej sali operacyjnej. Tervola stali oparci o ściany, całkowicie nieruchomi, w swych maskach i szatach przypominali pozbawione życia posągi. Sam Nu Li Hsi ani drgnął, tylko jego oczy biegały. Książęta taumaturgowie nie musieli skrywać twarzy za maskami. Z oblicza Nu Li Hsi lekarz mógł wyczytać nie ustający nawet na chwilę gniew. Zrozumiał, że Książę Smok spodziewa się porażki. Po raz jedenasty książę wykorzystał do eksperymentu własne nasienie. Poprzednich dziesięć prób spełzło na niczym. Nietrudno było stąd wyciągnąć wnioski odnośnie jego męskości... Lekarz otworzył brzuch kobiety. Pół godziny później uniósł dziecko. Przynajmniej był to chłopiec. I żył. Nu Li Hsi podszedł bliżej. – Ręka. Nie wykształciła się. I stopa również... Teraz zawładnęła nim mniej widoczna, ale bardziej niebezpieczna wściekłość, której przyczyną były powtarzające się bez końca porażki. Jaki pożytek może być z nadludzkiego żołnierza ze szpotawa nogą, który na dodatek nie posiada ręki, by utrzymać tarczę? Na zewnątrz znowu rozległo się wycie niby ryk zranionego słonia. Zadrżały ściany. Posypał się pył. Płomienie świec i pochodni zafalowały. Ściany w każdej chwili mogły runąć. Deski drzwi jęczały już właściwie bez przerwy. Pryskały drzazgi. Po raz pierwszy Nu Li Hsi zdradził zainteresowanie tym, co się wokół działo. – Uparty jest, czyż nie? – zapytał, zwracając się do tervola. – Nakarmimy go? Skinęli głowami. Tervola, ustępujący w hierarchii jedynie samym książętom taumaturgom, rzadko włączali się w potyczki współwładców Shinsanu. Jeżeli jednak istota ta przedrze się przez bariery otaczające pomieszczenie, nie będzie zwracała uwagi na aktualny układ sojuszy. A Yo Hsi z pewnością zrekompensuje pozostałym tervola to, co się stało, wyrażając równocześnie ubolewanie, iż dwóch z nich znalazło się akurat w samym sercu bitwy. Książę Smok wyciągnął złoty sztylet. Czarne niczym sadza emaliowane litery biegły przez całą długość klingi. Tervola ujęli kobietę za ręce i nogi. Nu Li Hsi przyłożył ostrze sztyletu do jej piersi, ciął, poszerzył ranę i ją rozdarł. Włożył dłoń do środka, schwycił i szarpnął – wszystko wprawnym gestem zdradzającym długoletnią praktykę. Po chwili trzymał w ręku wciąż trzepoczące serce. Krew spływała mu po ręce, plamiąc ubiór. Wrzask córki doktora zagłuszył krzyki ofiary. Natomiast na zewnątrz zapanowała absolutna cisza. Demoniczna istota, przynajmniej na jakiś czas, zaspokoiła swój głód. Ten kto nie znajdował się akurat w pomieszczeniu, w ogóle nie zdawałby sobie sprawy z jej obecności. Zaklęcia osłaniające ściany nie stanowiły przeszkody dla istot tego świata, lecz wyłącznie dla tych, co przychodziły spoza niego, z Tamtej Strony. Nu Li Hsi westchnął z rezygnacją. – A więc... będę musiał spróbować znowu. Wiem, że jestem w stanie tego dokonać. Na papierze wszystko się zgadza. – Ruszył do wyjścia. – Panie! – krzyknął lekarz. – Co? Doktor gestem wskazał ciało kobiety i dziecko. – Co mam zrobić z...? Dziecko żyło. Było pierwszym z eksperymentalnych niemowląt, które przeżyło narodziny. – Pozbądź się ich. – To jest twój syn... – Słowa powoli zamierały mu w gardle, gdy docierał doń gniew władcy. Nu Li Hsi miał oczy węża. Nie było w nich śladu litości. – Zajmę się nimi, panie. – Dopatrzę, żebyś tak uczynił. Gdy tylko Książę Smok zniknął za drzwiami, córka lekarza wyszeptała: – Ojcze, nie możesz. – Muszę. Słyszałaś, co powiedział. – Ale... – Wiesz, że nie ma innej możliwości. Wiedziała. Była dzieckiem Imperium Grozy. Ale ledwie skończyła czternaście lat i przepełniała ją młodzieńcza głupota. W rzeczy samej była podwójnie głupia. Już zdołała popełnić największy błąd, jaki mógł się przytrafić dziewczynie w jej wieku. Zaszła w ciążę. Tej nocy wszakże popełniła drugą pomyłkę, która była jednak znacznie okropniejsza. Jej skutki odczuwać będą pokolenia. Uciekła z nowo narodzonym dzieckiem. Jedna po drugiej, sześć osób przemknęło w ciągu godziny do pomieszczenia ukrytego pod podłogą karczmy Żółtooki Smok. Na górze nikt nie wiedział, kim są, ponieważ przybyły pospolicie odziane, z obnażonymi twarzami. Natomiast czarne szaty i wysadzane klejnotami maski bestii włożyły dopiero, gdy znalazły się poza zasięgiem wzroku, w pokoju u szczytu wiodących do piwnicy schodów. Nawet Lin Feng, zarządca Smoka, nie wiedział, kto z kim się u niego spotyka. Wiedział natomiast, że dobrze mu zapłacono. W zamian zadbał o to, by każdy z jego gości mógł przez dziesięć minut pozostać całkowicie sam i zdążyć się przebrać, zanim następnego wpuszczono do przechodniego pomieszczenia. Feng podejrzewał, że są to jacyś konspiratorzy. Zemdlałby chyba, gdyby wiedział, że oto spotykają się u niego tervola. Nie licząc książąt taumaturgów, tervola byli najpotężniejszymi, najbardziej okrutnymi ludźmi w całym Shinsanie, a najpotworniejsze diabły Piekła biegały u nich na posyłki... Ocknąwszy się z omdlenia, Feng zapewne odebrałby sobie życie, tcrvola bowiem nie mogli spiskować przeciwko nikomu innemu, jak tylko jednemu z książąt taumaturgów. Co z kolei z niego czyniło ofiarę najokrutniejszego ze wszystkich losów. Jednak Feng niczego nie podejrzewał. Bez mrugnięcia odegrał swoją rolę. Pierwszy w komnacie znalazł się mężczyzna skrywający twarz za złotą maską, której wizerunek przypominał pysk kota i gargulca, zdobioną cieniutkimi czarnymi żłobieniami i odpowiednio oszlifowanymi rubinami w miejscu oczu i kłów. Ostrożnie wszedł do pomieszczenia i upewnił się, że nie ma w nim niepowołanych świadków. Podczas gdy przybywali pozostali i w całkowitej ciszy zajmowali miejsca, konstruował taumaturgię, która ochroni zebranych przed najbardziej zmyślnymi magicznymi podsłuchami. Kiedy skończył, komnata stała się niewidoczna nawet dla wszystkowidzących książąt taumaturgów. Wreszcie przybył szósty. Człowiek w masce gargulca rzekł: – Dzisiejszego wieczoru pozostali nie będą mogli dotrzymać nam towarzystwa. Jego towarzysze nie odpowiedzieli. W milczeniu czekali, by się dowiedzieć, po co ich wezwano. Dziewięciu rzadko się spotykało. Oczy książąt oraz nie poddanych inicjacji tervola widziały wszystko, ich szpiedzy znajdowali się wszędzie. – Musimy podjąć decyzję. Przemawiający kazał się nazywać Chinem, aczkolwiek słuchacze nie mieli pewności, czy był to rzeczywiście ten sam Chin, którego znali z normalnego życia. Tylko on dokładnie wiedział, z kim ma do czynienia. Spiskowcy nie przeoczyli żadnych środków ostrożności. Ponownie żaden z pięciu się nie odezwał. Jeżeli nie będą mówić, nikt nie rozpozna drugiego po głosie. Grali w niebezpieczną grę, obstawiając iście imperatorskie stawki. – Zlokalizowałem kobietę. Dziecko wciąż z nią jest. Pytanie: Czy postępujemy dalej zgodnie z planem? Znane mi są opinie tych, którzy nie mogą być z nami. Dwu wypowiedziało się za, jeden przeciw. Unieście ręce, jeśli jesteście za. Podniosły się cztery dłonie. – Siedmiu za. A więc kontynuujemy. – Za rubinowymi soczewkami maski China, niczym w lodowej tafli oświetlonej promieniami wściekłego słońca, zatańczyły iskry. Ich spojrzenie spoczęło na dysydencie. Jedno z ogniw kręgu zostało osłabione. Chin wcześniej niewłaściwie osądził człowieka w masce dzika. Negatywny głos nieobecnego zrozumiał, zaakceptował i oddalił. Tamtym nie powodował strach. Ale Dzik... Ten człowiek był przerażony. Mógł się załamać. A stawka była zbyt wysoka, aby niepotrzebnie ryzykować. Chin dał niedostrzegalny prawie znak dłonią. Jego znaczenie zrozumie tylko jeden człowiek. Zgromadził tutaj dziewięciu nie po to, by głosowali, ale by poddać Dzika próbie. Dowiedział się już dość. Podjął decyzję. – Rozejdźcie się. Zasady jak zwykle. Nie kwestionowali jego postanowienia, chociaż spotykanie się w sprawie tak drobnej było doprawdy nazbyt wyzywającym kuszeniem Losu. Wychodzili jeden za drugim, postępując dokładnie odwrotnie niźli wówczas, gdy wchodzili, póki w pomieszczeniu nie zostali jedynie Chin oraz człowiek, który otrzymał znak. – Ko Feng, nasz przyjaciel Dzik staje się dla nas zagrożeniem – powiedział Chin. – Puszczają mu nerwy. Wkrótce pobiegnie do jednego z książąt. Skryty za maską niedźwiedzia Ko Feng już wcześniej przedstawił swoje zastrzeżenia. – Cóż poczniemy? – zapytał. – Zrobisz, jak ustaliliśmy. Niech będzie, co ma być. Za metalowym pyskiem Niedźwiedzia okrutne usta rozciągnęły się w nieznacznym uśmiechu. – To jest Shan, z dwunastego legionu. Idź już. Zrób to szybko. W każdej chwili może wszem i wobec wykrzyczeć swój strach. Niedźwiedź ukłonił się lekko, niemalże szyderczo. I wyszedł. Chin zamarł, namyślając się i patrząc w ślad za nim. Niedźwiedź również był niebezpieczny. Stanowił kolejną pomyłkę. Ko Feng miał nazbyt wąskie horyzonty, działał zbyt pochopnie. Jego również należało usunąć. Był najbardziej ambitnym, zimnokrwistym i okrutnym, ale także najbardziej groźnym nie tylko spośród dziewięciu, ale ze wszystkich tervola. Na dłuższą metę musiał się stać ciężarem, póki co jednak był użyteczny. Chin zaczął rozważać w myślach kandydatury następców Dzika. Dziewięciu już od dawna tkwiło w tym spisku. Długo czekali, aż wybije ich godzina. Od wieków każdy z nich uważnie wybierał spośród swoich podwładnych tylko takich ludzi, którzy potrafili być absolutnie lojalni i którzy z kolei sami zbudują z równą dbałością własną dziewiątkę. Pierwsza dziewiątka China istniała od trzystu lat. Przez cały ten czas organizacja rozrosła się jedynie do czterech poziomów. Z tym, że czwarty poziom był w istocie piątym. Istniała dziewiątka usytuowana wyżej niźli krąg China, chociaż jedynie on o niej wiedział. Podobna nieświadomość cechowała członków każdej z podporządkowanych dziewiątek. Wkrótce po wyjściu Niedźwiedzia Chin odwrócił się i podszedł do drugich drzwi. Były tak dobrze ukryte, że umknęły uwagi tamtych. Otworzyły się. Przeszedł przez nie niski, stary, przygarbiony człowiek, który jednak miał młode, psotne i wesołe oczy. Oto był w swoim żywiole – konspirując na wielką skalę. – Doskonale, mój przyjacielu. Absolutnie świetnie. Wszystko idzie po naszej myśli. Reszta nie zajmie nam już dużo czasu. Ale uważaj na Nu Li Hsi. Powinien otrzymywać dość informacji, żeby okazało się to dla nas pomocne, jednak nie aż tyle, by zaczął podejrzewać, że go wykorzystujemy. Nie nadszedł jeszcze czas, by dziewięciu wyszło z ukrycia. Chin znał tego człowieka wyłącznie jako mistrza swojej dziewiątki, rekrutującej członków z całego świata zwierzchniej dziewiątki, zwanej Pracchią. Być może Chin powinien poświęcać więcej uwagi staremu, mniej zaś problemom, jakie miał z własnymi dziewięcioma. Mógłby ustalić tożsamość tamtego, gdyby tylko mu się chciało. – A dziecko? – zapytał Chin. – Jeszcze nie nadszedł jego czas. Pozostanie pod ochroną Ukrytego Królestwa. Nazwa ta streszczała tajemnicę Kręgu, którego Chin był młodszym członkiem. Ehelebe. Ukryte Królestwo. Władza skrywająca się za fasadą wszelkiej władzy. Już Pracchią w tajemnicy rządziła dziesiątą częścią świata. Któregoś dnia, kiedy potęga Shinsanu stanie się tylko narzędziem w jej ręku, Ehelebe cały świat uczyni sobie poddanym. – Będzie gotów, gdy nadejdzie dzień. – To dobrze. Chin trzymał oczy spuszczone, chociaż rubinowe soczewki jego maski i tak dokładnie je skrywały. Podobnie jak Niedźwiedź miał swoje zastrzeżenia i swoje ambicje. Pozostawało mu żywić nadzieję, że zręczniej potrafi je skrywać niźli Ko Feng. – Żegnaj więc. – Zgarbiony starzec wrócił do kryjówki. Z jego twarzy ani na moment nie znikał pełen rozbawienia uśmiech. Kilka chwil później z tylnego podwórca Żółtookiego Smoka wzleciał w powietrze skrzydlaty koń i przemknął skroś tarczy księżyca, znikając pośród tajemnic nocy. – Lang! Tam! – zawołała. – Chodźcie jeść. Chłopcy zerknęli w stronę rozsypującej się chatki, odrywając na moment oczy od glinianych figurek, potem popatrzyli na siebie. Lang wykonał następny ruch. – Lang! Tam! Marsz do mnie! Zaraz! Chłopcy westchnęli, wzruszyli ramionami, zebrali gliniane pionki. To była bolesna zagadka. Matki od zarania czasu nie rozumiały konieczności dokończenia gry. Tutaj, w lesie Yanlin Kuo, przez który biegła wschodnia granica Shinsanu, ludzie nazywali ją Babą Jagą, chociaż nie skończyła jeszcze dwudziestu lat. Drwalom i węglarzom świadczyła usługi w ramach najstarszego zawodu świata, dla ich żon i córek zaś rzucała drobne czary i splatała słabe zaklęcia. Była w dostatecznym stopniu skażona Mocą, by dać sobie radę z prostą magią. Prócz tego i kobiecości nie dysponowała niczym więcej. Jej synowie weszli do chatki. Tam utykał z powodu zniekształconej stopy. Posiłek nie był szczególnie okazały – gotowana kapusta, żadnego mięsa. Ale leśni ludzie, nawet ci, którym najlepiej się powodziło, rzadko jadali lepiej. W Yanlin Kuo najbogatsi znali nędzę od podszewki. – Jest ktoś w domu? – Tran! – Radość rozjaśniła twarz kobiety. Do środka wszedł wysoki młodzieniec w wieku lat siedemnastu, z łukiem przewieszonym przez prawe ramię. W lewym ręku niósł królika. Pocałował ją w policzek. – Jak tam, chłopaki? Lang i Tam uśmiechnęli się. Tran był przedstawicielem innej rasy niźli większość mieszkańców Shinsanu. Skóra leśnych ludzi – którzy od stosunkowo niedawna, w sensie historycznym, pozostawali pod panowaniem Shinsanu – miała odcień bardziej mahoniowy. Typem antropologicznym wszak zbliżeni byli do białych z zachodu. Kulturowo natomiast znajdowali się daleko z tyłu za jednymi i drugimi, epokę żelaza udało im się osiągnąć wyłącznie dzięki handlowi. Na swój prymitywny sposób byli równie okrutni, jak ich władcy. Z całego swego ludu Tran był jedynym człowiekiem, do którego kobieta cokolwiek czuła. I jej uczucia były odwzajemnione. Panowało między nimi porozumienie bez słów – w końcu zapewne wezmą ślub. Tran był myśliwym i traperem. Zawsze przynosił Babie Jadze pożywienie, nie prosząc o nic w zamian. I w związku z tym, rzecz jasna, otrzymywał znacznie więcej niźli ci, którzy jej płacili. Chłopcy byli młodzi, jednak wiedzieli, jak mają się sprawy między mężczyznami i kobietami. Połknęli kapustę, potem wynieśli się z chatki. Wrócili do swej gry, ale żadnemu nie udało się zdobyć przewagi nad drugim. Cień padł na krąg, nad którym ślęczeli. Tam uniósł wzrok. Nad Langiem majaczył stwór z najgorszych nocnych koszmarów. Przybrał postać człowieka i człowiek mógł się czaić wewnątrz jego chitynowej czarnej zbroi. Albo diabeł. Nie sposób było tego stwierdzić. Był potężny, sześć cali wyższy od Trana, najwyższego człowieka, jakiego Tam znał. I znacznie lepiej zbudowany. Przez kilka sekund patrzył na Tama, a potem wykonał gest dłonią. – Lang – powiedział cicho Tam. Jeszcze czterech olbrzymów cicho niczym śmierć w nocy weszło na polanę. Czy byli ludźmi? Nawet twarze skrywały maski ukazujące tylko kryształowe płytki w miejscach, gdzie powinny być oczy. Lang spojrzał. Tamci czterej trzymali w dłoniach długie czarne miecze – czubki obnażonych, ostrych niczym brzytwy kling płonęły jak rozżarzone do czerwoności. – Mama! – wrzasnął Lang, zrywając się i pędząc w kierunku chaty. Tam również krzyknął: – Potwory! – i pomknął za nim. Ze zniekształconą stopą nie był w stanie szybko uciekać. Pierwszy olbrzym pochwycił go bez najmniejszych trudności. Czarownica i Tran wypadli z chaty. Lang obiegł ich, a potem przylgnął do nogi myśliwego, wysuwając głowę zza biodra matki. Tam zwijał się i piszczał. Trzymał go jeden olbrzym, pozostali zupełnie go ignorowali. – Och, bogowie! – jęknęła kobieta. – Znaleźli mnie. Tran najwyraźniej wiedział, o czym ona mówi. Wybrał ze stosu drewna na opał gruby kij. Ten, który trzymał Tama, przekazał go jednemu ze swych towarzyszy i wyciągnął miecz. Broń wyglądała tak, jakby jej ostrze zanurzono w kadzi z purpurowoniebieską oliwą. Czubek kołysał się niczym łeb atakującej kobry. – Tran, nie. Spójrz na ich znaki. Są spod Imperialnego Sztandaru. Wysłał ich sam Smok. Powoli w Tranie budził się głos rozsądku. Nie miał najmniejszych szans przeciwko ostatniemu z żołnierzy Shinsanu. Niewielu było takich na świecie, którzy potrafiliby sprostać żołnierzom z Legionu Imperialnego Sztandaru. To nie były legionowe samochwały. Poddawano ich szkoleniu od trzeciego roku życia. Walka była ich sensem, ich religią. Byli sprytni i nie odczuwali strachu. Ich wiara we własną niezwyciężoność była absolutna. Tran mógł tylko dać się zabić. – Proszę, Tran. To koniec. Nic nie możesz zrobić. Jestem już trupem. Myśliwy się zastanowił. Ukształtowało go życie w lesie. Podjął decyzję. Niektórzy mogliby nazwać go tchórzem. Ale lud Trana składał się z trzeźwych realistów. Nie będzie zeń pożytku, jeśli skończy, zwisając z kolca przewleczonego przez podstawę czaszki, z wnętrznościami wywleczonymi z brzucha, z odciętymi dłońmi i stopami leżącymi na ziemi przed nim. Schwycił Langa i uciekł. Nikt go nie ścigał, ale zatrzymał się dopiero wówczas, gdy dotarł do drzew. Obserwował. Żołnierze schowali broń. Musieli przestrzegać rozkazów. Nic zgwałcili jej ani nie splądrowali chaty niczym barbarzyńcy. Zawsze robili to, co im kazano, i tylko to, co im kazano, i sama służba stanowiła dostateczną nagrodę. Krzyki kobiety przeszyły powietrze popołudnia. Nie zabili Tama, tylko zmusili go, by patrzył. We wszystkich sprawach istnieją imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Najlepiej dopracowany plan nie może uwzględnić każdego najdrobniejszego czynnika. Największy nekromanta nie jest w stanie sformułować przepowiedni na tyle szczegółowo, by wiedzieć dokładnie, jaka będzie przyszłość, póki nie zostanie ona predestynowana. W każdym ludzkim przedsięwzięciu bierze się pod uwagę wyłącznie rzeczy znane. I zazwyczaj interpretuje się je źle. Wszak bogowie również nie są nieomylni. Któż stworzył człowieka? Niektórzy ten oszukańczy czynnik nazywają Losem. Pięciu, którzy przyszli do chaty Baby Jagi, padło ofiarą nieprzewidywalnego. Tam kwilił w ich uścisku, wspominając bezpieczne objęcia matki, kiedy wycie wilków dręczyło noc, a zimny północny wicher dławił płomienie ich niewielkiego ognia. Wspominał i płakał. Zapamiętał też imię Nu Li Hsi. Las rozpościerał się na granicy Shinsanu z Han Chin, które było raczej terytorium plemiennym niż prawdziwym państwem. Hanie starali się nie ściągać na siebie uwagi, czasami jednak nie potrafili się powstrzymać. Oddział, który zaatakował pięciu, liczył setkę napastników. Czterdziestu trzech nie przeżyło. Oto dlaczego świat tak lękał się żołnierzy Shinsanu. Ci, co przeżyli, zabrali Tama, wierząc, że każdy, kto był tak ważny dla legionistów, musi z pewnością być wart okupu. Nikt nigdy nie złożył im oferty. Hanie nauczyli chłopca strachu. Uczynili zeń niewolnika i zabawkę, a kiedy byli w nastroju, by czerpać uciechę z jego krzyków, torturowali go. Nie wiedzieli, kim jest, ale pochodził z Shinsanu i był bezbronny. To im wystarczało. Wśród tych, którzy się spotkali, był już nowy człowiek, aczkolwiek wiedzieli o tym jedynie Chin i Ko Feng. Wśród dziewiątek zawsze wszystko działo się w ten sposób. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Niewielu zdawało sobie sprawę ze zmian. To spisek był nieśmiertelny. – Mamy problem – poinformował Chin swoją publiczność. – Hanie złapali naszego kandydata. Sytuacja na Zachodzie robi się napięta i w związku z tym dziewięciu musi odpowiedzieć na pewne pytania. – Chin postępował zgodnie z otrzymanymi instrukcjami. – Książęta taumaturgowie tak umęczyli Varthlokkura, że właściwie nie ma on obecnie innego wyjścia, jak tylko skąpać cały Zachód w pożodze. Proponuję, byśmy przejęli ten plan i wykorzystali go do własnych celów, wtrącając się we właściwym momencie, aż wreszcie dzięki niemu pozbędziemy się książąt. Chodźcie. Zbierzmy się wokół. Chcę powtórzyć inwokację przepowiedni. Pracował ze zręcznością nabytą w wyniku wielowiekowego doświadczenia, dobywając z maleńkiego piecyka chmury dymu. Wrzały i kłębiły się, nawet najmniejszy obłoczek nie został stracony. Rozbłysły miniaturowe groty błyskawic... – Trela stri! Sen me stri! – rozkazał Chin. – Azzari an wallu in walli stri! Chmura wyszeptała doń w tym samym języku. Chin wydał polecenie w mowie rodzimej. – Los, jeszcze raz los chłopca... Istota manifestująca się poprzez chmurę odmruknęła coś niecierpliwie. Pokazała im przeszłość, opowiadając znane dzieje Varthlokkura, a potem zdradziła przyszłość czarodzieja, a także przyszłość chłopca, który żył wśród hanów. Ale mgliście. Istota manifestująca się poprzez chmurę nie potrafiła lub nic chciała dokładnie określić parametrów. To właśnie były owe imponderabilia, aspekty nieuchwytne i nieprzewidywalne. Towarzysze China westchnęli jak jeden mąż. – Propozycja, którą daję wam pod rozwagę, brzmi następująco: Czy powinniśmy się skoncentrować na ukształtowaniu łych przeznaczeń tak, by działały na naszą korzyść? Przez jakiś czas Zachód będzie wymagał całkowitego skupienia naszej uwagi. Wynik? Nasz cel osiągnięty przy zaangażowaniu jedynie dziesiątej części kosztów. Głosowanie było jednomyślne. Zanim dziewięciu wyszło, Chin dał znak. Tym razem pozostał kto inny. Chin rzekł: – Lordzie Wu, jesteś naszym bratem na Wschodzie. Chłopca polecam twojej trosce. Przygotuj go, by zdolny był sięgnąć po tron ojca. Wu się skłonił. Kiedy wyszedł, tajemne drzwi ponownie się otworzyły. – Wspaniale – oznajmił zgarbiony starzec. – Wszystko poszło znakomicie. Moje gratulacje. Twoja wartość dla Pracchii jest nie do przecenienia. Wkrótce wezwiemy cię, byś poznał pozostałych. Ukryte za rubinowymi okularami oczy China zwęziły się. Maska, którą wkładał na spotkania dziewięciu, stanowiła arogancki rewers jego normalnej maski tervola. Pozostali nosili maski w celu ukrycia tożsamości, Chin zaś szydził ze wszystkich... I znowu starzec odszedł, nawet nie kryjąc lekkiego tajemniczego uśmiechu. Tam miał dziewięć lat, kiedy Shinsan dokonało inwazji na Han Chin. To była błyskawiczna krótka wojenka, aczkolwiek dosyć krwawa. Garstka uczniów czarnoksiężników prowadziła legionistów do miejsc, gdzie ukrywali się tubylcy. Tamci padali jak kawki. Mężczyzna w lesie nic nie rozumiał. Od czterech lat Tran obserwował i czekał. Teraz zdecydował się działać. Porwał Tama i uciekł do jaskini, w której żył wraz z Langiem. Żołnierze przyszli następnego ranka. Tran zapłakał. – To nie jest w porządku – wyszeptał. – To po prostu nie jest w porządku. – Przygotowywał się już na śmierć w walce. Szczupły mężczyzna w czerni ze złotą maską świerszcza na twarzy wszedł w krąg żołnierzy. – To ten? – Wskazał Tama. – Tak, lordzie Wu. Wu stanął twarzą w twarz z Tamem, uklęknął. – Pozdrowienia, Panie. – Użył słowa oznaczającego Władcę Władców: O Shing. Później miało się stać tytułem. – Mój książę. Tran, Lang i Tam patrzyli w milczeniu. Cóż to znowu było za szaleństwo? – Kim są pozostali? – zapytał Wu, wstając. – Dziecko kobiety, panie. Uważają się za braci. Ten drugi nazywa się Tran. Jeden z ludzi lasu. Kochanek kobiety. Przez ostatnie cztery lata chronił chłopca. Dobry i wierny człowiek. – Oddajcie mu więc należne honory. Niech stanie u boku O Shinga. – Znowu ten Władca Władców, tak nagły i zdumiewający. Tran nie rozluźnił się nawet na chwilę. Wu zapytał go: – Znasz mnie? – Nie. – Jestem Wu, z tervola. Lord Liaontungu i Yanlin Kuo, a obecnie również Han Chin. Mój legion to siedemnasty. Rada posłała mnie, abym odbił syna Księcia Smoka. Tran wciąż nie otworzył ust. Nie wierzył własnym uszom. Spojrzenie Tama wędrowało od jednego mężczyzny do drugiego. – Kaleki chłopak. Jest synem Nu Li Hsi. Kobieta porwała go w dniu narodzin. Ci, którzy przyszli przed nami, byli wysłannikami jego ojca. Tran nie powiedział nic, chociaż znał opowieść kobiety. W obliczu biernego oporu Wu powoli zaczynał tracić cierpliwość. – Rozbrójcie go – rozkazał. – Bierzemy go ze sobą. W mgnieniu oka żołnierze postąpili, jak im powiedziano, potem zawlekli całą trójkę do cytadeli Wu w Liaontungu. DWA: Szyderca Takie rzeczy niekiedy zaczynają się niepostrzeżenie. Dla Szydercy początek wszystkiego wyznaczała chwila, w której spełniły się jego marzenia. Ale jeszcze przed końcem tygodnia zmieniły się one w koszmar. Otrzymał zaproszenie do zamku Krief. On, Szyderca. Ciemnoskóry gruby człowieczek, który wraz z rodziną żył w skrajnej nędzy w slumsach Vorgrebergu i który nielicho musiał się natrudzić, by zdobyć garść grosza, balansując na krawędzi prawa. Zaproszenie napełniło go taką rozkoszą, że naprawdę w końcu zdławił swą dumę i pozwolił, by jego przyjaciel marszałek pożyczył mu pieniądze. Przybył pod bramę pałacu, uśmiechając się od jednego mięsistego ucha do drugiego, z zaproszeniem w jednej dłoni, drugą obejmując żonę. – Jam ci przekonany jest, że przyjaciel Niedźwiedź oczy za mną wypłakuje – mówił do Nepanthe. – Żeby zapraszać najgorszego z najgorszych, mnie mianowicie. I to nie tylko, żonę tegoż również. Hai! Może być, samotnie na wysokich szczytach. Pokój jak rak, zżera w milczeniu, wysysa męskość. Wezwie więc przyjaciela z lat wcześniejszych, mając nadzieję na pobudzenie ducha. Od kiedy otrzymał zaproszenie, nie przestawał tak gadać, jednak zdarzały się krótkie chwile, gdy gnębiły go ponure, prawie samobójcze myśli. Marszałek całego Kavelina zapraszał kogoś takiego jak on na obchody Dnia Zwycięstwa? Szyderstwo. To musi być jakiś okrutny żart... – Przestań bełkotać i podskakiwać – wymruczała żona. – Chcesz, żeby sobie pomyśleli, że jesteś jakimś pijanym ulicznym ordynusem? – Pragnienie mego serca, oczy gołębicy. To prawda, absolutna prawda. Jestem nim. Mam rany, które dowieść mogą słuszności tych słów. Blizny. Policz je... Roześmiała się. I pomyślała: Tak uścisnę Bragiego, że połamię mu żebra. Wydawało się, iż wieki minęły od czasu, gdy byli tak szczęśliwi, i wiek cały, odkąd ostatni raz była tak rozbawiona, iż nie mogła powstrzymać śmiechu. Los nie okazał się dla nich łaskawy. Wszystko, czego Szyderca próbował, kończyło się fiaskiem. Albo – kiedy przypadkowo jakieś przedsięwzięcie mu się powiodło – wstrząsały nim paroksyzmy optymizmu, zaczynał grać – z pewnością uda mu się rozbić bank – i wtedy znowu tracił wszystko. Jednak mieli swoją miłość. Jej nie utracili nigdy, nawet kiedy szczęście odwracało się od nich pozornie bezpowrotnie. Maleńkim trójkątnym kosmosem, którego wierzchołki stanowili oni i ich syn, rządziła rzeczywistość bliska doskonałości. Czas dobrze się obszedł z Nepanthe. Chociaż miała już czterdzieści jeden lat, wciąż wyglądała, jakby niedawno przekroczyła trzydziestkę. Straszliwe okrucieństwo jej ubóstwa w większym stopniu nadżarło ducha niźli ciało. Z Szydercą sprawa wyglądała odwrotnie. Większość jego blizn pochodziła od ciosów pięści i noży wrogów. Wewnątrz jednak pozostał niespożyty, jak zawsze przekonany o wielkości oczekującego go przeznaczenia. Straż przy bramie pałacu pełnił żołnierz nowo powstałej armii narodowej. Marszałek budował ją od czasu swego zwycięstwa pod Baxendalą. Wartownik okazał się uprzejmym młodzieńcem, posiadającym wessońskich przodków, którego jednak trzeba było przekonywać, iż przynajmniej jedno z nich nie zostało właśnie wyrzucone z jakiegoś przyjęcia. – Gdzie jest wasz powóz? – zapytał. – Wszyscy przybywają powozami. – Żadne z nas nie może sobie nań pozwolić. Ale mój mąż jest jednym z bohaterów tej wojny. – Nepanthe zawsze mówiła za Szydercę, gdy jasność była najważniejsza. – Czy zaproszenie jest nieważne? – Jest ważne. Wszystko w porządku. On może wejść. Ale kim ty jesteś? – Patrzył na stojącą przed nim kobietę, taką wysoką, bladoskórą i chłodną. Niemalże królewską. Na ten wieczór Nepanthe przybrała arystokratyczną pozę, która zresztą stanowiła jej naturalny sposób bycia, zanim pokochała szaleńca obecnie będącego jej mężem... Och, wydawało jej się, że wieki już minęły od tamtych czasów. – Jego żoną. Powiedziałam przecież, że to mój mąż. Żołnierz miał etniczne uprzedzenia właściwe Kavelinianom. Zaskoczenie było widoczne na jego twarzy. – Czy powinniśmy okazać akt małżeństwa? Czy też wolisz raczej, żeby on najpierw sam wszedł do środka, a potem poprosił marszałka, aby mnie wprowadził? – Jej głos pełen był sarkazmu, który ciął niczym brzytwa. Ze słów potrafiła uczynić najbardziej śmiercionośną broń. Szyderca stał tylko z boku i uśmiechał się, niespokojnie przestępując z nogi na nogę. Marszałek doprawdy miewał dziwnych przyjaciół. Żołnierz jednak dostatecznie długo już służył w gwardii, by widzieć wielu dziwniejszych nawet od tej dwójki. Ostatecznie skapitulował. Był tylko żołnierzem. Nie płacono mu za to, by myślał. Jeśli okaże się, że nie pasują do reszty zgromadzonych, znajdzie się kto inny, by ich wyrzucić. Ponadto – jednak tę opinię zachował już dla siebie – tych dwoje było znacznie bardziej sympatycznych niźli wielu pasażerów powozów, których wpuścił niedawno. Niektórym z nich z przyjemnością poderżnąłby gardła. Ci dwaj z Hammad al Nakiru... Byli ambasadorami narodu, który z radością pochłonąłby jego niewielką ojczyznę. Trudniej było pod drzwiami cytadeli, jednak marszałek przewidział, że mogą mieć problemy z wejściem. Pojawił się jego adiutant i zadbał o to, aby ich wpuszczono. Wszystko to było nieco denerwujące, jednak Nepanthe pohamowała swój język. Raz jeden, choć na krótko, była władczynią królestwa, w którym Kavelin mógł stanowić co najwyżej skromnych rozmiarów prowincję. Szyderca niczego nawet nie zauważył. – Gołębiopiersia. Oto spójrz. Jesteśmy wewnątrz królewskiego pałacu. I ja jestem zaproszony. Ja. Zaproszony do środka. W czasach minionych bywałem już wprawdzie w kilku pałacach, zazwyczaj jednak wleczono mnie do nich w łańcuchach albo łomy wałem się... włamywałem... jakiekolwiek słowo opisuje nieuprawnione wejście do środka z zamiarem grabieży... a i proszony bywałem nawet przez tylne drzwi, by omówić czyny tchórzliwe i podłe, których spełnienia pożądali moi pracodawcy. Ale zaproszony? Jako gość honorowy? Nigdy. Adiutant marszałka, Gjerdrum Eanredson, zaśmiał się i poklepał grubasa po plecach. – Ty się nigdy nie zmienisz, nieprawdaż? Minęło już chyba sześć czy siedem lat. Trochę przybyło siwizny, nieco urósł brzuch, ale człowiek wewnątrz nie zmienił się nawet na jotę. – Zmierzył wzrokiem Nepanthe. W jego oczach dostrzegła przelotny błysk, który powiedział jej, że tamten podziwia to, co zobaczył. – Ale ty się zmieniłeś, Gjerdrum – powiedziała, a melodyjny ton jej głosu nie pozostawiał wątpliwości, iż odgadła jego myśli. – Co się stało z tamtym osiemnastoletnim chłopcem? Spojrzenie Gjerdruma spoczęło na Szydercy, który szedł w zadumie, obserwując otaczające go bogactwa, znowu pomknęło do głębokiego wycięcia jej stanika i raz jeszcze ku oczom. Zanim zdążył się zorientować, co robi, oblizał usta, u potem z poczerwieniałą twarzą wyjąkał: – Sądzę, że dorósł... Nie potrafiła się oprzeć pokusie podręczenia go trochę, może nawet poflirtowania z nim. Kiedy prowadził ich do wielkiej komnaty, zadawała prowokujące pytania o jego stan cywilny oraz o to, które z dam dworu są jego kochankami. Zanim doszli na miejsce, zdołała wyprowadzić go z równowagi. Na tę właśnie chwilę Nepanthe przez cały czas czekała z najgłębszą trwogą. W pewnym momencie przyszło jej nawet do głowy, żeby się wymówić. Ale teraz czuła tylko przepełniające ją podniecenie. Zadowolona była, że jednak przyszła. Grube pasmo długich czarnych włosów przerzuciła przez ramię tak, by spływało po jej nagiej skórze, przyciągając oczy i akcentując wypukłość biustu. Przez chwilę poczuła się, jakby miała znowu osiemnaście lat. W następnej chwili dostrzegła Zonę marszałka, Elanę, czekającą tuż za drzwiami. Nepanthe znowu poczuła ukłucie lęku. Ta kobieta, która kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, obecnie być może wcale nie miała ochoty jej oglądać. Ale: – Nepanthe! – Rudowłosa objęła ją, co przegnało wszelkie wątpliwości. Po chwili puściła ją i powtórzyła to samo przedstawienie z Szydercą. – Boże, Nepanthe, wyglądasz naprawdę dobrze. Jak ci się udaje tego dokonać? Nie postarzałaś się nawet o sekundę. – Zręczny artysta, ja mianowicie, mag sławny, dysponujący tajemnicami kobiecego piękna opracowanymi w leżącym obecnie w gruzach Escalonie... a wiadomo, że Escalonianki najpiękniejsze stają się w jesieni życia, zachowując światło nastoletniej urody aż poza pięćdziesiątkę... Dostarczyłem jej mikstur najprzedniejszych przeciwko ziszczeniom... zniszczeniom?... przynoszonym przez czas – oznajmił uroczyście Szyderca... a potem wybuchnął śmiechem. Oddał uścisk Elanie, chytrze tak układając dłonie, by objąć jej pośladki, potem ruszył z nią na moment w szaleńczy wirujący taniec. – To on – zauważyła Elana. – Przez jakąś chwilę nie mogłam go poznać, ponieważ trzymał usta zamknięte na kłódkę. Chodźcie. Chodźcie. Bragi będzie taki szczęśliwy, mogąc was znowu widzieć. Również z Elaną czas obszedł się łaskawie. Tylko kilka siwych pasm znaczyło jej miedziane włosy, a mimo że powiła wiele dzieci, jej figura pozostawała wciąż szczupła. Nepanthe powiedziała jej to otwarcie. – To jest dopiero prawdziwa sztuka – wyznała Elana. – Żadne oszukańcze triki twojego udawanego czarodzieja. Te ubrania... przejechały całą drogę z Sacuescu, Dar ojca królowej. Miał nadzieję na swoją następną wizytę. – Zamrugała. – Wypychają mnie tutaj, spłaszczają tu, prostują w tym miejscu. Bez ubrania lepiej na mnie nie patrzeć. – Chociaż próbowała mężnie wszystko skryć, w jej głosie słychać było ślad goryczy. – Czas jest największym wrogiem ze wszystkich – zauważył Szyderca. – Największym ze wszystkich złem. Pożera wszelkie piękno. Niszczy każdą nadzieję. – W jego słowach również dawało się wyczuć gorycz. – Jest Pożeraczem, Bestią Która Czyha w Zasadzce, Ostatecznym Niszczycielem. – Opowiedział treść znanej zagadki. Wszędzie wokół nich pełno było ludzi – arystokraci z Kavelina, pułkownicy armii i najemnicy gildii, przedstawiciele środowisk dyplomatycznych. W komnacie panowała wesołość. Ludzie, którzy przez resztę roku byli śmiertelnymi wrogami, teraz świętowali jak najserdeczniejsi przyjaciele – ponieważ razem dzielili największe trudy w cieniu skrzydeł Śmierci, tamtego dnia, tak dawno już temu, kiedy odłożyli na bok swoje spory i stanęli wspólnym frontem przeciwko Imperium Grozy... i pokonali niezwyciężoną armię. Były wśród nich również piękne kobiety, jakie Szyderca widywał jedynie w snach. Ze wszystkich świadectw potęgi i bogactwa one właśnie wywarły na nim największe wrażenie. – To skandaliczne – oznajmił. – Zupełnie skandaliczne. Targowisko próżności. Jaskinia dekadencji. Triumf sybarytyzmu. O, Słabości, imię twe Kobieta... Ja dzielnie będę starał się opanować, obawiam się wszak, że powstrzymywanie języka dłużej niemożliwe się stanie. Mogą trysnąć słowa płomiennej mowy mej, kastrującej... nie karcącej... grzeszne żywoty towarzystwa. Hańba! – Zagapił się na szczupłą długowłosą blondynkę, która samym faktem swego istnienia sprawiała, że jego kręgosłup zmieniał się w galaretę. Potem spojrzał na żonę i uśmiechnął się szeroko. – Pamiętasz pasaż z Czarodziejów z Ilkazaru, z listą grzechów tychże? Może być wspaniałą kanwą przemówienia, co? Nie? Nepanthe uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Nie sądzę, by miejsce było stosowne. Tudzież czas. Mogą pomyśleć, że mówisz poważnie. – Tu są pieniądze. Spójrz. Ja, którym jest mówcą pierwszej wody, splatam pajęczyny słów. W tym zgromadzeniu, zgodnie ze słynnym prawem średnich, musi istnieć przynajmniej jeden przypadek kompletnego głupca. A najprawdopodobniej dwadzieścia trzy takie przypadki. Hai! Więcej. Dlaczego nie? Myśl w wielkim stylu. Ja, com jest badaczem pająka perfekcyjnych ścieżek, rzucam się na okazję. W sidła swoje złapię bardzo delikatnie, zupełnie nie jak pająk, i odmiennie od niego, wyssam bardzo delikatnie. Elana również pokręciła głową. – Nie zmienił się nawet na jotę. Wcale, ale to wcale. Nepanthe, musisz mi wszystko opowiedzieć. Co robiłaś cały ten czas? Jak się miewa Ethrian? Czy wiesz, ile mnie kosztowało odnalezienie was? Valther zaprzągł do pracy połowę swoich szpiegów. Wszędzie musieli was szukać. A wy przez cały czas byliście w dzielnicy siluro tuż pod nosem. Dlaczego nie odezwaliście się ani razu? W tym momencie wypatrzyły ich oczy Bragiego Ragnarsona, marszałka Kavelina. Oszczędził Nepanthe konieczności udzielenia odpowiedzi na kłopotliwe pytanie. – Szyderca! – zagrzmiał, sprawiając, że połowa komnaty pogrążyła się w milczeniu. Bez jednego słowa porzucił towarzystwo lordów. – Tak! Oto i Ser Smalec! – Wyprowadził miażdżący cios. Grubas wykonał unik i odpowiedział kopniakiem, który zwalił tamtego z nóg. W komnacie zapanowała cisza absolutna. Niemalże trzy setki mężczyzn, nie licząc kobiet i służby, patrzyły szeroko rozwartymi oczyma. Szyderca wyciągnął dłoń. I kręcił głową, pomagając marszałkowi powstać. – Wyznać ci muszę, że dręczy mnie pewna kwestia. Jedna tylko i bardzo drobna, która wszakże nie daje mi spokoju niczym bzyczenie komara. – O co chodzi? – Ragnarson, w pozycji wyprostowanej liczący sześć stóp i pięć cali, patrzył na grubasa z góry. – Jedno maleńkie pytanie. Przyjaciel Niedźwiedź, zawsze niezgrabny, niezdolny do obronienia się przed co trzecim jednorękim dzieckiem, zawsze wybierany jest przez wielkich tego świata, by bronił ich przed wrogami o przemożnej kompetencji. To dopiero zabija mi klina. Czary? Przekracza to zakres mego pojmowania. – Może i czary. Ale sam przyznasz, że dopisuje mi szczęście. – Prawdę rzekłeś – powiedział Szyderca kwaśno i zamilkł. Szczęście, jak wierzył Szyderca, stanowiło jego nemezis. Ta wstrętna harpia znienawidziła go chyba już w momencie przyjścia na świat... Ale jego dzień nadchodził. Szczęśliwy los zbliżał się wielkimi krokami. Kiedy wreszcie zapanuje na dobre... Po prawdzie, to z jego niepowodzeniami szczęście mniej miało wspólnego niźli nałogowy hazard i niewzruszona niechęć do budowania swej kariery za pomocą społecznie akceptowalnych środków. Ten nieporządnie odziany, mały, smagły mężczyzna, mieszkający w najgorszych slumsach getta siluro, przepuścił większe fortuny niźli obecnych tu lordów. A raz, naprawdę, trafiła mu się okazja, by położyć dłoń na legendarnym skarbie Ilkazaru. Nie będzie inwestował. Nie ma mowy. Któregoś dnia, wierzył w to z całą siłą, kości potoczą się wreszcie jak należy. Stary przyjaciel grubasa, z którym w dniach młodości zabawiali się przygodami, jakie śmiertelnie przeraziłyby ich obecnych towarzyszy, prowadził go na podium, gdzie już ich dostrzeżono. Szydercę przeszył dreszcz. Chwila błaznowania na parkiecie była wystarczająco ambarasująca. Ale stanąć przed tymi rzeszami... Ledwie dostrzegł sześć osób, które towarzyszyły marszałkowi na podium. Jedna z nich zmierzyła go spojrzeniem, jakiego mógłby oczekiwać od człowieka, który właśnie dostrzegł kogoś nie widzianego od dziesiątków lat. – Cisza! – krzyknął Ragnarson. – Proszę o chwilę ciszy! W miarę jak rozbawione-aż-do-obrzydzenia trajkotanie milkło, Szyderca przyglądał się ubiorowi swego przyjaciela. Taki strojny. Kamizelka obrzeżona futrem. Jedwabna koszula. Pantofle, które musiały kosztować więcej, niż on wyciągał przez miesiąc... Pamiętał jeszcze, jak tamten nosił niedźwiedzią skórę na gołym grzbiecie. Kiedy cisza wreszcie zapadła, Ragnarson oznajmił: – Panie i panowie! Chcę wam kogoś przedstawić. Człowieka, którego tropiłem ze znacznym nakładem sił i środków, ponieważ jego obecność stanowi decydujący element naszych obchodów Dnia Zwycięstwa. Był on jednym z tych cichych bohaterów, którzy wiedli nas drogą do Baxendali, jednym z mężczyzn, których cichy ból i poświęcenie uczyniły zwycięstwo możliwym. – Ragnarson wysoko uniósł dłoń Szydercy. – Panie i panowie! Oddaję w wasze ręce pierwszy autorytet świata. Zmieszany ambasador Altei zapytał: – Autorytet w jakiej mianowicie kwestii? Ragnarson wyszczerzył zęby, klepnął Szydercę po ramieniu. – W każdej. Szyderca nie należał do ludzi, których zmieszanie trwałoby długo. Zwłaszcza w nawale publicznych oklasków. Nikt lepiej się nie sprawdzał w roli samochwały. Teraz jednak, ze względu zapewne na przyrodzone skłonności, podejrzewał, że szydzą zeń. Rzucił przyjacielowi błagalne spojrzenie, które mimo liii rozłąki Ragnarson odczytał właściwie. Cicho rzekł: – Nie. Nie zaprosiłbym cię tutaj po to. To jest powrót do domu. Debiut. A oto publiczność. Zdobądź ich. Znany z dawnych lat paskudny uśmiech skaził oblicze grubasa. Stanął twarzą do tłumu. Już dłużej się ich nie bał. Zmienią się w zabawki w jego rękach. Śmiało obraźliwie przyglądał się twarzom ludzi stojących najbliżej podium. Złośliwe szczęśliwe iskierki rozbłysły w jego oczach – nikt nie mógł niewłaściwie pojąć ich znaczenia. Większość pękała ze śmiechu, zanim jeszcze wyrzekł choćby słowo. Swoją mowę zbudował na kanwie tegoż właśnie wyjątku z eposu, o którym wcześniej wspomniał, a przemawiał z taką radością, taki śmiech nabrzmiewał w jego głosie, że nikt prawie nie miał mu za złe, iż wyraźnie wszystkich obrażał. Minione lata nauczyły go paru rzeczy. Choćby wystrzegania się niedyskrecji. Mimo iż język kręcił się niczym fryga w jego ustach – szaleńczym, podniosłym bełkotem, który sprawiał, że kandelabry grzechotały echami salw śmiechu – zachował wszak wystarczającą kontrolę nad swym natchnieniem, by oskarżając zgromadzonych o wszelkie mroczne czyny, jakie tylko można sobie wyobrazić, nigdy nie wymienił z imienia nikogo, o czyich zbrodniach mówiła plotka. W dzielnicy siluro, gdzie mieszkali cisi, mali ludzie, którzy zajmowali się ciężką pracą w służbie cywilnej oraz tworzyli kupiecką elitę, niewiele sekretów dotyczących możnych dawało się utrzymać w tajemnicy. Skończył proroctwem niezbyt odbiegającym od słów poety. Sąd, ogień piekielny i siarka. I jeszcze przesłanie: – Wybór jest jasny. Ukorzcie się. Zacznijcie żyć godnie. Odrzućcie rozkosze. Złóżcie brzemię wszelkiego grzechu na barkach tego, który sobie z nim poradzi, albo ścigać was będzie moja klątwa. – Przerwał, aby popatrzeć im w oczy, w oczy szczupłej blondynki spojrzał dwukrotnie. Potem cicho, z powagą dodał: – Ja zgłaszam się na ochotnika do tej pracy. Bragi poklepał go po plecach. Ludzie, którzy przypomnieli sobie teraz Szydercę z wojny, podeszli, aby go pozdrowić i jeśli się da, wymienić kilka zwykłych w takiej sytuacji kłamstw odnośnie do dawnych czasów. Pozostali, włącznie z sylficzną blondynką, tłoczyli się wokół, chwaląc występ. Szyderca czuł rozgoryczenie, patrząc na blondynkę. W jej oczach odczytał właściwy sygnał, ale nic nie mógł w tej kwestii przedsięwziąć. – O żesz – wymamrotał. – Że też ten tłusty korpus miał dożyć dnia... Ale tak naprawdę wcale nie szalał z frustracji. To był najszczęśliwszy wieczór ostatnich dziesięciu lat jego życia. Korzystał więc, chłonąc każdą mijającą sekundę. Ale nie przestał obserwować. Wkrótce doszedł do wniosku, że oto ma przed sobą raj śmierdzieli. Millennium nie nastało. Trzej twardzi mężczyźni w skórzanych uniformach stali w cieniu za podwyższeniem. Znał ich równie dobrze, jak znał Ragnarsona. Haaken Czarny Kieł, przyszywany brat Bragiego, potężniej od niego zbudowany, a posturą przypominający niedźwiedzia raczej niźli człowieka, śmiertelnie groźny wojownik. Reskird Smokbójca, następny relikt dawnych dni, kolejny diabeł w boju, który na jedno słowo Bragiego skakał wrogom do gardeł niczym wilk. I Rolf Preshka, Iwiańczyk o stalowym spojrzeniu, którego wrogość oznaczała pewną śmierć. Jego oddanie dla żony Bragiego graniczyło z chorobą i powinno być sygnałem ostrzegawczym dla jej męża – wyjąwszy fakt, że Preshka jeszcze bardziej oddany był właśnie jemu. Stali tam też inni starzy towarzysze, w bocznych przejściach, w cieniach, w alkowach krużganków i drzwi. Turran z Ravenkraku, brat Nepanthe, całkiem już posiwiały, niemniej nadal groźny. Ich brat Valther, popędliwy w sprawach serca i klingi, dysponujący umysłem równocześnie epileptyka i boga. Jarl Ahring, Dahl Haas, Thom Altenkirk. Wszyscy tu byli, starzy chłodni mężczyźni, wszyscy, którym udało się przeżyć i którzy byli prawdziwymi bohaterami wojny domowej. A wśród nich kilka nowych twarzy, o których wiedział, że w równym stopniu oddani być muszą swojemu dowódcy – w przeciwnym razie znajdowaliby się na tanecznym parkiecie razem z resztą pawi. A sytuacja wcale nie była dobra. Wiedział o tym już w momencie, gdy wspinał się na podium. Na dwóch honorowych miejscach siedzieli wysłannicy z Hammad al Nakiru. Od ich najstarszego wroga, El Murida. Od tego dręczonego nienasyconym apetytem narodu giganta, położonego dokładnie na południe od Kavelina, za górami Kapenrung. Potrzeba było połączonych potęg kilkunastu królestw, by pokonać tę fanatyczną hierokrację w odległej o dwa dziesięciolecia, na poły już zapomnianej potyczce, znanej obecnie pod nazwą wojen El Murida. Ci dwaj najwyraźniej przeszli przez ten wykańczający pojedynek, podobnie jak Szyderca, Bragi i większość ludzi stojących w cieniu. Pamiętali. I wiedzieli, że bój nie przyniósł rozstrzygnięcia. Po prawdzie to jeden z gości pamiętał pewne rzeczy lepiej niż drugi. W szczególności zaś lepiej niźli ten szczęśliwie pijany sobą, mały smagły człowieczek. Pamiętał dzień, kiedy ostatni raz się spotkali. Pamiętał, kim był ten, który przyszedł z północy na Pustynię Śmierci, i wykorzystując sztuczki taniego aktorzyny, zdobył sławę czarodzieja, a potem do żywego ugodził nadzieję serca jego pana, El Murida, adepta. W owym czasie dzisiejszy poseł był młodym żołnierzem, dzikim, nieopanowanym, służącym w tylnej straży Niezwyciężonych lorda Nassefa. Ale nie zapomniał. Gruby, młody, smagły człowieczek przyszedł, by zabawiać strażników rodziny El Murida opowieściami i sztuczkami – a potem, pewnej nocy, zarżnął pół tuzina wartowników i uciekł ze skarbem adepta, jego bezcennym skarbem, jedyną rzeczą na całym świcie, którą tamten wyżej cenił niźli misję zleconą mu przez Boga. Grubas porwał dziewiczą córkę El Murida. I odtąd nigdy już jej nie widziano. To podłamało El Murida – przynajmniej na czas, jakiego niewierni potrzebowali, by odeprzeć falę przypływu jeźdźców pustyni zalewającą ziemie Złego. A on, Habibullah, który potrafił rąbać jak diabeł, kiedy miał wroga twarzą w twarz, leżał tam, z brzuchem rozprutym przez cios zadany w mroku i płakał. Nie z bólu, nie dlatego że oczekiwał już tylko śmierci, której zresztą sam się domagał, gdy Adept później go przesłuchiwał, ale ponieważ rozumiał nieszczęście i udrękę, jakiej przysporzył swemu panu. A teraz siedział w pałacu niewiernego i milczał, obserwując spod przymkniętych powiek. A kiedy nikt nie mógł usłyszeć, powiedział do swego towarzysza: – Achmed, Bóg jest miłosierny. Bóg jest sprawiedliwy. Bóg sam wydaje wrogów w ręce wiernych. Achmed nie zrozumiał, o co tamtemu chodzi. Pojął jednak, że ich poselstwo do kraju pogan w końcu zrodziło jakieś owoce. Niespodziane owoce, ale słodkie i soczyste, jeśli sądzić po wyrazie twarzy Habibullaha. – Ten szarlatan, ten gaduła – wyszeptał Habibullah. – Jeszcze się spotkamy. Ta wymiana słów uszła uwagi pozostałych zgromadzonych. W pewnej chwili oczy wszystkich zwróciły się ku cieniom za podium. Szyderca odwrócił się na samo wejście królowej, Fiany Melicar Sardyga secundo voto Krief. Nie widział jej już od lat, mimo iż z niezrozumiałego powodu zwykła często spacerować ulicami miasta i mieszać się z pospólstwem Vorgrebergu. Czas nie potraktował jej łaskawie. Chociaż wciąż nie przekroczyła trzydziestki, wyglądała dostatecznie siaro, by być matką tamtej blondynki. Nie chodziło nawet o to, że zbrzydła. Pozostała piękna, chociaż jej piękno stało się bardziej dojrzałe, bardziej obiecujące niźli lo, które Szyderca zapamiętał. Ale wyglądała na skrajnie wyczerpaną. Jakby była zmęczona do granic i trzymała się na nogach jedynie dzięki oddaniu się roli władczyni narodu. Wychodziło na to, że nikt się jej nie spodziewał. Podeszła prosto do Bragiego, a wtedy jej oczy zalśniły, co natychmiast wyjaśniło wcześniejszą gorzką uwagę Elany. Po mieście krążyły plotki, które dotarły nawet do dzielnicy siluro. Prawie nikt o to nie dbał, przynajmniej póki sprawy serca nie kolidowały z racją stanu. Szyderca przyjrzał się uważniej Rolfowi Preshce. Wyraz bólu na twarzy tamtego potwierdził jego przypuszczenia. – Wasza Królewska Mość – oznajmił Bragi z tak doskonale wypracowaną dwornością, że Szyderca zachichotał, przypominając sobie jego maniery z dawnych czasów. – Cóż za nieoczekiwany zaszczyt. Zgromadzeni kłaniali się lub klękali, zależnie od obyczajów panujących w ich krajach. Nawet ambasadorowie z Hammadu al Nakiru przywitali damę głębokimi ukłonami. Tylko Szyderca nawet odrobinę nie zgiął karku, spoglądając jej prosto w oczy ponad plecami Bragiego. Rozbawienie odmłodziło jej twarz o dobre pięć lat. – A więc to tak. Teraz już rozumiem całą wrzawę. Skąd cię ekshumowano? – Wasza Królewska Mość, znaleźliśmy go w ostatnim miejscu, w jakie ktokolwiek zechciałby zajrzeć – poinformował ją Ragnarson. – Chociaż ja powinienem pamiętać, że to jest pierwsze miejsce, w które powinien udać się każdy, kto go poszukuje. Przez cały czas był tutaj, w mieście. – Witamy więc z powrotem, stary przyjacielu. Fiana zrobiła jedną z tych rzeczy, które zdumiewały i przerażały szlachtę, lecz równocześnie zapewniały jej ciepłe miejsce w sercach ludu. Uścisnęła mocno Szydercę, okręciła go na pięcie, stawiając twarzą do zebranych. Potem stanęła obok, obejmując familiarnie jego ramiona. Oczy mu rozbłysły. Napotkał wzrok Nepanthe i w jej oczach dostrzegł podobne spojrzenie. Za nimi niemalże widać było jej myśli: „Mówiłam ci”. Ach ta jego uparta duma, strach, że wyda się żebrakiem przy towarzyszach, którym się lepiej powiodło... Uśmiechnął się, potarł palcem płatek nosa, a potem postąpił z królową w taki sam sposób jak wcześniej ze swoją publicznością, mianowicie zwymyślał ją porządnie. Dama śmiała się równie głośno jak wszyscy. W pewnej chwili, kiedy udało jej się odzyskać panowanie nad sobą, by zaczerpnąć tchu, wspięła się na palce i wyszeptała coś do ucha Ragnarsona. Bragi skinął głową. Kiedy Szyderca skończył, Fiana zajęła swoje miejsce na tronie, który jak dotąd stanowił wyłącznie symboliczne tło jej władzy. Dłonią dała znak, by kontynuowano zabawę. Zdyszany Szyderca usiadł ze skrzyżowanymi nogami u stóp Fiany, przyłączając się do niej i tych, którzy tylko obserwowali święto. W pewnym momencie wyszeptała: – To jest najlepszy Dzień Zwycięstwa, jaki kiedykolwiek się odbył. – A innym razem: – Rozważam uczynienie cię moim speakerem w Zgromadzeniu. Przydałoby im się trochę luzu. Szyderca skinął uroczyście głową, jakby przyjmował zupełnie na poważnie złożoną propozycję, potem rozbawił ją, przedstawiając wydumane warunki zatrudnienia i sposób, w jaki zapędzi do kąta cały parlament. Tymczasem Bragi zostawił ich, aby zatańczyć żoną i porozmawiać z Nepanthe, którą wkrótce odprowadził do ciemnego kąta, gdzie przyczaili się jej bracia. Nie widziała ich od lat. Szyderca miał znakomite wyczuciem śmieszności i nonsensu. Nonsens bywa śmieszny i żałosny. On, tańcząc z żoną wyższą od niego o kilka cali, stanowiłby przykład tego drugiego. A musiał przecież dbać o swój wizerunek. TRZY: Starzy przyjaciele Następnego dnia Szyderca wciąż przebywał w zamku Krief. Radosny nastrój zdążył opuścić wszystkich oprócz niego. Nadszedł czas, by zająć się interesami. Bragi prowadził go właśnie na naradę, po to, jak wyjaśnił, by zorientował się w nowinach i zrozumiał, dlaczego starzy przyjaciele chowają się w cieniu, mając na sobie skórzane zbroje, miast cieszyć się celebracją zwycięstwa, które wszak sami wywalczyli. – Ja – oznajmił Szyderca, kiedy szli na spotkanie – muszę wyznać całkowite me zdumienie. Znam wszak wielkiego przyjaciela, prawda to, od wielu już lat. Więcej, niźlim w stanie dorachować. – Zaczął odliczać na palcach. Przy tych rzadkich okazjach, kiedy nie proklamował się pierwszym autorytetem świata, udawał, że jest najbardziej naiwnym jego dzieckiem. Ale Ragnarson nie zabrał go ze sobą dla jego ignorancji czy głupoty. A Szyderca zaczynał podejrzewać – wnioskując z charakteru wizyty królowej na obchodach święta ostatniego wieczoru – że nie został „ekshumowany” tylko dlatego, iż był jednym ze starych wojowników, który zasłużył na chwilę chwały. Z pewnością nie nastąpiło to też tylko dlatego, że Bragi postanowił zapewnić mu pośrednie wsparcie, zapoznając z kilkoma potencjalnymi jeleniami. Bragi ufał jego intuicji i wiedzy i potrzebował jego rady – jeśli nie wręcz udziału w jakiejś durnej intrydze. Chodziło o obie sprawy. Marszałek zebrał w gabinecie sztabu tych samych ludzi, których Szyderca zeszłego wieczoru wypatrzył w cieniu, prócz nich znalazła się tu Fiana oraz ambasadorowie Altei i Tamerice. Ich kraje były odwiecznymi sprzymierzeńcami Kavelina, ambasadorowie zaś byli przyjaciółmi Bragiego. – Szyderco – zwrócił się doń Ragnarson, gdy tylko drzwi zostały zamknięte i strażnicy objęli przy nich wartę. – Chciałem, żebyś był tu z nami, ponieważ jesteś jedynym znanym specjalistą w pewnej kwestii o decydującym znaczeniu. To znaczy specjalistą, którego odpowiedziom ufam. – A więc odpowiedz wreszcie na to cholerne pytanie. – Hę? Jakie pytanie? – Zacząłem zdawać je w korytarzu. Zdumienie? Palce? – W porządku. Dawaj. – Ja znam przyjaciela Niedźwiedzia od wieków. Aż do ostatniej nocy nie widziałem, by był ogolony. Wyjaśnienia. Taki przykład non sequitur zupełnie zbił Ragnarsona z tropu. Potem się uśmiechnął. Tą techniką Szyderca posługiwał się po mistrzowsku i to od bardzo dawna. – Dokładnie to, co sobie myślisz. Ci zdegenerowani południowcy zrobili ze mnie pozbawioną jaj babę. – W porządku. Przejdźmy do pytań dotyczących Harouna. Ragnarsonowi opadła szczęka. Jego adiutant Gjerdrum natychmiast zapytał: – W jaki sposób...? – Jam potężny czarownik... Królowa przerwała mu prawie natychmiast. – Otrzymał dosyć wskazówek, Gjerdrum. Czy jest tutaj jeszcze ktoś, kto zarówno marszałka, jak i bin Yousifa może nazwać przyjaciółmi? Szyderca wyszczerzył zęby, mrugnął. Fiana zaskoczyła go bez reszty, odmrugnąwszy. – Cholernie bystra jest ta kobieta – szyderczo wyszeptał do Bragiego. – Masz cholerną rację. Jest przerażająca. Ale wróćmy do rzeczy. – Określcie dylemat. Zdefiniujcie jego tezy. Szyderca miał wielkie uszy. Żył w krainie często odwiedzanej przez wygnańców, którzy poszli za nemezis El Murida – Harounem bin Yousifem, Królem bez Tronu. Wiedział dużo o poczynaniach tamtego, przynajmniej jak na kogoś, kto nie był dopuszczony do otaczającego go ścisłego kręgu. I znał go z dawnych jeszcze czasów. Przez kilka lat po wojnach El Murida, zanim bin Yousifa opanowała obsesja na punkcie przywrócenia rojalistycznej władzy w Hammad al Nakirze, oddawał się poszukiwaniu przygód w towarzystwie Szydercy i Ragnarsona. – Stary przyjaciel szczur pustyni znowu spłatał wam przykry numer, co? Taka natura stwora. Weźcie wiewiórkę. Czy ryczy i łowi gazelę niczym lew? Weźcie lwa. Czy tenże legnie spokojnie obok jagnięcia? Być może wówczas, gdy jagnię będzie już w jego żołądku. Kotlet barani. Kotlet barani! Mai! Minęły już ziemskie wieki, zanim coś takiego przeszło przez wygłodniałe usta zubożałej dostatniości, mam na myśli siebie. Bragi szturchnął Szydercę pochwą sztyletu u brzuch. – Jeśli zdołasz oszczędzić nam komentarza dotyczącego Karni, postaram się wszystko wyjaśnić. – Daj spokój! Mam delikatny brzuch. Jam... Bragi ukłuł go znowu. – Oto cała wiedza w pigułce. Od lat już Haroun wiódł rajdy na Hammad al Nakir z obozów położonych w Kapenrungu. Z terytoriów Kavelina oraz Tamerice, wykorzystując pieniądze Altei i Itaskii. Zawsze udawałem, że akurat patrzę w drugą stronę, kiedy z północnych ośrodków szmuglował rekrutów dla uchodźców. – Mhm. I co? – Cóż. Zaczęło to sprawiać coraz większy kłopot. Potem jednak, zupełnie znienacka, najwyraźniej postanowił sobie odpuścić. Przestał naciskać. Teraz tylko siedzi na swoich wzgórzach z nogą założoną na nogę. Od czasu do czasu wysyła po kilku facetów, żeby El Murid nie przestał się wkurzać, ale nie zadaje mu poważniejszych strat. – Natomiast sam El Murid staje się coraz starszy i coraz bardziej zwariowany. Widziałeś jego ambasadorów? – Wczoraj. Węże w trawie czy może raczej w piasku, czekające, by wbić w kogoś jadowite kły... – Tym razem pokazali się wszystkim zebranym. Przywieźli ultimatum przynajmniej z tuzinem rozmaitych rozwiązań. Albo my załatwimy Harouna, albo oni zrobią to za nas. Jak dotąd im się nie udało. Ale kroczą po bezpiecznym gruncie. Atak na obozy Harouna na pewno wywoła mnóstwo smrodu, jednak nikt z tego powodu nie pójdzie na wojnę. Na pewno nie w sytuacji, gdy El Murid nie zamierza po raz kolejny nawracać nas na swoją wiarę. To może nawet rozwiązać kilka problemów miast, w których przebywa zbyt wielu uchodźców. Bez Harouna, który wciąż ich podburza, osiądą wreszcie i zasymilują się z otaczającą ludnością. Odwracanie uwagi potencjalnych sprawców kłopotów jest głównym powodem, dla którego Haroun wciąż otrzymuje pieniądze z Raithela. Ambasador Altei skinął głową. Książę Raithela umarł, jednak jego polityka wciąż obowiązywała. – Więc tak. Stary przyjaciel w nowych bezpiecznych okolicznościach pyta, czy ja nie sprzedam przypadkiem innego starego przyjaciela zza rzeki? – Nie. Nie. Chcę tylko wiedzieć, co on zamierza. Dlaczego nic nie robił przez ostatnich kilka lat. Po części zresztą już to wiem. Pogrążył się w badaniach nad czarami. Kończy to, co zaczął jako dzieciak. Jeśli to wszystko, w porządku. Ale to zupełnie nie w jego stylu, czaić się gdzieś w krzakach. – El Murid to miecz, który wisi nad Kavelinem na cienkiej niteczce. Czy Haroun ma zamiar ją przeciąć? Ty go znasz. Co on planuje? Spojrzenie Szydercy powędrowało ku Valtherowi, bratu jego żony, który był człowiekiem-cieniem Vorgrebergu. Zgodnie z plotką zarządzał u Bragiego ludźmi płaszcza i sztyletu. Valther wzruszył ramionami i powiedział: – To wszystko, czego udało nam się dowiedzieć. Nie mamy u niego nikogo. – Oho! Oto prawda odsłoniła nagi wstrętny fundament przed oczyma dziewiczego głupiego mnie. O, zboczeńcu, prawdo! Odejdź! – A do Bragiego, co stanowiło zapewne najprostsze zdanie, jakie kiedykolwiek wypowiedział, rzucił: – Nie. – Jeszcze nie przedstawiłem swojej propozycji. – Jestem największym z żyjących nekromantów. Czytam w umysłach niczym w otwartej księdze. Znam najmroczniejsze sekrety serca tego, którego nazywam przyjacielem. I nie jestem kimś, kogo by można wykorzystać. Gjerdrum próbował polemizować: – Ale Kavelin cię potrzebuje! Apel do patriotyzmu? Żaden grot nie mógł trafić dalej od celu. Grubas zaśmiał się Gjerdrumowi w twarz. – Czym dla mnie jest Kavelin? Głupcze. Spójrz na mnie. Potem spójrz na siebie. Czy jestem jasnowłosym, niebieskookim nordmenem? Czym wessończykiem? – Zerknął na Bragiego, pokręcił głową, wystawił kciuk w stronę Eanredsona. Bragi znał Szydercę. Musiał być bez reszty przygnębiony, skoro przemawiał tak prosto. Ragnarson wiedział również doskonale, w jaki sposób przebić powłokę rozpaczy grubasa. Wyciągnął wielką złotą monetę, udawał, że ogląda ją w smudze światła wpadającego przez jedno z wąskich okien. – Co z Ethrianem? – zapytał. – Jak się miewa mój syn chrzestny. – Puścił w ruch monetę po wypolerowanym blacie stołu, tuż poza zasięgiem rąk Szydercy. Wyciągnął następną, postąpił z nią podobnie. Grubas zaczął się pocić. Patrzył na pieniądze w taki sposób, juk alkoholicy patrzą na trunek po dłuższym okresie przymusowej abstynencji. Były to podwójne noble kaveliniańskie, specjalnie bite na potrzeby handlu ze Wschodem, piękne sztuki z bliźniaczymi dwugłowymi orłami oraz grubo wytłaczanym wyrazistym profilem Fiany. Nie były przeznaczone do normalnego obiegu, służyły wyłącznie do transferów między komercyjnymi rachunkami banków handlowych w Vorgrebergu. Jedna taka sztuka złota była warta więcej, niż robotnik był w stanie zarobić przez rok. Szyderca miał już za sobą ciężkie czasy. Przeprowadził szybkie kalkulacje, rachując wartość pokusy. Rzeczy, które mógłby za nie kupić dla Ethriana i Nepanthe... Ragnarson położył drugą monetę na pierwszej, wbił wzrok w blat stołu, kiedy równo składał ich brzegi. Wyciągnął kolejną. Nastawienie Szydercy nieznacznie się zmieniło. Bragi wyczuł to. Umieścił trzecią monetę na tamtych, skrzyżował ramiona. – Biada! – krzyknął nagle Szyderca, zaskakując wszystkich zgromadzonych. – Jestem biednym, starym tłustym kretynem tchórzliwego ducha znanego na świat cały, słabym głową i mięśniami. Ja o nic więc nie proszę. Tylko żebym mógł zostać sam, aby przeżyć kilka pozostałych mi lat życia w towarzystwie oddanej żony, w pokoju, wychowując syna. – Widziałem to miejsce, w którym trzymasz moją siostrę – zauważył Turran, może nawet ostrzej, niż zamierzał. Bragi machnął ostrzegawczo dłonią. – Hai! Jam nigdy nie... – Jak w tym starym dowcipie – powiedział Bragi. – Wiemy, kim jesteś. Targujemy się wyłącznie o cenę. Szyderca wbił wzrok w trzy złote monety. Potem omiótł spojrzeniem pomieszczenie. Głowy zebranych szły śladem jego spojrzenia jak łby ogarów czekających na spuszczenie ze smyczy. Nie podobało mu się to. Ani trochę. Ale złoto! Tyle złota. Cóż mógłby zrobić z tym dla swego syna i żony... Postarzał się, zmiękł, zaczął troszczyć o własne bezpieczeństwo. A przecież trzeba było też zatroszczyć się o innych, na tym polegała powinność mężczyzny. Uniósł lewą dłoń, drżała. Zająknął się. Znowu się rozejrzał. Tak wiele zwężonych oczu. Niektórych nawet nie znał. Miał parę rzeczy do powiedzenia Bragiemu, ale nie tutaj, nie teraz, nie przed publicznością. – Określ zadanie – zażądał. – Nie znaczy to jeszcze,).c stary gruby łotr na krawędzi zniedołężnienia, omalże kaleka, zgodzi się je przyjąć. Jedyną racją stojącą za pragnieniem zapoznania się z celem misji jest zrozumiałe żądanie rzeczonego człowieka, którego posyłają, gdzie księżyc nie świeci. – Proste. Tylko odwiedź Harouna. Dowiedz się, o co chodzi. Przynieś mi wieści. – Szyderca zaśmiał się najbardziej sarkastycznym ze swoich (Śmiechów. – Jam jest słynny idiota, przyznaję. Przy którego jasności umysłu najtańsza łojowa świeczka świeci niczym słońce w nowiu księżyca. Czasami być może zapominam nawet, że należy się schronić przed deszczem. Ale jednak żyję. Rozumiesz? Ranny tutaj, tutaj, wszędzie, od słuchania przyjaciół w przeszłości. Jednak jestem ulubieńcem bogów. Urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Jeszcze nie minął mój czas. A takoż świadom jestem sposobów, na jakie przemawiają ludzie. Proste, powiada stary przyjaciel? Znaczy, że zadanie jest śmiertelnie niebezpieczne... – Nieprawda! – zaprotestował Ragnarson. – Mówiąc szczerze, gdybym wiedział, gdzie znaleźć Harouna, sam bym pojechał. Ale ty go znasz. Jest tutaj, jest tam, ale plotki zawsze są mylne. Może się znajdować na drugim końcu świata. Nie mogę tracić czasu. – Kalekie. Wymówka kuleje niczym sześćdziesięcioletni reumatyk. W rzeczy samej była to naga prawda. I Szyderca o tym wiedział. Wstał. – Znakomicie się bawiłem w tym pojedynku inteligencji ze starym przyjacielem półgłówkiem. Ojciec skromnej mej osoby, nieżyjący już od dawna, zwykł mawiać: „Nigdy nie walcz z bezbronnym człowiekiem”. Muszę iść już. Pokój z wami. – Wykonał gest będący prześmiewczą imitacją błogosławieństwa udzielanego przez kapłana. Strażnicy przy wewnętrznych drzwiach równie dobrze mogliby być ślepi i głusi. Albo zamienieni w kamienne posągi blokujące przejście. – Więc to tak! Teraz jestem więźniem. Biada! Największy z możliwych głupiec, ja, mówiłem sobie w duchu, by się trzymać z dala od pałaców, które stanowią wszak istne gniazda niegodziwości... – Szyderco, Szyderco... – powiedział Bragi. – Chodź tutaj. Usiądź z nami. Nie jestem już tak młody jak niegdyś. Brak mi już dawnej cierpliwości. Nie sądzisz, że moglibyśmy wreszcie zrezygnować z tych bzdur i przejść do rzeczy? Szyderca podszedł, usiadł, ale wyraz jego twarzy jednoznacznie dawał do zrozumienia, że czuje się przymuszany i będzie się upierał. Żadna siła, czy to w piekle, czy w niebie, nie była zdolna do niczego zmusić upartego Szydercy. Ragnarson rozumiał jego niechęć. Nepanthe była zawsze zdecydowanie przeciwna wciąganiu swego męża w jakiekolwiek sprawy, które choćby z daleka mogły przypominać przygodę. Była skrajnie zależna. Nie potrafiła wytrzymać rozstań na dłużej. – Turran! Mógłbyś przekonać Nepanthe? – Ja to zrobię – oznajmił Valther. On i Nepanthe zawsze byli blisko. – Mnie posłucha. Ale nie będzie jej się to podobało. Szyderca stawał się coraz bardziej wzburzony. Jego problemy domowe omawiano tutaj na głos, bez najmniejszego skrępowania... Bragi potarł twarz dłońmi. Ostatnimi czasy nie mógł się porządnie wyspać. Wymogi licznych stanowisk, jakie zajmował, powoli dawały mu się we znaki. Zastanawiał się nad rezygnacją z funkcji publicznego konsula. Nie wymagała ona wiele, ale zabierała czas, który przecież mógł wykorzystać, aby wywiązać się z obowiązków marszałka i rzeczywistego wicekróla. – Dlaczego nie sformułujesz wyraźnie swoich obiekcji... Derel, spisz je... A potem zajmiemy się nimi kolejno. Szyderca był zdruzgotany. – To koniec. Nie ma go. Jest nieżywy, całkowicie i ostatecznie, przyjaciel młodości owinął się kokonem czasu, a potem wyszedł z poczwarki już jako doskonały biurokrata, zniecierpliwiony i obojętny. A może to jakiś samozwaniec zajął miejsce prawdziwego dżentelmena z dawnych czasów? Powstał z Morza Zagłady, zamiast włosów ma węże reguł i macki rozporządzeń... Bękarcie dziecię-bestia ładu... Dosyć. Jam ci jest ukochany pomiot chaosu. Mam własne interesy do załatwienia. Gdzie indziej. Otwórzcie drzwi. – Był naprawdę zły, i Ragnarson w pewnej chwili poczuł pokusę przeproszenia go, z tym że właściwie nie miał pojęcia, za co. – Pozwól mu iść, Luther. Powiedz Malvenowi, żeby zaprowadził go do jego pokoi. – W otwartą dłoń zbierał jeden po drugim podwójne noble. Zdał sobie sprawę, że częściowo winę za porażkę ponosi on sam. Rzeczywiście się zmienił. Ale równy udział miał w niej Szyderca. Nigdy dotąd nie był tak drażliwy. Michael Trebilcock, jedna z osób, których Szyderca nie zbił, zapytał: – Co teraz? Ragnarson gestem nakazał milczenie. Szyderca nie zdążył Jeszcze minąć strażnika. Kiedy Luther dał krok na bok, grubas odwrócił się i zapytał w zadumie: – Pięć podwójnych nobli? – Wyszczerzył zęby. – Hai! Może to pozwoli mi uciszyć sumienie, jeśli będę miał za co przez rok lub dwa uchronić żonę i syna przed ewentualnością pewnej śmierci, choćby wiązało się to z zostaniem skretyniałym łowcą marzeń starych przyjaciół. Polem przez kilka minut wyrzekał na Losy, przeklinając Je za zapędzenie do kąta, z którego nie miał innego wyjścia Jak tylko samobójstwo. Wszystko to było wyłącznie pokazem. Misja, którą zlecał mu Bragi, nie powinna być szczególnie niebezpieczna. W końcu ustalili wreszcie, że Szyderca opuści Vorgreberg następnego ranka. Zebrani w komnacie powoli rozchodzili się do swoich pokoi, póki nie zostali w niej tylko Ilrugi z Fianą. Patrzyli na siebie z bliska, choć czasami dzieliły leli całe mile. Na koniec ona zapytała: – Czy zaczynasz się mną już nudzić? Pokręcił głową. – O co więc chodzi? Znowu potarł twarz dłońmi. – Napięcie. Coraz większe i większe. Mam kłopoty z poświęcaniem uwagi. Czemukolwiek. – Elanie również, nawet odrobinę? Myślisz, że ona wie? – Ona wie. Najprawdopodobniej od samego początku. Fiana pokiwała głową w zamyśleniu. – To by wiele wyjaśniało. Bragi zmarszczył brwi. – Co mianowicie? – Nieważne. Masz problemy z sumieniem? – Może. Może. Zamknęła drzwi na zamek, usiadła mu na kolanach. Nie opierał się, ale również jej nie zachęcał. Pociągnęła go za ucho i wyszeptała: – Zawsze fantazjowałam o robieniu tego tutaj. Na stole. Gdzie podpisywane są wszystkie ważne kodeksy i traktaty. Istniały pewne rzeczy, których Ragnarson nigdy nikomu by nie powiedział, a pierwsze miejsce wśród nich stanowiła odpowiedź „nie” chętnej damie. Później spotkał się z pułkownikiem Balfourem, który dowodził regimentem gildii mającym stacjonować w Kavelinie do czasu, aż kraj nie będzie w stanie sam wystawić armii zawodowych żołnierzy. Wysoka Iglica stawała się powoli nieco arogancka i coraz bardziej drażliwa, w miarę jak nieuchronnie zbliżał się moment odwołania regimentu. Każdego roku gildia w coraz mniej subtelny sposób dawała do zrozumienia, że kontrakt powinien być renegocjowany. Byli najemnicy i Najemnicy. Ci ostatni należeli do gildii, której kwatera główna znajdowała się w Wysokiej Iglicy na zachodnim wybrzeżu, nieco na północ od Dunno Scuttari. Gildia stanowiła bractwo wolnych żołnierzy, przypominające niemalże zakon złożony z mniej więcej dziesięciu tysięcy członków rozsianych po całym zachodzie od Ipopotam po Iwę Skołowdą, od gór M’Hand do Freylandii. Ragnarson i wielu jego najbliższych współpracowników okres dorastania spędziło w jej szeregach i – przynajmniej nominalnie – wciąż stanowili część jej hierarchii. Jednak później więzi te osłabły, mimo iż w ciągu lat Wysoka Iglica dokonywała im regularnych promocji. Ponieważ jednak cytadela nie uznawała rozwodów, wciąż rościła sobie prawo do domagania się posłuszeństwa. Żołnierzy gildii nie obowiązywała żadna inna lojalność, ani wobec ludzi, ani narodów, ani wiar. I byli najlepiej wyszkolonymi żołnierzami na całym Zachodzie. Opinia Wysokiej Iglicy w sprawie tego, czy należy przyjąć, czy odrzucić zlecenie, często decydowała o losie przedsięwzięcia ewentualnego pracodawcy, zanim jeszcze padły pierwsze ciosy. Wielu książąt podejrzewało, że cytadela – serce Wysokiej Iglicy, skąd rządzili emerytowani generałowie – kształtowała przeznaczenie zgodnie z własnym snem. Ragnarson sam często żywił takie podejrzenia, zwłaszcza gdy spotykał się z naciskami domagającymi się przedłużenia okresu służby regimentu w Kavelinie. Przy licznych okazjach próbował przekonać czynniki decydujące o polityce gildii, że jego niewielkie państwo zwyczajnie nie może pozwolić sobie na taką ochronę. Kavelin wyszedł przecież z wojny domowej poważnie zadłużony. Dowodził, że wyłącznie nisko oprocentowane pożyczki i otwarte darowizny z Itaskii nie pozwalają skarbowi królestwa pójść na dno. Jeśli El Murid umrze lub zostanie zdetronizowany, pomoc się skończy. Itaskia nie będzie dłużej potrzebowała bufora na granicy z Hammad al Nakirem. Wkrótce po nieuchronnie gorzkiej kłótni z Balfourem Bragi przemówił w Zgromadzeniu, dokładając wszelkich starań, aby wypełnić obowiązki wynikające z pełnionych przez niego funkcji. Jednak jako naczelny wódz sił zbrojnych skoncentrował się na przemówieniu wokół stosownych środków zdobywania pieniędzy. Wystawiony rachunek w całości szedł na utrzymanie regimentu najemników. Parlament wypowiedział się za jego dalszym wynajęciem jeszcze mniej entuzjastycznie niźli sam Ragnarson. Tego typu kwestie, w połączeniu z problemami osobistymi, rozpraszały go do tego stopnia, że w ciągu kilku następnych miesięcy niewielką zwracał uwagę na przedłużającą się nieobecność swego tłustego przyjaciela, któremu wcześniej i tak przecież nakazał zniknąć. Szyderca postanowił, że jego bezpośrednim celem powinno być Sedlmayr, drugie co do wielkości miasto Kavelina, usadowione wśród przedpiersi Kapenrungu, odległe o kilka dni od pierwszych obozów Harouna. Tam przeprowadzi wstępne badania, zwracając na siebie uwagę agentów bin Yousifa. Reakcja, z jaką się spotka, określi cel późniejszych działań. W promieniu pięćdziesięciu mil znajdowało się kilkanaście obozów. Być może skończy się na tym, że aby znaleźć Harouna, będzie musiał wędrować od jednego do drugiego. Dachy Vorgrebergu właśnie schowały się za horyzontem, kiedy za swoimi plecami usłyszał tętent pędzącego konia. Zerknął za siebie. Kolejny samotny jeździec. Zwolnił i pozwolił, by tamten go dogonił. – Witaj, przyjacielu spotkany na szlaku. Mężczyzna uśmiechnął się, odpowiedział uprzejmie i odtąd już jechali razem – przypadkowi towarzysze, którzy zabawiali się rozmową mającą odwrócić uwagę od trudów podróży. Podróżnik poinformował go, że nazywa się sir Keren z Sincic, jest nordmeńskim rycerzem udającym się na północ w sprawach osobistych. Szyderca nie zorientował się w znakach. Wziął Bragiego za słowo. Żadnego zagrożenia podczas tej misji. Nie wyczuł żadnego niebezpieczeństwa. Póki czterej nie wyskoczyli nań z zasadzki, pół dnia drogi dalej na południe. A kiedy drugiego z napastników trafił właśnie pchnięciem zbyt szybkim, by oko mogło za nim nadążyć, rycerz powalił go ciosem w plecy. Na poły nieprzytomny bełkotał jeszcze, gdy go wiązali: – Biada! Starzeję się. Słaby jestem na głowie. Uwierzyłem obcemu. Jakimż głupcem jesteś, idiotą, Szyderco? Absolutnie zasłużyłeś sobie na to, co cię czeka. Ci, którzy przeżyli, trochę naigrywali się z niego, potem pobili niemiłosiernie. Szyderca zanotował sobie w pamięci małego z przepaską na oku. Kiedy sytuacja się zmieni, tamtego czekały najbardziej wymyślne tortury. Szyderca nie wątpił nawet przez chwilę, że tak się właśnie stanie. Wydarzenia przeszłości całkowicie usprawiedliwiały tę wiarę. Po zmroku ci, którzy go schwytali, wyruszyli na południe bocznymi drogami i leśnymi duktami, aż dotarli do prowincji Uhlmansiek. Byli tak pewni siebie, że niczego przed nim nie ukrywali. – Wysłał nas mój przyjaciel – powiedział rycerz. – Ambasador Habibullah. – To doprawdy niezwykle zastanawiające. Sam jestem bowiem praktykującym oszustem. Spotkałem ci go dwie noce temu, wyłącznie przelotnie, może raz wymieniłem z nim słowo. Dlatego przestać nie mogę się zastanawiać, po cóż istnemu moja pozbawiona znaczenia... aczkolwiek obfita, przyznaję... osoba, złapana niczym niewolnik przez drugorzędnych złodziei, udających, że wykonują zadanie? Sir Keren się roześmiał. – Ależ spotkałeś go już wcześniej. Bardzo dawno temu. Wypatroszyłeś go jak wieprzka i zostawiłeś, by umarł. Tej nocy, gdy porwałeś córkę El Murida. Jeśli tak rzeczywiście było, sprawy przybrały zły obrót. Szyderca poczuł, jak targa nim nie znany dotąd porażający strach. Teraz już wiedział, jaki jest cel ich wędrówki. Przygotowano dlań bardzo specjalne, bolesne powitanie w Al Rhemish. Ale Los uniemożliwił mu odwiedzenie najświętszych świątyń Mrazkim. Znajdowali się gdzieś w łańcuchu Kapenrungu na terytorium Uhlmansieku, kiedy to się zdarzyło. Pokonali właśnie zakręt drogi. Dwaj jeźdźcy blokowali ścieżkę. Jednym był pułkownik gildii Balfour, drugim – równie twardy i pokryły bliznami dowódca batalionu najemników. Szyderca pamiętał obu z obchodów Dnia Zwycięstwa. – Hai! – wrzasnął, jeśli bowiem sir Keren popełnił choć jeden błąd, było nim pozostawienie go bez knebla. – Pomoc nadchodzi. Nie zapomniano o biednym, starym, grubym głupcu... Mały facet z jednym okiem uderzył go w usta. Bandyci sir Kerena byli starymi wyjadaczami. Nie bacząc na okoliczności, Szyderca przyłapał się na tym, że podziwia ich profesjonalizm. Rozciągnęli się, trzech przeciwko dwóm. Nie było pardonu. Jednak intrygi były naprawdę ukryte głęboko. Jednooki ruszył znienacka naprzód, ułamek sekundy po tym, jak sir Keren i jego towarzysz przypuścili atak. Jego klinga znalazła wąską szczelinę pod okapem hełmu sir Kerena. W tej samej chwili zginął również towarzysz Balfoura, trafiony przez towarzysza sir Kerena. Sam Balfour ledwie się zdołał obronić, póki jednookiemu nie udało się wreszcie nadziać tamtego od tyłu. Radość Szydercy wkrótce przygasła, zaczął podejrzewać, iż pomoc dla niego wcale nie była tym, czym się z początku wydawała. W rzeczy samej mogła to w ogóle nie być żadna pomoc. Postanowił skorzystać z najlepszej szansy, jaka mu się dotąd przytrafiła. Dawno już rozluźnił krępujące go więzy, teraz zawrócił błyskawicznie rumaka i pognał w przeciwną stronę. Musieli zupełnie nie zdawać sobie sprawy, z kim mają do czynienia, myślał, gdy drzewa lasu przesuwały się po jego obu stronach. W przeciwnym razie podjęliby stosowne środki ostrożności. Sztuczki z uciekaniem były jednym ze sposobów jego zarabiania na skromne życie. Udało mu się pokonać jakieś dwieście jardów, zanim tamci się zorientowali. Pościg ruszył. Trwał krótko. Gdy Szyderca pokonał zakręt drogi, jego koń zatrzymał się gwałtownie, przysiadł na zadzie, kwiknął. Szlak blokował wysoki szczupły mężczyzna w czerni. Na twarzy miał złotą maskę kotagargulca, żłobioną delikatnymi czarny rowkami, z klejnotami w miejsce oczu oraz kłów. I chociaż słowa potrafią opisać tę maskę, nie są w stanie oddać grozy i obrzydzenia, jakie wzbudzała. Szyderca wbił mocno pięty w boki konia, zamierzając tamtego stratować. Koń kwiknął i znowu przysiadł na zadzie. Szyderca przeleciał nad jego karkiem. Ogłuszony, potoczył się po grubej ściółce z sosnowych igieł, bełkocząc: – Biada! Oto historia całego mojego życia. Zawsze kolejne zło czyhające za następnym zakrętem. – Leżał, gdzie się zatrzymał, kurcząc w sobie i udając kontuzję. Palce tymczasem przesypywały sosnowe igły w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby posłużyć jako broń. Pojawili się Balfour i jednooki. Ten drugi zeskoczył z konia i kopnął Szydercę, potem ponownie go związał. – O mały włos a byście zawiedli – oskarżył ich obcy. Balfour nie zdradził ani strachu, ani skruchy. – Byli dobrzy. A ty w końcu i tak go złapałeś. Tylko to się liczy. Zapłać Rica. Służył nam dobrze. Zasłużył sobie na naszą szczodrość. Ja muszę wracać do Vorgrebergu. – Nie. Balfour poklepał rękojeść swego miecza. – Moja broń jest szybsza od twojej. – Obnażył co najmniej stopę klingi. – Jeżeli nie potrafimy dochowywać honoru we wzajemnych stosunkach, wówczas nasza porażka jest nieunikniona. Mężczyzna w czerni skłonił się nieznacznie. – Dobrze powiedziane. Chodziło mi tylko o to, że nie byłoby mądrze z twojej strony tam wracać. Zbyt wiele narobiliśmy tutaj zamieszania. Oczy nas widziały. Ludzie lasu, marena dimura, patrzą przez cały czas. Niemożliwością będzie wytropić wszystkich świadków. Prościej byłoby, gdybyś zniknął. Balfour wyciągnął klingę z pochwy na kolejną stopę. Rico, niepewny, co się dzieje, przesunął się w miejsce, z którego mógł zaatakować z boku. Szczupły mężczyzna ostrożnie uniósł dłonie. – Nie. Nie. Jak rzekłeś, musimy mieć do siebie zaufanie. Troszczyć się o siebie wzajem. Inaczej jak moglibyśmy przekonać innych do naszej sprawy? Balfour skinął głową, ale nie rozluźnił się nawet odrobinę. Szyderca słuchał i obserwował spod przymkniętych powiek. Jego serce biło jak młot. Jakaż to groza powaliła go? I dlaczego? – Rico – powiedział obcy. – Weź. To złoto. – Podał mu worek. Jednooki spojrzał na Balfoura, wziął worek, zerknął do środka. – Prawdę mówi. Jakieś trzydzieści sztuk. Itaskiańskie. Z Iwy Skołowdej. – Powinny wystarczyć, póki gra nie rozpocznie się na dobre i będziesz mógł bezpiecznie wrócić – oznajmił zamaskowany człowiek. Balfour schował broń do pochwy. – W porządku. Znam miejsce, gdzie nikt nas nie znajdzie. Gdzie nawet do głowy nie przyjdzie im szukać. Będziesz potrzebował pomocy z nim? – Czubkiem buta trącił Szydercę. Grubas niemalże mógł wyczuć paskudny uśmiech za odrażającą maską. – Z nim? Tą małą ropuchą? Nie. Idźcie już, zanim wieści dotrą do jego przyjaciół. – Rico, idziemy. Gdy Rico i Balfour zniknęli, wysoki mężczyzna stanął nad ciałem Szydercy i zaczął się zastanawiać. Szyderca, jak to Szyderca, musiał spróbować, mimo iż od początku zdawał sobie sprawę z próżności wszelkiego usiłowania. Kopnął. Wysoki mężczyzna uniósł nogę z pogardliwą łatwością, wyciągnął dłoń, dotknął go... Wszechświat Szydercy skurczył się do iskierki światła, która rozbłysła na moment i wkrótce zgasła. Potem otoczyła go bezdenna czerń, a pojęcie czasu zatraciło sens. CZTERY: Znaki Ragnarson zsiadł z konia, przerzucił wodze przez niską gałąź. – Dlaczego, chłopcy, nie dołączycie do mnie? – zapytał, rozsiadając się pod pniem dębu. Chłodny wiatr szeptał w liściach drzew lasu Gudbrandsdal, w Rezerwacie Królewskim tuż za zachodnią granicą Siedliska Vorgrebergu. – Tu jest bardzo przyjemnie. Przymrużonymi oczami wpatrzył się w słońce, które przezierało przez tańczące szczeliny w roślinności. Turran, Valther, Czarny Kieł, Smokbójca i sekretarz Ragnarsona, uczony z Hellin Daimiel imieniem Derel Prataxis, również zsiedli z koni. Valther położył się na brzuchu w świeżej trawie, źdźbło wystawało mu z zębów. Przyszywany brat Ragnarsona, Czarny Kieł, w ciągu kilku sekund już chrapał. Zaczęło się wszystko jako polowanie na dzika. Naganiacze byli już w lesie, starając się wypłoszyć zwierzynę. Pozostałe grupy szły po ich obu bokach, kilkaset jardów z tyłu. Ale Bragi opuścił stolicę tylko po to, by uciec przed nawałem obowiązków. Pozostali rozumieli. – Czasami – w zadumaniu oznajmił Ragnarson kilka minut później – wydaje mi się, że lepiej nam było dawno temu, kiedy jedynym powodem do zmartwień był następny posiłek. Smokbójca, szczupły, twardy brunet, pokiwał głową. – To miało swoje dobre strony. Nie musieliśmy się przejmować niczym innym. Ragnarson machnął dłonią gestem zdradzającym zagubienie. – Tutaj jest spokojnie. Nic nas nie rozproszy. Smokbójca wyprostował nogę, trącił nią Czarnego Kła. – Hm? Co się dzieje? – O to właśnie chodzi – powiedział Bragi. – Coś się dzieje. Spokój panował już od tak dawna, że pierwsze zmarszczki wydarzeń, chociaż subtelne, natychmiast wywołały w nim pełną niepokoju czujność. Jego towarzysze również to wyczuli. Valther jęknął: – Mogę się tym zająć. Płynny rytm codziennego życia w Vorgrebergu zaczął się jakby lekko jąkać i potykać. Ogólny niepokój nawiedzał wszystkich, od żyjących w pałacu po mieszkańców slumsów. Była po temu przynajmniej jedna znana wszystkim przyczyna. Niedyspozycja królowej. Ale Bragi nikomu nic na ten temat nie mówił. Nawet swemu bratu. – Coś się dzieje – upierał się Ragnarson. Prataxis zerknął w jego stronę, delikatnie pokręcił głową i wrócił do swej kaligrafii. Uczeni z Hellin Daimiel przyjmowali tego rodzaju posady. Umożliwiały im zdobycie wiadomości z pierwszej ręki. Prataxis był historykiem Pomniejszych Królestw. Prowadził dokładne zapiski w sprawie wszystkich wydarzeń, jakie działy się wokół człowieka, u którego służył. Pewnego dnia, kiedy już wróci do Rebsamenu, napisze definitywną monografię okresu historycznego za czasów Ragnarsona. – Coś się gromadzi, zbiera się – ciągnął Bragi. – Cicho, poza zasięgiem wzroku. Czekajcie! Gestem dał znak, by zamilkli. Jeden po drugi również zrozumieli dlaczego. Śmiała wiewiórka podeszła, by sobie ich dokładnie obejrzeć. W miarę jak czas upływał i mały szelma nie widział żadnego zagrożenia, podchodził coraz bliżej. Potem jeszcze bliżej. Tych pięciu twardych mężczyzn, te poszczerbione miecze, weterani najbardziej ponurych, krwawych łaźni, jakie znał świat, patrzyli w namyśle na zwierzątko. A Prataxis obserwował ich. Jego pióro poruszało się szybko po papierze, gdy notował, że potrafili odnaleźć przyjemność w prostych rzeczach, w naturalnym pięknie stworzenia. Nie była to cecha charakteru, z którą skłonni byliby się zdradzić w teatrze pałacu. Pałac stanowił okrutną scenę, nie pozwalającą aktorom nawet na moment wytchnienia od granych ról. Wiewiórka ostatecznie znudziła się i pobiegła dalej. – Jeżeli chociaż trochę racji jest w tych rzeczach z reinkarnacją, nie miałbym nic przeciwko odrodzeniu się następnym razem w skórze wiewiórki – zauważył Turran. – Oczywiście, gdyby nie było sów, lisów, sokołów i innych takich. – Zawsze będą drapieżniki – zareplikował Czarny Kieł. – Jeśli o mnie chodzi, jestem zadowolony ze swojej pozycji na szczycie. My, dwunogi, jesteśmy numerem jeden. Nic nas nie zabija. Z wyjątkiem nas samych. – Haaken, kiedy to zabrałeś się do filozofowania? – zapytał Bragi. Jego przyrodni brat był milczącym, solidnym mężczyzną, którego najbardziej znaczącą cechą charakteru było to, że bez reszty można było na nim polegać. – Filozofowanie? Nie potrzeba geniusza, żeby wiedzieć, że będąc ludźmi, jesteśmy na pierwszym miejscu. Zawsze możesz zawołać i zebrać oddział, by poradzić sobie z każdym stworem, który przysparza ci kłopotów. Jak to się niby stało, że w tej części świata nie ma już lwów czy wilków? Wszystkie udały się na tę porę roku do Ipopotam? – Mój przyjacielu – oznajmił Prataxis. – Obdarłeś go niemalże do szkieletowej postaci, ale nadal mamy do czynienia z argumentem filozoficznym. Czarny Kieł spojrzał spode łba na uczonego, niepewny, czy nie szydzą z niego. Antyintelektualne nastawienie starego wiarusa było jego powodem do dumy. – Nie zajdziemy daleko, rozważając takie kwestie – powiedział Ragnarson. – Ale być może cisza pozwoli nam coś wymyślić. Oto zadanie, moi przyjaciele. Co się dzieje? Valther wypluł źdźbło trawy. Szukając następnego, powiedział: – Ludzie robią się nerwowi. Jedyną rzeczą, o której wiem, która jest konkretna, to to, że martwią się, ponieważ Fiana zamknęła się w Karak Strabger. Jeśli ona umrze... – Wiem. Następna wojna domowa. – Czy nie możesz skłonić jej, by wróciła? – Nie, póki nie dojdzie do siebie. – Bragi po kolei spoglądał im w oczy. Czy wiedzieli? Bardzo pragnął, by to przeklęte dziecko pośpieszyło się i wtedy będzie miał spokój z całym cholernym zamieszaniem. Myślami wrócił do tej nocy, kiedy mu wreszcie powiedziała. Leżeli na sofie w jego gabinecie podczas jednej z tych rzadkich okazji, gdy mieli sposobność bycia razem. Kiedy pozwolił swej dłoni wędrować powoli w dół jej smukłego brzucha, zapytał: – Może zbyt dużo jesz tej bakławy? Trochę przybrałaś... Nigdy nie był zbyt delikatny, dlatego nie zaskoczyły go jej łzy. Po chwili jednak wyszeptała: – Nie tyję. Kochany... jestem w ciąży. – O, cholera. – Poczuł, jakby po całym jego wnętrzu rozbiegło się stado myszy w panice. Co, u diabła, miał teraz zrobić? Co powie Elana? Już dostatecznie dużo podejrzewała... – Myślałem... Doktor Wachtel powiedział, że nie możesz mieć więcej dzieci. Po Carolan miałaś być bezpłodna. – Wachtel się pomylił. Przykro mi. – Przytuliła się do niego, jakby próbowała wpełznąć do kryjówki. – Ale... Cóż... Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Minęło już dużo czasu. Tylko umiejętnie uszyta suknia skrywała wszystko przed oczyma widzów. – Z początku sama nie potrafiłam uwierzyć. Sądziłam, że może chodzi o coś innego. A potem nie chciałam, żebyś się martwił. Cóż... tak... faktycznie oszczędziła mu zmartwień, przynajmniej aż do tej chwili. Ponieważ i tak właściwie nic innego nie miał do roboty, jak tylko się zamartwiać. Jeśli skandal nabierze charakteru publicznego, zbyt wielu ludziom można w ten sposób wyrządzić krzywdę: Elanie, jemu, jego dzieciom, Fianie, Kavelinowi. Spędził mnóstwo czasu, przeklinając własną głupotę. W niewielkim zaś stopniu skłonny był przyznać, że główną obiekcję stanowił strach, by nie dać się złapać. Prawdopodobnie dalej brałby ją do łóżka, gdyby udało mu się wykpić z tej sprawy. Zanim jej sylwetka zmieniła się na tyle, by wywołać publiczne plotki, Fiana zabrała ze sobą wiernych służących oraz Gjerdruma i przeniosła się do Karak Strabger w Baxendali, gdzie Ragnarson wygrał bitwę, którą Kavelin świętował podczas Dnia Zwycięstwa. Jej skargi na wyczerpanie duchowe nie były wcale takie niewiarygodne. Czasy, w których przyszło jej panować, nie były łatwe, rzadko kiedy mogła sobie pozwolić choćby na chwilę wytchnienia. Dźwięk rogów przywołał go do rzeczywistości. – Ruszyła zwierzyna – zauważył Smokbójca, wstając. – Idźcie – powiedział Bragi. – Myślę, że raczej chyba polezę tutaj i zdrzemnę się trochę. Haaken, Reskird, Turran i Valther byli przyzwyczajeni do bardziej aktywnego życia. Poszli. Lepszy wypoczynek zapewni im polowanie. – A ty, Derel? – Żartujesz? Taki stary, gruby i leniwy jak ja? Poza tym nigdy nie widziałem sensu w ściganiu jakiegoś zwierza przez las, przy czym tylko można sobie kark skręcić. – To daje ci poczucie wszechwładzy. Chociaż przez chwilę jesteś świetny. Oczywiście, niekiedy trochę obrywasz, jeśli zwierzyna cię zrani albo zagna na drzewo. – Zachichotał. – Cholernie trudno zachować godność, jeśli wisisz na gałęzi, a pod tobą wściekły odyniec próbuje urwać kawałek twojej dupy. Wtedy zaczynasz się zastanawiać. I dochodzisz do tego, że to, co Haaken powiedział o nas jako głównym zwierzęciu świata, nie zawsze jest słuszne. – Czy możesz rozwiązać tę szaradę w ciągu najbliższych dwóch miesięcy? – Co? – Moje obliczenia dowodzą, że dziecko przyjdzie na świat za miesiąc. Będzie potrzebowała jeszcze jednego miesiąca, by dojść do siebie na tyle, aby móc się pokazać... Oczy Ragnarsona stały się nagle zimne i okrutne. – A ponadto – oznajmił Prataxis, którego nie sposób było onieśmielić, ponieważ w Hellin Daimiel uczeni mogli głosić najbardziej skandaliczne i oszczercze uwagi, nie narażając się przy tym na żadne konsekwencje – istnieje możliwość, aczkolwiek bardzo niewielka, że umrze przy porodzie. Czy wziąłeś pod uwagę wszystkie polityczne konsekwencje? Czy podjąłeś stosowne kroki? Kavelin może w jednej chwili stracić wszystko, co wy dwoje zbudowaliście. – Derel, spacerujesz po cienkiej linie. Lepiej uważaj. – Wiem. Ale znam ciebie. I mówię teraz o tym tylko dlatego, że ktoś musiał wreszcie poruszyć tę kwestię i każdą ewentualność należy wziąć pod uwagę. Ostatnimi czasy śmierć coś często porażała Pomniejsze Królestwa. Książę Raithel w zeszłym roku. Ale on był stary. Wszyscy się tego spodziewali. Ale król Shanight w Anstokinie odszedł podczas zimy, w okolicznościach wciąż pozostawiających wiele wątpliwości. A teraz i król Jostrandu z Volstokin pożegnał się z tym światem, nie zostawiając po sobie nikogo prócz trzęsącej się królowej, która musi wziąć wodze w dłoń. – Chcecie powiedzieć, że za ich śmiercią coś się kryje? Że Fiana może być następna? Mój Boże! Jostrand był zalany w trupa, kiedy spadł z konia. – Próbuję tylko sformułować tezę. Mroczna Pani nawiedza kolejne domy panujących Pomniejszych Królestw. A Fiana z pewnością jest podatna na ciosy. Ta ciąża w ogóle nie powinna się zdarzyć. Spłodzenie dziecka Shinsanu zrujnowało jej organy wewnętrzne. Ma kłopoty, nieprawdaż? Trzeba było być człowiekiem szczególnego rodzaju, żeby się nie obrazić z powodu bezpośredniości uczonych z Hellin Daimiel. Ragnarson bardzo szczycił się swoją tolerancją, swoim spokojem. Jednak w obecnej chwili miał trudności, by dojść do ładu z Prataxisem. Ten człowiek mówił o rzeczach, o których nigdy nie dyskutowało się otwarcie. – Tak. Tak właśnie jest. Martwimy się. „My” oznaczało tutaj jego, Gjerdruma oraz doktora Wachtela, królewskiego medyka. Fiana była tak przerażona, że na poły odchodziła od zmysłów. Przekonana była, że musi umrzeć. Ale Bragi ignorował to. Elana była matką dziesięciorga dzieci, z których dwoje nie przeżyło, i za każdym razem przechodziła przez identyczną histerię. – Zmieńmy temat. Myślałeś o pułkowniku Oryonie? – O tym aroganckim małym gadzie? Odczuwam pokusę, by go wychłostać. Albo odesłać do domu... z głową pod pachą. Zastępstwo przysłane mu za Balfoura uznał za nieznośnie denerwujące. Ostatnie pogróżki Wysokiej Iglicy, dotyczące rychłego ściągnięcia wojennych długów Kavelina, nie poprawiły jego nastawienia. Bragi uważał również, że tamten zbyt wiele szumu robi wokół zniknięcia Balfoura. Zastanawiał się często, czy było ono w jakikolwiek sposób związane ze zmianą polityki Wysokiej Iglicy wobec Kavelina. Chociaż był rzeczywistym generałem w ich rejestrach, w ciągu ostatnich dwudziestu lat niewiele miał wspólnego z Gildią Najemników. Wysoka Iglica awansowała go systematycznie, jak podejrzewał wyłącznie dlatego, że w ten sposób utrzymywała więzi, które cytadela mogła zechcieć kiedyś wykorzystać. Natomiast ich cele strategiczne stanowiły dlań całkowitą zagadkę. – Tak naprawdę – oznajmił – skarbiec zebrał już dostatecznie dużo, żeby ich spłacić. Tylko że oni jeszcze o tym nie wiedzą. Wedle mego mniemania, chcą nam zrobić dokładnie to samo, co wcześniej zrobili małym państewkom na wybrzeżu. Przygwoździć nas, byśmy musieli oddać im jakiś majątek. Być może nawet kilka tytułów wraz z posiadłościami dla swoich starców. Taki jest wzorzec ich działania. – To możliwe. Od wieku już rozwijają swoją bazę ekonomiczną. – Co? – Mój przyjaciel badał dokładnie politykę i praktyki gildii. Naprawdę interesująco zaczyna być, gdy prześledzi się cyrkulację pieniądza oraz przyjmowanych zamówień. Kłopot wszakże polega na tym, że wzorzec nie jest dość kompletny, by zdradzić strategiczne cele. – A ty, co myślisz? Czy lepiej byłoby im oddać jedną lub dwie baronie? Jeden z tych niedziedzicznych tytułów, które stworzyliśmy po wojnie? – Zawsze możecie je później znacjonalizować... kiedy uznacie, że będziecie w stanie powiesić ich głowami w dół. – Jeśli zapłacimy, niewiele zostanie na nieprzewidziane wypadki. – Odnowienie kontraktu jest już prawie przesądzone. W Zgromadzeniu nie będą temu towarzyszyły szczególnie życzliwe nastroje. – W moim sercu zresztą również nie. – Ragnarson obserwował promienie słońca bawiące się w chowanego między liśćmi. – Trudno mi samego siebie przekonać, że ich potrzebujemy, skoro od siedmiu lat nie mieliśmy kłopotów. Ale armia jeszcze nie jest zdolna do poważniejszej operacji. Prawdziwym kosztem wojny było niemalże całkowite zniszczenie tradycyjnej struktury militarnego przywództwa w Kavelinie, mianowicie nordmeńskiej szlachty. Setki z nich poległy w rebelii przeciwko Fianie. Setki poszły na wygnanie. Kolejne setki uciekły z królestwa. Ludziom, których Bragi zaciągnął do szeregów, nie brakowało woli, lecz prostych struktur dowodzenia. Zdołał częściowo zaradzić temu, wykorzystując weteranów, których przywiódł wówczas do Kavelina, tworząc kilka przyzwoitych regimentów piechoty. Ale dyplomatycznie mówiąc, militarna siła państwa wciąż zależała od obecności gildii. Ich jeden regiment cieszył się większym szacunkiem niźli jego siedem rodzimych. Kavelin miał chciwych sąsiadów, a ich zamiary w sytuacji, gdy trzy kraje straciły swoich panujących podczas ostatniego roku, były niepewne. – Gdyby udało mi się przeprowadzić akt o uzbrojeniu... Wkrótce po zakończeniu wojny Fiana ogłosiła, że każdy wolny mężczyzna powinien się wyposażyć w miecz. Pomysł był Ragnarsona, który nie docenił jego kosztów. Nawet zupełnie prosta broń była droga. Niewielu chłopów dysponowało pieniędzmi. Rozdzielanie zdobytej broni pomogło jedynie w niewielkim stopniu. Tak więc przez te wszystkie lata próbował przeprowadzić w Zgromadzeniu prawa, które zezwolą jego Ministerstwu Wojny uzbroić lud. Potrzebował tego aktu, ponieważ wówczas mógłby się pozbyć najemników. Zgromadzenie natomiast najpierw chciało się pozbyć najemników. Impas. Bragi przekonywał się, że polityka jest dla niego niby kolec w tylnej części ciała. Powrócili Reskird i Haaken, potem Turran i Valther. Z pustymi rękoma. – Ten dzieciak, Trebilcock, oraz Rolf dorwali się tam wcześniej – wyjaśnił Reskird. – W każdym razie i tak locha okazała się stara i twarda. – Kwaśne winogrona? – zachichotał Bragi. – Valther, miałeś już jakieś wieści od Szydercy? Albo o nim? Minęło ponad pół roku, kiedy wysłał grubasa na południe. Odtąd tamten nie dawał znaku życia. – Zaczyna mnie to martwić – przyznał Valther. – Dwa miesiące temu uczyniłem z tej sprawy priorytet, kiedy tylko usłyszałem, że Haroun opuścił swe obozy. Wyruszył na północ. Nikt nie wie dokąd ani dlaczego. – A Szyderca? – Praktycznie rzecz biorąc, ani widu, ani słychu. Przeszukałem cały kraj aż do Sedlmayr. Nigdy tam nie dotarł. Lecz jeden z moich ludzi natrafił na plotkę, iż ponoć widziano go Uhlmansieku. – To daleka droga z Sedlmayr... – Wiem. I nie był sam. – Kto był z nim? – Nie wiemy. Najbliższe rysopisu stwierdzenie, jakim dysponuję, głosi, że jednym z nich był jakiś jednooki. – To cię martwi? – Jest pewien jednooki imieniem Wilis Northen, alias Rico, który już od wielu lat znajduje się na mojej liście. Sądzimy, że pracuje dla El Murida. – I? – Northen zniknął mniej więcej w tym samym czasie. – Ho, ho. Sądzisz, że El Murid go dostał? Jakie są szanse? – Nie mam pojęcia. To jest raczej hipoteza. – Dobrze więc. Zastanówmy się. Szyderca pojechał, żeby zobaczyć się z Harounem. Przejęli go agenci El Murida. Pytanie brzmi: skąd wiedzieli? – Właśnie. To martwi mnie znacznie bardziej niźli kwestia, gdzie jest Szyderca. Może to bowiem nas kosztować wszystko. Próbowałem rozwiązać tę zagadkę na wszelkie sposoby, jakie tylko byłem w stanie wymyślić. Nie mogę znaleźć najmniejszego przecieku. Próbowałem karmić informacjami wszystkich, którzy byli na miejscu, gdy namawialiśmy Szydercę, by podjął się zdania. Rezultaty? Żadne. Ragnarson pokręcił głową. Znał tych ludzi. Już wcześniej zawierzał im swoje życie. Ale jakaś cała rzecz przeciekła. Czy Szyderca komuś powiedział? Tak właśnie działa umysł szpiega. Musi być jakiś spisek, jakiś związek. Zbiegi okoliczności nie są brane pod uwagę. Habibullah nie miał zielonego pojęcia o celu misji Szydercy. Zwyczajnie wysłał swoich agentów, żeby schwytali człowieka, opierając się na wieściach, które stanowiły powszechny temat rozmów w dzielnicy siluro, mianowicie że wyrusza do Sedlmayr. Szyderca osobiście rozpowszechniał tę opowieść. Mężczyzna w czerni miał inne źródła. – Zajmuj się tym dalej. W rzeczy samej dobrze byłoby nawiązać kontakt z ludźmi Harouna. – Przepraszam? – Haroun ma tutaj swoich ludzi. Wiem nieco o twojej pracy. W swoim czasie sam się tym trochę zajmowałem. Przyznaj. Ty ich znasz i oni znają ciebie. Poproś ich, żeby go odnaleźli. Możesz też porozmawiać z naszymi przyjaciółmi z Altei. Są w bezpośrednim kontakcie. Nawet jeśli się przekonasz, że nic nie wiedzą, już coś będziemy mieli. Będziemy wiedzieli, że Szyderca nie dotarł do obozów. Ach. Zapytaj marena dimura. Oni wiedzą, co się dzieje na wzgórzach. – Stamtąd mam właśnie tę plotkę o Uhlmansieku. Marena dimura byli pierwotnymi mieszkańcami tych terenów, żyli tu, zanim jeszcze Ilkazar zainicjował falę migracji, które sprowadziły na te ziemie pozostałe trzy grupy ludności: siluro, wessończyków i nordmenów. Na poły nomadne plemiona marena dimura trzymały się obszarów leśnych i górskich – nade wszystko cenili niezależność. I chociaż pomagali jej podczas wojny domowej, odmówili jednak uznania Fiany za prawomocną monarchinię Kavelina. Całe wieki po Podboju wciąż jeszcze postrzegali pozostałych jako okupantów... Aczkolwiek niewiele wysiłku wkładali w to, by odmienić sytuację. Brali pomstę, kradnąc kury i owce. Była wczesna wiosna. Słońce powoli toczyło się po niebie ku zachodowi. Zerwał się lekki popołudniowy wiatr, który przyniósł chłód. Drżąc, Bragi ogłosił: – Wracam do miasta. O zmierzchu będzie już cholernie zimno. A tyle czasu miała im zabrać droga do domu. Prataxis i Valther przyłączyli się do niego. Mieli pracę do wykonania. – Powinieneś od czasu do czasu odwiedzić swoją żonę – zwrócił się Ragnarson do Valthera. – Gdybym miał żonę, która tak wygląda, nie wychodziłbym nawet do sklepu. Valther spojrzał na niego dziwnie. – Elana nie jest zła. A ty zostawiasz ją samą właściwie przez cały czas. Poczucie winy szarpnęło sumieniem Ragnarsona. To była prawda. Jego obowiązki otwierały powoli przepaść między nim a Elaną. I nie tylko ją zaniedbywał. Także dzieci – rosły, jakby były mu zupełnie obce. Przestał więc napominać Valthera. Jego małżeństwo było nawet jeszcze bardziej udane niż związek Szydercy. – Tak. Tak. Masz rację. Minie jeszcze kilka dni, zanim będę miał tę rzecz z nowym uzbrojeniem. Może nasadzę dzieci na Nepanthe i zabiorę gdzieś Elanę. Koło jeziora Tutntine jest ponoć piękna okolica. – Brzmi znakomicie. A Nepanthe z pewnością spodoba się, gdy będzie mogła je dostać. Powoli zaczyna wariować, siedząc zamknięta sama z Ethrianem. Nepanthe zatrzymała się w pałacu. Ale w całym zamku Krief nie było dzieci w wieku jej syna. – Być może powinna przenieść się do mnie? Rodzina Ragnarsona zajmowała dom będący wcześniej własnością jednego z buntowników, lorda Lindwedela, który został ścięty jeszcze podczas wojny. Budynek był tak wielki, że cała zgraja dzieci, służących oraz Haaken, kiedy zatrzymywał się na noc, nie mogli go wypełnić. – Może – wymamrotał Valther. – Mój dom byłby znacznie lepszy. – Choć nie znajdował się wcale daleko od Ragnarsona. Szef służb wywiadowczych nie zawsze mówił swemu pracodawcy wszystko, co wiedział. PIĘĆ: Podróżny w czerni Na północ od Kracznodianów, od strony trolledyngjańskiego wejścia na Średnią Przełęcz, stała gospoda prowadzona przez Fritę Towarsona. Należała do jego rodziny od czasu Jana Żelaznej Ręki. W pobliżu przebiegał główny trakt handlowy wiodący z Tonderhofnu i interioru Trolledyngji, który później przekraczał góry, tworząc wątłe ogniwo łączące północ z południem. Dla wędrujących nim podróżników gospoda stanowiła pierwszą bądź ostatnią porcję wygód, następującą po lub poprzedzającą wyczerpujące przejście. W odległości wielu dni drogi próżno by szukać innego schronienia. Frita był już stary, jednak wciąż miły w obejściu, niemalże każdy rok jego małżeństwa przynosił mu potomka. Od swych gości nie wymagał wiele więcej prócz rozsądnej opłaty, skromnego zachowania oraz wieści z dalekich stron świata. W gospodzie od wieków panowały określone zwyczaje. Każdego gościa proszono, by swoją opowieścią ubarwił wieczór. Zakosami schodząca z wysokiego łańcucha górskiego ścieżka zeszłej nocy pokryła się śniegiem. Pierwsi podróżni tej wiosny wkraczali już na przełęcz z południa. Ścieżka wiła się niczym wstążka cienia, kiedy docierała do pokrytego zaspami wrzosowiska, gdzie na jej dno nie docierało światło nisko wiszącego nad horyzontem Wilczego Księżyca w pełni. Mroźny arktyczny wiatr zawodził w gałęziach kilku podobnych do szkieletów drzew. Poskręcane stare dęby wyglądały niczym przykucnięci olbrzymi, zanoszący modły do nieba dłońmi o kościstych palcach i szponach. Wiatr spiętrzył śnieg pod północnym murem otaczającym gospodę Frity. Z tej strony jego domostwo wyglądało niczym przykryty śniegiem kurhan. Ale od południowej na podróżnych czekały gościnne drzwi. Jeden z nich właśnie pokonywał bezludne wrzosowisko – drżąca czarna sylwetka na tle zalanych księżycową poświatą Kracznodianów. Miał na sobie obszerny ciemny płaszcz, którym owinął się ściśle, naciągając kaptur głęboko na czoło dla ochrony przed chłodem. Patrzył tępo pod nogi, z oczu spływały mu łzy. Policzki spalił mróz. Desperacko zastanawiał się czy uda mu się dotrzeć do gospody, chociaż już dużo wcześniej zobaczył i wyczuł dym. Przeprawa przez góry okazała się, okropna. Nie przywykł do takiego klimatu. Frita spojrzał z wyczekiwaniem, kiedy powiew zimna wpadł do gospody. Na jego twarzy wykwitł powitalny uśmiech. – Cześć! – warknął jeden z gości. – Zamknij te przeklęte drzwi! Nie jesteśmy lodowymi olbrzymami. Przybysz rozejrzał się po wspólnej sali. Siedziały w niej dokładnie trzy osoby. Żona Frity przywitała go szybkim, nieco otępiałym spojrzeniem i zaproponowała coś do picia. Sam Frita skinął na najstarszą z córek. Alowa zsunęła się ze stołka i szybko poszła do kuchni po grzane wino. – Nie! – zwróciła się do klienta, którego mijała po drodze do przybysza. Frita zachichotał. Potrafił rozpoznać „tak”, kiedy już je słyszał. Gość przyjął wino, przycupnął obok kominka. – Wkrótce będzie mięso – poinformowała go Alowa. – Pozwolisz, żebym wzięła twój płaszcz? – Jej blond włosy kołysały się kusząco, kiedy odgarniała ich pasma z twarzy. – Nie. – Dał jej monetę. Przyjrzała się jej, zmarszczyła brwi, rzuciła ojcu. Frita wbił wzrok w pieniądz. Był dziwny. Rzadko widywał podobne. Zamiast jakiegoś popiersia była na nim korona oraz skomplikowane litery. Niemniej było to prawdziwe srebro. Alowa znowu zapytała gościa o płaszcz. – Nie. – Podszedł do stołu, usiadł, oparł się na blacie, jakby miał zasnąć, kładąc głowę na przedramionach. Teraz zaczną się kłopoty, pomyślał Frita. Nie będzie w stanie zasnąć, póki nie wyświetli zagadki. Poszedł za nią do kuchni. – Alowa, zachowuj się. Człowiek potrzebuje trochę prywatności. – Czy to może być ten? – Ten, czyli który? – Ten, na którego czeka obserwator? Frita wzruszył ramionami. – Wątpię. Zważ moje słowa, dziewczyno. Niech sobie siedzi w spokoju. To jest twardy mężczyzna. Przelotnie zauważ wyraz twarzy tamtego, kiedy odwracał się od ognia. Gdzieś czterdziestka, pomarszczony szczupły, ciemnooki, smagły z okrutną linią nosa i okrutnymi zmarszczkami wokół ust. Kiedy się poruszał, towarzyszyło temu pobrzękiwanie metalu. Spracowana rękojeść miecza wystawała z rozcięcia w płaszczu. – To nie jest żaden kupiec próbujący jako pierwszy zagwarantować sobie najlepsze futra. Frita wrócił do wspólnej sali. Panowała w niej cisza. Garstka podróżnych czekała, by gość opowiedział coś o sobie i o swoich interesach. Ciekawość Frity rosła z każdą chwilą. Tamten nawet nie odrzucił kaptura. Czy jego twarz była aż tak przerażająca? Czas mijał, po większej części w całkowitym milczeniu. Gość zupełnie zepsuł panujący przed jego przybyciem nastrój, kiedy to były i śpiewy, i żarty, i rubaszne ubieganie się o wdzięki Alowy. Jadł w milczeniu, skryty w cieniu kaptura. Nastrój Alowy stopniowo zmieniał się z pełnego zaciekawienia oczarowania w poczucie krzywdy. Nigdy jeszcze nie spotkała w swym życiu mężczyzny tak nieczułego na jej wdzięki. Frita zdecydował, że nadszedł już czas na opowieści. Jego goście zbyt dużo pili, chcąc czymś wypełnić czas. Nastrój stawał się coraz bardziej ponury. Potrzebne było coś, co nieco go rozjaśni, zanim alkohol doprowadzi do burd. – Brigetta, przyprowadź dzieciaki. Skinąwszy głową, jego żona wstała od szycia, wyrwała młodsze dzieci z wieczornej drzemki, a starsze oderwała od prac kuchennych. Frita zmarszczył brwi na najmłodsze, które natychmiast zaczęły się bawić z psami jednego z podróżnych. – Czas na opowieści – oznajmił. Przy stole zasiadło ledwie siedmioro ludzi, łącznie z nim. Dwoje z pozostałych to były jego żona oraz Alowa. – Obyczaj panujący w domostwie. Nieobowiązkowy. Ale kto opowie najlepszą historię, nie płaci. – Jego spojrzenie spoczęło na tym, którego zwali obserwatorem – małym, nerwowym jednookim hultaju. Przybył niemalże rok temu w towarzystwie dysponującego sporymi środkami dżentelmena, który zachowywał się niczym uciekinier. Dżentelmen zostawił obserwatora i pośpieszył na północ, jakby ścigała go zagłada. Jednak późniejsze wydarzenia na nic takiego nie wskazywały. Frita nie lubił obserwatora. Był ponury, niemiły, małostkowy. Jedyną wyróżniającą go cechą była tłusta sakiewka. Alowa kazała mu płacić za to, co każdemu innemu dawała za darmo, napomknęła też kiedyś, że jego gusta są okrutne. Jeden z gości powiedział: – Pochodzę z Itaskii, gdzie byłem niegdyś kupcem i żeglarzem. – I przedstawił opowieść o ponurych bitwach morskich z korsarzami wysp, w których żadna ze stron nie okazywała drugiej choćby śladu miłosierdzia. Frita słuchał półuchem. Waśnie itaskiańskich magnatów żeglugi z Czerwonym Bractwem stanowiły stały motyw współczesnej historii. Drugi gość rozpoczął swą opowieść: – Pewnego razu przyłączyłem się do ekspedycji na teren Czarnego Lasu i tam usłyszałem tę historię. – A potem rozwinął zabawny wątek o bezzębnym smoku, który miał straszliwe problemy ze znalezieniem odpowiednio delikatnego mięsa. Najmniejsze dzieci były urzeczone. Frita jednak słyszał ją już wcześniej. Nienawidził ogłaszać zwyciężczynią starej opowieści. Ale ku jego zaskoczeniu obserwator również chciał opowiedzieć swoją historię. Od miesięcy już nie dbał o to. Wstał, aby ściągnąć uwagę słuchaczy, a potem, opowiadając, szeroko wymachiwał dłońmi. Miał kłopoty z władzą w lewej ręce. Frita widział ją obnażoną. W przeszłości musiał odnieść naprawdę poważną ranę. – Dawno temu i daleko stąd – zaczął obserwator na modłę bajarzy – w czasie, kiedy jeszcze elfy wędrowały po ziemi, żył sobie wielki król elfów. Miał na imię Micalgilad, a jego namiętnością były podboje. Był potężnym wojownikiem, niepokonanym w bitwie czy pojedynku. On i jego dwunastu paladynów byli czempionami świata, póki nie nastąpiły wydarzenia, o których właśnie wam opowiem. Frita zmarszczył brwi, odchylił się na krześle. Była to baśń, której nigdy dotąd jeszcze nie słyszał. Szkoda że opowiadający tak kiepski był w swej sztuce. – Pewnego dnia u bram zamku króla elfów stanął rycerz. Na jego tarczy widniał nie znany nikomu herb. Koń był dwakroć naturalnej wielkości i czarny niczym węgiel. Strażnicy przy bramie odmówili mu przejścia. Zaśmiał się i brama runęła. Tak, pomyślał Frita, to byłaby znakomita opowieść w ustach kompetentnego bajarza. Obserwator opisał pojedynek króla elfów z Tym Który Się Śmiał, który nastąpił po tym, jak obcy pozabijał już jego dwunastu czempionów. Potem walczył z samym królem, który zwyciężył go, uciekając się do podstępu, ale nie potrafił go zabić ze względu na niemożliwe do skruszenia czary zbroi. Frita pomyślał, że wie już, dokąd wszystko zmierza. Słyszał już tak wiele opowieści, że nawet zakończenia najlepszych potrafił przewidzieć. Była to moralna przypowieść o próżności wysiłków uniknięcia nieuchronnego. Król elfów cisnął swego przeciwnika na kupę gnoju pod zamkiem i tam też Ten Który Się Śmiał obiecał mu kolejny, jeszcze straszliwszy pojedynek. I, jak to nietrudno przewidzieć, następnym razem, gdy król elfów udał się na wojenną wyprawę, przekonał się, że rycerz w czerni i złocie towarzyszy jego wrogom. Obserwator, mówiąc, niespokojnie obracał w palcach niewielką złotą monetę. Był to tik, którego Frita dotąd u niego nie zauważył. Ale przybysz wydawał się zupełnie zahipnotyzowany ciągłym ruchem złota. W końcu Ten Który Się Śmiał powalił króla elfów i zabił go. Były żeglarz z Itaskii rzekł: – Nie rozumiem. Dlaczego król obawiał się właśnie jego, skoro nie obawiał się nikogo innego? Po raz pierwszy w ciągu całego wieczoru przybysz odezwał się nie tylko monosylabą: – Rycerz jest metaforą, mój przyjacielu. Ten Który Się Śmieje stanowi jedno z imion męskiego awataru, łowieckiego aspektu Śmierci. Ona wysyła swoje wcielenie, by ścigało tych, którzy jej unikają. Elfy rzekomo miały być nieśmiertelne. Sens tej opowieści sprowadza się do tego, że król stał się tak arogancki w swej nieśmiertelności, że ośmielił się wyzwać Mroczną Panią, a więc to, co nieuchronne. Co stanowi zresztą najgorszą formę głupoty. Jednak nawet dzisiaj ludzie trwają w szaleństwie wiary w to, że zdołają uniknąć nieuchronnego. – Aha. Wszystkie oczy zwróciły się teraz na przybysza. Szczególnie zaś oczy obserwatora. Uwaga dotycząca nieuchronnego najwyraźniej musiała poruszyć głęboko tkwiące w jego duszy strachy. – Cóż więc – zaczął gospodarz. – Kto zwyciężył? Pirat? Smok? Czy lekcja, jaką odebrał król elfów? Sześcioro maluchów głosowało na smoka. – Czekaj – oznajmił przybysz. Ton jego głosu wymusił natychmiastową ciszę. – Ja również chciałbym spróbować. – Ze wszelkich miar należy ci się to prawo. – Frita skinął głową, tak chętnie, że niemalże błagalnie. Ten człowiek zaczynał go przerażać. Równocześnie jednak go zaskoczył. Nie spodziewał się, że ten ponury przerażający obcy zechce również wziąć udział w wieczorze opowieści. – To jest prawdziwa historia. Takie są zazwyczaj najbardziej interesujące. Zaczęła się rok temu i jeszcze nie dobiegła końca. Był sobie człowiek, który nie dysponował ani szczególnie znaczną pozycją, ani majątkiem. Człowiek całkowicie nieistotny w zwykłych sprawach świata, który jednak miał to nieszczęście, że był przyjacielem kilku naprawdę możnych ludzi. Teraz wydaje się, że wrogowie tych ludzi doszli do wniosku, że będą mogli zaatakować ich poprzez niego. Zastawili na niego zasadzkę, kiedy jechał przez bezludną okolicę... – Spod kaptura przybysz nieprzerwanie wpatrywał się w obserwatora. Ruchy monety jednookiego zlały się w ciągłą smugę złota. – Dokładnie na południe od Vorgrebergu... – powiedział obcy niemalże zbyt cicho, by słowa dotarły do czyichkolwiek uszu prócz jednookiego. Obserwator poderwał się, skowyt nabrzmiewał mu w gardle, kiedy wyciągał sztylet. Rzucił się na obcego. Z rękawa płaszcza przybysza wysunął się jeden palec. Jego usta wypowiedziały jedno tylko słowo. Dym eksplodował z klatki piersiowej obserwatora. Poleciał do tyłu, uderzył o ścianę. Kobiety i dzieci wrzasnęły. Mężczyźni zanurkowali pod stół. Obcy podniósł się spokojnie, owinął dokładnie płaszczem i zniknął w mroźnej nocy. Frita zerknął spod stołu. – Poszedł już. – Przyłączył się do ocalałych gości, którzy klęczeli przy ciele. – To był czarownik – wymamrotał żeglarz. – Czy to był ten człowiek, na którego on czekał? – zapytała Alowa. Z podniecenia cała drżała. – Tak sądzę. Tak. Tak sądzę. – Frita rozsunął poły koszuli obserwatora. – Kim on był? – zapytał żeglarz. – Tym Który Się Nie Śmiał dla tego, tutaj faceta, jak domniemuję z tego, co się wydarzyło. – Spójrzcie na to – powiedział drugi mężczyzna. Trzymał w dłoni monetę, którą tamten upuścił, kiedy sięgał po nóż. – Wiele takich nie zobaczycie w życiu. Pochodzi z Hammad al Nakiru. – Mhm. – Chrząknął Frita. Srebrna moneta, którą dał mu obcy, pochodziła z tego samego źródła, chociaż wybita została znacznie dawniej. Obnażona pierś martwego nie nosiła prawie żadnych śladów obrażeń. Jedynym znakiem była mała korona wypalona na piersi ponad sercem. – Hej – powiedział eksżeglarz. – Nawet ten znak widziałem już wcześniej. Ma coś wspólnego z uciekinierami z Hammad al Nakiru, nieprawdaż? – Tak – odparł Frita. – Dzieliliśmy nasz posiłek z prawdziwie możnym człowiekiem. Z królem. – Naprawdę? – Oczy Alowy się rozszerzyły. – Dotknęłam go... Żeglarz zadrżał. – Mam nadzieję, że nigdy więcej już go nie zobaczę. Przynajmniej nie tego. Jeśli był to ten, o którym, jak myślę, mówisz. Jest przeklęty. Śmierć i wojna idą za nim, gdziekolwiek się uda... – Tak – zgodził się Frita. – Zastanawiam się, jakie też zło przygnało go do Trolledyngji? SZEŚĆ: Napaść Trzej mężczyźni czaili się w cieniu parku. Wyglądali jak wyznawcy kultu Harish z Hammad al Nakiru. Smagli mężczyźni o jastrzębich nosach mieli oczy, które nie znały litości. Czekali tu już od czterech godzin, studiując posiadłość pod drugiej stronie alei. Od czasu do czasu jeden opuszczał posterunek, aby ostrożnie okrążyć posiadłość. To byli starzy myśliwi. Dysponowali nieograniczonymi zasobami cierpliwości. – Już czas – wymruczał na koniec przywódca. Klepnął jednego po ramieniu, wskazał końcem sztyletu dom. Tamten pokonał ścieżkę, nie robiąc większego hałasu niż nadejście nocy. Za żywopłotem pies prychnął pytająco. Pięć minut później mężczyzna wrócił. Skinął głową. Wszyscy trzej pokonali aleję. Obserwację i ćwiczenia prowadzili od wielu dni. O tej porze nikogo nie było na zewnątrz. Na ścieżce otaczającej posiadłość leżały bez życia cztery mastiffy. Trzej odciągnęli je z widoku. Umarły, trafione zatrutymi strzałkami. Przywódca spędził kilka minut, wpatrując się w drzwi i szukając ochronnych zaklęć. Potem nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły. Wszystko szło zbyt łatwo. Obawiali się pułapki. Marszałek powinien mieć mnóstwo straży, zaklęć ochronnych, zamków i rygli. Ci ludzie nie znali Kavelina. Nie potrafiliby pojąć zasad rządzących polityką pomniejszych królestw, nawet gdyby ich to zainteresowało. Tutaj trudności politycznych nigdy nie rozwiązywano za pomocą noża w ciemnościach. Bardzo uważnie przeszukali parter, zdławili życie pokojówki, kamerdynera oraz ich dziecka. Mieli rozkazy, by nikogo nie zostawić przy życiu. Sypialnia na pierwszym piętrze należała do Inger, czteroletniej córki Ragnarsona. Zatrzymali się przy niej na chwilę, znowu używając poduszki. Przywódca na myśl o zaduszeniu małej istotki nie odczuwał nawet śladu żalu. Jego palce pieściły rękojeść sztyletu pod koszulą, czuł swędzenie, by go użyć. Ale tego ostrza nie śmiał wyciągnąć przeciwko komukolwiek innemu prócz jednego człowieka. Dla wyznawców kultu Harish sztylet zabójcy był święty. Został poświęcony duszy człowieka skazanego na śmierć. Skażenie broni krwią kogokolwiek innego uważane było za świętokradztwo. Śmierci nieistotne dla świętego zabójstwa należało sprowadzić za pomocą innych środków. Najlepiej bezkrwawych – dusząc, topiąc, garotując, trując czy też defenestrując. Trzech zabiło małego chłopca, potem podeszli do drzwi, przez których szparę sączyło się światło. Po drugiej stronie usłyszeli mamrotanie. Dorosłe głosy. To powinna być sypialnia pana domu. Trzej postanowili zachować ten pokój na sam koniec. Najpierw zajmą się śpiącym na trzecim piętrze bratem Ragnarsona, a potem dopiero samym marszałkiem – trzech na jednego. Plany, które układają myszy i ludzie, zazwyczaj nie biorą pod uwagę słabości czternastoletnich chłopców, którzy pokłócili się z braćmi. Każdej nocy Ragnar minował swoje drzwi, pewien, że któregoś ranka Gundar znowu wślizgnie się do jego pokoju, by ukraść zestaw do sztuczek magicznych... Polała się woda. Kubeł z głośnym łomotem spadł i potoczył po dębowej podłodze. Z sypialni pana domu przerażony głos kobiecy zawołał: – Ragnar! Co, u diabła, znowu ci strzeliło do głowy?! Prowadzonej przyciszonymi głosami dyskusji towarzyszyły szelesty pośpiesznych poruszeń. Śpiące „Co?” – dobiegło zza zaminowanych drzwi, sekundę później rozległo się pełne przerażenia: – Mama! Ragnar nie rozpoznał człowieka stojącego w drzwiach. Intruz ocierał dłonią wodę z oczu. Jego towarzysze rzucili się w stronę sypialni pana domu. Drzwi były zamknięte, ale słabe. Wpadli do środka. Wewnątrz zobaczyli mężczyznę, który desperacko próbował wciągnąć spodnie. Kobieta okryła swą nagość futrami. – Co, u diabła...? – zapytał gniewnie mężczyzna. Zabójca śmignął kawałkiem jedwabnej chusteczki. Owinęła się wokół gardła mężczyzny. Chwilę później jego kark pękł z trzaskiem. Drugi intruz rzucił się na kobietę. Naprawdę zręczni byli ci ludzie. Prawdziwi profesjonaliści. Szybkie i ciche morderstwo było ich ambicją. Nauczyciele od wielu lat próbowali wyszkolić ich tak, aby potrafili zareagować na nieoczekiwany obrót zdarzeń. Jednak pewne rzeczy przekraczały nawet wyobraźnię nauczycieli. Jak na przykład kobieta, która potrafi walczyć. Elana rzuciła się ku stojącej niedaleko toaletce, na blacie której leżała długa szpilka do włosów. Wykonała kilka pchnięć, kiedy zabójca dopiero okrążał łóżko. Zatrzymał się jak wryty, cofnął. Poruszała się zwinnie. Uwagę napastnika rozpraszała jej nagość. Zobaczywszy, że nie jest uzbrojony w nic bardziej groźnego od szarfy, zaatakowała. Zawirował szarfą, która otoczyła jej gardło. Pchnęła w górę. Szpilka ześliznęła się po żebrach. Krztusząc się, Elana pchnęła znowu, otworzyła brzuch. Ragnar nagle pojął, że oto stoi przed nim śmierć. Pognał na czworakach do kąta, gdzie złożył broń, którą Haaken uczył go władać. Znalazła się tam zupełnie przypadkowo. Był zbyt leniwy, by po ćwiczeniach zanieść ją z powrotem do rodzinnego arsenału, a Haaken zapomniał sprawdzić. Zaatakował zabójcę szerokimi ciosami na modłę nordmeńską, zanim jeszcze tamten zdążył przejrzeć całkiem na oczy. Jego ciosy były żwawe, ale kiepsko zadawane. Był zbyt przerażony, by się zastanawiać nad przyszłymi posunięciami bądź chłodno kalkulować. Zabójca jednak nie był na to przygotowany. Rzucił się do ucieczki, skacząc, unikając i kuląc się pod zadawanymi na oślep ciosami. Obserwował szalone oczy chłopca, zawołał o pomoc. Ale żadna nie nadeszła. Przez otwarte drzwi głównej sypialni dostrzegł na podłodze ciało jednego ze swoich towarzyszy. Drugi właśnie walczył z kobietą... Czyjaś sylwetka pojawiła się u szczytu schodów. Jednak mężczyzna, o którego im chodziło, był już martwy. Leżał w połowie drogi między łóżkiem a drzwiami, jedwab oplatał jego kark. Noc okazała się więc prawie całkowitym sukcesem. Główny cel misji został zrealizowany. Przywódca uciekł. Ragnar ścigał go do drzwi frontowych, zanim zdał sobie sprawę, że jego matka walczy o życie. Pognał z powrotem po schodach. – Mama! Mama! W całym domu rozlegały się teraz wrzaski. Najmłodsi zawodzili w korytarzach. Haaken wychylił się przez poręcz drugiego piętra. – Co się tam na dole dzieje? Ragnar dopadł ostatniego zabójcę, gdy ten wychodził z sypialni. Jego oczy i usta były szeroko otwarte z niedowierzania. Ragnar ciął natychmiast. Przez krótką chwilę patrzył na szpilkę do włosów wystającą z pleców mężczyzny. Potem wparował do sypialni rodziców. – Mamo! Tato! Wszystko w porządku? Nie. Najpierw zobaczył ciało mężczyzny, ze spodniami wciąż nie naciągniętymi ponad kolana. To nie był jego ojciec. Potem zobaczył matkę i zabójcę z rozprutym brzuchem. – Mama! – To było wycie oszalałego wilka, tylko wściekłość i gniew... Haaken znalazł chłopca dźgającego ciało zabójcy, którego wypatroszyła Elana. Zwłoki zmieniły się w siekane mięso. Wparował na scenę, zrozumiał wszystko od razu i mimo przepełniającego go gniewu i bólu, zrobił, co należało. Najpierw zamknął drzwi, aby oszczędzić innym dzieciom widoku hańby ich matki. Potem rozbroił Ragnara. Nie było to łatwe. Chłopak gotów był zaatakować wszystko, co się rusza. Ale Haaken był przecież mistrzem miecza Ragnara. Znał słabości chłopca. Odtrącił na bok klingę, uderzył pięścią. Cios nie ogłuszył Ragnara. – Zupełnie jak twój dziadek, co, Rudy? Wyprowadził następny cios. Potem kolejny i jeszcze jeden. W końcu chłopak padł bez zmysłów. Dziadek Ragnara potrafił wedle woli wpadać w śmiertelne ataki furii. W szale berserkera był niezwyciężony. Kręcąc żałośnie głową, przykrył ciało Elany. – Biedny Bragi – wymamrotał. – Tego mu na dodatek wcale nie było trzeba. Wytknął głowę na korytarz. Ocalałe dzieci i służba miotali się po nim w panice. – Gundar! – zagrzmiał. – Chodź tutaj. Ostrożnie. – Dziesięciolatek nie potrafił się powstrzymać, by nie patrzeć na ciało zabójcy leżące w korytarzu. – Biegnij do koszar królowej. Powiedz pułkownikowi Ahringowi, by natychmiast sprowadził twego ojca. Biegiem. – Haaken zamknął drzwi, obszedł sypialnię. – Jak ja mam mu to powiedzieć? – jęknął. Przez chwilę rozważał nawet pozbycie się ciała mężczyzny. – Nie. Musi to przyjąć w jednej dawce. Będzie potrzebował wszelkich dowodów. Ktoś z pewnością za to zapłaci. – Przyjrzał się jeszcze raz posiekanemu ciału. – El Murid zaciągnął właśnie wielki dług. Dłoń Harish sięgała już wcześniej do Vorgrebergu. Nie pozostało już nic, co mógłby tutaj zrobić. Wyśliznął się na zewnątrz, usiadł przed drzwiami po turecku, oparł się o deski. Miecz położył na kolanach i czekał na brata. Na biurku Ragnarsona migotała pojedyncza oliwna lampka. Pochylił się nisko, by odczytać ostatni protest ambasadorów El Murida. Z pewnością potrafiło ich wkurzyć najmniejsze gówno. O co, do diabła, właściwie chodziło Harounowi? Haroun był tym, kim był robił to, co uważał za konieczne. Nawet kiedy utrudniał mu życie, Bragi nie żywił do niego złości. Kiedy jednak bin Yousif przestał się zachowywać zgodnie ze swoją naturą... W ciągu roku nie trafił do jego rąk żaden protest, który można by brać serio. A Valther twierdził, że od kilku lat nie nastąpiły żadne poważniejsze najazdy. Ani też żadne większe oddziały rojalistycznych partyzantów nie przeszły przez Kavelin, zmierzając ku swoim obozom. Urząd Celny także nie donosił o przechwyceniu partyzanckiej kontrabandy. To było doprawdy przerażające. Ragnarson nie lubił, kiedy ludziom charakter zmieniał się bez wyjaśnienia. – Derel. Jakieś wieści z Karak Strabger? – Żadnych, sir. – Coś się dzieje złego. Lepiej... – Gjerdrum sobie z tym poradzi, sir. Ragnarson pstryknął nerwowo palcami prawej dłoni. – Tak zakładam. Żałuję tylko, że nie pisze częściej... – Słyszałem to samo z ust jego matki, kiedy studiował na uniwersytecie. – W każdym razie i tak istniałoby niebezpieczeństwo, że listy wpadną w niepowołane ręce. Stan zdrowia królowej musiał być trzymany w tajemnicy. Dla dobra państwa, dla dobra jego samego... jeśli nie chciał, by żona poderżnęła mu gardło. Bragi nie miał pojęcia, jak poradzić sobie z tą sytuacją, ale wszystkie wieści należało w każdym razie trzymać jak najdalej od rąk Elany. Już po ulicach krążyły alarmujące pogłoski zbliżone do prawdy. Potarł dłońmi czoło, wbił nadgarstki w oczy. – Ostatnia kontrybucja z Breidenbachu. Policzyłeś już? – Wygląda dobrze. Jest dosyć, ale cała sprawa i tak będzie ryzykowna. – Cholera. Musi być jakiś uczciwy sposób powiększenia dochodów. W przeszłości, kiedy znajdował się na przeciwległym końcu drabiny społecznej, ulubionymi tematami narzekań Bragiego były rząd i podatki. Szczególnie podatki. Była to wymuszona ochrona na gigantyczną skalę. Płać, bo w przeciwnym razie żołnierze staną na twoim ganku. – Zwiększając obroty handlowe. Ekonomia nie była jego mocną stroną, jednak zapytał: – Jak możemy to osiągnąć? – Obniżyć podatek tranzytowy. – Prataxis się uśmiechnął. – Och, idź do diabła. Im więcej gadasz, tym bardziej mi się to wszystko miesza. Gdybym miał dość ludzi, zrobiłbym to po trolledyngjańsku. Poszedłbym ukraść najbliższemu obcemu, który nie jest w stanie się bronić. Replikę Prataxisa uprzedziło pukanie do drzwi. – Wejść – warknął Ragnarson. Do środka wszedł Jarl Ahring. Twarz miał ściągniętą. Ragnarsona opadły nagle złe przeczucia. – Co jest? Co się stało, Jarl? Ahring kilka razy się zająknął, zanim wreszcie wybełkotał: – W twoim domu. Ktoś... Zabójcy. – Ale... Co...? – Niczego nie potrafił zrozumieć. Zabójcy? Dlaczego mieliby...? Może rabusie? Nikt nie miał powodu, by atakować jego dom. – Twój syn... Gundar... Przyszedł do baraków. Histeryzował. Powiedział, że wszyscy nie żyją. Potem powiedział, że Haaken mu kazał, aby mnie odszukał. Wysłałem zaraz dwudziestu ludzi, potem przyszedłem tutaj. – Sprawdziłeś sam? – Nie. Od razu przyszedłem tutaj. – Idziemy. – Przyprowadziłem ci konia. – Dobrze. Ragnarson przypasał miecz, który zawsze trzymał w zasięgu dłoni. Pobiegł za Ahringiem. A potem w pełnym galopie pognali opustoszałymi ulicami. Ćwierć mili przed domem, Ragnarson krzyknął: – Stać! W parku zobaczył plamę bieli. Mężczyzna ledwie się czepiał życia, jednak rozpoznał Ragnarsona. Zaskoczenie przebiło się przez rysy wykrzywione agonią. Próbował użyć sztyletu. Bragi odebrał mu go, przypatrzył się uważnie. Wtedy tamten umarł. – Utrata krwi – zauważył Ragnarson. – Ktoś strasznie go posiekał. – Podał nóż Ahringowi. – Zabójczy sztylet Harish. – No. Jedziemy. Wieści się rozchodziły. Chudy Michael Trebilcock o ziemistej cerze był już na miejscu, Valther wraz z żoną Mgłą pokazali się w tym samym momencie co Bragi. Ich dom stał nieco dalej przy tej samej alei. Sąsiedzi tłoczyli się na dziedzińcu. Żołnierze Ahringa trzymali ich z dala od domu. Bragi wziął sztylet z dłoni Ahringa, podał żonie Yalthera. – Jest poświęcony? Wysoka, niewiarygodnie piękna kobieta przymknęła idealnie owalne oczy. Nagle jęknęła, odrzuciła klingę. Któryś z żołnierzy natychmiast poszedł jej poszukać. Mgła dwa razy zaczerpnęła głęboko powietrza i powiedziała: – Tak. Twoim imieniem. Ale nie w Al Rhemish. – Co? – Ragnarson nie był zaskoczony. – Gdzie więc? – Jest prawdziwy. To nóż Harish. Pod twoim imieniem jest jeszcze inne, na którym nie ma krwi. – Ukradziony nóż. Tak też myślałem. – Co? Jak? – dopytywał się Ahring. – Wciąż tam są? – zapytał Bragi. Zabójcy Harish zazwyczaj pracowali w zespole. I nie zostawiali za sobą rannych. – Tak, sir – odrzekł żołnierz. – Na górze. – Chodźcie – zwrócił się Ragnarson do Ahringa, Valthera oraz Mgły. – Ty też, Michael. Trebilcock był doprawdy dziwnym młodym człowiekiem. Przybył z Rebsamenu w towarzystwie Gjerdruma, kiedy adiutant Ragnarsona ukończył uniwersytet. Jego ojciec, Wallice Trebilcock z domu Braden w Czeschin z Ligi Bedeliańskiej, umarł na krótko przedtem, zostawiając mu niezmierzoną fortunę. Michael zupełnie nie dbał o pieniądze ani też o nic innego jak tylko znalezienie się jak najbliżej twórców i artystów historii. Ragnarson już od pierwszego spotkania czuł do niego ojcowskie przywiązanie, tak więc tamtemu udało się wśliznąć niejako bocznymi drzwiami do ścisłego kręgu, który go otaczał. Ragnarson, choć wciąż jeszcze nieświadom rozmiarów strat, już pogrążony był w szoku. To była reakcja obronna przeciwko emocjom, reakcja wyuczona w najcięższy sposób, w wieku lat piętnastu. To właśnie wtedy katastrofa i rozpacz po raz pierwszy zaciążyły nad jego życiem, wówczas dowiedział się, że nie tylko ciosy mieczy potrafią sprawiać ból mężczyznom. Wszystkiego nauczył się tamtej nocy, gdy patrzył, jak jego ojciec umiera z brzuchem rozprutym toporem... Od tego czasu umarło wielu innych, dobrzy przyjaciele i towarzysze broni. Uczył się więc i uczył, i uczył – dławić emocje, póki nie rozwiał się dym, póki kurz nie osiadł, póki wróg nie został odparty. Ukląkł przy ciele mężczyzny leżącym w korytarzu, rozsunął jego ubranie. – Tutaj. – Poklepał tamtego ponad sercem. – Co? – zapytał Valther. – Ma tatuaż. Zawsze mają. – Przyjrzyj się – warknął Ragnarson. Valther popatrzył uważnie na trójbarwny tatuaż, na splecione trzy pochyłe litery. Znaczyły: „Ukochany przez Boga”. Ten, który je nosił, miał zapewniony wstęp do raju. – Co? – Widzisz? – Oczywiście. – Dlaczego? Valther nie odpowiedział. – On nie żyje, Valther. A one znikają, gdy odchodzi duch. – Och. Tak. Tak właśnie się działo, przynajmniej w wypadku prawdziwych zabójców Harish. Ponoć miało to wskazywać, że duch wzniósł się ku niebiosom. Niektórzy cynicy wszak twierdzili, że znikają, aby uniemożliwić stwierdzenie, iż kult zawiódł. – Ktoś zadał sobie tutaj mnóstwo trudu – zauważył Bragi. – Ale jeśli o to chodzi, mogło się udać. – Powinno się udać. Niewielu ludzi poza kultem Harish znało ten sekret. Większość z nich stanowili towarzysze bin Yousifa. Tajemniczy przyjaciel Ragnarsona badał wszystkie tajemnice kultu. Musiał. Już od pokolenia stanowił zasadniczy cel jego ataków. I wciąż pozostawał przy życiu. – Jest w tym jakaś pułapka – powiedział Bragi. – Co teraz? – zapytał Valther. – To ty masz umysł zdolny do rozwiązywania takich zagadek. Przypuśćmy, że ci trzej stanowili część większego planu. Zawiedli, a my nie wyciągnęliśmy stąd wniosku, że za wszystko odpowiedzialny jest El Murid? Kogo w następnej kolejności byś podejrzewał? – Biorąc pod uwagę rzekome miejsce ich pochodzenia... – Haroun. Oczywiście. Są inni ludzie do nich podobni, ale kto jeszcze byłby zainteresowany? – Podwójna pułapka? – Wielopoziomowa. Zawsze są tutaj rozmaite poziomy. Bezpośredni atak jest za mało subtelny... – Coś się więc zaczyna? – Coś się już zaczęło. Od dawna tkwimy w tym po uszy. Zbyt wiele zdarzyło się już rzeczy zupełnie niemożliwych. – Bragi powstał, kopnął ciało, warknął: – Wynieście to z mojego domu. – Potem ukląkł obok Haakena. Otoczył ramieniem plecy brata, przytulił go do piersi. – Haaken, Haaken. To był zły dzień, kiedy przybyliśmy na południe. Łzy wciąż spływały po policzkach tamtego, ginąc w dzikiej ciemnej gęstwinie brody. Pociągnął nosem. – Powinniśmy zostać i umrzeć. – Znowu pociągnął nosem, otoczył Bragiego ramionami. – Bragi. Pozwól mi wziąć dzieciaki i po prostu pojedziemy do domu. Zaraz, i do diabła ze wszystkim innym. Zapomnij o tym. Tylko ty, ja i Reskird oraz dzieciaki, a przeklętych południowców zostawiamy na ich łasce. – Haaken... – Bragi, jest źle. To jest okrutne. Proszę. Lepiej po prostu chodźmy stąd. Mogą sobie wziąć wszystko, co zdobyłem. Tylko weź mnie do domu. Dłużej już tego nie wytrzymam. – Haaken... – Powstał. – Nie wchodź do środka, Bragi. Proszę. – Haaken, ja muszę. – Poczuł, że sam również ma łzy w oczach. Teraz, przynajmniej częściowo, wiedział już, co się stało. Elana. Stanowiła stratę bardziej bolesną niźli ojciec. Szalony Ragnar sam wybrał swoją śmierć. Elana... Stała się ofiarą uprawianej przezeń profesji. Czarny Kieł nawet nie drgnął. A teraz jeszcze młodsze dzieci, Ainjar i Helga, przylgnęły do jego nóg, zanosząc się płaczem, wołając mamę, pytając, co się stało z Inger i Sorenem. Oczy Ragnarsona zadały nieme pytanie. Haaken skinął głową. – Moje dzieci? Nie. Przecież nie one? Haaken znowu skinął głową. Łzy, które napłynęły Bragiemu do oczu, momentalnie wyschły. Ragnarson odwrócił się powoli, przyjrzał uważnie twarzyczkom zgromadzonych w korytarzu. Wszystkie pary oczu odwracały się przed furią, która szalała w jego wzroku. Nienawiść byłaby w tym wypadku zbyt łagodnym określeniem. Popłynie krew. Z dusz wyleje się wrzask prosto w ciemność. A on nie będzie łagodny. Będzie okrutny. – Odsuń się, Haaken. – Bragi... – Już. Haaken odsunął się. – Ty prowadzisz, Bragi – powiedział. – Pójdę za tobą wszędzie. Ragnarson na krótką chwilę położył dłoń na jego ramieniu. – Prawdopodobnie już jesteśmy martwi, Haaken. Ale to ktoś inny poniesie pochodnie, które oświetlą nam drogę do piekła. – Przez chwilę wydawał się zaskoczony własnymi słowami. Ich ojciec powiedział to samo przed swoją śmiercią. – Valther! Znajdź tego, kto to zrobił. – Bragi... – Zrób to. – Powłócząc nogami, wszedł do sypialni. Valther chciał już iść za nim. Mgła schwyciła go za ramię. Dysponowała Mocą. Kiedyś była księżniczką Imperium Grozy. Wiedziała, co znajduje się za tymi drzwiami. Ragnarson ponownie musiał zdławić swoje uczucia. Nie spuszczał dłoni z rękojeści miecza, żeby nie stracić panowania nad sobą. To było pole bitwy. A to polegli na wojnie... – Och. Haaken próbował wyciągnąć go na korytarz. – Nie. Valther. Chodź tutaj. Mężczyzna z naciągniętymi do połowy spodniami to był Turran, brat Valthera. Ich spojrzenia zetknęły się ponad ciałem i wiele pozostało nie wypowiedziane – słowa, których nie można było powiedzieć, chyba że ich cenę spłacić krwią. – Zajmij się nim. – Ragnarson obszedł łóżko, zbliżył się do ciała żony. Najpierw opadł na jedno kolano, potem usiadł. Ujął jej dłoń i zatonął we wspomnieniach. Dwadzieścia lat. Szesnaście jako mąż i żona. Ciężkie chwile i dobre chwile, walka i miłość. To był długi czas. Niemalże połowa jego życia. Wspomnień było wiele. Za jego plecami Valther ronił łzy na pierś brata. Godzina minęła, zanim Bragi uniósł wzrok. Rolf Preshka, kapitan gwardii pałacowej, siedział na skraju łóżka. Malująca się na jego twarzy żałoba stanowiła odbicie uczuć Ragnarsona. Bragi nigdy nie dowiedział się na pewno, jednak swoje podejrzewał. Rolf przystał do niego w tym samym czasie co Elana. Przedtem byli partnerami... Ale od tego czasu żadne z nich w niczym nie uchybiło zasadom honoru. Dostatecznie dobrze znał Preshkę, by wiedzieć. Oprócz ostatecznego smutku na twarzy tamtego było również coś takiego, co wyraźnie stwierdzało, iż on również ma zamiar odebrać zapłatę w krwi i bólu. Ale Preshka nie był w dostatecznie dobrym stanie fizycznym, by tego dokonać. Na wojnie stracił płuco. Nie miał do tej pory zamiaru umierać, ale również nigdy nie wyzdrowiał na dobre. Właśnie dlatego powierzono mu nie wymagającą szczególnego wysiłku komendę nad pałacem. Później jeszcze przyszła Nepanthe. Trochę popłakała. Potem ona i Mgła zabrały się do uspokajania dzieci i przeniosły do domu Valthera. – Jesteś moją dłonią, co sięga poza grób – powiedział Bragi do Ragnara, zanim wyszedł, a potem wyjaśnił, czego dowiedział się w sypialni i co czuje. Rzeczy, o których Ragnar powinien wiedzieć, w razie gdyby powiodło się następnej bandzie zabójców. Chłopak musiał szybko dorosnąć. Przez całą noc Michael Trebilcock przyglądał się w milczeniu. Trebilcock pozostawał zagadką. Był jak gąbka wysysająca ból i radość innych – sam nigdy nie zdradzał emocji. Raz wszakże podszedł i w geście pocieszenia położył dłoń na ramieniu Bragiego. Jak na Trebilcocka było to bardzo dużo. Przed wschodem słońca zeszli się wszyscy towarzysze Bragiego, wyjąwszy Reskirda, którego regiment odbywał manewry w okolicy jeziora Turntine. Wkrótce po świcie ponad górami przetoczył się grzmot. Błyskawica przeszła po bezchmurnym niebie. Stanowiła znak. SIEDEM: Powraca stara groza Wiatr nawet na chwilę nie przestawał zawodzić ponad dzikimi złymi górami noszącymi miano Smoczych Zębisk. Szponami lodu i kłami zimy szarpał mury zamku Fangdred. Warownia stanowiła jedyny ślad tego, że człowiek kiedykolwiek odważył się zdobyć te dzikie szczyty. Wściekły wiatr zdawał się zawzięcie próbować wymazać nawet ten ślad. Zamek leżał z dala od wszelkich siedzib ludzkich. Zamieszkiwali go obecnie dwaj mężczyźni, ale tylko jednego z nich można by z pełną odpowiedzialnością nazwać żywym. Stary był ten człowiek, a jednak wciąż młody. Od wieków już żył na tym świecie, nie wyglądał wszak nawet na dziesiątą część przeżytych lat. Przechadzał się po pustych zakurzonych korytarzach Fangdredu, samotny i opuszczony, czekał. Varthlokkur. Jego imię. Postrach zachodu. Varthlokkur. Milczek Który Żyje w Smutku. Zwany także Niszczycielem Imperium. Ten oto człowiek, ten czarodziej, potrafił wymazywać z mapy królestwa z taką łatwością, jakby były narysowane na szkolnej tablicy. Albo przynajmniej taką cieszył się reputacją. Był potężny, prawda, i rzeczywiście sprokurował upadek Ilkazaru, jednak był przecież tylko człowiekiem. Miał swoje ograniczenia. Był wysoki i szczupły, z kasztanową skórą i głęboko osadzonymi mahoniowymi oczyma. Czekał. Na kobietę. Nie miał najmniejszej ochoty wtrącać się w sprawy świata. Niekiedy jednak sam świat nie dawał mu spokoju, a wtedy musiał reagować, aby chronić swoje w nim miejsce, zadbać o zabezpieczenie własnego jutra. Drugi z mężczyzn siedział na kamiennym tronie ustawionym przed lustrem w komnacie na szczycie wieży. Jedyne wiodące do niej drzwi zabezpieczone były zaklęciami, których natury nawet Varthlokkur nie potrafił zgłębić. Tamten nie był martwy, ale nie można byłoby go nazwać żywym. On również czekał. Varthlokkura opadła chandra. U bram znów stanęło zło. Nie zwyczajne, codzienne zło, ale Zło, które się hamowało, czekało na swoją chwilę, by pochłonąć wszystko. To zło uderzyło już wcześniej, ale zostało odparte i wygnane z powrotem w swoje leże. Teraz znowu poruszało się niespokojnie, a jego płonące oczy szukały celu, na którym mogłoby skupić swój gniew. Varthlokkur dokonał inwokacji wyroczni. Zwołał swoich demonicznych totumfackich i na skrzydłach koszmarów rozesłał ich po całej ziemi. Śpiewał mroczne hymny nekromancji, wzywał z grobu umarłych. Nakłonił ich, by wydali mu tajemnice jutra. To, czego nie chciały bądź nie potrafiły mu powiedzieć, przejęło go grozą. Coś się działo. Źródłem tych wydarzeń było Shinsan. Kolejny raz Imperium Grozy przygotowywało się, by swoją wolę zamienić w przeznaczenie. Ale chodziło jeszcze o coś. Przez czas jakiś Varthlokkur koncentrował swoją uwagę na Zachodzie i odkrył kolejne ślady kiełkującego zła. Daleko na południu, w Baxendali, w miejscu, gdzie już wcześniej Imperium Grozy zostało odparte... Jeśli Varthlokkura można by opisać jednym słowem, z pewnością użyto by słowa: „zbolały”. Jego matkę spalili na stosie Czarodzieje Ilkazaru. Przybrani rodzice odeszli z tego świata, zanim skończył lat dziesięć. Ogarnięty obsesją pomszczenia matki, dobił diabelskiego targu w Shinsanie, a potem tysiące razy żałował swej decyzji. Książęta taumaturgowie wyuczyli go, a potem wykorzystali, by na zawsze już strzaskać polityczną spójność Imperium. A potem? Cztery wieki samotności w świecie, który drżał na sam dźwięk jego imienia, lecz równocześnie wciąż spiskował, jak je wykorzystać. Cztery wieki niedoli w oczekiwaniu na jeden miły cień kładący się na jego przeznaczeniu, kobietę, która dzielić z nim będzie życie i miłość. Ale to również nie przyniosło nic prócz smutku i cierpienia. Wzięła sobie innego męża – jego syna, owoc małżeństwa z wyrachowania, nieświadomego własnego pochodzenia, znanego wówczas pod imieniem Szydercy... Te ślepe jędze, Norny, śmiejąc się złośliwie, splatały nici przeznaczenia w zdumiewający, zdradziecki, wypaczony wątek. Ale on je pokonał. On i Nepanthe zdołali się porozumieć się. Dysponował czarami zdolnymi sprawić, by tak się stało. Położył na niej tę samą magię, która czyniła go praktycznie nieśmiertelnym. Nadejdzie czas, gdy Szyderca opuści ten świat. A potem ona już bez przeszkód będzie mogła dzielić przeznaczenie Varthlokkura. A więc czekał, w swej ukrytej warowni, smutny i samotny, póki pierwsza fala przypływu zła nie połaskotała jego świadomości i nie wprawiła w podniecenie. Dokonał inwokacji wyroczni, ale przyszłość skrywały mgły, niestałe, zmienne, pełgające i krążące wszędzie prócz tylko jednej zdefiniowanej absolutnie osi. Coś niegodziwego krążyło po ziemi. Pierwsze ukąszenie bestii miało być wymierzone w słaby punkt małego królestwa, położonego w miejscu, gdzie stykał się Kapenrung z górami M’Hand. W Kavelinie. Ostateczna nekromancja zdradziła mu, że niezwłocznie powinien się tam udać. Przygotował zaklęcia teleportacyjne, które przeniosą go na miejsce w ciągu kilku sekund. Grzmot przemknął o poranku po ostrych niby noże grzbietach Kapenrungu. Błyskawica rozcięła niebo. Silny północny wiatr kąsał ludzi i ściany domów Vorgrebergu. W domu przy alejach Lieneke smutni i gniewni mężczyźni zatrzymali się na moment, by wyjrzeć przez drzwi, a potem, drżąc, pytali jeden drugiego, co się dzieje. Nagle w sypialni, gdzie przedtem karmiły się usta Śmierci, rozbłysła plamka ciemności. Pierwszy zauważył ją Preshka. – Bragi. – Wskazał dłonią. Zawisła w powietrzu na wysokości piersi, w połowie drogi między łóżkiem i drzwiami. Ragnarson również ją wypatrzył. Zaczęła rosnąć – jakby oglądali narodziny małej czarnej chmurki. Równocześnie stawała się coraz bardziej mglista i rzadka. Wewnątrz leniwie wirowała lewoskrętna mandala, pozostając wciąż zwrócona przodem do niego i dwuwymiarowa, niezależnie od której strony Ragnarson się jej przypatrywał. – Ahring! Daj tu paru ludzi. W ciągu kilku sekund dwudziestu ludzi otoczyło rosnący cień. Drżeli nieco, ale gotowi byli do walki. Ich twarze pobladły, jednak już wcześniej spotkali się z czarami – pod Baxendalą. Mandala zawirowała szybciej. Chmura powiększyła się, utworzyła kolumnę, która przybrała kształt człowieka. Mandala zaczęła pulsować w rytm bijącego serca. Przez chwilę, Bragiemu wydało się, że widzi zmęczone oblicze na kapitelu kolumny mroku. – Bądźcie gotowi – warknął. – Przechodzi. Głos dochodzący jakby z dna długiej, krętej zimnej jaskini wymamrotał: – Uwaga. Osłońcie oczy. Brzmiał rozkazująco, nie sposób było nie ulec. Ragnarson zareagował automatycznie. Domem wstrząsnął grzmot. Błyskawica szarpnęła powietrze. Po ścianach, suficie i dywanach z trzaskiem rozbiegły się niebieskie skry. Woń ozonu wypełniła powietrze. – Varthlokkur! – szepnął Ragnarson, kiedy wreszcie odjął dłonie od oczu. Jęki przerażenia rozeszły się po zgromadzonych w pomieszczeniu. Żołnierze zupełnie zesztywnieli ze strachu. Dwóch okryło się ostateczną hańbą – zemdleli. Ragnarson również nie czuł się szczególnie pewnie. Byli starymi znajomymi – on i Varthlokkur – ale bynajmniej nie zawsze można było ich nazwać sprzymierzeńcami. Michael Trebilcock okazał mniej przerażenia i więcej przytomności umysłu niźli ktokolwiek ze zgromadzonych w pomieszczeniu. Spokojnie odbezpieczył kuszę i wycelował ją w czarownika. Ten pomysł nie przyszedł Bragiemu do głowy. Podziwiał bladego młodzieńca. Trebilcock wydawał się zupełnie odporny na strach, nieświadom jego znaczenia. To mogła być bardzo pożądana cecha, zwłaszcza jeśli miało się do czynienia z czarodziejami. Trzeba było przecież dostrzegać wszystkie subtelności, najdrobniejsze ruchy lewej dłoni, kiedy czarownik wymachiwał prawą. Nie bać się go, być nazbyt przekonanym o własnej przewadze oznaczało wydanie się w ręce wroga. Varthlokkur uniósł powoli dłonie. – Pokój – powiedział. – Marszałku, coś się dzieje w Kavelinie. Coś niegodziwego. Przybyłem tu tylko po to, by stwierdzić, co to jest, i powstrzymać, jeśli będę w stanie. Ragnarson się rozluźnił. Varthlokkur jak zawsze przeszedł do rzeczy. Kłamał tylko przez przeoczenie, nigdy na zamówienie. – Spóźniłeś się. Już uderzyło. – Gniew, który na jakiś czas stłumił strach, teraz znowu powrócił. – Zabili moją żonę. Zamordowali moje dzieci. – I Turrana również – powiedział Valther, stając w drzwiach. – Bragi, byłeś już na dole? – Nie. Wystarczająco źle jest tutaj. Nie chcę widzieć Dilla, Molly i Tamry. Po prostu wynieście ich po cichu. To moja wina, że musieli umrzeć. – Nie o to chodzi. Chcę powiedzieć, że nie tylko chcieli wszystkich zabić. Przeszukali wszystkie pokoje. Pobieżnie, jakby mieli zamiar wrócić, jeśli nie znajdą tego, czego szukali od początku. – Bez sensu. Wiemy, że nie byli złodziejami. – To nie pozory. Nie przyszli tu tylko po to, żeby zabić. Czegoś szukali. Na twarzy Varthlokkura pojawiło się napięcie. Nie powiedział nic. – Tu nic nie było. Nawet pieniędzy nie mieliśmy szczególnie dużo. – Było – wtrącił Varthlokkur. – Albo powinno być. Wygląda na to, że sekret był lepiej strzeżony, niż myślałem. – Hę? Znowu zaczynasz te swoje tajemnicze gadki? – Bragi zawsze podejrzewał, że czarodzieje mówią zagadkami tylko dlatego, aby później nie można było im zarzucić błędu. – Nie. Oto opowieść. Turran, Valther oraz ich brat Brock podczas wojny z Shinsanem służyli w armii monitora Escalonu. W sytuacji ostatecznie rozpaczliwej monitor przy pomocy Turrana przemycił na Zachód potężny artefakt magiczny, Łzę Mimizan. Turran wysłał ją pocztą Elanie. Znajdowała się w jej posiadaniu niemalże przez piętnaście lat. Sądziłem, że wiedzieliście. Ragnarson usiadł na skraju łóżka. Poczuł, jak ogarnia go całkowite pomieszanie. – Miała przede mną mnóstwo sekretów. – Być może jeden z żyjących będzie nam w stanie coś powiedzieć – zauważył Varthlokkur, straszliwymi oczyma przyglądając się po kolei wszystkim obecnym. – Ja ją raz widziałem – zgłosił się Preshka. – Kiedy byliśmy na wybrzeżu Auszura, kiedy byłem ranny i ukrywaliśmy się. Przypominała rubinową łzę. Elana trzymała ją w małej tekowej szkatułce. – Tekowej? – zapytał Bragi. – Nie miała żadnej tekowej szkatułki, Rolf. Czekaj. Miała jedną z hebanu. Inkrustowaną srebrnymi runami. Od lat gdzieś się pałętała w pobliżu. Nigdy nie zaglądałem do środka. Nawet nie wiem, czy była zabezpieczona. Zawsze miała ją pod ręką, jednak nigdy nie zwracałem na nią uwagi. Sądziłem, że przechowuje w niej biżuterię. – To jest to – powiedział Preshka. – Miałem na myśli heban. Klejnot, jednak... Był przerażający. Żywy. Płonął od środka. – To jest to – oznajmił Varthlokkur. – Jedną z jej najbardziej interesujących właściwości jest zdolność do umykania uwagi. I pamięci. Jest niewiarygodnie nieuchwytna. – Do diabła, powinna gdzieś tu być – powiedział Ragnarson. – Wydaje mi się, że widziałem ją któregoś dnia. Albo w tej garderobie, albo gdzieś w skrzyni z ubraniami. Zawsze postępowała z nią jakby nie była ważna. – Znakomita metoda ukrycia – zauważył Varthlokkur. – Nie sądzę, by gdzieś tutaj była. Nie czuję jej. Ragnarson zagrzmiał: – Michael! Jarl! Szukajcie! Sam schował twarz w dłoniach. Zbyt wiele się działo. Ciosy padały nań z każdej strony, zmartwienia, których dosyć byłoby na trzech ludzi. Miał przeczucie. Nie czas teraz, by leżeć nieruchomo i wchłaniać swój smutek, trzeba uspokoić myśli i zmienić cele. Poszukiwania spełzły na niczym. Jednak zabójca w parku nic przy sobie nie miał. A Ragnar powiedział, że tamten nie wszedł nawet do głównej sypialni. – Jarl, gdzie jest Ragnar? – Mgła wzięła go do siebie. – Wyślij kogoś. Już czas, żeby zobaczył na własne oczy, na czym polega życie dorosłych. Być może nie uda mu się dużo dłużej pożyć. Będą kolejni zabójcy. Ragnar powinien się stać jego mieczem zza grobu. – Jarl – powiedział, kiedy Ahring wrócił. – Przyprowadź jutro trochę więcej ludzi. Znajdźcie ten amulet, talizman czy co tam. Valther. Czy sądzisz, że Mgła nie miałaby nic przeciwko opiece przez jakiś czas nad moimi dziećmi? Będę cholernie zajęty, póki to wszystko się nie uspokoi. – Z pomocą Nepanthe da sobie radę. Ragnarson zmierzył go wzrokiem. Napięcie powróciło. Yalther musiał wiedzieć... Ale to był płacz za rozlanym mlekiem. Co niby miał Valther zrobić? Zakapować Turrana? Kto jeszcze mógł wiedzieć? Kto im pomagał? Haaken? Haaken był w domu... Nie. Znał swego brata. Haaken poderżnąłby im gardła, gdyby wiedział. Powoli zaczynał trawić to, co się stało. Teraz należało się zająć wyjaśnieniem tajemnicy. Varthlokkur zawołał go do pustego kąta. – Pojawiłem się w chwili, gdy szaleją emocje – wyszeptał czarownik. – Ale nie to mnie tutaj przyciągnęło. Tamto się jeszcze nie wydarzyło. Ale jeśli będziesz działał szybko, może da się jeszcze wszystko odwrócić. – Co? Co jeszcze może się zdarzyć? Co jeszcze mogą mi zrobić? – Nie tobie. Kavelinowi. To nie jest nic osobistego. Chociaż i ty możesz przez to ucierpieć. – Nie rozumiem. – Twoja druga kobieta. Żołądek Ragnarsona skręcił się w supeł. – Fiana? Znaczy... królowa? – To dziecko przyciągnęło moją uwagę. – Ale to nie przez... – To nadchodzi. Za dwa lub trzy dni. Wyrocznie, chociaż niejasne, są zgodne w jednej kwestii. To dotknięte przez pradawne zło dziecko, przebywające jeszcze w łonie Fiany, może wstrząsnąć posadami świata... jeśli przeżyje. Może nie przeżyć. Moce, jakie tu działają... – Moce. Starłbym twój gatunek z powierzchni ziemi, gdybym tylko potrafił... – W wyniku takiego czynu otrzymałbyś nudny świat, mój panie. Ale najistotniejsza jest teraz królowa. I dziecko. – Bogowie, jaki jestem zmęczony. Zmęczony tym wszystkim. Dziesięć lat temu, kiedy mieliśmy posiadłość w Itaskii, narzekałem, że życie staje się nudne. Oddałbym wszystko, żeby to teraz wróciło. Moja żona by żyła. Podobnie jak moje dzieci... – Nie masz racji. Ja wiem. Ragnarson spojrzał mu w oczy. Tak, Varthlokkur wiedział. Od stulecia żył z tą samą rozpaczą. – Karak Strabger... Baxendala. To niemalże pięćdziesiąt mil. Czy zdążę? – Nie mam pojęcia. Szybkie konie... – Zabierzemy je pocztylionom. – Jedno z usprawnień Ragnarsona, które zresztą podsunął mu Deryl, polegało na ustanowieniu systemu lotnej poczty pozwalającej na błyskawiczne przekazywanie ostrzeżeń w wypadku jakiegoś zagrożenia. Stacje przydrożne znajdowały się w głównych gospodach prowincji. Każda otrzymywała subsydia na utrzymanie koni dla kurierów. System był znacznie droższy od tradycyjnego, który polegał na wręczaniu poczty podróżnemu zmierzającemu we właściwym kierunku. Przekazywano ją w ten sposób z ręki do ręki, póki nie dotarła do adresata. Nowy system był jednak bardziej niezawodny. Ragnarson miał nadzieję, że któregoś dnia uda mu się przekonać kastę kupiecką, by polegała wyłącznie na nim, w ten sposób czyniąc go kolejnym źródłem dochodów korony. – Jarl. Każ osiodłać parę koni i przyprowadzić je przed dom. Niech będą... trzy. Dla mnie, dla czarodzieja i dla Ragnara. Haaken, przejmujesz dowodzenie, póki nie wrócę. Jego słowo jest równe prawu. Zrozumiano? Ahring skinął głową. – Valther? – Zrozumiałem. – Spojrzał na Bragiego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Bragi zdał sobie sprawę, że jego wyjazd do królowej stanowić będzie dodatkową pożywkę dla plotek. Ale nie skomentował swej decyzji. Jego towarzysze będą musieli każdy we własnym sumieniu zdecydować, czy trzymać usta na kłódkę. Przyjrzał się im po kolei. Jego spojrzenie spoczęło na Michaelu Trebilcocku. Blady młodzieniec wciąż celował w Varthlokkura. Maszyna nie człowiek. – Wybacz mi – zwrócił się Ragnarson do czarodzieja. – Michael, pozwól na minutę. Zabrał go na dół, na zewnątrz, potem dookoła ogrodu. Świt barwił już nieboskłon ponad Kapenrungiem. Gdzieś tam Fiana leżała w bólach, ich dziecko próbowało wyrwać się z jej łona przed czasem. – Michael. – Sir? – Nie znam cię jeszcze zbyt dobrze. Wciąż jesteś obcy, nawet po tych kilku latach. – Sir? – Mam dziwne przeczucie odnośnie ciebie. Lubię cię. Ufam ci. Ale czy mam rację? W ogrodzie panował spokój. Z tyłu dom Ragnarsona wyglądał tak, jakby w nie większym stopniu porażony został grozą niźli domy sąsiednie. – Nie wiem, czy nadążam, sir. – Nie mam pojęcia, kim jesteś, Michael. Nie wiem, czym jesteś. Wciąż pozostajesz całkowicie nieprzenikniony. Wiem o tobie tylko tyle, ile mi powiedział Gjerdrum. Ty nie zdradzasz się z niczym. Jesteś całkowitą zagadką. Co oczywiście jest twoim prawem. Ale stałeś się częścią bandy. Ledwie zauważyłem, jak to się stało. Jesteś bardzo dyskretny. Słyszysz różne rzeczy. Widzisz różne rzeczy. Znasz każdego. Mam wrażenie, że dysponujesz takim rodzajem umysłu, który potrafi wyciągać wnioski, nie dbając o brakujące dane, i zazwyczaj masz rację. Nie mylę się? Trebilcock pokręcił głową. W bladym świetle poranka wydawał się zupełnie widmowy, niczym mumia przywrócona do życia. – A więc pytam po raz wtóry. Czy można ci ufać? – Bragi czekał przez pół minuty. Trebilcock nie odpowiedział. – Naprawdę jesteś ze mną? Czy też będę cię musiał zabić któregoś dnia? Trebilcock nawet nie drgnął. Znowu Ragnarson miał wrażenie, że strach dla tego młodego człowieka jest pustym pojęciem. – Nie będziesz musiał mnie zabić – odrzekł na koniec Michael. – Jestem tutaj od ukończenia uniwersytetu. Teraz jest to mój kraj. Wy jesteście moimi ludźmi. Jestem tym, kim jestem. Przykro mi, że tego nie rozumiesz. I nie możesz przestać myśleć... cokolwiek by to było. Ale ja jestem tu w domu, sir. Ragnarson spojrzał w wyblakłe oczy Trebikocka i uwierzył mu. – Dobrze. Wobec tego mam dla ciebie pracę. – Sir? Po raz pierwszy od czasu, jak spotkał Michaela, Bragi zobaczył na jego twarzy ślad emocji. I uznał, że zrozumiał. Michael był synem bogacza. Jaką miał kiedykolwiek możliwość, by zrobić coś dla siebie bądź innych? – Jest proste. Rób to, co robisz. Oczy i uszy. Trzymaj się blisko wydarzeń. Tylko że bardziej niż dotąd. Gjerdrum mówi, że tak czy inaczej, ciągle się skradasz. – Ragnarson popatrzył na wschodzące słońce. – Michael, nikomu już dłużej nie mogę ufać. Nienawidzę tego... Pojawił się Ahring. – Konie są gotowe. Przygotowałem też dla was trochę rzeczy. – Dziękuję, Jarl. Michael? – Sir? – Powodzenia. Ragnarson zostawił bladego młodzieńca głęboko zamyślonego. – Jarl, zmieniłem zdanie. Wiesz, co się dzieje między mną a królową? – Słyszałem dość. – No tak. Cóż. Teraz nie ma już sensu tego skrywać. Ale nie cytuj mnie. Zrozumiałeś? – Oczywiście. – Czy rodzi to jakieś problemy? – Tysiące. Ale najbardziej się boję, co nastąpi, jeśli jej się nie uda. Twój przyjaciel czarodziej mówił... Powiedzieli, że z pierwszym też miała kłopoty. – Tak. Oto, czego chcę. Wszyscy żołnierze w stolicy, wyjąwszy Vorgrebergian i królewskich, mają od jutra nie opuszczać baraków. Rozkaz ma być wydany, zanim rozejdą się wieści o tym, co się stało. I w tej chwili masz mi znaleźć pułkownika Oryona gotowego do podróży. Zabierając go ze sobą, będę miał jednego węża w kieszeni. Aha. Ogłoś alarm w prowincjach. Milicja ma być w gotowości. Straże graniczne w gotowości maksymalnej. Valther może rozpuścić pogłoski o skrytobójczym zamachu. To zlikwiduje pytania o zakaz opuszczania baraków. Załapałeś? – Zrobione. Było już dobrze po świcie, zanim trzej mężczyźni i chłopiec ruszyli na wschód. OSIEM: Więzień Ból nie miał końca. Szepty, delikatne zło ani na moment nie przestawało szeptać do jego uszu, gadało wciąż i wciąż. Był uparty. Tak cholernie uparty, że nawet do głowy mu nie przyszło, aby krzykiem się domagać ulgi. Nie wiedział, gdzie jest. Nie wiedział, kto go pojmał. Nie wiedział dlaczego. Ból był całą jego wiedzą. Człowiek w czerni, człowiek w masce był jego jedyną wskazówką. Nie powiedzieli mu nic. Tylko pytali. Jeśli w ogóle otwierali usta. Z początku pytali go o Bragiego i Harouna. Nic im nie powiedział. Nie potrafił. Niczego przecież nie wiedział. Tak długo żył z dala od nich. Obudził się. Dźwięki... Człowiek w masce powrócił. – Biada! – wymamrotał Szyderca, jeszcze bardziej wtulając się w ścianę i posadzkę. Tym razem będzie nieprzyjemnie. Od tygodni już go nie nawiedzali. Ale tym razem tylko czterech. Wdzięczny był za drobne uprzejmości. Każdy trzymał w dłoni pochodnię. Szyderca obserwował spod przymkniętych powiek, jak asystenci umieścili je w pierścieniach poza zasięgiem jego dłoni, po jednej na każdej ze ścian. Człowiek w masce zawiesił swoją nad drzwiami. Maska zamknął drzwi. Oczywiście. Nie dlatego, by Szyderca mógł uciec. Nie kazał ich przecież zamknąć od zewnątrz. Zwyczajnie zamknął je, aby więźniowi przypadkiem nie przyszło do głowy, że poza żelazną sztabą istnieje jeszcze jakiś świat. Świat Szydercy miał dwanaście na dwanaście na dwanaście stóp czarnego kamienia bez okien. Umeblowanie? Łańcuchy. Nie było żadnych urządzeń sanitarnych. Konieczność życia we własnych odchodach była jak najbardziej dobra – w myśl architektów wnętrz, którzy go pojmali. Najbardziej niepokojące było milczenie maski. Stawał niezmiennie tuż przed drzwiami, nieruchomy niczym posąg, podczas gdy jego asystenci demonstrowali swoje mistrzostwo w zadawaniu bólu. Tym razem dali mu zbyt dużo czasu, żeby doszedł do siebie, i nie przyprowadzili dość wsparcia siłowego. Eksplodował. Rzucił się na najbliższego, zatopił palce w jego gardle. Zdjęty krwiożerczym podnieceniem wrzasnął: – Hai! Tchawica poddała się. Wygiął palce w szpony, szarpnął z całą siłą, jaka mu jeszcze została. Jeden nie żył. Ale zostało jeszcze trzech. Miał nadzieję, że wściekną się na tyle, by go zabić. Śmierć była jedynym celem jego życia. Chwiejne cofnął się, skoczył, wbił stopę w krocze człowieka w masce. Pozostali powstrzymali go. Nie byli to amatorzy. Zbili go z nóg i odciągnęli. Przeżył już tyle bólu, tak często zadawanego, że teraz nie dbał już o nic. Trwało to od tak dawna, że już dłużej się nie bał. Tylko dwie rzeczy miały dla niego znaczenie. Uczynić im jak największą krzywdę i zmusić, by go zabili. Nawet się nie zezłościli. Nigdy im się to nie zdarzało, chociaż było to najgorsze, co im dotąd zrobił. Pozostali profesjonalistami. Kiedy już strasznie go zbili, przewrócili go na brzuch i związali nadgarstki za plecami. Potem związali również łokcie. Jęczał, wił się, zatopił zęby w obnażonej kostce. Jedyną przyjemnością był smak krwi. Posmakował również własnej, gdy bucior rozbił mu usta. Nigdy się nie nauczy. Opór znaczył po prostu więcej bólu. Przeciągnęli linę przez związane łokcie i podciągnęli go. To była stara tortura, prymitywna i biernie znoszona. Kiedy Szyderca przybył do celi, miał pięćdziesiąt funtów nadwagi. Sam jego ciężar wyrwał mu kości ramion ze stawów. Po tym, jak już krzyczał jakiś czas, a wreszcie stracił przytomność, ktoś przyszedł, by go wyleczyć, żeby mogli go znowu zawiesić. W owym czasie nie było jeszcze nocnych szeptów, tylko ból oraz nieustający wysiłek, aby go złamać. Dlaczego? Jaka z tego korzyść? A tym razem jaki będzie program? Pięć czy dziesięć dni na haku? Czy też od razu do rzeczy? Jedno było pewne. Przez dłuższy czas nie będzie nic do jedzenia. Żywność była wyłącznie dla rekonwalescentów. Kiedy w ogóle go karmiono, dostawał zupę z dyni. Dwie miski dziennie. W którymś tygodniu dawali mu zupę z kapusty. Ale tej małej zmiany było dosyć, by ożywić jego ducha. A więc potem znowu było tak, że zupa z dyni lub nic. Resztki jego ostatniego posiłku rozbryzgały się na posadzce. Żółć wypełniła mu usta. Splunął. – Nadejdzie dzień – obiecał szeptem. – Jest to zapisane w balansie wieczności, na wielkiej mandali. Kiedyś wreszcie losy się odwrócą. Torturujący zakręcili nim. Dookoła, dookoła, jeszcze raz, póki prawie nie stracił przytomności z oszołomienia i bólu. Potem podnieśli go pod sam strop i opuszczali serią szarpnięć. Zwymiotował znowu, ale nie miał już nic w żołądku. Jeden z nich otarł mu usta. Zrozumiał, że tym razem było inaczej. Całkowicie inaczej. To było nowe. Zaczął się przyglądać. Człowiek w masce się poruszył. Spojrzał w oczy Szydercy, odsunął po kolei powieki, jak mógłby zrobić to lekarz. Szyderca w szczelinach maski, z których usunięto klejnoty, zobaczył oczy tak czarne jak swoje. Nie. Maska nie była tą, którą zazwyczaj widywał. Zamiast delikatnego rysunku czerni na złocie miała inkrustację złota na czerni. Inny człowiek? Nie wydawało mu się. Wyczuwał tę samą osobę. W tych oczach nie było śladu uczuć, żadnej litości. To były oczy inżyniera, zmęczone oczy chłopa w południe dnia w środku żniw. Ta maska wszakże... Zmiany były nieznaczne, obcość jednak jakby zniknęła. Zaczął przeszukiwać płonący strych swego umysłu. Ta maska, czarne szaty oraz dłonie zawsze osłonięte najdelikatniejszymi rękawicami, jakie w życiu widział, wszystko to były rzeczy, które znał... Tervola. Shinsan. Pamiętał ich tak dobrze, że pewien był, iż to nie jest prawdziwy tervola. Sam wybrałby oszustwo, by zaprogramować całą sytuację, gdyby role były odwrócone. Ta maska... Teraz już ją pamiętał. Widział ją pod Baxendalą. Leżała porzucona na polu bitwy po tym, jak O Shing zaczął się wycofywać. Złote linie na czerni, rubinowe kły, kot-gargulec. Jak poinformowała go Mgła, należała do człowieka imieniem Chin, jednego z przywódców tervola. Wówczas założyli, że Chin zginął. Może wcale tak się nie stało, chociaż oczy-kryształy zostały usunięte z maski... – Chin. Stary przyjaciel przybył na pomoc – szepnął Szyderca, siląc się na sarkastyczny uśmiech. Jedyną reakcją tamtego był nieznaczne wahanie, potem powiedział: – Będzie jeszcze więcej bólu, grubasie. Przez wieczność, jeśli trzeba. Ja mogę poczekać. Albo ty możesz posłuchać. I nauczyć się. – Jam zmienił się cały w słuch. Od głowy do pięty, jestem cały słuchem. – Tak. Tak właśnie będzie. Czas niezgrabnych zabiegów dobiegł końca. Teraz będziesz słuchał i odpowiadał. – Wyprostował się i skierował ku drzwiom. Dwaj ludzie wtoczyli przez nie wózek. Szyderca zacisnął zęby, chociaż nie miał pojęcia, co właściwie widzi. Człowiek w masce sprawił, że zrozumiał przeznaczenie tych instrumentów czarownika. Ból był gorszy niźli kiedykolwiek dotąd. Ta męka była zaprojektowana w iście naukowy sposób, miała tylko jeden cel – pozbawić go zmysłów. Szyderca nigdy nie miał szczególnie stabilnej psychiki. Dwa dni zabrało całkowite złamanie go. Przez następny tydzień pozwolili mu wyć w ciemnościach. Potem coś się stało. Jeszcze więcej bólu. Dymne zapachy płonącego ciała. Wrzaski, których nie wydawały jego usta. Walczący mężczyźni. Wrzask, który okazał się jego, kiedy uderzył w posadzkę celi... Ciemność. Spokojna cicha ciemność. Tej nocy szepty powróciły. Zmieniły się wszakże, stały bardziej łagodne. Delikatne szepty, szczęśliwe wesołe szepty jak głosy nimf u wodospadu. Uspokajały go. Kształtowały. Potem dotyk delikatnych kobiecych dłoni i odległe mamrotanie mężczyzn o ponurych głosach. Jednak przez długi czas pozostawał związany, oczy zasłaniała przepaska. Jego wspomnienia były niejasne, pomieszane. Człowiek w masce. Ludzie El Murida... pomyślał. Oraz oficerowie najemników. Cały czas podawali mu narkotyki i wiedział o tym, jednak od czasu do czasu udawało mu się na tyle oprzytomnieć, że podchwytywał strzępy konwersacji. Pewnego razu, nowa najwyraźniej pielęgniarka, stwierdziła: – O, moi bogowie! Co się stało? – Przerażenie przepełniało jej głos. – Był torturowany – odpowiedział mężczyzna. – Spalony. Nie do końca to rozumiem. Z tego, co mówi, wynika, że został zwabiony w pułapkę przez ludzi, których uważał za przyjaciół. Nikt jeszcze nie wie dlaczego. Lord Chin go uratował. Co? – pomyślał Szyderca. Jego mózg musi być zupełnie w proszku. Czy to nie Chin go torturował? – To skomplikowana intryga. Jeden z jego przyjaciół najwyraźniej przekupił agentów El Murida, którzy go porwali. Potem wysłał najemników, którzy zainscenizowali jego ratunek... a potem przekazał go w ręce Harouna noszącego maskę utraconą przez lorda, kiedy Smok próbował dokonać inwazji na Zachód. – Mówisz... – Istnieje więź między człowiekiem a maską. Lord stracił swoją, ale wciąż wie, co się dzieje, jeśli włoży ją ktoś inny... Potrzymaj. Sądzę, że powoli dochodzi do siebie. Lepiej dajmy mu następnego niucha. Potrzebuje jeszcze mnóstwo zabiegów uzdrawiających, zanim pozwolimy mu się obudzić. Minął może dzień, a może tydzień. Inny mężczyzna i inna kobieta. Tym razem to mężczyzna wydawał się nowy. – ...mówi, że lord Chin teleportował się prosto do lochu. Z jakiegoś powodu bin Yousif tego dnia nosił prawdziwą maskę, zdobyczną, zamiast imitacji wykonanej na podobieństwo tamtej. Lord Chin wiedział o tym w tej samej chwili, gdy tamten ją włożył. Strzaskał kryształy oczu, najwyraźniej uważając, że tego wystarczy, aby przerwać połączenie. – Założę się, że lord wywołał niezłe zamieszanie. Kobieta zaśmiała się melodyjnie. – Wciąż jeszcze zamierają przerażeni, sądząc, że Shinsan ponownie nadchodzi. Gonią własny ogon. Nie wiedzą, że panuje tu nowy porządek, że nastało Ehelebe. – Co się stało? – Ten, którego zwą Harounem, uciekł. Lord Chin ukarał pozostałych. – Bin Yousif mógł tego dokonać. Jest śliski niczym wąż. – Nie może uciekać wiecznie. Ehelebe nastało. Nikt nie ucieknie przed sprawiedliwością Pracchii. Nawet w stanie całkowitego oszołomienia Szyderca osądził, że zbyt wiele w tym dewocji. Być może kobieta była fanatyczką albo niedawno nawróconą. – Co oni próbowali zrobić? – Lord Chin sądzi, że przygotowywali go jako broń przeciwko Shinsanowi. Człowiek nazywający się Ragnarson zachowuje się wobec nas niczym paranoik... Weź wacik i butelkę. On się budzi. Ludzie się poruszyli. Szyderca poczuł słodką woń. – Jak długo jeszcze? – Miesiąc może. Lord... Więcej jeszcze ich było, epizodów szybko kończonych przez lekarzy o ostrym spojrzeniu oraz pielęgniarki. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy już nie pozbawili go przytomności. – Czy słyszysz mnie? – Tak – wyszeptał. Gardło miał wysuszone i obolałe, jakby jego wrzaski nigdy nie ustały. – Nie otwieraj oczu. Zdejmiemy ci bandaże. Ming, zasuń zasłony. Od miesięcy nie używał oczu. Poczuł dotyk dłoni przebiegających po jego twarzy. Zimne ostrze skalpela nacisnęło skórę na policzku. – Nie ruszaj się. Muszę to przeciąć. Materia powoli ześliznęła się z twarzy. – Już. Powoli otwórz oczy. Przez chwilę nie widział nic prócz jasności i mroku. Potem ukształtowały się wśród nich zarysy postaci, a w końcu niejasne owale twarzy. Otaczało go trzech mężczyzn i pięć kobiet. Wydawali się niespokojni. W miejscu, gdzie jeden z mężczyzn powinien mieć usta, otworzyła się dziura. Szyderca usłyszał: – Widzisz cokolwiek? – Tak. Pojawiła się dłoń. – Ile palców? – Trzy. Kobieta zachichotała. – Dobrze. Poinformujcie lorda China. Udało nam się. Zrobili jeszcze kilka prostych testów, a potem wyzwolili go z pasów. Ten, który mówił wcześniej, powiedział: – Leżałeś przez długi czas. Nie próbuj wstawać bez pomocy. Później zaczniemy ćwiczenia. Kiedy wszedł tervola, wszyscy zamarli w milczeniu. Mężczyzna w czerni noszący maskę. Czerń na złocie rubiny, kot-gargulec. Szyderca skurczył się w sobie. Zza maski dobiegł cichy śmiech. Tervola usiadł na jego łóżku, odsuwając prześcieradło. – Dobrze. Oparzenia zaleczyły się doskonale. Nie będzie wielu blizn. Szyderca patrzył na maskę. Miała klejnoty w miejscach, gdzie przedtem ziały dziury. – Jak...? – Moja wina. Przepraszam. Źle wszystko sobie wyliczyłem. Twój wróg dysponował większą mocą, niźli się spodziewałem. Okazał się trudnym przeciwnikiem. Podczas walki zostałeś poparzony. Za to oferuję ci moje najszczersze przeprosiny. Wycierpiałeś się dosyć. Rok tortur. Zdumiewające. Jesteś silnym człowiekiem. Niewielu moich kolegów wytrzymałoby coś takiego. – Ja, cierpiąc na zaniki pamięci z okresów uwięzienia, zastanawiam się nad pytaniem jednym, gdzieżem jest? – Ehelebe. – Mężczyzna spojrzał w oczy Szydercy. Szyderca zauważył, że rozmówca używa lewej dłoni. Człowiek w masce był praworęczny. Haroun był praworęczny. – W rzeczy samej? Nigdym o rzeczonym nie słyszał. Znaczy więc gdzie? – Ehelebe nie jest „gdzieś”. Jest to stan umysłu. Nie wyrażam się specjalnie niejasno. To jest naród bez ojczyzny, jego obywatele rozproszeni są po całym świecie. Nazywamy się Ukrytym Królestwem. Kiedy jest nas już dostatecznie wielu, wybieramy tajemne miejsce, by się w nim zbierać, szukać ucieczki, żyć w pokoju. To jest właśnie takie miejsce. – Takoż sam system spotykany jest w kulcie Methregula. Methregul był demonicznym bogiem czczonym w dżunglach królestwa Gundgatchcatil. Posiadał niewielką tajemną i paskudną sektę wyznawców. Kult był wyjęty spod prawa na całym obszarze zachodnich królestw. Jego krwawe ołtarze dobrze ukrywano. Dzisiaj zanikał. Znacznie bardziej rozpowszechniony był za czasów młodości Szydercy. – Struktury są podobne. Ale cele tak różne jak dzień i noc. Naszym celem jest wypędzenie na zawsze takiej ciemności ze świata. Szyderca szybko odzyskiwał władze mentalne. – Słuchaj, ty, pytam się ja siebie, co jest? Tervola mówi, że ma misję wypędzenia zła? – Zaśmiał się. – Czyste szaleństwo. – Być może. Ale któż inny może zmienić kierunek, w którym zmierza Shinsan? Zaskoczony byłbyś, gdybyś wiedział, kim są niektórzy z nas. Ja często bywam sobą, kiedy tylko moja praca pozwala mi na kontakt z braćmi wcześniej mi nie znanymi. Szyderca chciał zapytać, dlaczego nigdy nie słyszał o organizacji. Jednak stare przyzwyczajenie sprawiło, że ugryzł się w język. Poczeka i popatrzy. Potrzebował danych – i to nie takich, które mu ktoś podsuwał – na podstawie których dopiero wyciągnie wnioski. – Niezwykle szybko doszedłeś do siebie. Za pomocą odrobiny magii i dużej opieki ze strony tych dobrych ludzi. – Wskazał tych, którzy stali tylko i patrzyli. – Sam zobaczysz, kiedy będziesz mógł podejść do lustra. Naprawili większość uszkodzeń. Kości i ciało są jak nowe. Zostanie ci kilka blizn, ale ukryje je ubranie. Martwi nas tylko, jak się czujesz tutaj. – Postukał palcem głowę Szydercy. – Dlaczego? – Przepraszam? – Powiedziano mi, żem uratowany został z łap niegodziwców. Nie jestem niewdzięczny. Ale wiele osób wiele przepracowało godzin, by wyreperować rady... rany...? szaleńczego okrucieństwa tego, co mnie schwytał, i co nigdy nie powiedział mi, dlaczegom uwięziony został. Zastanawiam się. – Ach. Tak. Chodzi ci o moje motywy. Nie, nie są bynajmniej bez reszty altruistyczne. Mam nadzieję, że potrafię cię przekonać, byś poświęcił swe talenty naszej sprawie. Szyderca parsknął. – Talenty? Ja? Włóczęga z zakurzonych ulic niezdolny utrzymać żony i dziecka? O moralności ledwie na grubość opłatka lepszej od przedstawicieli klasy tervola? Z nawykiem hazardu zdolnym opętać mnie do stanu samozniszczenia? – Właśnie. Jesteś człowiekiem. Ludzie są słabi. Ehelebe bierze twoją słabość i czyni z niej siłę w służbie ludzkości. Szyderca żałował, że nie widzi twarzy tamtego. Jego głos i pozorna szczerość były nazbyt rozbrajające. Zaczął w pamięci przeglądać wszystko, co zdarzyło się od momentu, gdy otrzymał zaproszenie Bragiego na obchody Dnia Zwycięstwa. Zamarł, kiedy przypomniał sobie o Nepanthe. Co ona robi? Czy już zrezygnowała z niego? Co się z nią stanie, jeśli Bragi i Haroun naprawdę knuli przeciwko niemu? – Nie. Miałem po dziurki w nosie polityki w czasach, co minęły. Rok w lochu z katem zamiast kochanki przekonał mnie ostatecznie. – Prześpij się z tym. Zaczniemy twoją terapię, kiedy się obudzisz. – Chin na czele pozostałych wyszedł z pomieszczenia. Szyderca próbował usnąć, a potem coraz to zapadał w drzemkę i budził się z niej. Kilka godzin później delikatny odgłos sprawił, że ocknął się zupełnie. Odemknął jedną powiekę. Gościem okazał się przygarbiony stary człowiek. To sam wścibski we własnej osobie, pomyślał Szyderca. Niesławny Gwiezdny Jeździec. Legendy otaczające postać Gwiezdnego Jeźdźca były stare niczym świat, starsze nawet niźli te o Starcu z Gór, którego Szyderca podejrzewał o to, że jest zabawką Gwiezdnego Jeźdźca. I nikt najwyraźniej nie wiedział, kim był ten człowiek ani co nim kierowało. Wędrował własnymi drogami, kierując się własną radą. Dysponował większą potęgą niźli władcy Shinsanu czy Varthlokkur. Bragi twierdził, że zadbał o to, by czary nie miały wpływu na wynik bitwy pod Baxendalą. Dla niewiadomych powodów mieszał się do ludzkich spraw, działając spoza sceny. Był tematem całej biblioteki dzieł spekulatywnych na największym uniwersytecie rebsameńskim w Hellin Daimiel. Stał się tajemnicą ustępującą zagadkowością tylko tajemnicy samego życia. A więc co, u diabła, robił tutaj. Raz to przypadek, dwa – zbieg okoliczności. Trzy razy oznaczały, że coś się dzieje. A to było właśnie trzecie spotkanie Szydercy z tym człowiekiem. Dalej udawał, że śpi. Przygarbiony starzec został jedynie kilka sekund, przypatrując się mu uważnie, potem wyszedł. Czy Gwiezdny Jeździec był tylko ukradkowym gościem? Czy też był zaangażowany w całą tę sprawę z Ehelebe? W czasach minionych, jeśli Szyderca dobrze wiedział, zawsze mieszał się w różne sprawy, stając zazwyczaj po stronie ludzi, których Szyderca uznawał za „porządnych gości...” Dwukrotnie do tej pory Gwiezdny Jeździec pojawiał się w jego życiu. Dwa razy skorzystał na tym. To był argument na korzyść lorda China – zakładając, że stary nie był tutaj tylko po to, by wetknąć patyk w mechanizm zegara. Kilka tygodni później, kiedy już był zdolny wstać i udać się na przeszpiegi, Szyderca usłyszał, jak ktoś informuje China, że Bragi właśnie wtrącił Nepanthe oraz Ethriana do starych lochów pod zamkiem Krief. Powrócił do swojej kwatery i zaczął myśleć. Gwiezdny Jeździec uratował mu życie wiele lat temu. Varthlokkur powiedział mu, że tamten nie kłopotałby się, gdyby nie przewidywał dlań zadania w jakiejś późniejszej intrydze. Czy to była zapłata? Jedna rzecz wszakże nie ulegała wątpliwości. Bragiemu i Harounowi nie można wierzyć. DZIEWIĘĆ: Krótka podróż Cholerne siodła stają się coraz twardsze – narzekał Oryon. On, Bragi, Ragnar i czarodziej właśnie dojechali do gospody Pod Dzwonem i Łukiem. – Zmiana koni – nakazał Ragnarson gospodarzowi. – Poczta korony. – Okazał upoważnienie, które sam wystawił. – Mamy już za sobą połowę drogi, pułkowniku. Jeszcze dwadzieścia mil. Jednak nie uda nam się ich pokonać przed zmierzchem... Jak czas? – zapytał Varthlokkura. – Gotów już jesteś mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? – dopytywał się Oryon. Ragnarson jak dotąd nie poinformował go o niczym. – Zaufaj mi, pułkowniku. Oryon był niskim, szerokim w barach bykiem, którego Bragi po raz pierwszy spotkał podczas wojen El Murida. Wówczas nie przepadał za nim, a z biegiem lat jego nastawienie się nie zmieniło. Jednak Oryon był upartym, kompetentnym żołnierzem, znanym brutalnej bezpośredniości w walce. Prowadził swoich żołnierzy, maszerując przed pierwszą linią, daleko w przodzie, i nigdy, jak twierdzono, nie wycofał się bez wyraźnego rozkazu. Wszystko to składało się na wizerunek paskudnego wroga. Oryon ani na takiego nie wyglądał, ani tak się nie zachowywał, nie brakowało mu jednak subtelności. Tępaki nie zostają pułkownikami gildii. Pojął od razu, że rozpętał się kryzys taki, że Ragnarson zmuszony był odseparować go od żołnierzy. Dlaczego? – Coś do jedzenia, karczmarzu. Nie. Żadnego ale. Nie przy moich nerkach. Musimy dotrzeć przed nocą do Baxendali. – Tato, czy naprawdę musimy? – zapytał Ragnar. – Jestem prawie nieżywy. – Wytrzymasz jeszcze trochę, Ragnar. – Mhm – mruknął Varthlokkur. – Wiesz, ile czasu minęło, odkąd ostatni raz jeździłem konno? Gospodarz wymamrotał: – Pięć minut, panowie. Jedynie Oryon natychmiast usiadł. Mimo skarg był lepiej przyzwyczajony do siodła niźli pozostali. Oryon był, o czym sam lubił przypominać Ragnarsonowi, żołnierzem czynnej służby. Varthlokkur wypatrzył maleńką solniczkę. – Ufny człowiek, ten nasz gospodarz. Sól była w Kavelinie niezwykle cennym towarem. Varthlokkur pstryknął palcami. Solniczka zniknęła. Była to sztuczka, którą mógłby wykonać Szyderca. Czyste prestidigitatorstwo. Ale nawet najwyższe czary w połowie były kłamstwem. Ragnarson podejrzewał, że czarodziej chce w ten sposób coś im przekazać. Nie rozumiał jednak co. A Ragnar zwyczajnie powiedział: – Hej, to było niezłe, panie starszy. Nauczysz mnie również? Varthlokkur uśmiechnął się niewyraźnie. – W porządku, Rudy. – Jego palce zatańczyły. Powiedział kilka zwodniczych słów. Sól znowu się pojawiła. – Nie jest to takie proste, jak się wydaje. – Sól zniknęła. – Musisz mieć giętkie palce. – Jemu brakuje cierpliwości – zauważył Bragi. – Chyba że byłby się w stanie nauczyć podczas jednej lekcji. Już wcześniej dałem mu zestaw do sztuczek magicznych. – Zrobię to jeszcze raz powoli, Rudy, patrz uważnie. – Wykonał sztuczkę. – W porządku, co właściwie zrobiłem? Gdzie ona jest? Ragnar zrobił głupią minę, podrapał się po czole. – Wciąż nie wiem, jak to się stało. – W drugim ręku – wymruczał Oryon. – Tak? – Varthlokkur otworzył dłoń. – Ale tu również nic nie ma... oprócz sztuki złota. Teraz pytanie, skąd ona się wzięła? Oryon patrzył na podobiznę na monecie, potem spojrzał Varthlokkurowi w oczy. Naraz pobladł niczym śmierć. – Tak naprawdę, kiedy sięgniemy za ucho chłopca i pogrzebiemy w brudzie... – Sięgnął. – Co? To nie to. – Rzucił na stół agat, potem kawałek struny, zardzewiały gwóźdź do końskiej podkowy, kilka miedziaków oraz na koniec sól. – Co za bałagan. Czy ty nigdy się tam nie myjesz? Ragnar szaleńczo sprawdził sakiewkę, którą nosił przy pasie. – Jak to zrobiłeś? – Sztuczki. To wszystko tylko sztuczki. Nasz gospodarz szybko się uwija. Sir, polecę pana moim przyjaciołom. – Bardzo dziękuję, proszę pana. Próbujemy ze wszystkich sił zadowolić naszych gości. Ragnarson wybuchnął gromkim śmiechem. Znacznie bardziej opanowany Oryon tylko się uśmiechnął. – Panowie? – zapytał gospodarz. – Nie znasz jego przyjaciół – odparł Oryon. Z napiętych zmarszczek na twarzy – pułkownik próbował ze wszystkich sił udawać niewzruszonego – Bragi był w stanie odczytać troskę, a wręcz trwogę. Karczmarz podawał dobre posiłki. To był pierwszy posiłek od opuszczenia Vorgrebergu. – Pułkowniku – zaczął Ragnarson, kiedy zaspokoił już pierwszy głód i zabrał się do podsycania ognia na przyszłość. – Są jakieś szanse, byśmy mogli mówić uczciwie? Mogę być zupełnie szczery, jeśli ty też będziesz. – Nie rozumiem, marszałku. – Ani ja. Dlatego właśnie pytam. – O co więc chodzi? Dlaczego zaciągnąłeś mnie aż tutaj? Do Baxendali? Żebym się zobaczył z królową? – Zabrałem cię z sobą, ponieważ chcę, żebyś był z dala od swej jednostki, na wypadek gdyby królowa miała umrzeć, podczas gdy ja będę tutaj. Nie mam pojęcia, co byś zrobił, gdyby tak się stało, a ty dowiedziałbyś się o wszystkim, zanim zdążyłbym wrócić do Vorgrebergu. Gildia nie dostarczyła mi ostatnio szczególnych powodów do zaufania. – Sądzisz, że przygotowuję zamach stanu? – Może. To może stanowić powód, dla którego Wysoka Iglica wciąż naciska na mnie, żebym zatrzymał twój regiment. Wiedzą, że nie możemy sobie na to pozwolić. A więc może starzy chłopcy w Cytadeli chcą mieć pod ręką odpowiednią gromadkę na wypadek, gdyby korona znowu była do wzięcia. Wiem, że masz swoje rozkazy. I założę się, że uwzględniają sytuację śmierci królowej. – To prawda. – Oryon, przyznając to, niczego nie zdradzał. Nie potrzeba było geniusza, żeby się tego domyślić. – Zamierzasz mi powiedzieć, jakie one są? – Nie. Sam wiesz lepiej. Też jesteś człowiekiem gildii. Albo przynajmniej byłeś. – Kiedyś byłem. Teraz jestem marszałkiem Kavelina. Kontraktowym. Szanuję moją umowę. Gildia generalnie też respektuje swe kontrakty. Dlatego właśnie zastanawiam się... Jedno słowo. Przez jakiś czas nie zamierzałem ci tego mówić. Ale teraz nadeszła odpowiednia chwila. Twój kontrakt nie zostanie odnowiony. Po Dniu Zwycięstwa będziesz musiał się ewakuować. – To spowoduje kłopoty w stosunkach z Wysoką Iglicą. Oni uważają, że zainwestowali dosyć. – Wobec tego wywlokę wszystko na światło dzienne. Każdy król i książę na zachodzie również na nich wsiądą. Wysoka Iglica ostatnimi czasu nadepnęła wielu na odciski. – Dlaczego miałoby tak być? Legalna strona zagadnienia jest jasna. Niewypełnienie warunków kontraktu. – Niby jak? – Kavelin winny jest Wysokiej Iglicy piętnaście tysięcy nobli. Cytadela nie umarza długów. – Tak też powiedziałeś w trakcie naszych negocjacji. Chcą natychmiastowej zapłaty? Będą ją mieli. – Zaśmiał się tubalnie z głębi brzucha. – Jakieś cztery lata temu Prataxis zaczął stosować trochę twórczej księgowości w zarządzaniu budżetem państwa, a trochę więcej jeszcze w Breidenbachu, w mennicy. Zaczęliśmy zbierać noble i teraz was spłacimy. Aż do każdego cholernego grosza, jaki wam tylko przyjdzie na myśl. – Uśmiech nagle zamarł na jego ustach. – Weźmiesz pieniądze, podpiszesz kwit i spadaj, do diabła, z mojego kraju. Następnego poranka po Dniu Zwycięstwa. – Marszałku... marszałku, sądzę, że nadmiernie się spieszysz. – Szerokie grube wargi Oryona zacisnęły się w cienką linię. – Nie musimy przecież mieć wcale tak przeciwstawnych celów. Kavelin potrzebuje moich ludzi. – Może. Szczególnie teraz. Ale nie możemy sobie na was pozwolić i nie możemy wam zaufać. – Wciąż grasz tę samą melodię. Do czego chcesz, żebym się przyznał? – Chcę prawdy. – Byłeś pułkownikiem gildii. Jak wiele ci powiedzieli? – Nic. – I sądzisz, że ja wiem więcej? Od czasu do czasu otrzymuję list. Zazwyczaj są to zalecenia w sprawie prowadzonych negocjacji. Czasami może jakieś pytanie na temat tego, co się dzieje. Marszałku, jestem tylko żołnierzem. Robię wyłącznie to, co mi się każe. – Cóż, wobec tego ja ci mówię. Odmaszerować. Na Kavelin nadciągają ciężkie czasy. Wszędzie pełno zapowiadających je znaków. A ja nie ma ochoty bez przerwy obserwować ciebie, podobnie zresztą jak pozostałych. – Mylisz się. Ale rozumiem cię. Varthlokkur wciąż powtarzał Ragnarowi sztuczkę, podczas gdy oni się kłócili. Czarodziej od czasu do czasu zerkał na Oryona. Żołnierz drżał wtedy za każdym razem. – Mimo wszystko możesz wcale nie potrzebować regimentu – w pewnej chwili wymamrotał Oryon, skinieniem głowy wskazując Varthlokkura. – On? Jemu również nie ufam. Po prostu obecnie wędrujemy tą samą drogą. Gospodarzu. Jest tu coś do pisania? – Dla pana, marszałku? Z przyjemnością. – To znajdź mi, co? – Służyłem pod panem, sir. Na wojnie. Przez całą drogę od jeziora Berberich do ostatniej bitwy. Byłem na pierwszej linii pod Baxendalą, byłem. Proszę spojrzeć. – Obnażył pierś. – Jeden z tych czarnych diabłów to zrobił, sir. Ale ja żyję, a on smaży się w piekle. I tak właśnie powinno być. – W rzeczy samej. – Ragnarson nie pamiętał człowieka. Ale wielu wessońskich chłopów przyłączyło się w owym czasie do jego kolumn. Byli zręcznymi wojownikami, chociaż nie wyćwiczonymi. – I teraz dobrze ci się powodzi. Jestem zadowolony, widząc, że moim ludziom kwitnie interes. Często zdarzały mu się takie sytuacje. Nigdy nie nauczył się zachowywać w nich swobody. – Całemu krajowi dobrze się powodzi, sir. Dziesięć lat pokoju. Dziesięć lat wolnego handlu. Dziesięć lat, podczas których nordmeni zajmują się swoimi sprawami, a nie rozbijają po całym kraju, wydzierając poddanym plony i majątek. Marszałku, są tutaj tacy, którzy najchętniej zrobiliby cię królem. – Panie! Dla kogo walczyliśmy? – Ach, tak. To nie były żadne wywrotowe myśli. Jedyną rzeczą, jaką można powiedzieć przeciwko Jej Wysokości, to że nigdy nie wyszła za mąż i nie dała nam dziedzica. A teraz te dziwne przyjazdy i wyjazdy po nocy, a plotki... Człowiek się martwi, marszałku, jeśli nie rozumie. – Wybaczcie mi – zwrócił się Ragnarson do zasiadających przy stole. – Panie, przyszło mi właśnie coś do głowy. Coś w kuchni... – Otoczył ramieniem plecy gospodarza i skierował go w tamtą stronę. – Ubij coś. Najlepiej jakiś znakomity deser. A tymczasem opowiesz mi o tym, czego nie wiesz. Opowiesz mi o plotkach. I o tych przyjazdach i wyjazdach. – A tamci? – Nie można im ufać. Chłopak jest w porządku, prawda. Mój syn. Może trochę zbyt uparty i gadatliwy. Ma to po dziadku. Ale mów dalej. Plotki. – Nie jest to coś, co można by pokazać palcem, rozumie pan? To nawet nie są prawdziwe plotki. Tylko wszyscy mają jakieś przeczucie, że coś się źle dzieje. Sądziłem, że może pan mnie uspokoi. Albo powie, o co chodzi, żebym miał szansę się przygotować. – To jest już nas dwóch takich. Ja również nie mam pojęcia. I nie potrafię zrozumieć, o co chodzi, w nie większym stopniu niż ty. Przyjazdy i wyjazdy. Co z tym jest? – Naprawdę wiele nie wiem. Nie zatrzymują się tutaj. – Kto się nie zatrzymuje? – Ludzie podróżujący po nocy. Tak ich właśnie nazywam. Przybywają zza przełęczy. Albo udają się w tamtą stronę. Teraz nie ma ich już tak wielu. Jedna, dwie grupki w miesiącu. Tyleż w jedną jak drugą stronę, po dwóch, trzech mężczyzn w każdej. – Widziałeś ich za dnia? – Nie. Ale nigdy nie wydawało mi się, żeby ich zamiary były dobre. Skoro przemykali się po nocy i omijali jedyną dobrą gospodę w promieniu dziesięciu mil? – Czy przyjeżdżają tej samej nocy każdego miesiąca? – Umysł Ragnarsona znajdował się w stanie pobudzenia. Myśl, że być może wpadł właśnie na trop wroga, natychmiast dodała mu ducha. – Nie. Najwyraźniej, jak im się zechce. – Od jak dawna to trwa? – Od dobrych dwóch lat. I to jest wszystko, co mogę ci powiedzieć, wyjąwszy fakt, że paru przejeżdżało tędy dziś nad ranem. Jechali, jakby goniły ich wszystkie moce piekła. Jeżeli po drodze nie ukradli koni, teraz idą pieszo. – Powiedziałeś... – Że nigdy nie widziałem ich za dnia? Tak, tak właśnie jest. Ci tylko pokazali mi swoje plecy, kiedy odjeżdżali. Było ich trzech, a ja wiem, że należeli do tych samych, ze sposobu, w jaki zwyczajnie przejechali obok. – A co to ma ze wszystkim wspólnego? – Każdy się tutaj zatrzymuje, marszałku. Wybrałem to miejsce tego dnia, kiedy wracaliśmy z pościgu za O Shingiem przez połowę tego pogańskiego kraju na wschodzie. Miejsce jest na samym środku kompletnego pustkowia. Jest woda i łąki... Cóż, mniejsza o to, ale jak to nazwać? Ekonomia? Ludzie zwyczajnie się zatrzymują. To jest odpowiednie miejsce na przerwę w podróży. Zatrzymałeś się, a przecież jasne jest, że spieszysz się równie bardzo jak ci ludzie rano. Nawet ludzie, którzy nie mają żadnego interesu, żeby się zatrzymywać, zatrzymują się. Żołnierze. Pluton zmierzający do Maisaku? Zatrzymują się i nie słyszysz, żeby sierżant powiedział nie. Po prostu wszyscy się zatrzymują. Wyjąwszy tych, których nazywam jeźdźcami w nocy. – Dzięki. Pomogłeś mi bardzo. Będę o tobie pamiętał. Możesz jeszcze coś dla mnie zrobić? – Wszystko, marszałku. To dzięki tobie możliwe stało się, by człowiek taki jak ja miał dla siebie takie miejsce... – W porządku. Już dobrze. Wprawiasz mnie w zakłopotanie. Tak naprawdę chodziłoby mi o dwie rzeczy. Wrócimy do stołu i zabawimy się w grę, „jakiego też doskonałego wyboru deseru dokonałem”. – To wszystko? – Nie. Zacznie się, kiedy odjedziemy. Nigdy nas nie widziałeś i nie wiesz, kim byliśmy. – To czysta prawda. Z wyjątkiem pana, sir. – O mnie również zapomnij. – Tajna misja, co? – Właśnie. – Może pan wszystko uważać za zapomniane, sir. A ta druga rzecz? – Nie kłóć się ze mną, kiedy będę płacił za posiłek. Albo oberwę ci te przeklęte uszy. Gospodarz się uśmiechnął. – Wie pan, sir, jest pan cholernie dobrym człowiekiem. Prawdziwym człowiekiem. Tutaj na dole, wraz z nami wszystkimi. Ragnarson miał poczucie winy. Co by sobie ten stary weteran pomyślał, gdyby się dowiedział o Elanie i o królowej? – Dlatego właśnie wtedy poszliśmy za panem. Nie dlatego zaciągnęliśmy się pod twoje sztandary, o tym mogę cię zapewnić. Te powody możesz sobie łatwo wyobrazić. Łupy i możliwość wyrwania się z poddaństwa. Ale dlatego właśnie zostaliśmy. I wielu pamięta. Ludzie ze wzgórz również. Niektórzy z nich pojawiają się tutaj od czasu do czasu i mówią tak samo. Możesz sobie wejść na mury tam, w mieście Vorgreberg, kiedy będziesz miał kłopoty, i tupnąć głośno i krzyknąć: „Potrzebuję dobrych ludzi!” i zanim pokaże się następne słońce, będziesz miał już swoich dziesięć tysięcy. Miał tylko nadzieję, że jest to prawda, ponieważ czuł już zbliżającą się woń jutrzejszej katastrofy. – Pan mnie naznaczył, sir. Są ludzie, którzy nigdy nie szli w długich marszach, i ludzie, którzy nawet nie byli pod Baxendalą, ale oni również przyjdą. Być może nie będą mieli mieczy, o których mówiłeś, że powinni je mieć, ponieważ miecze są drogie, a każdy chciałby jeden mieć dla siebie, i nie będą mieli tarczy, wyjąwszy te, które sobie zrobią na stary sposób z drewna dębowego albo może ze zwykłej skóry, i nie będą mieli zbroi, ale przyjdą. Przyniosą ze sobą widły i motyki, i noże rzeźnickie, wykują z nich młoty i bojowe topory... Ragnarson pociągnął nosem, otarł łzę. Był poruszony do głębi. Nie wierzył w połowę tego, co przed chwilą usłyszał, ale jeden tylko człowiek okazujący tyle wiary trafił prosto i głęboko do jego serca. – Sir, pan z nas zrobił mężczyzn. Dał pan nam nadzieję. Dał nam pan szansę bycia mężczyznami, a nie tylko zwierzętami uprawiającymi ziemię, robiącymi w kopalniach i kuźniach dla pijanych nordmenów. Być może wcale pan sobie o tym w ten sposób nie myślał. Nie wiem. Wolimy myśleć, że tak właśnie było. Ty mieszkasz tam daleko, w mieście Vorgreberg, my sądzimy po tym, co widzieliśmy w długim marszu. Hej, ho! Daliśmy tym nordmenom niezłą odprawę, nieprawdaż, sir? Lieneke. Stałem tam wtedy na wzgórzu, niecałe pięćdziesiąt stóp od pana, sir. – Dosyć. Dosyć. – Sir? Obraziłem pana? – Nie. Nie. – Odwrócił się, ponieważ łzy go zdradzały. – Tego właśnie chciałem. Tego chciała Jej Królewska Mość. Tego, co – jak powiedziałeś – dostaliście. Stamtąd, z dala, z Vorgrebergu, niełatwo to zauważyć. Czasami zapominam, że jest to tylko mały skrawek Kavelina, nawet jeśli stanowi jego serce. Chodźmy już. Idziemy. I pamiętaj, co powiedziałem. – Ma pan rację, sir. Nie jestem w stanie odróżnić pana od człowieka na księżycu i obedrę pana z ostatniego grosza. – Dobrze. – Ragnarson znowu otoczył ramieniem plecy tamtego. – I trzymaj oczy szeroko otwarte. Ci jeźdźcy zwiastują kłopoty. – Oczy i uszy, sir. Mamy nasze miecze w domu, i ja, i synowie. Nad drzwiami, dokładnie tak jak każe prawo. Będziemy słuchać, aż nas wezwiesz. – Cholera! – wymamrotał Ragnarson, po raz kolejny powstrzymując napływające do oczu łzy. – Sir? Ale marszałek uciekł już do wspólnej sali. – Co myślisz? – zapytał Ragnarson, wskazując na owoce w kremie, które pomógł w kuchni przygotować karczmarzowi. – Mieszane. Sztuczka, której nauczyła mnie matka, kiedy jeszcze byłem dzieciakiem. – A potem, zwracając się do Oryona, rzekł: – Pułkowniku, nie sądzę, abym wciąż jeszcze tak bardzo obawiał się Wysokiej Iglicy jak przed chwilą. – Nie rozumiem. – Przypomniałem sobie coś, kiedy mieszaliśmy owoce. Zna pan mojego starego przyjaciela, Harouna? – Bin Yousifa? Osobiście nie. – Pięć, sześć lat temu wydał książkę w jednym z kolegiów w Hellin Daimiel. Mógłby ją pan kiedyś przeczytać. Pańska odpowiedź jest w tej książce. – Czytałem ją już. Nosi tytuł O wojnie nieregularne}, nieprawdaż? Podtytuł coś w rodzaju Wykorzystanie partyzantki dla osiągnięcia zarówno strategicznych, jak i taktycznych celów. Wspaniały traktat. Ale jego poczynania dyskredytują zawarte w niej tezy. – Tylko przy założeniu, że nie udało mu się osiągnąć tego, co sobie zamierzył. Nie wiemy, jak to jest. Tylko Haroun wie, co Haroun robi. Ale to nie jest ta odpowiedź. A teraz gospodarzu, rachunek. Musimy ruszać. Jakimś sposobem przyszłość obecnie przedstawiała się w nieco jaśniejszych barwach. DZIESIĘĆ: Władca Władców To jest całkiem nowy świat, Tam – powiedział Tran. Leśny człowiek nie potrafił zdusić w sobie obaw przed Liaontungiem. – Co to jest? – zwrócił się Tam z pytaniem do eskortującego ich starego centuriona Lo. Tam i Lang byli niemniej przytłoczeni oglądanymi widokami co Tran. – Ting Yu. Świątynia bractwa. Była już tutaj, zanim nastało Shinsan. Lo był ich strażnikiem i przewodnikiem. Miesiąc pod jego opieką nie był jak dotąd szczególnie uciążliwy. Bliski zaufany lorda Wu, należący do starszyzny młodszych oficerów Siedemnastego Legionu, Lo okazał się miłym zaskoczeniem. Bez zbroi był całkiem ludzki. – Gdzie ty mieszkasz, Lo? – zapytał Tam. – Kiedy zwiedzaliśmy koszary, powiedziałeś, że masz swój dom. Ciekawość chłopca nieodmiennie zadziwiała centuriona. Nigdy się nie ożenił, a i sam również nigdy właściwie nie miał dzieciństwa. Znał tylko dzieci poddawane szkoleniu legionowemu. – Jest niedaleko stąd, panie. – Iz nutką skrępowania: – Czy miałbyś ochotę go odwiedzić, panie? – Za skrępowaniem wyczuwało się jednak subtelną, aczkolwiek niemalże wyzywającą dumę. Tran napił się herbaty, a potem tylko kręcił głową, gdy Lo pokazywał im maleńki ogródek. – Co to jest? – zapytał Land, wskazując palcem delikatną falę na wodzie. Lo pochylił się nad basenem. – Złoty jaskółczy ogon. Niestety nie jest to szczególnie doskonały egzemplarz. Widzisz czarne łuski na tej płetwie? – Och! – wykrzyknął Tam, kiedy następna zaciekawiona złota rybka wypłynęła spod liści lilii. – Popatrz na tę, Lang. – To jest władca basenu. To jest Wu Miłosierny – oznajmił dumnie Lo. – Absolutnie czystej rasy. Tutaj, panie. – Z małego metalowego pudełka wyciągnął szczyptę okruchów, rozdrobił kilka na czubkach palców Tama. – Włóż palce do wody... delikatnie! Tam zachichotał, kiedy złota rybka zaczęła szczypać jego palce. Tran przyglądał się egzotycznym roślinom otaczającym basen. W ogród ten włożono wiele miłości, mnóstwo czasu i pieniędzy. Jednak Lo był trzydziestoletnim weteranem siedemnastego. Legioniści traktowali go z respektem. Gdyby nie głęboka lojalność wobec lorda Wu, mógł zostać centurionem Legionu Imperialnego Sztandaru, elity Shinsanu, legionu pretorian. A więc co Lo robił tutaj, karmiąc złote rybki i uprawiając ogród? Najwyraźniej żołnierze Shinsanu skrywali cechy charakteru, które obcym rzadko dane było zauważyć. Tran nie był szczęśliwy. Rewelacje, które go ostatnio spotkały, sprawiły, że miał kłopoty ze zdefiniowaniem własnych uczuć. Żołnierze nie powinni się przekształcać tak nagle z automatów wymachujących mieczami w istoty ludzkie... Liaontung stanowiło gniazdo paradoksów i kontrastów. Niegdyś było stolicą niewielkiego królestwa. Wiek temu przyszedł lord Wu i jego siedemnasty legion. Liaontung stało się wysuniętym posterunkiem, redutą strzegącą skraju imperium – jego gospodarka w całości zależna była od sfery militarnej. Ograniczenie aktywności wroga sprowadziło osadników, a później kupców. Jednak władza wojska trwała nadal. Tervola, którzy żyli znacznie dłużej niż normalni ludzie, za czasów książąt byli cierpliwymi zdobywcami. Czy miało to zabrać tydzień, czy wiek, krok za krokiem rozwijali swe operacje, póki nie kończyło ich ostateczne zwycięstwo. Wiedzieli, że i tak przeżyją swoich wrogów. I żaden z nich nie dysponował władzą choćby porównywalną z ich Mocą. Ostatni wrogowie Wu, hanie, starci zostali z powierzchni ziemi. Granice jego domeny przesunęły się tak daleko na wschód, że jego siedemnasty wkrótce będzie musiał zostać przeniesiony dalej. Liaontung zmieni się wówczas, przestanie przypominać pograniczną warownię. Sam lord Wu był zagadką. Bez wahania czy choćby śladu miłosierdzia potrafił wyciąć w pień cały naród, a jednak poddani nazywali go Wu Miłosiernym. Tran chciał wiedzieć dlaczego. – Żeby nie skłamać... – odparł Lo. – Jest tak dlatego, że dba o swoich poddanych, jak chłop dba o swoje woły. I dla tych samych powodów. Zastanów się nad chłopami. Teraz Tran już pojmował. Dla biedaka wół stanowił jego najcenniejszy dobytek. Orał jego ziemię i dźwigał ciężary. – Nie – powiedział później Lo, kiedy Lang podszedł zbyt blisko bram miasta. Delikatnie zawrócił ich w kierunku znajdującej się w sercu Liaontungu cytadeli Wu usytuowanej na szczycie nagiej bazaltowej skały. Przed nastaniem Shinsanu mieścił się na niej klasztor. Lo był doskonałym strażnikiem. Tak nimi kierował, że pręty klatki wydawały się niewidzialne. A wkrótce już i tak Tam miał niewiele możliwości, by gdzieś zabłądzić. Lord Wu skierował go na intensywne szkolenie tervola – miało stanowić fundament i rację późniejszych jego ewentualnych roszczeń do Tronu Smoka. Lo dalej towarzyszył mu właściwie wszędzie, rzadko jednak uciekał się do konieczności egzekwowania swej władzy. Głównymi nauczycielami Tama zostali wybrany Kwang i kandydat Chiang – aspiranci tervola, przeznaczeni do tego, by stać się członkami klasy czarowników arystokratów Shinsanu. Obaj jednak byli starsi od Lo, nadto dysponowali potężną Mocą. Kwanga już tylko kilka lat dzieliło od zostania pełnym tervola. Jego los był ustalony. Przyszłość Chianga natomiast nie była pewna, przynajmniej do czasu, póki tervola nie obdarzą go statusem wybranego. Jego szanse wszakże rysowały się raczej jasno, lord Wu był potężnym patronem. Tervola wschodnich legionów, włączywszy w to Wu, również przykładali się do edukacji Tama. Był dzieckiem ich skrytych ambicji. Aspiranci, zazwyczaj synowie samych tervola, byli wybierani dla wrodzonej, surowej siły panowania nad Mocą, a później szkoleni w celu wykształcenia jeszcze bardziej wyrafinowanej nad nią kontroli. Tam zadziwił swych nauczycieli. W ciągu kilku tygodni nauczył się drogą intuicyjną, tego, czego zrozumienie zabierało większości aspirantów całe lata. Jego pierwszych kilka sztuczek, jak tworzenie kul światła, zadziwiło Langa i Trana. – Jego ojciec jest księciem taumaturgiem – zauważył Lo, całkowicie nieporuszony. Czas płynął. Magia Tama powoli zmieniała charakter, coraz rzadziej służyła zabawie i sztuczkom. Ale mimo szybkości jego postępów niecierpliwość instruktorów rosła, jakby brali udział w wyścigu i byli coraz bliżej jakiejś przerażającej mety. – To oczywiste, że chcą cię wykorzystać – odparł Tran na niespodziewanie naiwne pytanie. – Nigdy tego nie ukrywali. Tylko nie pozwól im uczynić z siebie marionetki. – Nie jestem w stanie im dorównać. Kwang i Chiang pokazali mu jego ograniczenia. Nie potrafił pokonać ani jednego, ani drugiego, chociaż siłą surowego talentu znacznie ich przewyższał. – Prawda. I nie zapominaj o jednym. Postępuj subtelnie. Albo czeka cię los, jaki zaplanowali dla twojego ojca. Wraz z krwią odziedziczył wzmagające się pragnienie dominacji. – Lordzie Wu – zaprotestował pewnego razu Tam, kiedy tervola akurat go uczył. – Czy mogę czasami wyjść na zewnątrz? Od miesięcy nie opuszczałem cytadeli. – Bycie O Shingiem to samotny los, panie – odparł Wu. Zdjął swoją maskę świerszcza, ujął dłonie Tama. – To dla twojego bezpieczeństwa. Jeśli odkryją cię agenci księcia, będziesz martwy. Mimo to Tam nie przestał się niecierpliwić. Przyczyną jego chandry były między innymi to, jak traktowali go pomniejsi funkcjonariusze. Z szyderstwem oddawali mu należne honory, traktowali go jak O Shinga tylko wtedy, gdy w pobliżu był Wu. Innymi razy sierdzili się na niego, jakby był sierotą ulicznikiem. Póki Tran nie rozbił kilku łbów. Wówczas szykany stały się bardziej subtelne. Kiedy Tam otrzymał promocję na nominowanego kandydata, biurokraci próbowali go rozłączyć z bratem i Tranem. Rzucił zaklęcie, nasłał swego demonicznego totumfackiego na głównego dręczyciela, Tenga, i odmówił dalszej nauki. W końcu Wu musiał interweniować. Pozwolił Tamowi dalej się z nimi kontaktować i poddawał ciągłym przesłuchaniom wszystkich, którzy mieli z nim codzienny kontakt. – Więcej już nie będę się wtrącał – oznajmił gniewnie. – Musisz się nauczyć radzić z Tengami. Są częścią życia. Pamiętaj: nawet książęta taumaturgowie muszą ustępować Tengom. Najwyraźniej tylko ludzie tak złośliwi i paskudni zostają urzędnikami publicznymi. W Wu było coś, czego Tam do tej pory nie znalazł jeszcze u nikogo innego. Dojrzałość? Spokój wewnętrzny? Wiara we własne siły? Wszystko to razem i jeszcze coś. Przerażał Tama jak żaden inny człowiek. Kiedy Tam skończył czternasty rok życia, rozpoczęły się gorzkie lata. Wszędzie dookoła rozpętało się szaleństwo zdrad. Zdrad podwójnych, potrójnych. Czarodziej imieniem Varthlokkur pozbawił życia ojca i stryja Tama, Yo Hsi. Lo przyniósł wieści. – Pakuj swoje rzeczy – zakończył. – Dlaczego? – dopytywał się Lang. – Książę Demon miał córkę. Ona zasiadła na jego tronie. To oznacza wojnę domową. – Nie rozumiem – oznajmił Tam, pakując swój skromny dobytek. – Ty i ty również się pakujcie – warknął Lo na Langa i Trana. – Tron... całego Shinsanu... jest do wzięcia, panie. Musicie to rozstrzygnąć między sobą, ty i Mgła. A ona jest silniejsza od nas. Popierają ją tervola z zachodu. – Dodał łagodniej: – Nie dałbym sztucznego diamentu za nasze szanse. – Jest taka straszna? – Nie. Jest taka piękna. Widziałem ją raz. Mężczyźni zrobią dla niej wszystko. Nigdy dotąd druga taka kobieta nie chodziła po świecie. Ale dość straszna jest również, jeśli patrzeć poza cielesną powlokę. Lord Wu wierzy, że stała za zagładą książąt. – Dlaczego mnie w to mieszać? – Głupota. To był właśnie ten ostateczny termin, do którego tak się spieszyli Kwang i Chiang. – Jesteś synem Nu Li Hsi. Idziemy. Pośpieszcie się. Musimy cię ukryć. Ona wie o tobie. Wszystko stało się zbyt nagle i trudno było się w tym połapać. Chcąc nie chcąc, poganiany przez pozostałych, uciekł przed kobietą, której nawet nie znał. O Shing był, jak twierdził Wu, najsilniejszym medium Mocy, jakie kiedykolwiek urodziło się na tym świecie. Ale nie dysponował wolą, by wyegzekwować swą siłę, ani też umiejętnościami, by ją wykorzystać. Trzeba go było schować w bezpiecznym miejscu, gdzie będzie mógł dorastać i się uczyć. – Och, panie – westchnął Tam. Znajdowali się trzy mile od Liaontungu. W skład oddziału wchodzili Lo, Ching, Kwang oraz tervola imieniem Ko Feng. Nad Liaontungiem uformowała się kolumna czarnego dymu. Błyskawice rzeźbiły jej serce. To tu, to tam wyglądały z niej odrażające oblicza. – Jest szybka – warknął Ko Feng. – Szybciej! Ruszać się! – Pobiegł. Pozostali bez wysiłku dotrzymali mu kroku. Tężyzna fizyczna była aksjomatem w Shinsanie. Ale Tam... – Cholerny kaleka! – wymamrotał Feng. Schwycił chłopaka pod ramię, Lo złapał za drugie. Czarna wieża zawyła. – Lord Wu pokaże jej co nieco – przewidywał Kwang. – Może – mruknął Feng. – Dotąd czekał. Tam przekonał się, że większość tervola da się znieść. Lubił lorda Wu. Ale niemiłego starego Fenga nienawidził. Feng nie czynił najmniejszych starań, by udawać sługę lub przyjaciela. Zwyczajnie zamierzył sobie wykorzystać Tama i spodziewał się, że tamten postąpi identycznie. Feng nazywał to przymierzem bez złudzeń. Droga ich ucieczki wiodła do klasztoru w Shantungu. Feng tu ich opuścił, by przyłączyć się do swojego legionu. W innym miejscu Księżniczka Demon rozgromiła zwolenników Księcia Smoka. Rzadko kiedy pozwalała sobie zapomnieć o O Shingu. Przez miesiąc poszukiwała go z całą bezwzględnością. Tam pierwszy wyczuł zagrożenie. Po naciskiem wydarzeń jego zdolności operowania Mocą rozwijały się błyskawicznie. – Teran, czas już odejść stąd. Czuję to. Powiedz Lo. – Dokąd, panie? – zapytał centurion. Nie kwestionował samej decyzji. Jedno z jego mroczniej szych spojrzeń uciszyło protesty wybranego Kwanga. Odtąd było już jasne, kogo Wu uczynił dowódcą. O Shing niewiele wiedział o kraju, do którego w jego imieniu roszczono pretensje. – Lo, ty decydujesz. Ale szybko. Ona nadchodzi. Kwang i Chiang chcieli nawiązać kontakt z Wu lub Fengiem. – Żadnego kontaktu – upierał się O Shing. – Nic taumaturgicznego. To może im pomóc nas zlokalizować. Nie polemizowali. Czy Wu czasem nie postanowił wykorzystać tej ucieczki dla przyspieszenia tempa jego edukacji? I znowu zdołali znaleźć się w odległości kilku mil, gdy spadł cios. Tym razem jego natura była całkowicie z tego świata – żołnierze pod dowództwem tervola, którego Chiang zidentyfikował jako lorda China, generała z zachodu równie potężnego jak lord Wu. – Tran – powiedział Tam, kiedy obserwowali, jak żołnierze otaczają klasztor. – Przejmij komendę. Jesteś człowiekiem lasu. Wyciągnij nas stąd. Teraz mówię do wszystkich: macie okazać bezwzględne posłuszeństwo temu człowiekowi. Zaczęli się uskarżać. Tran nie był nawet obywatelem... Złe spojrzenie Lo uciszyło wszelkie protesty. Chin ścigał ich przez sześć tygodni. Oddział skurczył się do sześciu ludzi, w miarę jak grupy pościgowe wyłapywały po kolei jednego żołnierza tu, drugiego tam. Odszedł Chiang, ofiara krótkiej, z góry skazanej na porażkę potyczki z lordem Chinem. Nie był to wynik jego decyzji. Zaskoczony, w rozpaczy walczył w jedyny sposób, jaki znał. Dał pozostałym możliwość ucieczki. W końcu zostali już tylko Tam, Lang, Tran, Kwang, Lo i jeszcze stary weteran z siedemnastego. Ukrywali się po jaskiniach Wysokiego Mahai. Trwało to przynajmniej rok. Powoli ludzie zaczynali przybywać do Mahai, do O Shinga. Z początku byli to regularni żołnierze z legionów rozdartych konfliktem lojalności ich oficerów. Później obywatele i chłopi uciekający z domów i miast zniszczonych w wyniku ataków Księżniczki Demona. Lord Wu, chociaż dalece ustępował Mgle w opanowaniu Mocy, zdobył sławę diabła. Jej pierwszy tervola, Chin, był w stanie pokonać go, ale nigdy zniszczyć. O Shing oddawał rekrutów pod komendę Trana. Z ich pomocą Tran zabawiał się w wojnę partyzancką. Jego taktyka była całkowicie nieortodoksyjna, lecz niemniej skuteczna. Wiele krwi wylał wróg na kamienistą glebę Mahai. Tam nauczył się pozostawać w ciągłym ruchu, zawsze uderzał, gdzie wróg najmniej się go spodziewał. Nauczył się dowodzić, polegać na własnym osądzie i woli, ufać swojej intuicji, szacunkom wojskowym Trana oraz ocenom charakterologicznym Langa. W tyglu tych nocnych podchodów wytopiły się jego umiejętności kontroli i przenoszenia niesamowitych zupełnie porcji Mocy. Nauczył się, jak przetrwać we wrogim świecie. Stał się naprawdę O Shingiem. Jednak z czasem wysiłki Mgły, by wytropić go i zabić, straciły wiele z dawnej pasji. Nazbyt mocno przekonana o tym, że trzyma Shinsan w garści, pewna, że czas przyniesie zagładę wschodniej frakcji, wraz ze swoimi tervola wdała się w zewnętrzną awanturę. Jej tervola chciwie pożerali maleńkie państwa przytulone do granic Shinsanu. Bez równowagi władzy i przewodnictwa książąt taumaturgów było to zupełnie inne Shinsan. Wszystko nabrało tempa. Cierpliwość i wytrwałość ustąpiły miejsca pośpiechowi i chciwości. Dawne sposoby załatwiania spraw, myślenia, wiary runęły w gruzy. W ciągu jednego roku z sześciu mężczyzn zrobiło się trzydzieści tysięcy. Więcej niż nieurodzajne Mahai było w stanie wyżywić. Chłopi i obywatele swe szkolenie bojowe otrzymywali w polu podczas desperackich walk ich księcia mających na celu utrzymanie się przy życiu. – Czas ruszać – oznajmił pewnego ranka Tam swojemu sztabowi. Było to niemalże komiczne, jak dowodził kapitanami o całe wieki odeń starszymi. – Przejdziemy do lasu Mienming. Bardziej będzie odpowiadał stylowi walki Trana. Lord Chin powoli dostosowywał się do sytuacji. Wykorzystywał na poły rozumne nietoperze, by zlokalizować i wyśledzić żołnierzy Trana. Żywność można było ukraść, ale schronienia nie. Starzy czarownicy wrócili do swych jednostek i podjęli przygotowania do tysiącmilowego marszu. Nikt nie kwestionował mądrości O Shinga. Oddziały Mgły stawiły im czoło na skraju Mahai. Potyczki trwały podczas całego długiego marszu. Jedna trzecia armii O Shinga oddała życie podczas przekraczania Taofu pod Yaan Chi, na wzgórzach Tsuyung. Bitwa trwała trzy dni. Czary kompletnie zniszczyły wzgórza, a pod koniec wydawało się, że O Shing tym razem stanie się już przeszłością, że jego rozgrywka zakończyła się porażką. Tam podwoił swoje stawki i poderwał stwory piekielne, które tylko nieliczni tervola odważali się przywoływać. Armia Mgły poszła w rozsypkę. W miarę jak wieści się rozchodziły, pod setkami odrażających masek unosiły się brwi. Chin pokonany? Przez dziecko i człowieka z lasu, nie wyćwiczonych w sztuce wojny? Sześć legionów pokonanych przez na poły wyszkolonych chłopów ledwie wzmocnionych dezerterami z legionów, które wcześniej poszły w rozsypkę? Tervola nieszczególnie podobała się córka Yo Hsi. Nie byli zadowoleni, że rządzi nimi kobieta. Niewielkie tajne grupy wysłanników zaczęły przenikać do Mienming. Ten lub ów tervola proponował, że opuści przystań pośpiesznie nawiązanych sojuszy, jeśli O Shing raz jeszcze doprowadzi do równie znaczącej porażki księżniczki. Zdobycie władzy nie było bynajmniej upragnionym celem Tama. Przetrwanie stanowiło zawsze stawkę zasadniczą. Chin był nieugiętym myśliwym. O Shing wciąż miał umysłowość ściganego zwierza, kiedy w jego życie ponownie wkroczył Wu. Tervola Mgły nakłonili ją do inwazji na Escalon. Nie było jednak bezbronne państwo buforowe. Neutralni tervola, z których składała się większość ich kasty, przyłączyli się do przedsięwzięcia. Ekspansja wszak stanowiła odwieczną zasadę polityki państwa. Nie podobał im się przebieg wojny. Escalon okazało się silne i uparte. Mgła nie miała szczególnego daru inwencji strategicznej. Jej wściekłe uderzenia młotami legionów pochłaniały całe oddziały. W Shinsanie, podobnie jak wszędzie indziej, nie uważano żołnierzy za paszę Ponurego Żniwiarza. Tervola równie chętnie tracili swych ludzi, jak skąpiec trwoni swoją fortunę. Dwudziestu lat trzeba było, aby żołnierz stał się gotów do boju. Odpowiednio dobrego zastępstwa nie można było za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wydobyć zza barykady czasu. Przewidując przyszłe kłopoty, rok wcześniej zaczęli ćwiczyć większą liczbę poborowych, jednak nie będą oni gotowi przed upływem dekady. Patrzyli, jak trwoni się ich siłę i bogactwo. Aż wrzeli z chęci buntu. Wu i Feng czekali tylko na odpowiednią chwilę do zdobycia przewagi. – Nie! – protestował Tam. – Nie jestem jeszcze gotów. – My też nie jesteśmy gotowi – narzekał Tran. – Zmarnujecie te niewielkie zdobycze, jakie udało nam się zgromadzić. – Teraz lub nigdy – warknął Feng. Lord Wu próbował perswazji. I O Shing zgodził się, przytłoczony wiekiem i starożytną mądrością tamtego. Tran miał wybrać odpowiednią porę. Większość Escalonu oraz dziesiątą część Shinsanu ogarnął mrok, groza i zniszczenie, stanowiące wyniki ataku Mgły na monitora i Tatarian, stolicę Escalonu. Lo poprowadził najlepszych wojowników przez łącze teleportacyjne... O Shing przybył parę minut później. Mgła uciekła. Chcąc nie chcąc, odziedziczył po niej wojnę. Wśród legionów panował nieład. Tervola domagali się rozkazów. Nie miał nawet czasu, by się zastanowić. Z pomocą Trana pokonał monitora, zmuszając go do przyjęcia rozejmu. Już po wszystkim Tran wymruczał: – Niczego nie osiągnęliśmy. Znowu wylądowaliśmy na środku tarczy strzelniczej, Tam. – Wskazał Wu i Fenga, którzy świętowali, pijąc z malutkich czarek escalońskie wino. – Pij – nalegał Feng, podając Tamowi czarkę. Zawodowy zrzęda teraz wręcz promieniał. – Powiadają, że jest to najlepsze wino świata. – Dziękuję, nie – wymamrotał Tam. Po raz pierwszy w życiu widział Fenga bez maski. Miał tak samo odrażającą powierzchowność jak duszę. Kiedyś ogień zniszczył pół jego twarzy. Nigdy nie naprawił uszkodzeń. Tam sądził, że na tej podstawie można wyciągnąć wnioski w stosunku do mężczyzny skrywającego się wewnątrz. – Przedwczesne świętowanie – narzekał Tran. – Niech lepiej ktoś zostanie trzeźwy. Rządy O Shinga trwały miesiąc. Mgła zrobiła mu dokładnie to, co on jej. Jej komandosi przeszli przez łącze teleportacyjne w momencie największej nawały bitewnej. W Mienming Tam siedział w błocie, trzymając na kolanach głowę Lo. Centurionowi pozostało kilka chwil życia. – Taka jest cena naszych żywotów – wysyczał Tam. Wu, bez maski, ze łzami w oczach, klęczał obok mężczyzny, który najpewniej był jego jedynym prawdziwym przyjacielem. – Czy miesiąc był tego wart? Wu nic nie odpowiedział, nie puścił ręki Lo. Centurion walczył wcześniej niczym tygrys schwytany w pułapkę. Jego szał bojowy pozwolił uciec O Shingowi, Wu, Fengowi i pozostałym. – Już nigdy więcej, Wu – powiedział Tam tonem stosownym do swego tytułu. – Widywałem bardziej odpowiedzialne dzieci. I to wśród leśnego ludu, którym tak pogardzacie. – Wskazał Trana siedzącego samotnie z głową między kolanami. On i Lo ostatnimi czasy stawali się sobie coraz bliżsi. – Co wreszcie was zadowoli? Śmierć nas wszystkich? Teraz Lo i Kwang. A następnym razem? Tran? Mój brat? Skoro chcecie nalegać, obiecuję wam, że będę ostatni. Po tobie mój lordzie. Wu spojrzał mu w oczy, skulił się w sobie. Ani on, ani Chin najwyraźniej nie byli zdolni się uczyć. Bezustannie zastawiali na siebie zasadzki. Ostatecznie Chin wygrywał. O Shing pozostał w Mienming, podsycając w duszy pretensje do tervola. Mgła dokończyła swoją przygodę w Escalonie. Sukces ustabilizował jej pozycję, chociaż nie do końca. Jej płeć, ofiary, jakie poniosła, oraz fiaskiem zakończone wysiłki zdobycia Łzy Mimizan wciąż przemawiały przeciwko niej. O Shing o Łzie usłyszał po raz pierwszy od Wu, który nie był pewien, czym ona była, wiedział tylko tyle, że jest ważna. Stanowiła talizman, dzięki któremu monitor mógł tak długo bronić Tatarian. – To jest jeden z Biegunów Mocy – zaopiniował Feng. – Ba! – odparł Wu. – Propaganda monitora. Nie ma dowodu. Wśród elity taumaturgicznej bieguny były legendą. Jeden rzekomo miał być w posiadaniu Gwiezdnego Jeźdźca. Drugi od wieków uważano za zaginiony. Nawet najwięksi czarodzieje niemalże o nim zapomnieli. Podczas ostatniego konfliktu monitor w pewnym momencie dał do zrozumienia, że Łza stanowi właśnie zaginiony biegun. Każdy żyjący czarownik gotów był wymienić duszę za jeden z biegunów. Człowiek, który nad nim panował, mógł rządzić światem. Po upływie jakiegoś czasu Mgła, wyczuwając niepokój tervola, rozejrzała się za następnym wrogiem, by zająć ich uwagę. Oficjalnie zakomunikowała im plan, który odziedziczyła po ojcu i który pielęgnowała w skrytości ducha od czasu wyniesienia. O Shing spędzał jeszcze więcej czasu w całkowitej samotności, od czasu do czasu dopuszczając do siebie tylko Trana i Langa. Jedynie ci dwaj traktowali go jako Tama. Wyłącznie oni widzieli w nim coś więcej niźli środek do osiągnięcia celu. Śmierć Lo kosztowała Wu całą miłość i szacunek O Shinga. Wu zresztą zaczął się zmieniać. Teraz już nikt nie nazywał go Miłosiernym. Do jego duszy wkradały się trująca chciwość i wymagający pośpiech. Ale O Shing także się zmieniał, stał się cyniczny i rozgoryczony. Mężczyzna w masce kotagargulca miał właśnie swoje pierwsze wystąpienie przed Pracchią. Nerwowo zaczął: – Mgła planuje teraz inwazję na zachód. Podporządkowała sobie Captala z Savernake. Maisak, forteca kontrolująca przełęcz Savernake, wpadnie w ręce Shinsanu. Ehelebe w Shinsanie może przejąć dowodzenie siłami inwazyjnymi, kiedy tylko Pracchią rozkaże. Jak dotąd udało nam się ostrożnie obsadzić kierownicze stanowiska obu zwalczających się frakcji. Ja zostałem pierwszym tervola Mgły. Członkowie mojej dziewiątki pozostają w bezpośredniej bliskości Księcia Smoka. Jak przedtem proponujemy, by władzę nominalną piastował ten drugi. Wciąż ma osobowość, którą łatwiej kierować. – Przedstawił szczegółowy plan usunięcia Mgły i uczynienia O Shinga marionetką Pracchii. – Absolutnie znakomite – oznajmił ten, który był pierwszym w Pracchii. – Za pomocą wszelkich środków należy zachęcić Mgłę do kontynuowania tego planu. Bez naszego udziału, sama na siebie sprowadzi zgubę. O Shing, Lang i Tran obserwowali, jak znikają kolejne oddziały komandosów. O Shing wciąż jeszcze drżał z wysiłku rzuconych przed chwilą czarów. Mgła i Captal z pewnością zajęci będą czymś innym. – Jak my się tutaj znaleźliśmy, Tran? – wyszeptał. – Przeznaczenie, Tam. Nie ma ucieczki. Musimy być tym, kim musimy. Jak wielu z nas to się podoba? Nawet myśliwi z lasu zadają te same pytania. O Shing spojrzał Wu w oczy. Wu był w przebraniu. Nie miał na twarzy maski. Tylko wymizerowanie, bladość i strach. Lang wyszeptał: – Przyjaciel Wu jest przerażony. – Lang czerpał niesamowitą przyjemność, kiedy mógł oglądać możnych tego świata zbitych z tropu. Być może w ten sposób wydawali mu się bliżsi jemu stanem. – Ta istota, którą wezwałeś... Nie tego pragnął. – Gosik z Aubuchonu? Tylko się wygłupiałem. – Przestraszyłeś go tak bardzo, że prawie uciekł – oznajmił Tran. – Zaczyna się zastanawiać, czy dobrze zrobił. Wu był przerażony. Nawet książęta taumaturgowie u szczytu swej potęgi nie odważyli się wezwać tego diabła z jego piekła. A chociaż O Shing jak dotąd też się tak daleko nie posunął, przed chwilą jednak otworzył portal, przez który potwór mógł objąć swym cieniem świat, drzwi. Mógł się wyrwać, jeśli moc O Shinga nie okazała się dostatecznie potężna, by go powstrzymać. Wu nie był pewien, czy O Shing nie przecenia własnych sił, czy też rzeczywiście jest w stanie kontrolować diabła. Jakkolwiek było, oznaczało to kłopoty. Jeżeli Gosik wyrwie się na wolność, świat stanie się zabawką w jego rękach. Jeśli natomiast O Shing rzeczywiście potrafił go opanować, znaczyło to, że Książę Smok jest silniejszy, niźli ktokolwiek przypuszczał, oraz że w ukryciu sam siebie wyszkolił znakomicie. Ci, którzy zamierzali go wykorzystać, mogli się przekonać, że role się odwróciły. Co gorsza, młodzieniec zdobył sprzymierzeńców poza tervola. Był bardzo popularny wśród aspirantów. Ten gwałtowny wzrost mocy mógł skłonić go do zastąpienia niektórych tervola aspirantami, którym ufał. Ale było już za późno, by zmieniać plany. Na poprawkę należało zaczekać do chwili, aż Mgła zostanie zniszczona. Wu czuł się tak, jakby zastawił pułapkę na zaskrońca, a potem stwierdził, że trzyma w ręku kobrę. Wieści docierały do nich powoli. Mgła została całkowicie zaskoczona. Tylko garstka jej popleczników – wszyscy to ludzie zachodu – pozostała jej wierna. Komanda Trana okupowały Maisak. Kobieta wkrótce zostanie schwytana. Te same zapowiedzi napływały przez kolejne dwa dni. Jedni tervola umierali, inni wciąż donosili: – Wkrótce. – To się nigdy nie skończy – zwrócił się Tam do Langa, kiedy czekali na swoją kolej do teleportacji. – Ona ucieknie. Tak jak nam zawsze się udawało. Musi istnieć po temu jakaś przyczyna. Tran siedział pogrążony w myślach. – Mogę zaryzykować przypuszczenie? – Dawaj. – Sądzę, że wokół nas rozgrywają się też inne intrygi. Jeśli uważnie posłuchać, można złapać słowo tu i tam. – Pozwolą jej uciec? – Może. Nie jestem pewien. Jest silna i sprytna. O cokolwiek chodzi, coś się dzieje. Lepiej zajmijmy się strzeżeniem naszych pleców. O Shing przypomniał sobie tę uwagę później, kiedy Wu zmusił lorda China, by złożył mu przysięgę lenną. Tam wspominał, jak Mgła cudownym niemalże sposobem wymknęła się swoim myśliwym. Łaskawie przyjął przysięgę China, potem pogrążył się w rozmyślaniach. Tran miał rację. Kazał Tranowi i Langowi uważniej obserwować dziejące się wokół nich wydarzenia. Żaden spisek nie mógł funkcjonować bez śladów. Bitwa pod Baxendalą zatrwożyła wszystkich. Przygotowania przebiegały dostatecznie pomyślnie. Chin zajął się dowodzeniem na szczeblu taktycznym i szybko zepchnął Zachód poza ich umocnienia obronne. Nikt się niczym nie martwił. Tamci stanowili zupełnie pomieszaną zbieraninę – z pół tuzina państw, całkowite bagno politycznych różnic – dowodzoną przez człowieka, który miał niewielkie doświadczenie w operacjach na dużą skalę i który już raz kiedyś kiepsko stawał przeciwko legionom. Bitwę, zwyczajem Shinsanu, otworzyły potyczki czarowników. O Shing ośmielony wcześniejszą reakcją Wu wezwał samego Gosika... Przygarbiony stary człowiek, unoszący się wysoko ponad polem bitwy, rozłościł się. To nie mieściło się w jego planach. Podjął więc określone kroki, wiedząc nawet, że w ich wyniku może nastąpić opóźnienie realizacji jego celów. Ale O Shing naprawdę robił się niebezpieczny. Uwolnił się spod kontroli Ehelebe w Shinsanie... Wykorzystując więc swój Biegun Mocy, mający postać złotego medalionu, położył kres skuteczności magii. Zanik Mocy wstrząsnął O Shingiem. Jego tervola byli przerażeni. Nigdy jeszcze nie zetknęli się z czymś takim, nie sądzili, że to w ogóle możliwe. – Zachowujemy naszą przewagę – dowodził Chin. – Wciąż są słabi i rozbici. Wyrżniemy ich w pień. – Jego wiara była niewzruszona. Z początku przepowiednia China zdawała się spełniać. Żołnierze Zachodu byli uparci, ale nie stanowili godnego przeciwnika dla legionów. Ich szeregi już zaczynały się kruszyć... Jednak Tam nie mógł się pozbyć przeczucia nadciągającej katastrofy. Tran również to czuł. I działał zgodnie z tym przekonaniem. Rozkazał, aby ochrona O Shinga była w stanie najwyższej gotowości. A potem to się zdarzyło. Zachodni rycerze wytrysnęli z flanki, którą uważano za od dawna zabezpieczoną przez lokalnego sojusznika, i uderzyli na znajdujący się w odwodzie legion, zanim ktokolwiek zorientował się, że to wróg. Żołnierze Shinsanu nigdy jeszcze nie spotkali się w boju z rycerzami. Stali więc i walczyli, i umierali, jak ich nauczono – właściwie bezcelowo. Chin wpadł w panikę. Udzieliła się ona również O Shingowi. – Trzymamy się! – błagał Tran. – Niezależnie od kosztów utrzymamy się. Nie przerwą naszych linii. Nikt go nie słuchał. Nawet młodzieniec, który przysiągł szanować rady Trana ponad wszelkie inne. Jeźdźcy zwrócili się przeciwko legionom oczyszczającym umocnienia obronne Ragnarsona. Chin i Wu odtrąbili katastrofę. Tran na przemian przy pochlebiał się i zastraszał wszystkich, w końcu udało mu się uniknąć decyzji natychmiastowej ucieczki. Tej nocy O Shing wydał rozkaz odwrotu. – Co? – zapytał Tran. – Dokąd? – Do Maisak. Zachowamy kontrolę nad przełęczą, przeniesiemy łączem transferowym więcej ludzi, podejmiemy na nowo ofensywę. – Papugował China. – Sztandar Imperialny zostanie tutaj. – Zacisnął usta. Nienawidził takich poświęceń. Legion zostanie stracony, jeśli posiłki nie przyjdą na czas. – Zostańmy tutaj – upierał się znowu Tran. – Zostaliśmy pokonani. Tran się poddał. Kiedy O Shing stawał się głuchy, nie było sensu tracić czasu na namowy. Maisak powitało ich deszczem strzał zamiast peanami na cześć swego władcy. Król bez Tronu dostał się tu pierwszy. Chin pękł prawie ze złości. Nigdy dotąd żołnierze Shinsanu nie zostali tak upokorzeni. – Atakować! – wrzasnął. – Zabić ich wszystkich! O Shing znowu zignorował rady Trana. Kolejne ataki kosztowały tyle, zupełnie zmarnowanych żywotów, że ranga China wśród tervola przepadła. Przez wiele lat nie będą go słuchać. Tervola również dopytywali się, dlaczego O Shing dał posłuch szaleństwu China, skoro barbarzyńca Tran przewidział wynik starcia... Po drugiej porażce O Shing znowu zaczął ufać Tranowi. Myśliwy przeprowadził ocalałych żołnierzy przez dzikie pustkowia, przez ciężkie trudy. Dwa tysiące ludzi dotarło do Shinsanu. Z dwudziestu pięciu. Zachodnia przygoda, która zaczęła się tak optymistycznie, prawie zdruzgotała O Shinga. Gorzka podróż przez stepy odnowiła jego znajomość ze strachem. Trzykroć w życiu przeżywał trwogę ucieczki – przed hanami, chowając się przed Mgłą, a teraz unikając Zachodu. Nie miał ochoty na kolejny raz. Przeżyta trwoga miała ukształtować jego politykę jako władcy Shinsanu. Tyle udało mu się osiągnąć. Mgła została pokonana. Teraz rezydowała w obozie wroga, dzieląc się z nim swoją wiedzą. Stał się zaprzysięgłym izolacjonistą. Na nieszczęście tervola nie widzieli tego w ten sam sposób. JEDENAŚCIE: Marszałek i Królowa Oddział Ragnarsona dotarł do Karak Strabger o północy. Bragi narzekał na widok nie zreperowanych murów zamku. Nikt się nimi nie zajmował od czasu wojny domowej. Coś należało z tym zrobić. Baxendala stanowiła kluczową redutę obronną całego Kavelina. Fortyfikacje są jak kobiety po trzydziestce. Wymagają ciągłego doglądania, inaczej szybko się rozsypują. Przekazał konie jednemu z żołnierzy maleńkiego garnizonu i spojrzał na Varthlokkura. – Jeszcze nie czas. Ona wypoczywa. Mamy cały jutrzejszy dzień. – Pójdę się z nią zobaczyć. Chociaż na chwilę. Ragnar, zostań z panem starszym. Dyżurny kapral znajdzie wam jakieś miejsce do spania. – Mnie się naprawdę bardzo przyda – odparł Ragnar. Cień przemknął po jego czole. – Za nutę przyjdę. – Uściskał syna. Obaj stracili zbyt wiele i mieli nazbyt dużo czasu, żeby wspominać o tym po drodze. Ragnarson nie należał do ludzi okazujących uczucia. Jego uścisk zaskoczył Ragnara, ale najwyraźniej przyjemnie. – Idź. I zachowuj się. Każdy żołnierz armii ma moje pozwolenie, by przetrzepać ci tyłek, jeśli nie będziesz się zachowywał stosownie. To była długa wspinaczka. Gjerdrum i doktor Wachtel zadbali, by nikt nie mógł łatwo się dostać do Fiany. Była sama, wyjąwszy śpiącą w fotelu pokojówkę. Pojedyncza świeca przy łóżku oświetlała pomieszczenie. Przez chwilę stał tylko, przyglądając się jej pięknu zmarnowanemu przez ból. Jednak teraz przynajmniej spała spokojnie. Nie będzie jej przeszkadzał po tym, co – zgodnie z sugestią Varthlokkura – musiała przejść. Zniknęła elfia właściwość jej urody, która tak nim wstrząsnęła, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Ale wówczas miała ledwie dwadzieścia lat i męczyły ją tylko troski władzy. Pokojówka się obudziła. – Och, sir! – Cii! Podeszła do niego. – Jak ona się czuje? – Dzisiejszego wieczoru lepiej. Ostatniej nocy... Myśleliśmy już... Dobrze, że tutaj jesteś. To pomoże. To, że cię nie mogło być... Uczyniło wszystko jeszcze trudniejszym. Zostaniesz? – Tak. Nie ma już dłużej powodu, bym nie został. Błękitne oczy pokojówki się rozszerzyły. – Czy gorycz przeze mnie przemawia? – Jego spojrzenie powróciło do zmarszczek, jakie ból wyrzeźbił na twarzy Fiany. – Biedactwo. – Obudź ją. Ja już pójdę. – Nie powinienem. Potrzebuje wypoczynku. – Ciebie potrzebuje bardziej. Dobrej nocy, sir. Usiadł na skraju łóżka, patrzył na nią, myślał. Dobry człowiek, powiedział tamten karczmarz. A doprowadził Fianę do czegoś takiego. Lubił uważać się za porządnego faceta, Chciał – nawet potrzebował – takich myśli. Biorąc pod uwagę, ile lat przeżył, miał rację. Dlaczego więc musiało być tak, że każda kobieta, która znalazła drogę do jego serca, nie otrzymywała w zamian nic, tylko ból? Jak szczęśliwą uczynił Fianę? Albo Elanę? Nigdy nie powinien się żenić. Elanie lepiej byłoby z Preshką. Iwiarlczyk pewnie oddałby jej sprawiedliwość... Trzymał Fianę za rękę i widocznie zbyt mocno ścisnął. Jej powieki zadrżały. Patrzył teraz w bladobłękitne oczy pełne radosnego zaskoczenia. – Przyjechałeś – wymruczała. Pomyślał o Elanie. Łza pociekła mu po policzku. – Co się stało? – Nic. Nic, czym musiałaby się martwić twoja mała główka. Śpij dalej. – Co? Dlaczego? Och! Wyglądasz strasznie. – Nie myłem się jeszcze. – Nie dbam o to. Jesteś tutaj. Pogładził jej włosy rozsypane na lazurowej poduszce. Błękit był piękną oprawą dla jej blond włosów. Pokojówka dobrze o nie zadbała. Dobra dziewczyna. Wiedziała, jak podtrzymać upadającego ducha. – Jesteś wyczerpany. Co robiłeś? – Niewiele. Od kilku dni nie spałem. – Kłopoty? To dlatego przyjechałeś? – Nie. Nie przejmuj się. Chodź. Połóż się. Śpij. Porozmawiamy rano. Położyła się. Wzgórek jej brzucha był niewiarygodnie wielki. Elana nigdy nie była tak gruba. – Tutaj. Połóż się obok mnie. – Nie mogę. – Proszę. Nigdy nie zostałeś ze mną na całą noc. Zrób to teraz. – Przywiozłem ze sobą syna. Powiedziałem mu, że wrócę na dół. – Proszę. Zagryzł wargi. – To może być ostatni raz, kiedy jeszcze możemy. – Lęk cieniem przemknął po jej twarzy. – Boję się. Nie przeżyję tego. Jest tak źle... – Dobrze, poczekaj minutę. Nie ma się czym martwić. Wszystko będzie dobrze. Śmieszne. Kobiety zawsze tak bardzo się boją. Za każdym razem, kiedy przez to przechodzą. Elana... Nie była urażona. – To nie jest tak jak przedtem. Ostatnim razem bolało, ale dopiero wtedy, gdy dziecko wychodziło. – Jej oczy zwilgotniały. Córka, przedwcześnie rozwinięta, rozkoszne blond elfiątko, umarła w tajemniczych okolicznościach wkrótce po wojnie domowej. To była jedna z tych rzeczy, które największym smutkiem przepełniały Fianę. Następną była śmierć jej męża, starego króla; przyspieszyła wojnę domową. – Chodź tu. Zostań. Nie potrafił jej odmówić. Wystarczyło, że spojrzał w jej oczy... – A teraz – powiedziała, kiedy wśliznął się obok niej – opowiedz mi, co się stało. – Nic. Nie martw się. Była jednak uparta. A jemu nie potrzeba było szczególnej zachęty. Musiał kiedyś wylać z siebie całą żałość. Płakała razem z nim. Potem zasnęli. I nikt im nie przeszkodził. Jej ludzie byli dyskretni. Było dobrze po południu, kiedy Ragnarson się obudził. Fiana natychmiast zapytała: – Znowu sądzisz, że to będzie Shinsan? – A któżby inny? Żałuję, że nie ma sposobu, by odpłacić im tym samym. Gdyby nie ty i nie Kavelin, natychmiast wyruszyłbym na wschód i nie zatrzymał się, póki mój miecz nie przeszyłby serca O Shinga. – Któregoś dnia, pomyślał. Może z pomocą Varthlokkura. Czarodziej miał własne porachunki z Shinsanem. Nie wspomniał jeszcze o Varthlokkurze. To, co zdradził, dostatecznie zmartwiło Fianę. Ale zdecydowanie wyszło jej na dobre. Troska o Kavelin odwróciła jej uwagę od własnej sytuacji. Wiadomość, że jej stan wyciągnął Varthlokkura z jego podniebnej kryjówki, mogła ostatecznie pozbawić ją resztek nadziei, które zdołała odzyskać. – Kochanie, muszę pójść na dół. Ragnar pomyśli, że go opuściłem. A Wachtel najpewniej przestępuje z nogi na nogę na korytarzu, próbując zdecydować, czy już może wetknąć tu swój nos. – Wiem. Wrócisz? Proszę. Kiedy tylko będziesz mógł. – Wrócę. I rzeczywiście wrócił, z Varthlokkurem i Wachtelem. Varthlokkur magicznym sposobem sprowadził instrumenty czarownika z Fangdredu i tym samym zdołał na śmierć wystraszyć i wygnać połowę ludzi królowej z Karak Strabger. Jakież dzikie plotki musiały krążyć po Baxendali! Ragnarson dotrzymał obietnicy, Fiana jednak nigdy się o tym nie dowiedziała. Ataki agonii nasiliły się. Wrzeszczała i wrzeszczała, a tymczasem Bragi i lekarz trzymali ją, by nie zrobiła sobie krzywdy. – Tym razem jest jeszcze gorzej – powiedział Wachtel. Był miłym wiekowym dżentelmenem, mrużył oczy wraz z każdym skurczem. Dłużej piastował stanowisko królewskiego medyka, niźli Fiana żyła, jeden z tych nielicznych Kavelinian, o których Ragnarson nigdy nie słyszał nic złego. Podobnie jak Michael Trebilcock, zupełnie nie znał strachu. Osoba Varthlokkura nie wywierała na nim najmniejszego wrażenia, wyjąwszy to, że był uznawany za autorytet w dziedzinie medycyny. Wachtel znał historię czarodzieja. Varthlokkur wyuczył się sztuczek magii życia u Starca z Gór, którego uważano za mistrza w tej dziedzinie. – Trzymajcie ją! – warknął Varthlokkur. – Muszę jej dotknąć... Bragi oparł się na jej ramionach. Próbowała go ugryźć. Wachtel mocował się z jej kostkami. Czarodziej położył dłonie na jej brzuchu. – Nigdy nie widziałem takiej ciąży. Jesteś pewien, że to dopiero ósmy miesiąc? – To właśnie mnie niepokoi – odparł Wachtel, przytakując. Jego twarz była wychudzona i wymizerowana. – Można by sądzić, że wyda na świat źrebaka. – Płód jest przenoszony. Jesteś naprawdę pewien...? Och! – Dotknął pośpiesznie, jego twarz wykrzywił grymas niedowierzania. – Wachtel. Masz coś na uspokojenie? – Nie chcę jej niczego dawać, żeby potem nie żałować. – Daj jej. Będzie tego potrzebowała. Musimy ciąć. Żadna kobieta nie jest w stanie rozciągnąć się tak, żeby to powić. Wachtel zmierzył go wzrokiem, potem uwolnił kostki Fiany. Czarodziej natychmiast zajął jego miejsce. – Ponad dwadzieścia funtów – wymruczał Varthlokkur. – Niemożliwe! – Dobrze wiesz. Ja wiem. Ale ta istota w jej łonie... Niech pan mu powie, doktorze. Marszałku? – Hm? – Nie wiem, jak to powiedzieć... Nie jestem pewien, czy sam to rozumiem. To nie jest twoje dziecko. Podstępny cios pałką nie mógłby równie mocno ogłuszyć Ragnarsona. – Ale... To niemożliwe. Ona... – Czekaj! To jest właśnie najtrudniejsze do wyjaśnienia. – Mów. Muszę usłyszeć. – Pamiętasz spisek zawiązany przez Yo Hsi i Captala z Savernake? To, co Captal wyznał ci, zanim go skazałeś? Captal był kapitanem buntowników w czasie wojny. Książę Demon był jego mocodawcą. Shinsan wysłało mu na pomoc legiony, które Ragnarson pokonał tutaj, pod Baxendalą. Cała intryga rozpoczęła się od sztucznego zapłodnienia Fiany, podczas snu, a jej celem było wydanie na świat dziedzica, który kontrolowany by był przez Shinsan. By dodatkowo skomplikować podmianę, spiskowcy zamiast nowo narodzonego dziecka podrzucili inne, zapewniając sobie tym samym wątpliwość sukcesji. Yo Hsi popełnił jeden poważny błąd. Dziecko Fiany okazało się dziewczynką. To dopiero skomplikowało wszystkie sprawy. Potem Yo Hsi i Nu Li Hsi zostali zgładzeni w zamku Fangdred. O spisku zapomniano, póki córka Yo Hsi, Mgła, nie podjęła go na nowo. Ostateczna porażka sprawy rebeliantów oznaczała powrót dziecka do domu, do matki. Później wszakże, w czasie zimy, umarła od ukąszenia pająka. – W porządku. Do rzeczy. – To jest dziecko, które miało się wówczas urodzić. – Co? Bzdury. Nie jestem lekarzem. Nie jestem czarodziejem. Ale wiem cholernie dobrze, że ciąża nie trwa piętnaście lat... – Przyznam się, że jestem również zbity z tropu. Jeśli jest to potomstwo Yo Hsi, wówczas, oczywiście, Carolan była twoją córką. Fiana miotała się już znacznie słabiej, narkotyk Wachtela zaczynał działać. – Czarodzieju, jestem w stanie uwierzyć niemalże we wszystko – powiedział Ragnarson. – Ale nie ma sposobu, by ktoś mnie przekonał, że kobieta mogła powić moje dziecko na pięć lat przedtem, zanim mnie spotkała. – Nieistotne, w co wierzysz. Sam zobaczysz, jak pocznie. Doktorze. Zgadzasz się, byśmy cięli? – Tak. Przez cały miesiąc się tego obawiałem. Ale odkładałem decyzję, mając nadzieję, że... Płód powinien zostać usunięty. – Kiedy? – Mogę liczyć na twoją pomoc? – Jeśli będę w stanie przekonać marszałka... – Odnośnie do czego? – Że to nie jest twój potomek. I że powinieneś pozwolić mi się nim zająć. Oczy Ragnarsona zwęziły się podejrzliwie. – Wiem, o czym myślisz. Nie ufasz mi. Nie mam pojęcia dlaczego. Ale spróbujmy inaczej. Wydobędziemy dziecko. Jeśli wówczas jeszcze będziesz chciał je uznać, proszę bardzo, twój wybór. Jeśli nie, ja je wezmę. W porządku? Dlaczego Varthlokkur miałby kłamać? – zastanawiał się Ragnarson. Ten człowiek był mądrzejszy odeń... – Zróbcie to, cholera. Niech już będzie po wszystkim. – Będziemy potrzebowali jakiegoś... – Już wcześniej bywałem przy porodach. Przy dziewięciu. Wachtel, powiedz tej... jak jej tam na imię... żeby się tym zajęła. Potem mi wyjaśnisz, dlaczego wszystko nie jest jeszcze gotowe. – Jest gotowe, sir. – Wachtel był wściekły. Nikt nie miał prawa kwestionować jego kompetencji czy poświęcenia. – Dobrze. Zabieramy się do tego. – Ragnarson usiadł na skrzyni z bielizną. – Ten człowiek będzie tutaj, żeby patrzeć. – Położył miecz na kolanach. – Nie będzie zadowolony, jeśli cokolwiek pójdzie źle. – Panie, nie mogę niczego obiecać. Sam dobrze wiesz. Matki rzadko przeżywają operację... – Doktorze, ufam panu. Ty będziesz ciął. – Tak też chciałem. Szanuję wiedzę tego człowieka. Nie znam jego ręki. Wachtel zaczął. I mimo narkotyku Fiana wrzasnęła. Przywiązali ją do łóżka i zawołali żołnierzy, aby pomogli trzymać, jednak mimo to szarpała się i krzyczała... Wachtel i Varthlokkur robili wszystko, co w ich mocy. Ragnarson nie mógł temu zaprzeczyć. Na nic się to nie zdało. Ragnarson ujął jej dłoń i zapłakał, ale łzy również nie były w stanie niczego zmienić. Ani też żaden z najbardziej potężnych czarów magii życia Varthlokkura. – Nie da się pokonać Losów. – Losów? Cholera tam z Losami! Utrzymajcie ją przy życiu! – Ragnarson schwycił miecz. – Sir, możesz sobie być marszałkiem! – krzyknął Wachtel. – Możesz mieć władzę, by mnie zarżnąć! Ale, do cholery, to jest moja działka! Siadaj, zamknij się i trzymaj się z boku. Robimy wszystko, co możemy. Dla niej jest już za późno. Próbujemy uratować dziecko. Istniały granice, poza które Wachtel nie pozwoli się posunąć, i żołnierze podzielali jego zdanie. Adiutant Ragnarsona, Gjerdrum oraz dwaj żołnierze stanęli między nim a Ragnarsonem. Kiedy Wachtel operował, Varthlokkur zaczął po kolei wykonywać szybkie magiczne zabiegi. Skończyli równocześnie. Dziecko wyszło z łona martwej kobiety i uniosło się ponad łóżko, wnikając do sfery, którą stworzył czarodziej. Oczy miało otwarte. Patrzyło na nich okrutnym, pełnym wiedzy spojrzeniem. Jednak wyglądało jak zwyczajne przerośnięte dziecko. – To nie jest mój syn – jęknął udręczonym głosem Ragnarson. – Mówiłem ci – warknął Varthlokkur. – Zabij to! – Nie. Powiedziałeś... Gjerdrum spoglądał to na jednego mężczyznę, to na drugiego. Wachtel potwierdził stwierdzenie Varthlokkura. – Dziecię zła – powiedział Ragnarson. – Morderca... zabiję cię... – Uniósł miecz. Istota w bąblu magii patrzyła nań bez lęku. Varthlokkur obszedł łóżko. – Przyjacielu, uwierz mi. Niech tak będzie. To dziecko Shinsanu... Ono nie wie, kim jest. Ci, którzy je stworzyli, nie wiedzą o jego istnieniu. Daj je mnie. Stanie się naszym narzędziem. To już pozostaje w zakresie moich kompetencji. Ty zajmij się swoimi obowiązkami. Kavelin nie ma już królowej. Kavelin. Kavelin. Kavelin. Ćwierć swego życia poświęcił temu krajowi, a przecież nie była to jego ziemia rodzinna. Kavelin. Ziemia... Czyja? Kobiet, które go kochały? Ale Elana była Itaskianką. Fiana zaś przybyła tutaj z Octy lii, jako dziecko jeszcze – narzeczona starego króla desperacko próbującego uchronić swoją ojczyznę przed szaleństwem wojny o sukcesję. Kavelin. Czym było więc dla niego to małe państewko na krańcu świata? Ziemią zgryzoty. Ziemią, co pochłonęła wszystkich, których kochał. Ziemią, jaka od tak dawna już rościła sobie prawo do jego czasu i duszy, że stracił na niej miłość kobiety, która stała się połową tej duszy. Co jeszcze miałby poświęcić tej ziemi, by ją zadowolić? Czy była tylko głodną bestią, niszczącą wszystko, co kochane, wszystko, co drogie? Uniósł miecz, który otrzymał od ojca w czasach, gdy jeszcze wraz z Haakenem byli chłopcami bez zarostu. Miecz, który nosił od lat dwudziestu pięciu, we wszystkich ponurych przygodach, w służbie bardziej i mniej zaszczytnej, wtedy gdy był kimś niewiele lepszym od tych, co zamordowali jego dzieci. Miecz stał się przedłużeniem jego duszy, połową człowieka znanego jak Bragi Ragnarson. Uniósł go i zakręcił ponad głową, jak zwykł to czynić jego ojciec, Szalony Ragnar. Wszyscy się cofnęli. Zaatakował łóżko, w którym umarła jego królowa, w którym leżał wraz z nią, pocieszał ją podczas jej ostatniej nocy na tym świecie. Niczym kompletny wariat posiekał słupki baldachimu, oparcia, zasłony, a nikt nie próbował go powstrzymać. – Kavelin! – ryczał. – Ty pryszczu na dupie świata! Czego, u diabła, jeszcze ode mnie chcesz? Przed oczyma stanęła mu twarz. Prosty człowiek, karczmarz, jaki kiedyś służył pod rozkazami obcego z północy, co do którego wierzył, że przyszedł go wyzwolić. Za nim rozbłysły twarze setki takich mężczyzn, tysiące, dziesiątki tysięcy tych, co stali z nim pod Baxendalą i się nie cofnęli. Synowie chłopców i ludzi ze wzgórz. Jeszcze rok temu ich ręce były dziewicze, a przecież stawili czoło całej furii Shinsanu i postanowili nie pokazywać im pleców. Niewielu miało takie szczęście jak karczmarz. Większość leżała przykryta stopą ziemi pod wzgórzem, na którym stał Karak Strabger. Tysiące. Martwi. Spoczywali w mogiłach, ponieważ mu uwierzyli, ponieważ on i jego kobieta, której ciało leżało teraz przed nim, stygnąc, dali im nadzieję na nowe jutro. Czego domagał się od nich Kavelin? – Och, bogowie! – zaklął i smagnął tą wierną klingą o kamień, póki nie rozleciał się na tysiąc odłamków. – Bogowie! – Schował twarz w dłoniach, szarpał palcami brodę. – Co ja mam zrobić? Dlaczego muszę to wszystko znosić? Uwolnijcie mnie. Zabijcie mnie. Nie pozwólcie, by mijały mnie klingi. Wachtel, Varthlokkur i Gjerdrum próbowali go powstrzymać. Podniósł się niczym niedźwiedź otrząsający się z psów, cisnął nimi o ściany. Potem usiadł obok rozszarpanego ciała swej królowej i znowu ujął jej dłoń. I przez chwilę zdawało mu się, że widzi nieznaczny uśmiech igrający na martwej twarzy skrzepłej agonią. Zdało mu się, że słyszy szept: – Kochany, nie poddawaj się. Skończ, co razem zaczęliśmy. Rzucił się na jej nieruchome ciało i zapłakał. – Fiana. Proszę – wyszeptał. – Nie zostawiaj mnie samego. Elana odeszła. Fiana odeszła. Co mu jeszcze zostało? Tylko jedna rzecz, upierał się cichy głos w głębi. Bogini suka, zmienna jak dzieckolisica, którą przyszło mu pokochać bardziej niźli jakąkolwiek kobietę. Ta ziemia. Kavelin. Kavelin. Kavelin. Kavelin. Przeklęty Kavelin. Łzy popłynęły strumieniami. Kavelin. Odtąd nie będzie już żadnej kobiety przed tą ziemią... Leżał tak z głową na piersiach Fiany długo jeszcze po zachodzie słońca. A kiedy wstał w końcu z oczyma niczym noc i obeschłymi łzami, był z nim tylko Gjerdrum i Ragnar. Podeszli doń i uścisnęli, rozumiejąc wszystko. Gjerdrum kochał swoją królową nad życie, chociaż nie była to miłość, jaka łączy mężczyznę i kobietę. To była miłość rycerza ze starych romansów do jego suwerena, do jego niezawodnej Korony. A Ragnar ofiarował mu miłość syna, który wybacza. – Daj mi siłę – powiedział Ragnarson. – Pomóż mi. Zabrali mi już wszystko. Wszystko oprócz ciebie. I nienawiści. Zostań ze mną, Ragnar. Nie pozwól, by nienawiść mnie pożarła. Nie pozwól, bym sam siebie zniszczył. Musiał żyć, być silny. Los Kavelina zależał od niego. Kavelin. Cholerny Kavelin. – Zostanę, ojcze. Zostanę. DWANAŚCIE: Obcy w Hammerfest Hammerfest było miasteczkiem żywcem wyjętym z opowieści o bajkowej krainie zamieszkanej przez bajkowych ludzi. Pulchne blond dziewczęta z warkoczami przewiązanymi wstążką – różane policzki i zawsze dla każdego uśmiech – spacerowały w tę i we w tę zaśnieżonymi ulicami. Wysocy młodzieńcy spieszyli od jednego urokliwego sklepu do drugiego, zajmując się obowiązkami czeladników, jednak nigdy nie spieszyli się aż tak bardzo, by nie pozdrowić obcego. Roześmiane dzieci pędziły główną ulicą na saneczkach o płozach z klepek beczki. Ich psy, szczekając, biegły za nimi. Szczupły mężczyzna w ciemnym płaszczu przez jakiś czas stał nieruchomo, chłonąc ten widok. Nie zwracał uwagi na poszczypywanie mroźnego wichru, z którym żadną miarą nie mogły się równać wiatry jego ojczyzny. Aczkolwiek i tak był znacznie cieplejszy niźli te, z którymi musiał się zmagać przez ostatnich kilka miesięcy. Wysokie domy o stromych dachach, stłoczone, górowały nad miejscem. Jednak nie czuł tu tego ograniczenia jak w miastach mniej gęsto zabudowanych. W Hammerfest panowała atmosfera ciepłej życzliwości, rodzinna, jakby domy przytulały się do siebie z miłości, a nie z konieczności. Jego spojrzenie powędrowało w ślad za smużką dymu unoszącą się z wysokiego kamiennego komina, na szczycie którego zobaczył trójkątną ramę zbitą z desek, gdzie bociany wiły latem gniazdo. Patrzył na unoszące się opary, póki nie dostrzegł za nimi niewielkiej zniszczonej fortecy na szczycie wzgórza, ku któremu wspinało się miasto. Pokój panował tu już od pokoleń. Brutalne efekty trolledyngjańskiej zmiennej polityki jak dotąd omijały Hammerfest. Saneczki przemknęły obok niego, wioząc gromadkę wrzeszczących dzieci. Ciemny mężczyzna odskoczył dosłownie na chwilę przedtem, zanim go uderzyły, pośliznął się, upadł. Chłodny pocałunek śniegu oparzył mu policzek. – Nie zdają sobie sprawy, co czynią, dlatego przepraszam cię w ich imieniu. W polu widzenia ukazała się para kosmatych butów, ponad którymi zobaczył kolumny nóg. Potężny posiwiały mężczyzna podał mu dłoń. Przyjął. – Dziękuję. Nic się nie stało. – Mówił prawie bez akcentu. – Dzieci zawsze będą dziećmi. Niech się cieszą, póki mogą. – Ach, rzeczywiście. My zbyt szybko dorośliśmy, co? Jednak czy nie jest prawdą, że każdego i tak czeka przypisany mu los? Mężczyzna w ciemnym stroju spojrzał dziwnie na tamtego. – Chodzi mi o to, że musimy być tym, co uczynią z nas nasz wiek, płeć, pozycja społeczna i związki z innymi. – Może... – Filozof z baru? Tutaj? – Do czego zmierzasz? – Zadrżał, gdyż przeszył go podmuch zimnego wiatru. – Do niczego. Nie zwracaj na mnie uwagi. Wszyscy mówią, że myślę za dużo, a na dodatek jeszcze mówię na głos, co wymyślę. Jedna rzecz jest pewna. Powinieneś załatwić sobie cieplejszy strój. Ander Sigurdson może cię odziać. To jest wszystko, co zabrałeś ze sobą, przybywając na północ? Obcy skinął głową. Tamten był prawdziwą fontanną pytań. Nie był też tak do końca w typie „jak-dobrze-że-cię-widzę”, co pozostali. – Chodźmy więc do pijalni. Jesteś zmarznięty. Z pewnością chcesz czegoś na rozgrzewkę. Zapewne przyda się też coś wrzucić na ząb, sądząc z tego, jak wyglądasz. – Zakołysał się lekko, kiedy sanki przemknęły obok. Obcy zauważył jego zręczność. To mógł być niebezpieczny człowiek. Silny i szybki. – Zwą mnie Bors Olagson. Jestem tutaj konstablem. Nudna robota, ponieważ nic się nigdy nie dzieje. – Wziąłem cię za kowala. – Obcy nie złapał przynęty. – Naprawdę? Jedyny młot, jakim w życiu machałem, to młot bojowy, dawno temu za młodych lat. Naonczas też wypływałem w rajdy z Tonderhofnu. Dlatego właśnie dali mi tę pracę. Ale tak naprawdę to jest tylko hobby. Nawet mi nie płacą. Moją prawdziwą profesją jest karczma. Posiadam własną pijalnię. Zakupioną z udziału w łupach. Minęli kilka domów i sklepów, nim spróbował znowu wybadać nieznajomego. – A jak mam ciebie zwać? – Rasher. Elfis Rasher. Faktor Darnalina z Ligi Bedeliańskiej. Nasi syndykowie rozważają możliwość zwiększenia zysków przez pominięcie pośrednictwa Iwy Skołowdej w handlu futrami. Zacząłem już wątpić w nasze szanse. Nie przygotowałem się dobrze. Jak to widać po moim ubraniu. – I przybyłeś sam? Nie mając ze sobą nawet zaprzęgu? – Nie. Tylko ja przeżyłem. Kracznodiany i reszta Trolledyngji nie są w połowie tak przyjazne jak Hammerfest. – W rzeczy samej. Chociaż było gorzej, zanim Stary Dom ponownie doszedł do władzy. Oto jesteśmy. – Odsunął wysokie, ciężkie drzwi. – Guro! Wielki kufel dla naszego nowego gościa. Dzieciaki właśnie przewróciły go w zaspę. – Uśmiechnął się. – Tak. To były moje szczeniaki. Obcy rozejrzał się po wnętrzu karczmy. Wystrój konsekwentnie utrzymano w ciepłych brązach. Było tu tak domowo i przytulnie jak w całym Hammerfest. Podszedł do ognia. Bors przyniósł kufle. – Cóż więc, Rasher! Przyznaję, że cię podziwiam. Jesteś jednym z tych, którzy nigdy nie zginą. Nie zawsze byłeś kupcem, nieprawdaż? Pytania stawały się powoli irytujące. – Moim domem jest Hellin Daimiel. Byłem na wojnach El Murida. I nie jestem kupcem z kantoru. Prowadzę karawany. – Tak też pomyślałem. Człowiek akcji. Brakuje mi tego czasem, póki nie przypomnę sobie siebie w rozkołysanej łodzi, z bebechami wylewającymi się na ławkę... Obcy spróbował zmienić temat. – Powiedziano mi, że Hammerfest jest zasadniczym miastem handlującym futrami. Że mogę tu znaleźć ludzi zainteresowanych zrobieniem lepszego interesu niźli z Iwą Skołowdą. – Może i tak. Ci ludzie są jedną bandą skąpców. Nie lubię, jak zatrzymują się tutaj. Śmiecą w pokojach i nie wydają nawet grosza. – Kiedy się pojawią? – Przybyłeś wcześniej, jeśli o to ci chodziło. Są zbyt miękcy, żeby próbować przełęczy przed latem. Minie jeszcze miesiąc lub dwa. Ale, rozumiesz, oni przywożą dobra na handel wymienny. Ty najwyraźniej wszystko straciłeś. – To nie jest problem. Szybki jeździec może całą rzecz naprawić... jeśli ktoś będzie zainteresowany. Jestem więc jedynym obcym w mieście? Oczy tamtego się zwęziły, usta zacisnęły. Nieszczególnie dobrze udawało mu się ukrywać myśli. – Tak. Obcy się zastanawiał. Dlaczego tamten skłamał? Czy dlatego, że jego człowiek był tutaj? Cała sztuczka polegać będzie na tym, by go znaleźć, nie obracając równocześnie miasta w gruzy. Najlepszym wyjściem będzie, nie zważając, że czas nagli, ostrożne odszukanie jego kryjówki. Czekał przez rok. Może poczekać jeszcze dzień lub dwa. – Z kim powinienem się zobaczyć? Jeśli uda mi się coś zorganizować, będę w stanie sprowadzić towary wcześniej od Iwiańczyków. Kwaterę główną dla tej operacji umieściliśmy w naszych magazynach w Itaskii... – Najpierw powinieneś się pozbyć odrętwienia w palcach. – Tak sądzę. Ale straciłem swoich ludzi i towary. Muszę najpierw odzyskać, co straciłem. Starzy chłopcy, którzy zostali w domu, aby podsumować zyski i straty, odejmą straty z mojej kieszeni, a zyski wsadzą do swoich. – Oho! A więc to przedsięwzięcie spekulacyjne. Obcy pokiwał głową, nieznaczny uśmiech zagościł na jego wargach. – Może dżentelmeni poszukiwacze przygód. Liga Bedeliańska zapewnia biuro i listy wprowadzające, a ty pieniądze i ludzi? – W połowie prawda. Jestem człowiekiem ligi. Wysłanym, żeby poprowadzić karawanę. Mam otrzymać za to procent od zysków. Wciąż jeszcze może mi się udać. Jeżeli znajdę właściwych ludzi i uda mi się wrócić do Itaskii. – Wy, południowcy. Nic, tylko pośpiech i pośpiech. Obcy wyciągnął monetę spod płaszcza, natychmiast jednak schował ją z powrotem. Pomacał trochę, znalazł taką, która nie opowie historii. Była to itaskiańska półkoronówka potwierdzająca jego opowieść. – Nie wiem, jak długo zostanę. To powinno wystarczyć na tydzień. – Sześć itaskiańskich pensów za dzień. – Co? Złodzieju... Obcy uśmiechnął się do swoich myśli. Na moment przynajmniej okazał się od tamtego lepszy. Żona Borsa przyniosła ale i pieczoną wieprzowinę w momencie, gdy zgodzili się na cztery pensy dziennie. Wieprzowina! To była doprawdy trudna chwila. Ale obcy miał dość czasu, by przyzwyczaić się do sposobów życia innych niźli rodzime. Zdusił odruchową reakcję. – Kiedy będziesz robił swój obchód, czy możesz poprosić tego Andera, żeby wpadł tutaj? – Jego sklep jest trochę w górę ulicy. – Nie będę wychodził, póki nie będę musiał. Mam za sobą parę miesięcy śniegu i wiatrów. – To jest ciepły wiosenny dzień. – Cóż, wobec tego dobrze. Niemniej ciepło jest sprawą względną. – Zaprowadzę cię, kiedy już się rozgościsz. – Będę potrzebował również trochę rzeczy. Sam jeden rozpętam boom w gospodarce Hammerfest. – Mhm. – Najwyraźniej Borsowi również przyszła do głowy ta myśl. W sklepie krawca obcy zadał parę ostrożnych pytań. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Nikt nie powie mu ani słowa. Trzeba będzie trochę sprytu. Wrócił do gospody sam, ponieważ Bors dokonywał swojego obchodu, i przeżył kolejne zderzenie z saneczkami. Tych nawet nie dostrzegł. Siedział na nich sześcioletni chłopiec. Przeraził się głupio, że zrobił krzywdę obcemu. Ciemnoskóry mężczyzna uspakajał go ostatecznie długo, by posłużyło to jego celom. Potem zapytał: – Gdzie jest ten drugi obcy? Ten, który został przez zimę? – Mężczyzna o czarnych oczach? Mężczyzna, który nie może mówić? – Ten trolledyngjański idiom oznaczał człowieka, który nie posługiwał się rodzimym językiem. – W wieży. – Wskazał palcem. Ciemnoskóry mężczyzna spojrzał na szczyt wzgórza. Zamek był skończenie prymitywny. Miał niski mur obronny, reszta wyglądała niczym skorupa przycupnięta na granitowym podłożu. Tylko nieco lepiej niźli prosta fosa i palisada. – Dzięki, synu. – Nie powiesz nikomu? – Nie powiem, jeśli ty nie powiesz. Nie przestawał obserwować wzgórza. Mężczyzna poruszający się jak Bors schodził właśnie z niego. Obcy uśmiechnął się tym swoim ledwie zaznaczonym uśmiechem. Siedział we wspólnej sali, pijąc grzane wino, kiedy konstabl wrócił. – Spokojnie? – zapytał. – Nic się nie zmieniło – odparł Bors. – Ostatni raz kłopoty mieliśmy dwa lata temu. Itaskianin pokłócił się z gościem z Dvaru. O kobietę. Wszystko się jednak skończyło się, zanim doszło do bójki. – Dobrze, dobrze. W takim razie będę się czuł znacznie bezpieczniej w moim łóżku. – Spokój tutaj sprzedajemy, proszę pana. Nie wiedziałeś? Każdy mężczyzna w Hammerfest gotów jest zginąć w walce, byle tylko zewnętrzne kłopoty nie zaraziły miasta. Potrzebujemy spokoju. Gdzie indziej w tym kraju możesz znaleźć takie sklepy jak nasze? Ludzie z głębi kraju nawet nie sieją plonów, a cóż dopiero pracować, wytwarzać coś własnymi rękoma. Wyjąwszy świecidełka, które grzebią z ich zmarłymi, aby zjednać sobie życzliwość dawnych bogów. Głupota. Jeśli nowi bogowie nie potrafią zadbać o to, by cień człowieka dotarł bezpiecznie do komnaty bohaterów, wówczas nie mogą wiele znaczyć. – Nie znam się za dobrze na religii. – Większość ludzi tutaj nie ma o niej pojęcia. Opłacają kapłanów głównie po to, by trzymali się z daleka. A tak na marginesie. Rozmawiałem z paroma handlarzami futer. Są zainteresowani. Rozmową. Będą tutaj jutro. Obcy podszedł do ognia. – Dobrze. Wobec tego nie będę musiał długo zostać. – Och, sądzę, że zostaniesz nadzwyczaj krótko. Są bardzo zapaleni, można by rzec. – Było coś takiego w tonie jego głosu... Obcy odwrócił się. Jego płaszcz był na miejscu. Bors nie widział, jak rozsuwał jego poły. Ale zobaczył wytartą rękojeść miecza, chłodne czarne oczy i okrutny profil nosa. Ten paskudny drobny uśmieszek igrał na ustach mężczyzny. – Dziękuję ci. Jesteś bardzo uprzejmy, że chciało ci się nadłożyć drogi. Teraz już pójdę do siebie. Pierwsza od całych tygodni szansa na sen w ciepłym łóżku. – Rozumiem. Rozumiem. Kiedy obcy wspinał się po schodach, dostrzegł niepewny grymas przecinający szeroką twarz tamtego. Obłożył drzwi zaklęciem, potem poszedł spać. Przyszli wcześniej, niźli myślał, chociaż nie mógł być pewny, czy w ogóle przyjdą. Zbudziło go zaklęcie strzegące drzwi. Powstał płynnym ruchem, ujął broń, schował się. Było ich trzech. Natychmiast rozpoznał potężne ciało Borsa. Jeden z pozostałych był szczupły i niższy niźli mężczyzna, którego szukał. Borsa załatwił paskudnym cięciem przez gardło, potem wypatroszył brzuch niskiego, równocześnie wpychając mu gałgan w usta, zanim zdążył krzyknąć. Trzeci nie zdążył zareagować na tyle szybko, by to cokolwiek zmieniło. Czubek miecza spoczął na jego grdyce w tej samej chwili, gdy obcy stwierdził, że to nie jest jego człowiek. Potem tamten umarł. Obcy wzruszył ramionami. Mimo wszystko i tak będzie musiał złożyć wizytę w zamku. Ale najpierw zapalił światło i przyjrzał się zabitym. Nie było w nich nic szczególnego. Dlaczego więc chcieli popełnić morderstwo, nie mając innej wymówki niźli ta, którą im dał? Ubrał się w nowe zimowe buty i kaftan, wdział gruby płaszcz, wsunął do pochwy oczyszczony miecz. Żona Borsa czekała na niego we wspólnej sali. Spojrzenia obcego i jej zetknęły się. W jego oczach nie było śladu litości. – Wyruszam wcześnie. Należy mi się reszta. Przerażenie zniekształciło rysy jej twarzy. Przeliczała monety palcami zbyt drżącymi, żeby je utrzymać. Obcy oddał jej dwie. – Za dużo. – Jego głos był całkowicie wyprany z emocji. Ale nie potrafił zrezygnować z dramatycznego gestu. Wyłowił monetę ze swej sakiewki. – Na pokrycie kosztów zniszczeń – powiedział ze śladem sarkazmu. Kobieta wpatrywała się w monetę, podczas gdy on zmierzał już do drzwi. Po jednej stronie miała wybitą koronę. Na rewersie były słowa w języku, którego nie rozpoznała. Kiedy trzasnęły drzwi, pobiegła na górę, a łzy ciurkiem spływały jej po twarzy. Ciała leżały ułożone schludnie, jedno przy drugim. Na każdym czole, jeszcze dymiąca, widniała wypalona korona. Nie miała pojęcia, co to znaczy, ale byli w Hammerfest inni, którzy zwracali uwagę na wieści z południa. Miała się więc wkrótce dowiedzieć. Ona i Bors zabawiali królewskiego gościa. TRZYNAŚCIE: Regencja Pułkownik Oryon nie miał pojęcia, co się wydarzyło w Karak Strabger. Nie wiedział, że podróżuje w towarzystwie człowieka opętanego. Jego ponury towarzysz ze stężałą twarzą, zaciśniętymi ustami, bezustannie wściekły, w niczym nie przypominał Ragnarsona, z którym niedawno jechał na wschód. Ten Ragnarson był mścicielem, Mesjaszem śmierci. Otaczała go aura zagłady, spełniającego się przeznaczenia. Oryon obserwował go, jak karał swego konia, i zaczynał się niepokoić. Jeżeli ten człowiek się nie uspokoi, może się to skończyć tak, że cały kontynent stanie w ogniu. Nie czuł bólu, nie potrzebował pociechy, nie miał zamiaru odpoczywać. Parł naprzód, póki Oryon, szczycący się wszak swoją niespożytością, nie potrafił dłużej dotrzymać mu tempa. A tamten pojechał dalej, zostawiwszy swych towarzyszy w karczmie, dziesięć mil przed Vorgrebergiem. – Derel! – wrzasnął, gdy tylko wkroczył na korytarze pałacu, zmierzając do swego gabinetu. – Prataxis! Ty pedrylu z południowego wybrzeża! Gdzie jesteś, do diabła? Dawaj tutaj swoją bezużyteczną dupę, ale zaraz! Zmaterializował się na poły ubrany Prataxis. – Sir? – Zgromadzenie. Chcę, żeby się zebrało. Już. – Sir? Jest środek nocy. – Za cholerę nic mnie to nie obchodzi! W ciągu dwóch godzin te sukinsyny mają być na dole. Albo dowiedzą się, jak to bywało za dawnych dni. Nie wyrzuciliśmy jeszcze maszynek z lochów. A jeśli ty nie załatwisz tego na wczoraj, będziesz w pierwszym szeregu. – Coś się stało, sir? Ragnarson zdołał się jakoś odrobinę uspokoić. – Tak, stało się. I muszę coś z tym zrobić, zanim ten cały cholerny domek z kart nie zawali nam się na głowy. Dalej. Ruszaj się, ruszaj, biegiem. – Machnął dłonią jak piekarz wysyłający swojego chłopaka na ulicę. Cały gniew rozwiał się bez śladu. – Później wszystko wyjaśnię. Wyprzedził wieści. I dalej będzie przed czasem, chyba że Oryon coś sobie wykombinuje albo Ragnar nie utrzyma buzi na kłódkę. Ragnar obiecał, że nic nikomu nie powie, nawet duchowi swojej matki. Pozostałych Gjerdrum i Wachtel mieli zamknąć i trzymać w Karak Strabger. – Zanim odejdę – powiedział Prataxis. – W mieście jest jedna kobieta, która chciała się z tobą spotkać. Pojawiła się tego dnia, kiedy wyjechałeś. – Kobieta? Kim jest? – Nie powiedziała. Sprawiała wrażenie, że pozostaje w bardzo bliskich stosunkach z bin Yousifem. – Z Harounem? Akurat czas, żeby się tutaj coś okazało... Nie. Nie powiem tego. Sądzę, że teraz już go rozumiem. Ruszaj. Zobaczę się z nią po spotkaniu ze Zgromadzeniem. Tak na marginesie, ilu tych bękartów jest w mieście? – Większość. Jest coraz bliżej Dnia Zwycięstwa i debaty nad płatnością dla gildii. Żaden nie chciałby tego opuścić. – To już dłużej nie stanowi problemu. Powiedziałem Oryonowi, żeby pakował bagaże. Spłacimy ich. Dzięki tobie, Derel. Otrzymasz swoją nagrodę. – Służba jest jedyną nagrodą, jakiej mi trzeba, panie. – Bzdury. Myślisz tylko o tym, że jak opublikujesz swoją rozprawę, dwustu rebsamenskich mandarynów będzie pełzało u twoich stóp. Kiedykolwiek o tym mówisz, masz twarz złodzieja, który widzi leżące bez opieki złoto. – Jak sobie życzysz, panie. – Wynoś się stąd. Czekaj! Zanim odejdziesz, poślij po Ahringa, Czarnego Kła i Yalthera. – Królowa, sir. Czy ona...? – Derel, nie waż się nawet o niej myśleć. Jeżeli zapytają, powiedz, że sprawa dotyczy głosowania nad poparciem dla mojego projektu postawienia armii w stan gotowości. Czarny Kieł i Valther przyszli razem. – Jak dzieciaki, Haaken? – zapytał Bragi. – Zdenerwowane. Powinieneś się z nimi zobaczyć. – Kiedy tylko będę mógł. Valther, masz coś już? – Ani mrumru. Ale jest w mieście kobieta... – Derel mi powiedział. Kim ona jest? – Nie wiadomo. Wychodzi na to, że chce, aby myślano, że jest żoną bin Yousifa. – Żoną? Haroun nigdy nie miał... Cóż, w każdym razie nigdy się do tego nie przyznał. Jednak Szyderca sądził, że mógł mieć. To by było w jego stylu. W Hammad al Nakirze trzymają swoje kobiety w zamknięciu. A on z pewnością nie chciałby, żeby El Murid się dowiedział. Nie po tym, jak zabił jego syna, okaleczył żonę i opracował plan wykradzenia jego córki. Tak. Mógłby mieć żonę. Ale nie sądzę, by ona się tutaj pokazała. – Obserwuję ją – poinformował go Valther. – I kazałem ją śledzić. Mam swoją dziewczynę w jej zajeździe. Nic nie robi, tylko czeka na ciebie. – Dobrze. Haaken, wyślij ludzi do Smokbójcy i Altenkirka. Chciałbym, żeby ich bataliony szturmowe zajęły pałac. – Fiana...? Tak Derel właśnie zbiera Zgromadzenie. Chcę wprowadzić stan wojenny, póki jeszcze trwa sesja. Niech żołnierze gildii zostaną w koszarach. Usłyszałeś, Jarl? – zapytał Ahringa, który w tej chwili wszedł. – Mhm. Plan „Wilczarz”? „Wilczarz” był planem opracowanym wiele lat temu, jeszcze pod kierunkiem Fiany, na tego rodzaju alarmowe okoliczności. – Tak. Och. Valther. Kolejny problem dla ciebie. Spotkałem karczmarza w Forbecku, który powiedział, że ludzie tacy jak twoi asasyni wciąż przejeżdżają w tę i we w tę przez przełęcz. Grupa jechała na zachód tuż przede mną. Złap kilku. – A Maisak? – Lepiej obsadzić go załogą. Przełęcz Savernake, jedyne w miarę dobre przejście przez góry w odległości setek mil na zachód i południe, kontrolowała cały handel między Wschodem a Zachodem. Ponieważ Kavelin z kolei kontrolował przełęcz, samo królestwo oraz broniąca przełęczy forteca Maisak stanowiły nieprzerwany powód rozmaitych intryg. Spisek Shinsanu mający na celu zagarnięcie przełęczy, stanowił zasadniczą przyczynę wojny domowej w Kavelinie. – Spowodujesz, że będę musiał strasznie rozciągnąć siły – poskarżył się Valther. – Spróbuję już cię niczym więcej nie obciążać. Szkoda że Szydercy tu nie ma. To jest robota akurat dla niego... Coś jeszcze w jego sprawie? – Znalazłem trzech marena dimura, którzy widzieli go z trzema mężczyznami w Uhlmansieku. – Aha? – Ale ci ludzie nie żyją. – Co? – Moi agenci poprosili marena dimura, żeby ich opisali. Zamiast tego tamci pokazali im groby. Dwóch z tamtych i jeszcze człowieka, który pierwotnie wcale z nimi nie był. Ten Tendrik jest niezły. Kazał ich wykopać. – I? – Zidentyfikował jednego jako sir Kerena z Sincic, rycerza nordmeńskiego, który zniknął w tym samym czasie, a następnego jako Belę Jokaia, dowódcę batalionu, który zniknął razem z Balfourem. Sądząc z rozmiarów trzeciego ciała oraz listy przyjaciół sir Kerena, którzy zniknęli, ten trzeci to był prawdopodobnie Trenice Lazen. Był wasalem Kerena, ale miał też powiązania z podziemiem. Wraz z Kerenem prowadzili interes z mieczami do wynajęcia. Pracowali też z tym jednookim gnojkiem, Rikiem, który czasami robił coś dla ludzi El Murida. – Wpadliście na jakiś jego ślad? Albo Szydercy? Balfoura? – Nie. Marena dimura w tamtej okolicy nie są szczególnie przyjaźnie nastawieni. Tendrik sądzi, że to mogło być jakoś tak: Keren, Lazen i Rico wieźli Szydercę do Al Rhemish. Jokai i Balfour urządzili na nich zasadzkę. Walczyli. Rico okazał się człowiekiem Balfoura. Zabili Kerena i Lazena i stracili Jokaia, potem odjechali z Szydercą. – Koniec historii? – Najwyraźniej. Dalej ślad się urywa. Rozesłałem słowo po tym, co stanowi resztkę sieci kupieckiej, ale nic się nie okazało. A gildia wciąż domaga się informacji, co się stało, a więc im także nie dopisuje szczęście. – Chyba że stawiają zasłonę dymną. – Nie są aż tacy subtelni. Oni są jak twoi drobni lichwiarze: łażą ciągle za tobą, domagając się spłacenia długów za starą farmę. – Zobaczymy. Powiedziałem Oryonowi, że go spłacimy. – Mamy pieniądze? – Dzięki Prataxisowi. Jarl, obserwuj skarb. Haaken, to samo w mennicy. W razie gdyby ktoś chciał czegoś spróbować. – Stajesz się paranoikiem. – Ponieważ są ludzie, którzy chcą mnie dostać. Byłeś w domu tamtej nocy. – Już dobrze. Dobrze. – Jarl, chciałbym zobaczyć Oryona, kiedy tylko wróci. Powiem mu o Jokaiu. Zobaczymy, jak zareaguje. A teraz czas już, żebym przespacerował się do Zgromadzenia. Zgromadzenie spotykało się w przysposobionym magazynie. Jego członkowie wciąż narzekali, że chcą mieć prawdziwy budynek Parlamentu, ale Fiana nie zgadzała się na wydatek. Kavelin wyszedł wojny domowej zbyt mocno zadłużony. Ragnarson czekał w gabinecie publicznego konsula. Jeden z vorgreberiańskich gwardzistów pilnował drzwi, drugi stał na piętrze. Poinformują Ahringa, gdy zgromadzi się większość posłów. Plan „Wilczarz” obejmował internowanie członków Zgromadzenia. Podejrzana była lojalność kilku delegatów, zwłaszcza pochodzących spośród nordmenów. Szczęśliwi byliby, gdyby udało im się rozpętać kolejną wojnę domową. Za udział w rebelii nordmeni zostali pozbawieni przywilejów feudalnych, potem zaproponowano im amnestię. Zaakceptowali propozycję tylko dlatego, że alternatywą była śmierć lub wygnanie. Nikt nie wierzył, że dotrzymają danego słowa, chociaż Ragnarson i Fiana mieli nadzieję na dłuższy okres panowania, podczas którego recydywiści odejdą i zastąpieni zostaną młodszymi, oswojonymi z panującym porządkiem. Żołnierz zapukał do drzwi. – Większość z nich już się zebrała, sir. A pułkownik Ahring też jest już gotów. – Bardzo dobrze. Widziałeś Prataxisa? – Właśnie idzie, sir. Prataxis wszedł do środka. – Jak poszło, Derel? Jakie wrażenia? – Dosyć dobre. Wszyscy oprócz trzech są w mieście. I coś podejrzewają. Nikt nie odmówił przyjścia. – Obserwowałeś ich, jak wchodzili? – Są nerwowi. Grupują się podle partii. – Dobrze. A teraz chcę, żebyś zaniósł wiadomość do Ahringa. Później powiem ci, co się stało. Prataxis nie był szczególnie uszczęśliwiony. To mógł być jeden z krytycznych momentów w dziejach Kavelina. – Masz tutaj. Przepustka. Żebyś mógł wrócić. – W porządku. Zmykam. Biegiem. Ragnarson zachichotał. – Podoba mi się to. – Prataxis, chociaż ani kaleka, ani grubas, był człowiekiem, który ze wszystkich, jakich Ragnarson znał, chyba najmniej miał wspólnego z atletyką. Bragi powoli zszedł po schodach. Ahringowi potrzebne będzie trochę czasu. Żołnierz stanowiący jego gwardię przyboczną szedł za nim. Powoli zaczynał się robić trochę nerwowy. Wielu twardych mężczyzn patrzyło na nich z poziomu podłogi, a debaty w Zgromadzeniu czasami kończyły się szczękiem oręża. Pandemonium. Przynajmniej siedemdziesięciu z osiemdziesięciu jeden członków w grupkach kłóciło się, spekulowało, wymachiwało dłońmi. Ragnarson nie poprosił o ciszę. Wieść o jego przybyciu rozchodziła się stopniowo. Delegaci powoli zajmowali fotele. Wtedy żołnierze Ahringa zaczęli wypełniać podcienia. – Panowie! – zaczął Ragnarson. – Poprosiłem was tutaj, abyście zdecydowali o przyszłości państwa. Będzie to decyzja ostateczna. Podejmiecie ją, zanim opuścicie tę komnatę. Panowie, królowa nie żyje. Zamieszanie, jakie się podniosło, mogło bić rekord świata w tawernianym zgiełku. Wywiązały się walki. Ale sesjom legislacyjnym zawsze towarzyszył zamęt. Delegaci nie nauczyli się jeszcze załatwiać spraw w grzeczny, parlamentarny sposób. Zamieszanie wzmogło się jeszcze, gdy członkowie Zgromadzenia zdali sobie sprawę, że armia blokuje wyjście. Ragnarson postanowił ich przeczekać. – Kiedy będziecie gotowi, by przestać się wygłupiać, porozmawiamy. Zajęli swoje miejsca. – Panowie! Jej Królewska Mość odeszła z tego świata jakieś czterdzieści godzin temu. Byłem przy niej. Asystował jej doktor Wachtel, ale nie był w stanie jej uratować. – Emocje odbiły się w jego głosie. Nikt nie mógł go oskarżać, że nie dotknęła go ta strata. – Podjęliśmy wszelkie wysiłki, aby do tego nie dopuścić. Sprowadziliśmy nawet czarodzieja, eksperta w zakresie magii życia. Powiedział, że była już skazana od czasu, jak powiła córkę. Owionął ją oddech Shinsanu. Teraz trucizna wreszcie doszła do głowy. Wśród słuchaczy podniósł się szmer. – Czekajcie! Chcę porozmawiać właśnie o tej kobiecie. Niektórzy z was robili wszystko, co w ich mocy, aby jej życie uczynić jeszcze bardziej nieprzyjemnym, aby uniemożliwić jej wykonanie zadania. Za każdym razem wam wybaczała. A w końcu oddała swe życie, aby Kavelin uczynić miejscem znośnym do życia. Teraz odeszła. A my wszyscy znaleźliśmy się na rozdrożu. Jeśli niektórzy z was sądzą, że jest to okazja, aby coś przedsięwziąć, mówię wam teraz, iż nie wybaczę. Ja jestem armią. Służę tej koronie, bronię korony. Póki ktoś będzie nosił ją na głowie, każdy bunt ukarzę bezlitośnie. Jeżeli będę musiał, sprawię, że gałęzie w Kavelinie ugną się pod śmierdzącym owocem. A teraz, przejdźmy do spraw nie cierpiących zwłoki. Prataxis przeciskał się wśród zebranych, niosąc naręcza pism. Naprawdę biegł. Dobrze. Ahring i Czarny Kieł strzegli granic miasta, nie pozwalając się wydostać nikomu, kto nie miał przepustki. – Mój sekretarz będzie notował wszystkie głosy. Zostaną opublikowane, gdy ogłosimy naszą decyzję. – Uśmiechnął się. To da mu jakieś dodatkowych dziesięć głosów niezdecydowanych. Powinien być zdolny zdobyć większość niezależnie do kierunku, w jakim potoczy się debata. – Możliwości wyjścia z tej sytuacji są ograniczone. Nie ma dziedzica. Uczeni z Hellin Daimiel sugerowali, byśmy zrezygnowali z ustroju monarchicznego i na wzór niektórych miast Ligi Bedeliańskiej utworzyli republikę. Osobiście nie chciałbym ryzykować narodowego dobrobytu na rzecz eksperymentów społecznych. Możemy też pójść śladem innych miast ligi i wybrać tyrana na czas ograniczony. Dzięki temu przejście będzie szybkie i krótkie, ale niekorzystne strony tego rozwiązania również są oczywiste. Po trzecie, możemy utrzymać monarchię, szukając króla wśród domów panujących innych krajów. To jest właśnie kierunek, który preferuję. Ale zajmie to trochę czasu. Cokolwiek byście zdecydowali, będziemy potrzebować regenta, póki nowa głowa państwa nie obejmie władzy. W porządku. Otwieram debatę, proszę zabierać głosy. Ale zachowujcie się przyzwoicie, panowie. Wszyscy będą się mogli wypowiedzieć. Panie Prataxis, proszę zająć fotel. Ktoś krzyknął: – Zapomniałeś o jednej możliwości! Możemy spośród siebie wybrać króla. – Słuchajcie, słuchajcie – zaśpiewała nordmeńska mniejszość. – Cisza! – krzyknął Prataxis. Ragnarson zaskoczony był donośnością głosu tamtego. – Pozwól, bym odpowiedział na ten głos, Derel. – Marszałek ma głos. – „Słuchajcie, słuchajcie”, krzyczycie wy, nordmeni. Ale wszyscy nie możecie być królami. Rozejrzyjcie się. Widzicie tu kogoś, od kogo chcielibyście przyjmować rozkazy? Uwaga była słuszna. Każdy najprawdopodobniej siebie uważał za jedynego logicznego kandydata. Szlachcie Kavelina nigdy nie zbywało na wysokiej samoocenie. – W porządku. Derel? – Delegat ludu z Delhagen. – Panowie! Sądzę, że baronowie nie zrozumieli sensu mojej wypowiedzi. Ja miałem na myśli marszałka. To wywołało kolejną rundę karczemnych awantur. Sam Ragnarson oznajmił, że jego to nie interesuje. Jego odmowa była szczera. Widział, co próba zlikwidowania tej buntowniczej żyłki królestwa uczyniła z Fianą. Rozumiał natomiast motywy delegata. Związki łączące jego i Delhagen oraz jego główne miasto Sedlmayr były bardzo szczególne. Okręg funkcjonował niemalże jak republika autonomiczna sfederowana z Kavelinem, dysponująca szczególną kartą przywilejów, którą wymógł na Fianie. W zamian lud tamtejszy zajął zdecydowanie rojalistyczne stanowisko podczas wojny domowej. Sedlmayr, wraz z podobnie traktowanymi siedliskami Breidenbach i Fahrig nazywano psami łańcuchowymi marszałka. Ragnarson uśmiechnął się lekko. Tamten zgłosił propozycję, a więc on mógł się teraz z niej stopniowo wycofywać. Przyjął to z ulgą, ponieważ teraz to któryś z oponentów będzie mógł zaproponować marszałkowi pozycję regenta. A tego zadania gotów był się podjąć. W istocie był przecież regentem od czasu, jak Fiana wycofała się do swego odosobnienia. Potrafi dać sobie z tym radę. Ponadto regent zawsze mógł przecież zrezygnować. Pewnego razu, wiele lat temu, Haroun próbował kusić go tronem. Wówczas ta sama idea wydawała się znacznie bardziej atrakcyjna. Ale dostrzegał w niej tylko wygodne strony, jakie zawsze rysuje odległa perspektywa. Chwila minęła, mógł spokojnie zasnąć w swoim fotelu. Sesja zapowiadała się na długą. Przez wiele godzin nikt nie powie nic ważnego. Kavelinianie byli upartą zgrają. Dyskusja ciągnęła się przez cztery dni. Zmęczenie i głód ostatecznie wymusiły kompromis. Zgromadzenie mianowało Ragnarsona regentem znaczną większością głosów – po tym wszakże, jak każdą alternatywę przeanalizowano dokładnie i stwierdzono, że stanowi ślepą uliczkę. Ragnarson opuścił salę obrad w lepszym stanie fizycznym, niźli na nią wszedł. Zrobił sobie wakacje, wtrącał się tylko wówczas, gdy delegaci brali się za łby. Vorgreberg z niepokojem oczekiwał na wyniki sesji, pewien, że wieści będą złe. Kiedy Ragnarson wyszedł wreszcie z budynku Zgromadzenia, Smokbójca i Altenkirk już na niego czekali. W Vorgrebergu panował spokój. Lojalne oddziały stacjonowały w sercu królestwa, gotowe w każdej chwili zdławić rebelię, gdziekolwiek ona wybuchnie. CZTERNAŚCIE: Tajemnicza dama Wprowadź go – zwrócił się Ragnarson do Prataxisa. Powstał, wyciągając dłoń. – Pułkowniku. Przepraszam, że tak dużo czasu zajęła mi sesja Zgromadzenia. – Całkowicie zrozumiałe – odparł Oryon. – Moje gratulacje. – Niech pan to powie za rok. Prawdopodobnie jeszcze będę nienawidził tej pracy. Chciałbym porozmawiać o Balfourze. Moi ludzie natrafili na coś. – Och? Ragnarson miał nadzieję, że z reakcji Oryona uda mu się wyczytać coś w sprawie zamiarów gildii. Streścił mu historię, którą usłyszał od Valthera. – Czy zechcesz zabrać ciało kapitana Jokaia? – Będę musiał zapytać Wysoką Iglicę. Ale co, u diabła, Balfour robił w Uhlmansieku? Z jego raportu wynika, że postanowił wziąć tydzień urlopu i polować wokół jeziora Berberich. Coś się tutaj dzieje. I wcale mi się to nie podoba. – Od dawna już to powtarzam. Jakiś pomysł, dlaczego postanowił porwać mojego przyjaciela? – Nie. Ten typ, Rico... Cała ta rzecz zupełnie wytrąciła mnie z równowagi. Oczywiście zapytam o wszystko Wysoką Iglicę. – Dalej nie mam zamiaru przedłużyć waszego kontraktu. Usta Oryona rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Zauważyłem strażników przed drzwiami skarbca. – Czasami przychodzą mi do głowy różne dziwne pomysły. Oryon pokręcił głową. – Żałuję, że nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo się nas boisz. Może mógłbym zmienić twoje nastawienie. – Ja również chciałbym to wiedzieć. Przypuszczam, że to tylko przeczucie. A tak na marginesie, Dzień Zwycięstwa się zbliża. – Mój sztab już opracowuje plany ewakuacji. Wyruszymy, zanim wstanie świt Dnia Zwycięstwa. W ciągu pięciu dni zamierzamy opuścić terytorium Kavelina. Ze względu na zakaz opuszczania koszar, nie poinformowałem jeszcze o niczym Wysokiej Iglicy ani też nie zdołałem zorganizować transportu. Wątpię jednak, by to miało stanowić poważniejszy problem. – To świetnie. Wydamy dla was, chłopcy, przyjęcie pożegnalne. – Na pewno nie będziemy się uskarżać. – Nie chcemy, byście o nas źle myśleli. – Proszę, pisz do mnie, co z Balfourem. Albo do mojego agenta, którego tu zostawię. – Tak też zrobię. Dzięki za przybycie. – Odprowadził Oryona do drzwi. – Derel, zechcesz poszukać dla mnie tej kobiety? Tej, która chciała się ze mną zobaczyć? – W porządku. Ragnarson wybrał jeden ze stosów petycji, które już zdążyły się spiętrzyć na jego stole. Wszystko odłożono na bok, od kiedy niedyspozycja królowej zaczęła się stawać powszechnie znana. Każdy specjalny interesant próbował pierwszy przyciągnąć jego uwagę. – Hej, Derel. Przynieś duże pudło. – Sir? – Abym mógł do niego wepchnąć te rzeczy, które „odkładam do przyszłego rozważenia”. Jak na przykład to. Facet chce, żebym przyszedł na otwarcie jego karczmy. – Sir? Jeśli można? Jeśli znajdzie pan czas, proszę właśnie przyjmować takie prośby. Natomiast raczej odrzucić te, w których jakiś nordmen nalega, by udzielić mu prawa ściągania myta od przekroczenia brodu. Zajmowanie się tylko ważnymi ludźmi i przyjaciółmi to śmiertelna pułapka. Przecież to właśnie wessończycy, jak ten żołnierz, co został karczmarzem, stanowią podstawę twojej władzy. Musisz dbać o to, by cię nie opuścili. Za pół godziny? Zabrało mu to dziesięć minut. Słowo już do niej dotarło. Derel spotkał ją na schodach. – Marszałku? Oto dama. – Dziękuję ci, Derel. Wstał, przyglądając się jej. Miała na sobie tradycyjny ubiór ludzi pustyni. Ciemne migdałowe oczy spoglądały sponad czarczafu. W ich kącikach dostrzegł kurze łapki, chociaż zręcznie zamaskowane makijażem. Była starsza, niżby chciała. – Pani. Proszę usiądź. Kaf? Jestem pewien, że Derel jest w stanie gdzieś ją zdobyć. – Nie. Niczego nie potrzebuję. – Przemówiła itaskiańskim z okolic niższego biegu Srebrnej Wstążki, mocno akcentowanym. – Co mogę dla ciebie zrobić? Mój sekretarz dał do zrozumienia, jakobyś była związana z Harounem bin Yousifem. Łagodny smutny śmiech poruszył jej zasłoną. – Proszę mi wybaczyć, że się tak przyglądam. Tyle już minęło czasu... Tak. Haroun to mój mąż. Ragnarson rozsiadł się w fotelu. – Nigdy nie słyszałem o żadnej żonie. – Jest to jeden z nieszczęsnych sekretów jego życia. Ale to prawda. Dwadzieścia trzy lata... A wydają się wiecznością. Przez większość tego czasu byłam jego żoną jedynie z nazwy. Niekiedy nie widywałam go latami. Sceptycyzm Ragnarsona musiał być oczywisty dla każdego, kto mu się przyglądał. Zareagowała nań, zrzucając zasłonę. Był to czyn, który w jej kulturze uważany był za niezwykłą śmiałość. Kobiety z Hammad al Nakiru, kiedy już wyszły za mąż, wolałyby raczej paradować nago, niźli odsłonić twarz. Wywarła na Ragnarsonie odpowiednie wrażenie. Nie pozwoliłby Derelowi jej wyrzucić. – Wciąż mnie nie rozpoznajesz? – A powinienem? Nigdy nie spotkałem kobiety, która rościłaby sobie prawo do Harouna. – Czas nas zmienia. Zapomniałam, że nie jestem już dzieckiem, które spotkałeś. Ona miała wtedy czternaście lat. Życie nie było dla niej łatwe. Jej mężczyźni zawsze uciekali... kiedy nie jechali na pustynię, aby zabić ludzi mojego ojca. Ragnarson wciąż nie rozumiał. – Ale ty przecież musisz pamiętać! Ten dzień, w którym gruby człowiek przyprowadził mnie do obozu w Altei? Kiedy sprawiałam tyle kłopotów, że podniosłeś mi spódnice i spuściłeś lanie na oczach twoich ludzi? A potem przyjechał Haroun. Nastraszył mnie tak bardzo, że odtąd nie mówiłam już ani słowa. Dlaczego kobieta miałaby mówić zupełnie otwarcie takie rzeczy? Próbował sobie przypomnieć Szydercę przyprowadzającego jakąś dziwkę do któregoś z obozów wojskowych... – Bogowie! Jesteś Yasmid? Córka El Murida? Żona Harouna? – Zdusił śmiech. – Uważasz, że to kupię? – A więc tak! Nazywasz mnie kłamczynią? Zadarłeś moje spódnice. Widziałeś. – Zaczęła podnosić spódnice. Ragnarson pamiętał znamię w kolorze wina w kształcie sześciopalcej dziecięcej rączki. – I teraz jeszcze to! Ze wściekłością obnażyła małe, nieco obwisłe piersi. Ponad sercem miała tatuaż Harish, który nosili wybrańcy El Murida. – W porządku. Jesteś Yasmid. Niewiarygodne. Córka El Murida, zaginiona od dwudziestu lat, odnalazła się tutaj. I to jako żona Harouna. Takie małżeństwo należało do rzeczy, jakie Haroun mógłby zrobić, żeby wbić szpilę w serce wroga. Dlaczego nie rozgłosił tego po całym kontynencie? – Nie oczekiwałam, że dasz się łatwo przekonać. Z tego uczyniłam więc me główne zadanie. Przyniosłam. – Pokazała biżuterię, którą tylko Haroun mógł jej ofiarować, oraz listy, których nie potrafił przeczytać, ponieważ napisane zostały w języku, jakim mówiono w Hammad al Nakirze, ale wszystkie pieczętowane były godłem Harouna Króla bez Tronu. – Wierzę ci. Ale dlaczego tu przybyłaś? – Postanowił to sprawdzić przy pomocy Valthera. Mężczyźni pustyni nie pozwalali swoim kobietom swobodnie chodzić po świecie. A przynajmniej zawsze towarzyszyło temu ogromne zamieszanie. – Mój mąż zniknął. – Wiem. Próbowałem nawiązać z nim kontakt. To ją zaskoczyło. – Przysiągł zabić mojego ojca. – Trudno to nazwać wiadomością stulecia. – Nie, posłuchaj. Proszę. Po tym, jak wrócił, po wojnie w twoim kraju, po tym, jak już wyruszył, by zaatakować mojego ojca, ale zamiast tego zawrócił na północ, by wystąpić przeciwko twoim wrogom... To go zabolało. Miał już wszystko w ręku. Al Rhemish. Ale pozwolił, by owładnęła nim miłość do przyjaciół. Porzucił swoje marzenie, aby pomóc tobie. Haroun pojawił się jakby spod ziemi z tysiącami jeźdźców, aby ścigać O Shinga przez przełęcz Savernake, a potem po równinach na wschód od gór M’Hand. Bragi nie zrozumiał wówczas motywów postępowania Harouna, zresztą nawet i teraz pozostawały dlań równie niejasne. Dla przyjaźni? Haroun zamordowałby swoją matkę, gdyby to miało mu przynieść polityczne korzyści. – I co? – Kiedy wrócił do domu, rok później, był tak stary i zmęczony... Nie dbał o nic. Zmusiłam go, by mi obiecał, że nie wyrządzi krzywdy mojemu ojcu, jeśli on nie skrzywdzi jego. – Aha! Dlatego właśnie się przyczaił. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz coś przedsięwziął. Tylko parę potyczek, żeby jego ludzie się nie nudzili. – Tak. To moja wina. – Zmienił decyzję? – Tak. Powiedział Beloulowi i Rahmanowi, żeby przygotowywali ostateczną ofensywę. Wysłał El Senoussiego i El Mehduariego, by zdobyli fundusze i zwerbowali wojowników spośród uciekinierów żyjących w państwach wybrzeża. Nakazał bezwzględnie zabijać agentów mojego ojca, gdziekolwiek zostaną schwytani. Poleje się krew. – Tak to już trwa od lat. I będzie trwało, póki bądź Haroun, bądź twój ojciec nie umrą. – Albo dłużej. Mamy syna. Megelina. Chłopak jest pełen nienawiści. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Ani dlaczego Haroun zmienił zdanie. On dotrzymuje słowa. – Uznał, że mój ojciec złamał rozejm. Ludzie mojego ojca, tutaj w Kavelinie, Habibullah i Achmed, porwali twojego tłustego przyjaciela. – Szydercę. Co się z nim stało? Rok temu wysłałem go, by spotkał się z Harounem. Zniknął. – Powie więcej, kiedy usłyszy, co ona myśli. – Nie jestem pewna. Może Haroun wie. Marena dimura powiedzieli mu, co się stało. – Habibullah był jednym z moich strażników, kiedy Szyderca mnie porwał. To znaczy oni to nazwali porwaniem. Nie byłam wówczas szczególnie sprytna. A ten gruby człowiek potrafił gadać. Poszłam za nim z własnej woli. Sądziłam, że może uda mi się zaprowadzić pokój. W każdym razie twój przyjaciel omalże nie zabił Habibullaha tamtej nocy. Przypuszczam, że od tego czasu dyszał pragnieniem zemsty. – Derel! – zawołał Ragnarson. A do Yasmid rzekł: – Czy potrafiłabyś teraz stanąć twarzą w twarz z Habibullahem? – Ale czemu? Czy to nie spowoduje kłopotów? Wszyscy już o mnie zapomnieli. Gdyby się dowiedzieli... To tylko wywoła kłopoty. – Sir? – zapytał Prataxis. – Zobacz, czy Habibullah, jak mu tam, może tu przyjść. – Zaraz? – Jak najszybciej. – Nie uważam... – Ale Prataxis już poszedł. – Zajeżdżam tego człowieka na śmierć – wymamrotał Ragnarson. – Szkoda że Gjerdrum jeszcze nie wrócił. – Prataxis miał tylko aranżować audiencje dla ambasadorów i przedstawicieli spółek zajmujących się ekspedycją karawan. – Wybacz mi – powiedział Ragnarson. – Nie powinnaś się zdradzać. Sądzisz, że Habibullah kazał porwać Szydercę, ponieważ ten ośmieszył twojego ojca? I z tego powodu Haroun zamierza znowu rozpocząć wojnę? – To ma być pojedyncza operacja. Planowana już od lat. Wszystko albo nic. On uważa, że plemiona powstaną, żeby go poprzeć. – Tak. No tak. Ale El Murid nie ma Szydercy. I Haroun o tym wie. Tamtejsi marena dimura są jego szpiegami. – Powiem ci wszystko, co wiem. Ktoś zabił ludzi Habibullaha. Potem przekazano grubego człowieka mężczyźnie w czerni. Haroun uznał, że zabójcy uciekli na północ, aby tam się schować. – Czekaj. Mężczyzna w czerni. Opowiedz mi o nim. – Marena dimura mówili, że był wysoki i szczupły. I nosił maskę. – Maskę? – Metalową maskę. Może złotą. Z klejnotami. Jak te stwory na ścianach świątyń w miastach dżungli. Zabójcy się go bali. Ragnarson schował twarz w dłoniach. – Haroun zniknął. Obawiam się, że spróbuje zabić mojego ojca, żeby wywołać zamieszanie na czas inwazji na Hammad al Nakir. Przyszłam tutaj, ponieważ mam nadzieję, że będziesz mógł coś zrobić. – Co niby? – Powstrzymać go. – Nie rozumiem. – Kocham mojego ojca. Był dobrym ojcem. Jest dobrym człowiekiem. Nie chciał zrobić nic złego... – Podczas wojen zginął prawie milion ludzi. – Mój ojciec tego nie zrobił. Nie chciał tego. To była wina takich ludzi jak Nassef. Jego generałowie to byli zwyczajni bandyci. Ragnarson nie zaprzeczył jej. Po części miała rację. Ale jej ojciec wydał rozkaz nawrócenia Zachodu i zabicia każdego, kto nie przyjmie wiary. – Co ja mogę zrobić? Nie wiem nawet, gdzie jest Haroun. Widziałem go tylko raz w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Zapłakała. – Losy są okrutne. Dlaczego ludzie, których kocham, nie robią nic innego, tylko próbują się zabić nawzajem? Nie powinnam tutaj przychodzić. Powinnam wiedzieć, że to na nic. Całe to planowanie, te kłopoty, żeby się wydostać, ukrywanie przed ludźmi Harouna... Wszystko na nic. – Może nie. Jest szansa... Stara historia o wrogu wroga. – Przepraszam? – Jest jeszcze większy wróg. Taki, że zarówno twój ojciec, jak i twój mąż uznają go za bardziej niebezpiecznego od siebie wzajem. – Mówisz zagadkami. – Nienawidzę choćby wymieniać tej nazwy. Widziałem już wcześniej mężczyzn w czerni. Walczyłem z nimi. Nazywają się tervola. Wszystkie barwy opuściły twarz Yasmid. – Shinsan. Nie! – A któż inny zechciałby udawać tervola? Ale z drugiej strony, po co Shinsane miałoby chwytać Szydercę? Jakie powiązania miał Balfour z Shinsanem? Czy przeniknęli do gildii? A ten Willis Northen, który posługiwał się imieniem marena dimura, był przecież wessończykiem z Kavelina... Czy Shinsan przeniknęło do Kavelina? – Derel! Ale Prataxis już odszedł. Ragnarson wypisał listę imion: Oryon, Valther, Mgła, Trebilcock. Był już najwyższy czas, by się przekonać, czy Michael czegoś się dowiedział. – Czy ktokolwiek wie, dokąd pojechał Haroun? – Nie. Po prostu zniknął. Nie powiedział nawet Beloulowi ani Rahmanowi. Tak właśnie postępuje. Wszyscy się na to skarżą. Obiecuje, ale wciąż nie może przestać. Sądzę, że spróbuje zabić mojego ojca. – Gdybym zdołał się z nim skontaktować, tę wojnę można by jeszcze powstrzymać. Twój ojciec. Czy on cię posłucha? – Tak. Jak pewny siebie był przez te wszystkie lata. – On się zmienił. Teraz jest grubym starym człowiekiem. Mówią, że oszalał. – Wiem. Ludzie uciekają z pustyni do Harouna. Wszyscy to mówią. Mówią, że zdradził idee, dla których sięgnął po Tron Pawia, i zdradził dla... Ludzie tacy jak Nassef zmienili go. – Nassef umarł wiele lat temu. Sam go zabiłem. – Bandyta imieniem nassef nie żyje. Ale pozostało wielu nassefów. Uwięzili mojego ojca i przejęli kontrolę nad wszystkim. – Wciąż miał swój głos. Wierni poparliby go, gdyby przemówił publicznie. Disharhun się zbliża, nieprawdaż? Disharhun był tygodniem Najświętszych Dni, obchodzonym w Hammad al Nakirze. Pielgrzymi ściągali do Al Rhemish, aby słuchać El Murida. Ragnarson myślał jedynie o Kavelinie. Jeżeli Haroun poprowadzi wycieczkę z Kavelina i Tamerice, a na dodatek nie uda mu się, El Murid będzie miał pretekst do podjęcia działań. To może wywołać nowe wojny. – Czy nie dosyć mam kłopotów? – wymamrotał. – Haroun, Haroun. Być może naprawdę powinienem poderżnąć ci gardło wiele lat temu. Wciąż uważał Harouna za swojego przyjaciela. Ale nigdy tak naprawdę nie lubił tego człowieka. Paradoks. Haroun zawsze był zbyt skoncentrowany na sobie. – Marszałku? – Derel? Jeszcze chwilę. – Zwrócił się do Yasmid: – Czy pokażesz twarz? Podniosła już zasłonę. – Zdecyduję, gdy go zobaczę. Bragi podszedł do drzwi. – Ach, ambasador. Dziękuję, że mógł pan przyjść. – Ja również muszę z panem pomówić, marszałku. Nasz wywiad... – Przepraszam. Derel, poślij po Valthera, jego żonę i pułkownika Oryona. – Właśnie... – Wiem. Coś się okazało nowego. Na temat Balfoura. Muszę się z nim znowu zobaczyć. I zorientuj się, czy ktoś nie wie, gdzie jest Trebilcock. – Już pędzę. – Prataxis nie był szczególnie uszczęśliwiony. Jego prywatne badania cierpiały coraz bardziej, kiedy musiał się zajmować zadaniami, z którymi znakomicie poradziłby sobie Gjerdrum. – Dziękuję, ambasadorze. Proszę wejść. Habibullah obrzucił kobietę podejrzliwym spojrzeniem. – Tak. Bandyci bin Yousifa... – Wiem. I ty również wiesz dlaczego, nieprawdaż? – Co? – Jeśli się nadstawi ucha, można usłyszeć interesującą opowieść. O człowieku, który zapłacił, żeby porwano mojego przyjaciela. Który z kolei, akurat tak się zdarzyło, jest przyjacielem bandyty, o jakim przed chwilą wspomniałeś. Habibullah postanowił nie reagować. – Prawdopodobnie ty również słyszałeś tę opowieść. Szczególnie tę część, w której porywaczom nie udało się dostarczyć ich ofiary na miejsce. – Opowiedział historię Yasmid. – Gdzie usłyszałeś tę bajeczkę? – Z kilku źródeł. Dzisiaj od tej oto damy. Habibullah znowu zmierzył ją wzrokiem. – Dlaczego Shinsan miałoby porywać tłustego fakira? – Dobre pytanie. Zastanawiałem się nawet, dlaczego mieliby tego próbować agenci El Murida. Habibullah zaczął podawać kolejne wymówki. – Tak, wiem. Ale teraz w tych dniach udajemy, że zapomnieliśmy i wybaczyliśmy. Czy to nie El Murid powiedział, że przebaczyć jest rzeczą świętą? – To, co zrobił ten grubas, było zbrodnią przeciwko samemu bogu... – Nie, Habibullahu – wtrąciła się Yasmid. Ambasador się odwrócił. Yasmid ciągnęła: – Nienawidzisz go, ponieważ zrobił z was głupców. – Do Ragnarsona zaś powiedziała: – Mężczyźni mojego ludu potrafią wybaczyć ranę, obrazę, morderstwo. Habibullah tak zrobił. Ale nie potrafił zapomnieć bólu, który czuł, kiedy zrobiono z niego głupca przed przyjaciółmi z Niezwyciężonych. Nie, Habibullahu. Musisz to przyznać. On opowiadał ci te historie i pokazywał sztuczki, a ty uwierzyłeś, że jest twoim przyjacielem. Rozmawiałeś o nim ze mną. A on cię oszukał. Dlatego właśnie ryzykowałeś następną wojnę, byle tylko go dostać. – Kim jesteś? Marszałku? Ragnarson uśmiechnął się, oblizał wargi. – Panie Habibullah, sądzę, że już od pewnego czasu podejrzewasz prawdę. Yasmid opuściła zasłonę. Habibullah zapatrzył się na nią. I to nie jej śmiałość go zadziwiła. – Nie. To jest jakaś sztuczka, marszałku. Czy sprzymierzył się pan z zastępami piekła? Wezwał umarłych z grobu, by ze mnie szydzili? – Myślę, że Habibullah kochał się we mnie. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Teraz sądzę, że wielu się we mnie kochało. – Moja pani. Ragnarson patrzył szeroko rozwartymi oczyma, jak Habibullah ukląkł, pochylił głowę i wyciągnął przed siebie ręce, krzyżując nadgarstki. To był gest ostateczny, poddanie się w niewolę. Ragnarson nie mógł już dłużej wątpić w jej autentyczność. – Wstań, Habibullahu. – Zasłoniła twarz. – Co moja pani chce, żebym zrobił? – Mów szczerze z marszałkiem. – Dowiedziałem się już, czego chciałem. Oprócz jednej rzeczy: czy możesz odwieźć damę do jej ojca? Z większym sukcesem niźli w wypadku mojego przyjaciela? – zapytał Ragnarson. Raz jeszcze Habibullah stał się ambasadorem El Murida. – Dlaczego? – Twój szef nie jest mi potrzebny do niczego. Nie uroniłbym łzy, gdyby ktoś wsadził mu nóż w gardło. Świat miałby się wówczas lepiej. Dlatego właśnie nie naprzykrzam się bin Yousifowi bardziej niźli to konieczne, by zachować pokój z Hammad al Nakirem. Ale ten pokój stanowi dla mnie w tej chwili sprawę podstawową, w sytuacji gdy Shinsan wtyka nos w sprawy Kavelina. Tonący chwyta się brzytwy. Muszę mieć wolne flanki. Yasmid zaś dała mi do zrozumienia, że może służyć jako posłaniec w kwestii pokoju między jej ojcem a mężem. – Mężem? – Bin Yousifem. Nie wiedziałeś? – Teraz go mam, pomyślał Ragnarson. – To prawda – powiedziała Yasmid. – I to był mój świadomy wybór, Habibullahu. – Wyjaśniła, jak udało jej się osiągnąć względny pokój ostatnich lat. – W przeciwieństwie do marszałka, ja nie przejmuję się Shinsanem. Ale będę grała w jego grę, by powstrzymać moich ludzi od wyrzynania się wzajem. – Czy masz dzieci? – zapytał Habibullah. – On bardzo opłakuje fakt, że nie ma wnuków. Wojny odebrały mu tę nadzieję. – Syna. Megelina Micah bin Harouna. – Będzie z tego powodu bardzo szczęśliwy. – El Murid nazywał się Micah al Rhami, zanim otrzymał powołanie od Boga. – Więcej sensu miałoby wysłanie twojego syna – zauważył Ragnarson. – W ten sposób każda ze stron miałaby jako zakładnika dziecko drugiej. – Nie. Megelin zamordowałby dziadka. – Ryzyko można by zmniejszyć. – Postanowiłam, marszałku. Ja podejmę ryzyko. – Ambasadorze? – Tak? – Czy posłuży jej pan za eskortę? Czy też dalej będzie się pan upierał przy wojnie, która w wyniku pańskich działań jest niemalże nieuchronna? – Jeszcze nie pocałowałem sztyletu Harish. Nie zdawałem sobie sprawy, że konsekwencje mogą być aż tak poważne. Z powodu jednego grubasa, zupełnego zera, mieszkającego w slumsach. Kto zauważy? Kto zapłacze? Wciąż nie pojmuję. – A ja nie rozumiem, dlaczego chciałeś go mieć po tak długim czasie. – Zrobię to. Dla lady Yasmid. – Dobrze. Donieś mi, jak poszło. Och. Jeszcze przysługa. Kiedykolwiek poweźmiesz dziki pomysł, najpierw zdobądź aprobatę Al Rhemish. Habibullah uśmiechnął się słabo. – Moja pani? – Podał jej dłoń. – Coś jeszcze? – Nie. – Powstała. – Wobec tego pójdziemy do ambasady. Wyjedziemy, jak tylko uda się zebrać strażników. Ragnarson widział, jak znikają za drzwiami gabinetu Derela. Już zaczynali się bawić w „A pamiętasz jak?” Rozsiadł się, by poczekać na Oryona, Valthera i Mgłę. Powinien wziąć się do papierkowej roboty... Zamiast tego zamknął oczy. To naprawdę dziwne, jak kręte bywają koleje losu. A więc Haroun miał żonę. Zabawne. PIĘTNAŚCIE: Spotkanie obcych Skoczyli na niego, kiedy tylko wyszedł z karczmy. Znowu trzech i tym razem nie był gotów. Ale nie byli zawodowcami. On zaś tak. Miecz o niewyszukanej rękojeści wydał cichy świst, opuszczając pochwę. Jeden z nich kopnął jego rękę, ale to było wszystko. Nie byli szczególnie dobrzy. W Hammerfest od zbyt dawna panował pokój. Pociął ich i położył w ciągu dwudziestu sekund, zanim zdolni byli choćby zawołać pomoc. Potem wszedł do środka. – Guro. Przemówił cicho, ale chyba sam dźwięk jego głosu sprowadził kobietę na dół. Patrzyła na niego, a jej twarz stała się wzorcowym obrazem przerażenia. Rzucił monetę. – Jeszcze trzech. Na ulicy. – Ty... Ty... – Nie ja pierwszy wyciągnąłem ostrze, Guro. Przyszedłem tu, żeby zobaczyć się z kimś, i to zrobię. Dlaczego oni musieli umrzeć? Czy będę musiał zabić wszystkich ludzi w Hammerfest? Zrobię to. Powiedz im. Teraz już pójdę. Mam nadzieję, że nie będę musiał płacić za kolejne pogrzeby. Przeszedł ponad ciałami leżącymi w równym rzędzie. Każde miało wypalone na czole znamię w kształcie korony. Poszedł pod górę, jeszcze raz schował miecz do pochwy. Wątpił, by teraz ktokolwiek okazał się dość śmiały, by go zaatakować. Już pozabijał najlepszych ludzi w mieście. Kiedy minął ostatni budynek, obejrzał się. Bajkowe miasteczko, bajkowe domki pełne bajkowych ludzi – póki słońce nie zajdzie. Kiedy rozejdą się wieści, Hammerfest straci swoją bajkową aurę. Tej nocy odwiedziło je piekło. Przeniósł spojrzenie na rozsypujący się maleńki zameczek. Jego człowiek był tam. Czy czuwał? Czekał? Z pewnością. On by tak właśnie zrobił, będąc na jego miejscu. Czekałby na wieści o sukcesie lub porażce. Albo na niedoszłą ofiarę, która przyjdzie zadawać pytania. Nieznaczny okrutny uśmiech wykrzywił jego usta. To był chłodny, przejmujący dreszczem spacer. Za każdym razem, kiedy spoglądał za siebie, widział coraz więcej świateł w oknach. Guro naprawdę się spieszyła. Czy starczy im odwagi, by pójść za nim? Aby uratować człowieka, który sześciu z nich wysłał na śmierć? Podszedł do zewnętrznych murów na odległość strzału z łuku. Jego wykształcone podczas partyzanckich wojen zmysły poszukiwały kolejnej zasadzki. Zmysły niedostępne normalnym ludziom również nie próżnowały. Nie znalazł nic poza murami warowni. Wewnątrz natomiast lśniły trzy iskierki żywotów. Tylko trzy? Nawet ta zrujnowana, rozpadająca się szopa udająca zamek powinna mieć większy garnizon. Zwłaszcza że jedna z iskier należała do kobiety. Zatrzymał się, by pomyśleć. Wydawało się, że istnieją jakieś numerologiczne związki... Trzech zabójców w jego pokoju. Trzech na zewnątrz karczmy. Troje tutaj. Kobieta czy nie, brała udział we wszystkim. Jak? W Trolledyngji kobiety rzadko nosiły miecze. Wiedźma. Taka musiała być odpowiedź. A więc wiedzieli, że nachodzi. Chociaż dokładnie zdawał sobie sprawę z miejsca, w którym na niego czekają, poszperał dookoła, jakby usilnie kogoś poszukiwał. Wiedzieli, że myśliwy się zbliża, ale nie wiedzieli, kto nim jest. Wykorzystał ten czas, aby przygotować się na spotkanie z wiedźmą. Splótł najpotężniejsze, najbardziej godne zaufania zaklęcia, jakie znał. Chociaż trolledyngjańskie dzikie kobiety nie cieszyły się szczególną reputacją, nie przeżyłby trzydziestu lat, gdyby nie był ostrożny. Sprawdził. Wciąż są w jednym pomieszczeniu. I nic czarodziejskiego nie czekało nań nigdzie indziej. Cokolwiek nastąpi, stanie się tam. Nie mogli wiedzieć, kim jest, tylko że przybył z południa. Na pewno będą chcieli wyciągnąć z niego, kto i jak, zanim go zabiją. Przeżyją niespodziankę. Podszedł do drzwi z prawą dłonią na rękojeści, lewa wystawała spod grubego płaszcza. Miejsce zajmowane przez kobietę miał w pamięci. Teraz! Palec wskazujący lewej dłoni oparzył go, jakby znienacka wetknięty w ogień. Kobieta krzyknęła. Wszedł do środka. Do jego ust przymarzł lekki bezwzględny uśmiech. Odrzucił kaptur. Kobieta nie przestawała krzyczeć. Była silna. Przeżyła. Pozostali patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczyma. Grubas z posiwiałą czupryną musiał być tanem Hammerfestu. – Bin Yousif! – szepnął drugi. – Pułkownik Balfour. Wydaje się pan zaskoczony. – Odrzucił poły płaszcza. – On był moim przyjacielem. Balfour nie odpowiedział. – Miał też innych przyjaciół – ciągnął Haroun. – Ja po prostu przybyłem jako pierwszy. – Znowu wykonał ruch palcem wskazującym. Kobieta przestała krzyczeć. Poczęstował ich kolejnym uśmiechem. – Ty. Chcesz zobaczyć wschód słońca? Potężny mężczyzna skinął głową. Był zbyt przerażony, zbyt wstrząśnięty, by cokolwiek powiedzieć. – Wobec tego wstań... powoli... i idź na dół do karczmy Borsa. Potrzebują tam kogoś, kto im powie, co robić. I nie oglądaj się za siebie. Człowiek wyszedł jak zbity pies. – Zbierze się na odwagę – powiedział Balfour. – Może. Mieć za sobą tłuszczę czasem pomaga. No dobra. Teraz porozmawiamy. – Sam sobie porozmawiaj. – Masz jedną, jedyną szansę ujść z tego z życiem, Balfour. Jest to niewielka szansa. Wymaga wysiłku porównywalnego z tym, którego potrzebuje lampart, by zrzucić cętki. Musisz mi po prostu powiedzieć całą prawdę, niezależnie od treningu, jaki przeszedłeś. Jeśli postanowisz być uparty, nie przeżyjesz nocy. A ja i tak wydobędę z ciebie to, co zechcę. – Umrzesz tu z głodu, zanim mnie złamiesz. – Może. Gdybym musiał ograniczyć się do ciała. Haroun przeszedł na język starożytnego Ilkazaru, obecnie używany w Hammad al Nakirze w charakterze mowy liturgicznej oraz przez zachodnich czarowników. Lewą dłonią wykonał gest, jakby coś podnosił. Martwa kobieta wstała. Palce Harouna zatańczyły. Wiedźma dała jeden niezgrabny krok. – Widzisz? Teraz jestem mistrzem Mocy. Król Hammad al Nakiru jest również głównym shaghunem swego ludu. Shaghfinowie byli przedstawicielami pseudoreligijnego stowarzyszenia czarowników. Służyli w jednostkach wojskowych, wspomagali kapłanów, doradzali przywódcom. Rzadko bywali potężni. Haroun urodził się jako czwarty syn. Ta pozycja stawiała go nie tylko daleko od tronu, ale również z dala od Wahligate ojca, wobec tego zaczął się szkolić na głównego shaghuna prowincji zarządzanej przez ojca. Czas oraz skuteczność zabójców El Murida uczyniły zeń głównego pretendenta do Tronu Pawia. Był dostatecznie sprytny, dostatecznie szybki i dość dobrze mordował, by się utrzymać przy życiu, co tylko nadawało dodatkowej mocy jego roszczeniom do korony. Po dwóch dekadach przerwy na nowo podjął swe studia i teraz również Moc wykorzystywał w pogoni za tronem, na którym zasiadał uzurpator. Balfour nie odpowiedział. – Widzisz? – zapytał znowu Haroun. Balfour twardo odmawiał współpracy. Haroun znowu przemówił w języku imperatorów. Ciemna aureola uformowała się wokół głowy kobiety. Przemówiła. Nie miała wiele do powiedzenia. To była jedna z pomniejszych dziewiątek, jej jedynym ważniejszym członkiem był mężczyzna, który przybył na północ, szukając kryjówki. Haroun zacisnął palce w pięść. Kobieta opadła na podłogę, zwinęła się do pozycji embrionalnej. – Pułkowniku? Muszę? Mimo przeciągów szalejących po tym stosie bezładnie zwalonych kamieni Balfour spływał potem. Ale był twardym człowiekiem. Skoczył, zupełnie znienacka. Haroun spodziewał się tego. U stóp wzgórza wieśniacy wychodzili na ulice. Pochodnie w ich dłoniach malowały bajkowe domki straszliwymi, przyczajonymi cieniami. Obserwowali zamek i drżeli za każdym razem, gdy niosło się po nim echo jednego z tych przerażających wrzasków. Wydzierano je z gardła, które nie reagowało na nakazy kontrolującej je woli. Balfour był uparty. Przez parę godzin wytrzymywał najgorsze rzeczy, jakimi Haroun dysponował. Ale tortury, którym go poddawano, nie miały cielesnego charakteru – uparty człowiek jest w stanie się nauczyć je znosić. To była udręka umysłu, duszy. Czarownik Haroun bin Yousif przyzywał demony, które następnie posyłał do wnętrza ciała żołnierza. Przeżerały się przez umysł i duszę, a potem przejmowały kontrolę nad ustami, bełkocząc równocześnie i prawdę, i kłamstwa. Haroun bezustannie powtarzał swoje pytanie, a potem jeszcze raz. W końcu uznał, że ma już wszystko, czego chciał. Uznał, że nie ma już więcej żadnych tajemnic... Na koniec użył miecza. Potem zasnął wśród ciał, które miały odstraszać złe sny. Haroun bin Yousif od tak dawna żył w ten sposób, że ledwie zwracał na to uwagę. Obudził się na krótko przed zmrokiem. Skończył, co trzeba było skończyć, i zszedł ze wzgórza. Hammerfestianie czekali na ulicach, przerażeni. Grubas wyszedł przed tłum, cały się trząsł. Haroun ściągnął płaszcz. – Możesz wrócić do swego zamku, tanie. Już nie jest mi potrzebny. Czekaj. – Rzucił monetę. – Pogrzebcie ich. – Okrutny uśmiech wykrzywił jego usta. Stało przed nim chyba z dwudziestu ludzi, ale kiedy ruszył, usuwali mu się z drogi. Jego absolutna arogancja przekonała ich, że nie mają wyboru. Gdyby chcieli protestować, z pewnością ten straszliwy człowiek zapłaciłby również za ich pogrzeby. – Tanie? – Tak? – Zapomnij o tej swojej grze w dziewiątki. To jest tylko kuszenie okropnego zła. – Zapomnę, sir. – Wierzę, że tak uczynisz. – Uśmiechając się, Haroun poszedł do karczmy Borsa i wynajął pokój. Zapłacił należność, jak to zawsze czynił... czy to w srebrze, czy w złu. Zasnął, myśląc, że dziewiątka była infantylną drobną konspiracją, przeznaczoną tylko do tego, by ukrywać ludzi, którym gdzie indziej ziemia paliła się pod stopami. Ale były też inne dziewiątki, które mogły wstrząsnąć posadami gór. Następnego ranka kupił konia i odjechał na południe. Podróżował sam. Nie znał innego sposobu. Nawet w tłumie ten przerażający, śmiertelnie groźny mężczyzna i tak jechałby sam. SZESNAŚCIE: Śmierci i zaginięcia Kagnarson obudził się z drgnieniem. – Co? – Pułkownik Oryon, marszałku. – Dziękuję, Derel. Sny miał dość ponure. Został pochwycony w samym sercu wirującej mandali, w której dobro i zło ścigały się wzajemnie wokół niego, a czempioni jednego byli równie niegodziwi jak strony przeciwnej. Bój pochłonął wszystko, co kochał. Fiana, Elana, dwoje dzieci, Szyderca. Ci już odeszli. Kto będzie następny? Rolf? Co się stało z Rolfem? Bragi nie widział go, odkąd wrócił z Karak Strabger. Dowodzenie pałacową gwardią to może nie było wiele, niemniej na tym polegała jego praca, jego zadanie. Może to będzie Haaken? Albo Reskird, przyjaciel od dwudziestu lat? Haroun? Haroun, którego znał i kochał, stanowił idealizację Harouna, z którym wyprawiał się na poszukiwanie przygód. Nie znał Harouna, jakim tamten był dzisiaj. Dzisiaj był to zupełnie inny człowiek. Kto jeszcze? Jego dzieci. Szczególnie Ragnar, w którym dostrzegał swoją nieśmiertelność. Ahring. Altenkirk. Gjerdrum... Byli przyjaciółmi, ale żaden z nich nie znaczył dla niego aż tak wiele jak tamci, przypuszczalnie dlatego, że spotkał ich później, po tym jak już świat uczynił go twardszym. Podobnie rzecz się miała w wypadku Valthera i Mgły. Nepanthe wszakże... Miał w swym sercu ciepły kącik dla Nepanthe i Ethriana, swego chrzestnego syna. I Kavelin. Kavelin wpiło się w niego pazurami. A on nic z tego nie potrafił pojąć. – Marszałku? Chciał się pan ze mną widzieć? – Och, przepraszam. – Włosy zmierzwiły się Ragnarsonowi podczas snu. Odsunął pasma zasłaniające oczy. – Weź krzesło. Derel, przynieś coś do picia. – Twój sekretarz powiedział, że jest coś nowego na temat Balfoura. – Tak. Ale poczekajmy minutę. Jest paru ludzi, których również chciałbym w to wprowadzić. Valther i Mgła kazali na siebie czekać. Przybyli co najmniej godzinę później, niźli chciał. Próbował bawić tamtego niezobowiązującą rozmową, wspominał wojny El Murida, wojnę domową, podstawowe szkolenie w Wysokiej Iglicy, wszystko, co on i pułkownik mieli wspólnego. Oryon cierpliwie to znosił. Ale powoli robił się nerwowy. Musiał przecież się przygotować do ewakuacji. – Derel, co im zabiera tak dużo czasu? – Nie mam pojęcia, sir. Powiedziano mi, że będą tu jak najszybciej. – Musi być jakiś kryzys rodzinny – zwrócił się Ragnarson do Oryona. – Ich dzieci często chorują. Derel, widziałeś może kapitana Preshkę? – Nie, sir. Właśnie miałem zamiar o tym wspomnieć. Nie odebrał żołdu. W ciągu ostatniego tygodnia bardzo źle się czuł. – Porozmawiam z nim. – Oto już i Valther, sir. Valther i Mgła weszli do sali. Valther z obwisłymi ramionami, blady. – Co się stało? Wyglądasz jak opalona śmierć. – Kłopoty. Nepanthe i Ethrian zniknęli. – Co? Jak? – Nie mam pojęcia. Tylko Gundar widział, co się stało. To, co mówi, nie ma wielkiego sensu. Powiedział, że przyszedł mężczyzna. Nepanthe odeszła wraz z nim. Spakowała siebie i Ethriana i poszła. Gundar sądzi, że ten mężczyzna powiedział jej, że ma ją zabrać do Szydercy, który się ukrywa, ponieważ ty i Haroun chcecie go zabić. – Porozmawiam z nim później. Musi chodzić o coś więcej. Derel, rozpuść słowo. Od jak dawna ich nie ma? Valther wzruszył ramionami. – Od rana. Mają przynajmniej cztery godziny przewagi. – Kolejne posunięcie przeciwko nam? – Zapewne. To zaczyna wyglądać naprawdę na wielką rzecz, nie? – Ja również okryłem nowy aspekt. Dlatego właśnie was poprosiłem do siebie. Miałem gościa. Zaraz po pańskim wyjściu, pułkowniku. Żonę bin Yousifa. – Bragi pozwolił im usiąść, zanim podjął temat. – Jest także córką El Murida. Ale to nawet w połowie nie jest tak ważne, jak to, co powiedziała. Dlaczego Haroun ostatnio zachowywał się tak spokojnie. Oraz o Szydercy i Balfourze. – Opowiedział całą historię, która wywołała powódź pytań. – Czekajcie, nie znam żadnych odpowiedzi. Valther, dołącz te kawałki do twojej łamigłówki. Mgła. Ten człowiek w czerni. Tervola? – Z pewnością. Ale maska nie jest mi znana. Wygląda na China, jednak czerń i złoto są odwrócone... Możemy sprawdzić. Czy nie znaleźliśmy maski China pod Baxendalą? – Była tam. Nie mam pojęcia czyja. – China. Pamiętam. Przynieście ją. Powiem wam, czy to był Chin. – Derel. Zobacz, czy jej gdzieś nie znajdziesz. Jest w krypcie skarbca. Mieliśmy zamiar wystawić ją na widok publiczny, kiedy armia stanie się dość bogata, by mieć własne muzeum. Prataxis skłonił się i wyszedł. Swoje przybory do pisania zostawił rozrzucone w skandalicznym nieładzie. – Staję się chyba katem tego człowieka – zauważył Bragi. – Jeśli Gjerdrum nie wróci naprawdę szybko, rzuci pracę u mnie. A nie sądzę, bym sobie bez niego poradził. Pułkowniku, nic pan jeszcze nie powiedział. – Nie wiem co. Nie podoba mi się to. Nasi ludzie spiskują z Shinsanem? Jeśli to wyjdzie na jaw, zniszczona zostanie wiarygodność gildii. – Jednak nie odrzuca pan takiej możliwości. Dlaczego? Trzy pary oczu spoczęły na Oryonie. – Ze względu na to, co powiedział mi mój adiutant. Dzisiejszego ranka długo rozmawialiśmy. – I? – Nie miał pojęcia, czego dotyczyła, ale pewnego razu znalazł wiadomość z Wysokiej Iglicy do Balfoura, częściowo spaloną w kominku. To już stanowiło pogwałcenie obowiązujących rozkazów. Wiadomość była podpisana „Dziewięciu”. Słyszałem już wcześniej plotki, że Balfour może być jednym z dziewięciu. – O co chodzi? Nigdy o nich nie słyszałem. – Niewielu ludzi słyszało, nawet wewnątrz Wysokiej Iglicy. Opowieść ta krąży od kilku lat. Zgodnie z nią istnieje klika wyższych oficerów próbujących przejąć władzę. Kiedykolwiek któryś z tych starych chłopców umiera, zaraz ktoś mówi, że dziewięciu go zamordowało. Plotki zaczęły się jakieś trzy lata temu. Jan Praeder twierdził, że zaproponowano mu udział w spisku. Miał zastąpić członka, który umarł. Mówił, że przyjrzał się temu, nie spodobało mu się to, co zobaczył, i odmówił. Nie powiedział wiele, zanim został odkomenderowany do Simballaweinu, aby zastąpić pułkownika Therodoxosa, rzekomo tegoż członka, który umarł. Jednak w okolicznościach zgonu Therodoxosa nie tkwiła żadna tajemnica. Został zabity, kiedy wtrącił się w gwałt zbiorowy. Sam zresztą zabił większość z tamtych, zanim wreszcie dali mu radę. Niemniej kiedy umarł Praeder, było wiele pytań. Rzekomo został otruty przez zazdrosnego męża dwa tygodnie po przybyciu. – Silne dowody poszlakowe – powiedział Ragnarson. – Tak. Poszlaka druga: od śmierci Praedera w cytadeli nastąpiło jedenaście zgonów. To jest bardzo dużo nawet jak na starych ludzi. Ci chłopcy to są twarde stare sępy. Hawkwind ma obecnie ponad osiemdziesiątkę. Lauder jest niewiele młodszy. A są równie paskudni jak zawsze. Zachowują się tak, jakby byli nieśmiertelni. Pozostali zapewne są im podobni. Ta nazwa, dziewięciu, sądzę, że wynika stąd, iż tylu miałoby większość w radzie. Aby zdobyć pełną kontrolę, powinno się mieć dziewięciu spiskowców na poziomie rady. Balfour był głównym podejrzanym, ponieważ mimo swego młodego wieku znajdował się blisko oraz dlatego że był niecierpliwy wobec tajemnic tradycji. – To akurat mogę zrozumieć – zauważył Ragnarson. – Dla mnie zawsze to wszystko było wymyślnie pokrętne. Ale ja osiągnąłem tylko trzeci krąg. Może później to się wszystko zmienia. Obecnie rzekomo mam być generałem. Może coś odkryję. – Zaczynasz z tego miejsca, gdzie skończyłeś. Nie skracasz sobie drogi nawet przez siedem stopni. Twoja ranga gildii niewiele znaczy w samej regule. – Czemu nie? Wobec tego po co mnie awansowali? – Z tego samego powodu, dla którego ty nie odmówiłeś. Żeby ludzie myśleli, że masz gildię za sobą. Oni chcą, aby twoje sukcesy przynajmniej częściowo, szły na konto Wielkiej Iglicy. – Nigdy w życiu nie udało mi się dostać do samej cytadeli. Nie potrafiłem opanować tajemnic szóstego kręgu. No, dobrze. Struktura organizacyjna jest w każdym razie spuchnięta u góry. Valther? Mgła? A co wy myślicie? Valther wzruszył ramionami, natomiast jego żona odpowiedziała: – Pułkownik Oryon chyba mówi szczerze. Być może nawet odrobinę sympatyzuje. Dzisiaj nadwerężył trochę swe sumienie. – Na jej twarzy błysnął uśmiech, który mógłby stopić serce z brązu. Oryon odpowiedział tym samym, ponieważ była zwyczajnie i niekwestionowalnie najpiękniejszą kobietą świata. Zanim straciła władzę w Shinsanie, miała całe wieki na kształtowanie swej doskonałości. – Jakie działania pan podejmie, pułkowniku? – zapytał Ragnarson. – Nie mam pojęcia. Jeżeli poinformuję Wysoką Iglicę, to albo wzniecę jeszcze gorsze plotki, albo ostrzegę konspiratorów... Zależy, kto przejmie mój list. Będę musiał osobiście wszcząć dochodzenie, kiedy już znajdę się na miejscu. – Dobrze. Zrobiłem, co mogłem. Żałuję, że Balfour nie wpadł nam w ręce. Valther. Dałem ci całą listę rzeczy. Masz już coś? – Nie. Wysłałem paru ludzi do karczmy, zanim tu przyszliśmy. Powiedziałem im, że mają złapać następny oddział jeźdźców. – Mgła. Potrzebujemy twojej pomocy. Najpierw zlokalizuj Nepanthe. Potem zorientuj się, czy możesz ściągnąć Visigodreda i Zindalijirę i razem z Varthlokkurem dostać się w miejsce, gdzie przebywa. Przez mgnienie chłodne piękno tej kobiety zastąpiła urażona duma. – Nie potrafisz zaufać kobiecie? Nie sądzisz, że sama sobie poradzę... – Nie. Ponieważ nie chcesz już dłużej być wciągana w takie rzeczy. I ponieważ nie sądzę, że jednego czarodzieja wystarczy. Nie, kiedy tańczymy ramię w ramię z Shinsanem... Ach. Derel. Cóż? – Nie ma jej tam. – Musi być. – Idź i sam poszukaj. Ja przewróciłem wszystko do góry nogami. – Hej, uspokój się. Wierzę ci. Mgła? – Ktoś ją zabrał. Ragnarson parsknął. Nie potrzebował eksperta, żeby wpaść na ten pomysł. – Następne zadanie dla ciebie, Valther. – Wiem. Znaleźć go. Kiedy wreszcie będę mógł się trochę przespać? – W każdej chwili, gdy tylko ja się znajdę w łóżku. Wówczas śpij, ile chcesz. Mgła może ci pomóc. Możesz? Przynajmniej dowiedz się, gdzie obecnie jest ta maska. – Tak. – W porządku. Derel, jeszcze dwa dodatkowe zadania dla ciebie i dam ci spokój. Drugie, jak sądzę, ci się spodoba. Najpierw nastraszymy Haakena. Każ mu się spotkać ze mną na cmentarzu. Już czas, żebym zobaczył, co zrobił dla Elany. – Mówił, a w gardle – o dziwo – nie czuł uścisku. – Potem napisz do Gjerdruma. Powiedz mu, żeby przestał włóczyć się po okolicy i przywlókł tu swoją dupę. – Podpisał czystą kartkę papieru. – Wystarczy ci? Uśmiech Prataxisa był doprawdy wredny. – Doskonale, sir. Absolutnie doskonale. Och. Nie mogłem znaleźć Trebilcocka. – Przypuszczalnie poszedł na kurwy. Obraca się w dziwnym towarzystwie. Pokaże się. – Ale Ragnarson w głębi ducha się zmartwił. Zbyt wielu ludzi znikało mu z oczu. Michael mógł na coś trafić i zostać uciszony. – Za nim również się rozejrzę – zaproponowała Mgła. – Jeśli chcesz kogoś znaleźć, to znajdź Harouna. Valther, będziesz później w domu? – Tak sądzę. – W porządku. Przyjdę zobaczyć, co się tam dzieje. I porozmawiać z Gundarem. – Co? – Powiedziałem wam, byście przewrócili dom do góry nogami, żeby znaleźć tę Łzę Mimizan. Nie? – Tak. – I co? – Nie dokonaliśmy żadnych postępów. Wszyscy moi ludzie są w terenie. – Hm. – Valther musiał się nauczyć okazywać więcej inicjatywy. – Pożycz od Ahringa. Albo Haakena. – Już dobrze. Dobrze. – Nie musisz niszczyć całego domu – powiedziała Mgła. – Jaja znajdę, jeśli tam jest. Znam ją dobrze... – Jej oczy zrobiły się nieco nieprzytomne, gdy zatonęła we wspomnieniach o okrutnej przeszłości, kiedy była władczynią Shinsanu i wojowała z monitorem Escalonu. Musi się strasznie nudzić, pomyślał Ragnarson. Bycie gospodynią domową nie jest tym, co sobie wyobrażała. Ją również trzeba będzie obserwować. Wszystko to stawało się denerwujące. Ludzie, których znał, którym mógł ufać, znikali nie wiadomo gdzie. Tym zaś, którzy potencjalnie mogli się najbardziej przydać, nie ośmielał się uwierzyć. Czarodziej, wiedźmy, najemnicy. Ludzie, którzy przede wszystkim byli lojalni wobec siebie. I ktoś chciał go zabić. Nawet przez moment nie wątpił, że fałszywi wyznawcy kultu Harish zostali przysłani przede wszystkim po to, żeby jego zabić. – Dość. Jest jeszcze tysiąc rzeczy, o których możemy dyskutować. Ale nie teraz. Idę na cmentarz. Derel? – Przygotowałem już konie. – Któregoś dnia otrzymasz swoją nagrodę. – Dziękuję, sir. Do pozostałych zaś rzucił: – Przepraszam, że tak was maglowałem. Powoli robię się nieco niezrównoważony, próbując zrozumieć to wszystko. Czuję się niczym mucha w sieci, ale nie mogę zobaczyć pająka. Przypasał nowy miecz i wdział gruby płaszcz – noce wciąż jeszcze były chłodne. Wyszedł, zostawiając swych gości. Cmentarz leżał na wzgórzu na północ od Vorgrebergu, zaczynał się milę od bram miasta. Był ogromny, służył bowiem mieszkańcom od założenia grodu. Wszyscy zmarli Vorgrebergu byli tutaj pochowani. Biedni czy bogaci, szanowani czy pogardzani. Cmentarz był podzielony na kwatery, rodziny leżały obok siebie. Miał obszary wydzielone dla rozmaitych wyznań, grup etnicznych oraz biedaków chowanych na koszt miasta. Dla wszystkich znalazło się tu miejsce. Liczba grobów szła w dziesiątki tysięcy. W większości oznaczono je prostym drewnianym kijem, inne jednak były ogromne i zdobne, prawdziwe mauzolea, jak grób rodzinny Kriefów, królów Kavelina. To właśnie tutaj już niedługo Fiana znajdzie wieczny odpoczynek. Tarcza słońca dotykała horyzontu. Zerwał się chłodny wiatr. Ragnarson wszedł przez otwartą bramę. I czas, i pogoda wydawały się jak najbardziej stosowne. – Jest większy, niźli pamiętam. – Zapomniał się dowiedzieć, gdzie leży Elana. Wypatrzył grabarzy pracujących w kwaterze żebraków, zapytał ich. To było blisko szczytu wzgórza. Haaken musiał wydać wszystkie pieniądze. Nietrudno było znaleźć trzy nowe groby. Nie miały jeszcze kamieni nagrobnych. Ragnarson postanowił, że zostawi je w takim stanie. Przepych nie pasował do Elany. Nie zauważył nogi, póki się o nią nie potknął. Padł na ziemię. Właśnie znalazł zaginionego dowódcę gwardii pałacowej. Preshka nie żył od wielu godzin. A przynajmniej od rana. Ragnarson powstał. Gniew, który nim targał, był wprost nie do opisania. Pod ciałem Rolfa spoczywały kwiaty, polne kwiaty, jakie uwielbiała Elana. Całe godziny musiało mu zająć zebranie ich. Pora roku była wczesna... Ktoś zabił go, kiedy szedł okazać szacunek zmarłym. Ragnarson znowu się potknął. Znalazł następne ciało, którego nie rozpoznał. Na czworakach poruszał się w półmroku, wśród kamieni nagrobnych i dekoracyjnych krzewów. – Co robisz? – zapytał Haaken. Ragnarson prawie podskoczył. Nie słyszał, jak brat przyszedł. – Liczę ciała. – Co? – Ktoś w nocy albo rano napadł tutaj Rolfa. Musiał nieźle im się dać we znaki, zanim z nim skończyli. Znalazłem już trzech. Haaken również zaczął szukać. – Znalazłeś wszystkich – powiedział po minucie. – Dlaczego? – Pełzł w kierunku jej grobu, kiedy umarł. Gdyby któryś z nich został przy życiu, nie pozwoliliby mu. – Zastanawiam się. – Nad czym? – Czy wcześniej zabraknie morderców, czy nas. – Urwał: – Niech leży, gdzie padł. Haaken zrozumiał. – Ludzie będą gadać. – Nie dbam o to. I nie chcę być pochowany przy niej. Umrę na polu bitwy. Zawsze to wiedziała. Powinna mieć kogoś... A on był bardziej prawdziwy ode mnie. – Był starym twardym sępem – powiedział Haaken. – Żył dziesięć lat dłużej, niźli miał prawo. I jeszcze, choć kaleka, zabrał trzech ze sobą. – Będą opiewać go w sagach w jego domu. Ja będę za nim tęsknił. – Nie wydajesz się szczególnie poruszony. – Chyba spodziewałem się tego. Sam szukał śmierci. W każdym razie tego jest już zbyt dużo. Rankiem dostali Nepanthe i Ethriana. – Co? – Ktoś namówił ją, żeby z nim pojechała. Gundar ich widział. Miałem zamiar pójść do nich. Dlaczego ty nie miałbyś pojechać ze mną? Mamy parę rzeczy do omówienia. – W porządku. – Poczekaj więc minutę pod wzgórzem. Haaken odszedł nieco na bok. I wtedy Ragnarson zapłakał. Nad swoją żoną i dziećmi, nad Rolfem, który był prawdziwym przyjacielem i lojalnym towarzyszem. Nikt nie mógł wymagać od człowieka więcej, niźli on dawał dobrowolnie. Determinacja pomszczenia tej śmierci z każdą chwilą zakotwiczała się głębiej w sercu Ragnarsona. Potem wrócił do Haakena. – Pierwszą rzeczą, jakiej potrzebuję – zaczął – jest plan częściowej mobilizacji. Chcę ją rozpocząć, kiedy Oryon dotrze już na terytorium Altei i nie będzie nikogo, kto by się ze mną kłócił. Haaken dowodził gwardią Vorgrebergu, regimentem ciężkozbrojnej piechoty, którego zaczątkiem stał się oddział służący pod Ragnarsonem podczas wojny domowej. Był również szefem sztabu Bragiego. Jarl Ahring był dowódcą konnej gwardii królewskich, składającej się z jednej chorągwi ciężkiej kawalerii oraz dwóch lekkiej. W skład armii, którą Ragnarson budował, wchodziło ponadto pięć regularnych regimentów – każdy liczący sześciuset do siedmiuset pięćdziesięciu ludzi zorganizowanych w trzech chorągwiach. Każdy regiment na wypadek mobilizacji regularnie szkolił dwukrotnie tyle ochotników, ile wynosił jego stan. Ci z kolei byli odpowiedzialni za szkolenie swoich sąsiadów. Licząc nordmenów i ich czeladź, zwiadowców marena dimura i żołnierzy z gór, a także regularne garnizony i straż graniczną, Kavelin mógł w ciągu jednej nocy wystawić armię dwunastu tysięcy pięciuset ludzi i być pewien stałego dopływu częściowo wyszkolonych odwodów. – Jaki zasięg ma mieć mobilizacja? – zapytał Haaken. – Najpierw postaw w stan alarmu gotowych żołnierzy. Ale nie powołuj ich do służby. Niech skończą siać. Przyspiesz szkolenie. – Ich sąsiedzi przestraszą się nie na żarty. – Jeśli mają nieczyste sumienia... Nie. Wrogiem jest Shinsan. Kiedy będziesz wydawał rozkazy, pozwól, żeby to przeciekło. Szkolenie ma iść odtąd z pełnym rozmachem. I wzmocnij Mai sak oraz Karak Strabger. Musimy utrzymać przełęcz. Ja zrobię, ile będę w stanie, od strony dyplomatycznej. Dysponujemy parlamentariuszem wysokiej klasy. – Kim? – Varthlokkurem. Jeśli go nie posłuchają, nie będą słuchać nikogo. – Nie masz zbyt wielu dowodów. To znaczy ja mogę ci uwierzyć na słowo, że Shinsan znowu wyruszy. Ale żeby przekonać innych, będziesz musiał mieć nieodparte dowody. – Pracuję nad tym. I nad mniej więcej dwoma tysiącami innych spraw. Wiesz, Haroun chciał, żebym został tu królem. Ten bękart jest szalony. A zobacz, czego on chciał być królem. Hammad al Nakir jest sto razy większe od Kavelina. – Hammad al Nakir rządzi się samo. Ma zupełnie inne tradycje. – Może i tak. Dotarli do domu Valthera. – Jakieś wieści? – zapytał Bragi. – Niewiele. Nepanthe, Ethrian, Haroun, Rolf... Nie natrafiła na najmniejszy nawet ślad. Albo są osłonięci, albo... – Albo? – Nie żyją. – Rolf nie żyje. Definitywnie. Znaleźliśmy go na cmentarzu. Zabrał trzech ze sobą. – Trzech, jakich? – Takich, jakich mieliśmy w moim domu. – Harish? – Tym razem żadnego udawania. Ale pochodzili z tej samej rasy. Co z klejnotem? – Nie ma go tutaj. – A dokąd poszedł? – Ona nie wie. – Wszystko zaczyna się spiętrzać, a to jest najlepsza rzecz, jaką możesz mi zaproponować? Nikt niczego nie wie na pewno? Ale ja wiem. Dopadnę ich, jeśli oni nie dopadną mnie pierwsi. – To się rozumie samo przez się – zauważył sarkastycznie Haaken. – Co? – Musieli o tym wiedzieć, zanim zaczęli. Dlatego właśnie ciebie próbowali zabić pierwszego. – Och. Gdzie jest Gundar? Zobaczymy, co wie. Gundar nie powiedział nic nowego. Jego opis gościa Nepanthe pasował do sześciu martwych zabójców. – Ciekawe, czy moglibyśmy ją wycałować? – wyszeptał Haaken. – Cicho! – mruknął Bragi. – To by dopiero Valthera wkurzyło. Zresztą może wreszcie wziąłby się do roboty. – Czuł, że Valther się ociąga. Dlaczego? Porwano jego siostrzeńca, zamordowano brata... Takiej motywacji powinno być dosyć. Jeśli nawet los Nepanthe go nie poruszy, zdał sobie sprawę Ragnarson, powinienem poszukać nowego szefa szpiegów. Jego paranoja osiągnęła punkt, w którym podejrzewał każdego. Każdy, kogo nie widział przy pracy równie ciężkiej jak jego – nieważne, jak bardzo się starali, gdy go nie było w pobliżu – w pewnym sensie go zdradzał. To również zresztą mogło stanowić część planu wroga. Chytry przeciwnik operował na wielu poziomach równocześnie. SIEDEMNAŚCIE: Przygoda Michaela Michael Trebilcock leżał cichy i nieruchomy niczym kot. Nawet na moment nie spuszczał wzroku z domu po przeciwnej stronie alei Lieneke. Natknął się na obcych podczas wizyty u swojego przyjaciela Arala, którego ojciec znał w młodości jego ojca. Ojciec Arala zajmował się dostawami wyposażenia dla karawan. Interes ten podupadł w ciężkich czasach. Przetrwał jakoś dzięki zamówieniom wojska, które otrzymał, ponieważ rodzina pozostała lojalna podczas całej rebelii. Ci trzej opuścili właśnie gospodę na rogu kwartału, a wyglądali tak podobnie do tych, których ciała widział Michael u Ragnarsona, że poczuł się zmuszony pójść za nimi. Do tej chwili jego dochodzeniu nie sprzyjało szczęście. Nawet z pomocą Arala nie potrafił odkryć nic interesującego. Wszyscy w Vorgrebergu uważali, że coś się szykuje. Ale nawet jeśli ktoś coś naprawdę wiedział, zachowywał to dla siebie. Niemniej skrywane obawy stanowiły uczucia dominujące. Noc błyskała ostrzami noży; nad ranem w mokrych od deszczu rynsztokach znajdowano ciała. Niewielu ludzi zainteresowanych było przedwczesną wizytą Mrocznej Pani. – Aral! – zawołał i razem podążyli za tamtymi trzema. Jeden był w środku. Pozostałych nie było widać, schowali się. Aral Dantice był niskim, krępym, twardym małym bandytą, którego w czasie trudności, jakie przeżywała firma ojca, wychowała ulica. Nie wyglądał na szczególnie bystrego. Liczne blizny dodatkowo podkreślały otaczającą go bandycką aurę. Jego problemem, jego słabością była niecierpliwość. Połowy tych blizn nie miałby, gdyby wykazał dostateczną samokontrolę. – Bierzemy ich – wyszeptał Dantice. – Jeśli to jest ta sama banda... – Spokojnie. Najpierw się przekonajmy, o co chodzi. – Na pewno nie chodzi o nic dobrego. Najlepiej ich po prostu poderżnijmy. – A załóżmy, że są w porządku? Chcesz zawisnąć? Aral był człowiekiem nieskomplikowanym, pomyślał Trebilcock. Zawsze było wiadomo, jakie zajmie stanowisko. Michael nie bardzo rozumiał, na czym polega ich przyjaźń. Niewiele mieli ze sobą wspólnego, poza ciekawością i swędzącymi stopami oraz dawną przyjaźnią ojców. Niemalże pod każdym względem stanowili swoje przeciwieństwo. Ale Trebilcock siebie samego również nie rozumiał. Był człowiekiem, który po życiu poruszał się bez wyraźnego kierunku. Nie miał pojęcia, dlaczego przyjechał do Kavelina. Z powodu przyjaźni z Gjerdrumem? Czysta żądza wędrówki? Czy też może intensywne pragnienie znalezienia powodów, dla których nie musiałby przejmować interesu ojca? Przekazał go księgowym rodziny, a sam podążył za Gjerdrumem do tego niewiarygodnie skomplikowanego małego królestwa, nie wiedząc właściwie, czego szuka. Niewiele spotkało go z wyczekiwanych przygód. Dotąd życie było raczej nudne. Ale teraz... Wreszcie coś się zaczęło dziać. W końcu krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach. Aral zaczął się podnosić. Trebilcock ściągnął go w dół. – Hej! Daj spokój! – Jeden z nich właśnie wyszedł. Michael spojrzał na dom. Człowiek, który wcześniej wszedł do środka, teraz stał na ganku, obserwując drogę. Jeden z jego pomagierów biegł w kierunku miasta. – W porządku. Idź za nim. Ale zostaw go w spokoju. Niech zrobi to, co sobie zamierzył. Ja się zajmę drugim. – Gdzie się spotkamy? – Oni się spotkają. A skoro oni się zejdą, my również tam będziemy. Jeżeli nie, przypuszczam, że spotkamy się u ciebie. – Racja. Dantice, przyczajony, ruszył wzdłuż żywopłotu. Był tak przysadzisty, że nie sprawiało mu najmniejszych trudności zadbanie to, by go nie widziano. Do mężczyzny na ganku dołączyli kobieta i chłopiec. Zona grubasa, pomyślał Michael. Chłopak musi być ich synem. Kobieta powiedziała coś. Wyglądała na zdenerwowaną. Mężczyzna skinął głową. Szybko wróciła do wnętrza domu, pojawiła się ponownie, ściskając tobołek. Cała trójka ruszyła alejami Lieneke. Trebilcock skradał się za nimi wzdłuż żywopłotu, czekając na to, co zrobi trzeci człowiek. Nepanthe wydawała się skrajnie zdenerwowana, chociaż najwyraźniej towarzyszyła tamtemu nie przymuszona. Uciekała wszakże i bała się, że ktoś ją zauważy. – Ten smagły facet musiał chyba wcisnąć jej jakiś kit – wymruczał Trebilcock. Trzeci mężczyzna ruszył za Nepanthe i jej eskortą, gdy tylko zniknęli za zakrętem. Kiedy on również skręcił, Michael wrócił na drogę. Wciąż jednak starł się zachowywać niepostrzeżenie. Właśnie mijał dom marszałka. Stacjonowało w nim przynajmniej sześciu żołnierzy i mogli przecież... – Hej! Michael! – Cholera jasna! – Był to jeden z żołnierzy konnej gwardii, z którymi włóczył się po mieście. Po raz pierwszy w życiu żałował, że ma aż tak wielu przyjaciół. – Cześć, Krawat. Jak leci? – Nieźle. Oprócz tego, że już na głowę dostają, próbując znaleźć nam coś do roboty. Sprzątanie domu marszałka, rozumiesz, o co mi chodzi? Ma żonę, ma pokojówkę i kamerdynera, i wszystko. Nie uważamy, by to było w porządku... A więc tak. Nikt o niczym nie wiedział. – To naprawdę wstyd. Ale równie dobrze mógłbyś być na manewrach za miastem i gnać w deszczu wokół Gudbrandsdalu. – Też prawda. Nie poskarżyłem się sierżantowi. On na pewno by coś takiego wymyślił. – Chętnie bym tu został trochę, żeby zobaczyć, co się dzieje, Krawat, ale mam własną robotę. – Ty? – Jasne. Niewielką. Przenoszę wiadomości dla sekretarza marszałka. Ale on oczekuje ode mnie, żebym je naprawdę zaniósł. – No tak. W porządku. Zobaczymy się później. Może byś wpadł dziś wieczorem pod Kota i Garniec? Będą jakieś laski z ulicy Arsen... Ale nie przyprowadzaj tego twardego gościa. Jak on ma na imię? Dantice. Ostatnim razem rozwalił całą knajpę. – W porządku. Zobaczę, co się da zrobić. Jeśli Prataxis mnie nie zajeździ. – A tak w ogóle, co jest z tym facetem, Mikę? Trebilcock spojrzał na drogę. Jak bardzo go już zdążyli wyprzedzić? – Z Aralem? Nie przejmuj się nim, Krawat. Nie jest taki zły, jeśli już go bliżej poznasz. Cześć. Muszę lecieć. – Jasne. Przyjdziesz wieczorem? Trebilcock pomaszerował energicznie do miejsca, z którego jego przyjaciel żołnierz nie mógł go już dłużej widzieć. Potem ruszył biegiem, zerkając w ulice krzyżujące się z drogą, aby przypadkiem nie przegapić skręcających. Miał nadzieję, że skierowali się z powrotem do swej karczmy. W części miasta, którą zamieszkiwał Aral, łatwiej będzie ich śledzić. Szczęście mu dopisało. Tam właśnie zmierzali, on zaś dogonił tylnego strażnika na Zachodniej Ulicy Rynkowej, zatłoczonej przez kupujących. Dantice’a znalazł w pobliżu domu jego ojca, który dla Arala oznaczał zresztą miejsce rychłego zatrudnienia. – Co się stało? – Nic, do cholery. Facet wrócił do karczmy. Pozostali tylko się pokazali na chwilę. – O co im chodzi? – Mikę, nie mam pojęcia. Jesteś jedynym aktywnym szpiegiem. Ha! Ruszamy za nimi. Oto znowu ten pierwszy. Smagły mężczyzna podszedł do drzwi karczmy, prowadząc sześć jucznych koni. – Ho, ho – wymruczał Trebilcock. – Co teraz zrobimy? – Skąd mam wiedzieć? Ty jesteś mózgowcem. – Aral, oni wyjeżdżają z miasta. O tym nie pomyślałem. Sądziłem, że... Nieważne. Masz. – Wcisnął złotą koronę w dłoń Dantice’a. – Zdobądź dwa konie. Trochę żarcia i innych rzeczy. Mam zamiar porozmawiać z twoim ojcem. – Oszalałeś? – Daj spokój. Czemu nie? – Masz głowę. W porządku. Ty to załatwisz ze starym. – W porządku. Tak. Chodź. Pośpiesz się. Stracimy ich. – Już idę. Trebilcock z trzaskiem rozwarł drzwi domu Dantice’ów, uruchamiając jednocześnie przymocowany do nich dzwonek. – Panie Dantice! Panie Dantice! Starszy Dantice wyszedł z maleńkiego gabinetu, gdzie zajmował się swoimi księgami. – Witaj, Michael. Jak się miewasz? – Panie Dantice, potrzebuję trochę pieniędzy. To znaczy tyle tylko, ile mi pan może dać. Proszę. – Wziął pióro i papier. – Napiszę panu list zastawny. Można go zrealizować u braci Pleskau. Oni zajmują się moimi finansami w Vorgrebergu. – Michael, chłopcze, uspokój się. O co w tym wszystkim chodzi? – Panie Dantice! Proszę się pospieszyć! – Trebilcock podbiegł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz. Nepanthe, Ethrian i ciemnoskórzy mężczyźni wsiadali właśnie na konie. – Nie ma czasu do stracenia. Oni już wyjeżdżają. Wykonuję zadanie dla marszałka. Muszę dostać pieniądze. Wyjeżdżam z miasta. – Ale... – Czy mój kredyt jest niedobry? – Najlepszy. – Stary człowiek podrapał się po potylicy. – Po prostu nie rozumiem... – Wyjaśnię wszystko, kiedy wrócę. Tylko niech pan mi da teraz tyle, ile pan może. – Pisał pośpiesznie, zostawiając puste miejsce na wstawienie kwoty. Całkowicie zmieszany, jednak chcąc pomóc przyjacielowi syna – którego uważał za dość dziwnego, ale sądził jednak, że ma dobry wpływ na Arala – Dantice wrócił ze skrytki ze szkatułką. – Michael, dzisiaj nie mam dużo przy sobie. Koło pięćdziesięciu nobli i jakieś drobne. – Wystarczy, ile jest. Wrócimy za kilka dni. Chodzi tylko o to, byśmy mieli co jeść po drodze. – Ponownie podbiegł do drzwi. – Szybko. Oni już prawie odjechali. Aral, pośpiesz się. Gdzie ty jesteś? – Dwanaście i siedem. Tylko tyle mogę ci pożyczyć, Michael. Muszę trochę sobie zostawić na wszelki wypadek... – Świetnie. Wystarczy. To naprawdę bardzo dużo. Jeśli nie uda mi się wrócić... – Podpisał list zastawny na dziesięć nobli. Zgarniał monety równie szybko, jak starszy człowiek je odliczał. – Dzięki, panie Dantice. Jest pan nieoceniony. – Pocałował starego. – Michael! – Cześć, zobaczymy się za parę dni. Wypadł za drzwi. Aral właśnie nadchodził, prowadząc konie. – To wszystko, co zostało u Trega. – Później je zmienimy. Widziałeś, dokąd pojechali? – W tamtą stronę. Jeżeli mają zamiar opuścić miasto, będą musieli przejechać przez bramę. Z pewnością nie przez zachodnią, racja? Patrząc stąd, gdzie stoimy, oznacza to południową lub wschodnią? – Ale którą? Nieważne. Zobaczymy, czy uda nam się ich dogonić. Niewielu zdobyli sobie przyjaciół tego dnia, pędząc przez ulice, jakby byli zachowującymi się w dawnym stylu nordmenami. Dogonili oddział Nepanthe, kiedy tamci skręcali na drogę pałacową, która biegła prosto do wschodniej bramy. – Teraz ich mamy – zaśmiał się Trebilcock. – Możemy pojechać dookoła i ich wyprzedzić. – Dlaczego ich zwyczajnie nie miniemy? – Kobieta mnie zna. – Jak sobie chcesz. Ty jesteś szefem. Co stary powiedział, kiedy z nim rozmawiałeś? – Co? – Mianowicie o tym, że jadę z tobą. Wciąż próbuje zapędzić mnie do tych ksiąg rachunkowych. – O, do diabła. Zupełnie zapomniałem, Aral. – Nie powiedziałeś mu? – Byłem zbyt zajęty, próbując pożyczyć od niego pieniądze. – Dobra, jakoś to przeżyje. Przyzwyczaił się do tego, że znikam na parę dni za każdym razem, gdy znajdę sobie jakąś nową dziwkę. Ale ta przygoda miała trwać znacznie dłużej, niźli się spodziewali. Droga skręcała na wschód, dalej wiodła przez prowincje Forbeck oraz Savernake, często zmieniając kierunek. Grupa, którą śledzili, starała się unikać kontaktów z ludźmi. Oni dwaj natomiast musieli wykazywać wiele pomysłowości, żeby nie zgubić ich, nie dając się równocześnie zauważyć. – Pewien jestem, że się bardzo śpieszą – poskarżył się Aral trzeciego ranka. Jak dotąd nie powiedział nic, jednak z pewnością ból lędźwi musiał go zupełnie mordować. Nie przywykł do długich dni spędzanych w siodle. – Nie martw się. Z pewnością wkrótce zwolnią. Wytrzymasz dłużej niż kobieta i chłopiec. Michael poruszył właściwą strunę. Nie ma mowy, by Aral dał się wyprzedzić dzieciakowi i czterdziestoletniej kobiecie. Że wpadli aż po uszy, Michael pojął, kiedy minęli nocą Baxendalę i wjechali na drogę do Maisaku, ostatniej warowni Kavelina, wysoko na przełęczy Savernake. Tam właśnie, między Baxendalą a Savernake, stały rozmaite pomniki wojny domowej. Powiadano, że na całym obszarze wciąż jeszcze można było znaleźć strzaskane miecze i skruszone kości. Dwa tygodnie po tym, jak prześliznęli się obok Maisaku, Michael i Aral dotarli do miejsca, z którego mogli już widzieć wschodnie równiny. – Mój Boże! Popatrz, Mikę. Tam nic nie ma. Tylko trawa. Trebilcock powoli robił się coraz bardziej nerwowy. W jaki sposób niby mieliby tamtych dalej śledzić w takim terenie? To był zielony ocean traw. Wszakże karawany jakoś go pokonywały... Każdego dnia jakieś spotykali. Kupcy spieszyli, by dotrzeć z wczesnymi dostawami i uzyskać jak najlepsze ceny. Niekiedy przyłączali się do karawany wozów zmierzających na wschód i spotykali kogoś, kogo znali. Tym sposobem udawało im się trzymać śladu ludzi, których ścigali. Później wszak, gdy dotarli już do ruin Gogu-Ahlanu, musieli bardziej się do nich zbliżyć. Ścigany oddział mógł wszak ruszyć prosto w kierunku Necremnos albo Throyes, tudzież dowolnego miasta znajdującego się pod ich protektoratem. A któż mógł wiedzieć, dokąd udadzą się dalej? Po drodze musieli kupić lepsze konie, żywność, wyposażenie oraz broń i za każdym razem robili kiepski interes. Trebilcock nie miał śladu zmysłu kupieckiego. Ostatecznie przekazał wszystkie obowiązki kwatermistrzowskie Aralowi, znacznie lepiej potrafiącemu się wykłócać o cenę. Dopiero w konfrontacjach, które potencjalnie mogły zaowocować rozwiązaniem siłowym, Trebilcock okazywał się naprawdę nieoceniony. Ludzie chętnie rezygnowali, kiedy tylko zobaczyli jego oczy. Michael nie rozumiał dlaczego, jednak skwapliwie korzystał z przewagi. Czuł, że jest to jego najlepsza broń. Wprawiał się w sztuce władania rozmaitymi śmiercionośnymi narzędziami, jak zresztą wszyscy w Rebsamenie, ale nie uważał się za szczególnie dobrego. Sądził, że w niczym nie jest dość dobry, jeśli nie był najlepszy ze wszystkich dookoła. Dotarli do Gogu-Ahlanu. Aral znalazł człowieka, który był przyjacielem jego ojca. Z pomocą Michaela napisał do starszego Dantice’a, wystawił też list zastawny na dom Dantice’a, który Michael obiecał wykupić. Tam też dowiedzieli się, że oddział Nepanthe wyruszył ku Throyes. Tej nocy żadna siła nie zmusiłaby Arala, by dalej trwał przy wytkniętym celu wędrówki. Stare Gog-Ahlan leżało w ruinach – ofiara potęgi Ukazani sprzed czterech wieków. Na peryferiach wszakże powstało nowe miasto kupieckie. Łatwo można było zaspokoić każde grzeszne pragnienie. Aral zaś kipiał energią. Zabrało mu to dwie noce. Ustępując przed nieuniknionym, Michael próbował mu dotrzymywać towarzystwa. Potem, wciąż z zamętem w głowach, ruszyli dalej. Ci, których ścigali, poruszali się teraz znacznie wolniej, bezpieczni poza zasięgiem marszałka Kavelina. Dwójka dogoniła ich w ciągu tygodnia, sto mil od Throyes. – Teraz ich wyprzedzimy – powiedział Michael. – Ominiemy z dala, by nie mogli nas rozpoznać. – Tak w każdym razie postąpiliby dowolni jeźdźcy, mijający większy oddział. Na tych dzikich równinach nikt nikomu nie ufał. Miasto Throyes rozpościerało się na wielkim obszarze. Vorgreberg wyglądałby przy nim niczym chłopska wioska. Większość miasta nie była otoczona murami i najwyraźniej nikogo nie obchodziło, kto wjeżdża, a kto zeń wyjeżdża. Tutaj też po raz pierwszy w swoim życiu poczuli się jak obcy. Otaczali ich ludzie całkowicie od nich różni, którzy nie mieli powodów, by traktować ich jak członków własnej wspólnoty. Aral wreszcie zachowywał się porządnie. Minęły cztery dni, a ich zwierzyna się nie pokazała. Dantice zaczął się denerwować. Michael zastanawiał się już nad tym, czy nie wrócić po śladach, kiedy Aral w końcu rzekł: – Oto i oni. Wreszcie. Z tamtych pozostał tylko jeden mężczyzna. Był ranny. Kobieta i dzieciak wyszli jednak z potyczki bez szwanku, nawet jeśli byli przestraszeni. – Bandyci – osądził Trebilcock. – Trzymajmy się za nimi. Na wypadek gdybyśmy musieli ratować damę. – Hej, Mikę, ja jestem gotów. Zróbmy to. Mój stary musi już od zmysłów chyba odchodzić. Wiesz, jak długo nas już nie ma? – Wiem. I myślę, że powinno nas nie być dosyć długo, byśmy się dowiedzieli, o co chodzi. – Nie będziemy mieli lepszej szansy. Ten facet jest ciężko ranny. – Nie. Zobaczymy, dokąd pojadą. Zraniony mężczyzna udał się do domu w najbogatszej części miasta. Tam przekazał kobietę i chłopca. Człowiek, który odtąd miał się nimi opiekować, nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. Żaden z podsłuchujących nie rozumiał języka, jednak jasno widać było to po jego tonie głosu, nawet jeśli powody pozostawały niewiadome. – Co teraz? – zapytał Aral. – Zobaczymy, co się stanie dalej. Patrzyli. Aral śmiało wspiął się na mur otaczający ogród i podsłuchiwał pod oknami. Ale nie usłyszał niczego istotnego. Dwa dni później kobieta i chłopiec wrócili na drogę w otoczeniu nowej eskorty. – O, nie – jęknął Aral. – Znowu dalej. Mamy tak jechać za nimi na kraj świata? – Jeśli będzie trzeba. – Hej, Mikę. Na to się nie pisałem. Mówiłeś kilka dni. – Nie ciągnę cię za sobą. Możesz wracać. Tylko oddaj mi połowę pieniędzy. – Co? Jutrzejszej nocy znajdziesz się w więzieniu dla dłużników. A ja nie mam zamiaru wracać, nie mając przez całą drogę do kogo ust otworzyć. – A więc lepiej trzymaj się mnie. – W każdym razie nie mogą jechać dużo dalej. Na końcu tej drogi jest Argon. – Skąd wiesz? – Kierują się ku bramie argońskiej. Gdyby ruszali na wschód, pojechaliby do Necremnos. A więc ruszyliby ku bramie nekremeńskiej. – A skąd wiesz, dokąd się kierują? – Znasz mojego starego. – I co? – Jego opowieści? – Och. No tak. Ojciec Dantice’a przechwalał się bez końca na temat swej awanturniczej młodości, którą przeżywał jeszcze przed wojnami El Murida, kiedy to dorobił się fortuny na handlu ze wschodem. Aral, zmuszony do wysłuchiwania tych opowieści od samego dzieciństwa, zupełnie nieźle orientował się teraz w geografii regionu. Dwa tygodnie później dotarli do Argonu, które latem stanowiło przedpiekle. Miasto położone było w delcie rzeki Roe, toczącej swe wody licznymi przesmykami przez setki mil mokradeł. Samo miasto, dwakroć większe od Throyes, zostało zbudowane na wyspach rzecznej delty. Każdą z nich łączył z sąsiednimi pontonowy most, niektóre zamiast ulic przecinały kanały. W pościgu dotarli z początku na główną wyspę, wielką, w kształcie trójkąta z wierzchołkiem wskazującym w górę rzeki. Otoczona była murami wyrastającymi z wody. – Panie, co za forteca – wymruczał Trebilcock. Na Aralu wywarła jeszcze większe wrażenie. – Sądziłem, że ojciec zmyślał. Te mury muszą mieć sto stóp wysokości. – Wskazał dłonią w kierunku północnego krańca wyspy, gdzie były najwyższe. – Jak Ukazarowi udało się je zdobyć? – Czary – odparł krótko Michael. – Iw owym czasie nie było tu żadnych murów. Sądzili, iż rzeka okaże się dostateczną osłoną. Aral obejrzał się za siebie. – Poletka ryżowe. Wszędzie. – Głównie eksportują go do Matayangi. Zajmowaliśmy się tym w szkole na zajęciach z ekonomii. Mają całą flotę, która przewozi towary na wybrzeże. – Lepiej nie spuszczajmy ich z oka. Możemy się zgubić w tłumie. Most pontonowy był zatłoczony. Nie znaleźli nikogo, kto mówiłby ich językiem, więc nie byli w stanie się dowiedzieć dlaczego. Pościg zaprowadził ich do potężnej twierdzy na wyspiefortecy. – Fadem – domyślił się Aral. Fadem stanowiło stolicę imperium Argońskiego. W nim rezydowała bezimienna królowa zwana zazwyczaj Fademą lub Matriarchinią. Od czterech pokoleń Argonem rządziły kobiety, od czasu jak Fadema Tenaya zabiła czarownika tyrana Arona Lockwurma i zasiadła na jego tronie. Mężczyźni eskortujący Nepanthe byli już tam oczekiwani. – Nie sądzę, byśmy mądrze zrobili, idąc za nimi – powiedział Michael. Jak dotąd jednak nikt im nie stanął na drodze. Ulice pełne były obcych, wszakże żaden najwyraźniej nie zamierzał wchodzić do wewnętrznej fortecy. Trebilcock raz jeden obszedł Fadem dookoła. Mógł przyjrzeć się jedynie trzem ścianom. Czwarta stanowiła partię murów otaczających wyspę i schodziła nad samą wodę. – Musimy się dostać do środka – oznajmił na koniec. – Oszalałeś. – Nie przestajesz tego powtarzać. Ale i tak wciąż wleczesz się za mną. – A więc ja również musiałem oszaleć. Jak zamierzasz tego dokonać? – Jest już prawie ciemno. Zajdziemy od strony południowej, gdzie ściana jest niska, i wespniemy się na nią. – Teraz już nie mam najmniejszych wątpliwości, że zwariowałeś. – Nie będą się nas spodziewać. Założę się, że dotąd nikt tego nie próbował. Miał rację. Argończycy zbyt bardzo obawiali się tych, którzy mieszkali w Fademie. Oceniliby, że plan jest dobry na to, żeby doprawdy śmiertelnie szybko się dostać do środka. Samobójcy zazwyczaj skakali z najwyższego miejsca trójkątnego zewnętrznego muru, w miejscu, gdzie stał pomnik upamiętniający triumf nad Lockwurmem. Trebilcock i Dantice zdecydowali się jednak wcielić go w życie. Koło północy, bez świateł, w czasie ulewnego deszczu. – Nie ma żadnych strażników, przynajmniej żadnych nie widzę – mruczał Michael, pomagając Aralowi się wspiąć na blanki. – Z pewnością przez pogodę. Padało, od kiedy zaszło słońce. Dowiedzą się jeszcze, że w Argonie latem pada każdej nocy, a w dzień wilgotność powietrza prawie dusi. Dwie godziny zabrało im przemykanie od jednego błyskającego światłem zza okiennic okna do drugiego, nim wreszcie znaleźli właściwe pomieszczenie. – To ona – szepnął Aral do Michaela, który musiał stać za nim na wąskim gzymsie. Wspięli się osiemdziesiąt stóp po zewnętrznej ścianie wieży, żeby dotrzeć do tego okna. – Wejdę do środka i... – Nie! Ona po prostu nas wyda. Pamiętaj, przyjechała tutaj, bo tego chciała. Lepiej dowiedzmy się, co jest grane. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Odpocząwszy trochę, Michael opuścił się parę stóp i przeszedł pod oknem, tak że teraz mógł dosięgnąć parapetu z drugiej strony. Trzy godziny przeciekły przez zacinające się żarna czasu. Żadnemu człowiekowi w życiu chyba nie było tak źle jak im. Deszcz siekł ich skórę. Twardy kamień pod stopami kusił obietnicą drzemki. Nie było miejsca, by się poruszyć, chociażby wyciągnąć nogi... Ktoś wszedł do komnaty. Trebilcock stał się czujny, kiedy usłyszał mocno akcentowanym wessoński głos: – Dobry wieczór, pani. Przykro mi, że musiałaś czekać tak długo. Trebilcock i Dantice zaglądali przez szczeliny w okiennicach. Dlaczego, do diabła, tamci po prostu nie oszklili okien? – zastanawiał się Michael. Ale zamek Krief również nie miał szyb, a pogoda w Kavelinie z pewnością należała do znacznie bardziej ekstremalnych. Szkło stanowiło luksus, którego często nawet królowie sobie szczędzili. Nepanthe wstała z łóżka. Ethrian spał na sofie. – Gdzie on jest? Kiedy będę go mogła zobaczyć? – Kto? – Mój mąż. – Nie rozumiem. – Mężczyźni, którzy przywieźli mnie do Throyes... powiedzieli, że zabierają mnie do mego męża. Posłał po mnie. Mieli list. – Kłamali. – Kobieta uśmiechnęła się szyderczo. – Pozwól. Jestem Fadema. Królowa Argonu. Żadnego „miło cię spotkać” ze strony Nepanthe. Od razu przeszła do rzeczy. – Dlaczego tu się znalazłam? – Musieliśmy usunąć cię z Vorgrebergu. Tam mogłaś nam przysporzyć nieco kłopotów. – Kto „my”? – Pani. – Wszedł kolejny gość. – Och! Trebilcock również rozwarł szeroko oczy. Nigdy dotąd nie widział żadnego tervola, ale rozpoznał ubiór i maskę. Serce zaczęło mu walić jak młotem. Dzięki swym czarom tamten mógł wykryć ich obecność... – Shinsan! – szepnęła Nepanthe. – Znowu. Tervola skłonił się nieznacznie. – Znowu nadciągamy, pani. – Gdzie jest mój mąż? – Ma się dobrze. Nepanthe wybuchnęła: – Lepiej odeślijcie mnie do domu! Okłamaliście mnie... Jestem pod ochroną Varthlokkura, wiecie o tym. – Zaiste, wiem. Wiem dokładnie, ile dla niego znaczysz. To właśnie stanowi zasadniczy powód, dla którego cię tu ściągnęliśmy. Nepanthe przeklinała, krzyczała, groziła. Jej gość nie zwracał uwagi. – Pani – oznajmił tervola. – Proponuję, byś maksymalnie wykorzystała swój pobyt tutaj. Proszę nie utrudniać. – Co się stało z moim mężem? Powiedzieli, że zabierają mnie do niego. – Nie wiedziałam – odparła Fadema. Nepanthe wyciągnęła sztylet i rzuciła się na tervola. Rozbroił ją bez trudu. – Fadema, przenieś chłopaka gdzie indziej. Aby zachowywała się, jak przystoi. Porozmawiam z tobą później, pani. Nepanthe wrzeszczała, wierzgała i gryzła, groziła i błagała. Tervola trzymał ją, póki Fadema nie wywlekła chłopca z pomieszczenia. Michael Trebilcock niejeden raz musiał zdławić rycerskie impulsy. Nie bał się tervola, ale dysponował odrobiną zdrowego rozsądku. Ona właśnie ocaliła mu życie. Gdy Fadema zniknęła już za drzwiami, tervola rzekł: – Twój honor i twój syn są naszymi zakładnikami. Zrozumiałaś? – Zrozumiałam. Yarthlokkur i mój mąż... – Nie zrobią nic. Dlatego właśnie cię uwięziłem. I tutaj się mylił. Varthlokkur zignorował szantaż, a Szyderca stał się jeszcze bardziej nieznośny. Po prostu obaj mieli to we krwi. – Jestem twoim więźniem? Czy to nie jest jej miasto? – Jej się tak wydaje. Zabawne, nieprawdaż? – W jego głosie zabrzmiał ostrzejszy ton. – Tylko rok. Zachowuj się dobrze, a będziesz wolna. W przeciwnym razie... Znasz moją sławę. W naszym języku nie ma słowa litość. – Wyszedł. Michael czekał pięć minut, potem przekradł się naprzód i wyszeptał coś do Arala... i przekonał się, że tamten zasnął. Idiota przespał niemal całą sytuację. – Pst! Nepanthe zareagowała na jego psyknięcie, bojaźliwie podchodząc do okna. – Co? Kim jesteś? Ja... ja cię znam. – Z Vorgrebergu. Nazywam się Michael Trebilcock. Mój przyjaciel i ja jechaliśmy tu za tobą. – Dlaczego? – Aby przekonać się, co sobie zamierzyłaś. To byli tacy sami ludzie, jak tamci, co zabili żonę marszałka. I twojego brata. Znowu się rozzłościła. Przeżył trudne chwile, uspokajając ją. – Zrozum, nie jesteś w prawdziwym niebezpieczeństwie, póki oni myślą, że mogą cię wykorzystać do szantażowania czarodzieja i męża. – Co zamierzasz zrobić? – Myślałem o wyciągnięciu cię przez okno. Ale teraz mają twojego syna. Prawdopodobnie nie zamierzasz... – Zgadłeś. – A więc nic nie mógłbym dla ciebie zrobić. Mogę tylko wrócić do domu i opowiedzieć wszystkim, co się stało. Może marszałek będzie w stanie coś przedsięwziąć. Nepanthe wychyliła się przez okno. – Deszcz przestał padać. Robi się jasno. Trebilcock jęknął. On i Aral będą musieli spędzić cały dzień na gzymsie. Potem Fadema wróciła. Ale została tylko tak długo, by naurągać Nepanthe. Michael wielokrotnie sądził, że umrze, zanim nadejdzie zmierzch. Gzyms był katorgą. Słońce prażyło niemiłosiernie... Cholerny Aral zwyczajnie zajął większą część półki i chrapał. Trebilcock czekał, aż deszcz przepłoszy przechodniów z ulic i potem obudził Arala. Przed odejściem porozmawiał jeszcze chwilę z Nepanthe, próbując wzbudzić w niej nadzieję. – Pojedziemy prosto do domu – obiecał. – To nie potrwa długo. Aral jęknął. – Czekaj – powiedziała. – Zanim odjedziesz, chcę ci coś dać. Ci, którzy ją schwytali, nie kłopotali się nawet, żeby ją przeszukać, mimo wypadku ze sztyletem. Ta arogancka pewność siebie doprowadziła do poważnego przeoczenia. Wręczyła Michaelowi małą hebanową szkatułkę. – Daj to Varthlokkurowi. Albo mojemu bratu, jeśli nie znajdziesz czarodzieja. – Co to jest? – Nieistotne. Wystarczy, byś wiedział, że to ważne. Niezależnie od wszystkiego, nie pozwól, żeby wpadło w ręce Shinsanu. Turran nazywał to ostatnią nadzieją Zachodu. Ktoś mi to dał, żebym się zaopiekowała, ponieważ ona myślała o... Nieważne. Zawieź to do Varthlokkura lub do mojego brata. Uważaj tylko, żeby ci nie spadło, kiedy będziesz schodził. – Sprawdziła zapięcia jego koszuli, żeby się upewnić. – Och, jaka ja byłam głupia! Gdyby on tylko został w domu jak normalni ludzie... Oni dokładnie wiedzieli, co mi powiedzieć. To naprawdę szczęście, że mam przyjaciół, którzy mnie znaleźli. – Delikatnie pocałowała obu. – Powodzenia. I pamiętajcie o szkatułce. Łatwo o niej zapomnieć. – Będziemy pamiętać – zapewnił ją Trebilcock. – I wrócimy. Obiecuję. – Jesteś śmiały. – Uśmiechnęła się. – Pamiętaj, jednak, że mam męża. Do widzenia. – Odeszła od okna. W jej krokach była jakaś lekkość, która przez całe miesiące miała zdumiewać podejrzliwych strażników. Michael i Aral wrócili do domu. I najgorszą częścią ich podróży było zejście z tej osiemdziesięciostopowej wieży. Wyczerpani dotarli do Vorgrebergu w pierwszym tygodniu sierpnia. Nie było ich prawie trzy miesiące. OSIEMNAŚCIE: Niezrodzony Przez tydzień nikt nie ośmielał się wejść do komnaty, w której spoczywało ciało Fiany i gdzie nad jej dziecięciem zła sprawował opiekę jeden z najstarszych paskudów świata. Nawet Gjerdrumowi zabrakło odwagi, by przestąpić próg. Przynosił posiłki pod drzwi, pukał i uciekał. Varthlokkur nurzał się w arkanach tych czarnych sztuk, które okryły jego imię taką niesławą. Pod koniec tygodnia całkowicie sterroryzował zarówno Karak Strabger, jak i Baxendalę. W pełnym słońcu dnia zamek okrywała wirująca ciemność, która pulsowała rytmem bicia serca. Jej granice wszakże nie były określone. Ludzie z miasteczka widzieli w niej otwór wywiercony w ścianie piekła. Niektórzy twierdzili, że udało im się zobaczyć mieszkańców Zewnętrznej Domeny, spoglądających na świat z diabelskim głodem w oczach. Wszystko to stanowiło wyłącznie produkt imaginacji. Niemniej ciemność była jak najbardziej rzeczywista, a nocą przesłaniała gwiazdy. Przeraźliwe światła, rozbłyskujące w niej od czasu do czasu, rzucały czerwone cienie na góry otaczające zamek i miasteczko. I zawsze słychać było dźwięki, najbardziej paskudne dźwięki, niczym wycie hord piekielnych głoszących chwałę jakiegoś demonicznego pana... Na posadzce niewielkiej komnaty czarownik rozrysował pentagram, który tworzył jedną z faset zdumiewającego konstruktu. Osiem stóp ponad posadzką unosił się kolejny, wyrysowany liniami ognia. Niczym płatki kwiatów z luminescencyjnego rysunku na posadzce wykwitało pięć kolejnych pentagramów, połączonych bokami z pięcioma, które łączyły się z formą w powietrzu. Razem tworzyły dwunastościenny klejnot. Każdy wierzchołek zajmował srebrny symbol kabalistyczny płonący zimnym i jaskrawym ogniem. Kolejne symbole wiły się na powierzchniach ścian. Ciało martwej królowej leżało na stole w samym sercu konstruktu. Na jej piersiach spoczywał potwór, który przychodząc na świat, odebrał jej życie. Na zewnątrz gorączkowo pracował czarodziej. Swój twór nazywał Zimowym Sztormem, chociaż w istocie nie miał nic wspólnego ani z pogodą, ani porą roku, lecz raczej ze sposobem patrzenia na czary od dawna już nieżyjącego matematyka. Stanowił drzwi do mocy niewyobrażalnej nawet w Shinsanie. Pozwolił na zniszczenie książąt taumaturgów w czasach, które minęły. Jak wiele zła na tym świecie był przerażająco piękny. Varthlokkur pracował już od tygodnia, niewiele odpoczywając i jedząc. Teraz jego dłonie drżały. Jego odwaga nie była tak wielka jak wcześniej. Sumienie szarpało umysł. Istota, którą próbował stworzyć, może się okazać większym złem niźli on sam. Mroczniejszym, może nawet niźli nieobliczalne zło Shinsanu. To, co wyrządzi światu, określone będzie przez jego zdolność do podporządkowania go – zwłaszcza w zbliżającym się krytycznym momencie. Jeśli zawiedzie, będzie tylko pierwszym, który umrze przerażającą śmiercią. Jeśli powiedzie mu się po części, utrata kontroli będzie kwestią czasu. Sukces musiał był całkowity i bezwzględny. A on był tak zmęczony, tak głodny, taki słaby... Ale nie miał wyboru. Teraz nie można już było się zatrzymać. Ani zawrócić. Co do tego nie miał najmniejszych wątpliwości. Na skraju pola świadomości, gdzie jego wyczulone zmysły dotykały realności zewnętrza, słyszał chichot Panów Chaosu, szepczących między sobą, kuszących go, równocześnie wróżących zagładę... Ale nie należał do takich czarodziei. Nie zgadzał się na żadne układy. Zwiększył moc Zimowego Sztormu i zmusił ich, by poddali się jego woli. On rozkazywał, oni słuchali. Nienawidzili go za to. I odtąd po wieczność mieli czekać, niezmordowani, cierpliwi, na pierwszą śmiertelną pomyłkę. Ognista różdżka dotknęła kilku unoszących się w konstrukcie symboli. Istoty, które ledwie, ledwie wyczuwał zmysłami, wrzasnęły. Zdjęte przemożnym cierpieniem, oczekiwały na jego rozkazy. Symbole rozjarzyły się wewnętrznym blaskiem. Barwne cienie, pieniąc się, przelały ponad gołymi murami. Czarna chmura zadrżała i zawirowała wokół warowni. Mieszkańcy Baxendali zatrzaskiwali okiennice i drzwi. Garstka służących zamku skupiła się w przestraszoną gromadkę na dole. Dawno by już uciekli, gdyby Gjerdrum im pozwolił. Marszałek nakazał mu, by nikogo nie wypuszczał, aż do otrzymania innych rozkazów. Należało za wszelką cenę powstrzymać rozchodzenie się wieści do czasu, aż Ragnarson nie ustabilizuje sytuacji politycznej. Gjerdrum był bez reszty oddany królowej i marszałkowi. Chociaż sam niczego bardziej na świecie nie pragnął niż ucieczki z tego miejsca, trzymał swoje stadko za murami. Teraz, gdy wrzaski na górze osiągnęły po dwakroć większe natężenie, znowu musiał tłumić próby ucieczki. Varthlokkur uniósł ramiona i cicho przemówił do mieszkańców piekielnej domeny. Używał języka swego dzieciństwa. Istoty te rozumiały każdą mowę i na każdą reagowały. Jednak dawny język, ukształtowany przez czarodziejów starożytnego Ilkazaru, był najbardziej precyzyjny. Nie dopuszczał dwuznaczności, które demony mogłyby wykorzystać na swoją korzyść. Wydał rozkaz. Istoty po drugiej stronie przywarowały, zajęczały... i posłuchały. Ciało królowej zakołysało się gwałtownie. Potworny niemowlak, otoczony przezroczystą błoną, wciąż zwinięty w pozycji embrionalnej, uniósł się, odwrócił głowę, otworzył oczy i spojrzał na Varthlokkura. – Widzisz mnie – powiedział czarodziej. – Ja widzę ciebie. Rozkazuję ci więc. Odtąd będziesz moim sługą. – Przez siedem dni kształtował jego odrażający umysł, nauczał go, budując na wiedzy o złu, wtłoczonej w jego geny. – Odtąd nazywać się będziesz Radeachar, Niezrodzony. Imię Radeachar znaczyło tylko „ten który służy”, bez żadnej wskazówki odnoszącej się do prawdziwej służby. Pobrzmiewały w nim tony zniszczenia, czarów trzymanych w gotowości jak miecz za pasem szermierza. W dawnych czasach czarownicy, którzy służyli w armiach Ilkazaru, nosili właśnie tytuł Radeachar. Najbliższym ich nowożytnym odpowiednikiem mogli być shaghuni z Hammad al Nakiru. Nie poddało się bez walki. Istoty, które wezwał na pomoc, przypuściły kontratak. Całą swą wolę i moc rzucił przeciwko Niezrodzonemu. Musiał zwyciężyć i musiało być to zwycięstwo pozbawione choć cienia kompromisu. Walka trwała trzynaście godzin. Potem zemdlał. Ale nie później, niż Radeachar stał się jego sługą na całe życie, praktycznie eksponentem jego osobowości. Przez dwa dni spał bez drgnienia na kamiennej posadzce. Ale mimo iż ciemności otaczające zamek rozproszyły się, ustępując miejsca rządom wiosennej ciszy, nikt nie ośmielił się go obudzić. Przez to, że cała jego uwaga skoncentrowana była na przedsięwzięciu, Nepanthe oraz ci, którzy ją ścigali, mogli niepostrzeżenie pokonać przełęcz. Varthlokkur nawet nie wyczuł bliskości kobiety, która znaczyła dlań więcej niźli samo życie. Obecnie była żoną jego syna, ale zawarli umowę. Kiedy Szyderca umrze – pod warunkiem iż sam Varthlokkur nie będzie za jego śmierć odpowiedzialny – zostanie jego żoną. Ten targ, spleciony na krosnach Losu, umożliwił zniszczenie Nu Li Hsi oraz Yo Hsi. Obudził się zbyt słaby, by choćby powstać o własnych siłach. Spośród swoich instrumentów wyłowił niewielką fiolkę i osuszył do dna. Poczuł rozlewające się po ciele ciepło chwilowego przypływu sił. Legł znowu i pozwolił miksturze działać. Pół godziny później poszedł na dół. – Możesz ich już rozpuścić – powiedział Gjerdrumowi. – Co należało zrobić, zostało uczynione. A Ragnarson również skończył już działać w Vorgrebergu. – Nie otrzymałem odeń jeszcze ani słowa. – Zobaczysz. Gjerdrum począł się zastanawiać. Varthlokkur najprawdopodobniej miał rację. – W porządku. Słowa im nie powiem, że mogą już sobie iść. Ale jeśli spróbują mi się wymknąć za plecami, będę udawał, że niczego nie widzę. – Nie pójdą daleko. W Baxendali nikt ich nie powita z otwartymi ramionami. Będą się trzymać w pobliżu, póki nie zdecydujesz się odjechać do Vorgrebergu. Varthlokkur nalegał później, by Gjerdrum zechciał zobaczyć na własne oczy jego arcydzieło. Eanredson raz rzucił okiem i zemdliło go. Varthlokkur poczuł się urażony. – Przykro mi. – Sam był tak dumny, że zapomniał, iż tylko szczególnego rodzaju ludzie docenią jego mistrzostwo. – Jedźmy więc – powiedział. – Będziemy potrzebni w Vorgrebergu. – Masz zamiar zabrać to... To... z nami? Skonfundowany Varthlokkur skinął głową. – Lepiej więc zróbmy to w tajemnicy. W cholernie ścisłej tajemnicy, w przeciwnym razie z pewnością wybuchnie rewolucja. Mroczne sztuki nie cieszą się szczególną popularnością wśród ludzi ulicy. Uczucia Varthlokkura znowu zostały urażone. Jego największe dzieło ma pozostać całkowitą tajemnicą? – W porządku. Zostawię go tutaj. – Dobrze. – Gjerdrum zerknął na Niezrodzonego. Tym razem jakoś zmusił żołądek do spokoju. – Przywykniesz do niego. – Nie mam najmniejszej ochoty. Powinien zostać zabity natychmiast, gdy Wachtel zorientował się, kim jest. – Masz naprawdę bardzo wąskie... Gjerdrum jednak nie miał zamiaru się kłócić. – Jeśli mamy jechać, jedźmy. Zbyt długo nie było mnie w mieście. Ten obcy, Prataxis, z pewnością wszystko doprowadził do ruiny. Wyjechali tego popołudnia. Gjerdrum nie zatrzymał się na noc. Następnego wieczoru dotarli do Vorgrebergu, całkowicie wyczerpani. Gjerdrum musiał się odwołać do reputacji otaczającej czarodzieja, żeby powstrzymać służących od rozpowszechniania opowieści grozy. Nie dane im było wypocząć. Prataxis zawlókł ich nieomal bezzwłocznie do gabinetu marszałka. – Rychło w czas – oznajmił Ragnarson. – Dostałeś list Derela? – Nie – odparł Gjerdrum. – Musieliście się minąć w drodze. Zresztą to była tylko krótka notatka, żebyś zabierał tyłek do domu. – Czekałem na niego. – Na miejscu wszystko w porządku? – Muszę jeszcze zadbać o to, by służący zapomnieli – odrzekł czarodziej. – To nie będzie konieczne. Wieści się rozeszły. Zgromadzenie wybrało mnie regentem. Już powołali komisję zajmującą się doborem królewskich kandydatów. – Są jednak pewne rzeczy, o których naprawdę powinni zapomnieć – warknął Gjerdrum. Ragnarson zerknął na Varthlokkura. – Rzuciłem kilka czarów. Trochę ich zdenerwowały. Zanim wyjechaliśmy, dokonałem jeszcze inwokacji wyroczni. Wynik jest bardzo niejasny, niemniej dwa miana nie pozostawiają wątpliwości. Badalamen. Włócznia Odessy Khomera. – I co to niby znaczy? – Nie mam pojęcia. Badalamen może być imieniem osoby. Włócznia brzmi jak nazwa jakiejś mistycznej broni. Ale nigdy w życiu o takiej nie słyszałem. I to jest właśnie zupełnie niezwykłe. Takie rzeczy są zazwyczaj raczej dosyć dobrze znane. – Dla mnie to też są puste nazwy – powiedział Ragnarson. I zdał sprawę z ostatnich wydarzeń w Vorgrebergu, kończąc: – Podjąłem przygotowania do mobilizacji. – Zanim odjadą najemnicy? – zapytał Gjerdrum. – Rzucą się na ciebie po dwakroć bardziej zajadle... – Nie ma sprawy. Oryon chce się wynieść, aby powęszyć trochę w Wysokiej Iglicy w sprawie powiązań z Shinsanem. Tymczasem my zamierzamy przewrócić Kavelin do góry nogami. Zabójstwa i porwania muszą się wreszcie skończyć. Oczy Varthlokkura zalśniły. – Dysponuję znakomitym instrumentem. Doskonałym sługą, doskonałym łowcą... – Gjerdrum? O co chodzi? – Widziałem tego doskonałego łowcę. Ragnarson popatrywał to na jednego, to na drugiego. – Dziecko – powiedział Gjerdrum. – Ten demoniczny stwór. On go utrzymał przy życiu. Ragnarson odchylił się w fotelu, przymknął powieki i przez dłuższy czas nic nie mówił. Potem cicho, tłumiąc odrazę, rzucił: – Opowiedz mi o tym. – Ja je tylko zwyczajnie uratowałem – bronił się czarodziej. – Zrobiłem, co było konieczne, aby przeżyło, a potem związałem je ze sobą i nauczyłem. Nie jest takie złe, jak się wydaje twojemu przyjacielowi. – Jest potworne. Powinieneś je zabić. – Emocjonalnie zgadzam się z Gjerdrumem. W jaki sposób może się okazać przydatne? – Będzie w stanie znaleźć ludzi, których chcesz odszukać. I pozabijać ich albo przywieźć do ciebie. – W jaki sposób odróżni wrogów od przyjaciół? Kiedy możesz zacząć? – Mogę je wezwać w tej chwili. Wykrywa wrogów, odczytując ich myśli. Bragi poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Czytać myśli? Prawdopodobnie będzie czytał wszystkich, przyjaciół czy wrogów. – Pozwól mi się nad tym zastanowić. Gjerdrum. Przywiozłeś Fianę? Eanredson skinął głową. – Dobrze. Zajmij się pogrzebem. Ma mieć taki rozmach jak koronacja. Wystawimy jej ciało na widok publiczny. Niech mają jakieś zajęcie. Yorgreberg robi się ostatnimi czasy niespokojny. Musimy odwrócić jego uwagę. Mam przeczucie, że nie będzie już z czasu na zabawy. – Spojrzał na Varthlokkura. – Czy jest możliwe, byśmy jako pierwsi uderzyli na Shinsan? – Poszarpać ich trochę? Nie. Oni już ruszają. Wezwanie pradawnego przeznaczenia echem niesie się od granicy do granicy. Odzyskali już siły po wojnie z Escalonem i sporze między O Shingiem a Mgłą. Są gotowi. Brakuje im tylko jednego elementu. Wroga. Tervola chcą nas. – Skąd wiesz? – To nie jest tajemnica. Baxendala położyła kres mitowi ich niezwyciężoności. Chcą na nowo odzyskać tytuł. Przed chwilą powiedziałeś, że tervola był widziany w Kapenrungu. Robią rzecz najbardziej oczywistą. Zmiękczają nas. Eliminują ludzi, którzy mogliby stawić opór. Próbują, sobie zabezpieczyć teren. Proponuję, byśmy natychmiast spuścili Radeachara... zanim oni dotrą do kogoś jeszcze, kto ma wpływ na kształtowanie władzy. Znalazłeś Łzę? – Gjerdrum, czy mógłbyś wyjść? – A kiedy Eanredson już wyszedł, odrzekł: – Ani śladu po niej. Mgła również nie potrafiła jej znaleźć. Ona i Valther nie potrafią też wykryć miejsca pobytu naszych wrogów. Albo są dobrze osłonięci, albo zniknęli. – Dlaczego kazałeś chłopakowi wyjść? – Dostali Nepanthe. Czarownik powoli się podniósł, twarz mu pociemniała. – Czekaj! Nie zabili jej. Porwali tylko, by tak rzec. Mój syn Gundar słyszał, jak jakiś człowiek powiedział, że ją zabierze do Szydercy. Ona i Ethrian pojechali razem z nim. Jednak Mgła nie potrafiła zlokalizować miejsca ich pobytu. – Wybacz mi teraz. Mam pracę do wykonania i wezwę Radeachara. Wkrótce już zacznie znosić ci twoich wrogów. Potem zwołam zebranie bractwa. I zobaczę, czy ktoś zechce wysłać wojska na kolejną Baxendalę. Tym razem, sądzę, lepiej będzie, żebyśmy skończyli z O Shingiem na dobre. – Opadł na fotel. – Jestem zmęczony. Śmiertelnie zmęczony. Ta nieprzerwana wojna z Shinsanem musi się wreszcie skończyć. Oni albo my, raz na zawsze. Ragnarson próbował kontrargumentować: – Czy to coś naprawdę rozwiąże? Na trwałe? Czy nie jest tak, że zawsze spotykamy się z następnym złem? Jeśli zniszczymy Shinsan, czy nie powstanie na jego miejsce coś innego? Ktoś powiedział kiedyś, że zło jest wieczne, dobro zaś ulotne. – Wieczne? Nie mam pojęcia. Jest względne. Zależne od punktu widzenia. Tervola wcale nie uznają siebie za złych. Uważają, że to my jesteśmy źli, bowiem stajemy na drodze przeznaczenia. Ale nieważne, jak się rzeczy mają, ja chcę się pozbyć Shinsanu. Potęga równie wielka zapewne nie powstanie już za mojego życia. – Czarodzieju, ja również jestem zmęczony. I wyczerpany emocjonalnie. Mam kłopoty z załatwieniem najprostszej sprawy. Straciłem tak wiele, że nie potrafię nic czuć. Został mi tylko Kavelin. Póki nie znajdziemy nowego króla... Cóż, ja się nie poddam. Czarodziej się uśmiechnął. – Jak widzę, znalazł pan dom, marszałku. – Co? Och. Tak. Tak mi się wydaje. Tak. Wciąż jeszcze obchodzi mnie Kavelin. Ale nie mam pojęcia, co robić. – Zaufaj mi. Nie na zawsze, ale na teraz. Nasze interesy są zbieżne. Chcę pokoju. Chcę się wymknąć machinacjom tej zarazy z Shinsanu. Chcę Nepanthe... – Czy ty porwałeś Szydercę? – Nie. Obiecałem Nepanthe. Nikt nie może niczego zarzucić mojemu słowu. Poza tym on jest moim synem... – Nie było złości w jego odpowiedzi. – Co? – Tak właśnie jest. To długa historia, teraz nie ma większego znaczenia. Niemniej jest moim synem. – Hm. To wyjaśnia, dlaczego się wcale ciebie nie boi... Czy on wie o tej drugiej rzeczy? – Nie. I lepiej, żeby się nigdy nie dowiedział. Ale wróćmy do naszych interesów. Możesz odebrać ode mnie przysięgę wierności, że zostanę twoim niewzruszonym sprzymierzeńcem, póki Shinsan nie upadnie. Albo póki nas nie zniszczy. – Zgoda. Choć to drugie wydaje się bardziej prawdopodobne. – Może. Mają nad nami wieloraką przewagę. Jedność, moc, wielką armię... Po co się nad tym zastanawiać? Kości zostały rzucone. Nadciąga nasze przeznaczenie. Jesteśmy strzałami na cięciwach Losów. Pójdę już. Przez jakiś czas możemy się nie widzieć. To był właśnie ten moment, wedle Prataxisa, kiedy zaczęła się pierwsza wielka wojna wschodnia. Wybrał go głównie dlatego, że historia potrzebuje kamieni milowych. Pierwszych przyczyn można szukać coraz dalej, dalej i dalej w głąb czasu. Natomiast ciężkie, zmasowane boje nie zaczęły się, póki nie nadeszła druga wielka wojna wschodnia. Niektóre autorytety twierdzą, że to bitwę pod Baxendalą należałoby określić mianem pierwszej wielkiej wojny wschodniej i nie łączyć jej z kavelińską wojną domową. Mimo iż rebelianci przyjęli pomoc z Shinsanu, celem Shinsanu było przecież ostateczne panowanie nad światem. Jakkolwiek było, od tej właśnie chwili Ragnarson i Varthlokkur poświęcili nieodwołalnie wszystkie swe siły zniszczeniu Imperium Grozy. DZIEWIĘTNAŚCIE: Pogrzeby i zabójcy Haaken jechał przy boku brata. Gjerdrum i Derel podążali ich śladem. Była ranek następnego dnia po powrocie Eanredsona. Pogrzeb został przygotowany szybko, dla wszelkiej wartości symbolicznej, jaką to ze sobą niosło, miał przypadać na Dzień Zwycięstwa. Za nimi w niewielkim powozie podążał doktor Wachtel. Był zbyt kruchy, aby dosiąść konia. Jednak może się okazać ważnym mówcą. Jego uczciwość pozostawała poza wszelkimi wątpliwościami i jego świadectwo rozproszy plotki towarzyszące odejściu królowej – chociaż i on również nie może powiedzieć całej prawdy. Wieści rozeszły się szybko. Ulice zmieniły się w ludzkie rzeki płynące na północ. Ragnarson zwrócił się do Haakena: – Uważnie wszystko obserwuj. Takie zamieszanie stwarza doskonałą sposobność zabójcom. – Obserwuję. – Haaken rozejrzał się dookoła. – Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać. Ragnar. – Och? – Ściąga na siebie kłopoty. Nie słucha nikogo. – O co chodzi? – O dziewczynę. – To wszystko? Cóż. To prawdziwy mały diabeł. Nie ma jeszcze piętnastu lat... Pamiętasz Inger, córkę Hjarlma, jeszcze w domu? Byłem mniej więcej w jego wieku, kiedy... – Jeżeli ty również nie bierzesz tego na poważnie... – Czekaj. Czekaj. Ci południowcy martwią się takim gównem. Nigdy nie rozumiałem dlaczego. Ona jest córką kogoś ważnego? – Nie. Jej ojciec jest jednym z podkomendnych Ahringa. Na pewno nie wyniknie stąd sprawa polityczna. Myślę po prostu, że dosyć już mieliśmy kłopotów. – W porządku. Porozmawiam z nim. A tak w ogóle to gdzie on jest? – Z Valtherem i jego gromadką. – Może powinienem trzymać go bliżej siebie. – Bez przerwy to mówisz. – I ciągle zapominam. Cholera, tęsknię za Elaną. – Zgarbił się w siodle, przytłoczony wspomnieniami. Valthera spotkali na drodze. Ragnarson zapytał: – Znalazłeś wreszcie coś, Valther? – Nie. Wyjąwszy to, że w zniknięcie Nepanthe zaangażowanych było trzech ludzi. Odnalazłem ich gospodę. Właściciel sądził, że byli strażnikami karawany, która przybyła z Throyes. – Aha. A throyanie bardzo przypominają ludzi pustyni. – Ta sama rasa. Ale przecież nie powiedzieliby prawdy, no nie? – Dlaczego nie? Mimo wszystko, nawet jeśli to byli oni, stanowili tylko miecze do wynajęcia. Coś jeszcze? Mgła? – Niewiele potrafiłam znaleźć. Ani Nepanthe, ani Harouna, ani Szydercy. Nic tutaj, w Kavelinie... – Trebilcock – powiedział Valther. – Właśnie do tego zmierzam. – Co z nim? – Zlokalizowałam go. On i człowiek imieniem Dantice znajdują się aktualnie na przełęczy Savernake. Najwyraźniej podążają za Nepanthe. – Co u diabła? Powiedziałem mu, żeby trzymał oczy i uszy szeroko otwarte, a nie... Podążają? Jesteś pewna? – Nie. – W każdym razie miejmy nadzieję. To mógłby być pierwszy prawdziwy przełom. – Chcesz, żebym wysłał za nimi szwadron? – zapytał Haaken. – Na wypadek gdyby potrzebowali pomocy? – Niech lepiej jadą swobodnie. Trebilcock nie przyciąga szczególnej uwagi. Mogą go zaprowadzić do faceta, który zawiaduje tymi asasynami. Ale... przecież nie mam prawa decydować. Valther. Ona jest twoją siostrą. Co sądzisz? Powinniśmy ryzykować? Mistrz szpiegów zadumał się, spojrzał na żonę, szukając u niej poparcia, potem myślał jeszcze chwilę. – Wygląda na to, że jest bezpieczna, nieprawdaż? Gdyby jej zamierzali zrobić krzywdę, już by się to stało... Sam nie wiem. Wykorzystywanie własnej siostry... – Robiłeś to już wcześniej, choć gra szła o mniejsze stawki. – W porządku. Niech tak będzie. Musimy pomścić Turrana i moich pozostałych braci: Brocka, Luxosa, Ridyeha. Dobrze. Ale mam nadzieję, że ten Trebilcock jest przynajmniej kompetentny. – Tak mi się zdaje. Pod tą osobliwą fasadą w środku tkwi mężczyzna. – Wierzę ci. Dobrze, a teraz co zrobimy z Oryonem? Odejdzie w pokoju? – Tak. Spieszno mu sprawdzić, co się właściwie dzieje w Wysokiej Iglicy. Nie lubię go, ale jest w porządku. Wierzy w gildię, co w obecnej chwili stanowi dla nas plus. Jeśli ktoś w cytadeli konspiruje z Shinsanem, on z pewnością wykorzeni każdy spisek. Odchodzi o świcie. Co mi właśnie przypomniało... Gjerdrum, co zostało zaplanowane na wieczór? Ten Dzień Zwycięstwa nie był obchodzony zbyt hucznie mimo proklamacji Ragnarsona zalecającej Vorgrebergowi stosowne pożegnanie wojsk gildii. – Nic wielkiego – odparł Gjerdrum. – Nikt nie jest szczególnie zainteresowany. Chodzi o to. – Wskazał cmentarz i gromadzący się tłum. – Oraz politykę. Ragnarson został wybrany regentem, ale jego pozycja bynajmniej nie była niewzruszona. Nordmeni już go oskarżali o dyktatorskie zapędy. I rzeczywiście, niekiedy podejmował arbitralne decyzje, zwłaszcza gdy w grę wchodziły przygotowania do mobilizacji. Udało mu się to wyjaśnić garstce popleczników w Zgromadzeniu, nie potrafił jednak przekonać opozycji. Będzie musiał się spieszyć. Współczucie jakie przyniosło mu oznajmienie o morderstwie Elany, nie będzie trwało wiecznie. Zbliżyli się do królewskiego mauzoleum. – Muszą tutaj być chyba wszyscy mieszkańcy miasta – zauważył Haaken. Ściśnięta ciżba stała na wzgórzach. W oddali zagrzmiały trąby. – Nadchodzi Jarl – powiedział Gjerdrum. Pochód można było dostrzec jedynie z samego szczytu wzgórza – konna gwardia królewskich królowej w paradnych strojach poprzedzająca karawan, za ciężkim batalionem Vorgrebergian Haakena. Bezpośrednio za karawanem podążali liczni rycerze w lśniących zbrojach, wielu spośród nich byli starannie wybranymi nordmeńskimi baronami. Za nimi szli przywódcy pozostałych grup, wśród nich nawet wodzowie marena dimura. Oficjalny kondukt zamykał kolejny batalion lekkiej konnicy. Aby w niczym nie umniejszać chwały rycerzy, nie włączono w jego skład żadnej regularnej ciężkiej kawalerii. Nie było to zwyczajne pożegnanie monarchini, ale wielkie wydarzenie polityczne, które miało dać świadectwo jedności i pojednania. Ludzi decydujących o bycie państwa należało uhonorować. Wybrani lojaliści spośród każdej z grup etnicznych wygłoszą przemówienia pożegnalne. Przedstawiciele społeczności dyplomatycznej również wspomną zmarłą – i pilnie będą obserwować wszelkie oznaki słabości. Serce Ragnarsona biło zgodnie z rytmem vorgreberiańskich bębnów. – Derel, Gjerdrum, podoba mi się to. Cóż bym bez was począł? – Poradziłbyś sobie – odparł Prataxis. – Jakoś ci szło, kiedy mnie nie było. – Jednak wyraźnie był zadowolony. Jego pracodawca wykazywał ostatnimi czasy skłonność do zauważenia kompetencji swych podwładnych. Poranek był piękny. Niebo intensywnie niebieskie, a kilka majestatycznych spiętrzonych cumulusów sunęło statecznie na wschód. Delikatny chłodny wietrzyk dawał się nieco we znaki na cmentarzu, jednak ranek niósł ze sobą obietnicę miłego popołudnia. Był to jeden z tych wiosennych dni, gdy nie chce się wierzyć, że cienie czyhają na ziemi. Był to dzień zapraszający do wylegiwania się na trawie, budowania zamków w chmurach i rozmyślania o tym, jak doskonałe jednak jest życie. Był to dzień na igranie z niemożliwymi do spełnienia marzeniami – jak braterstwo wszystkich ludzi, pokój na świecie i wolność od głodu. Nawet pogrzeb, stanowiący przedsięwzięcie na skalę całego narodu, nie potrafił zaćmić podniosłych uczuć wzbudzonych przez tę pogodę. To przyszło dopiero później, wraz z nie kończącymi się mowami, które zatarły pierwsze intensywne wrażenie. Ragnarson przygotował sobie przemowę. Jak wszyscy mówcy przed nim i po nim był znacznie bardziej elokwentny niźli to konieczne. Odrzucił temat jedności zaproponowany przez Derela, a zamiast tego mówił o Fianie i jej marzeniach, a potern o zagrożeniu, przed jakim stanął Kavelin. Ujawnił niemal wszystkie znane fakty, co nieco zaniepokoiło jego towarzyszy. – Próbowałem tylko ich ostrzec – powiedział potem Valtherowi. – I dać im do zrozumienia, że sytuacja nie jest beznadziejna. Dla Valthera sekretność była prawie fetyszem. Nie mówił nikomu niczego oprócz rzeczy, które dany człowiek absolutnie musiał wiedzieć. Kryzys nadszedł w trakcie wymuszonej apologii Fiany wygłaszanej przez ambasadora Achmeda. Trzej mężczyźni z krótkimi mieczami w dłoniach wyskoczyli spośród zbitego tłumu. Jeden rzucił się na Valthera, drugi na Mgłę, trzeci mknął ku Ragnarsonowi. Bragi, który akurat dyskutował z Valtherem, nie widział ich. Haaken zasłonił brata własnym ciałem. Zabijając napastnika, otrzymał cięcie wzdłuż żeber. Zdołał także zahaczyć człowieka, który biegł ku Valtherowi. Gjerdrum i Derel próbowali przeszkodzić trzeciemu zabójcy. Żadnemu się nie udało. Oczy Mgły się rozszerzyły. Zaskoczenie, strach, przerażenie zniekształciły piękno jej rysów. Miecz zagłębiał się w ciało... Z jej ust wydobyła się jakby wykrzyczana pieśń. Grzmot przetoczył się po jasnym niebie. Haaken, obaj asasyni, Gjerdrum i Prataxis zatrzymali się w pół kroku. Ragnarson przestał rozbijać głowy. Valther zatoczył się, upadł, pchany impetem szarży na pomoc żonie. Tłum zupełnie ucichł. Na krótką chwilę Mgłę otoczył ogień. Potem płomienie zniknęły, zostawiając po sobie tylko kobiecą sylwetkę w gęstej mgle. Ogień miał kształt Mgły. Zabójca wrzeszczał i wrzeszczał, ciskając się niczym kot z przetrąconym grzbietem. Ognista istota jednak nie znała litości. Jej żar stawał się coraz jaśniejszy, w miarę jak jej ofiara zmieniała się w pomarszczone, zwęglone truchło naznaczone broczącymi ranami. Na koniec wreszcie odstąpiła. I zwróciła się ku człowiekowi, który zamierzał zabić Valthera. Tłum zaczął się wycofywać, panika wisiała w powietrzu. – Stać! – krzyknął Ragnarson. – To jest wróg naszych wrogów! Nikomu innemu nie wyrządzi krzywdy! Nikt mu nie uwierzył. Pospólstwo nie ufało niczemu, co związane był z czarami i czarownikami. Człowiek, który zaatakował Haakena, zdecydował się na ucieczkę. Wcześniej wprawdzie przysięgał, że odda życie, ale przecież nie w taki sposób. Ognista istota dogoniła go. – Nic ci się nie stało? – zapytał Bragi Haakena. – Za chwilę dojdę do siebie. Kopnął mnie. Bragi zbadał ranę od miecza. Haaken będzie potrzebował nowego ubrania, jego kolczuga zaś troski płatnerza, on sam jednak wykpi się tylko siniakiem. Ognisty awatar Mgły rozprawił się z trzecim zabójcą, uniósł na trzydzieści stóp, zawisł w powietrzu. Ragnarson powtórnie próbował uspokoić tłum. Kilku odważniejszych żołnierzy posłuchało jego słów. Panika powoli zaczynała zamierać, a ognisty awatar odpłynął na prądach powietrza, ścigając wrogów. – Mgła – warknął Ragnarson. – Skończ z tym. Możesz w ten sposób dostać kogoś, kogo byśmy wcale nie chcieli zabić. Ognista istota zainteresowała się właśnie nordmeńskimi rycerzami, dla których bunt stanowił sposób życia. Ostatecznie podpłynęła jednak do cienia Mgły. Zlali się w jedno. Ragnarson zarządził dalszy ciąg ceremonii, przyłączył się do Valthera. Mgła otrzymała poważną ranę, ale najwyraźniej zupełnie się nią nie przejmowała. – Sama się uzdrowię – szepnęła. – Nie zostanie nawet blizna. – Musnęła dłonią policzek Valthera. – Dziękuję, że spróbowałeś – powiedziała do Gjerdruma. Ragnarson dostrzegł Prataxisa. Podbiegł do niego. Cóż pocznie bez pewnej dłoni Derela kierującej codzienną pracą jego gabinetu? Ale Prataxis nie zginął. Miał ten sam problem co Haaken. Przemawiający po Achmedzie mówili krótko. Odgłosy zdenerwowanego tłumu przeszły w cichy szmer. A potem nastąpił publiczny debiut Niezrodzonego. Przybył drogą do Vorgrebergu, unosząc się dwadzieścia stóp nad powierzchnią ziemi. Pod nim trzej mężczyźni szli na uginających się nogach, często potykając. Ludziom nie spodobało się to, co zobaczyli. Ragnarsonowi również nie. Wewnątrz mlecznej sfery unosiła się istota przypominająca wyglądem źle ukształtowany płód, trzykrotnie większy od normalnego. Otaczała ją taka atmosfera, że ludzie natychmiast schodzili jej z drogi. Na twarzach tych, których pojmała, zastygł trwały grymas niemego wrzasku. Podeszli prosto do Ragnarsona. Gwardziści bez rozkazu Haakena stanęli przed nim. Widzieli już pod Baxendalą Gosika z Aubuchonu, widzieli, jak rzucane są czary, mimo to byli przerażeni. Wciąż przecież stali tam, tak jak stali pod Baxendalą, kiedy mieli przed sobą całą potworną potęgę Imperium Grozy. – Spokojnie – powiedział Ragnarson. – On jest po naszej stronie. Niezadowolone twarze zwróciły się w jego stronę. Ludzie zaczęli szemrać. Nie było słuszne, by wchodzić w alianse z istotami takimi jak ta. Pojmani zatrzymali się w odległości pięciu kroków. W ich oczach Ragnarson nie dojrzał nawet iskierki życia. Potem wargi jednego poruszyły się. Grobowy głos oznajmił: – Oto są twoi wrogowie. Pytaj. Odpowiedzą ci. Ragnarson wzruszył ramionami. Ta istota Varthlokkura... Była potężna. I przerażająca. Tłum powoli zaczynał się rozchodzić. Fiana była bardzo popularna, szczególnie wśród większości wessończyków, ale ludzie nie mieli zamiaru uczestniczyć w jej pogrzebie, jeśli oznaczało to właściwie nieustanną nawałę niemiłych niespodzianek. Wszystko, czego w tej chwili chcieli, to natychmiast odejść, by dalej się zajmować swymi domami i sklepami i udawać, że można się ukryć przed jutrem. – Jak masz na imię? – zapytał Ragnarson. – Ain Hamaki. – Dlaczego tu przybyłeś? – Aby cię zabić. – Kto cię wysłał? Brak odpowiedzi. Ragnarson zerknął na Niezrodzonego. Odpowiedział następny jeniec: – On nie wie. Żaden nie wie. Ich przywódca przyprowadził ich tutaj z Throyes. – Znajdź przywódcę. – Leży za tobą. Ragnarson spojrzał na pomarszczone ciała. Jedno z trucheł drgnęło. Jego członki poruszały się w nie skoordynowany sposób. Powoli, groteskowo, wstało. Co bardziej śmiali i ciekawscy z tłumu, którzy czekali, aby zobaczyć, co się stanie, teraz również umknęli do miasta. Nawet kilku żołnierzy zdecydowało, że widzieli już dosyć. – Pytaj – oznajmił martwy człowiek. Ragnarson powtórzył swe pytania. Otrzymał podobne odpowiedzi. Ten człowiek miał swoje rozkazy. Próbował je wypełnić. Padł bezwładnie jak stos szmat. Przemówił następny. Był przywódcą dziewięciu. Wedle jego zdania było jeszcze osiem dziewiątek przygotowujących Kavelin. – Przygotowujących na co? – Na to, co nadejdzie. – Shinsan? Odpowiedział Niezrodzony: – Być może. On nie wie. – Hm. Przetrząśnij królestwo i znajdź resztę tych... Kimkolwiek są. Trzech osunęło się bezwładnie na ziemię. Niezrodzony pomknął tak szybko, że aż wrzasnęło powietrze. – Weźcie ich – rozkazał Ragnarson. – Wrzućcie do lochów. To, co usłyszał, zaniepokoiło go. Organizacja tamtych miała pewne cechy kultu przypominającego Harish albo kult Merthrgula, z tym że wykorzystywana była do celów wyraźnie politycznych. Nie miał pojęcia jednak, o kogo chodzi, choć w młodości dużo podróżował na wschód. – Derel, Gjerdrum. Jesteście wykształceni. Nic wam to nie mówi? Obaj pokręcili głowami. – Wciąż otrzymujemy nowe informacje, ale nie sposób z nich czegokolwiek się dowiedzieć. Nic nie pasuje do siebie. – Jeśli ta istota rzeczywiście ma nam pomóc... – powiedział Valther. – To moim zdaniem powinniśmy przejąć inicjatywę. Może nas uwolnić od zabójców. Ragnarson uśmiechnął się słabo. – I oszczędzić niektórym trochę pracy, co? – To też. Wyciągnie spod ziemi wszystkich tych ludzi, a ja będę miał czas, by się skupić na mojej prawdziwej pracy, mianowicie obserwacji naszych rodzimych sprawców kłopotów. – Co z Mgłą? – W ciągu tygodnia będzie jak nowa. – I ciszej: – Miałem nadzieję, że uda się jej w to nie wciągnąć. Sądzę jednak, że nasi wrogowie widzą to w odmienny sposób. – O Shing ma z nią rachunki do wyrównania. – Wiem. Nikt nigdy nie uwierzy, że czarodziej przeszedł na emeryturę. Lepiej bądźmy ostrożni – dodał. – Kiedy zrozumieją, że są skazani, mogą próbować narobić tak wiele szkody, jak tylko się da. Miał rację. Przed końcem tygodnia Ragnarson stracił Thoma Altenkirka, który dowodził królewskimi Damhorstianami – regimentem obsadzającym garnizony sześciu najdalej na zachód wysuniętych prowincji – oraz trzech najbardziej wpływowych swoich popleczników w Zgromadzeniu, ministra finansów, przewodniczącego rady Sedlmayr oraz kilkunastu innych urzędników i oficerów, których z pewnością będzie mu bardzo brakowało. Większość z jego głównych zwolenników przeżyła zakończone niepowodzeniem ataki. Jego przyjaciel Smokbójca, który w zmilitaryzowanej strefie, znajdującej się bezpośrednio za obszarem działań Altenkirka, dowodził lekką Pomniejszych Królestw, ustanowił swoisty rekord, przeżywszy cztery zamachy. Jasną stroną całej sprawy było to, iż najwyraźniej wróg nie był szczególnie wybredny. Oponentów Ragnarsona spotkało to samo. Każdego, który się liczył. Wielu ze schwytanych zabójców było rodzimymi bandytami do wynajęcia z Kavelina. Akty terroryzmu powoli jednak stawały cię coraz rzadsze, w miarę jak Niezrodzony gnał jednego obcego za drugim do lochów. Złapał sześćdziesięciu trzech. Kilku udało się uciec do sąsiednich państw. Radeachar podążył za nimi. Kiedy nikt nie śledził jego poczynań, zabawiał się, torturując ich, jak mógłby zrobić to kot. Kavelin wkrótce stał się bardziej spokojnym miejscem niźli kiedykolwiek za pamięci jego mieszkańców. Gdy Radeachar w nocy patrolował miasto, nawet zbiry o najczarniejszych serca zachowywały się przyzwoicie. Kilka szybkich procesów największych notorycznych kryminalistów przekonało ich pomniejszych braciszków, że pomsta jest absolutna, nieodwołalna i ostateczna. Był to spokojny czas, ale niezadowalający. Wszyscy wyczuwali, że wszystko to jest tylko odroczeniem ostatecznego terminu. Ragnarson gorączkowo próbował przywrócić porządek we wstrząśniętej w posadach hierarchii administracyjnej i przygotowywał się do następnej rundy. Bez wytchnienia szkolił żołnierzy, przygotowywał państwo do wojny, jednak równocześnie naciskał ludzi, by oddawali się działalności czasów pokoju, próbując siłą woli uczynić Kavelin silnym i militarnie, i ekonomicznie. Wtedy do domu wrócił Michael Trebilcock. DWADZIEŚCIA: Smok Imperator Shinsan nie posiadało oficjalnej stolicy. Nie miało jej od czasu zamordowania Tuana Hoa. Książęta taumaturgowie nie przykładali po raz wtóry głowy do tej samej poduszki. Ich życie zależało przecież od zmylenia zabójców brata oraz jego nocnych stworów. Głowa imperium Shinsanu znajdowała się każdorazowo tam, gdzie powiewał imperialny sztandar. Szacowne Huang Tain tworzyło jego ośrodek intelektualny. Skupiały się tutaj główne świątynie i uniwersytety. Chin przedkładał Huang Tain ponad inne miejsca. – Jest tu mnóstwo przestrzeni – argumentował. – Połowa świątyń jest opuszczona. Od miesiąca już przebywali w mieście, dochodząc do siebie po ucieczce do ojczyzny. – Nie czuję się tu dobrze – protestował O Shing. – Wychowywałem się na granicy. Nie potrafił sprecyzować swoich odczuć. Był barbarzyńskim księciem wśród wymuskanych szczupłych kapłanów i profesorów. Poza tym Huang Tain leżało zbyt daleko na zachód... Lang, Wu, Tran, Feng i pozostali podzielali jego odczucia. Mieszkańcy Zachodu nie należeli do tego samego rodzaju ludzi co oni. Zwiedzając pałac i ogród Tuana Hoa – obecnie zamienione w muzeum i park – O Shing zatrzymał się przy jednym z licznych oratorów, krążącym wokół basenu ze złotymi rybkami. – Chin, chyba nie potrafię zrozumieć tego dialektu. Czy on naprawdę nazwał tervola „bękarcim pomiotem stosunku seksualnego ciemnej strony człowieczeństwa i wypaczonej Prawdy”? – Tak, Panie. – Ale... – Jest nieszkodliwy. – Chin wyszeptał coś do jednego z towarzyszących im oficjalnych przedstawicieli władz miasta. – Niech sobie bredzi, panie. My kontrolujemy Moc. – Temu nie ośmielą się rzucić wyzwania – dodał Feng. Na przelotną chwilę za jego maską rozbrzmiał głucho sardoniczny śmiech. – Mówią o sobie jak o niewolnikach, a cieszą się większą swobodą niźli uczeni gdziekolwiek indziej – zauważył Chin. – Nawet w Hellin Daimiel myśliciele muszą się liczyć z większymi ograniczeniami. – Pełna wolność – powiedział Wu. – Wyjąwszy możliwość wprowadzenia jakichkolwiek zmian. Uwagę zarówno O Shinga, jak i China zwrócił ton jego głosu. Urzędnik wyszeptał coś do ucha China, który następnie oznajmił: – To jest Kin Kuo-Lin. Nauczyciel historii. Historyk majaczył, przeciwstawiając się marności, sięgając do swego doświadczenia, by wyrazić obrzydzenie do tervola i dowieść, iż są skazani. Spojrzenie jego szalonych oczu spotkało się ze wzrokiem O Shinga. Znalazło w nim współczucie. Jestem niepełny, pomyślał O Shing. Równie kaleki na duszy, jak na ciele. I nigdy się nie wyleczę. Jak w wypadku mojej nogi jest to rzecz niezmienna. Ale żaden z nas nie jest pełnią i nigdy nie będzie. Chin, Wu, Feng. Odrzucili szansę na pełnię człowieczeństwa, by uganiać się za swoimi obsesjami. Tran, Lang i ja spędziliśmy zbyt dużo czasu, próbując się utrzymać przy życiu. Nasze perspektywy już na zawsze zawężone zostały do reakcji zapewniających przetrwanie. Na tej ziemi, w czasach pachnących ałunem, nikt nie otrzyma swej szansy, by się rozwijać, by odnaleźć swoją pełnię. Niektóre żywoty spędzone muszą być w małych klatkach. Tam nie był pewien, czy pręty jego klatki nie były przypadkiem dziełem pozostałych. Zdecydował się wznieść sztandar imperialny ponad Liaontungiem. Czuł się dobrze w tej starej warowni wschodu. A nadto Liaontung znajdowało się daleko od miejsca, na które spoglądali płonącymi oczyma ogarnięci swoimi obsesjami tervola. – Przysięgam. Wu aż zacierał ręce z rozkoszy, kiedy Tran mu powiedział – chichotał Lang. – Chin nieomal dostał zawału. Feng stanął po stronie Wu. Obserwuj Wu, Tam. Nie wydaje mi się, by dalej był twoim przyjacielem. – Nigdy nie był – warknął Tran. Wciąż nie mógł się pogodzić z tym, że Tam przedkładał ekspertyzy militarne tervola nad jego. – To nie jest tak, Tran. Wu stanowi paradoks. Jest kilkoma ludźmi naraz. Jeden z nich jest moim przyjacielem. Ale to nie on panuje nad pozostałymi. Podobnie jak i ja, Wu został wycięty z niewłaściwej deski. On również żyje w cieniu przekleństwa swoich przodków. Posiada Moc i poddaje się jej wymogom, ale naprawdę wolałby być raczej Wu Miłosiernym. Tran spojrzał na niego niepewnie. Ten zmieniony, bardziej filozoficzny, bardziej empatyczny Tam, wytopiony w tyglu ucieczki spod Baxendali, wprawiał go w zmieszanie. Jego obraz w oczach Trana, jako człowieka akcji niezdolnego do poważniejszego namysłu, w takich chwilach rozwierał między nimi przepaść. Aby bronić wizerunku samego siebie we własnych oczach, Tran nieodmiennie odwoływał się do kwestii wojskowych. – Wiosenne kursy ukończy wkrótce dwadzieścia tysięcy – powiedział, podając tamtemu opasły raport. Wciąż jeszcze nie nauczył się szczególnie płynnie czytać, ale znalazł godnego zaufania skrybę. – To są zalecenia przydziałów autorstwa Fenga. Główny nacisk położony został na wschodnie legiony, ale nie potrafię znaleźć w tym jakiegoś poważniejszego błędu. Powiedziałbym, że można się do tego brać. Nikt nie mógł obwiniać O Shinga oraz jego tervola o to, że najpierw chcą wzmocnić najbardziej godne zaufania legiony. – Nudne – oznajmił Tam, kiedy przeczytał nie więcej jak pięć stron. – Tymi raportami można się zająć na znacznie niższym poziomie administracyjnym, Tran. Czasami podejrzewam, że zalewacie mnie nimi, aby odwrócić moją uwagę. – Jeśli chcesz rządzić tym stadem wilków, lepiej dowiedz się o nich wszystkiego – zauważył Lang. – Wiem. Ale musi istnieć jakiś sposób, by znaleźć czas na robienie rzeczy, które naprawdę chciałbym zrobić. Tran. Sporządź mi listę tervola i aspirantów związanych z legionami, które poniosły straty w ludziach. Oraz kolejną kandydatów, których nie znam osobiście. Lang, zorganizuj dla nich wizytę w Liaontungu. Być może sam będę w stanie wybrać ludzi, którzy otrzymają promocję. – To mi się podoba – powiedział Tran. – Możemy wyrzucić ludzi China. Na tle China u Trana rozwinęła się prawdziwa obsesja. Wiedział bez żadnych wątpliwości, że ten, który nigdyś na nich polował, musi być sekretnym wrogiem. Posuwał się do absurdalnych rzeczy, by dowieść swej tezy. Jednak ostatecznie nie udało mu się nic wykazać. O Shing przyjął politykę faworyzowania określonych ludzi przy promocjach. Był popularny wśród aspirantów. Stał się jeszcze bardziej, w miarę jak wprowadzał swoją politykę w życie. Machina armii i imperium w coraz większym stopniu podporządkowywała się jego kontroli. Jego ukryci wrogowie zdawali sobie sprawę z przesunięcia osi władzy, ale niewiele byli w stanie przeciwko temu przedsięwziąć. Jednej rzeczy wszakże Tam nie zdołał osiągnąć. Nie potrafił przekonać choćby jednego tervola, by porzucił myśl o pomszczeniu Baxendali. Była to kwestia honoru i reputacji nienawykłej do porażek armii. Feng w, rzadkim dla siebie, ekspresywnym nastroju wyjaśnił mu wszystko: – Legiony nigdy dotąd nie zostały pokonane. Niezwyciężoność była ich najsilniejszą bronią. Przyczyniła się do tysiąca bezkrwawych zwycięstw. – Pod Baxendalą również nie zostali pokonani. My zostaliśmy, ich dowódcy, ku naszej nie kończącej się hańbie. Twój Tran lepiej zrozumiał wszystko niż my, ponieważ szok, jakim była utrat Mocy, nie nadwątlił władzy jego rozumu. Nasza konfuzja, nasza panika, nasze irracjonalne reakcje... do diabła, nasze tchórzostwo... przyczyniło się do zguby tysięcy i naznaczyło ocalałych. – Na chwilę wylały się z niego emocje, gdy oznajmił: – Poświęciliśmy Legion Imperialnego Sztandaru, panie! Póki Baxendala pozostaje nie pomszczona, póki ten stwór, Ragnarson, stanowi żyjący dowód na to, że da się powstrzymać falę przeznaczenia. Nasi wrogowie będą się opierać nam wszędzie, podczas gdy w innym wypadku poddaliby się bez walki. Zapłacimy za to krwią. Panie, legiony stanowią kościec Shinsanu. Jeśli pozwolimy, by choćby jedna kość pękła, wystawimy na zwiększone urazy resztę oraz samo ciało. Na dłuższą metę mniej ryzykujemy, dążąc do zemsty. – Rozumiem, o co ci chodzi – odparł O Shing. Feng mówił we własnym imieniu, prywatnie niejako, jednak była to opinia podzielana przez większość przedstawicieli jego kasty. – W rzeczy samej nie potrafię odeprzeć twoich argumentów. Tran odruchowo niemalże nie zgadzający się z tervola, również popierał ich zamierzenia. Każdy tervola, któremu udało się uzyskać audiencję, rozwijał przed nim strategie pomszczenia Baxendali. Tłumienie tych porywów zabierało Tamowi mnóstwo czasu, czyniąc z jego dni nudną procesję identycznych zdarzeń, które rzadko tylko odmieniał jakiś nowy pomysł. Jednak budował. Pięć lat i sześć dni po hańbie Baxendali wybrany Fu Piao– Chuong ukląkł i przysiągł wierność O Shingowi. Nie Shinsanowi, nie tronowi ani radzie, ale człowiekowi. Jego imperator wyznaczył mu nie do końca jasne dla wszystkich pozostałych zadanie przy jednym z zachodnich legionów. Przekazywał zapieczętowane rozkazy dla innych aspirantów na równie tajemniczych posterunkach. W ciągu tygodnia nastąpił pierwszy atak nocnego terroru ogarów cienia. Po upływie drugiego tygodnia lord Wu, bez maski, podniecony, zaapelował: – Panie, co się dzieje? – Wydawał się zupełnie zbity z tropu i skrzywdzony. – Wielcy ludzie umierają. Dowódcy legionów giną, zamordowani. Posiadłości i nieruchomości są niszczone. Kapłani i urzędnicy państwowi pobici lub zabici. Nasi dawni poplecznicy z dni, kiedy się ukrywaliśmy, wzniecają bunt wokół Mienming i Mahai. Kiedy przesłuchujemy schwytanych terrorystów, niezmiennie wymieniają któregoś z aspirantów jako swego dowódcę. Aspiranci z kolei wskazują na ciebie. – Nie jestem tym zaskoczony. – Panie! Dlaczego to robisz? To samobójstwo. – Wątpię. – Panie! Naprawdę atakujesz swoich tervola? Lan i Tran również byli zaskoczeni. Ich także nie dopuszczono do wszystkich sekretów O Shinga. A on właśnie rozwijał bizantyjską iście intrygę, której jedynym celem było zachowanie życia imperatora Shinsanu. – Neguję fakt, jakobym atakował swoich tervola, lordzie Wu. Wśród zabitych nie znajdziesz jednego choćby imienia lojalnego człowieka. Dowody przeciwko każdemu z nich były druzgocące. Gromadzono je już od wielu lat. Lat, lordzie Wu. A ja i tak zawiesiłem wiele wyroków. Nie wskazałem na żadnego dlatego tylko, że był moim wrogiem w przeszłości. Lord Chin żyje. Jego grzechy zostały mu odpuszczone. Ogary ścigać będą jedynie tych, którzy teraz opowiedzieli się przeciwko mnie. – Tak, panie. – Wu zbladł. – I będzie trwało, lordzie Wu, póki dzieło nie dobiegnie końca. Ci, którzy dochowali wierności, nie mają się czego obawiać. Dni mej cierpliwości, łagodności i rozwagi dobiegły końca. Będę imperatorem, prawdziwym imperatorem. Władcą niekwestionowanym, bezwzględnym i absolutnym, takim, jak mój dziadek. Jeśli rada zgłasza swoje zastrzeżenia, niech najpierw dowiedzie, że choć jeden z zabitych nie był moim wrogiem. Póki to nie nastąpi, sfora ogarów cienia podążać będzie śladem wszelkiej zdrady. Niech ci, co mają powody, drżą na sam dźwięk zbliżających się kroków. Nadskakująco się kłaniając, Wu wyszedł. – Oto mamy przerażonego człowieka – zauważył Tran. Uśmiech na jego twarzy był pełen złośliwości. – Ma powody – dodał Lang. – Boi się, że jego imię również wyjdzie na jaw. – Tak się nie stanie – oznajmił Tam. – Jeśli nawet czymś się splamił, doskonale to ukrył. – Chin jest przywódcą spisku – oświadczył Tran. – Dowiedź tego. – On ma rację – zgodził się Lang. – Doprawdy? I mogę tak sobie stanąć przed radą, mając wasze słowo? Znajdź mi dowody, Tran. Dowiedź, że przemawia przez ciebie nie tylko gorycz. Czekaj! Wysłuchaj mnie do końca. Zgadzam się z tobą. Nie jestem ślepy. Ale on przynajmniej z pozoru wydaje się równie czysty, jak Wu. Nie zostawia śladów. Intuicja nie może stanowić dowodu. Tran ukłonił się nieznacznie, gniewnie. – A więc zdobędę dowód. – Wymknął się z komnaty. Tam naprawdę się z nim zgadzał. Chin był niby jadowity wąż, ale piastował stanowisko drugiego z najpotężniejszych w Shinsanie ludzi i był kandydatem na spadkobiercę imperium. Jego proces powinien być wsparty żelaznymi dowodami, przedstawionymi w idealnym czasie. Chin z pewnością stawiałby opór. Potencjalni sprzymierzeńcy powinni zostać uprzednio rozbrojeni politycznie. Nastroje rady, zniecierpliwionej niechęcią O Shinga do wyruszenia na zachód, stawały się coraz bardziej oziębłe. Niektórzy z jej członków gotowi już byli poprzeć wszelkie posunięcia zmierzające do jego detronizacji. To było zupełnie inne Shinsan. Spolaryzowane, upolitycznione. Nawet Wu nie wahał się przed wyrażeniem na głos poglądu, wedle którego imperium powodziło się lepiej za Podwójnego Księstwa. W owych czasach było przynajmniej stabilne, nawet jeśli statyczne. Podczas gdy Tran obsesyjnie tropił wszelkie dowody mogące świadczyć przeciwko Chinowi, Tam leczył stare rany i rozdrapywał świeże. Zagłębiał się w napływające świadectwa i spokojnie ciskał ogary na północ. I bezowocnie, choć z uporem, próbował upuszczać jad zachodniej obsesji tervola. Potem jednak, ponieważ brakowało mu Trana, który by doradził inaczej, wraz z Langiem zaczął towarzyszyć ogarom w ich łowach. Wybrany Hsien Luen-Chuoung był faworytem Wu, dowódcą kohorty w Siedemnastym. Taka pozycja zazwyczaj dawała rangę pełnego tervola. Dowody wszakże były nie do podważenia. O Shing jednak w imię zachowania pokoju z Wu powstrzymywał się wcześniej od działania. Nie podpisana potajemna nota przypieczętowała los Chuounga. – Ruszaj. Doręcz to – zwrócił się Tam do pocztyliona, który był jednym z jego agentów. – Przekonamy się, kim są jego wspólnicy. Lang, zajmij się wyśledzeniem jej drogi. – Nota dotarła do jednego z jego ludzi przywieziona przez innego pocztyliona, który z kolei otrzymał ją na jednym z przystanków położonych na zachodzie. Jak brzmiała wiadomość? „Przygotujcie dziewięciu na smokobójstwo”. O Shing był Smokiem. To był jego symbol odziedziczony po ojcu. Symbol zawarty w wiadomości oznaczał jego. Nie był to powszechnie używany glif oznaczający smoka ani nawet jego symbol taumaturgiczny. A więc tak, pomyślał Tam. Tran mimo wszystko miał rację, nie wierząc edukacji. Teraz procentowała jego rada, by nakłonić do współpracy pocztylionów. – Lang, chcę iść na tę wyprawę. Daj mi znać, kiedy wilki znajdą się w pułapce. Chuoung, niczego nie podejrzewając, natychmiast zwołał swoich współkonspiratorów. – Sytuacja lorda Wu wygląda źle – dowodził Lang, pomagając Tamowi włożyć zbroję. Wszyscy konspiratorzy byli oficerami Siedemnastego lub ważniejszymi cywilami ze sztabu Wu. – Może. Ale nikt jeszcze nie nawiązał z nim kontaktu. Nie było nawet śladu ruchów wojsk. A wiadomość nadeszła z zachodu. Sądzę, że ktoś podporządkował sobie jego legion. – Ktoś? Chin? – Może. Nie zapominajmy o ich potyczkach jeszcze z dawnych czasów. Może już wówczas chciał zadbać o to, by Wu był bardziej podatny na ciosy przy następnym razie. Chodź. Nie każmy im czekać. Dwunastu ogarów wałęsało się, próżnując, po lesie w pobliżu bocznej bramy. Tam przyjrzał się im z niezadowoleniem. Ci rozmamłani zbóje byli owymi niemalże tervola, których zwerbował? Nalegał, by do tego zadania przydzielono mu najlepszych. Ci tutaj wyglądali, jakby naprawdę byli bandytami, dokładnie w myśl oskarżeń rady. Chuoung mieszkał w dworze kilka mil na południowy zachód od Liaontungu. Jako dowódca kohorty dysponował dziesięcioma strażnikami. Należało się również spodziewać czarów. Większość zdrajców z jego otoczenia była wyszkolona w posługiwaniu się Mocą. O Shing nasłał na strażników w koszarach czarną mgłę usypiającą. Dzięki temu sześciu ludzi nigdy nie dowiedziało się, co nastąpiło. Aby zaś odwrócić uwagę samych konspiratorów, przywołał niezbyt oswojoną arcysalamandrę... Byli winni. Przed atakiem wystarczająco długo nasłuchiwał pod oknem, aby się upewnić. Wtedy owładnęła nim dzika nienawiść. Dziewięciu mężczyzn wrzasnęło z zaskoczenia i strachu, kiedy wdarł się do pomieszczenia, a chroma noga nieomal zdradziła im jego tożsamość. Ich zaklęcia ochronne zostały niepostrzeżenie zneutralizowane przez większą Moc. Salamandra wpadła przez drzwi. Nie byli przygotowani. Istota wściekła się, od jej gniewu zapłonął sam kamień. Krzyki rozległy się spod imitujących osłony tervola masek. Smród palonego ciała wypełnił powietrze nocy. O Shinga zemdliło. Chuoung próbował się bronić. Zza pleców Tama Lang wbił mu oszczep w zakryty klejnotem okular maski. – Zostawcie kilku przy życiu – wybełkotał O Shing, gdy ogary wpadły do pomieszczenia. Za późno. Zaskoczenie było całkowite, atak zbyt skuteczny. W ciągu kilku sekund cała dziewiątka znalazła się w stanie, który na zawsze uniemożliwił udzielenie przez nich jakichkolwiek odpowiedzi. Salamandra nie oszczędziła nawet cieni, które można by wezwać zza grobu. O Shing przegnał potwora zanim, ten ze szczętem zniszczył komnatę. Potem zajął się rewizją nieruchomości Chuounga. Nic nie znalazł. Godzinę później przerwał poszukiwania, zdając sobie sprawę, że wrzaski wcale nie ucichły. Czemu? Konspiratorzy byli martwi. Poszedł szukać ogarów. Zachowywali się jak zachodni barbarzyńcy, mordując, gwałcąc, plądrując. A Lang tkwił we wszystkim po same uszy. Tam splunął, pełen niesmaku, a potem pokuśtykał do Liaontungu całkiem sam. Lang wpadł w nałóg. Z urodzenia był wandalem. Zaczął brać udział we wszystkich ekspedycjach, nawet skierowanych przeciwko celom znacznie dalej położonym od Liaontugu. Wykorzystywał pozycję brata, by zdobywać coraz większą władzę nad ogarami. O Shing nie zwracał na to uwagi. Był zadowolony, że Lang trzyma się z dala od niego. Lang, jak się okazało, pokochał swe zajęcie. Ogary stały się dlań sposobnością do działania... Zaatakowani ludzie nie przyjmowali z rezygnacją swego losu. O Shing tracił zwolenników. Jednak wraz z każdym kolejnym atakiem przybywało chętnych, chcących walczyć pod jego sztandarem. Zaraza zwaliła się na Shinsan. Akty naruszania odwiecznego porządku stały się zjawiskiem endemicznym. A O Shing nie dostrzegał zagrożenia, nie zdając sobie sprawy, że buntownicy są zawsze przeciw, nigdy za, aż bunt staje się w końcu celem samym w sobie, wężem pożerającym własny ogon. Wszystko wymknęło mu się z rąk. Jego narzędzie, jego broń zaczęła siec wedle własnego uznania. O Shinga odwiedzili lordowie Chin i Wu. Wraz z nimi pojawili się Ko Feng, Teng, Ho Lin oraz kilku innych wysoko postawionych lordów z rady tervola. Byli źli i nawet nie starali się tego ukryć. Ich pojawienie się stanowiło wiadomość aż nadto czytelną, jednak Wu nalegał, by wyartykułować powód skargi. – Ostatniej nocy ludzie noszący opaski ogarów zaatakowali domenę lorda China. Wezwałeś radę, by udowodniła, iż błędne są twoje działania. Dzisiaj rada nalega, abyś sam okazał dowód perfidii lorda China. O Shing nie odezwał się słowem, póki nie odzyskał kontroli nad swoimi emocjami. Nie udzielił przyzwolenia na żadną operację przeciwko Chinowi, nie ośmielił się jednak okazać zmieszania. – To nie byli moi ludzie. A jeśli nawet byli nimi niegdyś, teraz ich się wypieram. Rzekłem wcześniej, że nie zarzucam lordowi Chinowi żadnej niegodziwości względem mnie. Póki nie da mi powodu do innego postępowania, jego wrogowie są moimi wrogami. Znajdę tych bandytów i ukarzę ich. – Wątpił wszakże, by ta przemowa ułagodziła radę. – Zostali już ukarani, panie – odparł Chin. – Nie żyją. Wszyscy prócz jednego. – Dał znak dłonią. Żołnierze przywlekli przed oblicze imperatora skutego łańcuchami Langa. Brawura nocnego rajdu dawno już zeń uleciała. Był śmiertelnie przerażony i najwyraźniej znacznie bardziej bał się Tama niźli tych, którzy go pojmali. O Shing z udręką patrzył na to wszystko. – Wydam odpowiednie rozkazy. Odtąd każdy, kto dopuści się takiej napaści, gdziekolwiek, kiedykolwiek, zostanie wyjęty spod prawa. Ci będą odtąd moimi wrogami, jak przedtem byli wrogami moich wrogów. – Łatwiej byłoby chyba uwierzyć w niewłaściwe zachowanie Trana niźli Langa. – Czas terroru się skończył. Odtąd ogary będą ścigały jedynie wyjętych spod prawa. Lordzie Chin, zostaną ci przyznane wszelkie należne rekompensaty. – A co z nim? – Sam wydał na siebie wyrok swoim działaniem. Dałem słowo. Ogary miały uderzyć tylko wówczas, gdyby prawdziwość dowodów była absolutna. – Nie umknął wzrokiem przed spojrzeniem tervola. Chciał, żeby Chin wiedział, iż nie ośmieli się popełnić pomyłki. Lang, Chin i Wu wydawali się bez reszty zdumieni, ponieważ nie domagał się daru życia. Bolało, ale tak właśnie postanowił. Aby nagiąć tych ludzi do swej woli, musiał ostatecznie zrezygnować z niezdecydowania i chwiejności. Przyszłość domagała się wzoru postępowania. Lang sam skazał się na śmierć. Tam mógł sobie igrać z pokusą, jednak O Shing nie ośmieli się zdradzić choćby śladu słabości. Cień drapieżnych skrzydeł chaosu padł na jego imperium. Należało odzyskać panowanie nad sytuacją. – Lang. Czy masz coś do powiedzenia? Brat pokręcił głową. Tam zadowolony był, że Tran nie przebywał w pobliżu. Oskarżycielskie spojrzenie myśliwego mogło zachwiać jego postanowieniem. Potrzebował trochę czasu, aby wprawić się w zwyczajach autokraty. – Oddaję go w twoje ręce, lordzie Chin. Ty jesteś stroną pokrzywdzoną. Rubinowe kryształy okularów maski tamtego wędrowały od brata do brata. Potem dłonią w rękawiczce zdjął maskę kota-gargulca. – To jest koniec tej sprawy, mój panie. Oddaję go tobie. Dość już było niesnasek między nami. – Słuszna uwaga, lordzie Chin. – Ty podstępny wężu. – Dziękuję ci. Coś jeszcze? – Kiedy masz zamiar pomścić Legion Imperialnego Sztandaru? – warknął Feng. Wu wziął tamtego pod ramię. Chin powiedział: – Nic więcej, panie. Do widzenia. Drzwi zamknęły się za Chinem. Lang jęknął: – Czy naprawdę zamierzałeś...? – Tak. – Tam pokuśtykał do swych instrumentów komunikacyjnych. – Nie będę dłużej tolerował nieposłuszeństwa z niczyjej strony. Nawet tobie nie wolno. Nie prosiłem się, by zostać imperatorem. Nic chciałem nim być, ale jestem. I imperatorem pozostanę. Niezależnie od tego, co byście uczynili. Zrozumiano? Następnego tygodnia skazał na śmierć siedemdziesięciu ogarów. Jego rewolucja musiała się skończyć. Nastąpiła nieunikniona krwawa czystka wśród zawodowych buntowników, dla których same nocne napaści i walka stanowiły wystarczający powód, by się we wszystko włączyć. Teraz insurekcjoniści musieli ustąpić miejsca administratorom. Całe Shinsan, przysiągł, będzie równie stabilne i stosowne jak za czasów rządów Tuana Hoa. Gdyby tylko udało mu się zachować stanowczość... Niedyskrecja Langa przyspieszyła zmianę, dzień, ostateczną, nieodwołalną decyzję. Odtąd Tam naprawdę będzie O Shingiem. W sposób nie dopuszczający wątpliwości, w jaki po raz pierwszy dokonał tego tyran założyciel Shinsanu. Podporządkuje się, aczkolwiek wyłącznie minimalnie, politycznej konieczności. Pierwsza dziewiątka Shinsanu spotkała się na posiedzeniu nadzwyczajnym. Każdy z członków zadbał o to, by przybyć, albowiem niebezpieczeństwo zawisło nad głowami samych dziewięciu. Ostatni jeszcze był w drzwiach, kiedy kot-gargulec powiedział: – O Shing coś podejrzewa. Jego ogary nie pławiły się w zupełnie nie skoordynowanej przemocy. Da się we wszystkim wykryć określony wzorzec działań. Próbuje ustalić, kim jesteśmy i co zamierzamy. Zupełnie znienacka stał się dla nas przeszkodą raczej niż pomocą. Przeciwko niemu przemawia również nieugięty sprzeciw co do zachodniej ekspedycji oraz jego popularność wśród ludu. Pytanie: Czy skończył się czas, kiedy był dla nas użyteczny? Człowiek w masce zębatego żółwia (aktualnym przebraniu lorda Wu na spotkaniach dziewięciu) zgłosił sprzeciw: – Nie zgadzam się. Jest młody. Wciąż jeszcze można go ukształtować. Zbyt długo żył pod zbyt dużą presją. Pamiętajcie, w ciągu kilku krótkich lat z niewolnika stał się imperatorem – pozbawiony korzyści długoterminowej perspektywy, jaką posiadają tervola. Działaliśmy zbyt pośpiesznie. Zmniejszcie nacisk na niego. Dojrzeje. Nie odrzucajcie tego narzędzia, póki jego obróbka jeszcze się nie zakończyła. Jesteśmy blisko niego. Wyeliminujmy jego towarzyszy, a stanie się całkowicie zależny od naszej rady. Wu czerpał swe argumenty prosto z serca, oto przemawiała ta właśnie słabość jego charakteru, którą zasłużył sobie na przydomek Miłosierny. Uczucia, jakimi darzył O Shinga, były znacznie głębsze, niźli młodzieniec przypuszczał. Wu nie miał synów. Jego argumenty wynikały również z ignorancji. Nie wiedział, że lord Chin musiał się podporządkować rozporządzeniom wyższej dziewiątki. Chin doskonale znał słabe miejsce tamtego. – Nie muszę chyba ostrzegać naszego brata w kwestii dyscypliny bezpieczeństwa. Jednak to, co powiedział, wymaga rozważenia. Proponuję więc tydzień na namysł, zanim zdecydujemy się zmienić kierunki i cele naszej polityki. W imię dziewięciu. Jeden po drugim wychodzili, póki nie zostali tylko Chin i jego towarzysz. – Czy konieczna będzie następna promocja? – zapytał tamten. – Nie tym razem, Feng. Mówił z serca, ale nie opuści dziewięciu. Wystarczająco dobrze go znam. Chin nie mógł otwarcie oznajmić, że Wu najprawdopodobniej w ogóle nie mógłby zostać zabity. Mgła zawiodła. A sam Chin, obawiając się przyszłych konfrontacji, podjął wiele znacznie bardziej dalekosiężnych działań na jej rzecz, niźli wymagała tego odgrywana przezeń w Ehelebe rola. Wu potrafił być chytrym, straszliwym, nieubłaganym wrogiem. – Jak sobie życzysz. Zgarbiony człowiek pojawił się natychmiast po wyjściu Fenga. – Opóźnić wszelkie działania – zarządził. – Ale dalej kłaść fundamenty. Kiedyś O Shing będzie musiał odejść. Stanie przeciwko nam w godzinę nadejścia epoki Pracchii. Chin skinął głową. Tak czy siak, nie potrzebował rozkazów, by dokonać tego, co zaplanował. Czy nie zwietrzył zawczasu tej sprawy z wybranym Chuoungiem? Ten kretyn sfuszerował wszystko... – Ale kto go zastąpi? Nie ma potomka, a Pracchia nie odważy się działać otwarcie. – Czy muszę mówić, że będzie to ktoś bezpośrednio odpowiadający przed Pracchia? Ktoś zasiadający wśród wysokiej dziewiątki? Chin się skłonił. Miał nadzieję, że ten gest podporządkowania okaże się dość przekonujący, jego duszę przepełniało bowiem poczucie triumfu. Wkrótce już Shinsan, później może Ehelebe. – Powiększcie skalę zachodnich operacji. Godzina Ehelebe niedługo wybije. Tym razem ukłon China był znacznie bardziej autentyczny. Naprawdę cieszyły go intrygi, jakie rozwijał za zachodnią granicą. Dostarczył prawdziwych wyzwań i przynosiły wyniki. – Osobiście sprawuję nad nimi kontrolę. Wszystko dzieje się z absolutną precyzją. Zgarbiony człowiek uśmiechnął się słabo. – Postępuj ostrożnie, lordzie Chin. Jesteś najcenniejszym członkiem Pracchii. Człowiek w masce kota-gargulca nie odpowiedział, jego myśli jednak gnały jak szalone, rozważając możliwości, obracając słowa starego na wszystkie strony, aby stwierdzić, co rzeczywiście znaczą. Grali w niebezpieczną grę. Armie powoli zaczynały ściągać do miejsc koncentracji. Niedługo na nie spodziewający się niczego Zachód miała runąć burza. O Shing wyczerpał już wszystkie taktyczne możliwości grania na zwłokę. Jego wymówki marły niczym róże w powiewach nieubłaganego cyklonu. Legiony zaleczyły już swe rany. Shinsan odzyskało wewnętrzny pokój. Tervola byli liczni i silni. Liaontung aż pękało w szwach od tervola i ich sztabów. O Shing powierzył lordowi Wu dowództwo nad ekspedycją. Wu szybko i zręcznie dopinał na ostatni guzik wszystkie sprawy, wspomagany przez chciwych, chętnych i pomocnych tervola. Ich obsesje miały się właśnie spełnić. O Shing nie mógł dłużej zwlekać. Czasami zastanawiał się nad ewentualnymi konsekwencjami następnej Baxendali. Częściej jednak martwił się implikacjami zwycięstwa. Oczekiwania od antycypowana wojna nadawała ton wszystkim działaniom i myślom tervola. Stała się częścią ich dusz. Ale co dalej po tym, jak Zachód już padnie? Czy Shinsan zwróci się przeciwko sobie, wschodnie prowincje przeciwko zachodnim, w większej, straszniejszej tragedii niż wojna z Mgłą? Czasami się zastanawiał, co porabia ta straszna dama? Zbyt łatwo się poddała. Dla dobra Shinsanu? Czy też chciała, by odegrał do końca rolę w swym krótkim, gwałtownym dramacie przeznaczenia, aby potem na nowo zgłosić roszczenia? Ani Tran, ani Lang nie wykryli wśród ludu nawet śladu nostalgii za Mgłą, jednak w tym tajemniczym kraju wszystko było możliwe. Należało ją wyeliminować. Samym swym istnieniem stwarzała zagrożenie. Tran wrócił z dorzecza Roe, gdzie obserwował postępy dziwnej wojny. Przywiózł niezwykłe doprawdy wieści. – Zabrało mi to całe lata – entuzjazmował się, wpadając do apartamentów Tama wciąż jeszcze pokryty pyłem drogi – ale wreszcie mam China. Nie ma tego tyle, by dowieść, że jest twoim wrogiem, jednak wystarczy, by przyszpilić go za niesubordynację. Za działanie bez rozkazów. Kształtowanie polityki bez konsultacji z tronem. Pojawił się Lang. – Uspokój się. Zacznij od początku. Chcę się wszystkiego dokładnie dowiedzieć. – Obrzucił Trana paskudnym spojrzeniem. O Shing przytaknął. – Ta wojna w dorzeczu Roe. Chin ją zorganizował. Był zajęty przez ostatnich parę lat. Patrzcie. Tutaj. Jego ludzie działają na całym zachodzie. Chaos idzie w ślad za nim niczym wierny pies. – Wyciągnął dłoń, w której ściskał pośpiesznie nagryzmolone raporty. – Lang? Przeczytaj. Tran, obserwuj drzwi. China nie ma w mieście, jednak on i Wu prowadzają się ze sobą, o tak. – Splótł palce. Lang jednostajnym głosem przeczytał szkic raportu Trana i jego dziwaczny dziennik podróży. W przedstawianych wydarzeniach były spore luki, zwłaszcza w miejscach, gdy zwyczajnie nie sposób było określić miejsca pobytu China, ale równocześnie wiele informacji jednoznacznie dowodziło, iż tervola naruszył wyraźne rozkazy imperatora. Pogrążyli się w sporze nad kwestią, czy należy poczekać z podjęciem działań do końca zachodniej kampanii. O Shing podejrzewał, że w jej trakcie Chin może się okazać nieoceniony. Tam przeżuwał w tym kontekście informację o związkach łączących Wu i China, zastanawiając się, czy dla tak błahego powodu lord Wu po winien być poddany przesłuchaniu... Zapomnieli o pilnowaniu drzwi. W pewnej chwili oczy Langa niemalże wyszły z orbit. O Shing uniósł wzrok. Przez jego oczyma przemknęła tamta chwila w chacie Baby Jagi. – Wu! – szepnęli. DWADZIEŚCIA JEDEN: Umarł król, niech żyje król Szczupły smagły mężczyzna przybył z północy niczym trąba powietrzna. Konie padały pod nim jeden po drugim. Mężczyźni umierali, stając mu na drodze. Ale bardziej jeszcze bezlitosny był dla siebie. Kiedy dotarł wreszcie do swej kwatery głównej w Kapenrungu, był się o krok od śmierci z wyczerpania. Beloul pozwolił mu spać przez dwanaście godzin, zanim poinformował, co się stało z jego żoną. Odpowiedź padła niemalże bez namysłu: – Przyprowadź Megelina. Chłopiec stanowił lustrzane odbicie ojca. W wieku dziewiętnastu lat cieszył się już sławą twardego i błyskotliwego wojownika. – Zostaw nas, Beloul – powiedział Haroun. Ojciec i syn spojrzeli sobie w oczy. Syn czekał, aż ojciec odezwie się pierwszy. – Mam za sobą długą podróż – oznajmił Haroun. W jego głosie brzmiały zaskakująco miękkie tony. – Nie potrafiłem go odnaleźć. – Balfoura? – Jego znalazłem. Zdradził mi wszystko, co wiedział. Co nie było do końca prawdą. Balfour odpowiedział tylko na zadane pytania i nawet w szarpiącej nim agonii kilku rzeczy nie wyjawił. Pułkownik był silnym mężczyzną. Przez całą drogę powrotną Haroun zastanawiał się nad tym, co usłyszał, i układał plany na przyszłość. – Nie znalazłem mojego przyjaciela. – Oto jedna z rzeczy, których w tobie nie pojmuję, mój ojcze. Ci dwaj ludzie, Szyderca i Ragnarson. Pozwalasz, by kształtowali twoje życie. Mając zwycięstwo w zasięgu dłoni, porzuciłeś wszystko, by wspomóc Ragnarsona w jego wojnie z Shinsanem. – Oto jest jedna z rzeczy, których musisz się jeszcze nauczyć, mój synu. W życiu każdego mężczyzny zdarzają się ludzie ważniejsi niż jakakolwiek korona. Uwierz mi. Szukaj ich. I zaakceptuj to. Nie da się tego wyjaśnić. Przez czas jakiś patrzyli na siebie w milczeniu, wreszcie Haroun przemówił: – Co więcej, oni pomagali mi częściej niźli ja im. Również wówczas, gdy stało to w sprzeczności z ich interesem. Za to jestem im coś winien. Czy kiedykolwiek słyszałeś, by Beloul... lub którykolwiek z innych kapitanów... się uskarżał? – Nie. – Dlaczego? Powiem ci dlaczego. Ponieważ nie będzie żadnego Pawiego Tronu dla nikogo, nawet dla El Murida... Oby szakale rozwłóczyły jego kości... jeśli dojdzie do okupacji Zachodu przez Shinsan. – To akurat rozumiem. Ale rozumiem też, że nie taki motyw ci przyświecał, kiedy skręciłeś na północ, mimo iż właściwie wjeżdżałeś już w opłotki Al Rhemish. – Pewnego dnia zrozumiesz. Mam nadzieję. Opowiedz mi, co się stało z twoją matką. – W jego słowach słychać było wyraźny ból. Długa historia jego miłości do córki wroga układała się w burzliwą epopeję. Jej zdrada w takich okolicznościach wydawałaby się kiepskim zakończeniem. – To jest również rzecz, którą usiłuję pojąć. To trudna sprawa, mój ojcze. Ale powoli zaczynam rozumieć. Naszym ludziom tu i tam udało się podłapać strzępy wieści. Narysowali szkic do portretu. – Ze spuszczonym wzrokiem Megelin kontynuował: – Gdyby nie była moją matką, nie miałbym cierpliwości, by czekać na te wieści. – Opowiedz mi. – Zamierzyła sobie doprowadzić do pokoju z bestią. Pojechała do twojego przyjaciela, Ragnarsona. On ją odesłał. – Aha. Zna mój gniew. Drugi mój przyjaciel zniknął. Wie, że w Al Rhemish rzucą mnie sępom na pożarcie. Wie, że ja ich zniszczę. Teraz nie mają już dawnej siły. Stali się starymi ludźmi, których kości są miękkie jak woda. Mogę zetrzeć ich z równą łatwością, z jaką wiatr rozwiewa piaski Sahel. – To też. – Ona jest jego córką. – Moja głowa to rozumie, mój ojcze. Serce się buntuje. – Słuchaj więc swej głowy i nie nienawidź jej. Powtarzam, ona jest jego córką. Pomyśl o swoim ojcu, kiedy będziesz chciał ją osądzać. – Tak też mi mówi moja głowa. Haroun przytaknął. – Jesteś mądry jak na swoje lata. To dobrze. Wezwij Beloula. Kiedy generał wrócił, Haroun oznajmił: – Zostawiam moje dzieło synowi. Zmagają się we mnie obowiązki nie do pogodzenia. Przekazuję więc jemu ten, który przekazać można. Ten, który złożono na moich barkach w Al Rhemish, tak dawno już temu, gdy Nassef i jego Niezwyciężeni wyrżnęli wszystkich pozostałych pretendentów do Pawiego Tronu. – Panie! – krzyknął Beloul. – Czy ja dobrze słyszę? Czy oznajmiasz mi, że abdykujesz? – Słyszysz me słowa, Beloul. – Ale dlaczego, panie? Od pokolenia, dłużej, walczymy razem... W końcu już prawie osiągnęliśmy cel. Czekają naszego nadejścia, a kolana pod nimi drżą. Płaczą w objęciach swych kobiet, dumając o tym, kiedy przyjdziemy. Dziesięć tysięcy mężczyzn z plemion zagrzebało miecze pod swoimi namiotami. Czekają tylko naszego przyjścia, by wykopać je i uderzyć. Dziesięć tysięcy żołnierzy czeka w obozach, chciwych walki, wierząc, że wzrastające latami drzewo wyda wreszcie owoc. I jeszcze dwadzieścia tysięcy niecierpliwie burzy się w miastach niewiernych, czekając tylko na twe wezwanie. Dom! Dom, którego wielu nie widziało nigdy w życiu, panie! – Nie błagaj mnie, Beloul. Porozmawiaj z twoim królem. Wszystko w jego rękach. Wybrałem dla siebie inny los. – Czy nie powinieneś swej decyzji skonsultować z pozostałymi? Z Rahmanem? El Senoussim? Hanasim?... – Czy się przeciwstawią? Czy mi zabronią? – Nie, jeśli taka twoja wola. – A czyż nie wyraziłem jej właśnie? Muszę się zająć innymi sprawami. Muszę spłacić stare długi. – Dokąd się udasz, mój ojcze? Po co? – Do Imperium Grozy. O Shing ma mojego przyjaciela. – Panie! – protestował Beloul. – Czyste samobójstwo. – Może. Dlatego właśnie przekazuję mą koronę przed odejściem. – Ukląkł przed niskim stolikiem. Dłonie powędrowały do skroni. Niezmierzony wysiłek wykrzywił mu twarz. Żyły nabrzmiały na karku. Beloul i Megelin uznali z początku, że być może to zawał serca. Nagle Haroun uniósł dłonie. Coś z głuchym łomotem upadło na stolik. I oto! Zmaterializowała się korona. – Korona Golmune Imperatorów Ilkazaru – oznajmił Haroun. – Korona Imperium. I tego, co zeń pozostało. Naszej pustyni śmierci. Jest niewiarygodnie ciężka, synu. Opętuje cię. Rozkazuje ci. Robisz dla niej rzeczy, którymi u innych ludzi byś gardził. Jest to najbardziej splamiona krwią korona, jaką kiedykolwiek wykuto. Jest większym ciężarem niźli nagrodą. Jeśli ją włożysz, twoje życie nigdy już nie będzie twoją własnością... póki nie znajdziesz w sobie dość sił, by się jej zrzec. Megelin i Beloul patrzyli w milczeniu. Korona wydawała się zupełnie prosta, niemalże krucha, jednak stoliczek pod nią prawie niknął. – Weź ją, mój synu. Zostań królem. Powoli Megelin ukląkł. – Tak będzie najlepiej dla Hammad al Nakiru – zapewnił Haroun Beloula. – To uciszy sumienia ludzi z zasadami. Nie jest wszak tylko moim synem, jest wnukiem adepta. W obecnej chwili opowieść Yasmid z pewnością dotarła już do wielu uszu. – To prawda – przyznał Beloul. – Powrót córki El Murida na pustyni traktowany był niczym cud. Megelin natężał się jeszcze mocniej niźli Haroun. – Mój ojcze, nie mogę jej podnieść. – Możesz, tylko musisz chcieć. Ja również nie byłem w stanie, gdy próbowałem pierwszy raz. Myślami cofnął się do tego odległego ranka, kiedy sam koronował się na Króla bez Tronu. Miał wówczas piętnaście lat. Wraz z człowiekiem, po którym Megelin otrzymał imię, oraz garstką ocalałych uciekał, chroniąc się przed atakiem El Munda na Al Rhemish. Jego ojciec i bracia nie żyli. Nassef, diaboliczny generał El Murida – zwany Biczem Bożym – znajdował się tuż za nimi. Haroun był ostatnim pretendentem do Pawiego Tronu. Przed nimi wśród piasków pustyni pojawiły się ruiny starej imperialnej strażnicy. Coś ciągnęło go w tamtą stronę. Wewnątrz spotkał starego zgarbionego człowieka, który twierdził, że ocalał z zagłady Ilkazaru. Że powierzono mu obowiązek strzeżenia symboli władzy Imperium, póki wśród potomków Imperatorów nie narodzi się właściwy kandydat. Błagał Harouna, by ten uwolnił go od brzemienia przez wieki dźwiganej odpowiedzialności. Haroun ostatecznie zdołał unieść koronę – ale miał z tym równie wiele trudności, jak Megelin tyle lat później. Chociaż wielokrotnie tamten wtrącał się w jego życie, Haroun nigdy potem już nie widział starca. Nawet teraz nie miał pojęcia, kogo wówczas spotkał i kto określił jego los. Nie podejrzewał także, że ów manipulator był tym samym aniołem, który znalazł dwunastoletniego pustynnego wędrowca, jedynego ocalałego z bandyckiej napaści na karawanę, nadał mu imię El Murid i obdarzył misją. Ten starzec wtrącał się we wszystko znacznie częściej, niźli ktokolwiek podejrzewał. Często w decydującej chwili zmieniał tok wydarzeń. Pamiętał wszystko, nici swych spisków prowadził prosto, o jego działaniu dowiadywano się dopiero po upływie stulecia lub jeszcze później. Nie zawsze jednak rzeczy toczyły się, jak zaplanował, musiał bowiem operować masami ludzkimi idącymi w miliony. Imponderabilia i wydarzenia zupełnie nieprzewidywalne nie ustawały w swej mrówczej pracy. Haroun przecież nie zrzekłby się korony, by ratować przyjaciela. Nieprawdaż? Takie były dokładnie odczucia Beloula. Przeżywał trudne chwile, gdy Megelin zmagał się z koroną. – Dość! – oznajmił Haroun. – Jeśli nie chcesz tego zaakceptować i pójść za Megelinem z taką wiarą, jaką mnie darzyłeś, znajdę oficera, który to uczyni. – Haroun nie przywykł, by debatowano nad jego postanowieniami. – Martwiłem się tylko o tę chwilę... – Megelin zostanie przywódcą. Jest moim synem. Megelin, jeśli uznasz, że zaszła taka potrzeba, jedź do mojego przyjaciela w Vorgrebergu. Wyjaśnij mu wszystko. Ale nikomu innemu nie mów. Ludzie zachodu mają języki jak ogony wybatożonych psów. Strzępią je sobie nieustannie, czy jest potrzeba, czy nie. Wraz z tymi słowami przeszkoda zniknęła. I choć wysiłek Megelina wciąż określić można było jako iście herkulesowy, dźwignął koronę, wstał, ułożył ją i koronował sam siebie. Zachwiał się, ale natychmiast odzyskał równowagę. W jednej chwili był już tym samym Megelinem co dawniej. Korony nie było widać. – Ciężar zniknął, mój ojcze. – To tylko złudzenie, synu. Poczujesz go znowu, gdy korona będzie się domagała od ciebie czynów, które mężczyźni mają w pogardzie. Dość już teraz. To nie jest już dłużej mój namiot. Muszę wypocząć. Jutro ruszam w drogę. – Nie dasz rady przeniknąć do Shinsanu – protestował Beloul. – Zginiesz, zanim wyjedziesz za Słupy z Kości Słoniowej. – Pokonam góry. – Kiedy Haroun o tym mówił, brzmiało to jak fakt dokonany. – Znajdę człowieka. Opanowałem Moc. Istotnie tak było. Był najsilniejszym adeptem, jakiego jego lud wydał od wielu pokoleń, a jednak nie bardzo się liczył. Praktyka magii, wyjąwszy pustkowia Jebał al Alf Dhulquarneni, została całkowicie zarzucona przez dzieci Hammad al Nakiru. Został najlepszy, ponieważ nie miał prawdziwej konkurencji. Varthlokkur, O Shing, Chin, Visigodred, Zindahjira, Mgła zdolni byli spopielić go jednym spojrzeniem. Wyjąwszy O Shinga, od starożytnych czasów zajmowali się czarami. Potrzebowałby przynajmniej wieku, by wyprzedzić ostatniego i najbardziej leniwego z nich. Haroun wciąż nie doszedł jeszcze do siebie po tamtej szaleńczej jeździe, jednak kiedy wybrał już miejsce na spoczynek, usiadł i zaczął ostrzyć miecz, miast znowu zasnąć. Niekiedy jego myśli zwracały się ku Szydercy, czasami zaś nawiedzały go wspomnienia. Głównie wszak tęsknił za żoną. Lata pokoju nie były złe. Niewielki jednak był z niego pożytek jako z męża. Być może jeśli uda mu się wyjść cało z tego, co zamierzył, jakoś jej to zrekompensuje. Wyjechał, nim nastał kolejny świt, wyśliznąwszy się tak niepostrzeżenie, że tylko jeden wartownik go zauważył. Tamten pożegnał się z nim krótko. W oczach obu mężczyzn zalśniły łzy. Dlatego właśnie zdecydował się odjechać ukradkiem. Niektórzy z jego ludzi walczyli dlań od dwudziestu lat. Nie chciał widzieć ich żalu, milczących oskarżeń w oczach. Wiedział, że ich zdradza. Większość była tu dla niego. Stanowili jego broń. A on przekazywał ich w nie znane ręce... I tak ten smagły groźny człowiek zapłakał. Lata nie wysuszyły wszystkich łez. Odjechał w kierunku wschodzącego słońca i na zawsze, jak sądził, opuścił karty historii, wolny w końcu, ale mniej szczęśliwy niźli kiedykolwiek w życiu. DWADZIEŚCIA DWA: Oko cyklonu Pod ochroną Niezrodzonego Kavelin stał się sielankową krainą. Lud przyjął tę sytuację z zadowoleniem. W pałacu wszakże wyczuwało się atmosferę naładowaną elektrycznością, wszyscy rozumieli, że to cisza przed burzą, jednak nikt nie potrafił dać sobie z tym rady. Spokój był iście opętańczy. Nawet problemy takie jak odmowa Altei zezwolenia na przemarsz ludzi Oryona nie zakłóciły atmosfery powszechnego dobrostanu. Ragnarson po cichu zaaranżował przemarsz przez Anstokin i Ruderin i poprosił udających się na zachód kupców karawan, by podążali za Oryonem. Domy handlowe Altei w równym stopniu uzależnione były od handlu ze Wschodem, co Kavelin. Nowi władcy Altei wkrótce stali się znacznie mniej uparci. Szybko rozchodzące się pogłoski, jakoby Haroun porzucił swoje wojska na rzecz syna, nie zakłóciły niczyjego spokoju. Ragnarson zwyczajnie nie uwierzył w to. Widział w tym spisek mający uśpić czujność Al Rhemish. Zgromadzenie niewiele uczyniło w kwestii znalezienia nowego króla. Ich jedyny kandydat, niedojrzały jeszcze braciszek Fiany, czternastoletni Lian Melicar Sardygao, nie miał ochoty na tę robotę. On i jego ojciec zdecydowanie i niegrzecznie odmawiali skorzystania z zaproszenia komisji, by odwiedzić Kavelin. Oznajmili, że przybędą tu tylko po to, aby złożyć kwiaty na grobie Fiany. Ragnarson często w towarzystwie Ragnara i Gundara odbywał codzienne pielgrzymki na cmentarz. Kazał chłopcom zrywać polne kwiaty rosnące przy drodze. Następnie długo po tym, jak się już ściemniło, siedział przy grobie Elany. Zbyt często zdarzało mu się liczyć nagrobki. Elana, Inger, Soren, Rolf. I jeszcze dwoje dzieci, co umarły zaraz po urodzeniu, tak że nawet nie zdążono nadać im imion. Kazał ich groby przenieść tutaj. Niekiedy zabierał parę kwiatów do mauzoleum królewskiego, na prostą, przykrytą szklanym wiekiem trumnę Fiany. Sztuczki Varthlokkura odtworzyły jej piękno. Wyglądała, jakby w każdej chwili mogła się obudzić... Ten dawny tajemniczy uśmiech zastygł na jej ustach. Wyglądała na spokojną i szczęśliwą. Bywały wszakże chwile, gdy z zachmurzonym obliczem odwiedzał grób Turrana. Niegdyś byli wrogami, później stali się sojusznikami. Uważał tego człowieka niemalże za brata. Potem wydarzyły się jednak dziwne rzeczy. Nie czuł wszak złości, chyba że do siebie. Dni zmieniły się w tygodnie, te zaś w miesiące. Coraz więcej czasu spędzał na żałobnych przechadzkach. Prataxis, Gjerdrum, Haaken i Ahring przejęli większość jego obowiązków. Ragnar zaczynał się martwić. Idealizował matkę, a ojca kochał, chociaż nieco się go obawiał. Rozumiał, że to niezdrowo spędzać zbyt wiele czasu, oddając się żałobie. Poszedł do Haakena, ale ten nic nie umiał poradzić. Czarny Kieł twardo obstawał przy tym, że rodzina powinna wrócić do Trolledyngji. Sytuacja polityczna wymuszająca wygnanie się zmieniła. Pretender abdykował – zmusił go do tego sztylet wbity między żebra. Dawny dom został intronizowany na nowo. Bohaterzy ruchu oporu zbierali nagrody. Zwracano ziemie. Bragi nawet przez moment nie brał pod uwagę możliwości powrotu – ani wówczas, gdy dotarły pierwsze wieści, ani teraz. Pewnego dnia wróci. Miał tam do załatwienia rodzinne zobowiązania. Ale jeszcze nie teraz. Aktualne zobowiązania były ważniejsze. Wyjąwszy fakt, że niczego dotąd nie udało mu się osiągnąć. I wtedy wrócił Michael Trebilcock. Trebilcock na koniec udał się do Haakena do gabinetu wojny. Wcześniej parę godzin czekał w towarzystwie Prataxisa, ale Ragnarson się nie pojawił. Haaken wysłuchał go. Zły uśmiech pojawił się na jego twarzy. Wyszczerzył przebarwione zęby, którym zawdzięczał swój przydomek. – Chłopcze, to jest to, na co czekaliśmy. – Przypasał miecz. – Dahl! – zawołał na adiutanta. – Proszę pana? – Wojna. Zawiadom wszystkich. Ale po cichu. Zrozumiałeś? Będzie mobilizacja. – Proszę pana? Z kim? – Nie uwierzysz, jeśli ci powiem. Ruszaj. Chodź, człowieku – zwrócił się do Trebilcocka. – Poszukamy go. Dantice przez całe popołudnie nie opuszczał jego boku. Teraz oznajmił: – Mikę, lepiej zobaczę się z ojcem. – Jak chcesz. Może przecież poczekać jeszcze dzień, nieprawdaż? Jeśli chcesz się zobaczyć z marszałkiem... – Marszałkiem-śmarszałkiem. Kim on jest dla mnie? Mój tato pewnie na poły oszalał ze zmartwienia. – W porządku. Kiedy Aral już ich opuścił, Haaken zauważył: – Lubię tego chłopaka. Ma odpowiednie nastawienie. – Nie rozwinął myśli ani nie odezwał się po raz wtóry, póki nie dotarli na cmentarz. Czarny Kieł nie był bynajmniej człowiekiem złotoustym. Trebilcock jednak odparł wówczas: – Podróż go zmieniła. Znaleźli Bragiego, Ragnara i Gundara przy grobie Elany, wśród kwiatów i łez. Haaken podszedł cicho, chłopcy jednak go usłyszeli. Ragnar spojrzał mu w oczy i wzruszył ramionami. Haaken usiadł obok przyrodniego brata. Nie odezwał się, póki tamten go nie zauważył. – Co jest, Haaken? – Ragnarson cisnął kamieniem w stary obelisk. – Znowu jakieś biurokratyczne machlojki? – Nie. Tym razem to jest ważne. – W ich oczach zawsze tak wygląda. – Hę? W czyich? – Tych ludzi. Nic tylko spokój ziem. – Wątpię. – Naprawdę? Cholera, kiedy ci mówię... – Ojcze! – Masz jakiś problem, chłopcze? – Zachowujesz się jak osioł. – Nie ośmieliłby się, gdyby Haakena nie było w pobliżu. Haaken zawsze brał jego stronę. Tak sądził. Ragnarson zaczął się podnosić. Haaken schwycił go za ramię, ściągnął na ziemię. Bragi był potężnie zbudowany – sześć stóp pięć cali i dwieście dwadzieścia pięć funtów mięśni. Lata w pałacu w niczym nie umniejszyły jego witalności. Haaken był jeszcze większy. I silniejszy. I bardziej uparty. – Chłopak ma rację. Siadaj i słuchaj. Trebilcock usiadł przed nim. Zmarszczył nos. Był bardzo wymagający w kwestii swego wyglądu. Przez cały czas, gdy mówił, otrzepywał ziemię i źdźbła trawy – prawdziwe i niewidoczne – ze swoich spodni. Ragnarsona najwyraźniej opowieść nie zainteresowała, mimo iż Michael odsłonił wiele tajemnic, które trapiły go już od miesięcy. – Dlaczego nie wyciągnąłeś ich stamtąd? – zapytał Haaken. Michael nie zdążył jeszcze opowiedzieć wszystkiego. – Rozdzielili ją z Ethrianem. Chciała zostać. Poza tym mieli tam człowieka odzianego w czerń i złotą maskę... Gdyby wiedział, że tam jesteśmy, znalazłby nas w przeciągu kilku chwil. Przypuszczalnie jeszcze zanim opuścilibyśmy miasto. Ragnarson wyglądał, jakby się nad czymś zastanawiał, kiedy Michael wspomniał człowieka w masce, później znowu pogrążył się w otępieniu. – Nigdy dotąd nie widziałem miasta tak ogromnego... Przy nim Hellin Daimiel wygląda niczym rolnicze miasteczko. Och. Niemalże zapomniałem. Powiedziała, żeby tobie to przekazać. Cóż, w istocie to Varthlokkurowi, ale jego nie ma w pobliżu. Być może nie powinno czekać, póki mnie znajdzie. – Podał Ragnarsonowi hebanową szkatułkę. Bragi wziął ją od niego z lekkim marsem na czole. – Własność Elany. – Obracał ją na wszystkie strony, zanim spróbował otworzyć. Wieko odskoczyło... Rubin wewnątrz był jak żywy, płonął. Barwił ich oblicza diabelskimi cieniami. – Proszę, natychmiast to zamknijcie. Aż podskoczyli. Zaświstały wyciągane z pochew miecze. Spojrzeli w górę. – Zamknąć to! Ragnarson kopniakiem zamknął wieczko. Varthlokkur opuścił się z nieba, poły obszernego płaszcza trzepotały wokół jego ciała niczym dwa skrzydła. Ponad nim unosił się Niezrodzony. Bragi pomyślał, że Trebilcock raz przynajmniej miał na tyle przyzwoitości, by okazać zaskoczenie. Pewnego dnia – należało żywić nadzieję – nauczy się również bać. – Skąd tu się, u diabła, wziąłeś? – zapytał Haaken. – Z daleka. Radeachar przybył natychmiast do mnie, kiedy tylko zobaczył bladego człowieka i jego towarzysza pokonujących przełęcz. Trudno było was odnaleźć. Co tu robicie? Haaken dłonią wskazał Ragnarsona, grób Elany i królewskie mauzoleum. Tymczasem Bragi znowu stracił zainteresowanie tym, co się wokół działo. Usiadł na ziemi, otworzył szkatułkę. – Cholera, powiedziałem, żebyś ją zamknął! – warknął Varthlokkur. Ragnarson w całkowitym milczeniu wyciągnął miecz. Wysoko, wysoko w górze niepozorny jeździec na skrzydlatym rumaku wypatrzył kolejny rozbłysk czerwieni. Opuścił się, dalej pozostając niewidoczny, albowiem z dołu nie sposób było go dostrzec. Rozpoznał trzech ze zgromadzonych poniżej ludzi. – Cholera! – zaklął. Wzniósł się i pomknął na północ. Nie zauważył ogromnego ptaka, krążącego jeszcze wyżej. Varthlokkur wzruszył ramionami i rozejrzał się dookoła, coś wyczuł. Ale wokół niczego nie było. Niezrodzony skakał to tu, to tam. On także wyczuł czyjąś obecność. Po chwili zajął pozycję ponad głową Varthlokkura. Pozostałych również nawiedziło przeczucie. Bragi opuścił klingę, rozejrzał się. Dotarło do niego, co robi. Atakuje Varthlokkura? Mając tylko stal w dłoni? Powoli zapadał zmrok. Ragnar zapalił pochodnie, które zawsze przynosił ze sobą ze względu na to, że ojciec często zasiadywał się aż do późnej nocy. Płomienie postawiły barierę postępom nocy... Tuż poza zasięgiem światła coś się poruszyło, wydało łkający odgłos. Znowu broń rozbłysła w dłoniach. Cichy, syczący głos oznajmił: – Stać. Przychodzę w pokoju. Ragnarson wzruszył ramionami. Znał ten głos. – Zindahjira. Ścieżki ich żywotów skrzyżowały się już wcześniej. Pierwszy raz to już było o jeden za dużo. Zindahjira nie był nawet istotą ludzką – albo przynajmniej tak Bragi podejrzewał. Kiedy czarodziej wychodził na świat za dnia, otulał się ciemnością, pełniącą funkcję jakby odwróconej pochodni. Varthlokkur był potężniejszym, znacznie bardziej przerażającym magiem, ale przynajmniej dysponował ludzką postacią. Z pewnością to właśnie wyczułem, pomyślał Ragnarson. Ale jeszcze coś poruszało się na skraju światła pochodni. Bragi odczuł wreszcie satysfakcję – Michael Trebilcock drgnął. Pojawiły się kolejne dwie istoty. Jedna posługiwała się imieniem Istota o Wielu Oczach, druga – Gromacki Jajo Boga. Każda była równie nieludzka, co Zindahjira, chociaż należały do zupełnie odrębnych gatunków. Byli to czarodzieje o utrwalonej sławie, którzy dotarli tu z dalekich krańców Zachodu. Wraz z nimi pojawiło się sześciu tym razem zwykłych ludzi w rozmaitych strojach. Nikt nie przemówił. Każdy z przybyłych rozmościł się na nagrobnej trawie. – Oto jak najbardziej właściwie miejsce – wymruczał Haaken. – Kim oni są? – zapytał przerażony Ragnar. Gundar na szczęście zasnął podczas opowieści Michaela. Trebilcock nie chował miecza do pochwy. On również zadawał sobie to pytanie. – Pierwszy Krąg. Główni czarownicy Zachodu – wyszeptał Haaken. Zimne ciarki przeszły po grzbiecie Ragnarsona. Strach rozpełzł się po jego nerwach. To był mroczny dzień, kiedy ostatnim razem zebrała się ta grupa, zawiesiwszy na jakiś czas dzielące ich zastarzałe żale. – Jednego brak – zauważył Ragnarson. Ostatni raz zeszli się pod Baxendalą, by czarami stawić czoło magii Wschodu. Łączyła ich jedynie nieubłagana wrogość wobec tervola. – Przybędzie – odrzekła podobna do mumii istota zwana Kierle Starożytny. Jej słowa zawisły w powietrzu niczym pasma dymu nieruchomym wilgotnym świtem. Nieludzki wrzask rozdarł ciemności nocy. Światła pochodni na moment wydobyły z mroku dolne powierzchnie szerokich skrzydeł. Pęd powietrza zagasił głownię Ragnara. Nerwowo zapalił następną. Latający kolos ciężko osiadł na ziemi. – Przeklęty, niezgrabny, bezwartościowy, durny... Przepraszam, szefie. Karzeł w średnim wieku wkrótce wbiegł truchtem w obszar oświetlony blaskiem pochodni. – Co to, u diabła, jest? Czuwanie przy zmarłych? Czy który z was, palanty, ma coś do picia? – Marco – rozległ się łagodny głos. Karzeł zamknął się i usiadł. Ragnarson natomiast powstał i wyciągnął dłoń. Nowo przybyły był jego starym przyjacielem – Visigodred, książę Mendalayas w północnej Itaskii. Ścieżki życia sprawiały, że spotykali się niejednokrotnie, niemalże nawet sobie ufali. – Jesteśmy więc wszyscy – zauważył Varthlokkur. – Marszałku... – Kto przyleciał na skrzydlatym koniu? – zapytał Visigodred. Pozostali popatrzyli po sobie z konsternacją. Włączywszy Varthlokkura, który przecież powinien zrozumieć. Jednak Ragnarson pojął. Pamiętał, jak ponad Baxendalą widział skrzydlatego konia, którego nie dostrzegł nikt oprócz niego. Myślał, że jego jeździec stanowi zagadkę, którą powinien rozwiązać... On... Albo ktoś inny. Nawet ten synod nie zdołał poruszyć go na dłużej. Varthlokkur podjął na nowo: – Marszałku. Śledziłem bin Yousifa aż do Trolledyngji, gdzie ścigał i dogonił pułkownika Balfoura. Teraz jest już z powrotem na południu. Ponieważ Bragi nie miał pytań, Haaken postanowił się odezwać za niego: – Co się stało? – Nie mam pojęcia. Bin Yousif okazał się bardzo dokładny. Nie zostawił nawet cienia, który mógłbym wezwać. Ale z pewnością dowiedział się czegoś, wnioskując z tempa, jakie narzucił, wracając na południe. – Michael – rzekł Haaken. – Opowiedz czarodziejom swoją historię. Zanim Trebilcock skończył, Varthlokkur niepomiernie się zdenerwował. – Shinsan, Shinsan – mamrotał. – Zawsze Shinsan. Zrobili to, żeby mnie zmusić do posłuszeństwa. Jak to jest, że zawsze udaje im się zasnuć oko mego umysłu? Musi być coś, co mi zrobili, kiedy tam studiowałem... Czy czuła się dobrze? Czy była bezpieczna? Dlaczego Argon? Dlaczego nie Shinsan? Marszałku, co pan zrobił z klejnotem? Musimy się dowiedzieć, gdzie jest, jeśli mamy znowu przegnać O Shinga. Tym razem to nie będą tylko cztery legiony. – Słowa wylewały się z niego niepowstrzymanie. Człowiek w złotej masce – z pewnością jeden z najzręczniejszych tervola O Shinga – przysporzył Varthlokkurowi porządnych problemów. Patrząc niewidzącym wzrokiem na grób Elany, Ragnarson podał mu szkatułkę. Varthlokkur zmarszczył brwi, nie rozumiejąc znużenia tamtego. Haaken nieśmiało schwycił go za połę płaszcza. Potem zawołał Visigodreda i odprowadził obu na bok, by wyjaśnić problem Ragnarsona. Za ich plecami znudzony Zindahjira wyczarował kule błękitnego ognia i żonglował nimi licznymi dłoniami. Podrzucił je. Połączyły się w wirującą sferę, która wydzielała widzialne słowa niczym iskry z kamienia szlifierki. Był bufonem, samochwałą i gadułą. Z jakiegoś powodu lubił być Zindahjirą Milczącym. Błękitne słowa pochodziły z rozmaitych języków, ale kiedy układały się w zdania, nieodmiennie głosiły jakiś paszkwil na Visigodreda. Ich waśń była tak stara, że należałoby ją określić jako antyczną. Najbardziej denerwowało Zindahjirę to, że Visigodred nie odpłacał mu pięknym za nadobne. Zwyczajnie neutralizował każdy atak, a potem ignorował czarodzieja troglodytę. I teraz również Visigodred postępował w ten sposób, jednak jego asystent karzeł wypowiedział kilka uwag zbyt cichych, by dotarły do uszu jego mistrza. Zindahjirą zmienił się w furię... Te właśnie rzeczy doprowadzały w przeszłości Ragnarsona do szaleństwa. W jego oczach symbolizowały słabość Zachodu. Wielcy zagłady mogli węszyć u drzwi i okien, lecz tymczasem wszyscy dalej zajmowali się swoimi drobnymi złośliwościami. Właśnie teraz Kiste i Vorhangs zbierały się do wojny. Północne prowincje Volstokinu próbowały secesji, chcąc utworzyć nowe królestwo, Nonverid. Itaskia była jedyną siłą stabilizującą sytuację drobnych państw, które składały się na resztki jedności zachodu. Trudno było się zajmować ludźmi, którzy nie chcieli się zajmować sobą. Visigodred i Varthlokkur doszli do zgody. Ten pierwszy wrócił wraz z Haakenem do pozostałych. Drugi udał się do mauzoleum królów. Pierwszy Krąg obserwował w milczeniu. Nekromancja nie zabrała wiele czasu. Żadna z kobiet nie umarła dawno. Nawet teraz, widząc wędrujące po ziemi duchy, Michael Trebilcock nie okazał strachu. Jednak Ragnar pisnął. To obudziło czujność Bragiego. Wyciągnął miecz. Jakie znowu diabelstwo...? Rozpoznał widma, dostrzegł smutek na ich twarzach, ich świadomość obecności drugiej. – Czy nie masz już żadnej przyzwoitości? – zagrzmiał, kręcąc ostrzem. Pochwyciły go niewidzialne dłonie. Broń wyśliznęła się ze zdrętwiałych palców. Padając, wbiła się w miękką ziemię cmentarza. Dłonie zmusiły go, by spojrzał duchom w oczy. Jakiś głos powiedział: – Załatw to. Doprowadź do końca. Zdobądź wreszcie spokój. Zabij swą żałobę. Królestwo nie może czekać kresu użalania się nad sobą jednego człowieka. – Nie znał go. Być może zresztą w ogóle nie był to głos, lecz ognisko myśli przerażającego kręgu. Obie kobiety wyciągnęły dłonie. Ból wykrzywił ich twarze, kiedy przekonały się, że nie mogą go dotknąć. Zmuszony był patrzeć na nie. W twarzy jego królowej nie było nienawiści, nie było oskarżenia. Nie winiła go za swoją śmierć. A na obliczu Elany nie dostrzegł potępienia za to, że ją zawiódł tak w życiu, jak i w śmierci. Wiedziała o Fianie. Przebaczyła mu na długo przed śmiercią. Każda jednak wyraźnie i uparcie dawała do zrozumienia, że nie czyni nic dobrego, pogrążając się w żałobie. Miał dzieci, które musiał wychować, i królestwo potrzebujące obrony. Elana prosiła tylko o to, by spróbował zrozumieć i wybaczyć jej, tak jak ona wybaczyła jemu. Już to zrobił. Zrozumienie było znacznie trudniejsze. Najpierw musiał zrozumieć siebie. Uważał, że nigdy nie umiał postępować z kobietami. Zawsze płaciły okrutną cenę za bycie jego kochankami... Próbował powiedzieć Elanie, dlaczego pochował Rolfa Preshkę przy jej boku... Zaczęła już się rozpływać w nowej domenie swego istnienia. Podobnie jak Fiana. Krzyczał, wołając po kolei każdą z nich, wzywał, by wróciły. Fiana odeszła, zostawiając mu myśl, że przyszłości nie znajdzie się w grobie. Zdołał zmusić je, by przekazały mu regencję. Teraz musiał wypełnić wynikające z niej obowiązki. Kavelin. Kavelin. Kavelin. Zawsze na pierwszym miejscu myślał o Kavelinie. Cóż, prawie zawsze. Od czasu do czasu pozwalał sobie o nim zapomnieć, ale zaraz zapłacił cenę – jej brzuch rozdarły narodziny istoty poczętej w jądrze ciemności. Ciemność była odpowiedzialna również za śmierć Elany. I kilkudziesięciu innych osób. Jego przyjaciela Szydercy... Coś należało z tym zrobić. Macki gniewu, złości, nienawiści, które napędzały go przez całą drogę z Karak Strabger, przedarły się przez pokłady wszechogarniającej rozpaczy. Rozejrzał się, po raz pierwszy pojmując w pełni znaczenie tego zebrania. Pokój w Kavelinie był fałszywy. Pod jego osłoną maszerowała ciemność. To zgromadzenie nie odbyłoby się, gdyby czas konfrontacji nie zbliżał się wielkimi krokami. Nepanthe, Argon. To było wszystko, co musiał zrobić. Powinien stąd czerpać siły... – Michael. Chodź ze mną. Opowiedz mi o Argonie. – Dobył z ziemi miecz i odszedł na bok, z dala od kręgu, z oczyma wbitymi w ziemię, ale umysłem nareszcie funkcjonującym normalnie. Następnego ranka, wcześnie, kiedy tylko słońce rozbłysło ponad szczytami Kapenrungu, symbolicznie i literalnie wprowadził w czyn radę karczmarza. Stanął na blankach zamku Krief, tupnął nogą i zawołał. Nie był to cichy apel do armii i jej rezerw, lecz krwawe wezwanie na krucjatę, pełen emocji apel obliczony na to, by wzniecić głód wojny. Tamten karczmarz zaprawdę się nie mylił, oceniając nastroje panujące w kraju, wśród wessońskich chłopów oraz ludzi lasu – marena dimura. DWADZIEŚCIA TRZY: Ukryte Królestwo Skrzydlaty koń osiadł wdzięcznie na dziedzińcu zamku Fangdred. Od kiedy Varthlokkur odszedł, forteca sprawiała i wrażenie jeszcze bardziej opuszczonej i ponurej. Mały zgarbiony człowiek kroczył po jej pustych korytarzach. Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, bez najmniejszego trudu przeszedł przez zaklęcia ochronne, które broniły Varthlokkurowi wstępu do komnat na szczycie Wieży Wiatrów. Zatrzymał się tam tylko na chwilę, najwyraźniej nie robiąc nic prócz myślenia. Potem skinął głową i odszedł. Skrzydlaty koń pofrunął na wschód, do ziem nazywanych przez ludzi Macierzą Zła, kiedy nie używali słów: Imperium Grozy. Stamtąd pomknął dalej na wschód, do krainy tak odległej, że nawet tervola nieświadomi byli jej istnienia. Zgarbiony mężczyzna uznał bowiem, że czas wykorzystać kolejne narzędzia noszące imiona: Badalamen i Magden Norath. Był ranek, ale promienie słoneczne ledwie się przebijały przez grubą powłokę chmur. Wielkie ławice obłoków rozbijały się na fortyfikacjach, piętrzyły ponad nimi, a potem sunęły jeszcze wyżej, ku niebosiężnym szczytom Smoczych Zębisk. Z ciemnych podbrzuszy roniły ciężki mokry śnieg. W komnacie na szczycie Wieży Wiatrów powietrze lekko się poruszyło. Kurz zawirował jakby wzniecony elfimi stopami. Na policzku starego człowieka zasiadającego na kamiennym tronie zadrżał mięsień. Varthlokkur powiedział niegdyś, że jego dawny przyjaciel ani nie żyje, ani nie jest martwy. Czeka. A jego następna wizyta na tym świecie będzie ostatnią. Wypalił się życiem trwającym dłużej niż u jakiejkolwiek innej żywej istoty (wyjąwszy Gwiezdnego Jeźdźca) oraz rzeczami, które musiał uczynić. Nawet raz umarł, a niedługo później został wskrzeszony. Trzeba było poczekać, aby się przekonać, ile z jego istoty zabrała Mroczna Pani. Drgnęła powieka, potem palec, wreszcie mięsień łydki. Nagie ciało pokryła gęsia skórka. Pierś ciężko się uniosła. Płuca nabrały powietrza, które po chwili z charczeniem wydostało się przez gardło. Kurz uniósł się w powietrze. Minuty mijały. Stary człowiek ponownie zaczerpnął powietrza. Jedno oko otworzyło się, spojrzenie obiegło komnatę. Teraz również drgnęła ręka, skradając się jak artretyczny pająk. Strąciła szklaną fiolkę z poręczy tronu. Delikatny dźwięk pękającego szkła zabrzmiał niczym ostry trzask w komnacie, która od lat znała jedynie ciszę. Powietrze przesyciły rubinowe opary, przesłaniając widok. Starzec zaczerpnął głęboko tchu. Życie powoli zaczynało krążyć w jego znieruchomiałych członkach. Ciągnęło go doń znacznie mocniej niźli kiedykolwiek, gdy się budził, nigdy dotąd jednak nie znalazł się tak blisko śmierci. Z trudem się podniósł. Powłócząc nogami, podszedł do gabloty, w której trzymał swoje instrumenty. Schwycił pojemnik, osuszył do dna gorzki płyn. Działał, kierując się niemalże wyłącznie instynktem. Żadna prawdziwa myśl nie zmąciła jego starożytnego umysłu. Być może nigdy nie pojawi się w nim żadna. Pani Śmierć przytuliła go mocno. Płyn go odświeżył. W ciągu kilku chwil odzyskał swoje niemalże normalne siły. Opuścił pomieszczenie, zszedł po spiralnych schodach do właściwego zamku. Tam z zapieczętowanej zaklęciem kuchenki wyciągnął czekające na niego przygotowane już jedzenie i pochłonął je łapczywie. Potem zabrał tacę na górę do komnaty w wieży. Wciąż żadne prawdziwe myśli nie nachodziły jego mózgu. Podszedł do zwierciadła w ścianie. Za pomocą grobowych słów i mistycznych gestów powołał je do życia. Uformował się obraz: ukazywał padający śnieg. Przysunął więc przed zwierciadło fotel i niewielki stoliczek. Usiadł, skubnął z tacy i patrzył. Od czasu do czasu coś mruczał. Oko zwierciadła przebiegało świat. Widział po parę rzeczy tutaj, parę tam. Niczym nawigator odczytujący pozycję statku z gwiazd ostatecznie zdołał zgromadzić dość danych, by określić swoje miejsce w czasie. Zdumienie wygięło mu brwi. To był krótki sen. Trwał niewiele dłużej niż dziesięć lat. Cóż takiego się stało, że jego powrót był konieczny? Teraz już w jego głowie powoli kształtowały się myśli, chociaż po większej części były to tylko ekstrawaganckie wybryki myślenia, nie dokończone łańcuchy rozumowania. Mroczna Pani w istocie przytuliła go za mocno. Większość z tego, co stracił, można było nazwać wolą i pragnieniem. Wiedza i nawyki pozostały. W zręcznych dłoniach stanie się użytecznym narzędziem. Godziny uciekały. Powoli zaczął odkrywać wydarzenia, które interesowały go najbardziej. Coś bardzo tajemniczego działo się w kwaterze głównej Gildii Najemników, gdzie żołnierze biegali w tę i we w tę niczym w parodii rozgrzebanego mrowiska. Dym kłębił się i dryfował ponad falami morza. Interesujące debaty wiedziono w królewskim pałacu w Itaskii, a książęta Pomniejszych Królestw gromadzili wojska. W maleńkim państewku nazywającym się Kavelin wrzało. Coś się działo. Zaskoczył go odgłos kroków. Odwrócił się. Wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna w ciężkiej zbroi, z pozoru między dwudziestką a trzydziestką, o ciemnych włosach i oczach spojrzał mu w twarz. – Jestem Badalamen. Masz pójść ze mną. Absolutna wiara w samego siebie, jaką tamten okazywał, była tak wielka, że stary człowiek – jedyne imię, jakie sam potrafił sobie przypomnieć, brzmiało: Starzec z Gór – powstał. Zrobił trzy kroki, zanim wreszcie dotarło do niego, co czyni. Zatrzymał się. Potem powoli zawrócił i podszedł do swej gabloty z czarami. Wojownik wyglądał przez moment na całkowicie zmieszanego, jakby dotąd nie zdarzyło mu się, by jakakolwiek istota ludzka oparła się jego rozkazom. Zrodzony został po to, by rozkazywać, wychowany, by rozkazywać, od dziecka szkolony w rozkazywaniu. Jego ojciec twórca, Magden Norath, mistrz laboratoriów Ehelebe, drugi człowiek Pracchii, zaprojektował go w taki sposób, by nikt nie mógł mu się oprzeć, kiedy wydawał rozkazy. Zdumienie trwało wszakże tylko chwilę. Pokazał przedmiot, który dał mu Norath. – Przemawiam w imieniu tego, który mi to wręczył. Widok medalionu zmienił Starca. Radykalnie. Znienacka stał się uległy, posłuszny, natychmiast zaczął pakować starą płócienną torbę. Na wschodzie znajdowała się wyspa. Długa na pół mili w najszerszym zaś miejscu licząca dwieście jardów, i milę odległa od najdalej na wschód wysuniętego punktu wybrzeża. Była zupełnie jałowa i zniszczona erozją. Starożytna forteca, którą etapami wznoszono przez wieki, przysiadła na jej powierzchni niby grzbiet gigantycznego stegozaura. Wybrzeże na zachód od wyspy było zupełnie pozbawione życia. Zbudowano ją podczas krucjat Nawami, które zwaliły się na te brzegi, zanim jeszcze Shinsan stało się choćby snem. O tej ziemi i jej starożytnych wojnach nic nie wiedziano na Zachodzie. Nawet ludy tak zwanego Dalekiego Wschodu nieświadome były jej istnienia. Pas pozbawionej życia pustyni szeroki na sto mil znaczył blizną całe wybrzeże. Nikt nie pamiętał. Napisanych historii było ledwie kilka. Jednak krucjaty stanowiły gorzkie, wyczerpujące wojny. Wielkie wojny zawsze takie były. Człowiek, który nimi zawiadywał, już o to zadbał... Urodzony żołnierz poprowadził Starca od portalu teleportacyjnego do pomieszczenia, gdzie mężczyzna w szarym kitlu pochylał się nad szeroką deską kreślarską, szkicując coś przy blasku świecy. Badalamen odszedł. Mężczyzna przy desce spojrzał na Starca. Był najszerszym w ramionach mężczyzną, jakiego ten kiedykolwiek widział. I najwyższym. Jego głowa była zupełnie łysa, miał długie krzaczaste wąsy i wystrzyżoną w szpic bródkę. Włosy i oczy były całkiem ciemne. W rysach dawało się odnaleźć domieszkę rasy wschodniej, jednak skóra była tak biała i przezroczysta, że widać było pod nią żyły. Głębokie zmarszczki znaczyły kąciki oczu i ust, tnąc czoło, że wyglądało jak powierzchnia drogi ułożonej z drewnianych bali. Głowa przypominała głaz. To był goryl nie człowiek. Samymi rozmiarami mógłby onieśmielić każdego. Starzec wszakże się nie przeraził. Widział już w życiu wielu ludzi, włączywszy w to takich, którzy bardziej nawet przytłaczali swoją obecnością niźli ten. – Cześć. – Każdy inny gość mógłby się roześmiać w głos. Wysoki piskliwy głos tamtego komicznie nie pasował do reszty wyglądu. Na jego szyi widniała blizna, pewny znak zamachu na życie. – Jestem Magden Norath. – Błysnął medalionem, który Badalamen okazał wcześniej. – Chodź. – Poprowadził Starca na blanki. Starzec zaczynał powoli sobie przypominać. Niedawna przeszłość rozwiała się zupełnie, ale niczym zgrzybiała staruszka ożywiająca w pamięci dzieciństwo nie miał najmniejszego kłopotu z przywołaniem bardzo odległych nawet szczegółów. Odgrywał jedną z głównych ról w dramacie krucjat Nawami. – Zmieniło się tu – powiedział. – Wszystko jest stare. Norath był zaskoczony. – Byłeś tu już wcześniej? – Z Nahamen Niezwykłą. Wysoką Kapłanką Reth. Norath naprawdę był zdumiony. Był przekonany, że nikt nie wie, kto zbudował tę fortecę. Sam nic o niej nie wiedział, ale też nie dbał o to. Dla niego stanowiła tylko schronienie, gdzie mógł kontynuować badania, które doprowadziły do wygnania go z ojczyzny – Escalonu – na dziesięć lat przedtem, nim upadł on pod potęgą Shinsanu. – A więc nie ma potrzeby wyjaśniać, gdzie się znajdujemy. – K’Mar Khevitan. Co oznacza „warownia na wyspie Khevi”. Norath zmierzył go pełnym namysłu spojrzeniem. – Tak. No, tak. Tym właśnie jest dla Pracchii. – Uśmiech przemknął po jego ustach. – Jeśli Ehelebe posiada swoją ojczyznę, znajduje się ona właśnie tutaj. Chodź. Pozostali już przybyli. – Pozostali? – Pracchia. Wysoka dziewiątka. Niezależnie od tego, jak osłabiony był jego umysł, Starcowi bynajmniej nie spodobało się to, co zobaczył. Zebrali się już, a większość nosiła przebrania. Nawet zgarbiony człowiek, którego rozpoznał natychmiast. Tylko Badalamen i Norath nie skrywali twarzy. I tak by to nic nie dało. Norath był twórczym geniuszem tej społeczności. Pominąwszy Badalamena, zapełnił fortecę produktami innych eksperymentów. Większość musiała być trzymana w klatkach. Był tam też tervola w złotej masce, kobieta ze środkowego wschodu, zamaskowany mężczyzna odziany jak akademik z Rebsamenu, zamaskowany generał z Wysokiej Iglicy oraz dwóch jeszcze, których pochodzenia Starzec nie potrafił ustalić. I jedno puste krzesło. – Nasz brat nie mógł się do nas przyłączyć – oznajmił niski mężczyzna. – Nie jest w stanie podnieść się z łóżka. To każe nam się zastanowić nad zastąpieniem go. Ma raka krwi. Nikomu nie udało się jeszcze z tego wyjść... chociaż ten, którego dziś wezwałem, gdyby dysponował pełnią władz umysłowych, mógłby z pewnością powstrzymać postępy choroby. Usiądź, mój przyjacielu. Starzec zajął puste krzesło. Tervola przemówił: – W jaki sposób poradzimy sobie z potworem stworzonym przez Varthlokkura? Wszędzie na całym zachodzie demaskuje naszych agentów. Pozostali zgodzili się z nim. Najemnik dodał: – Funkcjonujące dziewiątki są całkowicie zdemoralizowane. Powoli zaczynamy oddawać teren. Nasi ludzie kulą się w ukrytych miejscach, aby uciec przed Niezrodzonym. Kavelin stworzył sobie w lochach ich kolekcję. Teraz jednak ten stwór nawiedza już cały zachód i zabija. Okrutnie. Od wielu tygodni nie możemy wykonać nawet jednego ruchu. Straciłem kontakt z tym, co się dzieje w Kavelinie. Być może nasz brat z Shinsanu, który dysponuje lepszym wzrokiem, wie coś o tym. Złota Maska pokręcił głową. – Nie tylko Niezrodzony działa na miejscu, Varthlokkur również. Jest także Mgła. Otoczyli zasłoną cały kraj. Wyłącznie żywe oko może tam coś dostrzec. Oraz pewne zwierciadło, jednak Starzec z własnej woli nie miał zamiaru ich o tym informować. Ten, który był pierwszy, przemówił: – Byłem tam ostatniej nocy. Właściwie wieczorem. Zmierzałem właśnie do Wysokiej Iglicy, gdy w dole dostrzegłem czerwone światło. Opuściłem się i zobaczyłem Varthlokkura, regenta oraz trzech jeszcze mężczyzn pochylonych nad Łzą Mimizan... Szmer przeszedł wśród zebranych. Norath warknął: – Sądziłem, że zaginęła. – Pojawiła się na powrót. Na cmentarzu, obok pięciu mężczyzn. A nadto mieli do nich wkrótce dołączyć wszyscy znaczący czarodzieje w tej części świata. Znowu szmery. – Zostali ostrzeżeni i uzbrojeni. Musimy działać szybko – powiedział generał. – To będzie wymagało udziału potęgi Shinsanu. A Shinsan nie jest jeszcze w naszych rękach – oznajmił Złota Maska. – O Shing wciąż się opiera. – Musimy więc zyskać na czasie. – Albo przekonać O Shinga. – Nie jestem w stanie dać rady Niezrodzonemu – powiedział Złota Maska. – Bez tego nie uda nam się zyskać na czasie. – Uda nam się – sprzeciwił się zgarbiony człowiek. – Jeśli O Shing nie ruszy, przewaga jest po ich stronie... póki działają ich czary. Ale nie są zjednoczeni. Moja pani – zwrócił się do kobiety – przygotuj swoją armię. Generale, proszę przesunąć siły gildii bardziej na wschód. Należy zaaranżować jakąś prowokację. Zabezpieczcie tę przełęcz i utrzymajcie ją do czasu przybycia O Shinga. Itaskia nie będzie interweniować. El Murid również nie stanowi zagrożenia. Jest tłusty i stary. Możemy wykorzystać go, by zwiększyć zamieszanie. – A ich czarodzieje? – zapytał Złota Maska. – Zostaną zneutralizowani. Tervola patrzył z napięciem w oczach. – A nasi? Czy my również zostaniemy pozbawieni Mocy? – Istnieją cykliczne wahania Mocy. My właśnie wchodzimy w epokę nieregularności. Mój wkład polega na tym, że potrafię przewidzieć te zmiany. Niestety, ich powód nie został ustalony. Ale możemy skorzystać z naszej przewagi. W takiej sytuacji cała sprawa staje się kwestią wojskową, akurat dla generała i Badalamena. Dlaczego się tym przejmować? – Ponieważ dzieją się rzeczy wykraczające poza moją zdolność pojmowania. Czuję, że w grze uczestniczą jakieś siły, i nie jestem zdolny ich kontrolować. Zbyt wiele jest nieprzewidywalnych zmiennych. – To tylko dodaje smaku całej sprawie, mój przyjacielu. Smaku. Rzeczy przewidywalne i pewne nie dają przyjemności. Człowiek w masce nie odezwał się więcej. Ale smak go najwyraźniej nie interesował. – Dość – powiedział ten drugi. – Wracajcie do domów, do swoich zadań. Spotkamy się od dziś za miesiąc. Teraz trzeba działać szybko. Moc wkrótce zaniknie. Kiedy ostatni z nich wyszedł, zgarbiony człowiek pozbył się przebrania i podszedł do Starca. – Cóż, stary przyjacielu, oto znowu się spotykamy. Czy naprawdę zbyt jestem tajemniczy? Czy rozdarliby mnie na strzępy, gdyby wiedzieli? Nie mówisz nic. Nie. Przypuszczam, że nie. Nie jesteś tym człowiekiem, którym byłeś. Przykro mi. Ale zbyt wiele zostało mi jeszcze do zrobienia. Wydaje się, że zakres rzeczy, jakich należy dokonać, aby osiągnąć sukces, za każdym razem jest coraz większy. A im jest większy, tym trudniej go kontrolować. Dzisiaj znacznie mniej czasu zostało, żeby zaplanować wszystko, żeby się przygotować. Teraz muszę równocześnie podtrzymywać kilka trendów, przewidywać następne stadia, zanim jeszcze obecne zostaną zrealizowane. Epoka Shinsanu wciąż zmierza ku swojemu spełnieniu, a już musiałem uruchomić Ehelebe. Bywały czasy, kiedy mieliśmy dla siebie całe wieki. Cztery niemalże dzielą epopeje Ilkazaru i El Murida. Epos narodzin Shinsanu trwał dwa pokolenia. Krucjaty Nawami pięćset lat. Pamiętasz Torginol i Pałac Miłości? Cóż za wspaniałe to było dzieło... Stary przyjacielu, jestem zmęczony. Stary i zmęczony. Wypaliłem się. Wyrok z pewnością musi się już zbliżać do końca. Oni muszą mnie uwolnić, skoro nic już więcej nie pozostanie, gdy rzecz dobiegnie kresu. – Wyszeptał Starcowi do ucha. – Tym razem to będzie holokaust. Nie ma już żadnych więcej ideałów. Żadnej epopei nie da się rozegrać na tej storturowanej scenie. Stary przyjacielu, chcę wrócić do domu. Starzec siedział nieruchomo niczym posąg. Garstka wspomnień rzucona została w napęczniały staw jego umysłu. Ze wszystkich sił starał się je pochwycić. Wiele zostało zapomniane. Nawet jego imię i miejsce urodzenia. Zgarbiony człowiek ujął jego rękę. – Wytrwaj przy mnie przez jakiś czas. Pomóż mi, żebym nie był zupełnie sam. Samotność była klątwą, którą rzucono nań w minionych wiekach. Kiedyś, w jakimś niejasnym, zapomnianym wczoraj, zgrzeszył. Jego karą były niezliczone wieki wcielenia, w całkowitej samotności, wśród intryg, które ich zadowolą i być może skłonią do przebaczenia... Sam zresztą to powiedział. Rzeczy stały się zbyt skomplikowane, by je kontrolować. Generał Gildii wyszedł z portalu prosto do swojego apartamentu – i dostał się w sam wir niewiarygodnej walki. Nie miał nawet sposobności, by się dowiedzieć, co nastąpiło. Dwaj starsi dżentelmeni o żelaznych sercach, dla których gildia znaczyła więcej niż samo życie, już na niego czekali. – Hawkwind! Lauder! Co...? Nie powiedzieli ani słowa. Wyrok już zapadł. Byli starzy, ale wciąż potrafili zadać cios mieczem. DWADZIEŚCIA CZTERY: Kowelin rusza Ochotnicy napływali ludzką strugą. Światła ognisk znaczyły każdy skrawek nie wykorzystanej ziemi. – Wygląda, jakby wyrastali spod ziemi – zauważył Ragnarson. Haaken stał obok niego na murach. – Trudno w to uwierzyć. Tak wielu. Kto się zajmie pracą? – No tak. Niektórzy będą musieli wrócić do domów. Wybrałeś już tych, którzy zostaną? Haaken, Reskird oraz pozostali członkowie sztabu przekonali się wkrótce, że wykonują potrójną robotę. Zbrojenie Kavelina nie mogło już dłużej się toczyć wyłącznie siłą bezwładu. Ragnarson poświęcał całą swoją energię obowiązkom regenta. Należało odpowiednio zastraszyć Zgromadzenie, aby udzieliło zgody na jego przedsięwzięcie, oraz przygotować struktury administracyjne, które zajmą się wszystkim do jego powrotu. Nadzór nad nimi przypadł Gjerdrumowi, głównie ze względu na to, że jego ojciec, Eanred Tarlson, był bohaterem narodowym, cieszącym się zaufaniem wszystkich klas społecznych. Gjerdrum uznał, że zostawienie go jest gorsze nawet od oskarżenia o zdradę. Haaken, Reskird oraz pozostali dowódcy stref wyznaczyli łącznie sześć tysięcy mężczyzn, którzy mieli stanowić siły ekspedycyjne Ragnarsona. Odwodem regularnej armii był korpus sformowany z najlepszych żołnierzy rezerwy i najbardziej obiecujących ochotników. Identyczna siła pozostawała do dyspozycji Gjerdruma. Trzon armii stanowili piesi. Pomysł nie wzbudził szczególnego entuzjazmu wśród nordmenów, z której to kasty wywodziła się większość wyszkolonych rycerzy. Ragnarson miał zamiar zabrać ze sobą jedynie dwustu pięćdziesięciu ciężkich kawalerzystów, w tym królewskich królowej. Wzmocnione siły Ahringa mogły wystawić tysiąc żołnierzy, z których jedynie połowę stanowili prawdziwi kawalerzyści. Większość to była lekka konnica, harcownicy, posłańcy i temu podobni. Siły piechoty stanowili Vorgrebergianie, lekka midlandzka, południowi łucznicy oraz po jednym batalionie Damhorstian, Breidenbachian, a także lekka Sedlmayr plus zbieranina inżynierów, strzelców wyborowych i oddziały pomocnicze marena dimura. Ragnarson był nałogowym majsterkowiczem. Najchętniej zwlekałby, póki nie osiągnąłby idealnego zrównoważenia swych sił, do ostatniego żołnierza. Tylko narzekania Haakena skłoniły go do wymarszu. Wiedział to, czego nie rozumiało wielu jego współczesnych. Że szkolenie i dyscyplina stanowiły kluczowe czynniki zwycięstw w bitwach. Właśnie dlatego niewielkie armie potrafiły spuścić baty znacznie z pozoru silniejszym. Właśnie dlatego tak się obawiano Shinsanu. Armia Imperium Grozy była najbardziej zdyscyplinowaną ze wszystkich, jakie kiedykolwiek stworzono. Plan Ragnarsona opierał się na zaskoczeniu i zmyleniu przeciwnika oraz wykorzystaniu czarodziejów. – Martwię się – mówił do brata. – Nie jesteśmy jeszcze na to gotowi. – Nigdy nie będziemy – ripostował Haaken. – Wiem. Wiem. I to mnie właśnie boli. W porządku. Niech wyruszają. Ja wracam do pałacu. Wkrótce dołączył do Gjerdruma w gabinecie sztabu. Zgromadzono tutaj wszystkie mapy wschodu, jakie dało się znaleźć. Skrybowie pod kierunkiem Prataxisa kopiowali je na użytek polowy. Planowana trasa przemarszu zaznaczona była czerwoną linią na głównej mapie. Wciąż nie przestawał się zamartwiać. Czy uda mu się tego dokonać niepostrzeżenie? Czy zdoła wykarmić swych ludzi na wschodnich równinach? Co z wodą? Czy może ufać, iż mapy pokazują prawdziwe strumienie i źródła? Muszę przestać, pomyślał. Będzie, co ma być. Nie było już odwrotu. Zresztą nawet jeśli się nie powiedzie i tak Shinsan powinno zostać zaskoczone. Śmiała akcja może na moment zająć Imperium Grozy, dając Zachodowi czas, by zareagował na ostrzeżenia Varthlokkura. To już drugi raz Kavelin miał się stać przedmurzem. To nie było w porządku. Przybył Varthlokkur – blada imitacja czarodzieja sprzed tygodnia. – Wciąż nic? – zapytał Bragi. – Kompletnie. Nawet Niezrodzony słabnie. Z powodów, których żaden z czarodziei nie umiał określić, sześć dni temu Moc przestała funkcjonować. Tylko Niezrodzonemu udało się zachować nieco witalności, a to dlatego, że czerpał ją z Zimowego Sztormu, częściowo zasilanego innymi źródłami energii. Osłabiony Radeachar dwoił się i troił. Po zaniku Mocy na granice Kavelina zwaliła się istna nawała wrogów. Pod identyczną presją znajdował się asystent Visigodreda, który na potężnym roku, patrolował tereny przygraniczne. Radeachar miał zostać z Gjerdrumem. Jego obecność będzie przywoływać nordmenów do porządku. – Marszałku! – zawołał Prataxis od drzwi. – Ma pan wolną minutę? Jest tu człowiek, z którym powinien się pan zobaczyć. – Jasne. Dawaj go. Człowiek Derela nosił mundur gildii. Ragnarson zmarszczył brwi, jednak pozwolił tamtemu wyjaśnić, co go sprowadza. – Pułkownik Liakopulos, generale. Adiutant sir Tury’ego. Ragnarson uścisnął mu dłoń. – Hawkwinda, co? – Naprawdę wywarło to na nim wrażenie. Hawkwind był najsławniejszym spośród starych wojaków Wysokiej Iglicy, zresztą całkowicie zasłużenie. Dokonywał w swoim czasie militarnych cudów. – Pułkownik Oryon poprosił mnie, abym tu przybył. Generał wyraził zgodę. – Tak? – Oryon był moim przyjacielem. – Był? – Zginął w zeszłym tygodniu. Kłopoty w Wysokiej Iglicy. Oryon dostał się w sam środek najbardziej zażartej walki. Pan wie, jaki on był. – Tak. Wiem. – Zasadnicza treść wiadomości z trudem dotarła do jego umysłu: żołnierze gildii walczący z żołnierzami gildii. To było zupełnie niewyobrażalne. – Co?... Proszę wyjaśnić. – Kiedy wrócił, na ślepo zaczął oskarżać różnych ludzi. Zachowywał się tak, jakby nie był sobą. Przedtem zawsze trzymał usta zamknięte na kłódkę. I węszył. Mniemam, że wspomniał o plotkach na temat junty, która chce przejąć władzę? – Tak. – Faktycznie miał rację. Uporządkowaliśmy już całą sprawę. Przywódca, generał Dainiel, zniknął ze swojego apartamentu tuż przed powrotem Oryona. Hawkwind i Lauder wprowadzili się do środka. Sześć dni temu Dainiel pojawił się jakby spod ziemi. Teleportacja. Wszystko pachniało robotą Shinsanu. Zlikwidowali go. Żaden z jego popleczników nie wiedział na pewno, ale uznaliśmy, że udał się do Shinsanu na spotkanie z innymi przywódcami spisku. Dainiel dał im do zrozumienia, że są już właściwie gotowi, by przejąć kontrolę nad Zachodem. Ragnarson rozejrzał się dookoła za kimś, komu mógłby rzec: „A nie mówiłem”. Ale tylko Derel był pod ręką. Zaadresowanie tej wypowiedzi do uczonego nie dostarczyłoby najmniejszej satysfakcji. – Dziękuję za uprzejmość. Niech pan podziękuje również generałowi. Obecnie gildia zupełnie inaczej przedstawia się w moich oczach. Oryon przypuszczalnie napomknął o moich podejrzeniach. – Tak. Generał przeprasza za naciski, jakie na pana wywierano. Cytadela nigdy nie zamierzała na nikim wymuszać ochrony. To robota Dainiela. Chciał dysponować poważniejszą siłą w pobliżu przełęczy Savernake. W obecnej chwili nie możemy zaproponować znaczniejszych odszkodowań. To wprawdzie niewiele, ale Hawkwind proponuje moje talenty. Ragnarson uniósł brew. – Na czym one polegają? – Moją mocną stroną jest szkolenie bojowe, marszałku. Wygląda na to, że planuje pan ekspedycję. Jednak pańscy ludzie nie są gotowi. Mogę przejąć pozorowane dowodzenie i wyszkolić ich podczas marszu. – To jest mój największy kłopot. – Ja się tym zajmę. W sposobie jego przedstawienia sprawy nie było nawet śladu arogancji. – W porządku. – Zdecydował się błyskawicznie Ragnarson, motywowany głównie reputacją Hawkwinda. – Derel, zaprowadź pułkownika Liakopulosa do Czarnego Kła. Powiedz Haakenowi, żeby uczynił go szefem szkolenia i nie wchodził mu w drogę. Teraz przypomniał już sobie nazwisko Liakopulosa. Pułkownik cieszył się reputacją dorównującą jego zaufaniu we własne siły. – Dziękuję, marszałku. – Mhm. – Wrócił do map. Zbyt późno, by się wycofać. Oddziały awangardy były już na przełęczy. Obsadził żołnierzami Karak Strabger – zatrzymywali w Baxendali każdą karawanę jadącą na wschód, by słowo nie przedostało się przez góry. Maisak ubezpieczało ten gambit. Na wschód nie mógł dotrzeć nikt, kto nie dysponował przepustką od marszałka. Urwanie się handlu ze Wschodem oczywiście samo w sobie mogło stanowić ostrzeżenie, że coś się dzieje w Kavelinie. Bragi wysłał więc przez góry lojalnych faktorów, aby dawali do zrozumienia, że szykuje się kolejna wojna domowa. Zresztą cała społeczność kupiecka oczekiwała, że coś zupełnie dzikiego rozpęta się po śmierci Fiany. Zapracowywał się na śmierć, a i tak wszyscy patrzyli na niego złym okiem. Co jeszcze mógłby zrobić? Oczywiście, wyruszyć. I żywić nadzieję. Poszedł. Pocztylion dogonił go niedaleko za Maisakiem. Przyniósł wieści od Valthera. – Haaken, posłuchaj tego. Ten dzieciak Harouna dokonał inwazji na Hammad al Nakir. – Tego wcześniej nie przewidział. – Dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, pisze Valther, w sześciu kolumnach. Idą na Al Rhemish. A Ragnarson oczekiwał, że ruch Harouna załamie się bez niego. Tego Megelina należało obserwować. – I co teraz? – Czy to jakoś wpłynie na nas? – Niby jak? Chyba że ludzie pomyślą, że zamknęliśmy przełęcz, żeby mu zabezpieczyć tyły. – Mogą tak pomyśleć. – Jego przyjaźń z bin Yousifem była sprawą powszechnie znaną. – Mam nadzieję, że Megelinowi się uda. W przeciwnym razie da El Muridowi pretekst do wojny. – Powinniśmy zawrócić? – Idziemy dalej – doradził Varthlokkur. – Megelin zada mu poważne straty, nawet jeśli przegra. El Murid nie będzie zdolny niczego przedsięwziąć. Zanim dojdzie do siebie, przewagę zdobędą chłodniejsze głowy. – Martwi mnie ich liczebność – zwrócił się Ragnarson do Haakena. – Nie zdawałem sobie sprawy, że Haroun jest w stanie zebrać tylu ludzi. – Teraz spojrzał na Visigodreda. – Czy Marco nie mógłby tam czasem polecieć? Aby zobaczyć, jak im idzie? – Zbyt dużo cholernego kłopotu – zaprotestował Marco. – Muszę teraz skakać niczym jednonoga kurwa w dzień przybycia floty. Co wy sobie myślicie, że kim ja jestem? Też muszę spać. Wy, chłopcy, sądzicie, że ponieważ jestem w połowie tak wysoki jak wszyscy, to muszę wykonywać podwójną robotę? – Marco – powiedział Visigodred. Karzeł się zamknął. – Ogranicz trochę wizyty u twoich dziewczynek. – Szefie! Co one zrobią? Nie dadzą sobie rady. Haaken przewrócił oczyma. Bragi jednak wyszeptał: – To jest prawda. Widziałem go w akcji. – A więc – oznajmił głośno – postępujemy według planu. Ragnar, znajdź Jarla. Ahring dowodził awangardą znajdującą się o dzień drogi przed nimi. Dokładnie sprawdzał karawany zmierzające na zachód i nie pozwalał nikomu zawracać. Cała przełęcz była jednym wielkim chaosem. Był właśnie szczyt sezonu przewozowego. W niektórych miejscach po kilka karawan tłoczyło się dosłownie chrapami w ogony, ich właściciele mruczeli obsceniczne skargi na temat tego, jak się ich traktuje. Ragnarson dostrzegł niejednego z poważną raną. Jarl musiał mieć tu i tam trochę kłopotów. Zadawał pytania, a Kavelinianie wracający do domu nawet mu odpowiadali. Nikt nie spodziewał się jego ekspedycji na wschód. Po całodziennej jeździe z żołnierzami Ahringa wziął Derela, Ragnara, Trebilcocka i Dantice’a, a potem wysforował się naprzód, by dogonić zwiadowców. Ich również na koniec wyprzedził. Zdawał sobie sprawę, że ryzyko jest nieobliczalne, jednak duch w nim płonął. Znowu ruszał w pole. Niedole polityki zostały setki mil za plecami. Pozwolił, by broda rosła mu swobodnie. Śmiało zabrał przyjaciół na wycieczkę do Gogu-Ahlanu. On i Ragnar spędzili cały dzień, penetrując ruiny, podejrzane tawerny i burdele. Plotek o kłopotach w Kavelinie było mnóstwo. Mniej odważni kupcy postanowili nie wyruszać w drogę, póki nie upewnią się, jak sprawy stoją. Armia Kavelina skręciła na północ w odległości dwudziestu mil od miasta, podążając skrajem doliny. Na równiny weszła z dala od tras często wykorzystywanych przez karawany. Siły osłaniające zerwały z nią kontakt i zajęły się zaganianiem świadomych już rzeczy kupców na zachód. Ragnarson zacieśnił szyki. Lekkiej kawalerii pozwalał się wysforowywać naprzód jedynie na kilka mil. Marco miał obserwować równinnych nomadów. Kiedy tylko donosił o zbliżających się jeźdźcach, Bragi narzucał szybsze tempo marszu i skręcał. Karzeł patrolował również pokonaną trasę, z zadaniem odstraszania wszelkich nomadów, którzy mogliby ich śledzić. Sto mil na wschód od ruin Shemerkhan, kiedy armia szła równą czterdziestomilową marszrutą, Moc powróciła. Czarodzieje natychmiast wzięli się do dzieła, by wykorzystać sprzyjającą sytuację, ale zanim cokolwiek przedsięwzięli, znowu zanikła. Pojawiła się następnego popołudnia, ale też równie szybko odeszła. Przez wiele godzin czarownicy zastanawiali się nad znaczeniem tych faktów. Ragnarson podejrzewał małego człowieczka na skrzydlatym koniu. Podczas samotnych spokojnych godzin jazdy próbował obmyślić różne sposoby na to, jak tamtego schwytać i przekonać się, kim jest oraz o co mu chodzi. Jeśli wierzyć legendom, miało to być niemożliwe. Próbowano tego dokonać tysiące razy, a każdy, kto podjął się tego, gorzko potem żałował. W pobliżu ziem pozostających pod patronatem Necremnos armia skręciła na południe. Bragi wziął Varthlokkura, Prataxisa, Trebilcocka, Dantice’a i Ragnara do miasta. Zostawił Haakena z rozkazami, by podążał w kierunku Roe, ku wąskiej strefie, mniej więcej w połowie drogi między Necremnos i Argonem, do której praw nie rościło sobie żadne z miast. Jednak ludzie tam mieszkali. Liczył jednak, że Marco i kawaleria odetną komunikację z Argonem. Nie zamierzał zatrzymywać się na długo. Chciał tylko odwiedzić znajomego – nekremeńskiego czarodzieja imieniem Aristithorn. Nie miał pojęcia, czy ten człowiek w ogóle jeszcze żyje. Jego czarodzieje nie mieli wprawdzie żadnych doniesień o śmierci Aristithorna, tamten jednak zdawał się stać na ostatnich nogach już dość dawno temu, kiedy to Bragi pomagał mu zmusić króla Itaskii, Nortona, aby uhonorował swój dług. W ciągu tych dwudziestu paru lat Necremnos wcale się nie zmieniło. W opinii Varthlokkura nie zmieniło się na jotę od jego ostatniej wizyty całe wieki temu. Wyburzono stare budynki i wzniesiono nowe, jednak uparci Necremneńczycy nie zapożyczali wzorców od obcych. Nowe budynki nie różniły się niczym od starych. Aristithorn zajmował niewielką posiadłość poza granicami właściwego miasta. W jej sercu wznosił się miniaturowy zamek. Z wewnątrz dobiegały nieustanne jęki i zawodzenia. – Lubi zachowywać się bardzo dramatycznie – powiedział Bragi do Varthlokkura. Czarodziej nie znał Aristithorna. Drzwi do zameczku były wysokie i masywne. Wisiała na nich kołatka gargantuicznych rozmiarów. Jej uderzenie rozeszło się po budowli basowym łomotem. Po nim nastąpił odgłos, jaki mógłby wydawać z siebie torturowany olbrzym. – Czy to jest ten człowiek, który ożenił się z księżniczką? – zapytał Ragnar. – Ten, którego... – Ci... ci... – skarcił go Bragi. – Lepiej zapomnij, że opowiedziałem ci tę historię. Jest już stary i na emeryturze, ale wciąż jest czarodziejem. I to raczej porządnie zbzikowanym. Masywne drzwi otworzyły się do wewnątrz. Głos, który mógł należeć do tegoż umęczonego olbrzyma, zagrzmiał: – Wejść! – Zmienił nieco wystrój wnętrza – zauważył Ragnarson. Znajdowali się w długim holu, otoczonym marmurowymi kolumnami. Jedyne elementy umeblowania stanowiło kilkanaście pełnych zbroi. Nawet szepty niosły się echem po tej komnacie, wzmacniając ciche pluskanie fontanny na środku. Varthlokkur stał po lewej ręce Ragnarsona. Trebilcock i Dantice trzymali się krok z tyłu, po obu stronach, obserwując ściany. Ich dłonie nie schodziły z rękojeści mieczy. Prataxis i Ragnar skupili się za tak uformowaną osłoną. Miejsce było co najmniej onieśmielające. – Przestań błaznować i dawaj tutaj swoją dupę! – krzyknął Bragi. – To go na pewno zaraz sprowadzi – wyszeptał. – Wszystko tak urządził tylko po to, by straszyć ludzi. Założę się, że będzie nas chciał wszystkich pozamieniać w żaby. Później okazało się, że oczywiście miał rację, chociaż tamten wspomniał o salamandrach. Minęły dziesięciolecia, jednak Aristithorn wcale się nie zmienił. Stał się, by tak rzec, jeszcze bardziej tym, kim zawsze był – złośliwym i zbzikowanym staruchem. Nie rozpoznał Ragnarsona, póki Bragi po raz trzeci nie wyjaśnił, kim właściwie jest. A wówczas Aristithorn bynajmniej nie był uszczęśliwiony. – Z powrotem mnie nawiedzasz, co? Ty młody niewdzięczniku. Myślałeś sobie, że ci się upiekło, co nie? Powiadam ci, przez cały czas wiedziałem... – Mówił o kobiecie. Jednej z jego żon. Mając dwadzieścia lat, Ragnarson jeszcze mniej znał się na kobietach niż obecnie. – Pozwól, że ci przedstawię moich towarzyszy. Michael Trebilcock i Aral Dantice, poszukiwacze przygód. Derel Prataxis, akademik z Rebsamenu. Ragnar, mój syn. I twój kolega, Varthlokkur. – ...cały czas wiedziałem o was dwojgu i waszych niegodziwościach... Co? – Varthlokkur. Zwany Także Miczkiem, Który Żyje w Smutku oraz Niszczycielem Imperium. Varthlokkur spojrzał w oczy Aristithorna. Uśmiechnął się w taki sposób jak mangusta, zanim pocałuje kobrę. – Co? O, żesz. Och. O, mój boże. Chroń nas Pthothorze. Teraz już rozumiem. Wizytacja z piekła. Żałuję. Błagam. Oddajcie mi moją duszę. A powinienem wiedzieć, gdy opuściła mnie Moc... – Czy on zawsze był taki? – zapytał Trebilcock. – W jaki sposób dał sobie radę z królem Nortonem? – W ogóle nie zwracaj na to uwagi. To wszystko gra. Chodź, ty stary łotrze. Nie przybyliśmy tutaj, żeby ci wyrządzić krzywdę. Potrzebujemy twojej pomocy. Zapłacimy za nią. – Do pozostałych zaś rzekł: – Wkłada w to mnóstwo wysiłku. Nie mam pojęcia dlaczego. Sądzi pewnie, że nikt się nie domyśli, iż dziewięćdziesiąt procent to czyste udawanie. – Udawanie? Ty... Ty... Młody człowieku, pokażę ci, kto tutaj udaje. Tylko potem nie rechocz zbyt głośno w moim stawie, kiedy już będziesz żabą. – Przyznałeś, że Moc cię opuściła. – Ha! Nie wierzysz mi! Varthlokkur wreszcie się wtrącił: – Marszałku, czy możemy przejść do rzeczy? W obecnej sytuacji o wszystkim mogą decydować dosłownie sekundy. Ty! Bądź cicho! Usta Aristithorna poruszały się dalej, nie wydając jednak żadnego głosu. Zrobił, jak mu kazano, jednak równocześnie nie zrezygnował ze starej przywary. Musiał mówić, ale nie musiał jednocześnie niczego komunikować. – Stary przyjacielu – powiedział Ragnarson. – Od czasu naszej przygody dobrze powodziło mi się w świecie. Jestem teraz marszałkiem i regentem Kavelina położonego w Pomniejszych Królestwach. Maszeruję na wojnę. Moja armia zaległa tuż poza granicami terytorium Necremnos. Nie. Nie przejmuj się. Necremnos nie jest celem kampanii. Zmierzam ku Argonowi. Tak. Wiem. Argon nie zostało zdobyte od czasów IIkazaru. Ale nikt nigdy nie brał się do tego poważnie... Dlaczego właśnie Argon? Ponieważ oni mnie zaatakowali. Mieli rozkazy z Shinsanu. Zamordowali moją żonę, dwoje moich dzieci, kilku mych przyjaciół. I porwali żonę mego przyjaciela oraz ich syna. Samego przyjaciela może również. Trzymają ich w królewskim pałacu w Argonie. Zamierzam więc ich ukarać. Kiedy przemożna potrzeba artykulacji okazała się nie do wytrzymania, spojrzenie Aristithorna powędrowało ku Varthlokkurowi, który tylko patrzył. Aristithorn w obecnej chwili mógł się wydawać myszą, ale to było czyste przedstawienie. Dla swych wrogów stanowił śmiertelne zagrożenie. – Chcę łodzi. Wszystkich łodzi, jakie tylko będę mógł zdobyć. I nie zapominaj, że będziemy twoimi dłużnikami. Zdolności Varthlokkura do spłaty długów nikt chyba nie może zakwestionować. Ragnarson uśmiechnął się w duchu, zadowolony ze zręczności swego sformułowania. Groźba i obietnica w jednym prostym zdaniu oznajmującym, które znaczyło tak niewiele. Varthlokkur nie przyjmował na siebie żadnych zobowiązań. Lata tarzania się w tej kupie robactwa, jaką była polityka, z niego również uczyniły polityka. Aristithorn się zmienił. Porzucił udawanie, nagle stanął przed nimi wysoki i arogancki. – Powiadasz, że Shinsan zapuściło swoje macki do Fademu? To by wyjaśniało różne dziwne rzeczy. – Fadem? – zapytał Bragi. – Tak nazywają królewski pałac w Argonie – przypomniał Trebilcock. – Tak – ciągnął Aristithorn. – Przez ostatnich kilka lat Argon zachowywało się dziwnie. Sam słyszałem, jak pewien człowiek wspominał, że ciągle odwiedzają go tervola. Nawet wybrał się tam kiedyś, by wszystko zbadać. Pthothor rozprawił się z nim krótko i tak się kończy jego historia. To bardzo źle... jeśli to prawda. Ta ziemia w dostatecznym już stopniu przesiąknięta jest smutkiem, by jeszcze Shinsan miało pełzać po jej pałacach niczym jakiś nocny krab. Tak. To wyjaśnia rzeczy, których nie potrafią pojąć mędrcy. W szczególności jeśli chodzi o Fademę. – Królową Argonu – uzupełnił Trebilcock. – Łodzie? Czy dobrze słyszałem? – Łodzie, tak. Jak najwięcej. Wielkie, małe, cokolwiek da się załatwić. Ale szybko. Abym mógł przybyć na miejsce, zanim się zorientują, że nadchodzę, zanim Moc powróci i będą mogli mnie dostrzec swym wewnętrznym okiem. – Może ci się udać. Umocnienia obronne Argonu pomyślano tak, żeby stawiły czoło armiom lądowym. – Mówiłem wam, że jest ostry. Wszystko zrozumiał, nie musiałem nic mu tłumaczyć. – Tak, temu trzeba położyć kres. A Pthothor ze swoim strachem przed Shinsanem, z żądzą przejścia do historii jako zdobywca... Może się do ciebie przyłączyć. Stary pirat w Ragnarsonie natychmiast zdwoił czujność. Ktoś tutaj myślał już chyba o dzieleniu łupów, zanim zostały zdobyte na wrogu. – Może i tak – powiedział, starając się, by zabrzmiało to niezobowiązująco. – W charakterze ewentualnego wsparcia. Ale wróg ma agentów wszędzie. Nie ośmielimy się ryzykować naszego losu, włączając teraz kogoś w nasze plany. W ciągu tygodnia... – Moje poczucie prawości każe mi udzielić ci pomocy. Ale równowaga powinna być zachowana. – Derel. Ten człowiek gotów jest się targować. Tylko nie proponuj mu królewskich sreber. Prataxis był mistrzem. Mając do pomocy onieśmielającą obecność Varthlokkura, wkrótce zmusił Aristithorna, by przystał na dość godziwe, zdaniem Ragnarsona, warunki. Skromną ilość gotówki i kilka przedmiotów, o których przypuszczano, iż znajdują się w posiadaniu Fademy. Kavelin miał sfinansować koszty edukacji jego dzieci w Rebsamenie. Sława uniwersytetu sięgała naprawdę daleko, a w tych stronach świata ludzie, którzy mogli się poszczycić uczciwie zdobytym dyplomem, mieli zagwarantowane godne szczęśliwe życie. Ragnarson nie zdawał sobie jednak sprawy, że dzieci Aristithorna należało liczyć na stada. Jego żony właściwie permanentnie były w ciąży, często powijały bliźnięta. Znacznie później, kiedy w towarzystwie paplającego czarodzieja doszli do brzegu rzeki, zostali dostrzeżeni przez krępego smagłego mężczyznę, który schował się w cieniu i obserwował, jak go mijają. Na jego twarz zagościł wyraz całkowitego zaskoczenia, niemalże osłupienia. Zauważył go tylko Aral Dantice. Nie miał pojęcia, kim był. Ot, kolejny ciekawski mieszkaniec Wschodu... DWADZIEŚCIA PIĘĆ: Szturm na Argon Aristithorn poradził sobie znacznie lepiej, niźli Ragnarson się spodziewał. Jego lokalna reputacja była równie paskudna jak ta, którą Yarthlokkur cieszył się w całym świecie. Właściciele łodzi, kapitanowie kupieckich statków – nikt nie odmówił mu więcej niż raz. Nikt nie wydziwiał nad przysięgą milczenia, której się od nich domagał. Łodzie i statki odbiły od brzegu, obsadzone pełną załogą, nikt nawet nie podniósł kwestii zapłaty, chociaż Ragnarson obiecał właścicielom i marynarzom część łupów z Argonu. Aristithorn twierdził, że w obecnej sytuacji kwestia wynagrodzenia nie istnieje. To jest wojna. Jeśli Ragnarson przegra, Pthothor poprowadzi ją dalej. Zastarzałe waśnie dzieliły Necremnos i Argon. Miasta znajdowały się właśnie w okresie nasilenia okresowo wybuchających starć. I tak Ragnarson powiódł swoją armadę w dół nurtu Roe, gdzie spotkał się z Haakenem. Trzy tysiące ludzi wsiadło na pokład łodzi – więcej, niż liczył. Duch w nim rósł. Jeśli dalej uda się pozostać nie zauważonym, to miał szansę. Aristithorn praktycznie zagwarantował mu, że armia Necremnos podążać będzie w ślad za nimi. I nie minęło wiele czasu, zanim naprawdę zapragnął, by tamten wywiązał się z danego słowa. Argon było ogromne. Milion ludzi żyło w jego bezpośrednim otoczeniu. Gdyby mieszkańcy zdecydowali się walczyć, sześciotysięczna garstka wyparowałaby niczym mgła. W miarę zbliżania się do miasta Bragi odkrywał kolejne powody, by zapomnieć o całej sprawie. Jednak parł naprzód. Zamartwianie się tkwiło w jego naturze. Haaken od dzieciństwa mu to wytykał. Czasami po prostu musisz zapomnieć o trudnościach i iść naprzód. W przeciwnym razie niczego nie dokonasz. W skład pierwszej fali wchodziły najmniejsze łodzie – wiozły górali marena dimura, którzy mieli zaatakować równocześnie w dwu miejscach. Jedna grupa tam, gdzie mury Fademu schodziły do poziomu rzeki, a druga na wierzchołku trójkątnej wyspy. Marena dimura wdarli się na spękane ściany i uchwycili przyczółki. Ich łodzie powróciły w górę rzeki, gdzie zmęczeni przedzieraniem się przez bagna i pokonywaniem odnóg delty żołnierze Haakena czekali już na swoją kolej. Jeden batalion królewskich odprowadził konie i wozy na równiny, a potem wzniósł ufortyfikowany obóz kilka mil od drogi Argon-Throyes. Ragnarson podróżował na pokładzie galeonu, który służył Necremnos do handlu na morzu Kotsiim. Kilkanaście takich okrętów po burty wypchane było Vorgrebergianami Haakena, Damhorstianami Reskirda oraz łucznikami. Oddziałami szturmowymi dowodzili kapitanowie, byli najemnicy, którzy przybyli wraz z nim do Kavelina dziesięć lat temu. Ich zadaniem było poszerzenie przyczółków. Wszystko szło tak gładko, że podejrzewał, iż jakiś przyjazny bóg musiał przysiąść na jego ramieniu. Argończycy nie spodziewali się niczego. Jak zawsze w porze wieczornych deszczy wartownicy na murach poszukali sobie schronienia w suchych miejscach. Argon spoczywało zupełnie bezbronne, niczym dziewica wydana przez swoich obrońców na łaskę barbarzyńskich najeźdźców. Dwa tysiące ludzi zdążyło przejść przez mury, zanim zwrócili na siebie uwagę. Walki rozgorzały dokładnie tak, jak tego chciał Ragnarson, na szczycie trójkąta wyspy. Smokbójca, który tam dowodził, natychmiast wzniecił jak największe zamieszanie. Ragnarson zabrał swój oddział na drugi przyczółek. Tam żołnierze trwali przyczajeni. Fadema utrzymywała osobistą gwardię w liczbie około tysiąca żołnierzy, pod Fademem stacjonowały ponadto oddziały regularnej armii. Ragnarson chciał zgromadzić jak najwięcej sił, zanim Argończycy przypuszczą kontratak. Osiągnął szczyt murów, usunął się z drogi, zadyszał ciężko. – Nie sądziłem, że mi się uda. Za stary już jestem na to. Jarl? Jak idzie? Już rozpraszasz szyki? Marena dimura robili tutaj to, w czym byli najlepsi: skradali się, wbijali w ciemnościach ostrza, zręcznością i sprytem zdobywali kolejne pozycje. – Zajęliśmy już wszystko, co można stąd dojrzeć. Jest to najsłabsza obrona, jaką kiedykolwiek widziałem. Jeszcze nie natknęliśmy się na nikogo, kto by nie spał. Szkoda że Reskird rozpętał tam takie piekło. Mogliśmy zdobyć to cholerne miejsce, zanim ktokolwiek zorientowałby się, że tu jesteśmy. – Mhm. Ruszaj. Zdobądź, ile się da, póki można. Bogowie, ale to wielkie. Samo Fadem było wielkie jak cały Vorgreberg. Trebilcock twierdził, że ma trzydzieści tysięcy stałych mieszkańców. – Michael, Aral – wyszeptał Bragi. – Gdzie jest ta wieża? – Ta kwadratowa, tam daleko, z iglicą sterczącą na rogu – odparł Dantice. – Zobaczmy, czy ona wciąż tam jest. Zeszli na poziom ulicy i ruszyli wąskimi przejściami między budynkami, zamieniając dwustujardowy lot ptaka na ćwierćmilowy spacer. W ten sposób zdobyli sobie honor pierwszego spotkania z rozbudzonym przygotowanym wrogiem. Wszystko zresztą skończyło się, zanim Ragnarson w ogóle pojął, co się dzieje. Wpadli na siebie za ostrym zakrętem. Trebilcock w mgnieniu oka pozbył się Argończyka. Ragnarson uniósł brwi w zdumieniu. Michael potrafił cholernie dobrze radzić sobie z mieczem. – Do pierwszego gzymsu jest jakieś sześćdziesiąt stóp – wyszeptał Trebilcock. – I jeszcze dwadzieścia do jej okna. Opuszczę linę z pierwszego... – Chłopcze, jeśli ty i Aral potrafiliście, mnie też się uda. – Bragi schował miecz do pochwy, poszukał oparcia dla dłoni i stóp. Szybko pożałował swej brawury. Trebilcock i Dantice pięli się jak skalne małpy. Ragnarson miał jeszcze trzydzieści stóp do pokonania, kiedy oni już byli na pierwszym gzymsie. Mięśnie w każdej chwili mogły zacząć łapać skurcze. Kiedy wreszcie wciągnął się na występ, palce miał zupełnie obtarte. Spojrzał w dół i wymamrotał: – Bragi, jesteś idiotą. Masz ludzi, którym płacisz za to, żeby robili takie rzeczy. Tu i tam rozlegał się szczęk broni. Zasadniczo obrońcy wciąż nie reagowali, wyjąwszy lokalne potyczki. Reskird natomiast najwyraźniej rozpętał prawdziwą bitwę. Wrzawa docierała aż do Fademu, a spody deszczowych chmur lśniły łuną pożarów. Ostatnich dwadzieścia stóp było najgorsze. Teraz zdawał sobie sprawę, jak daleko jest do ziemi oraz ile przeżył już lat. Miecz wciąż uderzał w tylne części nóg. – Na dół pójdziemy schodami – wymamrotał, kiedy przetoczył się na wyższy parapet. Trebilcock się uśmiechnął – widoczny w świetle odbitej łuny płomieni uśmiech, ledwie wygiął mu wargi w pozbawiony wesołości grymas. – Byłoby łatwiej, gdybyśmy dotarli tutaj przed deszczem. Żołądek Ragnarsona przewrócił się do góry nogami, gdy zrozumiał, jak łatwo mógł się ześliznąć. Dantice podkradł się do okna. – Nie da się powiedzieć, czy jest ktoś w środku. Przez okno ktoś wystawił głowę. Bragi rozpoznał Nepanthe – nie widziała ich. – Do środka – warknął. – Szybko. Dantice posłuchał. Usłyszeli, jak wyciąga miecz z pochwy. Trebilcock i Ragnarson wskoczyli zaraz za nim. Odgłosy walki, stali uderzającej o kamień. Dantice zaklął. – Ugryzła mnie! – Nepanthe! – warknął Bragi. – Uspokój się! – Chciała już krzyczeć – powiedział Dantice. – Michael, znajdź lampę. – Ragnarson ruszył w drugą stronę. – Cholera! – Uderzył nogą w jakiś niski przedmiot. Ktoś runął na posadzkę. Metal potoczył się z brzękiem po kamieniu. – Marszałku, chyba jej przyłożę! – Spokojnie, synu. Nepanthe! To ja. Bragi. Zachowuj się przyzwoicie. Trzask. Posypały się iskry. Maleńki płomień po chwili urósł nieco, oświetlając twarz Trebilcocka. Niedługo już ukazał Nepanthe i Dantice’a leżących na posadzce. Aral jedną dłoń przyciskał do jej ust, nogami otaczał jej uda. W wolnej ręce ściskał sztylet. Bragi kopniakiem wybił mu broń. Złapał w garść włosy Nepanthe i zmusił, by nań spojrzała. – Nepanthe. To ja. Jej oczy się rozszerzyły. Strach zniknął i rozluźniła się. – Czy teraz będziesz już cicho? Skinęła głową. Uśmiechnął się, widząc, jak dłoń Dantice’a odskoczyła, urażona ruchem. – Puść ją, Aral. Michael, obejrzyj jego dłoń. Dantice skrzywił się, kiedy wstając, oparł na niej ciężar ciała. Ragnarson pomógł Nepanthe się podnieść. – Poczekaj chwilę – powiedział, gdy zaczęła niewyraźnie bełkotać. – Dojdź do siebie. Kiedy już się uspokoiła, opowiedziała ze szczegółami, jak to obcy przyszedł do domu Valthera i przekonał ją, że Szyderca musi się ukrywać, ponieważ Haroun próbuje go zabić. Tamten wyraził również przypuszczenie, że Bragi też jest zaangażowany w cały spisek. Na dowód posłaniec przyniósł sztylet Szydercy. Ona zaś zawsze podejrzewała Harouna o wszystko, co najgorsze. – Mógł to zrobić, gdyby doszedł do wniosku, że tak trzeba – zauważył Bragi. – Ale jakie niby zagrożenie mógł stanowić dla niego Szyderca? – W ogóle się nad tym nie zastanowiłam. Przynajmniej do chwili, gdy się okazało, że mnie oszukali. – Zaczęła płakać. – Zobacz, w co cię wciągnęłam. A tak w ogóle, co tutaj robisz? Kto pilnuje rzeczy w domu? Słyszałam o Fianie. Przekazywali mi wszystkie złe wieści. – Jestem tutaj, ponieważ ty tu jesteś. Ponieważ wygląda na to, że za wszystkimi naszymi kłopotami stoi Argon. – Nie. To Shinsan. Bragi, tutaj jest tervola... On kieruje Fademą... Tak sądzę. Może są wspólnikami. – Właśnie to chcę odkryć. – Ale... Jesteś tylko samotnym człowiekiem. Jest was tylko trzech. – Zwracając się do Michaela, powiedziała: – Dziękuję ci. Czy oddałeś szkatułkę Varthlokkurowi? I jeszcze ty. Przepraszam cię. Przestraszyłeś mnie. Dantice się uśmiechnął. – Nie ma sprawy, proszę pani. – Possał skaleczoną dłoń. – Przywiózł Łzę z powrotem, tak. Opowiedz mi o tym tervola. Nosi może złotą maskę? – Tak. Skąd...? – Wciąż włazi nam w drogę. Musi to być jakiś specjalny zbir O Shinga. I nie przyszedłem tu sam. Cała armia aktualnie spuszcza im baty. – Ale... Argon? Raz pozwolili mi wyjść na zewnątrz. Sądzę, że Fadema chciała mi pokazać, jaka ze mnie wieśniaczka. Bragi, nie możesz wszczynać wojny z Argonem. Nie z mojego powodu... – Teraz już za późno, żeby się wycofać. Chłopcy zapewne są zbyt obładowani łupami, by dostatecznie szybko uciekać. – Zachichotał. – Nie chcę zająć całego miasta. Wyłącznie Fadem. I tylko dlatego, żeby się dowiedzieć, o co im chodzi. Nie jestem zdobywcą. – Bragi, robisz błąd... – Ktoś idzie – powiedział Trebilcock. Stał z jednym uchem przyciśniętym do drzwi. – Wygląda na to, że jest ich dużo. – Schowajcie się. Aral! Twój miecz. Dantice skoczył z powrotem po broń. – Nepanthe, udawaj, że nas tutaj nie było. Z pewnością idą po ciebie, chcą zadbać o zakładniczkę. Stań przy oknie. Niech przyjdą po ciebie. Michael, Aral, weźmiemy ich od tyłu. Dantice był specjalistą od bójek ulicznych. Zrozumiał, ale Michael zaprotestował. – Jesteśmy tu po to, by zwyciężyć, Michael, a nie honorowo dać się zabić. Ragnarson schował się w samą porę. Drzwi zaskrzypiały, otwierając się do wnętrza. Weszło sześciu żołnierzy, za nimi Fadema. – Cóż, panienko – powiedziała kobieta. – Twoi przyjaciele są znacznie bardziej domyślni i nieostrożni, niźli podejrzewaliśmy. Przyszli aż tutaj. – Kto? – zapytała Nepanthe, przytulając się do ramy okiennej. – Ten przeklęty nieznośny marszałek. Zaatakował Argon. Cóż za bezczelność! – Zaśmiała się wymuszonym śmiechem. Wszystko musi iść nieźle, pomyślał Bragi. – Zostawcie mnie w spokoju – zwróciła się Nepanthe do żołnierzy. – Bo skoczę. – Nie bądź głupia! – warknęła Fadema. – Chodź. Musimy cię przenieść w inne miejsce. Atakują wieżę. – Skoczę! – Łapać ją. Czterej żołnierze ruszyli naprzód. – Teraz – powiedział Ragnarson. Skoczył, pchnął tego, który został z Fademą. Dantice wybrał żołnierza stojącego najdalej od niej, zamiast jednego z czterech. Trebilcock załatwił drugiego, ale szybko znalazł się w opałach. Ragnarson ogłuszył królową i ruszył na pomoc Michaelowi. Ktoś uderzył go od tyłu. Odwrócił się i padając, zobaczył złotą maskę. Tervola uderzył go jakimś drewnianym postumentem. – Skończcie z nimi! – rozkazał. – To jest człowiek, którego chcieliśmy. Marszałek we własnej osobie. Trebilcock walczył z człowiekiem, który był zupełnie niezły. Dantice toczył się po posadzce z jednym z pozostałych. Trzeci żołnierz skakał wokół nich, szukając okazji do zadania rozstrzygającego ciosu. Ragnarson kopniakiem zbił tervola z nóg, przyciągnął go. Postument odtoczył się na bok. Tervola przechodzili takie samo szkolenie bojowe jak każdy z żołnierzy Shinsanu. Ten nadto dysponował przewagą położenia, Ragnarson z kolei był silniejszy. Toczyli się, wierzgali, próbowali orać palcami twarze, Bragi gryzł. Usiłował zerwać tamtemu maskę, żeby dobrać się do oczu. Taka strategia zazwyczaj spychała lepszego przeciwnika do obrony. A tervola był zdecydowanie lepszy niż on. Dodatkowy żołnierz niemalże dostał Dantice’a. Jednak Nepanthe pchnęła go w plecy, a potem ruszyła na przeciwnika Arala – również go trafiła. Aral wymamrotał: – Rachunki wyrównane, pani. – Wydobył miecz, wyprowadził szeroki cios na głowę przeciwnika Michaela. Tymczasem Fadema doszła do siebie i uciekła. Ragnarson zdołał wsadzić kciuk pod złotą maskę. W tym momencie właściwie przestał już liczyć na to, że wyjdzie z walki cało. Tervola założył duszenie na szyję i Bragi powoli tracił świadomość. Dantice i Trebilcock podeszli bliżej. Tervola zobaczył ich. Moc wciąż nie działała. Nic nie mógł zrobić. Rzucił się w ślad za Fademą, a maska została w rękach Bragiego. Dantice pomógł Ragnarsonowi się podnieść. – Niewiele brakowało. Mikę, lepiej się upewnij co do tych facetów. – Ale... – Nieważne. Ja się tym zajmę. Podczas gdy Nepanthe i Trebilcock podtrzymywali Ragnarsona, on podrzynał gardła. – Nie rozumiem cię, Mikę. To nie jest piwo i bójka. To nie jest gra w szachy. Jeśli chcesz ujść z życiem, musisz być bardziej paskudny od tego drugiego. I nie zostawiasz żywych wrogów za swoimi plecami. Ragnarson jęknął. Nepanthe pomasowała jego kark. – Zobacz, czy na zewnątrz nie ma jakichś ludzi. W ciągu minuty będzie tu cała armia. Dantice wychylił się przez okno. – Nikogo. Wszyscy są na dole na ulicach. – Ty i Michael, zabarykadujcie drzwi. Nie. Puść mnie! Już w porządku. Przygotuję coś do opuszczenia Nepanthe. – Czekaj! – zaprotestowała. – Co z Ethrianem? Bragi nie czuł się dobrze, dlatego zapewne jego reakcja była właśnie taka. – Czego ode mnie wymagasz? Najpierw musimy się stąd wydostać. Potem będziemy się martwić o Ethriana. Nie dała się przekonać. Zignorował jej słowa, gdyż po korytarzach już niosło się echo zamieszania. Kiedy opuścił linę skręconą z podartych koców, na ulicy poniżej ukazał się oddział marena dimura. Stali tam teraz, patrząc w górę. – Nepanthe, chodź tutaj. Wciąż narzekając, posłuchała jednak. Odwrócił się tyłem do okna. – Chwyć mnie za szyję i trzymaj. – Lepiej ja to zrobię – zaproponował Dantice. – Dam sobie radę. Jeszcze nie do końca jestem po tamtej stronie. – Odpasał jednak miecz, pamiętając, na jakie ryzyko wystawił się poprzednim razem. Droga w dół również była udręką. Nie dotarł jeszcze do połowy, kiedy już żałował, że duma nie kazała mu ustąpić Dantice’owi. – Pośpiesz się – powiedział Trebilcock. – Drzwi puszczają. Dantice ruszył w dół w momencie, gdy Ragnarson stanął na bruku. Poruszał się niczym małpa. – Chłopcze. Byłby z ciebie świetny włamywacz. – Jest ze mnie świetny włamywacz. Obserwowali, jak Trebilcock przechyla się przez gzyms okna. W środku ktoś krzyknął. Michael zerknął, potem rzucił się naprzód, ledwie zdołał schwycić występ. W oknie pojawili się ludzie. – Łucznicy – powiedział Ragnarson. – Ubezpieczać go. Strzały pomknęły w światło okna. Argończycy wycofali się, przeklinając. Ragnarson zapytał kapitana marena dimura: – Gdzie jest pułkownik Ahring? Tamten wzruszył ramionami. – Gdzieś w okolicy. – Tak. Michael, pośpiesz się. Trebilcock dotarł na niższy gzyms. Ktoś z góry ciskał różnymi rzeczami przez okno. Waza rozprysnęła się u stóp Bragiego. Trebilcock odbił się od ściany i skoczył, przeleciał ostatnie piętnaście stóp, a kiedy uderzył w bruk, wydał głuchy jęk. – Cholera. Skręciłem kostkę. – Oduczysz się popisywać – warknął Aral. – Idziemy – powiedział Ragnarson. – Z powrotem na mury. Wy, ludzie, idźcie tam, dokąd szliście. Ahring opuścił jednak swój posterunek. Jego żołnierze zdążyli już dosyć głęboko wniknąć na tereny Fademu. Gońcy powiedzieli mu, że niektórzy z obrońców opuszczają fortecę i uciekają do miasta. Pojawił się Haaken. Teraz on kierował całą operacją. – Co się dzieje? – zapytał Ragnarson. – Uciekają. Wszyscy nasi ludzie są już w środku. Ale mamy problem. Większość tych Necremneńczyków odpływa. Będziemy w wielkim kłopocie, jeśli nie uda nam się zwyciężyć. – Michael, gdzie jest najbliższy most? Trebilcock przechylił się przez blanki. – Ćwierć mili w górę rzeki. – Haaken, zbierz trochę ludzi i zdobądź most. Michael. Czy jest jakiś most, z którego Reskird mógłby skorzystać? – Na tym terenie nie powinno być problemów. Ragnarson popatrzył w kierunku północy. Cały wierzchołek trójkąta wyspy zdawał się płonąć. Deszcz przestał padać i nic już nie powstrzymywało postępów pożaru. – Tam jest coraz gorzej – zauważył. – Może być równie paskudnie Reskirdowi jak Argończykom. – Bragi. – Haaken na wykuszu blank rozwinął nieporządnie naszkicowaną mapę. Część obszaru była zaznaczona węglem. – To jest to, co dotąd zdobyliśmy. Połowa. – Ciemne smugi wyglądały niczym chciwe palce. Na całym zdobytym obszarze widniały wciąż białe plamy. – Jak się biją? – My czy oni? – Wszyscy. – Nasi chłopcy dobrze się bawią. Oni... Zależy od jednostki. Od oficerów, jak sądzę. Jedni tratują się nawzajem, próbując uciec, inni nie chcą za nic ustąpić. Powiedziałbym, że nasze szanse na wykończenie ich są większe niż pół na pół. Ale potem będziemy musieli się bronić przed ich kontratakami, a równocześnie sprzątać niedobitków. – Dalej tak trzymaj. Jacyś Necremneńczycy mieli na tyle jaj, żeby zostać? – Przechylił się i spojrzał w dół. Kilkanaście mniejszych łodzi skupiło się przy podstawie murów. – Czemu? – Chcę popłynąć po Reskirda. Nie spuszczaj oka z Nepanthe. I szukaj Ethriana. Gdzieś go tutaj trzymają. DWADZIEŚCIA SZEŚĆ: Bitwa o Fadem Meskird miał kłopoty, ponieważ zbyt dobrze mu szło. – Bragi, spuściłem im straszne lanie. Teraz mógłbym wykończyć niedobitków. Tylko że nie mogę się do nich dostać. Przeklęty ogień... Kurtyna płomieni spowalniała postępy wojsk Smokbójcy. Obecnie przesłaniała całą podstawę ostrokątnego równoramiennego trójkąta wyspy. Całe kwartały zmieniły się w szalejące piekło, wzniecające silny wiatr. Żadna ze stron nie mogła podejść na tyle blisko, by skutecznie walczyć z pożarem. – Nie możesz tutaj zostać, czekając, póki się wszystko nie wypali. To może potrwać wiele dni. Zniszczenia, jakich dokonali, były wstrząsające. Nawet podczas wojen El Murida Ragnarson nie widział niczego podobnego. – Jarl i Haaken potrzebują pomocy. – Ci przeklęci Necremneńczycy umknęli niczym króliki na widok lisa. – Zdobyłeś już most? – Strażnicy w wartowni nie chcą się poddać. Ale zdobędziemy go. Tak czy siak, nic innego już tu nie mamy do roboty. – Michael. Czy most kończy się na tej samej wyspie, na której znajduje się Fadem? – Tak mi się wydaje. – Rozumiesz? – zapytał Bragi Smokbójcę. Słomiane włosy Reskirda zafalowały, gdy żywo potakiwał. Bragi się zaśmiał. – Co? – Spójrz na nas. Na mnie, na siebie, na Haakena. Ucywilizowaliśmy się. Przed przybyciem do Kavelina, nigdy nie obcinaliśmy krótko włosów. I nie goliliśmy się, wyjąwszy ciebie. – To jest dziwny kraj. Lepiej zacznę działać, zanim rozjaśni się na tyle, że będą w stanie pojąć, o co nam chodzi. Jednak przed świtem nie dołączyli do Haakena. Most nie prowadził na tę samą wyspę. Musieli po drodze pokonać jeszcze trzy inne. Napotkali opór, a potem okazało się, że właściwy most jest wciąż w rękach Argończyków. Haaken nie miał nawet szansy przejęcia go. Stacjonujący na nim garnizon przypuścił kontratak. Starzy weterani Bragiego zdobyli most po krótkiej zaciętej walce tylko po to, by zaraz zobaczyć żołnierzy Argonu formujących szyki po drugiej stronie. Walka trwała kilka godzin. Kiedy tylko było to możliwe, łucznicy Haakena strzelali z Fademu nieco na oślep. Ragnarson postępował naprzód, póki nie dotarł do głównej bramy, która wszakże wciąż pozostawała w rękach wroga. – Kto kogo schwytał w pułapkę? – zastanawiał się na głos. – Jak dużo czasu minie, zanim miasto zwróci się przeciwko nam? W rozumieniu taktycznym wszystko szło znakomicie. Jednak sytuacja strategiczna z każdą chwilą robiła się coraz gorsza. Smokbójca przypatrywał się domom i sklepom stojącym naprzeciw pałacu fortecy. – Mnóstwo tu wszędzie drewna. Może następny pożar... – Weź się do tego. Pożar Smokbójcy osłonił ich flanki. Bragi kazał ludziom wspiąć się na mury w miejscach, gdzie Czarny Kieł i Ahring już ustanowili przyczółki. Zdobyli główną bramę od tyłu. Zmęczony, dołączył do Haakena. Na mapie tamtego widniało teraz kilka tylko białych plam. – Brama zamyka obwód – powiedział Czarny Kieł. – Całe mury są w naszych rękach. – Sądzisz, że to mądrze? – zapytał Ragnarson. – Będą stawiać bardziej zajadły opór, jeśli zrozumieją, że nie mają wyjścia. – Ale w przeciwnym razie Fadema mogłaby uciec. Czy nie chodzi o to, żeby ją złapać za wszelką cenę? – Będzie dobrym argumentem przetargowym, jeśli wszystko się skiepści. Znalazłeś już Ethriana? – Nie. Inaczej powiedziałbym, żebyśmy się stąd wynosili. – Kolejny powód, by dostać damę w nasze łapy. Jeśli nam się nie uda, będą nas ścigać przez całą drogę z powrotem. – Czarodzieje chcą się z tobą zobaczyć. – Mają coś? – Nie wiem. Łazili wszędzie, plącząc się pod nogami. – Co z ludźmi? Jakieś problemy? – Jeszcze nie. Wciąż uważają, że póki ty dowodzisz, są w stanie połknąć cały świat. Ale już jest dzień. Zobaczą, jak wielkie jest to miejsce, i obawiam się, że mogą zacząć myśleć. Żołnierze Zachodu łatwo wpadali w panikę i byli całkowicie nieobliczalni. Jednego dnia potrafili – zwłaszcza jeśli ktoś ich stosownie natchnął – stawić czoło zupełnie nieprawdopodobnej przewadze liczebnej wroga i walczyć do ostatniego człowieka. Innego jakieś trywialne zdarzenie mogło nastraszyć całą armię. – Znajdź im zajęcie, żeby nie mieli czasu na myślenie. Tamten obszar. Co to jest? – Cytadele wewnątrz cytadeli. Zamknęli się w środku. Wygląda, że niełatwo nam przyjdzie ich stamtąd wykurzyć. – Gdzie jest królowa? Powstrzymuj innych od wycieczek. Znajdź ją, ale przy jak najmniejszych stratach. – Już to robię. Kłam w sprawie zamiarów Pthothora. Już wziąłem więcej jeńców, niźli potrafię upilnować. Reskird pokazał się akurat w czas, potrzebujemy ludzi na mury. – Niech dalej płoną pożary. Jakie straty? – Nie jest tak źle. Głównie nowi ludzie, tak jak przewidywałeś. Jednak wystarczająco duże, że mogą być problemy, jeśli będziemy musieli wywalczyć sobie drogę z miasta. – Co z tymi czarodziejami? Haaken uchylił się od odpowiedzi dotyczącej zostawienia rannych. Ragnarson nawet nie chciał o tym myśleć, a cóż dopiero mówić głośno. To zawsze potem gryzło sumienie, jednak niekiedy nie było po prostu innego wyjścia. – Gdzie tylko chcesz. Pochodź sobie trochę dookoła, a zaraz jeden z nich ukąsi cię w kostkę. Tak też zrobił. Trebilcock i Dantice poszli za nim, do końca grając rolę jego osobistej ochrony. Ragnarson dotarł wreszcie na dziedziniec, gdzie tysiąc jeńców siedziało w ciasnych szeregach na bruku, ze spuszczonymi głowami, pobitych bez reszty. Na następnym dziedzińcu znalazł swoich poległych i rannych ułożonych w równych rzędach na materacach wyciągniętych z koszar. Szczęśliwie, martwych i śmiertelnie rannych było naprawdę niewielu. Na jednym z materacy leżał karczmarz, którego spotkał wtedy po drodze do Baxendali. – Hej, stary, co ty tutaj robisz? Powinieneś być w domu i zajmować się swoją karczmą. – Stary? Jestem młodszy niż pan, sir. – Ale to jest moja praca. Mnie płacą za to, że tutaj jestem. – To również i moja praca, sir. Rozumiesz, to mój kraj. Moi synowie, Robbie i Tal, widział ich pan może, sir? Z nimi wszystko w porządku, jak pan myśli? – Oczywiście. Z pewnością okazali się bohaterami. Zawiozą do domu podwójną porcję łupów. – Nie miał zielonego pojęcia, gdzie tamci mogą być, ale karczmarzowi nie zostało już wiele życia. – Kiedy się trochę wyklaruje, ześlę ich na dół. – To dobrze, sir. Dziękuję, sir. – Zdrowiej, karczmarzu. Będziemy jeszcze cię potrzebowali, zanim wszystko się skończy. – W ciągu jednego, dwóch dni będę już na nogach i w szeregu. Ci Argończycy nie mogli przecież mocno mnie pociąć, skoro cały czas pokazywali nam plecy. Ragnarson poszedł dalej, zanim łzy strumieniem trysnęły mu z oczu. Wszędzie dookoła widział znajome twarze ludzi, którzy szli za nim od tak dawna, że niemalże stanowili rodzinę. Ci sami, co zawsze, stali w pierwszym szeregu, zawsze tam, gdzie walki były najgorsze. Nie potrafił się powstrzymać. Niejeden raz uronił łzę nad starym towarzyszem. Trzech czarodziejów zajmowało się pomocą medyczną. Istota o Wielu Oczach, chociaż tak dziwną miała postać, skrywała pod nią współczującą, uczuciową duszę. Nienawidziła widoku bólu. Ona, Kierle Starożytny i Stojan Dusan operowali taśmowo. Gdyby dysponowali Mocą, z pewnością znacznie częściej udawałoby im się odegnać śmierć i ból. – Michael, nasz gatunek stanowi paradoks – zauważył Ragnarson, kiedy już odeszli na bok. – Wszelki rozum jest paradoksalny. – Sir? – Widok dziedzińca szpitalnego nie zakłócił opanowania Michaela. Dantice wszakże wyraźnie zbladł. – Ci czarodzieje. Potrafią się wściec, zniszczyć miasto, zabić dwadzieścia tysięcy ludzi i nawet okiem nie mrugną. Ale spójrz na nich teraz. Padają niemalże z nóg dla ludzi, których nawet nie znają. – Na tym właśnie polega bycie człowiekiem. Wszyscy tacy jesteśmy. Widziałem, jak tam płakałeś, a jednak najchętniej zniszczyłbyś Shinsan aż do ostatniego dziecka w kołysce. Albo obrócił Argon w popioły. – Tak. To jest dopiero zagadka, jak to często powtarza mój śniady gruby przyjaciel. Jaka jest różnica między tym karczmarzem a człowiekiem, którego zabiłem wieczorem? Każdy z nich wykonywał swój obowiązek... Nie. Dosyć. Znajdźmy Varthlokkura. Pod koniec bitwy i krótko po niej zawsze opadały go takie nastroje. Jeśli nie weźmie się w garść, nie znajdzie jakiegoś zajęcia, zapadnie w otchłań nihilizmu, z której nie wydostanie się przez wiele dni. Zanim wytropili Varthlokkura, resztki nocy całkiem już pierzchły. On i Visigodred byli w bibliotece, wertując stare księgi. Zindahjira był tam również, chociaż Ragnarson ani razu go nie zauważył. Zza regałów protestował i przeklinał, próbując rozeźlić Visigodreda. – O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Trebilcock. – Nie mam pojęcia – odparł Ragnarson. – Tak się zachowują, od kiedy ich znam. Za jednym z regałów zmaterializował się Ragnar. – Tato! Bragi uściskał go, potem odsunął na długość ramion. Chłopak był obciążony łupami. – Ktoś tutaj łamie dyscyplinę plądrowania? – Och, tato. Wybrałem tylko kilka rzeczy dla Gundara i dzieciaków. – A jeśli każdy by tak robił? Kto by walczył? Ragnar postawił się hardo. – Varthlokkur wciąż jeszcze żyje. Aby trzymać go z dala od kłopotów, Ragnarson wmówił mu, że czarodziej potrzebuje straży przybocznej. Zabawny koncept. Varthlokkur, Visigodred i Zindahjira nawet bez Mocy byli cholernie groźni. – Okazał się nieoceniony – powiedział Varthlokkur. – Jak przebiegają walki? – Remis, ze wskazaniem na nas. Ale musimy dostać Fademę. Haaken powiedział, że chcesz ze mną rozmawiać. Jakieś problemy? – Sam nie wiem – powiedział Visigodred. – Usłyszałem o wszystkim od Marca tego ranka. Był w Hammad al Nakirze. – I co? – El Murid się obronił. Najpierw chłopak Harouna opanował wszystko prócz Al Rhemish. Otrzymał pomoc od plemion. Jednak po ostatnim przypływie Mocy wszystko się odwróciło. – Jak? – Plotki mówią, że El Murid odwołał się o pomoc do aniołów. Takiej metafory użyto zapewne dlatego, że on sam twierdził od początku, iż otrzymał swe zadanie bezpośrednio z niebios. Aniołowie jednak najwyraźniej odpowiedzieli. Zesłali mu generała. Ofensywa rojalistów się załamała. – To tylko kwestia czasu. Varthlokkur podjął myśl: – Megelin uczył się u najlepszych, ale przegrywa. Trzy bitwy w ostatnim tygodniu, każdą ze słabszymi siłami wroga. Ten anielski generał jest nadczłowiekiem. – I? – Dwie kwestie. Co się stanie, jeśli Megelin przegra? Kolejna runda wojen El Murida? Ten człowiek jest stary, gruby i bardziej szalony niż niegdyś. Będzie chciał wyrównać rachunki z każdym, kto pomagał Harounowi. Druga sprawa: generał nazywa się Badalamen. – Badalamen? Nigdy o nim nie słyszałem. – Słyszałeś. Podczas inwokacji wyroczni, pamiętasz? Była skrajnie niejasna, ale pojawiło się w niej to imię, oznaczające niebezpieczeństwo... – Tak. Teraz sobie przypominam. – Nasze rozumowanie wygląda tak: Badalamen został dostarczony przez O Shinga, aby odwrócić los El Murida, ponieważ Shinsan nie jest jeszcze gotowe do wojny. Ta sprawa z Argonem przypuszczalnie stanowiła element przygotowań do zmasowanego ataku następnego lata, ale my im pokrzyżowaliśmy szyki. – Och. Słyszałem o twoim pojedynku z tervola. Wciąż gdzieś tu jest. Z Fademą. Haaken dał mi maskę. Nie rozpoznałem jej, chociaż styl kojarzy się z Chinem. Mógł się trochę zmienić po Baxendali. Jeśli jednak to Chin, wówczas jest niebezpieczny, jak to jest w wypadku tervola. Oszczędzilibyśmy wiele łez, zabijając go. Ale do rzeczy, zajmijmy się Hammad al Nakirem. – Osobiście sądzę, że twoja operacja była znacznie bardziej efektywna, niźli się O Shing spodziewał. I jest jeszcze Radeachar. Wystawił tego Badalamena, żeby zaatakować twoją flankę. – On też jest tervola? – Nie. Marco mówi, że wygląda zwyczajnie. Widziałeś kiedyś mistrzów wschodnich sztuk walki? Sposób, w jaki wykorzystują siłę przeciwnika przeciwko niemu? Tak właśnie działa Badalamen. – Sądzę, że w ogóle nie jest człowiekiem. Zarówno Nu Li Hsi, jak i Yo Hsi próbowali wyhodować żołnierzy nadludzi. O Shing był rezultatem jednego z takich eksperymentów. Przypuszczam, że Radeachar jest następny. Wątpię, by prace przerwano wraz z odejściem książąt taumaturgów. Ragnarson zacisnął usta, ze świtem wciągnął powietrze przez zęby. – Niewiele możemy w tej sprawie zrobić, nieprawdaż? – Nie. Chciałem tylko, żebyś wiedział. Powiedziałbym, że w takiej sytuacji naszym imperatywem jest zabicie tego tervola tutaj. Uważa się go za jednego z najważniejszych ludzi O Shinga. – I potrzebujemy Fademy – dodał Ragnarson. – Każdy, kto przejmie po niej władzę, dwa razy się zastanowi, zanim znowu pozwoli uczynić ze swojego kraju zasłonę dla poczynań Shinsanu. – Marco poleciał również do Necremnos – powiedział Visigodred. – Pthothor zebrał armię. Ale nie śpieszy mu się. Czeka na wieści o naszych postępach. Nie chce rzucać żywych ludzi na pomoc umarłym. – Nie można go winić. Cóż, lepiej powiem Haakenowi, że musimy szybko zdobyć tę wieżę. Upomniawszy raz jeszcze Ragnara, Bragi odszedł. Zindahjira podjął swą litanię spośród regałów. Bragi zachichotał. Któregoś dnia tamten naprawdę się doigra. Fadema uparcie odmawiała kapitulacji. Dni mijały. Impas się przeciągał. Ragnarson coraz bardziej się martwił. Garnizon miasta doszedł do siebie. Otrzymali posiłki złożone z żołnierzy stacjonujących za miastem. Ragnarson musiał zamknąć swe siły w Fademie. Jego ludziom czas zajmowała obrona murów. W każdej chwili spodziewał się poważniejszego szturmu. Teraz już nie było mowy o ucieczce nie poprzedzonej zwycięstwem. A to zdawało się z każdym dniem coraz bardziej wymykać – chyba że przybędzie Necremnos. Pierwszy tydzień dobiegł końca. Prócz warowni królowej całe Fadem było jego. Na zewnątrz Argończycy zadowalali się czekaniem, chcąc wziąć go głodem. Odparł próby szturmu, zadając im ciężkie straty. Necremnos szło naprzód, ale powoli, najwyraźniej chcąc, by Kavelin poniósł najcięższe straty. Pat trwał, chociaż Ragnarson nie siedział bezczynnie. Jego inżynierowie pracowali przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ryjąc tunel pod wieżą królowej. Bombardował jej mury zdobytymi machinami. Nocami próbował wysyłać po ścianach marena dimura. Saperzy skończyli tunel pod koniec następnego tygodnia. Ragnarson bardzo starannie dobierał oddziały szturmowe. Haakenowi i Reskirdowi powierzył dowództwo nad dwoma, sam objął trzeci. Ahring kierował paskudnymi operacjami dywersyjnymi na zewnątrz. Wewnętrzna forteca była cylindryczną wieżą o grubych ścianach i niewielkiej ilości wolnej przestrzeni w środku. Od kiedy drzwi zostały zawarte, najłatwiejszy dostęp uzyskać można było z góry – niemalże sto stóp ponad otaczającą ją ulicą. Chyba że udałoby się przedostać do lochów. Oczywista i łatwa do przewidzenia taktyka. Obrońcy będą na nich czekać. Paskudna sprawa. Bragi nie wątpił w wynik walki. Jego główną troską było maksymalne ograniczenie strat. Inżynierowie przeprowadzili próbę, żeby się przekonać, czy nie zalano lochów. Nie. Oczekiwało na nich inne przyjęcie. Bragi spodziewał się ognia, ale nie pojawił się. Znowu przesądził brak gotowości Argonu. To był naprawdę dziki bój w ciemnych korytarzach i wąskich drzwiach. Ludzie Ragnarsona parli naprzód mocą samej masy ludzkiej. Obrońcy bronili się uparcie mimo beznadziejności położenia. I tak to szło, piętro za piętrem, godzina za godziną. – Dlaczego, u diabła, ona się nie podda? – zapytał Bragi Smokbójcę. – Tylko marnuje ludzi. – Niektórzy z nich pewnie wciąż mają nadzieję. – Marszałku! Jesteśmy na samej górze. – W porządku! Reskird! Haaken! To jest to. Poślijcie po Varthlokkura. Czarodziej pojawił się natychmiast. Ragnarson i jego przyjaciele przemocą utorowali sobie drogę przez umocnienia ostatniej reduty Fademy. Zostali jej tylko dwaj żołnierze. Obaj byli ranni, ale wciąż rwali się do walki. I tervola również tam był. Za nim, związany i zakneblowany, stał Ethrian. – Lordzie Chin – powiedział Varthlokkur. – Minęło sporo czasu. Chin ukłonił się nieznacznie. – Witaj w Argonie, dawny uczniu. Dobrze pojąłeś nasze lekcje. Pewnego dnia będziesz musiał nauczyć mnie sekretu Niezrodzonego. – Nie mam upodobania do nauki. Czy jest coś, co chciałbyś nam powiedzieć, lordzie, abyśmy mogli uniknąć najbardziej przykrej części zadania? – Nie. Sądzę, że nie. – Chin zerknął na klepsydrę. Nie wydawał się przejęty. Ragnarson zdwoił czujność. Ci ludzie zawsze chowali coś w rękawie... Podniósł z posadzki oszczep, udawał, że go ogląda. – Coś się zaraz stanie – wyszeptał do Reskirda. – Zacznij wyprowadzać ludzi. Chin zareagował na rozkaz wycofania nieznacznym grymasem i śladem zdenerwowania. – Lordzie – powiedział Ragnarson. – Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego zabijałeś moich ludzi? Moja żona nic ci nie uczyniła. – Jego głos był stalowy, ale słychać też było w nim ból. Chin zerknął na klepsydrę, wykonał zasłonę klingą miecza. – Nie traktuj tego osobiście. Po prostu znalazłeś się na drodze, ale wkrótce zostanie to skorygowane. Godzina nadeszła. Przez chwilę Ragnarson sądził, że tervola ma na myśli godzinę swej śmierci. Potem jednak, kiedy Varthlokkur westchnął i zachwiał się, zrozumiał, że Chin ostrzegał swoich towarzyszy. Moc ożyła. Za Chinem i Fademą otworzył się portal. Tervola zaatakował. Haaken i Michael stawili mu czoło – nie dopuścili, by ostrze miecza sięgnęło marszałka. Fademą rzuciła się na Bragiego ze sztyletem, identycznym jak ten, który odebrano przywódcy zabójców Elany. Jeden z żołnierzy ciął jej rękę z nożem, potem kopnął sztylet w stronę swego dowódcy. Próbował pobiec za nią. Bragi schwycił go za ramię, tym samym ratując przed ciosem klingi China. – Dzięki. – Wcisnął sztylet w dłoń żołnierza. To był bogaty łup, opatrzone zaklęciami ostrze warte było fortunę. Chin zagnał dwóch żołnierzy argońskich, Fademę oraz Ethriana w czarną paszczę portalu, wyśpiewując pośpieszne zaklęcie. Varthlokkur zareagował zaklęciem ochronnym. Chin skoczył w kierunku portalu. Jego magia zaczęła szaleć w komnacie. Bragi cisnął oszczepem, a moment później osunął się na posadzkę, trąc oczy. Nic nie widział, jakby przypiekano mu skórę. Jęknął. – Spokojnie – powiedział Varthlokkur. – Wszystko będzie dobrze. Większość udało mi się zablokować. Ragnarson nie uwierzył mu. – Dostałem go? – dopytywał się. – Dostałem go? – Życie China wydawało mu się niemalże warte straconych oczu. – Nie wiem. Przykro mi. Nie widziałem. DWADZIEŚCIA SIEDEM: Powrót Szydercy Smagły mężczyzna ukrył się w cieniu i obserwował. W pewnej chwili zadrżał, pewien, że Varthlokkur musi go zauważyć. Ale tylko jeden człowiek zerknął w jego stronę, przysadzisty twardziel, którego nie znał. Ponadto zupełnie nie zareagował na jego spojrzenie. Ze świstem wypuścił wstrzymywany oddech. Uspokojony, poczekał, aż tamci skręcą za róg, następnie ruszył w ślad za nimi. Co zamierzali? Bragi i Varthlokkur nie mieli żadnego interesu, żeby być w Necremnos. I kim był ten Necremneńczyk? Wszyscy najwyraźniej znali go i bali się. Smagły mężczyzna zagadnął zamiatacza ulic: – O wybaczenie tysiąckrotne proszę, panie. Głupim jest przybyszem do miasta, ignorantem we wszystkich sprawach Necremnos. Toteż nic dziwnego, żem konsternacją porażon. Oto widzę, człowiek idzie, chwilę temu minął ciebie, zwykły człowiek, z obcymi towarzyszami, a ludzie odwracają odeń oczy. Zastanawiam się więc, któż zacz? – Hę? Nekremeński był jednym z języków dzieciństwa Szydercy. Potrafił jednak mówić nim w taki sposób, że nie dawało się go zrozumieć. Spróbował ponownie: – On? Oto jest wielki i potężny Aristithorn we własnej osobie. On to z samego siebie uczynił niewielkiego zabawkowego boga, w swym zabawkowym zamku. Oto masz. Już sobie idziesz? Szyderca usłyszał dość. Nigdy dotąd nie spotkał Aristithorna, ale znał imię. W opowieściach Bragiego pojawiało się aż nadto często. A więc wielki bękart wciągał w swe intrygi starych wspólników, co? Pośpiesznie przepychał się przez tłum. Ale zbyt wiele czasu zmarnował z zamiataczem. Zgubił ich. Szukając, znalazł się na brzegu rzeki. Jednak znowu dotarł tam zbyt późno. Dowiedział się tylko, że odwiedzali firmy zajmujące się wodnym transportem oraz mistrzów gildii rybaków. Łodzie. Mnóstwo łodzi. Musiało o to chodzić. Dlaczego Bragi przebywał w Necremnos, próbując zbudować flotyllę? To nie miało sensu – chyba że udał się na jakąś awanturę z armią Kavelina. Potencjalnym celem mógł być Argon, ale nie było to niemożliwe. Jednak gdy po tej konkluzji zwiodło go rozumowanie. Nie potrafił sobie mianowicie wyobrazić przyczyny, dla której Kavelin miałby atakować Argon. Nie potrafił też pojąć, jak Bragi zamierzał sobie z nim poradzić. Bragi wprawdzie dokonywał już wcześniej cudów militarnych, jednak to zadanie było zupełnie nierealistyczne. Szyderca dobrze znał Argon, Ragnarson nie. Smagły mężczyzna wiedział, że miasto szczyciło się liczbą ludności większą niźli cały Kavelin. Najpotężniejsza siła, jaką Kavelin zdolny był wystawić, po prostu rozpłynie się w tłumach zalegających jego ulice... Ale Bragi wziął ze sobą Varthlokkura. To mogło wszystko zmienić. Tak przynajmniej stało się w wypadku Ilkazaru. Być może źle osądził. Może Bragi potrzebował łodzi tylko po to, by przeprawić się przez Roe. Poszedł ich tropem. Cała sprawa domagała się zbadania. Najwyższy czas, żeby się trochę ruszyć. Przebywał w mieście od miesiąca i nic nie osiągnął. Przegrał niemalże całą fortunę, którą wręczył mu lord Chin, zanim go tutaj teleportował. Wiedział doskonale, czego się po nim oczekuje, ale stare przyzwyczajenia, stare nawyki myślowe umierały powoli. Następnym razem, jak się spotkają, tamten dostanie chyba ataku apopleksji. Szyderca powinien być już dawno w Kavelinie. Poczuł ssanie w żołądku. Pomacał sakiewkę – znowu pusta. A do pokoju, który wynajął i w którym trzymał najbardziej żelazne rezerwy, droga była daleka. Przez chwilę myślał, aby kogoś okraść, ale ostatecznie się nie odważył. Nie był już tak szybki, jak niegdyś, przeżyte lata ciążyły. Wkrótce będzie zdolny tylko do rabunku z klingą w ręku, gdyż umiejętności szermierczych nie zatracił. Przeklinając całą drogę, powlókł się przez miasto. Dotarł na miejsce, wyciągnął mieszek, a potem zamówił posiłek na dwie osoby i pochłonął go do ostatniej kruszyny. Jego słabością była nadmierna skłonność do pobłażania sobie, niezależnie czy chodziło o jedzenie, hazard, czy picie. Trzy dni później znalazł w końcu Aristithorna. Bragi i Varthlokkur dawno już odpłynęli. Ich wizyta nie wywołała prawie żadnych publicznych komentarzy. Coś jednak się działo. Na poły zrujnowany, przypominający stos zwalonych bezładnie kamieni, pałac króla Necremnos nagle jakby ożył. Kapitanowie przeżartej korupcją niekompetentnej armii Necremnos roili się w nim niczym w ulu, wchodzili, a potem wychodzili z poszarzałymi twarzami. To byli niedzielni żołnierze, z alergią na wszelką poważniejszą praktykę swego rzemiosła. Zaciągnęli się w istocie nie po to, by umrzeć za swój kraj, tylko po to, by uszczknąć nieco złota z jego skarbca. W tawernach, gdzie zasadniczą klientelę stanowili żołnierze, dużo było narzekania i nerwowego zastanawiania się nad przyszłością. Szyderca był wśród nich, słuchał. Tematem była wojna z Argonem. Nikogo najwyraźniej nie obchodziły jej przyczyny. Pesymiści dowodzili, że sforsowanie umocnień obronnych Argonu jest niemożliwe. Optymiści już wydawali łupy, jakie przywiozą do domów. Regimenty ćwiczyły musztrę na polach marsowych na południe od miasta, ale leniwie, zgodnie z tradycjami obowiązującymi we wszelkich oficjalnych poczynaniach Necremnos. I tam również był Szyderca. Nie tracąc ani chwili, podjął decyzję przyłączenia się do taborów. Zwerbował sześć młodych, entuzjastycznych, atrakcyjnych dziewcząt, zdolnych przyciągnąć oko hojnych oficerów. Zagnał je do pracy i słuchał. Szybko doszedł do wniosku, że naczelne dowództwo zwleka. Sami generałowie nigdy by się do tego nie przyznali, jednak doskonale wiedzieli, że brakuje im kompetencji. Że z siłami takimi jak te, nie sposób przedsięwziąć czegokolwiek przeciwko Argonowi. Armia wielkiego miasta była słabo wyszkolona i wyposażona, a jej oficerowie równie skorumpowani jak ci tutaj, jednak wojnę traktowano tam poważnie. Na koniec wreszcie, leniwie niczym ogłupiała ameba, nekremeńskie zastępy powlokły się na południe wschodnim brzegiem Roe. Sto tysięcy zawodowych żołnierzy, poborowych, sprzymierzeńców i chciwych łupu zaciężnych odpowiedziało na gest Pthothora unoszącego buławę. Marsz dłużył się niemiłosiernie wśród kurzu i zamieszania. Mimo wysiłków Aristithorna i króla bezładna masa nigdy właściwie nie zdołała sformować porządnego szyku. Pierwsza potyczka nieomal skończyła się katastrofą, chociaż wrogów nie było więcej niż dziesięć tysięcy. Zawodowi żołnierze i poborowi wpadli w panikę. Jednak niezła konnica zaciężna, wywodząca się spośród plemion równin, w końcu zdołała uderzyć na flankę argońskich sił pogranicza i zmusić je do odwrotu, a potem pomknęła naprzód, paląc i łupiąc. Po tej niedoszłej katastrofie armia zaczęła cierpieć na paroksyzmy ataków quasi-kompetencji. Pthothor powiesił pięćdziesięciu oficerów, zdymisjonował następnych stu, niezliczonych zaś zdegradował. Kiedy któryś narzekał na utratę tradycyjnych przywilejów, Pthothor odsyłał go do Aristithorna. Nikt nie ośmielił się powiedzieć nawet słowa w obecności zdziwaczałego starego czarodzieja. Armia dotarła w końcu do Doliny Grobowców, gdzie wraz ze swoimi skarbami spoczywały niezliczone pokolenia argońskiej szlachty. Argończycy wyszli jej naprzeciw, by nie dopuścić do okradania i niszczenia grobów. Całkowicie niewyobrażalna walka rozpętała się wśród nagrobków i obelisków i trwała od świtu do zmierzchu. Tysiące poległy. Trudno było mówić o jakimś rozstrzygnięciu, póki jeźdźcy stepowi nie wydostali się z ognia walk, okrążyli dolinę i zaczęli plądrować przedmieścia Argonu. Przechwycili mosty pontonowe wiodące do kilkunastu zewnętrznych wysp. W ciągu nocy dowództwo argońskie pośpiesznie zmobilizowało tysiące obywateli, co mogłoby jeszcze powstrzymać falę przypływu, gdyby nie wieści o upadku bastionu królowej. Szyderca krzyknął z radości, gdy usłyszał, że sztandary Bragiego powiewają ponad całym Fademem. Necremneńczycy zebrali się na odwagę. Żołnierze Argonu powoli dezerterowali, śpiesząc, by uratować to, co się jeszcze da, z własnych domów. Pthothor ruszył naprzód i zajął wyspy, które nie zdążyły zniszczyć pontonów i mostów. Szyderca wprost nie mógł uwierzyć w zamieszanie panujące po obu stronach frontu. Zrozumiał, co kazało Bragiemu ufać w powodzenie operacji przeciwko Argonowi. W porównaniu z tą zbieraniną żołnierze Kavelina prezentowali się niczym nadludzie, natomiast wyższość ich dowódców była oczywista. Wiedział, że Haaken i Reskird powinni tu być wraz z gwardią Vorgrebergu i lekką midlandzką. A także Ahring i Altenkirk, najpewniej z królewskimi i Damhorstianami. A znając upodobanie Bragiego do łuczników, takoż TennHorst i Łucznicy Królewskiej Chwały... Być może nawet Breidenbachianie i lekka Sedlmayr, a kto wie, czy nie gildia... Im dłużej Szyderca się zastanawiał, tym armia bardziej rosła w jego wyobraźni, póki nie doszedł do obrazu Fademu zajętego przez całą dorosłą męską populację Kavelina... Jego depresja zaczęła ustępować. Pojawiały się przebłyski Szydercy z dawnych lat, zadziwiał dziewczęta swoimi niefrasobliwymi nonsensami. Na jakiś czas zapomniał o presji... Oficerowie, których zabawiał, nie wiedzieli prawie nic na temat Bragiego. Aristithorn i Pthothor trzymali wszystkie wieści dla siebie, nie ufali nikomu ze sztabu. Szyderca żałował, że nie może ściągnąć czarodzieja do swego namiotu. Jego dziewczyny pracowały niemal na okrągło, tego jednak z pewnością by nie zniosły. Aristithorn cieszył się określoną sławą: sprowadzał do domu dziewczyny, które wpadły mu w oko. Nikt już nigdy ich potem nie widział. A więc Szyderca tylko przysiadał się do oficerów – najlepszy przyjaciel żołnierzy – i czekał na korzystny rozwój wydarzeń. Jego chwila nadeszła wkrótce po Dolinie Grobowców. Nadpłynęła barka nekremeńska, lawirując wśród kanałów delty. Na pokładzie stali Bragi, jego syn, Varthlokkur, Haaken, Reskird, Trebilcock, jego krępy przyjaciel i... Nepanthe! Poszukiwali Aristithorna i Pthothora rzekomo po to, by uzgodnić wspólne działania przeciwko Argonowi, którego olbrzymie połacie jeszcze nie zostały zdobyte. Szyderca wypatrzył Nepanthe na długo przedtem, zanim ona go ujrzała. I nie potrafił w to uwierzyć. Śmiała się razem z Haakenem i Reskirdem z błazeńskiej armii sojuszników. Przy nieskazitelnych, doskonale zdyscyplinowanych żołnierzach królewskich obszarpane próżniaki z kwatery głównej Pthothora wyglądały doprawdy żałośnie. Niczym kiepsko zorganizowani zbóje. Szyderca podszedł jak najbliżej, nie zdradzając równocześnie swojej obecności. Nepanthe rzekomo miała przebywać w lochach zamku Krief. Nie zobaczył Ethriana i to z jakiegoś powodu poruszyło go bardziej niż obecność żony. Chłopak rzadko oddalał się na dłużej od matki. Nie pozwalała mu. Mimo jego protestów koniecznie chciała zrobić z Ethriana maminsynka. Tak go jednak zaintrygowała obecność żony i wysiłki wkładane w podsłuchiwanie, że nie zwracał uwagi na nic innego – w szczególności zaś na pozostałych członków oddziału Bragiego. Oprócz zdolności do pakowania się w kłopoty w każdych właściwie okolicznościach Aral Dantice dysponował jednym godnym uwagi talentem: pamięcią. Teraz, kiedy dostrzegł twarz wystającą sponad zdobnego żywopłotu, przypomniał sobie smagłe oblicze, które raz tylko widział przelotnie w Necremnos. Wyszeptał słowo do Trebilcocka. Nie przyszło im do głowy, że nie powinni łapać podejrzanego na nekremeńskim terenie. Podjęli decyzję, rozdzielili się, ruszyli każdy tak, aby razem zajść obserwatora od tyłu. Pierwszym ostrzeżeniem jakie Szyderca otrzymał był żelazny uścisk na jego ramieniu. Pisnął. – Hai! – podskoczył, kopnął, cios rzucił Dantice’a na ziemię... i wtedy stanął jak wryty, patrząc w zimne, całkowicie wyzute z emocji oczy Michaela Trebilcocka... po drugiej stronie ostrza szabli. Dobył własnej broni i rozpoczęła się walka. Trwała w całkowitym milczeniu – absolutny wyjątek względem normalnego sposobu, w jaki zazwyczaj przeprowadzał takie sprawy. Szczęk stali ściągnął tłum widzów. Zamierzył to jako przelotne skrzyżowanie broni, co najwyżej lekko zrani chłopaka, a potem przedrze się i zagubi w labiryncie żywopłotów i dziedzińców... Ale Trebilcock mu nie pozwolił. Oczy Szydercy rozszerzyły się raptownie. Trebilcock parował każdy jego cios i co więcej – kontratakował. Często niewiele brakowało, aby go dostał. Nie dawał mu ani chwili na zebranie myśli, złapanie oddechu. Trebilcock był naprawdę dobry. Szermiercze umiejętności Szydercy stanowiły wśród jego znajomych niemalże legendę. Rzadko zdarzało mu się spotkać człowieka, którego nie potrafił pokonać w kilka chwil. Tym razem natknął się na takiego, którego być może nie zdoła pokonać w ogóle. W ciągu dziesięciu minut udało mu się raz drasnąć Trebilcocka dzięki sztuczce, której próżno by szukać na dwornych polach honorowej walki. Ale Trebilcocka to nie zniechęciło, nie dopuścił także do powtórzenia kombinacji. Po prostu nie można go było onieśmielić. Szyderca nie potrafił zakłócić wewnętrznego spokoju tamtego. I to napełniało go lękiem... – Dość! – krzyknął Ragnarson. – Michael! Oddaj pole! Trebilcock cofnął się, obniżył gardę. Zmuszony, Szyderca postąpił podobnie. Złapali go. Upadek! Nepanthe dopadła do niego biegiem. – Kochanie! Co ty robisz?! Gdzie byłeś?! – I tak bez chwili przerwy. Nie dawała mu dojść do słowa. – Chodźcie – powiedział Ragnarson. – Wracamy na barkę. Czas, byśmy ruszali. Nepanthe, zajmij się nim. Szyderca patrzył na wszystkie strony, unikając spojrzenia Bragiego. Czuł jednak, jak tamten badawczo się jemu przygląda. Rozważał nawet pomysł symulowanej amnezji, odrzucił go jednak. Już się zdradził, reagując na obecność Nepanthe. Trzeba było myśleć naprawdę szybko. Kiedy wspinał się na pokład barki, Ragnarson powiedział: – Michael, cholernie dobrze radzisz sobie z klingą. – Sir? – Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo, kto potrafiłby wywalczyć remis z Szydercą. – To nie był remis. Tylko on nie potrafił zdobyć się na cierpliwość. – Dlatego właśnie cię powstrzymałem. Gdzie się tego nauczyłeś? – Od mistrza szermierki mojego ojca. Ale tak naprawdę wcale nie jestem taki dobry. W Rebsamenie... – Zadziwiłeś mnie. Wy, ludzie. Odbijać tę sukę. Musimy zniknąć, zanim odkryją, że uraczyłem ich stekiem kłamstw. Nepanthe trochę ograniczyła swoją opowieść. Szyderca skorzystał z okazji, by się rozejrzeć. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Haaken oparty o ścianę nadbudówki ze źdźbłem trawy w ustach patrzył w milczeniu. Varthlokkur przyglądał się z dziobu. Reskird, wymyślając marynarzom, też patrzył. Nie były to przyjazne spojrzenia. Najbezpieczniej będzie powiedzieć dobre dziewięćdziesiąt procent prawdy. W duszy czuł całkowity chaos. Nepanthe paplała o wszystkim, co wydarzyło się od czasu jego schwytania. Wydarzenia piętrzyły się, aż kręciło się w głowie. Ona i Ethrian zostali porwani przez agentów Shinsanu? Przypuszczalnie przez China, który rzekomo miał go uratować. Jakkolwiek się starał, nie potrafił obciążyć China zarzutem jego porwania. Jeśli tervola uknuł wszystko przeciwko Harounowi, uknuł to perfekcyjnie. Oskarżenie Bragiego mogło wynikać z dezinformacji... Kiedy wreszcie nastał czas pytań, powiedział całą prawdę. Dla siebie zatrzymał tylko poczucie, że bynajmniej wszystko jeszcze się nie skończyło, że wciąż musi postanowić, po której ze stron się opowie. W tej chwili skłaniał się ku swoim starym towarzyszom, mimo oczywistej perfidii bin Yousifa. Mógł być po stronie Bragiego, nie opowiadając się za Harounem. – Każ tym leniwym bękartom wiosłować! – krzyknął Bragi na Reskirda. – Cholera. – Pacnął dłonią, rozgniatając komara. Ulubione zajęcie wszystkich zebranych. – Niech dzieli nas jak najwięcej mil, zanim te błazny zmienią zdanie. Szyderca zmarszczył czoło w namyśle. – Czeka nas niezły marsz, stary kumplu. Podręcznikowy przykład z książki Harouna. Trochę nie podoba mi się, że muszę coś takiego zrobić Aristithornowi. To nie jest zły facet. Pozostali... Zasłużyli sobie na cokolwiek, co ich czeka. – Ja zastanawiam się, o czym paple stary przyjaciel. Przez cały czas bardziej i bardziej upolitycznione jego mowy są, póki całkiem nie potrafi już mówić z sensem. – Zawarłem układ z juntą, która przejęła władzę po tym, jak się pozbyliśmy Fademy. My już skończyliśmy to, po co tutaj przyszliśmy. Mamy Nepanthe. Jedynym powodem, dla którego tu wciąż jesteśmy, jest to, że nie mogliśmy wyjść. A więc powiedziałem im: „Puśćcie nas do domu, odejdziemy i już nigdy więcej nie sprawimy kłopotów. Jeśli się nie zgodzicie, będę was szarpał od tyłu przez cały czas, gdy będziecie musieli powstrzymywać Necremnos”. Argon jest w kiepskim stanie. Nie mieli wielkiego wyboru. Moi chłopcy bili ich za każdym razem, chociaż lekko. Nie mieli nerwów, by szturmować Fadem przeciwko moim łucznikom, mając na dodatek Necremnos za plecami, i dlatego się zgodzili. Ahring i TennHorst już opuszczają miasto. Jasna sprawa, że jak zobaczą szansę odpłacenia się nam pięknym za nadobne, z pewnością się na nią rzucą. Dlatego trzeba się, do cholery, pośpieszyć, Reskird. – Co z Necremneńczykami? – zapytał Szyderca. Ragnarson wyszczerzył zęby. – Ich strata. Nie przybyli tu dlatego, że potrzebowaliśmy pomocy. Przybyli, by plądrować. Oni by nas również porzucili, gdyby uznali, że ujdzie im to na sucho. Stary Pthothor wykręcał się za każdym razem, kiedy próbowałem ustalić obszary przeznaczone do złupienia. – Stary przyjaciel ma rację. Sztuczka godna Harouna. – Myślisz, że doniosą Pthothorowi? – zapytał Haaken, kiedy już przybili do brzegu i dołączyli do pozostawionej przez Ahringa eskorty. Nekremeńscy wodniacy teraz nie marnowali ani chwili, mknąc w górę rzeki. – Dopiero wówczas, gdy sam ich zapyta – odparł Bragi. – Ci chłopcy są przerażeni. Pędzą do domów. Później, kiedy spieszyli drogą wiodącą ponad poletkami ryżu, kilkaset stóp przed nimi niezgrabnie osiadł rok Visigodreda. Marco zwlókł się z jego grzbietu, z ciężkim plaśnięciem i jeszcze cięższym przekleństwem wylądował na ziemi. Zaraz zaczął się gramolić po nasypie drogi. Miał przekrwione oczy. Ześliznął się z powrotem. Bluznął, spróbował znowu. – Przeklęte przerośnięte ptaszysko, zrobiłeś to celowo. Mam zamiar przywołać tego pryszcza do porządku. Jesteś czymś mniej jeszcze wartym niż rzygi węża. Wiesz o tym, wielkodupy sępie? Ześliznął się znowu. Plusk! – Rzućcie mu linę – zaproponował Ragnarson. Ptak spokojnie czyścił dziobem pióra, ignorując wszystkich dookoła. – Mam zamiar wyrżnąć ci żołądek i zrobić sobie gulasz z podrobów – obiecał Marco. Żołnierze pomogli mu się osuszyć. Szyderczo podziękował Ragnarsonowi skinieniem głowy. – Mam dla ciebie słowo, szefie – powiedział. – Żebyś brał dupę w troki i wracał do domu. Ten padalec, Badalamen, spuszcza wszystkim baty jak Hammad al Nakir długie i szerokie. A El Murid powiedział mu, że w następnej kolejności będzie Kavelin. – Porwał włócznię z rąk żołnierza, ruszył na ptaka i walnął go między oczy. – Słuchaj, ptaku! Gdyby nie to, że alergicznie nie znoszę chodzenia pieszo... Ragnarson dał znak swoim towarzyszom, że mają się pospieszyć. Kiedy oddalili się już poza zasięg głosu Marca, ten wciąż jeszcze przeklinał. Armia codziennie pokonywała poważne odległości. Ragnarson również maszerował, demonstrując w ten sposób, że każdy może. Kolumna zaczynała się powoli rozciągać. Jeźdźcy równin przybywali czasem, by sobie popatrzeć, jednak wycofywali się natychmiast, gdy tylko spostrzegli Istotę i Jajo patrolujących flanki kolumny. Ragnarson ogłosił postój w pobliżu Throyes. Wysłał do miasta oddział furażerów – mieli również poinformować mieszkańców o obecności Varthlokkura. Nie wiedząc o niej, mogliby ulec pokusie. Łupy wiezione z Fademu były naprawdę znacznej wartości. Szyderca pojechał z nimi. Otrzymał pieniądze z łupów, poza tym znał Throyes z dawnych czasów. Zwłaszcza tutejsze domy gry. Właśnie w jednym z nich skontaktowała się z nim throyańska dziewiątka. Emisariusz był grubszy nawet od niego. Po twarzy pot spływał mu strumieniami, nadto nieładnie pachniał. Muchy musiały go uwielbiać. Jednak mężczyźni rozstępowali się przed nim, kiedy zmierzał do stolika, gdzie Szyderca, do którego uśmiechnął się los, zadziwiał gości wysokością stawek. Tamten przyglądał się mu przez trzy kolejki rzutów kośćmi. Potem wyszeptał: – Chcę z tobą pomówić, grubasie. – Hai! Oto przypadek, gdy przygania kocioł garnkowi. Odejdź, obfity przeszkadzaczu... – Chcesz, żeby ci ludzie sprawdzili twoje kości? Szyderca zagrzechotał kośćmi, zastanawiając się, czy zdoła je z powrotem podmienić tak, żeby grubas niczego nie spostrzegł. – Chodź. Musimy pogadać. Szyderca zebrał wygraną i przeprosił kibiców. Dom nie oprotestował jego odejścia, co samo w sobie było zadziwiające. Przecież prawie rozbił bank. Przed odejściem udało mu się podmienić kości. Wyszedł za grubasem na zewnątrz, a potem w boczną uliczkę... Tam schwycił go i przyłożył mu sztylet do gardła. – Jam jest stary zbój z bocznych uliczek. Najpierw podejmuję działania obronne, zanim jeszcze zatrzaśnie się pułapka – wymamrotał. – Mów. Bo drugie bardziej czerwone usta otworzę ci pod pierwszymi. Grubszy nie wydawał się szczególnie wstrząśnięty. – Przemawiam w imieniu Ukrytego Królestwa. Szyderca już wcześniej się zastanawiał, czy ktokolwiek się z nim skontaktuje. Nie uczynił wiele, by zadowolić lorda China. – Mów. – Ale nie rozluźnił się nawet na chwilę. – Wiadomość pochodzi od Pracchii. Jest to rozkaz. Pozbyć się człowieka imieniem Ragnarson. – A co, były wspólniku, jeśli zmieniłem zdanie? – Mają twojego syna. Ty wybierasz, który umrze. – Brudna świnio! – Przeciągnął ostrzem po gardle tamtego. Ale kiedy odwrócił się, by uciec, zobaczył, że ktoś blokuje mu drogę. Tamten cisnął pyłem w jego twarz. Stracił świadomość. Nieskończenie powtarzając to samo, brzęczące głosy mówiły mu, co ma zrobić... – Oto on! – zawołał Haaken. Kilku Kavelinian weszło w ślad za nim w boczną alejkę. – Ten grubas musi być tym, razem z którym wyszedł. Poul, poszukaj straży. Ten drugi wygląda tak, jakby Szyderca dostał go, zanim stracił świadomość. Żołnierz przykląkł u boku Szydercy. – Żyje, pułkowniku. Wygląda na to, że zarobił czymś w głowę. – Sprawdź sakiewkę. – Pusta. – Śmieszne. To do niego niepodobne, żeby się dać tak łatwo podejść. Tutaj. Krew. Wygląda, jakby dostał jeszcze kilku, ale tamtym udało się uciec. – Przewrócił stopą trzecie ciało. Miecz Szydercy wciąż sterczał z jego serca. – Ale co, u diabła, robił w bocznej uliczce z kimś, kogo nie znał? Mając tyle pieniędzy? I dlaczego, do diabła, go nie zabili? – Pułkowniku...! – Zbyt późno wykrzyknął Poul. Straż zidentyfikowała człowieka z sercem przeszytym klingą Szydercy jako notorycznego kieszonkowca. Grubas był ważnym urzędnikiem magistratu. Wzięli od wszystkich dokładne zeznania. Tyle węszenia w pobliżu rozwścieczyło kierowników domu gry. Policja chciała zatrzymać Szydercę, Czarny Kieł jednak pienił się, krzyczał i wściekał, grożąc, że Varthlokkur upiecze im żywcem języki w ustach. Ostatecznie zwolnili Szydercę, pod warunkiem jednak że jego zeznania zostaną dostarczone, kiedy tylko dojdzie do siebie. Kiedy odzyskał świadomość, pierwszym, co zobaczył, byli Bragi, Varthlokkur, Nepanthe i Haaken czuwający przy jego łóżku. – Co się stało? – zapytał Bragi. – Daj mu szansę – błagała Nepanthe. – Czy nie widzisz...? – W porządku. Dajcie mu trochę zupy. Szyderca przełknął kilka łyżek, równocześnie próbując sobie przypomnieć. Głosy. Mówiły mu, że musi... Musi co? Zabić. Zabić tych ludzi. W szczególności Bragiego. I Varthlokkura, jeśli mu się uda. Sięgnął po sztylet, nie znalazł go jednak przy boku. Przymus zabijania był niemalże niemożliwy do zniesienia. Yarthlokkur przyglądał mu się podejrzliwie. Nie przestawał od czasu spotkania na wyspie. To będzie wymagało chytrości. Trzeba było jakoś spróbować ujść z życiem i wydostać Nepanthe. Musiał to zrobić. Dla Ethriana. Jego przyjaciel od ponad dwudziestu lat i jego ojciec... Przeciwstawne uczucia już gryzły mu wnętrzności niczym pisklęta smoka usiłujące wygryźć sobie drogę na zewnątrz. Varthlokkur był nieślubnym synem ostatniego króla Ilkazaru. Zabił swego ojca, prawda, nie bezpośrednio. To było przekleństwo rodu Golmune: synowie mordowali ojców... Szyderca już kiedyś zabił Varthlokkura, dawno temu. Poszło o Nepanthe... Ale ten dziwny mały człowieczek od skrzydlatego konia go ożywił. Szyderca opowiedział swoje kłamstwa, a jego myśli pobiegły ku synowi. Czy on również któregoś dnia będzie odpowiedzialny za śmierć ojca? DWADZIEŚCIA OSIEM: Przyjaciel zabójca Marco przywiózł wieści do Gog-Ahlan, gdzie aktualnie znajdował się Ragnarson. Megelin wycofał się w Kapenrung. Krew ponad połowy jego żołnierzy wsiąkła w piaski pustyni. Ludzie El Murida ucierpieli równie mocno. Niemniej rozkazał Badalamenowi, by poprowadził obszarpanych, wykończonych wojną zwycięzców przeciwko Kavelinowi. Ragnarson zwiększył jeszcze tempo marszu. Kiedy armia dotarła do przełęczy Savernake, Varthlokkur powiedział: – Mamy problem. Z Szydercą. Coś mu zrobiono. Kłamie... – Zachowuje się dziwnie, tak. Czy ty zachowywałbyś się inaczej, gdyby Shinsan położyło na tobie swe łapy? – Shinsan już położyło na mnie swe łapy. Dlatego właśnie jestem podejrzliwy. W Throyes wydarzyło się coś, do czego on nie chce się przyznać. – Może. – Wiem, o czym myślisz. Matacz od demonów nie chce oddać Nepanthe. W każdym razie nie spuszczaj go z oka. Później, gdy armia minęła Maisak i z nowym wigorem ruszyła w dół, do ojczyzny, Varthlokkur powrócił. – Nepanthe odeszła – oznajmił na wstępie. – Co? Znowu? – Tym razem jest to zasługa twojego grubego przyjaciela. – Opowiedz od początku – westchnął Ragnarson. – Zostawił ją w Maisaku. – Dlaczego? – Ty mi powiedz. – Nie wiem. – Aby jej nie wystawiać na ryzyko? – Odejdź. Nie podobało mu się to. Varthlokkur miał rację. Coś się wydarzyło. Szyderca się zmienił. Stracił poczucie humoru. Od tygodni się nie uśmiechnął i unikał przyjaciół. Wolał trzymać się z boku, zamartwiał się, chodził ze wzrokiem wbitym w ziemię, mało jadł. Był cieniem człowieka, który pojawił się na obchodach Dnia Zwycięstwa. Wypytywanie go nie dawało żadnego skutku. Zwyczajnie odmawiał odpowiedzi, a kiedy go naciskano, wściekał się. Haaken i Reskird już dawno z tego zrezygnowali. Ragnarson obserwował go nieustannie, mając nadzieję, że wymyśli coś, co pomoże. Kavelin powitał ich jak bohaterskich zdobywców. Tempo marszu osłabło. Każdego ranka wymarsz opóźniał się, póki brakujących żołnierzy nie wyciągnięto z łóżek wiejskich dziewczyn. – Nie podoba mi się to – powiedział Haaken tego ranka, na który Bragi zaplanował dotarcie do Vorgrebergu. – Co? Nie mieli kontaktu z Gjerdrumem. Vorgreberg wydawał się zupełnie nieświadom ich nadejścia. – Jak wielu mężczyzn widziałeś? – Haaken lubił się wypowiadać w sposób, który zmuszał słuchacza do samodzielnego uzupełnienia przynajmniej połowy informacji, jakie chciał przekazać. – Nie nadążam za tobą. – Od trzech dni jesteśmy w Kavelinie. Dotąd nie widziałem człowieka, który nie byłby za stary, żeby się zaciągnąć. Kiedy pytam, ludzie mówią, że odeszli na zachód. A więc gdzie są? Co się stało z garnizonem, który Gjerdrum miał wysłać do Karak Strabger? – Masz rację. Nawet nordmeni odeszli. Znajdź Ragnara, Trebilcocka i Dantice’a. Pojedziemy naprzód. Varthlokkur przyłączył się do nich. Wczesnym popołudniem dotarli do Vorgrebergu. Miasto było zupełnie wyludnione. Spotkali tylko kilku źle uzbrojonych ludzi strzegących bram. Szwadrony kobiet ćwiczyły musztrę na ulicach. – Jaki diabeł?! – wybuchnął Ragnarson, kiedy po raz pierwszy zobaczyli to zjawisko. – Jedziemy. – Ruszył ostro w kierunku dziewczyn. Miesiące spędzone w polu nieszczególnie korzystnie wpłynęły na jego wygląd. Dziewczęta pierzchły. Jedna z nich wszakże rozpoznała Ragnarsona. – To marszałek! – Schwyciła jego strzemię. – Dzięki Bogu, sir. Dzięki Bogu, że pan wrócił. Pozostałe również zrezygnowały z uciekania, zaroiły się wokół niego, paplały bezwstydnie. – Co się tu, u diabła, dzieje? – dopytywał się Ragnarson. – Ty! – dźgnął palcem dziewczynę trzymającą jego strzemię. – Powiedz mi! – Schwycił ją za nadgarstek. Pozostałe uciekły znowu opustoszałymi ulicami, krzycząc: – Marszałek wrócił! Jesteśmy uratowani! – Nie wie pan, sir? – Nie, do cholery. I nigdy się nie dowiem, jeśli mi nikt nie powie. Gdzie są mężczyźni? Dlaczego wy, dziewczęta, bawicie się w żołnierzy? – Oni wszyscy odeszli z sir Gjerdrumem. El Murid... Jego armia jest w Orthweinie i w Uhlmansieku. Jakoś udało im się pokonać góry. Być może teraz znajdują się już w Moerschelu. – Och. – A Gjerdrum dysponował tak niewieloma weteranami. – Haaken... – Ja pojadę – zaproponował Ragnar. – W porządku. Powiedz Reskirdowi, żeby przekazał ludziom słowo. Zatrzymujemy się tutaj tylko na jedną noc. Nikomu nie wolno się oddalać. Jedź już. – Z dumą obserwował syna. Ragnar stał się mężczyzną. Był już prawie gotowy sam zadbać o siebie. – Dziękuję, panienko. Do pałacu. Tam dowiemy się reszty. Varthlokkur, czy możesz skontaktować się z Radeacharem? – Nie. Muszę poczekać, aż on do mnie przybędzie. – Cholera. Wieki może zabrać wytropienie ich. Jak oni się przedostali? Że Radeachar tego nie zauważył? Nie było tak. Badalamen zwyczajnie poruszał się szybciej, niźli ktokolwiek uważał za możliwe, a Gjerdrum – niepewny, czy tamten atakuje Megelina, czy Kavelin – zbyt długo zwlekał z reakcją. Potem zaś zupełnie bezmyślnie przeprowadzał swe kontrataki stopniowo. Badalamen zadał mu poważne straty. Zastosował więc taktykę fabiańską, zbierając tymczasem większe siły w nadziei, że uda mu się zablokować drogi wiodące do Vorgrebergu. Od czasu ostatnich wieści od niego minęły dwa dni. Plotka głosiła, że kroi się wielka bitwa. Gjerdrum ściągnął wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni do Brede nad Lynn w Moerschelu, dwadzieścia pięć mil na południe od stolicy. Ragnarson przemierzał ten obszar podczas wojny domowej. – Gjerdrum szybko nabiera rozumu – zwrócił się do Haakena. – To jest najlepsze miejsce na zneutralizowanie ataku większych formacji. Są tam małe farmy, kamienne murki, zagajniki, jakieś krzaki, trochę większych lasów, mnóstwo wzgórz... I z pół tuzina zamków, w których można się schronić. Miejsca, gdzie można się schować i z których można atakować, jeśli wróg odstąpi. I brakuje terenu na jakieś wymyślne manewry kawalerii. Chodzi mi o to, że jeśli Badalamen zechce tam walczyć, będzie się musiał zmierzyć z czołową szarżą naszej kawalerii. – Nie będzie chciał przyjąć bitwy, jeśli warunki są tak niekorzystne – zauważył Varthlokkur. – Chce zdobyć Yorgreberg. Gdzieś będzie musiał walczyć. Z nami albo z Gjerdrumem. Dajcie mapy, z nich dowiemy się wszystkiego. Poszli do gabinetu sztabu, rozłożyli mapy Moerschelu i sąsiednich prowincji. – Teraz – powiedział Ragnarson – spróbujcie pomyśleć jak Badalamen. Jesteście tutaj, nad Lynn w Orthweinie. W Brede czeka na was wielka zgraja. Teren jest kiepski. Co zrobicie, żeby się dostać do Vorgrebergu? – Ja podzieliłbym moje siły – odparł Trebilcock. – Powstrzymał Gjerdruma w Brede, a drugą grupą okrążył jego armię. Jeśli ma dosyć ludzi. Gjerdrum nie byłby w stanie zawrócić, nawet gdyby wiedział, co się dzieje. – Póki od karła lub Niezrodzonego nie dowiemy się, jak wygląda sytuacja, możemy tylko zgadywać. Założę się, że przewaga liczebna jest po naszej stronie. Gjerdrum przypuszczalnie zaciągnął dwadzieścia, dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. Ale żołnierze Badalamena to weterani. Trebilcock wskazał palcem mapę. – Jeśli go okrąży, pójdzie na wschód, wzdłuż biegu Lynn. – Przesunął palcem wzdłuż strumienia wyznaczającego południową granicę Moerschelu. Biegł on przez Forbeck i las Gudbrandsdal, niedaleko Siedliska Vorgrebergu, a potem wpadał do Spehe. Jako rzeka nie miała szczególnego znaczenia, jednak zawsze tworzyła rodzaj bariery. Przekraczająca ją armia będzie łatwa do pokonania. Ragnarson zgodził się z Trebilcockiem. – Tak. W Trautweinie wzgórza i lasy są trudne do przebycia. Łatwiej trzymać się drogi, ale to nie oznacza, że on nie pójdzie tamtędy. Nigdy nie był w Kavelinie. Haaken parsknął. – Sądzisz, że Habibullah i Achmed przespali ostatnie pięć lat? Prawdopodobnie ma mapy lepsze od naszych. – No tak. Cóż. Zgadzam się z Michaelem. Ja również pójdę południowym brzegiem Lynn. Zgubimy się w Gudbrandsdalu. Powinien pokonać Lynn pod Norbury, gdzie strumień wpada do Spehe. Po obu stronach miasta są mosty. Uderzymy na jego flankę, kiedy będzie stłoczony przy przeprawie. Skraj lasu znajduje się nawet nie sto jardów od jednego z mostów. Rośnie dokładnie aż do brzegu Spehe. Dyskusja ciągnęła się jeszcze jakiś czas. Wrócił Ragnar, przywiózł ze sobą Szydercę. – Zbyt wiele rozmawiamy o szczegółach – oznajmił Bragi później, tego samego wieczoru. – Nie możemy wszystkiego zaplanować aż do ostatniej strzały. Zresztą nie powinniśmy. Musimy tylko ustalić wspólny plan. A potem trzymać się go, choćby nie wiem co. Sen lepiej się nam przysłuży. Szyderca, pokój, z którego razem z Nepanthe korzystaliście wcześniej, powinien być wolny. Czuj się jak w domu. Pojawił się Jarl Ahring, odciągnął Haakena na bok. Moment później podeszli obaj do Ragnarsona. – Sir – zaczął Ahring, a w jego stalowym głosie drżała jakaś niepewność. – Cóż? – Problem. – Jaki? – Jeden z moich sierżantów chce z panem rozmawiać. Sprawa osobista. – Na tyle ważna, że muszę się z nim zobaczyć? – Tak mi się wydaje – powiedział Haaken. – W porządku. Przyślij go. – Ostrzegałem cię – wymruczał Haaken, kiedy Ahring wyszedł. – Ho, ho. Ragnar i ta dziewczyna... – Ona jest w ciąży. – Daj tu z powrotem Ragnara. On wie? – Zapewne. Przypuszczam, że miał dość czasu, by się z nią zobaczyć. Sierżant Simenson był twardym zabijaką, którego Ragnarson raczej nie chciałby spotkać w jakiejś przypadkowej bójce. Jego blizny jednoznacznie zdradzały, że wielokrotnie w całej swej służbie musiał się znajdować w samym ogniu walki, a służba ta zaczęła się jeszcze przed przybyciem Ragnarsona do Kavelina. Mimo to był równie zdenerwowany jak dzieciak, któremu każe się wyjaśnić fakt stłuczenia wazonu. Haaken wprowadził Ragnara. Ten nieomal wpadł w panikę, gdy zobaczył Simensona. Bragi warknął: – Chłopcze, małpujesz mężczyznę. Zobaczmy, czy potrafisz się zachować jak mężczyzna. Ty i sierżant musicie sobie o czymś porozmawiać. A więc porozmawiajcie. Ja tylko posłucham... póki ktoś nie zachowa się jak dupek. Potem dam mu po łbie. – Simensona zaś zapewnił: – Jest już zbyt późno, by cokolwiek zmienić. A więc zajmijmy się przyszłością. Sierżancie, czy rozmawiał pan z córką? Simenson pokiwał głową. Był wściekły, ale był dobrym ojcem, martwił się losem córki. Ragnarsona rozbawiła ta konfrontacja, podziwiał Ragnara. Syn nie próbował się wykręcać. Naprawdę się zakochał. Przeszedł do szczegółów i zaproponował kontrakt małżeński. Bragi sam nie dałby sobie tak dobrze z tym rady. Nie udało mu się z Fianą. I to było wszystko. Wyjąwszy fakt, że opowieść przeciekła do ludzi, ostatecznie przyczyniając się do wzrostu poparcia dla regencji Ragnarsona. Historie, których pierwotnym źródłem był Prataxis, przedstawiały Bragiego jako całkowicie niepodatnego na korupcję. Nie ugiął się nawet dla korzyści własnego syna. Było już późno, kiedy udał się na spoczynek – przed świtem wyruszali w pole. Zasnął, mając nadzieję, że jego ludzie nie zmarnują nocy na picie i uganianie się za spódniczkami, lecz równocześnie zdawał sobie sprawę, że jest to nadzieja próżna. Coś go obudziło. Nie był to odgłos. Intruz poruszał się z kocią zręcznością. Słońce miało wkrótce wzejść. Przez okna wkradał się najlżejszy poblask szarego światła. Wyczuł raczej, niźli dostrzegł cios, odtoczył się na bok. Nóż przebił niedźwiedzie skóry i ciął go po plecach, ześlizgując się po kościach i kręgosłupie. Krzyknął. Okręcony pościelą stoczył się na posadzkę. Zabójca wskoczył na łóżko. Ragnarson chwiejnie wstał. Ciepła krew spływała mu po plecach. Cisnął niedźwiedzie skóry w twarz mordercy, objął go dłońmi, zrzucił z łóżka. Mężczyzna był niski, ciężki, jednak zręczny niczym małpa. Kolanem trafił Bragiego w pachwinę, gdy obaj padali na posadzkę. Bragi jęknął i przylgnął do niego ściślej, potem uderzył trzymającą nóż dłoń o słupek baldachimu. Klinga potoczyła się pod szafę. Zabójca wierzgał, próbował wyłupić mu oczy, gryzł. Podobnie Ragnarson, który nadto krzyczał, kiedy tylko mógł. Przeciwnik był twardy, zręczny i zdesperowany. Zaczął powoli zdobywać przewagę. Bragi słabł. Rana mocno krwawiła. Gdzie, do diabła, były straże? Gdzie był Haaken? Przestał blokować ciosy, skoncentrował się na założeniu niezrywalnego chwytu. Udało mu się dostać za plecy zabójcy i wcisnąć przedramię pod brodę tamtego. Z całej siły zakotwiczył ręką o własny kark. Wygiął plecy i ciągnął duszenie z karku. – Teraz cię mam – warknął. To był paskudny chwyt. Zastosowany znienacka człowiekowi, który niczego się nie spodziewał, mógł złamać kark. Zabójca wierzgał dziko, wił się niczym węgorz wyciągnięty z wody. Bił na oślep wolną ręką. Bragi nie puszczał. Zabójca wyciągnął drugi sztylet, równomiernie rył bok Bragiego. Gdzie u diabła był Haaken? I Varthlokkur? Gdzie byli wszyscy? Wysiłki mordercy słabły. Bragi podejrzewał, że tylko udaje. Powoli wstał razem z nim... Zabójca nagle jakby eksplodował, podejrzenia o manewr mylący okazały się słuszne. Dość, pomyślał Ragnarson. Pochylił się, póki tamten prawie nie był w stanie go przerzucić przez plecy, potem z całą siłą szarpnął do tyłu dźwignię, którą założył. Poczuł w uścisku między przedramieniem a policzkiem jak kark tamtego się poddaje. Usłyszał chrupnięcie. Drzwi rozwarły się gwałtownie. Haaken, Varthlokkur i kilku żołnierzy wpadło do środka. Światło pochodni zalało pomieszczenie. Bragi pozwolił, by ciało niedoszłego mordercy osunęło się na posadzkę. – O, moi bogowie! Moi bogowie! – Opadł na łóżko, zapomniał o ranach, łzy popłynęły mu z oczu. – On jeszcze żyje – powiedział Varthlokkur, sprawdzając puls na szyi Szydercy. – Ściągnijcie Wachtela! – rozkazał Bragi. Varthlokkur powstał, też roniąc łzy. – Wyciągnij się – nakazał Ragnarsonowi. – Pozwól, żebym zatamował krwawienie. No już! Dalej! Ragnarson zrobił, jak mu powiedziano. Wobec gniewu czarodzieja lepiej było nie oponować. – Dlaczego? – jęknął, kiedy Varthlokkur rozciągnął oba brzegi rany. – Przez jakiś czas będziesz musiał zostać w łóżku. Wachtel zużyje na ciebie całych mili nici. Przecięte do kości. Bok również. – Dlaczego, cholera? Był moim przyjacielem. – Może dlatego, że mieli jego syna. – Badanie w wykonaniu czarodzieja nie było zabiegiem łagodnym. – Też miałem kiedyś syna... – Jasna cholera, człowieku, nie rozrywaj mnie. – ...ale przypuszczam, że umarł on w pewnej bocznej uliczce miasta Throyes. Znowu klątwa Golmune. Gdyby nie Ethrian, nie leżałby tutaj teraz. Wachtel wpadł do środka. Sprawdził puls Szydercy, pogrzebał w torbie, wyciągnął butelkę, nasączył kłębek wełny i zwrócił się do Haakena: – Potrzymaj mu to pod nosem. Dopiero potem przyjrzał się Bragiemu. – Dajcie gorącej wody. Muszę je oczyścić, zanim zacznę szyć. – Naciskał i badał ranę. – Wszystko będzie dobrze. Kilka szwów, kilka tygodni w łóżku. Trochę będzie bolało, marszałku. – Co z Szydercą? – Pęknięty stos pacierzowy. Ale wciąż żyje. Byłoby dla niego lepiej, gdyby nie żył. – Jak to? – Nie mogę mu pomóc. Nikt nie potrafi. Mogę go tylko utrzymać przy życiu. Kiedy Wachtel mył, zszywał i bandażował Bragiego, Varthlokkur dokonał uważnych oględzin Szydercy. Na koniec zawyrokował: – Nie dojdzie do siebie. Pozostanie rośliną. I nie sądzę, że długo utrzymasz go w zdrowiu. Będziesz miał kłopoty z karmieniem go, nie uszkadzając przy okazji rdzenia kręgowego. – W tonie jego głosu były tylko smutek i rozpacz. Wachtel również zbadał Szydercę. Niczego nie dodał, niczego nie skorygował w diagnozie Varthlokkura. – Lepiej skończmy z nim – powiedział czarodziej. Jego oczy lśniły od łez. Głos się łamał. Bragi, lekarz i Haaken wymienili spojrzenia. Ragnarson nie potrafił zebrać myśli. Szaleńcze pomysły gnały w jego głowie... Szyderca drgnął. Z jego gardła dobył się dziwny bulgot. Wachtel nasączył kolejny kłębek wełny, ukląkł przy nim. Pozostali znowu wymienili spojrzenia. – Jasna cholera! Ja to zrobię! – warknął Haaken. W jego głosie doprawdy trudno byłoby doszukać się śladu radości. Wyciągnął sztylet. – Nie! – warknął Varthlokkur. Jego spojrzenie onieśmieliłoby bazyliszka. – Ja jestem lekarzem – powiedział Wachtel. – Nie – powtórzył czarodziej, tym razem ciszej. – To jest mój syn. Niech ten ciężar spocznie w moim sercu. – Nie – sprzeciwił się Ragnarson. – Nie możesz. Pomyśl o Nepanthe i Ethrianie. – Z wysiłkiem powstał. – Ja to zrobię. Niech mnie nienawidzą... Z pewnością będzie jej lżej, gdy się dowie, że to byłem ja... Doktorze, ma pan coś delikatnego? – Nie – powiedział Varthlokkur. – Trzeba to zrobić? – Bragi popatrzył im w oczy. Haaken wzruszył ramionami. Wachtel niechętnie się zgodził. Varthlokkur skinął głową, pokręcił nią i wzruszył ramionami. – Wy! Ludzie! – warknął Ragnarson na żołnierzy, którzy przyszli z Haakenem i czarodziejem. – Jeśli zależy wam na waszym życiu, to nigdy nie zapomnicie, że on był już martwy, kiedy tu weszliście. Zrozumiano? Ukląkł, mruknął coś niezrozumiale. Rany zaczynały już boleć. – Doktorze, proszę mi coś dać. Wachtel niechętnie wyciągnął z torby kolejną butelkę, ale szukał dalej. – Pośpiesz się, człowieku. Mam bitwę do stoczenia. I prawie wychodzę z siebie. – Bitwę? Przez kilka tygodni nie wstaniesz z łóżka. – Wachtel wyciągnął pęsetę. – Połóż jeden kryształek na jego języku. Potrwa to około dwóch minut. – Będę na polu walki. Nawet, jeśli ktoś będzie musiał mnie nieść. Muszę się zemścić, inaczej zwariuję. Po trzykroć musiał chwytać pęsetą drobny niebieski kryształek. Ragnarson patrzył ponad wodami Spehe na Norbury. Ślady łez wciąż paliły mu policzki. Karał samego siebie, idąc całą drogę pieszo. Rany bolały okropnie. Wachtel go ostrzegał. Powinien był posłuchać. Zerknął w górę. Zanosiło się na deszcz. Znowu przeniósł spojrzenie na Norbury. To było miasto widmo. Mieszkańcy uciekli. Denerwował się, czekając na raporty zwiadowców. Marena dimura przeszukiwali brzegi Lynn. Po raz kolejny myślami pobiegł do najbliższego mostu. Przysadzista kamienna konstrukcja, ledwie na tyle szeroka, by zmieścił się wóz ciągniony przez woły. Świetne przewężenie. Za jego plecami łucznicy i piechociarze rozmawiali przyciszonymi głosami. Haaken i Reskird chodzili wśród nich, uciszając. W górze nurtu Spehe Jarl czekał z królewskimi, by pokonać w bród rzekę i od tyłu uderzyć na wroga. Jeśli się pojawi. Nie dzisiaj, pomyślał Ragnarson, kiedy słońce schowało się za wzgórzami Moerschelu. – Ragnar, powiedz dowódcom, by kazali ludziom rozbijać obóz. Sam, ignorując ból, wciąż trwał na posterunku do chwili, gdy wzeszedł księżyc zerkający przez szczeliny w szybko pędzących chmurach. Była prawie pełnia. Wsparty na włóczni wyglądał niczym zmęczony stary wojownik strzegący leśnej ścieżki. Dołączyli do niego Trebilcock, Dantice i pułkownik Liakopulos. Żaden nie odezwał się słowem. Nie był to czas na kąśliwe żarty. Powracał pamięcią do lat swej przyjaźni z Szydercą i Harounem. Oni, nie licząc Haakena i Reskirda, byli jego najstarszymi przyjaciółmi. Ale związki z rodakami z Trolledyngji miały inny charakter. Haaken i Reskird byli ludźmi skrytymi, wiernymi towarzyszami w potrzebie. Kiedy spotykał się z tamtymi dwoma, było w tym więcej życia, namiętności, a znacznie mniej zaufania. Przywoływał we wspomnieniach dawne przygody z czasów, kiedy byli młodzi i nie potrafili uwierzyć, że nie są nieśmiertelni. Doszedł do wniosku, że byli wtedy szczęśliwsi. Z nikim nie związani, byli wolni, mogąc iść, gdzie chcą, i robić, co chcą. Nawet Haroun nie bardzo przejmował się swoją rolą króla na wygnaniu. – Ktoś się zbliża – wyszeptał Trebilcock. Łącznik pokonał otwartą przestrzeń między wioską a strumieniem. Skoczył do wody. – Łap go, Michael. Trebilcock wrócił w towarzystwie marena dimura. – Pułkownik Marisal, on idzie. Jeździec pustyni, tak. Tysiące. Wiele tysięcy, cicho, szmaty na nogach koni, tak. – Michael, Aral, pułkowniku, proszę powiedzieć ludziom. Zgasić ognie. Wszyscy na stanowiska bojowe, ale cicho. Niech was cholera! Cicho. – A łącznika zapytał: – Jak daleko? – Trzy mile. Może teraz dwie. Powoli. Żadnych zwiadowców, żeby nie wydali. – Mhm. Badalamen był chytry. Ragnarson spojrzał w górę. Szczeliny w chmurach robiły się coraz większe. Będzie dość światła dla łuczników. – Ragnar. Biegnij powiedzieć Jarlowi, że chcę, aby natychmiast ruszał. – Zadanie Ahringa będzie utrudnione. Jego wierzchowce nie lubiły walczyć w nocy. Żołnierze ledwie zdążyli zająć pozycje. W mieście poruszyły się cienie. Nadeszli ludzie El Murida, prowadząc konie. Wkrótce stłoczyli się przy moście. Ragnarson podziwiał Badalamena. Manewr został tak zamierzony, by dotrzeć o świcie do Vorgrebergu. Stu ludzi pokonało most. Ragnarson uznał, że trzykrotnie tylu musiało pokonać rzekę w górnym biegu. Tutaj, na południowym brzegu, tłoczyło się jakichś pięciuset. – Teraz! Strzały wyleciały w powietrze niczym tysiąc spłoszonych przepiórek. Dwa tysiące łuczników przyciągało cięciwy do policzków i puszczało tak szybko, jak tylko dawało się nasadzać na nie drzewca. Tłum przy moście się zakotłował. Konie rżały. Mężczyźni przeklinali, jęczeli, wykrzykiwali pytania. W ciągu kilku chwil połowa leżała na ziemi. Piętnaście sekund później ocaleli rozproszyli się, próbując uciec przez szeregi towarzyszy wciąż wychodzących z miasta. – Haaken! – krzyknął Bragi. – Już! Vorgrebergianie Czarnego Kła runęli w chłodną toń Spehe. Żałośnie przemoczeni dotarli na drugi brzeg, uformowali szyk, aby nie pozwolić zawrócić tym, którzy już przeszli przez most. Kiedy dołączyli do nich łucznicy, udało im się osiągnąć zaplanowany efekt, zmuszając jeźdźców do wycofania się w górę strumienia lub przepłynięcia go z powrotem. Badalamen zareagował szybko. Z wioski wypadli jeźdźcy w samobójczej szarży na oślep, zaskakując piechotę osłaniającą przyczółek Haakena. Z obu stron posypały się strzały. Więcej koni przewróciło się, potykając, niźli od działań wroga. Kolejny oddział pojawił się na północnym brzegu Lynn, ruszył na broniących go Kavelinian. Jeźdźcy z południowego brzegu uderzyli na nieliczne szeregi, chroniąc tym samym przejście przez Spehe. Przedarli się. Strzały nie były w stanie powalić wszystkich. Bój zamienił się w chaos licznych drobnych potyczek. Żołnierze Ragnarsona, nie przyzwyczajeni do odwrotu, zaczęli się chwiać. – Reskird! – zawołał Bragi. – Nie posyłaj nikogo więcej na drugą stronę. Rozciągnąć się. Daj im osłonę, jeśli się zaczną załamywać. Z pomocą Liakopulosa, Dantice’a i Trebilcocka rozciągnął swe siły wzdłuż całego brzegu, upewniając się, że łucznicy wciąż strzelają. Zwycięstwo lub porażka zależały teraz od Ahringa. Po drugiej stronie rzeki Haaken Czarny Kieł ryczał jak ranny byk, samą siłą swego głosu i woli powstrzymując Vorgrebergian od ucieczki. Zdawał się być wszędzie. Coś przydryfowało w powietrzu z północy. Błyszczało niczym niewielki księżyc. Wewnątrz majaczyły zarysy sylwetki przypominającej ludzką... Walki zaczęły ustawać. Obie strony ze zgrozą obserwowały Niezrodzonego. Tu i tam kapitanowie El Murida w całkowitej ciszy spadali z siodeł. Haaken znowu zaczął wrzeszczeć. Ruszył na wroga. Potężny mężczyzna na gigantycznym ogierze kłusem wyjechał z wioski. W świetle księżyca i poświacie Niezrodzonego Ragnarson widział go wyraźnie. – Badalamen – osądził. Był zaskoczony. Tamten rzeczywiście nie nosił stroju tervola. Pojawienie się wodza poderwało jego ludzi. Ragnarson krzyknął na łuczników. Niektórzy skarżyli się, że zaczyna im brakować strzał. – Teraz wszystko się waży – zwrócił się do Trebilcocka. – Powiedz Reskirdowi, by posłał więcej ludzi na drugą stronę. Radeachar i Haaken na powrót oczyścili zachodni brzeg. Midlandczycy nie musieli wywalczać sobie wyjścia z wody. – Żałuję, że nie mogę dostać drania w swoje ręce – powiedział Ragnarson, mając na myśli Badalamena. Wsparcie, jakie otrzymali od Niezrodzonego, nie czyniło większej różnicy. Żołnierze Badalamena znowu odzyskali wiarę we własną niezwyciężoność, w nadane im przez boga przeznaczenie. Ponieważ Radeachar atakował przerażającego generała raz za razem z taki skutkiem, jaki przynosi ukłucie pszczoły w bok słonia, Badalamen ledwie go zauważył. Jego jedyną odpowiedzią było kilka strzał z łuku w ochronną sferę Niezrodzonego. I wkrótce, mimo swej liczebności, Kavelinianie znaleźli się znowu na skraju załamania. Wtedy przybył Ahring. Nie w miejsce najbardziej zagrożone, ale wyżej biegu Lynn, przy drugim moście. Prowadził swoją ciężką konnicę. Lekka szła za nim i flankami. Rycerze i giermkowie w ciężkich zbrojach byli nie do zatrzymania. Strzaskali szyk wroga, zostawiając ocalałych lekkiej konnicy, potem uderzyli na Badalamena od tyłu. Wieści o tym, co się dzieje, dotarły doń na minutę przed samą szarżą. Tutaj Ahring napotkał większe trudności. Tamci mieli liczebną przewagę, natchniony dowódca był z nimi, natomiast kawaleria nie dysponowała przestrzenią, by nabrać pędu. Mimo to wprowadzili poważne zamieszanie w szeregi jeźdźców pustyni. Haaken i Reskird natychmiast z tego skorzystali. Ahring i jego kapitanowie ruszyli na samego Badalamena, wkrótce otoczyli tajemniczego generała i jego straż przyboczną. Ragnarson zaśmiał się z rozkoszą. Zamknął pułapkę. Zwyciężył. Kiedy jego ludzie dorzynali wroga, on już układał plany marszu w dół nurtu Lynn na pomoc Gjerdrumowi. Ostatecznie, pomyślał później, zwycięstwo okazało się bardzo kosztowne. Chociaż zniszczono ostatnie tchnienie potęgi Hammad al Nakiru, Bragi stracił Jarla Ahringa. Badalamen go zabił. Sam generał uciekł, wycinając sobie drogę przez królewskich, jakby byli dziećmi uzbrojonymi w patyki. Radeachar nie był w stanie go wytropić. Porzucił całą swoją armię na łaskę i niełaskę żołnierzy Kavelina. DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ: Ciemnoskóry obcy w Królestwie Grozy Ciemnoskóry mężczyzna przeklinał bez ustanku. Droga przez przełęcz Lao-Pa Sing, bramę Shinsanu, wciętą głęboko w podwójny łańcuch Słupów Nieba i Słupów z Kości Słoniowej, zdawała się nie mieć końca. Te góry były tak wysokie i poszarpane jak Kracznodiany, zajmowały jednak znacznie większy obszar... Był zmęczony ciągłym zimnem. I cholernie się martwił. Liczył na to, że wykorzysta magię, by skryć swoją obecność na terytorium wroga. Ale Moc zniknęła. Musiał skradać się jak zwykły złodziej. Podróż ciągnęła się znacznie dłużej, niźli na początku przypuszczał. Na przełęczy gorączkowo działały legiony. Większość czasu musiał spędzać na ukrywaniu się. Odkrył, że kiedy Moc zniknęła, w Shinsanie wybuchły rozruchy, poważnie wstrząsające domenami bardziej despotycznych tervola. Chłopi się buntowali. Sklepikarze i rzemieślnicy dokonywali samosądów na właścicielach masek. Jednak insurekcje miały charakter lokalny i ostatecznie całkowicie nieefektywny. Tervola dowodzili szybkimi i bezlitosnymi legionami. Ponadto na większości obszarów starożytna tyrania nie była wcale aż tak nie do zniesienia. Haroun korzystał z zamieszania. Nie marnując czasu, podążał na wschód, jednak powoli dni jego podróży zmieniały się w tygodnie, tygodnie zaś w miesiące. Dotąd nie zdawał sobie sprawy z rozległości Shinsanu. Coraz bardziej przygnębiał go widok zgromadzonej tutaj potęgi, wraz z jej ponadczasową tradycją objawionego przeznaczenia. Wystarczy, że O Shing da hasło do wymarszu, wskaże cel, spuści ze smyczy i nic już nie powstrzyma tych ludzi... Wyglądało wszak na to, że O Shing ukrył się daleko na wschodzie, tak daleko, iż Haroun obawiał się, że pierwej dotrze do miejsca, gdzie słońce wschodzi. Jesień zamieniła się w zimę. I znowu, otulony płaszczem, brnął przez zaśnieżone pola. Konia stracił na stepach Sendelin. Nie zastąpił go drugim zwierzęciem. Wydawało mu się, że próba kradzieży byłaby nazbyt jawnym kuszeniem Losu. Kiedy wkraczał na Lao-Pa Sing, sądził, że ma przed sobą w najgorszym razie kilkusetmilową podróż. Osąd ten wynikał z doświadczeń życia na zachodzie, gdzie wiele państw było mniejszych nawet od Kavelina. Shinsan wszakże rozciągało się na obszarze nie dziesiątków czy setek, ale tysięcy mil. Każdą z nich musiał pokonać niepostrzeżenie. Wreszcie dotarł do Liaontungu. Tam, sądząc po strzępach informacji, jakie pojął z podsłuchanych rozmów w pierwotnym dialekcie Shinsanu, powinien znaleźć O Shinga. A gdzie jest O Shing, z pewnością znajdzie Szydercę. W bardziej sprzyjających okolicznościach mógłby nawet czerpać radość z tej wizyty. Liaontung było czarownym starym miastem, nie przypominało żadnego, jakie w życiu widział. Zbudowane zostało w stylu, którego próżno by szukać we wschodnim Shinsanie. Mieszkająca w nim społeczność nie była tak zhierarchizowana jak w sercu imperium. Legat pogranicza? Czy może konsekwencja tego, że Wu mniej dbał o władzę absolutną niźli pozostali tervola? Haroun przekonał się, że Wu i O Shing cieszyli się względną popularnością. Reputacja O Shinga przeczyła temu, co Haroun założył sobie na wstępie. Imperator i jego najbliżsi zausznicy, Lang i Tran, wydawali się dobrze znani i łatwo dostępni. Pospólstwo mogło bez strachu przedstawiać im swoje zażalenia. Jednak O Shing był O Shingiem, półboskim władcą Imperium Grozy. Ukształtowany został przez tych, co byli przed nim. Jego funkcja nie bardzo dopuszczała prywatne zdanie. Musiał się podporządkować tradycyjnemu przeznaczeniu Shinsanu. Niedługo miał wyruszyć. Liaontung pełne było tervola i innych wojskowych wyższej rangi. Wiosna zastanie armię Shinsanu w pełnej gotowości bojowej po raz pierwszy od czasu, kiedy Mgła cisnęła ją przeciwko Escalonowi. Nadchodził holokaust. Jedynie kierunek uderzenia był nie znany. O Shing najwyraźniej wolał Matayangę. Chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że zachód jest słaby, nie dawał posłuchu argumentom tervola. Baxendala odcisnęła na nim głębokie piętno. Haroun ukrył się w lesie niedaleko miasta, żeby wszystko przemyśleć. Dlaczego O Shing zwlekał? Każdy stracony dzień wzmacniał jego wrogów. Długo obserwował Liaontung, zanim postanowił się przenieść do miasta. W końcu zmusił go do tego głód. Jego ochota na zabijanie gdzieś się rozwiała. Jak dotąd nie usłyszał nawet najlżejszej wzmianki o Szydercy. Do miasta wszedł w nocy. Za pomocą liny z kotwiczką w przerwie między przemarszami patroli wspiął się na mury obronne. Znalazłszy się na ulicy, skradał ostrożnie pod osłoną cienia. Gdyby było to możliwe, poruszałby się po dachach. Ale wszystkie budynki miały strome, dwuspadowe, pokryte śliskimi płytkami dachy, gdzieniegdzie bieliły się plamy śniegu i lodu. Sople zwisały z ich ozdobnych narożników. – Męczy mnie już, cholera, to zimno – mruknął. Mimo późnej pory główna ulica nie była pusta. W każdym znaczniejszym budynku najwyraźniej rezydował jakiś tervola. Ich zausznicy spieszyli od jednego do drugiego. – To już tej wiosny – powiedział cicho. – A Bragi jeszcze nie gotów. Przekradał się ku cytadeli, a jego myśli obsesyjnie krążyły wokół żony i syna. Szanse na ponowne ich zobaczenie zmniejszały się z każdym krokiem. Jednak jeśli dzisiejszej nocy zawiedzie, będą musieli żyć w świecie stanowiącym własność O Shinga. Nie przyszło mu nawet do głowy, że może mu się nie udać. Haroun bin Yousif nigdy nie zawiódł. Nie gdy chodziło o morderstwo, był w tym zbyt dobry, zbyt długą miał praktykę. Przed jego oczyma wędrował pochód twarzy, o których sądził, że dawno je zapomniał. Większość z tych ludzi zabił własnoręcznie. Niektórzy zginęli z jego rozkazu. Ostrza sztyletów Beloula i El Senoussiego były w równym stopniu splamione krwią, jak jego. Cicha wojna z El Muridem była długa i krwawa. Trudno powiedzieć, by dumny był ze wszystkiego, czego dokonał. A z perspektywy leża większego wroga El Murid nie wydawał się taki zły. A jego motywy bynajmniej nie tak jednoznaczne. Z punktu widzenia teraźniejszości wydarzenia ostatnich dwudziestu lat stanowiły rezultat nawyku raczej niźli głębokiej wiary. Jaką drogę wybierze Megelin? Plotki głosiły, że w ojczyźnie trwają srogie walki. Ale plotki te przesączały się przez filtr dziwnej i chaotycznej wojny między Argonem a Necremnos, która powoli obejmowała całe dorzecze Roe, wciągając w swe tryby dziesiątki pomniejszych miast i protektoratów. Pogłoski mówiły, że Argon było w przededniu całkowitej klęski, kiedy pojawił się generał imieniem Badalamen i stopniowo przywiódł Necremnos do ruiny. Haroun zastanawiał się, czy za tą wojną nie stoi przypadkiem O Shing – była aż nazbyt wygodna dla Shinsanu. Słyszał również, że w Argonie widywano tervola. Niczego wszakże nie mógł być pewien. Niezbyt dobrze rozumiał język. Cytadela Liaontung wznosiła się na szczycie bazaltowego wypiętrzenia. Budowla była potężna i masywna. Trzydziestostopowe mury z cegły pobielane wapnem, a gdzieniegdzie na bieli widniały wyblakłe freski i osobliwe symbole. Cała konstrukcja była zadaszona, o czym Haroun przekonał się dopiero, gdy pokonał siedemdziesiąt stóp bazaltowej ściany. Z oddali uznał, że to złudzenie optyczne. – Cholera? W jaki sposób miał się dostać do środka? Niemożliwe było przejście przez bramę. Na schodach kręciło się zbyt wielu ludzi. Na mury nie mógł się wspiąć. Po kilkunastu nieudanych próbach zahaczenia kotwiczki doszedł do wniosku, że ten sposób również jest na nic. Obszedł dookoła podstawy murów fortecy. Prowadziło do niej tylko jedno wejście. Przeklinając cicho, skrył się w cieniu i słuchał, co mówią wartownicy. Wycofał się dopiero wtedy, gdy już potrafił poprawnie wymówić hasło. Musiał spróbować głównego wejścia albo wrócić do domu z niczym. Doczekał do zmroku, zaczajony w wąskiej uliczce. W pewnej chwili zobaczył przechodzącego obok samotnego tervola mniej więcej jego wzrostu. Tamten wydał tylko jedno krótkie, zaskoczone westchnienie, kiedy nóż Harouna znalazł drogę do jego serca. Bin Yousif zaciągnął ciało w cień, szybko przywdział odzież i maskę. Na samą maskę nie zwrócił uwagi. Nie wiedział dość, by jej symbolika pomogła mu zidentyfikować tożsamość tervola. Maska wszakże przedstawiała świerszcza. W swej całkowitej ignorancji udało mu się zadać cios znacznie bardziej niszczący niźli ten, który sobie z początku zamierzył. Haroun nie zdawał sobie sprawy z istnienia człowieka imieniem Wu. A nawet gdyby o nim wiedział, niewiele by o to dbał. Jeden Shinsańczyk niczym się dlań nie różnił od drugiego. Nie uroniłby łzy, gdyby każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko tej ziemi padli pod nożem wroga. Haroun był twardy i okrutny. Opłakiwał swoich wrogów dopiero wówczas, gdy na zawsze spoczęli w ziemi. Wspiął się po schodach właściwie pewien, że coś pójdzie nie tak. Próbował naśladować krok tervola – jego wymachy prawą dłonią przypominające kołysanie się niezmordowanej kobry. Nieustannie powtarzał hasło. I zgłupiał zupełnie, kiedy wartownicy na jego widok dotknęli czołami ziemi, mrucząc coś, co brzmiało jak zaklęcia. Jednak szczęśliwy los sprawił tylko, że stał się jeszcze bardziej nerwowy. Cóż niby miała oznaczać ta reakcja? Ale był już w środku. A każdy, kogo spotkał, zachowywał się podobnie jak wartownicy. Nie reagował. Nikt nie zwracał uwagi na jego zachowanie, nawet jeśli było inne niż zwykle. – Musiałem zabić kogoś ważnego – mruknął. Dobrze. Chociaż miało to też swoje złe strony. Wcześniej czy później ktoś przyczepi się do niego z petycją, prośbą o wydanie rozkazów lub... Schował się w pustej komnacie, gdy tylko wypatrzył innego tervola. Nie ośmielił się stanąć twarzą w twarz z równym sobie. Szczęście wszakże nie opuściło go. Było już późno. Tłumy na korytarzach znacznie się rozrzedziły. Na swoją ofiarę natknął się zupełnie przypadkowo. Wszedł do części zamku przeznaczonej na apartamenty mieszkalne. Dotarł do przymkniętych drzwi, zza których dobiegał szmer przyciszonych głosów... Ostrzegł go odgłos kroków. Odwrócił się dokładnie w chwili, gdy uzbrojony w kuszę wartownik wszedł w wąski korytarz. Przez krótką chwilę żołnierz patrzył niepewnie na niego. Haroun zdał sobie sprawę, że musiał popełnić jakiś błąd. Kusza się uniosła. Rzucił nożem z oddolnego wymachu. Klinga wbiła się w gardło strażnika. Kusza wystrzeliła. Bełt rozdarł rękaw Harouna, potem z grzechotem pomknął po korytarzu. – Cholera! Upewnił się, że tamten nie żyje. Zabrał jego broń, pośpiesznie ruszył w kierunku wpółotwartych drzwi. Wydawało mu się, że wydarzeniu towarzyszył potworny zamęt, jednak za drzwiami nikt niczego nie spostrzegł. Zajrzał do środka. Mówiących nie było widać. Wśliznął się przez drzwi, zajrzał za zasłonę. Z trójki obecnych tam ludzi nie rozpoznał nikogo, nie potrafił także niczego pojąć z ich dyskusji. Jednak wsłuchiwał się uważnie w nadziei, że odkryje miejsce pobytu swego celu albo przynajmniej Szydercy. O Shing tymczasem zwrócił się do Langa i Trana: – Jestem tego całkowicie pewien, Tran. Zbyt wiele dymu, żeby nie płonął pod nim jakiś ogień. Chin jest w to zamieszany. Wu z pewnością również. Odkryłeś, kto jeszcze, Tran? – Feng i Kwang, panie – użył tytułu Władcy Władców. Haroun wszedł do środka. – Wu! – szepnęli jak jeden mąż. Haroun był zawodowcem w każdym calu. Bełt kuszy zabił Langa, nim jego szept dobiegł końca. W sekundę później, tym samym nożem, którego użył przed chwilą, skończył z Tranem. O Shing, kuśtykając, obszedł łóżko, szarpnął za sznur dzwonka. Haroun zaklął cicho. – Ty... Ty nie jesteś Wu. Haroun zdjął maskę szarańczy. Nieznaczny okrutny uśmiech wygiął mu usta, kiedy naciągał kuszę. – Ty! – szepnął O Shing. Przypomniał sobie, kto tak poszarpał go na przełęczy Savernake. – W jaki sposób udało ci się... – Jestem Siostrą Śmierci – odparł Haroun. – Jej ślepą siostrą. Sprawiedliwością. Po kamieniach posadzki poniósł się odgłos kroków. Haroun wystrzelił. Bełt zagłębił się w sercu O Shinga. Ciemnoskóry mężczyzna wyciągnął miecz i uśmiechnął się. Teraz być może i Bragi, i Zachód zdobędą konieczny im czas. Jednak smuciło go, że nie znalazł Szydercy. Gdzie, u diabła, podziewała się ta mała beka tłuszczu? Nie mógł wiedzieć, że grot z jego kuszy usunął jedyną przeszkodę, która przeszkadzała Pracchii w objęciu kontroli nad Shinsanem. Jego działanie przyniosło skutek odwrotny od zamierzonego. Potem walczył. I przedarł się, zostawiając za sobą szlak martwych ciał. Wciąż usiłował znaleźć i uwolnić Szydercę. Dostatecznie długo utrzymywał się przy życiu, by skąpać w krwi korytarze fortecy, by się dowiedzieć, że Szydercy nie ma w niej i nigdy nie było. Dostatecznie długo, by przekonać tych, którzy go ścigali, że nie jest człowiekiem, lecz krwiożerczym diabłem. TRZYDZIEŚCI: Po przeciwnej stronie Starzec obserwował sennie, jak Gwiezdny Jeździec reaktywuje Moc i otwiera strumień teleportacyjny. Natychmiast wpadła przezeń grupka ludzi. Tuż za nimi szli ogłupiały chłopiec i pozbawiony maski tervola. Ścigały ich przekleństwa. Potem przez portal przemknął oszczep i strzaskał czaszkę tervola. Starzec i Gwiezdny Jeździec zamarli, ogłuszeni tym, co się stało. Potem zgarbiony człowiek zaklął i rzucił się w kierunku chłopca. Schwycił go, zaczął wypytywać. – Co się stało? – W jego głosie słychać było panikę. Wszystko zaczynało iść źle. Ofiara leukemii odeszła. Gildia Najemników sama dokonała czystki. Nie było czasu, by zastąpić członków Pracchii. Teraz Chin, najbardziej użyteczne narzędzie, leżał martwy u jego stóp. – Pomóż mu! – ryknął na starca, zanim Fadema zdążyła odpowiedzieć na jego pytanie. Starzec uląkł przy tervola. Sprawa była beznadziejna. Oszczep zmienił mózg tamtego w galaretę. – Ragnarson – wyjęczała Fadema. – Co? Co, Ragnarson? – Przeszedł przez stepy. Sprzymierzył się z Necremnos. Popłynął po Roe i zaatakował z łodzi. Zdobył Fadem. Ledwie udało nam się zdążyć na czas teleportacji. Pozostali również zaczęli przybywać. Kręcili się dookoła, próbując pojąć znaczenie tej katastrofy. – Ruszać się! Ruszać! – krzyczał Gwiezdny Jeździec. – Do komnaty narad. Badalamen też się pojawił. Wyglądał groźnie i był elegancko odziany jak na pustynnego generała. – Kto to jest? – zapytał zgrabiony starzec, wskazując chłopca. – Syn grubasa. Jego żonie udało się uciec. – Zabierzcie go do komnaty narad. – Kopnął ciało China. – Całkowity brak kompetencji. Nie potrafię zmusić nikogo, by choć jedną rzecz doprowadził poprawnie do końca. Argon rzekomo miało być gotowe do wojny. – Zupełnie od niechcenia, acz w wyjątkowo wredny sposób użył Mocy i zamordował żołnierzy Fademy. Zwrócił się z pytaniem do starca: – W jaki sposób mam się wreszcie stąd wydostać? – A potem: – Rzuć ciała zwierzaczkom Noratha. – Znowu kopnął zwłoki China. Trudząc się nad powierzonym zadaniem, starzec powoli dobył ze swego mózgu myśl – nigdy dotąd nie widział, by jego pan zachowywał się w sposób aż tak irracjonalny. Kiedy skończył, powędrował do komnaty narad. Trafił na sam środek zażartej dyskusji. Porażki najwyraźniej nie wpływały dobrze na morale Pracchii. Główną przeszkodą, człowiekiem odpowiedzialnym za zwłokę, był O Shing. Nie wyruszy na zachód. Ani nie pozwoli sobą manipulować. – Usunąć go – zaproponował Badalamen. – To nie jest takie proste – zareplikował Gwiezdny Jeździec. – Jednak konieczne. Okazał się niepodatny na manipulację. Gdyby nie był bardziej potężny niźli Ehelebe w Shinsanie... Popiera go większość tervola. Ponadto straciliśmy kapitana naszej dziewiątki. Zmarł, nie wyznaczywszy następcy. Kim byli członkowie jego dziewiątki? Musimy ich zlokalizować i wybrać jednego z nich, by objął fotel. Dopiero wówczas możemy podjąć jakieś kroki przeciwko O Shingowi. – W tym czasie, być może, zechce z własnej woli ruszyć na zachód – zauważył Norath. – Może – odparł zgarbiony człowiek. – Może. Dopiero wówczas, jeśli przyczyni się do realizacji naszej misji, udzielimy mu pomocy. Cóż więc. Musimy postępować ostrożnie, powoli. I to w chwili, gdy takie tempo najlepiej służy naszym zachodnim przeciwnikom. – Co z Argonem? – zapytała Fadema. – A co możemy zrobić? Przyznałaś, że miasto jest stracone. – Nie miasto. Tylko Fadem. Lud zbuntuje się przeciwko nim. – Może. Badalamen. Urodzony generał powiedział: – Megelin został powstrzymany. Było to trudne i kosztowne. Dalsze wsparcie dla El Murida będzie jeszcze trudniejsze i jeszcze kosztowniejsze. Przeciwko niemu przemawia liczebność wrogów i nastroje ludu. Niemniej jest to możliwe. – Chodziło o to, by osłabić flankę Zachodu. Cel został osiągnięty. Dalsza wojna domowa okaleczy główną, nie licząc Itaskii, potęgę Zachodu. – Nic nie zostanie – obiecał Badalamen. – Postaraj się tak zwyciężyć, by zostało ci sił na inwazję Kavelina – powiedział zgarbiony mężczyzna. – Zdobądź przełęcz Savernake. Zrób ze swoich wojsk kowadło, na którym będziemy mogli rozgnieść Ragnarsona, kiedy wróci na zachód. Po spotkaniu Gwiezdny Jeździec zamknął się w odosobnieniu, próbując wymyślić, jak opanować ostatni kryzys. W końcu dosiadł skrzydlatego rumaka i poleciał na zachód, by przyjrzeć się, jak stoją sprawy w Argonie. Unosił się teraz nad strefą działań wojennych i przeklinał. Było źle. Nie tylko Ragnarson dokonał zniszczeń, jakie chciał, ale w dodatku udało mu się wydostać tanim kosztem. Argończycy byli zbyt zajęci walką z wojskami Necremnos, by go ścigać. Przelatywał od miasta do miasta, ścigając małego grubasa od China. Na koniec zlokalizował drania w towarzystwie Ragnarsona. Popędził do Throyes, gdzie zostawił zarządzenia, w myśl których mieli rozkazać grubemu człowieczkowi zabić Ragnarsona, zanim armia Kavelina powróci do domu. Skoro Badalamen skończył z Megelinem, mógł ruszać na północ, spodziewając się nieznacznego oporu... Potem motylim lotem przemknął na zachód, przyglądając się stanowi gotowości licznych Pomniejszych Królestw. Kilka jedynie zareagowało na ostrzeżenia Varthlokkura. Był zadowolony z tego, co zobaczył. Polityka zachodnia najwyraźniej funkcjonowała. Kilka sprokurowanych wojen wisiało na włosku. Wzdłuż całej granicy Hammad al Nakiru ogłoszono mobilizację w obawie, że El Murid może wskrzesić swe sny o podboju świata. Surowce dla holokaustu najwyraźniej zaczynały się gromadzić. Odwiedził kilka miejsc, potem wrócił na wyspę na wschodzie. Wszczął poszukiwania zastępcy China. Lord Wu został inicjowany do Pracchii dosłownie na kilka chwil przed tym, zanim Badalamen ogłosił swą porażkę w Kavelinie. Wu nie wykazywał szczególnego entuzjazmu dla tej roli. Badalamen winił brak godnych zaufania danych wywiadu. Obaj, wsparci dodatkowo przez Magdena Noratha, złożyli propozycję przywrócenia Mocy. – A cóż ja mogę począć w tej sprawie? – zapytał zgarbiony człowiek. – Pojawia się i znika. Jestem w stanie tylko przewidywać... Fadema. Gotowa wrócić do domu? – Do tej ruiny? Po co? – To jeszcze nie jest taka ruina. Twoi ludzie wciąż się trzymają. Wodzowie Necremnos zbyt są zajęci wewnętrznymi walkami o wpływy, aby z nim skończyć. Punkt koncentracji wojsk, wódz, odrobina nadprzyrodzonej pomocy mogą zmienić sytuację. Badalamen. Idź z Fademą. Zniszcz Necremnos. Są zbyt uparci, by mogli się do czegoś przydać. Potem skieruj się na zachód. Zdobądź przełęcz Savernake. Throyes pomoże. Badalamen skinął głową. To była jego mocna strona, przynajmniej z punktu widzenia zgarbionego człowieka – nie zadawał pytań. Wykonywał rozkazy. Pod każdym względem był żołnierzem doskonałym. – Jaka nadprzyrodzona pomoc? – zapytała Fadema. – Bez mocy... – Będą to twory mocy, moja pani. Norath, czy twoje dzieci ciemności, twoje zwierzaczki są gotowe? – Oczywiście. Czy nie powtarzam tego od ponad roku? Ale muszę pójść z nimi, by je kontrolować. – Wobec tego zabierz z pół tuzina. – Na moment ukrył twarz w dłoniach. Do starca, który siedział w milczeniu obok niego, mruknął: – Grubas. Zawiódł albo zrezygnował. Rzuć dzieciaka stworkom Noratha. Starzec poczuł rodzący się w nim bunt, kiedy podnosił się, by wypełnić polecenie. Chłopak ledwie tłumił łzy i drżał w uchwycie starca. Patrzył poprzez szeroką na milę cieśninę. Będzie musiał długo płynąć. I jeszcze pustynia po drugiej stronie. Ale była to jakaś szansa. Lepsza, niźli dawało mu spotkanie z savan dalage. Drżąc, zszedł na kamienistą plażę. Był właśnie koniec roku i zgrabiony starzec miał nadzieję, że szczęście wreszcie się uśmiechnie do Pracchii. Wu doprowadzi do końca plan mający na celu usunięcie O Shinga. Doniesienia Badalamena z wojny z Necremnos będą wreszcie pomyślne... Pracchia znowu się zebrała. Raport Badalamena nie mógłby chyba wyglądać lepiej. Norath i jego stwory odwróciły losy wojny. Kiedy Shinsan wreszcie wyruszy, dorzecze Roe będzie stanowiło lenno Ukrytego Królestwa. Zagłada szerzyła się niczym powódź po stepach i równinach. Armia Argonu zbliżała się do Necremnos. Jednak lord Wu się nie pokazał. Pracchia czekała i czekała na maskę szarańczy, która za chwilę wejdzie arogancko do pomieszczenia. Dużo później zmęczony zgarbiony człowiek dosiadł skrzydlatego rumaka. Podróż trwała krótko. Jej celem było Liaontung. TRZYDZIEŚCI JEDEN: Druga Baxendala Człowieku, nie mam pojęcia – powiedział Trebilcock. Przyjrzał się kapitanom Ragnarsona. – Co jest? – zapytał Smokbójca. Reskird wciąż jeszcze był nieco blady od ran poniesionych pod Norbury. Lewe ramię spoczywało na temblaku. Podczas ucieczki Badalamen pokonał kilkunastu najlepszych. – Równie dobrze mogę poczekać na wszystkich. Oszczędzi mi to powtarzania dwa razy. – Trebilcock podszedł do Ragnarsona. – Gdzie twój cień, Michael? – U ojca. Uczy się prowadzić księgi. – Ostatnie lato dało mu trochę w kość, co? – Jego ojciec twierdzi, że dało mu stosowną perspektywę. Ale, co ja chciałem rzec... Powinienem powiedzieć wszystkim. Kiedy byłem u niego, pokazał się stary przyjaciel ojca Arala. Pierwszy człowiek, który przeszedł tego roku przez przełęcz Savernake. – Co? Wieści? – Ragnarson nie zapytał, czy dobre. Ostatnimi czasy takich nie było. – Mów. Ci, co się spóźnią, mogą usłyszeć je z drugiej ręki. – Uderzył w stół. – Michael ma nam coś do powiedzenia. Trebilcock spojrzał po kapitanach, zająknął się. – Niech mnie cholera – mruknął Bragi. – Ma tremę. – Właśnie przed chwilą rozmawiałem z człowiekiem, który przybył z Necremnos. – Michael objął wzrokiem słuchających. Połowy z nich nie znał. Oficerowie obcych wojsk. Większość jego znajomych kurowała się z odniesionych ran. Gjerdrum wciąż jeszcze nie potrafił chodzić samodzielnie. Miał za sobą własną ciężką kampanię. – Mówi, że Argon daje nieźle popalić Necremnos w całym dorzeczu Roe. Fadema pojawiła się na powrót z generałem o imieniu Badalamen oraz czarodziejem Norathem. Od tego czasu wszystko układa się po jej myśli. Odpowiedzią był szmer licznych głosów. – Tak. Ten sam Badalamen, którego stłukliśmy kilka miesięcy temu. Ale to dopiero Norath, nawet przy braku mocy, zapewnił im przewagę. – Zerknął w kierunku ocienionej strony komnaty, gdzie czaił się Jajo Boga. Wydawał się podniecony. Czyżby znał Noratha? – Magden Norath? – zapytał Valther. – Tak. – Słyszałem o nim w Escalonie. Monitor skazał go na wygnanie za zajmowanie się niedozwolonymi eksperymentami. Wszyscy sądzili, że nie żyje. – Pędzi przed argońską armią jakieś paskudne istoty – ciągnął Trebilcock. – Najgorsze nazywają się savan dalage. – Co znaczy po eskalońsku „bestie nocy” – wtrącił Valther. – Wedle opowieści, są zupełnie niewrażliwe na wszelką broń. Polują w nocy, zabijając wszystko na swojej drodze. Aristithorn znalazł tylko jeden sposób, by je pokonać. Udało mu się zwabić jedną z nich do jaskini i tam żywcem pogrzebać. – Mam nadzieję, że nasi przyjaciele z bractwa znajdą lepsze rozwiązanie – powiedział Ragnarson. – Ponieważ przypuszczam, że sami będziemy mieli również okazję się im przyjrzeć. Coś jeszcze, Michael? – Necremnos przypuszczalnie padnie przed końcem wiosny. – Coś nowego na temat naszego przyjaciela w masce? – Nie. Ale ten człowiek mówił jeszcze, że w Shinsanie nastąpił przewrót pałacowy. O Shing został zabity. Tervola biją się o władzę. – Vartholkkur. To dobrze czy źle? Czarodziej wyszedł zza pleców Ragnarsona. – Nie wiem dość na temat tego, co się tam dzieje, by zgadywać. – Mgła? Kobieta siedziała na jednym z krzeseł stojących na uboczu pod ścianami. Kiedy się podniosła, wszystkim obcym zaparło dech. Niewielu z nich widziało w życiu piękno choćby zbliżone swą intensywnością do niej. – To źle. Obalili go jedynie dlatego, że okazał się zbyt mało radykalny. Tervola ostatnimi czasy naprawdę zdecydowanie postanowili zrealizować Przeznaczenie. Są zmęczeni czekaniem. W tej samej chwili, kiedy zdecydują, kto przejmuje władzę, już tu będą. Pomścić hańbę Baxendali. – Michael, przyprowadź tego Necremneńczyka do Varthlokkura. Varthlokkur, jeśli uda ci się nawiązać kontakt z Visigodredem, poproś go, by wysłał Marca. Niech sprawdzi, co się dzieje wokół Necremnos. Po pokonaniu Badalamena pod Moerschelem Visigodred wrócił do domu. Był prawdziwym itaskiańskim księciem, nie mógł na dłuższy czas porzucać swych feudalnych zobowiązań. – Poślę Radeachara, on mu powie. – Czarodziej wyszedł z Trebilcockiem. Ostatnimi czasy zdradzał coraz większą sympatię dla młodzieńca, choćby już tylko tym motywowaną, że tamten wcale się go nie bał. Varthlokkur żył od wieków w świecie, gdzie paniczną trwogę wzbudzało samo wymówienie jego imienia. Był człowiekiem samotnym, tęsknił za towarzystwem. Ragnarson patrzył za nimi, marszcząc brwi. Godzinę wcześniej Varthlokkur poprosił go, by został drużbą na jego ślubie. Ból nie chciał ucichnąć. Nawiedzające go myśli o Szydercy były niczym szpile wbite w samo dno duszy. Czuł go w ranach, które zadał mu przyjaciel. Wachtel upierał się, że jego zdrowiu nic nie można zarzucić, jednak często budził się w nocy, a rany tak go bolały, że nie mógł z powrotem zasnąć. Pokusa, by zacząć pić, sięgnąć po łagodzące ból narkotyki, była zupełnie niepowstrzymana, postanowił jednak znosić ból. Inne głosy bowiem szeptały mu do ucha o misji, jaką mu przeznaczono. Zwrócił się do barona nordmenów, który przebywał tu jako obserwator ze strony Zgromadzenia: – Baronie Krilian. Czy wasi ludzie znaleźli już odpowiedniego kandydata? Od czasu ekspedycji wschodniej Ragnarson ani razu nie spotkał się ze Zgromadzeniem. Nie było czasu. Teraz wszystkimi sprawami parlamentarnymi zajmował się za niego Derel Prataxis. – Nie, regencie. Wszyscy, z którymi się kontaktowaliśmy, udzielali nam odpowiedzi odmownej. Niektórzy z nich nawet wyraźnie obraźliwej. Nie rozumiem tego. Ragnarson się uśmiechnął. Wyjaśnienia należało szukać wśród ludzi takich właśnie jak baron Krilian. – Czy ktoś wyraził zainteresowanie? – Królowie Altei, Tamerice, Anstokinu oraz Volstokinu dali to do zrozumienia. Volstokin nawet próbował przekupić starego Waverly’ego, aby przepchnął jego kandydaturę w komisji. – Miło usłyszeć, że ty i stary zgadzacie się choć w jednej rzeczy. Waverly, wessończyk z Sedlmayr, stanowił bat regencji w Zgromadzeniu. – Wszyscy jesteśmy Kavelinianami, marszałku. Ten banał jakoś nie obowiązywał w czasie wojny domowej. Mimo iż dawna tradycja nakazywała zwieranie szeregów w razie zewnętrznego zagrożenia, to jednak mniejszość siluro spiskowała z El Muridem i Volstokinem. Nordmeni zaś kontaktowali się i z Volstokinem, i z Shinsanem. Stronnictwo królowej również nie miało czystych rąk. Fiana otrzymała przecież pomoc od Harouna, z Altei, Kendla i Ruderina. Sam Ragnarson przybył na południe po części przynajmniej za namową itaskiańsiego ministra wojny. Itaskia potrzebowała silnego i przyjaznego rządu kontrolującego przełęcz Savernake i broniącego flanki Hammad al Nakiru. Ówczesny minister wojny paranoicznie bał się El Murida. Ragnarson, postępując wedle planu, na koniec zmusił swych sąsiadów, by przysłali mu symboliczne posiłki. Kiedy oficerowi się rozeszli, zapytał: – Derel, co mamy? – Niewiele. Razem jakieś piętnaście tysięcy. – Prataxis pochylił się w jego stronę. – Liakopulos mówi, że gildia też pomoże, jeśli będziesz zainteresowany. Mówi, że Hawkwind i Lauder wciąż są wściekli na Dainiela i Balfoura. – Przyjmę każdą pomoc, jaką będę mógł otrzymać. Tym razem wszakże nie liczył na pokonanie Shinsanu. Na pewno nie z tym, co miał. Tego wieczoru odwiedził swój dom na alejach Lieneke, gdzie mieszkał obecnie Ragnar wraz z młodą żoną, Gundarem i pozostałymi dziećmi Ragnarsona. Prawdziwą panią domu była jednak smoczyca Gerda Haas – wdowa po żołnierzu, który od wielu dziesiątków lat służył pod Ragnarsonem, a równocześnie matka adiutanta Haakena. Bragi, chociaż kochał swoje dzieci, nie odwiedzał ich zbyt często. Najmłodsze natychmiast zaroiły się wokół niego, zupełnie nie zwracając uwagi na prezenty, jakie – dręczony poczuciem winy – im przyniósł, i od razu wsiadły mu na kolana. Patrzenie na to, jak rosną, jak stają się na podobieństwo Ragnara czymś więcej niźli tylko dziećmi, było przygnębiające. Zbyt wiele strun poruszało w pamięci. Być może kiedyś wreszcie ucichnie ból po stracie Elany... Dwie godziny później przybył Marco. Obleciał cały środkowy wschód. Nie przyniósł dobrych wieści. Necremnos padło. W dorzeczu Roe aż czarno było od legionów Shinsanu. Tervola sprzymierzyli się z Argonem i Throyes. Throyanie obozowali w Gogu-Ahlanie. O Shing naprawdę zginął. Ale najwyraźniej Chin również. Aktualnym władcą Imperium Grozy był Ko Feng. Varthlokkur nie miał o nim nic dobrego do powiedzenia. Mgła nazwała go pająkiem. – W jaki sposób udało im się tam dostać? – chciał wiedzieć Bragi. – Marco mówi, że Lao-Pa Sing wciąż jest zasypana śniegiem. – Teleportowali się – odparł Varthlokkur. – Od miesięcy Moc pojawia się i znika w dzikich oscylacjach. Wraz z każdym cyklem musieli przesyłać ludzi. Cykle wydają się z pozoru całkowicie przypadkowe, ale być może Feng potrafi przewidzieć ich rytm. – A więc przybyli wcześniej. Cholera. Możemy nie zdążyć zebrać plonów. Umyślił sobie stawić czoło Shinsanowi tak jak przedtem, w najlepiej nadającym się do obrony miejscu na przełęczy Savernake – mianowicie pod Baxendalą. Prace nad umocnieniami trwały tam przez całą zimę, kiedy tylko pogoda pozwalała. Mieszkańców przesiedlono do Vorgrebergu. Dodatkowo ufortyfikowano Karak Strabger. Wzniesiono wiele nowych umocnień obronnych. Postawiono ziemne tamy, aby pogłębić bagna i grzęzawiska tworzące barierę na skroś przełęczy. Skonstruowano pułapki i niewielkie zasieki, które powstrzymają atakujących, pozwalając łucznikom zalać ich strzałami, podczas gdy machiny oblężnicze będą bombardować ich z flank. Nieco dalej na zachód, w Maisaku – obecnie jeszcze niedostępnym – stacjonujący tam garnizon dokładał wszelkich starań, by uczynić przełęcz nie do przebycia w tym miejscu. W całej swej historii forteca została zdobyta tylko raz, przez Harouna, który wziął ją z zaskoczenia, gdy była właściwie pozbawiona obrońców. Tym razem Ragnarson nie spodziewał się ujść z życiem. Miał tylko nadzieję, że uda mu się jak najdłużej powstrzymać tamtych. Każda minuta zwłoki będzie działała na korzyść Kavelina. Każdy dzień zwiększy szanse na uzyskanie pomocy. Życzenia i nadzieje... To nie była epoka zachodu. Throyanie Fenga już się mozolili, odkopując drogę przez przełęcz. Dzięki temu Shinsan przybędzie pod Maisak o tydzień wcześniej. Ragnarson stał na tym samym parapecie, z którego dowodził pierwszą bitwą pod Baxendalą. Jego przyrodni brat przechylał się właśnie przez blanki. Generał Liakopulos chrapał za ich plecami. Varthlokkur przechadzał się, coś mrucząc. Poniżej Karak Strabger żołnierze gorączkowo pracowali przy umocnieniach ziemnych. Pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z czego połowa to Kavelinianie. Pięć tysięcy najemników dowodzonych przez samego Hawkwinda. Dziewiętnaście tysięcy żołnierzy z Altei, Anstokinu, Volstokinu oraz Tamerice – państw całkowicie drugorzędnych. Resztę stanowili itaskiańscy łucznicy, co było zaskakujące. Z pewnością dadzą się we znaki wrogowi. Między liniami wałów ziemnych, palisady, pułapek, nie skończonych jeszcze fortyfikacji roiły się wozy. Długie karawany ciągnęły z niżej położonych terenów. Baxendala zamieniona została w jeden wielki magazyn. Bragi zamierzał zmusić Fenga, by ten w bezpośredniej walce pokonywał nie kończący się szereg umocnień, cały czas pod nawałą strzał. Miała to być wojna na wyczerpanie. Marco powiedział, że będą mieli przeciwko sobie dwadzieścia osiem legionów wspieranych przez sto tysięcy wojsk pomocniczych z Argonu, Throyes i plemion stepowych. Ragnarson nie mógł żywić poważniejszych nadziei na powstrzymanie takich hord. Jego celem było tylko wykrwawienie ich tak bardzo, żeby niełatwo przyszło im postępować naprzód, kiedy już się przedrą. Bragi nie obserwował postępów robót. Patrzył na wschód, ponad szczytami, na bladą smugę dymu. To był sygnał z Maisaku. Póki dym się unosił, forteca trwała. Prócz dymu Ragnarson wykorzystywał heliografy, zabrał też gołębie. Shinsan wyciągnęło wnioski z lekcji. Tervola przynieśli ze sobą rozebrane na części machiny oblężnicze. Od tygodnia bombardowały Maisak. Marena dimura donosili o zdziesiątkowanych patrolach, którym udało się przedrzeć przez karne szeregi Maisaku. Wyrżnęli je w pień. Te drobne zwycięstwa niewiele jednak znaczyły w obrazie całości. Patrole stanowiły jedynie pierwsze krople nadciągającej powodzi. – Nie ma dymu! – wykrzyknął Liakopulos. Heliograf oszalał. – Cholera! Cholera, cholera, cholera! Tak szybko. – Ragnarson odwrócił się, zaczekał, aż heliografista zinterpretuje przekaz. To była krótka, smutna wiadomość: „Maisak zdradzony. TennHorst”. Ostatni gołąb przyniósł notatkę równie zwięzłą w treści: „Wróg pokonał góry szlakiem jaskiń. To ostatnia wiadomość. Powodzenia. Adam TennHorst”. Wiele jednak można było z niej wyczytać. Znowu zdrada. Radeacharowi nie udało się jej wykorzenić ze szczętem. – Varthlokkur, każ Radeacharowi ponownie wszystkich sprawdzić. Zdrajca na odpowiednim stanowisku może być dla nich wart tyle, co dodatkowy legion. Pogoda również nie sprzyjała. Ciepły front atmosferyczny przyspieszył topnienie śniegów. Patrole Bragiego doniosły o coraz gwałtowniejszych potyczkach. Wtedy Ko Feng zaatakował. Dwie rzeczy stały się natychmiast jasne. Shinsan rzeczywiście przyswoiło sobie lekcję z poprzedniej bitwy. A tervola jej nie zrozumieli. To kawaleria zadała druzgoczący cios O Shingowi. A więc pierwsza spłynęła z przełęczy właśnie kawaleria, jeźdźcy stepów, którzy przybyli splądrować Zachód. Ragnarson kontratakował przy pomocy rycerzy. Chociaż stanęli wobec druzgoczącej przewagi liczebnej, zmusili nomadów do ucieczki, zdumiewając niezwyciężonością zachodniej konnicy. Trzy dni później nastąpił pierwszy szturm piechoty, w którym brały udział niezdyscyplinowane hordy z Argonu i Throyes. I znowu rycerze okazali się gwiazdą dnia. Rzeź była straszliwa. Hakes Blittschau, Alteanin dowodzący konnicą Ragnarsona, musiał w końcu zrezygnować z pościgu, ale tylko dlatego, że jego ludzie zmęczyli się rzezią. Feng spróbował znowu, rzucając w bój całą konnicę, jaką dysponował. Potem użył obcej piechoty. Żaden atak nie przedostał się poza wojska Blittschaua. Żołnierze drugiej linii zaczęli już szemrać, że nawet nie dane im było jeszcze ujrzeć wroga. Kiedy rycerze stawali przeciwko żołnierzom nie wyszkolonym i nieodpowiednio wyposażonym do walki z nimi, stosunek strat był absurdalny – podczas pięciu starć Blittschau zabił ponad pięćdziesiąt tysięcy wrogów. Kruki czarną chmurą kłębiły się nad przełęczą. Kiedy wiatr wiał ze wschodu smród był tak straszny, że odebrałby oddech żyjącej w zgniłym mięsie larwie. Po każdej walce wody Ebeler spływały czerwienią. Blittschau stracił mniej niż tysiąc ludzi. Wielu z nich zresztą miało wrócić do szeregów, kiedy tylko wygoją się ich rany. Zbroja i wyszkolenie jednak stanowiły różnicę. – Feng chyba oszalał – myślał na głos Ragnarson. – Albo może chce na początku pozbyć się swych sprzymierzeńców. Liakopulos odparł: – Jest zwyczajnie głupi. Nie ma zielonego pojęcia, jak dowodzić armią. – Tervola? – Ujmę to w ten sposób. Brakuje mu elastyczności. Ta piękna kobieta, Mgła, mówi, że nazywają go Młot. Po prostu bije, póki czegoś nie uzyska. Jeśli mu się nie udaje, bierze większy młot. Ten właśnie, który teraz trzyma w rezerwie. – Wiem. Dwadzieścia osiem legionów – sto siedemdziesiąt tysięcy albo i więcej najlepszych żołnierzy świata. Kiedy Feng uderzy tym młotem, nic się nie oprze. Legiony nadeszły. Na długo przed świtem zaczęły bić bębny. Ich rytm trząsł górami w posadach, brzmiał niczym puls serca świata. Żołnierze pracujący przy umocnieniach już go znali. Teraz czekało ich spotkanie z prawdziwym wrogiem, z przerażającymi wojownikami, którzy raz tylko zostali pokonani od czasu, jak utworzono ich formacje. Ragnarson dał Blittschauowi każdego jeźdźca i każdego konia, jakiego mógł zdobyć. Słońce wstało i słońce zaszło. Na krótko przed północą Hakes Blittschau powrócił do Karak Strabger na noszach. Jego stan był odbiciem stanu jego wojsk. – Nie uwierzyłbym, gdybym nie widział tego na własne oczy! – wyskrzeczał Blittschau, kiedy Wachtel czyścił jego rany. – Nie ustąpili nawet na piędź. Pozwolili, byśmy na nich uderzyli, a potem dobrali się do koni, póki nie powalili nas na ziemię. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Musieliśmy zabić dwadzieścia... Nie, trzydzieści, może nawet czterdzieści tysięcy. Nie ustąpili. – Wiem. Nie jesteś w stanie ich przestraszyć. W takim razie trzeba przestraszyć tervola. Ragnarson był przygnębiony. Feng właśnie zdruzgotał jego najbardziej wartościową broń. Blittschauowi udało się ocalić niewiele ponad pięciuset ludzi. Bębny warczały dalej. Młot miał wkrótce znowu opaść. Runął o świcie, ławą, od jednej ściany wąwozu do drugiej. Uparcie, systematycznie żołnierze w czerni neutralizowali pułapki i reduty, ziemią i ciałami wypełniali okopy, niszczyli barykady, przełamywali palisady i wały ziemne. Nie dbali o finezję. Po prostu wciąż atakowali, nie przestając zabijać. Niebo zrobiło się czarne od strzał łuczników Ragnarsona. Jego szermierze i włócznicy walczyli, póki nie padali z nóg. Feng pozwalał im na złapanie oddechu tylko wówczas, gdy wprowadzał świeże legiony w kocioł. Słońce zaszło za Kapenrung. Bragi westchnął. Chociaż bębny wył, walki ustały. Zaczęli się pojawiać jego kapitanowie z raportami o stratach. Jutro, doszedł do wniosku, nastąpi dzień ostatni. Łucznicy stanowili zasadniczy punkt oporu. Ciała najeżone lotkami ich strzał zasłały równym dywanem dno wąwozu. Ale strzał zaczynało brakować. Żołnierze wschodu nie pozwalali odzyskiwać wystrzelonych drzewcy. Mgła jednak nie traciła optymizmu. – Feng osiągnął granice swych możliwości – powiedziała. – Nie może sobie pozwolić, by w taki sposób tracić ludzi. Tervola się na to nie zgodzą. Żołnierze są bezcenni, w przeciwieństwie do najemników. Miała rację. Tervola się zbuntowali. Kiedy jednak poszli ze skargą do Fenga, przekonali się, że... Przekazał dowodzenie nie zamaskowanemu człowiekowi o imieniu Badalamen. Obok niego stali dwaj wiekowi mężczyźni: zgarbiony starzec, którym szarpał przemożny gniew, oraz drugi o otępiałym spojrzeniu. Wraz z nimi był także escaloński czarownik, Magden Norath. Zgarbiony człowiek bardziej się złościł na siebie niźli Fenga. To przecież jego opieszałość dała tamtemu sposobność zdziesiątkowania niezrównanej armii Shinsanu. Feng z niewielkimi oporami podporządkował się decyzji Pracchii. Przekazanie władzy odbyło się gładko. Większość tervola wybranych na wyprawę na zachód była już zaprzysiężona Ukrytemu Królestwu. O północy bębny zmieniły ton. Wyrwany z niespokojnych snów Ragnarson pognał na parapet. Shinsan ruszało. Żadne środki ostrożności nie były w stanie stłumić szczęku broni. Zaczęły przychodzić raporty. Jego sztab, czarodzieje, doradcy tłoczyli się na parapecie. Nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego jednak Shinsan opuszczało pozycje, których zdobycie zajęło mu cały dzień. Sir Tury i Haaken zaatakowali z własnej inicjatywy. – Mgła. Varthlokkur. Macie jakieś hipotezy? – zapytał Ragnarson. – Feng został usunięty – powiedziała Mgła. – Tak? W porządku. Ale dlaczego się wycofują? – Och! – cicho powiedział Varthlokkur. Mgła westchnęła. – Moc... – O, do diabła! Moc wracała. Ragnarson zrozumiał, że to już koniec. Niezrodzony przemknął przez noc. Pod nim unosił się Visigodred. Postawiwszy wstrząśniętego czarodzieja na ziemi, porozumiał się z Varthlokkurem. – Zebrać Krąg! – krzyknął czarodziej. – Już! Już! Szybko! Potwór odleciał zbyt szybko, by oko mogło za nim nadążyć. Visigodred powiedział: – Coś nadchodzi przełęczą. Stwory, jakich ten świat dotąd nie widział. Te, o których Marco powiedział, że zmieniły losy wojny w Argonie. Nie damy rady ich powstrzymać. – Damy! – warknął Varthlokkur. – Niezrodzony da im radę! Zresztą nie mamy innego wyjścia. Varthlokkur, Visigodred i Mgła zachwiali się wyraźnie. – Moc! – szepnęli. – Oczyścić parapet – jęknął Varthlokkur, najwyraźniej znosząc to znacznie łatwiej niż pozostali. – Będziemy go potrzebować. Przybył Kierle Starożytny, a za nim Istota oraz Stojan Dusan. Wpadł Radeachar z Jajem Boga. Ragnarson pognał swych ludzi po schodach na dół. On również nie miał zamiaru tam zostać. Niewielu rzeczy bał się tak bardzo jak wojny czarodziejów. Jednak duma nie pozwalała mu się wycofać. W wąwozie wybuchły wrzaski. – Są już tutaj. Savan dalage – powiedział Visigodred. – Varthlokkur, spuść Niezrodzonego, zanim wyprują nam flaki. – Wyrzucił dłonie ponad głowę, zaintonował. Ze złożonych dłoni zaczęły tryskać włócznie światła. Ciskał nimi, jakby operował heliografem. Gdzie padł promień, ziemia zaczynała jarzyć się czerwienią. – Za słabe – westchnął. Tu i tam Ragnarson dostrzegał napastników. Niektóre z istot były wysokie, humanoidalne, z kłami i szponami, niczym trolle z legend trolledyngjańskich. Inne wyglądały jak krępe gady kroczące na ludzką modłę. Kolejne pełzały. Wśród nich szło około setki wysokich mężczyzn uzbrojonych w zwykłą broń. Przypominali nieco Badalamena. I było tam coś jeszcze. Coś bezkształtnego, co unikało światła i wyglądało niczym sama śmierć. Radeachar skoczył i pochwycił jednego stwora, powlókł go w noc. Ragnarson zobaczył bezkształtny kłąb cielska wierzgający na tle gwiazd. – Savan dalage – powtórzył Visigodred. – Nie sposób ich zabić. Radeachar odlatywał z niewiarygodną szybkością. – Zaniesie go tak daleko, że miesiące zajmie mu powrót – powiedział Varthlokkur. – Ile? – Dziesięć. Piętnaście. Bądź cicho. Zaczyna się. Na przełęczy zaczęła lśnić złota poświata. Cały Krąg już się zgromadził. Cicho się naradzali. W sytuacji ostatecznej dopuścili nawet Mgłę do tego ściśle męskiego klubu. Nie było czasu na szowinistyczne uprzedzenia. Ich dusze i żywoty trafiły na stół gry. Radeachar pojawił się i dokonał następnego uprowadzenia. Ragnarson na krótką chwilę wycofał się piętro niżej, gdzie pół tuzina łączników już czekało, by poświęcił im chwilę uwagi. Szyki obronne zaczynały się załamywać. Kapitanowie chcieli rozkazów. Żołnierze znaleźli się na skraju paniki. – Trzymać się – rozkazał. – Tylko wytrwać. Nasi czarodzieje już pracują. Kiedy wrócił z powrotem na parapet, zobaczył, że ludzcy czarownicy naśladują Visigodreda, próbując światłem odpędzić savan dalage. Jajo, Istota i Zindahjira skupili się na pozostałych potworach. – Ci człekokształtni – głośno narzekał Zindahjira. – Są odporni na Moc. Ragnarson przypomniał sobie niewrażliwość Badalamena na ataki Radeachara. – Są ludźmi – zauważył. – Miecz i włócznia ich powstrzymają. Okazało się to prawdą. Jego ludzie się tym zajęli. Tamci wszakże, podobnie jak Badalamen, byli niesamowitymi wojownikami, o tyle lepszymi od przeciętnych żołnierzy Shinsanu, o ile ci lepsi byli od większości żołnierzy Zachodu. – Strzały! – zagrzmiał z parapetu. – Dajcie tu łuczników! – Nikt nie usłyszał. Zbiegł po schodach do pomieszczenia łączników. Kiedy wrócił na górę, przekonał się, że walka przybrała inny obrót. Tervola uwolnili własne czary. Z początku uznał, że jest to ten sam potwór, którego O Shing przywołał podczas pierwszej bitwy pod Baxendalą – Gosik z Aubuchonu. Ten jednak okazał się płonącą trąbą powietrzną z oczami. Mgła zareagowała podobnie jak wówczas. Wśród nocy powstała złota aureola. Wewnątrz jej kręgu rozbłysło szmaragdowe niebo. Spoglądało z niego ogromne odrażające oblicze. Pazury szarpały wnętrze kręgu. Aureola zawirowała, opuściła się. Paskudny pysk rozwarł wielkie usta, zaczął gryźć. Wrzaski towarzyszące walce, która następnie się rozpętała, miały odtąd na zawsze nawiedzać sny Bragiego. Sam bój wkrótce zamienił się w pokaz gabinetu osobliwości. Pojawiły się inne potworności przywołane przez tervola. Czarownicy Ragnarsona w odpowiedzi wypuścili własne. Przez cały ten czas Niezrodzony uprowadzał tamtych z niestrudzoną regularnością, niczym doświadczony rzemieślnik przy swej pracy. Trąba powietrzna i aureola szalały po całej przełęczy, niszcząc zarówno wrogów, jak i przyjaciół. W pewnym momencie uderzyły w Seidentop, zbocze naprzeciwko Karak Strabger. Lico zbocza zsunęło się do wąwozu. W jednej chwili ich umocnienia obronne ucierpiały bardziej niźli w wyniku całodniowych walk. Shinsan jednak również musiało się godzić z gorzkim smakiem strat. Stojan Dusan dokonał inwokacji siedmiogłowego demona, liczbą nóg dorównującego chyba stonodze. Każda stanowiła broń. – To przypomina mi bitwę o Tatarian – wymruczał ktoś. Ragnarson się odwrócił. Zobaczył Valthera. Tamten służył w Escalonie podczas nieszczęsnej wojny z Shinsanem. Kiedy wypaliły się lasy, sama powierzchnia gór zajmowała się ogniem. Dym utrudniał oddychanie. – Wycofaj się, póki jeszcze możesz – doradził Valther. – Wykorzystaj to dla osłony odwrotu. – Nie. – Martwi żołnierze nie będą mogli jutro walczyć. Każda śmierć jest cegiełką w gmachu ich zwycięstwa. – Valther pokazał palcem niebo. Wysoko w górze ledwie rozróżnialny na tle nieba skrzydlaty koń dryfował na prądach wstępujących powietrza. – Znów ten przeklęty staruch – warknął Bragi. Nagle z jeszcze większej wysokości uderzył uczeń Visigodreda. Skrzydlaty koń w ostatniej chwili uniknął ciosu. Marco natomiast opadał tak szybko, że Bragi był prawie pewien, iż rozbije się na płonącym górskim stoku. Jednak rok przemknął tylko z gwizdem ponad zboczem Seidentopu, wykorzystując swój pęd, aby wznieść się na prądzie wstępującym wywołanym innym pożarem. Straciwszy przewagę zaskoczenia, Marco spróbował manewrować. I dowiódł tym samym, że naprawdę przykładał się do swoich nekromantycznych studiów. Jego czary rozcięły powietrze nocy. Skrzydlaty koń stracił płynność lotu, zanurkował, rozpaczliwie walczył o utrzymanie wysokości. Ragnarson zapytał Valthera: – Kto wygrywa? Bitwę. – My. Mgła i Varthlokkur dali nam przewagę. Popatrz na nich. Och? A więc skąd ta rada, by się wycofać? Powstrzymywali tervola i wciąż jeszcze znajdowali czas na inne zajęcia. Varthlokkur wzniósł konstrukt Zimowego Sztormu. Mgła stworzyła i sterowała inną jeszcze, mniejszą aureolą. Krążyła ponad umocnieniami, porywając stwory Magdena Noratha. Dopadła nawet jednego savan dalage. Tylko jednego. – Musiał kiepsko smakować – mruknął ironicznie Ragnarson. Radeachar wrócił z podróży na wschód i nie potrafił znaleźć już żadnego z nieśmiertelnych. Przyłączył się więc do ataku na tervola. – Mamy ich teraz – skrzeknął Valther i znowu Bragi poświęcił przelotną myśl jego wcześniejszemu pesymizmowi. Tervola wycofali się do obrony. Powyżej Marco strącił skrzydlatego konia z niebios. Ale, jak zapewne chciał powiedzieć Valther, tamten stary zawsze miał asa w rękawie. Z nocnego nieba na wschodzie, sponad Kapenrungu, niczym dziesiątki maleńkich księżyców o poszarpanych krawędziach zaczęły napływać ogniki. Mgła wypatrzyła je pierwsza. – Smoki! – szepnęła. – Aż tyle – wyszeptał Valther. – To chyba już wszystkie, jakie zostały. Większość smoków wyginęła podczas zapomnianych krucjat Nawami. Podążały prosto na zamek. Światło jarzących się ślepi przemykało przez noc niczym rozpędzone podwójne gwiazdy. Jedna para pomknęła na Marca. Zmykał ile sił w skrzydłach wierzchowca. Zastąpił go Niezrodzony. Przywódcy tych skrzydlatych potworów byli starzy i przebiegli. Oni pamiętali krucjaty. Pamiętali, co wyrządziły im wówczas czary, kiedy to służyli obu stronom, walcząc znacznie częściej między sobą niźli z ludźmi i warlockami. Pamiętali, jak można pokonać takie istoty jak stojące na szczycie zamkowej wieży. – Wynośmy się stąd! – krzyknął Valther. – Nie dacie sobie z nimi rady. Bragi zgodził się z nim. Sam jednak zwlekał, obserwując, jak jaszczury, krążąc, zbliżają się do zamku, patrząc na Radeachara zmuszającego skrzydlatego konia do wylądowania daleko za liniami Shinsanu. Niezrodzony zwrócił się przeciwko ścigającemu go smokowi. Głowa bestii eksplodowała. Płonący korpus przechylił się, runął skroś nieba i z głuchym łomotem rozbił w płonącym gaju sosnowym. W górę poleciały płonące szczątki. Straszliwy odór wypełnił przełęcz. Kiedy pierwszy smok dotarł do wieży, Varthlokkur ukończył konstrukt Zimowego Sztormu. Ragnarson skoczył na dół. Ścigający go oddech smoka przypalił mu skórę. – Łącznicy, Valther – szepnął. – Miałeś rację. Czas się zabrać do ograniczania strat. Armia Ragnarsona pod osłoną szalejącej wojny magii wycofywała się we względnie równym szyku. Jeszcze przed świtem ostatni żołnierz opuścił Baxendalę. Shinsan pomściło swą wcześniejszą porażkę. Wojna czarodziejów skończyła się o wschodzie remisem. Zginęli Kierle Starożytny, Stojan Dusan i Jajo Boga. Pozostałym ledwie zostało tyle sił, by byli w stanie iść. Uratował ich Radeachar, przeganiając smoki z nieba. Tervola również ponieśli straty. Chociaż próbowali, nie zostało im dość sił, by podążać za wycofującymi się. Zgarbiony starzec kazał Badalamenowi dogonić Ragnarsona, Badalamen jednak nie potrafił pokonać ariergardy Bragiego. Ragnarson zyskał więc na czasie, ale potem żałował, że nie spróbował utrzymać pozycji. Kiedy wychodzili z wejścia na przełęcz, napotkali ciągnących na wschód sprzymierzeńców z Hellin Daimiel, Libiannina i Dunno Scuttari, gildii oraz wojska kilku Pomniejszych Królestw. Auric Lauder dowodził ponad trzydziestoma tysiącami ludzi. Ragnarson wziął od niego rycerzy, by osłaniali jego odwrót. Nie podjął próby skorygowania swego kroku. Baxendala została nieodwołalnie stracona. Shinsan wciąż miało nad nim przewagę liczebną trzy do jednego i w wyszkolonym żołnierzu. Lauder poszedł za przykładem innych sprzymierzeńców i zgodził się przyjmować rozkazy od Bragiego. Po namyśle Ragnarson zaczął przygotowywania do następnej fazy wojny, biorąc za podstawę taktykę fabiańską – a więc przyjmowanie bitew tylko w sprzyjających okolicznościach, granie na zwłokę, by zmęczyć wroga. TRZYDZIEŚCI DWA: Porażka. Porażka. Porażka. Fahrig, Vorgreberg, jezioro Turntine. Staake-Armstead, zwane również Bitwami o Brody, Wzgórza Trójcy w Altei – lista przegranych bitew była coraz dłuższa. Specjalna grupa operacyjna legionów, wspomagana przez stwory nocy Magdena Noratha, pokonała siły Anstokinu i Volstokinu. Badalamen wciąż pokonywał opór rosnącej armii Ragnarsona, który wzmocnił swą północną szpicę. Przeszła przez Ruderin i skręciła na południe, na teren Korhany i Yorhangs. Haaken Czarny Kieł z pośpiesznie zgromadzonymi rycerzami, najemnikami i uzbrojonymi chłopami zatrzymał pochód wroga pod Aucone. Sam Ragnarson wydostał się z okrążenia w Altei. Badalamen zaatakował od południa, przez Tamerice, w nadziei spotkania się z północnym natarciem przy rzece Scarlotti, na tyłach armii Bragiego. Reskird Smokbójca szarpał natarcie na Tamerice, ale nie zgadzał się na przyjęcie walnej bitwy. Armia Tamerice została zdziesiątkowana w Kavelinie. Potem Badalamen zatrzymał się, żeby dokonać reorganizacji i odnowić zapasy. Jego wojska stały naprzeciw armii Ragnarsona w poprzek równiny w Cardine, ledwie czterdzieści mil od wybrzeża, rozcinając tym samym zachód na dwie części. W Kapenrungu Megelin bin Haroun zdecydował się zignorować grożące mu z tyłu niebezpieczeństwo. Poprowadził następną kampanię przeciwko El Muridowi i Al Rhemish. – Cholera! Cholera! Cholera! – przeklinał Ragnarson, gdy dotarły do niego wieści o tym. – Czy on nie ma choć iskierki zdrowego rozsądku? Liczył na to, że Megelin będzie myślał jak ojciec, zakładał, że rojaliści poprowadzą wojnę partyzancką na tyłach głównych sił Badalamena. Siedział przed swoim namiotem w towarzystwie Liakopulosa, Visigodreda, syna i oficerów większości państw, które wysłały wojska. Ta mieszana armia stanowiła największą koncentrację sił zbrojnych od czasów wojen El Murida. – Sądzę, że jak dotąd radziliśmy sobie nieźle – powiedział Liakopulos. Hawkwind i Lauder skinęli głowami. – Udało nam się uniknąć klęski z rąk najlepszej armii na świecie. Lord Harrteoben, obserwator itaskiański, zgodził się z nimi. – Trwałość twojego oporu nie przestaje wszystkich zadziwiać. – Mhm. – Bragi przyjrzał się swym wojskom. Nie były szczególnie groźne, mimo ich liczebności. Konieczność ciągłego odwrotu nie dała mu czasu na ich organizację i integrację. Nowe kontyngenty natychmiast musiały iść w bój. Ich kapitanowie często nawet nie mówili językiem sąsiada z linii frontu. – Dlaczego niby nie miałby tego zrobić? – zapytał Ragnar. – El Murid jest teraz sojusznikiem Shinsanu. – Końcem kuli pogrzebał w ognisku. Ranę otrzymał pod Aucone. Haaken wysłał go na południe, żeby nie został zabity. Był zbyt porywczy. – Może. Ale wolałbym, żeby zamiast tego pomógł nam. Haroun dostrzegłby, że pokonanie El Murida nic nie da, jeśli reszta Zachodu padnie. Przynajmniej Zachód w końcu uwierzył w zagrożenie ze Wschodu. Jednak ogłoszona mobilizacja jeszcze na niewiele się zdała. Raz przybywał pojedynczy batalion, innym razem regiment. Zbyt mało, biorąc pod uwagę zadanie, jakie przed nimi stało. Kwestia polityczna – mianowicie kto powinien zostać wodzem naczelnym – jeszcze się nie pojawiła. W oczach Ragnarsona wszak wydawało się zupełnie niewiarygodne, by generałowie wielkich państw mieli służyć pod dowództwem marszałka prowincjonalnego państwa-wioski. On sam za najlepszego człowieka uważał Hawkwinda. Jednak sprzymierzeńcy najwyraźniej byli pod ogromnym wrażeniem jego umiejętności unikania ostatecznej katastrofy. Zresztą Hawkwind i tak nie chciał tej roboty. Miał dosyć udręki jakiej wymagała ta w istocie polityczna funkcja, udręki, którą znał z wojen El Murida. – Kiedy możemy liczyć na pomoc Itaskii? – zapytał Bragi Visigodreda. Czarodziej kilkakrotnie wracał do domu, a efektem jego wizyt był jedynie lord Hartteoben i kolejny tysiąc łuczników. Itaskia szczędziła ludzkich zasobów, zachowując je na wojnę na rodzimej ziemi. Ragnarson odbudował natomiast siłę swej kawalerii. Bezlitośnie naciskał nią na wroga, zmuszając legiony do zachowywania ścisłego szyku, a ich sprzymierzeńców do chronienia się pod parasolem geniuszu Badalamena. Marco i Radeachar ścigali i niszczyli stwory Magdena Noratha – wyjąwszy savan dalage, plagę, na którą nie było lekarstwa. Tervola teleportowali je z powrotem niemalże równie szybko. Varthlokkur i Niezrodzony próbowali pogrzebać je w jaskiniach na wyspach oceanu, jednak tervola znaleźli je nawet tam. Najpierw należało wygubić czarowników Shinsanu, dopiero potem będzie można się pozbyć na dobre plagi savan dalage. Tervola nie mieli najmniejszej ochoty na to pozwolić. Jak do tej pory panował więc taumaturgiczny impas. W końcu, pomyślał Bragi, jeśli tamci zostaną pokonani, wszystko zależeć będzie od siły broni. Najbliżej położone miasto nazywało się Dichiara. Od niego bitwa wzięła swe miano. To był nadir kariery Ragnarsona. Bębny oznajmiły przybycie Badalamena. Shinsan zawsze maszerowało do rytmu bębnów przekazujących rozkazy dowódcom legionów. Bragi miał dwa tygodnie na przygotowania i plany. Był na tyle gotowy, na ile pozwolił mu czas, jakim dysponował. Prywatnie Varthlokkur poinformował go: – Wycofaj się. Znaki nie są dobre. Ragnarson pozostawał niewzruszony. – Dotąd i ani kroku dalej. To jest najlepsza pozycja w promieniu wielu lig. Tu go załatwimy. Jego armia broniła pofałdowanego grzbietu wzgórza stojącego zboczem do równiny, na której kawaleria mogła swobodnie manewrować. Łucznicy mogli zalać deszczem strzał wspinających się na zbocze wrogów, którym uda się przeżyć ataki konnicy. Kiedy Badalamen wreszcie sobie z nim poradzi, co było wszak nieuniknione, będzie mógł się wycofać do lasu na zachodnim zboczu, gdzie ścisły szyk Shinsanu będzie znacznie mniej efektywny. Pod osłoną drzew da się powtórnie przeformować oddziały. Jak się rzekło, była to wojna na wyczerpanie. O szybkim zwycięstwie nie należało nawet marzyć. Pracował na rzecz dnia, kiedy wreszcie potęga północy schwyci za broń. Do tego czasu należało tylko utrzymać się przy życiu. Jego wywiad był gorszy, niźli przypuszczał. Badalamen rzucił do ataku pierwszą falę. Bragi jak zawsze odpowiedział, posyłając rycerzy. W każdym poprzednim starciu to się sprawdzało. Nie widział powodów do zmiany taktyki. A Badalamen właśnie na to liczył. Rycerze wylali się na równinę i zanim jeszcze zadali choć jeden cios, spotkała ich zagłada. Badalamen w nocy wykopał głęboki rów przed frontem swoich wojsk i zamaskował go. Legiony uderzyły na zbitą ludzką masę, zanim jeźdźcy zdołali się wydostać z zasadzki. Zginęła połowa rycerstwa państw nabrzeżnych i Pomniejszych Królestw. Badalamen okrążył zdjętych paniką rycerzy, ruszył w kierunku wzgórz. Ragnarson zaczął się wycofywać. – Ostrzegałem cię – powiedział Varthlokkur. – Ostrzegałeś mnie, moją dupę ostrzegałeś! Mogłeś podać jakieś szczegóły. Cholerny czarodziej nigdy niczego nie potrafi powiedzieć jasno. Chodź, Klaust. Zabieramy stąd tych ludzi. – Przyjrzał się mapie. – Mam nadzieję, że uda nam się przepłynąć Scarlotti. W przeciwnym razie zostaniemy schwytani w Dunno Scuttari. Słońce wisiało na niebie od niespełna godziny. Radeachar, aż dotąd zajęty pozbywaniem się savan dalage, przyniósł pierwszy raport ze zwiadu. W Tamerice nie było już legionów – błyskawicznie maszerowały na północ. Wyruszyły o zmierzchu i teraz znajdowały się w odległości niespełna dziesięciu mil. Mogą przygwoździć go do drugiego skraju lasu. Odwrót zamienił się w paniczną ucieczkę. Bragi rozpaczliwie próbował zachować kontrolę, aby spowolnić legiony z Tamerice. Żołnierze gildii i jego Kavelinianie słuchali rozkazów, jednak brakowało im siły. Ich starania uchroniły go wszakże przed ostateczną katastrofą. Większość armii uciekła. Połowa dotarła do Scarlotti, gdzie Ragnarson wreszcie odzyskał kontrolę nad sytuacją i z powodzeniem przeprawili się promami na drugi brzeg. Tysiące uciekinierów dołączyło do Smokbójcy, który wycofywał się w kierunku Hellin Daimiel. Legiony rozlały się aż po rzekę Ipopotam, pozostawiając wolne enklawy w Simballaweinie, Hellin Daimiel, Libianninie i Dunno Scuttari. Tamtejsze garnizony nie dysponowały jednak dostateczną siłą, by w poważniejszym stopniu im zagrozić. Marynarka itaskiańska dostarczała zapasy, podobnie jak podczas oblężeń w wojnach El Murida. Badalamen otrzymał wzmocnienia przez portale teleportacyjne. Valther wypatrzył godła siedmiu legionów, których nie było pod Baxendalą. Badalamen wzmocnił swe siły pozostające w Vorhangs, równocześnie atakując Ragnarsona przez Scarlotti w pobliżu Dunno Scuttari. Czarny Kieł opierał się dzielnie, jednak najzwyczajniej brakowało mu odpowiedniej liczby żołnierzy do odniesienia sukcesu. Przegrał bitwę pod Glauchau, tylko trzy mile od Aucone. Zdradzili go agenci dziewiątek. Haaken poprowadził ocalałych na zachód. Mijały tygodnie. Nadeszło spóźnione lato. Chociaż Badalamen intensywnie, właściwie bez przerwy sprowadzał żołnierzy przez łącza teleportacyjne, większość jego zapasów i odwodów musiała przechodzić przez przełęcz. Ragnarson znowu starał się zyskać na czasie, próbując przetrwać, póki zima nie odetnie tamtego od transportów ze wschodu. Holokaust nadszedł. Najemnicy Badalamena równali z ziemią miasta, wioski, pola uprawne. Tych, co ocaleli, zdziesiątkuje zimowy głód. Wtedy do Ragnarsona przyszli Mgła i Varthlokkur. Patrzył akurat z poczuciem winy skroś szerokich nurtów Scarlotti i powtarzał: – To moja wina. – Marszałku, udało nam się dokonać przełomu. Największego od czasów Radeachara. Bragi nie potrafił wyobrazić sobie nic, dzięki czemu przyszłość rysowałaby się w jaśniejszych barwach. – Zmusiliście Itaskię, by się ruszyła? Obojętność Itaskii była gorzką pigułką do przełknięcia. Varthlokkur zachichotał. – Nie. Znaleźliśmy sposób na zakłócenie strumienia teleportacyjnego. Możemy to uczynić w dowolnym miejscu. – Och? Ile czasu minie, zanim wymyślą, jak was powstrzymać? – Kiedy stworzą własny Zimowy Sztorm. – A więc to może być już jutro. Pracują nad tym ze względu na Niezrodzonego. Varthlokkur uśmiechnął się chłodno. – Otrzymał rozkazy, by likwidować każdego, kto nad tym pracuje. – Róbcie, co chcecie. Trzeba próbować z każdej strony. – Bragi odwrócił się, spojrzał na lśniący brązem brzeg rzeki. Jak wiele jeszcze czasu, zanim zima zamknie przełęcz, dając mu szansę na odzyskanie inicjatywy? Bitwa o przeprawę na Scarlotti zaczęła się zaskakującym zmasowanym atakiem taumaturgicznym rozpoczętym o północy. Armia Zachodu odniosła poważne straty, zanim czarodzieje Ragnarsona znowu doprowadzili do magicznego pata. Ale wtedy na drugim brzegu wylądowali legioniści. To również stanowiło niespodziankę. Bragi zakładał, że Badalamen skieruje swoją uwagę na Haakena. Ruch prosto na front jego wojsk wydawał się z pozoru czynem samobójczym. Takim też był. Przez czas jakiś. Jednak znacznie lepsze wyszkolenie i wyższe umiejętności ostatecznie przeważyły. W końcu wokół przylądków na plaży wyrosły wały obronne z ziemi. Przeciwnatarcia Ragnarsona, utrudnione zakłóceniami w dowodzeniu i barierami językowymi, załamały się. Haaken znajdujący się tylko o cztery ligi w górę rzeki sam donosił o silnej presji. Kilka legionów odparło jego wojska i teraz maszerowało w głąb terytorium Kuratel. W świetle dziennym wszystko wyszło na jaw. Frontalny atak był tylko manewrem mylącym. Główne siły Badalamena przeprawiły się w górze rzeki. Ragnarson natychmiast zdał sobie sprawę z pułapki. Przyczółki. Były wystarczająco słabe, żeby zostać zniszczone, jednak dość silne, by przetrwać kilka dni. Jeśli połakomi się na przynętę, okrążenie zamknie się na tyłach jego armii. Znowu został wyprowadzony w pole lepszą strategią wroga. Podał się do dymisji. Jego sprzymierzeńcy i towarzysze tylko się roześmiali. Hawkwind zasugerował, by lepiej ruszać, zanim Badalamen zdoła zebrać owoce swego manewru. Ale Badalamen nie chciał atakować. Przynajmniej nie tutaj. W tej kwestii jednak starzec pozostawał niewzruszony. Z powodu zakłóceń w teleportacji szybkie zwycięstwo było koniecznością. Zima była wrogiem, którym nie potrafił manipulować, którego nie mógł do niczego przymusić. Bragi zachował dowództwo. Zostawił Hawkwinda i Laudera, by powstrzymywali wojska okopane na przyczółkach. Posłał pomoc Haakenowi, by osłonić jego flankę, a pozostałych jeźdźców pchnął śladem szpicy wbitej w obszar Kuratel. Swą wielką pomieszaną armię piechoty znowu powiódł do odwrotu, aż do wybrzeża Auszura, wyprowadzając z okrążenia. Znowu zastosował strategię fabiańską. Do przeprawy na Porthune dotarł i opuścił ją bez żadnej walki. Jego celem stała się Itaskia, najbardziej wyczekiwaną z broni – zima. Legiony dogoniły go w pobliżu Octylii. Pod nieobecność Badalamena Ragnarson dowiódł, że dysponuje pewnym talentem. Wciągnął je w pułapkę pod strzały swoich łuków i wyciął w pień dwadzieścia tysięcy legionistów. Ale zwycięstwo nie uderzyło mu do głowy. Dalej uparcie trzymał się przyjętej strategii. Na początku października pokonał Wielki Most i wkroczył do miasta Itaskia, w którym on, Szyderca i Haroun spędzili większość pierwszych lat swej znajomości. Reskird Smokbójca miał kłopoty. Niektórzy z członków wydziału rebsameńskiego uniwersytetu dowodzili konieczności zbliżenia z Shinsanem. To go zupełnie załamało. Hellin Daimiel przetrwało całe lata w oblężeniu podczas wojen El Murida. Tamtym obrońcom nigdy nie zabrakło ducha. Mimo iż obecny wróg pragnął przecież zetrzeć ich z powierzchni ziemi. Smokbójca nie potrafił przekonać akademików, że Badalamen naprawdę niszczy wszystko i wszystkich na swojej drodze. Przypadek rozdzielił Prataxisa i Ragnarsona pod Dichiarą. Teraz okazał się sprzymierzeńcem Smokbójcy. Pewnego jesiennego wieczoru do Reskirda przyszedł blady niczym stary grzesznik Derel. – Znalazłem odpowiedź. Nasi ludzie... – Co? – Nieuchronność porażki zniszczyła cierpliwość Reskirda, zachowywał się jak mały, podły człowieczek, który warczał i odgryzał się wszystkim. – Spisek dziewięciu w Rebsamenie. Przypadkiem na niego natrafiłem... Szedłem właśnie odwiedzić przyjaciela antykwariusza, Lajosa Kudjara, aby zasięgnąć porady w kwestii Łzy Mimizan. Podsłuchałem kłótnię w bibliotece, we wschodnim skrzydle, gdzie trzymają... – Podaruj sobie ten dziennik podróży. Kto? Gdzie? Jak mam ich przygwoździć? – Wszystko w swoim czasie, mój dobry człowieku. Tym się trzeba zająć w odpowiedni sposób. Należy ostrożnie ujawnić całą siatkę, każdy musi być zidentyfikowany bez najmniejszych wątpliwości. W innym razie ryzykujemy, że Hellin Daimiel zwróci się przeciwko nam. Smokbójca zdławił swój gniew i niecierpliwość. Instynkt samozachowawczy podpowiedział mu, że decydującą sprawą jest wynik zadowalający politycznie. Minął niebezpieczny miesiąc. Po trzykroć zdrajcy otwierali bramy miasta. Jedna z dzielnic została nieodwołalnie stracona. Potem wszak członkowi Pracchii, zwiedzionemu fałszywymi wskazówkami, powinęła się noga. Prataxis zadbał, by odpowiedni ludzie byli świadkami całego wydarzenia. Tłum dokonał samosądu na rebsameńskej dziewiątce. Na nalegania Ragnarsona Radeachar podjął poszukiwania w Itaskii i tam też odkrył spisek. Pozostające w opozycji Stronnictwo Szarego Płaskowyżu stosowało zdradę już za czasów wojen El Murida. Radeachar pozabijał ich do ostatniego. Na poły neutralny status Itaskii natychmiast uległ zmianie. Polityczne zwycięstwa, taktyczne porażki. Powoli zbliżała się walna bitwa. Zgarbiony człowiek zebrał swą potęgę na południowym brzegu Srebrnej Wstążki. Jeżeli zwycięży w tym starciu, wstrząśnie podstawami Zachodu. Głowy nachylone ku sobie. Sławni ludzie, starzy wrogowie z pomniejszych wojen, skupili się przy stole z mapami. Nie ośmielali się nawet wspomnieć o porażce. Jednak zwycięstwo również nie gwarantowało niczego. Nie przeciwko Badalamenowi, uzbrojonemu w zasoby Shinsanu. TRZYDZIEŚCI TRZY: Itaskia Kiedy? – zapytał Ragnarson Visigodreda. Wraz z szczupłym Itaskianinem z murów Południowego Miasta obserwowali armię Badalamena. Południowe Miasto, ufortyfikowany przyczółek miasta Itaskia, wznosiło się na południowym brzegu Srebrnej Wstążki. Stanowiło ostatni bastion Zachodu na południe od rzeki, wyjąwszy tylko Hellin Daimiel i Wysoką Iglicę. Simballawein, Dunno Scuttari, Libiannin, a nawet itaskiański Portsmouth padły w czasie zimy. Czarodziej wzruszył ramionami. – Kiedy będą gotowi. Od miesięcy armie stały naprzeciw siebie, czekając. Bragiemu nie podobało się to. Jeśli Badalamen nie ruszy szybko, zniknie ostatnia nadzieja na zwycięstwo. Wielkimi krokami zbliżał się sezon otwarcia przełęczy Savernake. Marco doniósł, że istne hordy posiłków zbierały się w Gogu-Ahlanie. Nowi władcy Shinsan wycofali ze swego rozległego imperium niemalże wszystkich żołnierzy. Ragnarson obawiał się również wcześniejszego uderzenia poprzez Hammad al Nakir. Niedaleko Throyes było kilka łatwych przełęczy. Trasa marszu dłuższa jedynie o kilkaset mil, aczkolwiek przez pustynię. Megelin wszakże nie byłby w stanie odeprzeć tego manewru. Megelin zdobył Al Rhemish i koronował się. Ale El Muridowi udało się uciec na południowe pustynie, wokół Sebil el Sebil, gdzie powstał jego ruch. Wciąż mógł jeszcze przysporzyć kłopotów. Yasmid pozostawała w jego rękach. – Powinniśmy jakoś go zmusić do wykonania ruchu – warknął Ragnarson, kopiąc występ muru. Visigodred położył delikatnie dłoń na jego ramieniu. – Spokojnie, mój przyjacielu. To zamartwianie się zabija cię. I jeszcze omeny. Nie zapominaj o omenach. Czarodziej spędzał całe godziny, dokonując inwokacji wyroczni, ale nie potrafił nic określonego z nich wydobyć. Przepowiednie brzmiały niczym dziecięca gra w kamień, nożyce, papier. Nożyce tną papier, papier owija kamień, kamień wyszczerbi najlepsze nożyce. Każda interpretacja wywoływała gorące, ale zupełnie bezowocne spory. Identyczne kłótnie szerzyły się wśród tervola. W obu dowództwach istniały frakcje, które twierdziły, że w takich okolicznościach każdy atak – podobnie jak w grze w kamień, nożyce, papier – spotka się z udanym kontratakiem. Bębny zawarczały. Do ich basso profondo wszyscy zdążyli się już tak przyzwyczaić, że nikogo nie niepokoiło. Kilka legionów opuściło obóz Badalamena, wykonując codzienne manewry w kierunku Południowego Miasta. Była to najbardziej śnieżna i najchłodniejsza zima, jaką ktokolwiek pamiętał. W jej trakcie żadna ze stron nie osiągnęła wiele. Obie starały się tylko przeczekać. Shinsan dysponowało siłą pozwalającą zdobyć zapasy na podbitych ludach. Armia Ragnarsona miała bogactwa i zapasy Itaskii. Badalamen spróbował dwóch chaotycznych ataków w górę biegu Srebrnej Wstążki, w kierunku brodów, które pozwoliłyby mu pokonać rzekę i od północy zaatakować Itaskię. Lord Harteobben, jego rycerze oraz armie Kamieńca Prost, Dvaru i Iwy Skołowdej zlikwidowały zagrożenie. Los Itaskii zdecyduje się na przedpolach jej stolicy, w zależności od tego, czy Badalamenowi uda się zdobyć Wielki Most, czy nie. Był to jeden z architektonicznych cudów świata. Rozciągał się na trzysta jardów ponad głęboką wodą, tworząc łuk, pod którym mogły przepływać okręty istakiańskie do doków stoczni, pobudowanych zanim jeszcze rozpoczęło się wznoszenie mostu. Budowa trwała osiemdziesiąt osiem lat i kosztowała życie tysiąca stu ludzi, głównie robotników, którzy utonęli podczas awarii kesonów. Zanim jeszcze rozpoczęto budowę, inżynierowie i architekci uznali zadanie za niemożliwe do wykonania. Tylko obsesji szalonego króla Lynntela, który rządził Itaskią podczas pierwszych pięćdziesięciu trzech lat budowy, projekt zawdzięczał doprowadzenie do stanu, w którym okazał się możliwy do ukończenia. Mimo iż wychował się w kraju barbarzyńców, Ragnarson aż kulił się na myśl, że mógłby zniszczyć to dziwo. Ewentualność ta zresztą od miesięcy rodziła najbardziej gorzkie spory, przyćmiewając debaty o tym, kto zostanie naczelnym wodzem, które skończyły się w momencie, gdy Varthlokkur ogłosił Ragnarsona generalissimusem. Nikt nie polemizował z rzeźnikiem Ukazani. Wielki Most wywierał wpływ na każdą dziedzinę itaskiańskiego życia. Jego wartość ekonomiczna nie dawała się oszacować. Ekonomia nie była mocną stroną Bragiego. Podziwiał most za jego wspaniałość, piękno i dlatego, że stanowił ucieleśnienie marzeń szalonego budowniczego oraz jego generacji. Niewiele czynów według Bragiego zasługiwało na miano grzechu. Uważał jednak, że zniszczenie Wielkiego Mostu mogło być jednym z nich. To była dlań samotna zima. Rzadko spotykał się z przyjaciółmi. Nawet Ragnar przez większość czasu przebywał z daleka od niego, z czczonym przezeń niczym heros Hakesem Bittschauem. Haakena Bragi również rzadko widywał, chociaż brat mieszkał dwa domy dalej. Gjerdrum pojawiał się najczęściej, nawet kosztem zaniedbania obowiązków. Michael, Aral, Valther i Mgła zniknęli z powodu jakiejś tajemniczej misji zleconej im przez Varthlokkura. Z pozostałych niewielu przeżyło. Bragi spędzał więc przeważnie czas z oficerami itaskiańskiego sztabu generalnego, arystokratami, którzy spoglądali na niego z góry. Słuchali jego rozkazów tylko dlatego, że taka była wola króla Tennysa. Jednak nie byli drobiazgowi, za co Bragi był im wdzięczny. Zachowywali się jak przystało na zawodowców w obliczu kryzysu. Poświęcali wszystkie siły przezwyciężeniu go. Ich współpraca, aczkolwiek dość ograniczona, warta była batalionów wojska. Varthlokkur wyczuwał wyobcowanie Bragiego. Jakiś czarodziej, zazwyczaj Visigodred, towarzyszył mu wszędzie, chętnie wysłuchując wszystkiego, co miał do powiedzenia. Ragnarson i Visigodred zbliżyli się do siebie. Nawet pirotechnik Marco uznawał ten ich związek, okazując Bragiemu niechętny szacunek. – Cholera, chciałbym, żeby to się już zaczęło – mruczał Bragi. Było to uczucie, któremu często dawał wyraz. Nawet działanie, które prowadziłoby do porażki, miało w jego oczach większy urok niźli całkowita bezczynność. Plany i plany awaryjne opracowano już ze wszystkimi szczegółami. Nie było nic więcej, czym mógłby zająć samotny umysł – oprócz gorzkich wspomnień. Stany depresji były u niego częstsze niż uniesienia i tak trwało to już od powrotu z Argonu. Bez Elany nie potrafił się cieszyć życiem. Nic nie mogło podnieść go na duchu, sprawić, by uczucia znowu zapłonęły. A ponadto jego dzieci oraz żona Ragnara wciąż przebywali w Kavelinie. Nie potrafił przestać się tym zamartwiać. Stanowiły zakładników Losu... Postępowanie Badalamena wydawało mu się zupełnie niezrozumiałe. Nad Scarlotti potrafił jednocześnie stwarzać wielorakie zagrożenie. Tutaj zdawał się nie robić nic – a bractwo obserwowało jego poczynania. – Przecież nie próżnuje – oznajmił Ragnarson. – Ale co wobec tego robi? Znowu pobiegł myślą do swych dzieci. Nie miał od nich żadnych wieści. Czy żyły jeszcze? Czy je schwytano? Czy zostaną wykorzystane przeciwko niemu? Jego kavelińscy żołnierze również nie mieli wiadomości z domów. Stawali się powoli posępną, gderliwą zgrają. Radeachar i Marco rzadko kiedy przynosili pomyślniejsze wiadomości z południa, dobrze chociaż, że Reskird i Wysoka Iglica trwały niewzruszone. Do Reskirda jednak nie sposób było dotrzeć ze względu na patrolujące powietrze smoki. Zima była ciężka w okupowanych królestwach... Jakiś zgiełk przyciągnął jego uwagę, gdzieś pod murami w odległości ćwierć mili na wschód. – Co za...? Potężna chmura pyłu sięgnęła tarczy słońca. Za jego plecami podniósł się kolejny zamęt. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył, jak fragment murów zapada się, lecąc w płytki śnieg. – Podkop! – sapnął. – Trąby! Alarm! Visigodred... Szczupły wiekowy czarodziej już był w pełnej gotowości. Krzyki Bragiego utonęły w głosie warczących teraz na inną nutę bębnów. Runęły kolejne części murów. Zawyły trąby przyjaznej armii: „Do broni!” W Południowym Mieście nie było już cywilów. Na ulicach, które natychmiast zaroiły się ludźmi, przebywali wyłącznie żołnierze. Manewrujące legiony ruszyły szybko w kierunku fortecy. Ponury wyraz zagościł na twarzy Ragnarsona. Badalamen znowu go zaskoczył. Ale jakiż człowiek zdrowy na umyśle kopałby tak długie tunele? Jak mógł zakładać, że nie odkryją jego zamiarów? Jak mu się to udało? Fragmenty murów obronnych waliły się jeden za drugim. – Zbyt wiele usprawiedliwień – mruknął Bragi. Kolejne legiony mknęły podwójnym tempem w stronę Południowego Miasta. Ponad obozem Shinsanu zalśniła poświata. Bragi się uśmiechnął. Czary. On również miał niespodziankę dla Badalamena. Pierwsi legioniści wdzierali się już na rumosz w szczelinach murów. Posypały się strzały. Najlepsi żołnierze świata tym razem będą mieli z kim powalczyć. Naprzeciw nich stało samo serce itaskiańskiej armii – łucznicy, którzy chwalili się, że z odległości dwustu jardów, na wietrze, potrafią ustrzelić komara. Na ulicach czekali na nich pikinierzy z Iwy Skołowdej, którzy przerażali jeźdźców El Murida podczas tamtych wojen, oraz zastępy szalonych morderców z ojczystej ziemi Ragnarsona – Trolledyngji – przerażających swoim brakiem strachu i barbarzyńską siłą. Byli tu też pretorianie Tennysa, uważnie dobierani pod względem wzrostu, siły, umiejętności i właściwego berserkerom stylu walki. Bragi uśmiechnął się zaciśniętymi ustami. Jego obrona reagowała spokojnie i sprawnie. Łucznicy na dachach domów ze szczelin w murach czynili śmiertelne pułapki. Jednak o mało co nie został odcięty. Dźwięk niczym zawodzenie umierającego świata podniósł się ponad obozem wroga. Poświata stała się oślepiająca. Bragi pobiegł. Coś wyło ponad jego głową. Kątem oka dostrzegł jeszcze, jak Niezrodzony mknie na południe. Potem już niewiele widział. Napastnicy zepchnęli w jego stronę oddział obrońców. Uciekł z jednego okrążenia tylko po to, by dostać się w następne. Saperzy Badalamena nie skończyli swych podkopów pod murami obronnym. Doprowadzili je do najgłębszych piwnic. – Zdrada – mruknął Ragnarson. – Nigdy do końca jej nie wykorzenię. – Ktoś musiał dostarczyć tamtym plany. W Południowym Mieście zapanował chaos. Ragnarson zwyczajnie nie był w stanie się dostać do kwatery głównej. Gniew w nim narastał. Wiedział, że jego nieobecność oznacza porażkę. Południowy horyzont rozbłysnął i zaraz pociemniał. Przetoczyły się grzmoty. Jakieś istoty pojawiły się, a potem zniknęły. Tervola przygotowali iście diabelskie przedstawienie. Niespodzianka Varthlokkura z pewnością spaliła na panewce. Ragnara spotkał koło barbakanu – ostatniej fortyfikacji broniącej Wielkiego Mostu. – Ojcze! Nic ci się nie stało? – Dam sobie radę. – Z wyglądu przypominał chyba pokrwawiony bandaż szpitalny. Większość krwi była jego. – Co się dzieje? – Osłaniamy ewakuację. – Co? Rzucić... – Za późno. Południowe Miasto jest stracone. Ty jesteś jednym z ostatnich, których uda się uratować. Przeprowadzili dwa tunele pod rzeką. Z dwóch stron zamknęli most. Otworzyliśmy go i zamknęliśmy jeden z tuneli. – Ażeby się sukinsyny potopiły. – Odwrócił się. Południowe Miasto płonęło. Walki wygasały. Banda obszarpanych Trolledyngjan mknęła w ich stronę, oblicza mieli ponure. Przeciwnicy wprawili ich w niejakie zdumienie. Żadni żołnierze nie mieli prawa być tak dobrzy. – Ratuj, co tylko możesz. Nie pozwól im zająć barbakanu. Ruszył w kierunku miasta. Żołnierze pomogli. Stracił mnóstwo krwi. Zatrzymał się na środku mostu. Na Srebrnej Wstążce aż gęsto było od okrętów wojennych, każdy po burty załadowany piechotą morską. – Co teraz? To była pierwsza rzecz, jaką Haaken wyjaśnił: – Zaatakowali flotę morską z Portsmouth, skroś Estuary. – Cholera. Bękart niczego nie przepuści. Ragnarson wyprowadził szybki kontratak przez tunele pod rzeką. Zindahjira i Visigodred szli w szpicy. Szturm Badalamena na barbakan ustał. – Twoi macherzy od demonów spuszczają baty ichnim – zauważył lord Hartteoben, ostatnio mianowany itaskiańskim szefem sztabu. – Ten Niezrodzony... Nie pozwala tervola dowodzić legionami. – Musimy im zadawać straty, kiedy tylko się da – przekonywał Ragnarson. Jego rany były poważniejsze, niźli skłonny był przyznać. Zabrakło siły woli. Zemdlał. Czarny Kieł objął dowodzenie, z uporem wprowadzając w życie przygotowane wcześniej plany. Kobieta miała na sobie czerń. Nie potrafił dostrzec jej wyraźnie. Wydawała się jakby niedookreślona, otoczona poświatą. – Śmierć – westchnął, kiedy się nad nim pochyliła. Mroczna Pani przynosząca swój ostatni pocałunek. Jej wargi się poruszyły: – Marszałku? – Otworzyła usta, ukazując długi zimny tunel zasłany kośćmi bohaterów. Wielki wyrównywacz, wielki czyńca sprawiedliwości zwrócił wreszcie oczy w jego stronę. Ostatnia wąska droga ucieczki leżała już za nim, a nie przed... Otarła mu twarz chłodnym mokrym ręcznikiem. Mógł teraz widzieć nieco wyraźniej. Nie był to anioł śmierci. Miała na sobie habit świeckiej pomocnicy sióstr miłosierdzia. Wrażenie poświaty wywoływało wlewające się przez okno za jej plecami światło słoneczne przesączające się przez nie uczesane złote włosy. Musiała być córką itaskiańskiego szlachcica. Żadna kobieta z gminu nie dysponowała środkami umożliwiającymi tak wiarygodne podtrzymanie młodości, zasugerowanie posiadania bogactw, nawet mimo habitu. Osądził, że ma jakieś trzydzieści lat... Potem zdał sobie sprawę z własnej nagości oraz niedojrzałego, na poły zdecydowanego salutu. – Bitwa – wybełkotał. – Od jak dawna tu jestem? – Cztery dni. – Jej spojrzenie pomknęło w dół, najwyraźniej była rozbawiona. – Walki trwają. Twój Czarny Kieł jest zbyt uparty, żeby przegrać. – Umyła go, podśmiewając się z jego zawstydzenia. – Sytuacja, kobieto, sytuacja – dopytywał się słabo. Zaczęła mówić szybko. – Admirał Stonecipher dogonił ich flotę dwa dni temu. Wszyscy mieli chorobę morską. Zagnał ich na skały Przylądka Krwi. Straż przybrzeżna dobiła ocalałych. Historyczne zwycięstwo, mówi ojciec. Większe niż bitwa pod Wyspami. – Aha. – Uśmiechnął się. To z pewnością ogrzeje serce Badalamena. W skład floty płynącej z Portsmouth wchodziły wszystkie zdolne do żeglowania po morzu jednostki, jakie pojmano na zachodnim wybrzeżu. Dziesiątki tysięcy żołnierzy Wschodu musiało utonąć. – Co z Południowym Miastem? Delikatnie zmusiła go, by się położył. Był zbyt słaby, żeby się opierać. – Wrogowie, którzy przedostali się przez tunele, zostali wycięci w pień na Południowej Ulicy Nabrzeżnej, na zachód od Mostu... – Przedostali się? Do miasta? – Próbował się podnieść. Znowu mu nie pozwoliła. – Ojciec mówi, że w Południowym Mieście wciąż trwają krwawe walki, jednak szala powoli przechyliła się na naszą stronę. Kiedy lord Harteobben zaatakował od mokradeł... Głowa Bragiego obwisła. Nie zaplanował żadnej operacji z górnego brzegu rzeki. – ...a połowa tervola nie żyje. Na jakiś czas zniknęła Moc. To ich nie uratowało. – Wykonała znak strzegący od złego. – Ta istota... Niezrodzony... Mówią, że stopił ich kości... Moc wróciła. Naprawdę, nie mam pojęcia, kto wygra. Wiem tylko, że na pewno nie zaznam dużo snu. Ranni... To jest straszne. Tak wielu... – My wygrywamy – wyszeptał, przerażony. – Jeśli Haaken przejął inicjatywę... Czubkami placów przesunęła delikatnie po jego brzuchu. Być może było to przypadkowe dotknięcie. Ale kobiety itaskiańskie, kiedy ich mężczyźni nie patrzyli, potrafiły być bardzo śmiałe. A on był sławą. Miał już kilka interesujących propozycji, do których nie czuł się emocjonalnie przygotowany. Tym razem był zbyt słaby. Stracił przytomność, przeklinając utraconą okazję. Nastąpiła jednak zmiana. Zarówno psyche, jak i ciało weszły w proces uzdrawiania. Miała na imię Inger. Uznał to za rozkoszną ironię. Jego pierwsza miłość też nosiła takie imię. Byli sobie zaprzysiężeni, póki polityka trolledyngjańska nie doprowadziła do konfliktu między ich rodzicami. Ojciec Inger zabił jego ojca. A teraz, i to tak szybko, nawiązywał stosunki z rodziną, z którą walczył od swego przybycia do Itaskii po wojnach El Murida. Ona była z Szarego Płaskowyżu, z bocznego odgałęzienia rodu, które zachowywało neutralność w czasie prób księcia Szarego Płaskowyżu zdobycia itaskiańskiego tronu. Jedną z nich Ragnarson zdławił w zarodku sprytnym zabójstwem. To właśnie jego udział w tym morderstwie sprawił, że musiał uciekać do Kavelina... Książę był starszym bratem ojca Inger. Cholernie dziwny świat, stwierdził, leżąc obok niej i myśląc o wojnie, o której na moment zapomniał. Być może istniała skuteczniejsza terapia, jednak ani Wachtel, Visigodred, ani Varthlokkur nie potrafili jej wskazać. Tydzień z Inger uczynił cuda. Ragnarsonowi przestały nawet dokuczać rany, które zadał mu Szyderca. Opuścił szpital, czując się jak nowo narodzony, z głową wypełnioną planami, mając przed oczyma wyraźny cel, cel życia po wojnie. Złamał postanowienie – wpuścił do swego serca kolejną kobietę. Tylko Inger przynosiła mu wieści w czasie rekonwalescencji. Nikt nie przyszedł prosić o radę. Jego duma ucierpiała – chociaż, jak słyszał, to Varthlokkur zarządził, by go nie niepokojono. Niczym atleta stracił formę. Czarodziej, kierując się zresztą całkowicie egoistycznymi motywami, chciał dać mu czas, aby odnalazł siebie. Haaken dawał sobie wystarczająco dobrze radę, zarówno bijąc Badalamena, jak i onieśmielając pretendentów do stanowiska naczelnego wodza. W stylu Harouna uderzał ze wszystkich kierunków naraz, unikając nokautujących ciosów, znikając, kiedy wróg zwracał się w jego stronę gotów do walki. W Południowym Mieście sukcesy odnosił dzięki uporowi, znajomości żołnierzy i bezwarunkowej realizacji planów Bragiego. Podobnie jak Bragi, bardzo szanował itaskiańskich łuczników. Strzelając z dachów domów, zapewnili mu panowanie na ulicach, które zamieniły się w strefy śmierci, zmuszając Badalamena do poświęcania kolejnych ludzi na zdobywanie Południowego Miasta. Bruk ulic zaścielały trupy. W chwili obecnej Bragi z Wielkiego Mostu widział, że Południowe Miasto stało się tak ponurym miejscem, iż nawet padlinożercy je omijali. Atak tunelem prowadzony przez Visigodreda i Zindahjirę doprowadził ich na sam środek obozu wroga. Wzniecili kilka pożarów, potem musieli się wycofać. Zniszczenia, jakich dokonali, miały charakter raczej moralny niźli materialny. W szeregi atakowanych ze wszystkich stron zarówno bronią, jak i magią tervola wkradł się zamęt. Blittschau i lord Harteobben szarpali wszystkie oddziały łupiące kraj, prócz największych jednostek. Od czasu do czasu udawało im się nawet splądrować główny obóz. O konsternacji tervola dowiedziała się Pracchia. Badalamen przekonywał, że w istniejących okolicznościach nie da się odnieść zwycięstwa. Wkrótce jego przeważające siły zostaną zamknięte we własnym obozie. Wzięcie siłą Wielkiego Mostu było najzwyczajniej niemożliwe. Próby uderzenia z flanki również zawiodły. Nalegał na markowany odwrót, obliczony na to, by wyciągnąć Ragnarsona na otwarty teren. Tam, należało mieć nadzieję, że uda się sprowokować go do walnej bitwy i wyciąć w pień. Magden Norath go poparł. Zgarbiony starzec się niecierpliwił. Chciał swego holokaustu już zaraz. Domagał się kolejnej próby rzeką. Albo – jeśli Badalamen naprawdę musiał ruszyć – powinien zabrać całą armię do Kamieńca Prost, Dvaru i Iwy Skołowdej, pozbawiając tym samym Itaskię jej sprzymierzeńców, a powrócić na południe dopiero po sforsowaniu brodów w górnym biegu rzeki. Tervola odmówili. Chcieli się wydostać poza zasięg gniewu Varthlokkura na dostatecznie długo, by opracować środki zaradcze przeciwko Niezrodzonemu. A Norath chciał uzupełnić straty poniesione przez jego szczególną broń. – Jest dobrze, Haaken – nie przestawał powtarzać Ragnarson. – Jedyny zdrowy kierunek. – Musisz tak myśleć. Ty układałeś plany. – Problem z takim skubaniem polega na tym, że musimy z nimi skończyć, zanim przełęcz się otworzy. – Jak? – zapytał Ragnarson. – Jeśli uderzymy na niego frontalnie, potraktuje nas jak sieroty. Mimo ostatnich poważnych strat Badalamena jedna rzecz pozostawała niezmienna – Shinsan dalej nie mogło być pokonane na polu walki. Cichy, subtelny, delikatny Visigodred zaproponował rozwiązanie. Było odrażające. Bragi poczuł, jak przewraca mu się żołądek. Visigodred rzekł: – Pamiętasz jak książę Szarego Płaskowyżu przywlekł zarazę z Hellin Daimiel? Na statkach pełnych szczurów? Ragnarson pamiętał. On, Haroun i Szyderca udaremnili ten chytry spisek mający na celu przejęcie itaskiańskiego tronu, zdobywając w ten sposób wieczną wdzięczność i pobłażanie itaskiańskiego Ministerstwa Wojny. Ochotnicy poszli w smród i potworności Południowego Miasta, by chwytać szczury. Radeachar potem rozrzucił je po terenie obozu wroga. Nie przynoszące rozstrzygnięcia walki trwały. Bragi zaczął mocniej naciskać, próbując ścieśnić lokację legionów i tym samym stworzyć lepsze warunki dla rozwoju zarazy, oczywiście, jeśli wybuchnie. Tylko czary mogły powstrzymać epidemię. Czy Varthlokkur ochroni swych sprzymierzeńców? Zaraza nie dbała o takie szczegóły jak narodowość. Itaskia, pełna uciekinierów i żołnierzy, była podatnym gruntem dla jej rozwoju. Czarodziej nie miał pojęcia. Dni mijały. Wreszcie znienacka Badalamen jakby się ożywił. Nieomal doprowadził do zniszczenia sił lorda Harteobbena w pobliżu mokradeł Driscoll. Później, tego samego dnia Hakes Blittschau wpadł w zasadzkę, której Marco z góry nie zdołał wypatrzyć. Kiedy obaj lizali rany, Badalamen ruszył. Noc. Ragnarson galopował przez Wielki Most, odpowiadając na wezwanie Visigodreda. Czarodziej kierował oczyszczaniem Południowego Miasta. Pokazał Bragiemu południowy horyzont w ogniu. Badalamen zwyciężył w dyskusji z przygarbionym człowiekiem. – Co się dzieje? – zapytał Ragnarson. – Wycofują się. O zmierzchu wezwał swe smoki i spalił wszystko. – Marco. Radeachar. Gdzie oni są? – Utrzymują się przy życiu. Smoki nauczyły się wreszcie radzić sobie z nimi dwoma. Marco okazał się bezsilny wobec ich zespołowej taktyki. Właściwie przez cały czas musiał pozostawać na ziemi. Niezrodzony mógł się wznosić w powietrze, ale cały czas naciskany, niewiele potrafił zdziałać. Nadszedł świt. Pożary wciąż szalały. Lasy, pola, obóz Shinsanu. Smoki podtrzymywały ogień. Samotny zamaskowany jeździec czekał w pobliżu pustego obozu. Za jego plecami piętrzyły się kości spalonych ciał. Nad jego głową widniał heraldyczny proporzec. – Wygląda, że zaraza jednak kogoś dopadła – zauważył Ragnarson. – Kto to jest? – Ko Feng – odparł Varthlokkur. Skryte klejnotami oczy śledziły ich chłodno. – Spokojnie. Pod proporcem niczego nie spróbuje. – Wiadomość? – zapytał Ragnarson. – Bez wątpienia. Feng nie powiedział nic. Opuścił proporzec, póki grot nie skierował się prosto w serce Bragiego. Ragnarson zdjął z niego notę. Feng odjechał sztywno wyprostowany wąskim przejściem między płomieniami. – O co chodzi, ojcze? – zapytał Ragnar. – Osobista wiadomość od Badalamena. – Ze spojrzeniem utkwionym w dal wsunął ją za połę koszuli. Kolejne spotkanie. Wyrównanie rachunków. Koniec. Miękko, po dżentelmeńsku, śmiertelnie – obiecał Badalamen. Królowie na szachownicy, powiedział Badałamen. Rozgrywani jak pionki. Zbliżał się koniec gry. – Za ogniem... – mruknął Ragnarson, patrząc na południe. Potem zawrócił i szybko pojechał w kierunku miasta. Armia musiała wymaszerować. Nawet podczas odwrotu Badalamenowi udało się go zaskoczyć. Będzie miał nad nim tydzień przewagi... To będzie gorzki tydzień, pomyślał, pełen niecierpliwych pożegnań. Sprawa z Inger zaczynała się stawać poważna. TRZYDZIEŚCI CZTERY: Droga do Palmisano Jasna cholera, zostaw mnie samego! – warknął Smokbójca. Naciągnął koc na głowę. Chłodne szczupłe palce wciąż potrząsały jego ramię. – Prataxis, mam zamiar cię poderżnąć. – Sir? Reskird się poddał, usiadł. W głowie mu się kręciło, żołądek znowu przewracał. To była ciężka noc. Popłynęło mnóstwo wina. Niezdarnie zaczął przebierać w swoich rzeczach. – Powiedziałem, by nie przeszkadzać mi dla niczego mniejszego niż koniec świata. – To nie o to chodzi. – Niemniej ziemia drżała. – Wycofują się – wyszeptał Reskird, zdjęty grozą. Nie uwierzył Derelowi. Słońce jeszcze nie wzeszło, a oblegający już ruszali. Zostawiali za sobą płonące machiny i okopy. Ariergarda czekała na nieuniknioną walkę ze zwiadem. – Musi być jakaś sztuczka – mruknął Smokbójca. To, że Shinsan może się poddać i tym samym uwolnić go od nieskończonych sporów politycznych tego ograniczonego murami piekła, wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Smok unosił się leniwie nad ich głowami. Był przypomnieniem, że Shinsan nie wycofuje się jako pokonane. – Coś się stało na północy – wywnioskował Prataxis. – Jaka jest twoja pierwsza przesłanka? Od upadku Portsmouth nie było komunikacji z Itaskią. Marco od czasu do czasu próbował, ale nie udało mu się przeniknąć smoczej blokady. Niezrodzony natomiast najwyraźniej nie zajmował się obowiązkami kurierskimi. – Lepiej się ruszmy – westchnął Smokbójca. – Bragi będzie nas potrzebował. Powiedz regentom, że mogą się do nas przyłączyć... jeśli tylko przestaną narzekać na brak pieniędzy, by mogli wydawać rozkazy. Smokbójca spędził eony, wysłuchując narzekań na koszty obrony miasta. Ragnarson wysłał kilka kompanii na drugi brzeg Scarlotti. Nie napotkały oporu. Za nimi podążyli zwiadowcy lekkiej kawalerii. – Nie rozumiem go – zwrócił się do Haakena. – Dlaczego nie spróbują powstrzymać nas tutaj? Badalamen służył Pracchii, a Pracchia była podzielona. Otrzymując sprzeczne rozkazy od starego i Noratha, Badalamen nie mógł niczego wykonać dokładnie. Każda kolejna porażka pogłębiała rozdział między jego panami. Niezwyciężona niegdyś armia Shinsanu teraz podrygiwała i szarpała się niczym ciało ściętego człowieka. – Palmisano – zadumał się Ragnarson, celując palcem w mapę. Nazwa ta wywoływała w nim jakieś ponure przeczucia. Ciarki przebiegały mu po grzbiecie, kiedy ją wymawiał. Na jakiś czas Pracchia zwarła szeregi. Badalamen zawrócił, by walczyć. Palmisano w Cardine leżało niedaleko brzegów Scarlotti. Ocaleli z trzydziestu legionów czekali teraz tutaj niczym hebanowy koc narzucony na pofałdowany krajobraz. Dziesiątki tysięcy jeźdźców, Argończycy i Throyanie strzegli opasanych przez rzekę flank. – Tym razem musimy iść do niego – mruczał Ragnarson. Jego zwiadowcy przyjrzeli się terenowi. Perspektywy nie wyglądały zbyt korzystnie. Niepotrzebny był mu list Badalamena, by wiedzieć, że to ich ostatnie spotkanie. Niepotrzebne mu były proroctwa Varthlokkura i jego towarzyszy. Czuł to w kościach. Zwycięzca bierze wszystko. Będzie to gdtterddmmerung albo dla Bragiego Ragnarsona, albo dla urodzonego generała. Jeden z wodzów zejdzie ze sceny... Sobie dawał niewielkie szanse. I to właśnie wtedy, gdy znalazł nowy powód, aby żyć. Każdego ranka obie armie obserwowały się nawzajem ponad ruinami Palmisano. Kapitanowie, generałowie i królowie towarzyszący Ragnarsonowi zgrzytali zębami na zwłokę. Z każdym dniem armia Badalamena rosła, w miarę jak ściągały ku niej wojska okupujące kolejne kraje. Śniegi na przełęczy Savernake topniały. Były też głosy doradzające właśnie zwłokę. Varthlokkur i Visigodred chowali coś w rękawach. Nadeszły wieści, że Reskird się zbliża. Jego posklejana armia w szeregu potyczek wywalczyła sobie drogę aż z Hellin Daimiel, nie pozwalając kilkunastu tysiącom wrogów dołączyć do Badalamena. Ragnarson i Czarny Kieł wyjechali na spotkanie przyjaciela. Kiedy następnego dnia wrócili, wśród czarowników wrzało. Visigodred i Varthlokkur byli gotowi. Pojawili się z powrotem Valther, Mgła, Trebilcock i Dantice. Rada stanowiła konwencję królów i rycerzy. Zasiadało w niej dwudziestu siedmiu monarchów. Dołączyli Hawkwind, Lauder i Liakopulos, Harteobben i Blittschau, Moor i Berloy, Lo Pinto, Piek, Slaski, Tantamagora, Alacran, Krisco, Selenów... Lista słynnych wojowników liczyła ze sto nazwisk. Starzy towarzysze, zarówno Ragnarsona, jak i czarodziejów, również się pojawili. A także jego syn i Derel Prataxis z nieodłącznymi przyborami do pisania. A obok króla Iwy Skołowdej, Wiesława, giermek, nie znany i nie wypróbowany, którego imię od lat już wprawiało w konsternację czarodziejów. Varthlokkur zaczął: – Valther i Mgła powrócili. – Wskazał Dantice’a i Trebilcocka. – Ochraniani przez tych ludzi odwiedzili Miejsce Tysiąca Żelaznych Posągów. – Nikt nigdy nie wydostał się stamtąd żywy – zaprotestował Zindahjira. – Wysyłałem tam poszukiwaczy przygód. Żaden z nich nie wrócił. Sam Gwiezdny Jeździec ożywił zabójcze posągi. – Gwiezdny Jeździec wchodzi i wychodzi stamtąd wedle woli – zareplikował Varthlokkur. – Uzbrojony w Biegun Mocy. – Podobnie jak moi przyjaciele. – Varthlokkur uśmiechnął się lekko. – Monitor Escalonu nie kłamał. – Uniósł Łzę Mimizan tak jaskrawą, że nikt nie mógł spojrzeć wprost na nią. Jego towarzysze jeden przez drugiego wykrzykiwali pytania. – To był ostateczny test. I teraz już wiemy. Udamy się do boju doskonale uzbrojeni. Ragnarson zachował spokój. Ale czy wiesz, pomyślał, jak jej używać? Nie. A ten staruch tam w górze wie. Pragnienie, aby dostać go w swoje ręce, stało się dla Ragnarsona najważniejsze. Tamten od zbyt dawna już wtrącał się w jego życie. Naprawdę miał już ochotę wyrównać rachunki. – Tervola, którzy jeszcze pozostali – ciągnął Varthlokkur – mogą zostać pozbawieni Mocy. Dokonali tego moi przyjaciele. Ich osiągnięcia przewyższają dokonania monitora Escalonu. Teraz my kontrolujemy taumaturgiczną rozgrywkę. Ale pozwólmy im samym wszystko opowiedzieć. Opowiadał Michael Trebilcock. Nie koloryzował. Pokonali Sharę, Czarny Las, góry M’Hand i jak najszybciej dotarli do Miejsca Tysiąca Żelaznych Posągów. Przedostali się do wnętrza, nauczyli, jak operować Łzą oraz żywymi posągami, odkryli rozmaite tajemnice dotyczące ingerencji Gwiezdnego Jeźdźca w sprawy z przeszłości świata, potem wrócili tą samą drogą, docierając do Itaskii wkrótce po tym, jak Ragnarson udał się w pościg za Badalamenem. Michael w swojej opowieści ominął niebezpieczeństwa, zasadzki, śmiertelne zagrożenia, wszystko to, co u innych zmieniłoby się w epopeję. Trema wymuszała na nim skrótowość wypowiedzi. Skończył, wyrażając przekonanie, że oto wreszcie weszli w posiadanie broni ostatecznej. Ragnarson pokręcił głową i cicho rzekł: – Głupcy. Tłum domagał się działania. Byli już zmęczeni wojną. Nie przywykli do przedłużających się, trwających okrągły rok kampanii. Wygnańcy chcieli wrócić już do domów i na nowo podjąć raptownie przerwane żywoty. Varthlokkur również tego chciał. Zostawił w Kavelinie Nepanthe. – Jeszcze nie! – krzyknął. – Może jutro. Musimy zaplanować wszystko, sprawdzić omeny. Te legiony nam już nie uciekną. Ragnarson ponuro pokiwał głową. Łza mogła rozbroić tervola. Ale żołnierzy musieli pobić inni żołnierze. Cała Moc, jaka pozostanie Varthlokkurowi i Niezrodzonemu dzięki Zimowemu Sztormowi, będzie bez reszty zaangażowana w walkę ze stworami Magdena Noratha. Badalamen zakotwiczył swoje flanki na dopływach Scarlotti, a także na brzegu wielkiej rzeki, tworząc tym samym trójkąt. Nie mógł się łatwo wycofać, ale nie można go było zaatakować od tyłu. Odmawiając przejęcia inicjatywy, równocześnie cały czas demonstrował swą zdolność do koncentracji przeważających sił w dowolnym miejscu frontu, które Bragi zaatakuje. Ragnarson zdawał sobie sprawę, że tym razem nie będzie tu żadnej finezji. Armie będą się wyrzynać wzajem, póki jedna z nich nie straci serca do walki. On i Badalamen nie mieli wątpliwości, kto się złamie pierwszy. I dlatego też naciskany przez swych panów Badalamen zgodził się przyjąć bitwę. Ale dlaczego wybrał tak niedoskonały teren jak Palmisano, pozostawało tajemnicą. Ragnarson zaatakował we wszystkich miejscach równocześnie. Wcześniejsze markowane ataki nie ujawniły bowiem żadnej słabości we froncie wroga. Pierwsze szeregi jego wojsk stanowili niewzruszeni pikinierzy z Iwy Skołowdej, Dvaru i Kamieńca Prost. Za nimi stali itaskiańscy łucznicy – niebo pociemniało od ich strzał. Kiedy legioniści kryli się za tarczami, ponosząc stosunkowo niewielkie straty, pozbawieni zadań bojowych żołnierze Zachodu przebiegli między pikinierami, aby zasypać rów nie pozwalający Ragnarsonowi wykorzystać swych rycerzy. Ludzie Badalamena odpowiedzieli ulewą oszczepów. To było coś nowego. Shinsan rzadko używało broni miotanych. Tu i tam Badalamen wcielił do swych szeregów argońskich i throyańskich arbaletników... Ludzie Ragnarsona kilkakrotnie pokonywali rów i za każdym razem zostawali odparci. To był dzień pierwszy. Remis. Straty po obu stronach były mniej więcej równe. Ostatecznie jednak ze wskazaniem na korzyść Badalamena. Zbliżał się dzień otwarcia przełęczy Savernake. Wojnę czarowników natomiast wyraźnie wygrywał Varthlokkur. Jego krąg skupiony wokół Zimowego Sztormu, dysponujący Łzą, nauczył tervola nowej grozy. Zgarbiony starzec mógł kontratakować własnym biegunem. Nie zrobił tego. Sytuacja nie była jeszcze na tyle rozpaczliwa, by musiał zdradzić własną tożsamość. Noc natomiast należała do Shinsanu. Liczne savan dalage polowały w ciemnościach, próbując dopaść członków Wewnętrznego Kręgu i dowódców Bragiego. Kapitanowie i czarodziej ginęli... Teraz Bragi już wiedział, dlaczego Badalamen wybrał Palmisano. Niedaleko obozu wojsk Wschodu na niskim wzgórzu wznosiła się na poły zrujnowana forteca pochodząca jeszcze z ery Imperium. Zaraz po przybyciu na zachód Magden Norath urządził w jej murach nowe laboratoria. Teraz wylewały się z nich potwory, które szarpały trzewia zachodniej armii. Drugi dzień stanowił powtórzenie pierwszego. Żołnierze ginęli. Ragnarson próbował pokonać rzeki, ale oba natarcia zostały odparte. Jego ludzie już prawie wypełnili rów Badalamena. I znowu noc należała do savan dalage, chociaż tym razem Varthlokkur i jego krąg skupili się w większym stopniu na warowni Noratha niźli na tervola. Marco przewidywał, że przełęcz otworzy się za jedenaście dni. Trzeciego dnia Ragnarson kazał ustawić katapulty, trebusze i balisty, aby za ich pomocą wybić dziury w szeregach legionów, otwierając itaskiańskim strzałom drogę przez mur tarcz. Tej nocy savan dalage przestały szaleć. Ragnarson powinien zacząć coś podejrzewać. Następnego ranka patrzył ponad wypełnionym rowem na rzędy cheveauxdefrise. Nie było mowy o szarży kawalerii na takie barykady. Rozpętały się potyczki. Zgarbiony człowiek rzucił do walki ocalałe smoki. Stwory Noratha, wyjąwszy nie znoszące światła savan dalage, roiły się wśród zasieków i rzucały na północnych pikinierów. – Rytm się zmienia – zwrócił się Bragi do Haakena. – Coraz szybsze tempo. Nie uczesane ciemne włosy Haakena powiewały na wietrze. – Zaczynają zdawać sobie sprawę, skąd wieje wiatr. Godzina ich chwały minęła. Ci macherzy od duchów wreszcie na coś się przydają. Tak to właśnie wyglądało. Kiedy potwory Noratha znikną, Varthlokkur będzie mógł się skoncentrować na armii Shinsanu... Ciężka broń Ragnarsona bombardowała zasieki pociskami zapalającymi. Za szeregami zachodnimi giermkowie i sierżanci przygotowywali bojowe rumaki. Ponad głowami Radeachar i Marco krążyli i wirowali w śmiertelnym tańcu ze smokami. Bragi pomachał dłonią. – Co? – Tam. – Ragnarson wskazał palcem. Badalamen również obserwował ich poczynania. Odmachał mu. – Arogancki bękart – warknął Haaken. Bragi zachichotał. – Czy nie wszyscy tacy jesteśmy? Przygalopował Ragnar. – Koło czwartej będziemy gotowi do szarży. – Ostatnio większość czasu spędzał z Hakesem Blittschauem, oczarowany urokami rycerskiego życia. – Za późno – odparł Bragi. – Nie będzie już dość światła. Powiem im, że jutro rano. Ale nie kończcie przedstawienia. Badalamen nie zareagował. Wiedział, co jest możliwe, a co nie. Tej nocy wyprowadził własny atak. Savan dalage szły przodem. Jak zawsze ich postępom towarzyszyła panika. Radeachar rzucił się do ataku. Ponad nim Marco usiłował zniechęcić pozostałe smoki. W ślad za savan dalage, nie zauważona we wszechogarniającej panice, szła kolumna najlepszych wojowników Shinsanu. Jak Haaken wcześniej zauważył, Badalamen wyczuł, skąd wieje wiatr. Jego posunięcie obliczone było na pomniejszenie zaznaczającej się przewagi Ragnarsona. Atak niezmordowanie zmierzał w kierunku wzgórza, gdzie kapitanowie i królowie rozstawili namioty i gdzie trzymano bojowe rumaki. Smokbójca i Prataxis zbudzili Ragnarsona, Reskird krzyczał: – Nocna wycieczka! Wstawaj! Kierują się w tę stronę. Wrzawa bitewna zbliżała się szybko. Norath rzucił do ataku wszystko, co posiadał. U podnóża wzniesienia szerzyła się już panika. Ragnarson wyszedł na zewnątrz i wbił wzrok w noc. – Zapalcie pochodnie. Ogień. Więcej światła. Zobaczymy, co się dzieje. No i światło przestraszy savan dalage. Ragnar, Blittschau i kilku rycerzy przebiegło obok nich. Odziani we fragmenty zbroi próbowali dostać się do koni. Jeśli wrogowi uda się je rozpędzić... – Haaken?! – zawołał Bragi. – Gdzie, u diabła, jest mój brat?! Patrzył i patrzył, ale nigdzie nie mógł znaleźć Haakena. Czarny Kieł nie mógł zasnąć. Przez jakiś czas obserwował pracę Varthlokkura, podziwiając zarówno konstrukt Zimowego Sztormu, jak i Mgłę, która wewnątrz pentagramów manipulowała jakimiś symbolami. Potem ze smutkiem pokręcił głową. Nigdy nie miał swojej kobiety, tylko przygodnie spotykane panie, na jedną noc lub na tydzień, których imiona szybko szły w niepamięć. Bez wątpienia również i jego imię tak samo szybko wypadało z ich głów. Powoli zaczynał już odczuwać ciężar upływającego czasu, brak jakiejś określonej własnej przeszłości. Całe życie poświęcił Bragiemu, by pomóc mu zrealizować marzenia. W tej chwili zrozumiał, że nigdy nie snuł własnych marzeń. Tej nocy odgłosy dobiegające z frontu były nieco inne. Badalamen coś zamierzał przedsięwziąć. Haaken z pochodnią w jednej dłoni, mieczem w drugiej pobiegł w kierunku zgiełku. Nie bał się savan dalage. Spotkał się już z nimi wcześniej. Dzięki pochodni mógł je powstrzymywać do czasu, aż przybędzie Radeachar. Badalamen uderzył w szczelinę między wojskami Iwy Skołowdej i Dvaru na znajdujących się za nimi Itaskian. Żołnierze ze wszystkich trzech krajów wykrzykiwali pytania i otrzymywali niezrozumiałe odpowiedzi. Niektórzy w zamieszaniu zaczynali nawet walczyć ze sobą. Zwarta pojedyncza czarna kolumna wlała się w ten chaos. Czarny Kieł wyłącznie dzięki sile swych płuc zebrał dowódców kompanii, uspokoił panikę, wydał rozkazy, poprowadził kontratak. Pikinierzy i łucznicy. Nawała śmierci uderzyła w legiony, otworzyła wyłom w ich szeregach. Iwiańczycy dali się mu porwać, przerwali jedność kolumny. Czarny Kieł, właściwie wyjąc, przyprowadził więcej ludzi na pomoc. Po części pochód Shinsanu zamienił się w całkowity bezład. Haaken z toporem drwala w ręku wyglądał tak, że najbliżsi mu zatrzymywali się, aby nań popatrzeć. Bez przerwy, kiedy nie zwoływał ludzi, krzyczał, domagając się pochodni i ognia. Czterdzieści pięć minut później szczelina się zamknęła. Front był bezpieczny. Wtedy zwrócił swoją uwagę na tysiące, którym udało się przedostać. Wzgórze kwatery głównej stało w ogniu. Cała sprawa wyglądała nie najlepiej dla obrońców. Chociaż był na skraju wyczerpania, pobiegł na pomoc bratu. W pół drogi dopadły go savan dalage. Były trzy. Nie potrafił dostatecznie szybko wymachiwać pochodnią. Padając, jeszcze przeklinał swych zabójców. Karzeł kopniakami zmusił skrzeczącego roka, by opadał lotem ślizgowym. W jego duszy walczyły strach i uniesienie. Jeden ze smoków przewalił się na bok, pokonany, spadając ku ziemi; powietrze zmarszczyło jego skrzydła. Trzepotały i trzaskały niczym luźne płachty namiotu na porywistym wietrze. Potwór zniknął w ciemnościach. – Jednego mniej! – zatriumfował Marco. – No dalej! Chodźcie, bękarty! Pozostałe dwa przyjęły wyzwanie i zanurkowały w jego stronę, prawie stykając się czubkami skrzydeł, idealnie zsynchronizowane. Ich wężowe szyje sterczały napięte niczym wskazujące palce przeznaczenia. Te dwa były stare i bardzo chytre. Ogień i szaleństwo bitwy na dole urosły nagle, kołysząc się i wirując podle akrobacji roka. W oczach Marca wyglądało to tak, jakby został ciśnięty jako element żywego obrazu na podłogę piekła. Odgłosy wrzawy coraz bardziej się wzmagały. Jego serce biło niczym młot. To ostatnia szansa. Zrób to albo umrzesz – zabawa tchórzy. One powinny się wznieść pierwsze... Ale były stare i mądre i znały każdą cząstkę wiatru. Trzymały się w pobliżu. Kiedy zahamowały swój lot nurkowy, ich skrzydła uderzyły powietrze niczym brązowe gongi. Marco dostrzegł zaskoczone twarze nagle zwrócone ku górze. Krzyki. Smoczy wrzask, kiedy czubek skrzydła jednego ze ścigających opadł zbyt nisko i poderwał w górę płachtę namiotu. – Hejja! – krzyknął Marco, odwracając się przez ramię. – No! Chodźcie! Wy łuskowate kurwiesyny! Chodźcie i dostańcie mnie! Teraz zabawimy się w wyścigi rumaków. Jeden na jednego był w stanie prześcignąć nawet najstarszego dziadka smoka z nich wszystkich. Nie dostrzegł skrzydlatego konia unoszącego się przed nim. Nawet nie zobaczył włóczni światła. Poczuł ból i nagle zrozumiał, że pod sobą nie ma nic prócz powietrza. Gwiazdy zakołysały się i zgasły. Sześć kolumn, każda licząca po dwa tysiące ludzi, wędrowało po rozproszonych śladach. Dowodzili nimi wytrawni mordercy o imionach Rahman, El Senoussi, Beloul. Siódmy szlak określał ich zasadniczy kierunek marszu. Jechali przez umęczony, opustoszały kraj. Nieliczni ocaleli kryli się na dźwięk końskich kopyt. Młody król prowadził swych zmęczonych, narzekających, starych terrorystów jednym nocnym marszem za drugim, póki nie zobaczyli smoków znaczących ogniem ze swych paszcz północne niebo. – Zaczęło się – westchnął Megelin. Wbił w ziemię sztandar i czekał, aż dołączą do niego dowódcy. Potem zasnął, zastanawiając się jeszcze, czy jego gest ma jakikolwiek sens, czy duch jego ojca byłby zadowolony. Nocni łowcy ścigali istotę zwącą siebie Milczącym, który to przydomek określał dokładnie to, czego od wieków owa istota właśnie nie robiła. Zindahjira nienawidził światła niemalże tak samo jak one, ale zdjęty przerażeniem przywoływał zaklęciami wszystko, co tylko mogło je powstrzymać. Kule ognia unosiły się nad jego głową. Wymachiwał mieczem płomieni. Długa epopeja jego aroganckich przechwałek zbliżała się do końca. Norny zapisały, że Palmisano stanowi kres drogi jego życia. Najbliższy savan dalage zapędził w jego stronę stado bojowych rumaków. W ułamku sekundy, kiedy rozproszyły na moment jego uwagę, Zindahjira umarł. Spłoszone rumaki dały się również we znaki Ragnarowi. Wpełzł pod wóz z sianem, który niemalże przewrócił się do góry kołami w końskiej powodzi. Woń savan dalage przytłumiła zapach końskiego strachu i stajni. Ragnar poczuł, jak koszula przylepia mu się do spoconego grzbietu. Nie miał pochodni. – Hakes! – Ragnar usłyszał krzyk Blittschaua, ale Alteanin nie. Ponad tętent końskich kopyt wzbił się szczęk metalu o metal. Żołnierze Shinsanu dostali się do koni. Ostatni kwiczący łaciaty ogier przemknął obok... Ragnar wstał powoli, chłodną i wilgotną dłonią ścisnął rękojeść miecza. Tervola w masce tygrysa i trzej czarni żołnierze szli ku niemu ze splamionymi szkarłatem mieczami. Krawędź wozu uderzyła w jego plecy... Szeregi żołnierzy Zachodu zachwiały się, ugięły, wycofały na sto jardów pod nawałą generalnego szturmu, który Badalamen przypuścił przed świtem. Jednak najpierw poświęcił żołnierzy zaciężnych i sprzymierzonych, by zmęczyć i osłabić wroga. Tamci jednak się nie przedarli. Panika wzniecona nocnymi wydarzeniami nie wyrwała się spod kontroli. Ragnarson, ocierając łzy, podniósł się z klęczek przy boku swoich zmarłych. Uścisnął współczującą dłoń Reskirda. – Ze mną wszystko dobrze. – Jego głos był chłodny i opanowany. Spojrzał na koronę wzgórza, gdzie aż do ostatniej nocy stała jego kwatera. Ci z atakujących, którzy przeżyli, wzmacniali wały ziemne. Ich misja skończyła się sukcesem. Teraz czekali tylko na posiłki od swego dowódcy. Visigodred wyszedł z namiotu, w którym złożono szczątki jego najstarszego i najdroższego sercu antagonisty. Natychmiast podeszła do niego Mgła, wyszeptała coś do ucha. Radeachar znalazł właśnie Marca. Podobne sceny miały miejsce wszędzie. Kilkanaście chorągwi narodowych powiewało z pośpiesznie zaszytymi poczerniałymi brzegami. Podczas tego nocnego szału Śmierć wyraźnie pokazała, kto jest jej faworytem. Bragi obserwował skrzydlatego konia osiadającego wśród pozostałości imperialnej fortecy. Warknął: – Zaczynamy. Głosy trąb poniosły się w powietrzu. Odpowiedziały im bębny. Rycerze ruszyli. Ich proporce powiewały w pędzie, jaskrawe i śmiałe. Morale było wysokie. Król Wiesław z Iwy Skołowdej wygłosił mowę, która poruszyła serca weteranów nawet tak starych i cynicznych, jak Tantamagora i Alacran. To będzie ich godzina chwały, bitwa wspominana przez tysiąc lat, największa szarża w dziejach. Przy każdym strzemieniu biegli żołnierze piechoty. Niektórzy z nich byli ludźmi rycerzy. Większość jednak stanowili zuchowaci wojacy, których Ragnarson przydzielił do tego zadania: Trolledyngjanie, Kavelinianie, żołnierze gildii, szermierze weterani wycofani z frontu. Wypoczęci i gotowi. Pikinierzy i łucznicy rozstąpili się, tworząc wąskie przejścia. Powietrze pociemniało od strzał. Zwolniono spusty katapult i trebuszy. Bitewny proporzec Iwy Skołowdej opadł, dając znak do rozpoczęcia szarży. Jak błyszczały ich pióropusze i proporce! Jak śmiało lśniły zbroje! Jak jaskrawe ich niezliczone tarcze! Ziemia jęknęła pod ich kopytami. Samo słońce zadrżało, gdy dobiegł krzyk z setki tysięcy gardeł. Głos bębnów się zmienił, gdy Wiesław wbił ostrogi w boki rumaka. Żołnierze w czerni wycofali się równym rytmem. Zostawili za sobą nieliczne rowy, ale starczyło tego, by spowolnić szarżę. – Cholera! – warknął Ragnarson, obserwując, jak lśniąca fala zatrzymuje się na czarnej ścianie, zwalnia i miesza z nią niczym farba w wiadrze. Rycerze odrzucili kopie, zaczęli rąbać mieczami i buzdyganami. Żołnierze, którzy biegli u ich strzemion, strzegli koni. Bragi nie zachował żadnych odwodów, prócz pikiet wokół pozycji napastników z zeszłej nocy oraz pikinierów, którzy mieli osłaniać ewentualny odwrót. Na całym terenie od rzeki do rzeki trwała przerażająca swoją skalą rzeź. – Nawet upadek Tatarian nie był tak krwawy – wymruczał Valther. Derel Prataxis, nie unosząc nawet wzroku znad swych notatek, zauważył: – Pół miliona ludzi. Największa bitwa w dziejach. Rzecz jasna mylił się, ale można mu było wybaczyć ignorancję w kwestii krucjat Nawami. – Powinni się wycofać i jeszcze raz przypuścić szarżę – narzekał Ragnarson. Ale nie było jak wprowadzić w życie tego rozkazu. Pozostawało tylko żywić nadzieję, że jego kapitanowie nie pozwolą, by entuzjazm przyćmił ich zdrowy rozsądek. Nie tym razem. Wiesław, Harteobben i Blittschau wydostali się, wrócili na pierwotne pozycje. Żołnierze Wschodu naciskali mocno na pikinierów, póki Itaskianie znowu nie przesłonili słońca ulewą strzał. Potem rycerze i ich osłona zaatakowali ponownie. Ragnarson niewiele rozmawiał z członkami swego oddziału. Ponuro obserwował, jak Harteobben i Blittschau powoli pożerani są od skrzydeł. Tylko eszelon Wiesława zdołał utrzymać pęd. Ragnarson zaczynał się już zastanawiać nad ucieczką do Dunno Scuttari. Mógłby statkiem przedostać się na Freylandię i tam zebrać ocalałych... Nie. Inger tam nie będzie. Już zostawił za sobą zbyt wielu ludzi drogich sercu. Taka najwyraźniej przypadła mu rola w tej wojnie – zostawić za sobą szlak zabitych, których kochał. Podzieli los swej armii. Wypełni do końca literę listu Badalamena. Sprawdził swoją broń. Jego towarzysze przyglądali się temu nerwowo, potem postąpili podobnie. Prataxis przejechał przez obóz, zbierając kucharzy, poganiaczy mułów, stajennych i wszystkich rannych, którzy byli w stanie ustać na nogach. TRZYDZIEŚCI PIĘĆ: Palmisano – pełgający płomień Czuł się, jakby od wielu dni rąbał czarną zbroję. Wcześniej ćwiczył i ćwiczył, ale jego nauczyciele nie powiedzieli mu, jak żmudna to będzie praca. Tutaj wszakże, inaczej niźli na polu ćwiczeń, nie można było odpocząć. – Prawie się przedarliśmy! – krzyknął Wiesław, wymachując zakrwawionym mieczem. Tylko cienki szereg dzielił ich od otwartego terenu za frontem Shinsanu. Giermek zerknął do tyłu. Setki, które podążały za Wiesławem, stopniały teraz do dziesiątków. Młodzieniec zdwoił wysiłki. Szereg pękł. Przedarli się. Wiesław szalał z radości, jakby bitwa była już wygrana. Chorąży galopował przy jego boku. Kolejni rycerze przelali się przez wyłom we froncie, objechali go, niewyraźnymi gestami gratulując sobie wzajem. Chwila wytchnienia trwała krótko. Potem zaatakowała ich banda jeźdźców stepowych. Kiedy rycerze odparli to zagrożenie, wyrwa frontu zamknęła się za nimi. – Badalamen – powiedział Wiesław. – Musimy zatopić miecz w mózgu smoka. Giermek popatrzył skroś ćwierćmilowego obszaru oddzielającego ich od urodzonego generała. Strażnicy Badalamena wydostali się na świat z czarnoksięskich łon laboratoriów Ehelebe. Przesłaniały ich tłumy Throyan. Wiesław zebrał swych ludzi do szarży. Throyanie nie stawili im większego oporu. W ciągu kilku chwil rycerze dotarli do muru wysokich, zupełnie pozbawionych wyrazu twarzy strażników otaczających Badalamena. Ragnarson zaklął, gdy jego klacz kwiknęła i potknęła się. Ktoś podciął uprząż. Wydostał nogi ze strzemion. Skacząc, ciął toporem bojowym czarny hełm. Nie ustawał w rąbaniu, wymachując szeroko z obu rąk. Zapomniał o bólu, zapomniał o gniewie i frustracji, wybuchnął szałem berserkera, próbując samemu zniszczyć Shinsan. Wiedział, że nie została już żadna nadzieja. Po prostu chciał wyrządzić jak najwięcej szkód, póki Badalamen nie będzie w stanie wyciągnąć wszelkich korzyści ze zwycięstwa. Jego towarzysze wyczuli zmianę. Poranny optymizm zmienił się w wieczorną rozpacz. Niezwyciężone legiony, znowu sprostały swej sławie. Żołnierze zaczynali powoli się oglądać do tyłu, wybierając drogi ucieczki. Varthlokkur również pogrążał się w rozpaczy. W końcu zrozumiał, kim jest jego przeciwnik. Shinsan, tervola, Pracchia, Ehelebe – to wszystko stanowiło zasłonę dymną. Za nimi czyhał stary wścibski, Gwiezdny Jeździec. Pojął to dopiero w chwili, gdy zorientował się, że ktoś neutralizuje jego zabiegi Łzą. Tylko inny biegun był w stanie tego dokonać. Diabeł wreszcie się ujawnił. Dłużej już nie potrzebował anonimowości. Wyglądało na to, że powrót Mocy i stanie się jej znowu wierną służką Shinsanu jest tylko kwestią czasu. Nawet Radeachar, szaleńczo nękający starą fortecę, w niczym tu nie pomoże. Tervola nauczyli się, jak neutralizować Niezrodzonego. Jak długo jeszcze? Dwie godziny? Cztery? Z pewnością nie dłużej. Yarthlokkur patrzył na Mgłę i tęsknił za Nepanthe. Czterej wciąż żyli. Giermek, Wiesław, jego chorąży, baronet Dvaru. Ciała poległych zaścielały stok. Badalamen walczył dalej, samotny, otoczony. Urodzony żołnierz uderzył. Giermek padł, w jego boku ziała głęboka rana. Kopyta końskie zasypały go ziemią. Chwiejnie spróbował się podnieść. Baronet padł. Chorąży krzyknął przeraźliwie – jego spotkał ten sam los. Giermek schwycił padający sztandar, mamrocząc: – Nie może paść przed majestatem. Wyglądało, jakby Badalamen zadawał cios w zwolnionym tempie. Pchnięcie młodzieńca grotem sztandaru wydawało się jeszcze wolniejsze. Wiesław spadł z konia. Badalamena spotkał ten sam los, grot włóczni wbił się między jego żebra. Ciało giermka Odessy Khomera spoczęło na ciałach tamtych. Czarodzieje obu stron od dawna zastanawiali się nad tajemnicą młodzieńca z doraźną bronią. W taki to sposób Losy kpią sobie z ludzi, zdradzając im strzępy przyszłych wydarzeń. Megelin zaciął konia i wydostał się na brzeg rzeki. Tam czekał na niego bój, Beloul jednak szybko wyciął argońskie pikiety. Megelin objął spojrzeniem pole bitwy. Nic nie stało na przeszkodzie, by dotrzeć w wir głównego starcia. Obóz Shinsanu wydawał się zupełnie bezbronny. Tylko kilka pikiet nie brało udziału w walkach. Zebrał swych kapitanów, wydał rozkazy. Przemoczeni jeźdźcy o umęczonych oczach sformowali szeregi. – Trzy godziny, Beloul – zauważył młody król, spoglądając na pełznące ku zachodowi słońce. Beloul nie odpowiedział. Ale ruszył. Jego horyzonty myślowe ostatnimi czasy rozszerzyły się na tyle, by pojął, że interes narodu leży w pokonaniu Shinsanu. Ich szarża przemknęła przez wschodni obóz i okrążyła wzgórze, na którym wznosiła się stara forteca. Megelin i garstka jego towarzyszy uderzyli na warownię. Nie znaleźli w niej nic, chociaż z dziedzińca przepłoszyli skrzydlatego konia, który poderwał się w powietrze i odleciał na Wschód. Megelin nieco skonsternowany poprowadził swych żołnierzy na tyły wojsk przeciwnika. Scenę dramatu walki Badalamena i Odessy Khomera minął dosłownie kilka chwil po tym, jak dobiegła końca, i nigdy się nie dowiedział, co nastąpiło. Centurion przekazał wieści tervola. Jedynie kilkunastu przeżyło. W czasach minionych każdy z nich złożył przysięgę Ehelebe. Każdego Gwiezdny Jeździec uratował przed Niezrodzonym. Ale tymczasem dowodzenie przeszło w ręce nieprzygotowanych aspirantów i podoficerów. Wyparli się swych przysiąg, znowu głównodowodzącym wybrali Ko Fenga. – To wszystko. Skończyliśmy z tym – powiedział Feng. – Chociaż sprawa nie jest ostatecznie stracona, proponuję odwrót. Tervola się zgodzili. Przeznaczenie Shinsanu nie będzie już dłużej wypełniało się w fantazjach Ehelebe. Nie da się go również zrealizować bez legionów, które nadwerężone zbyt mocno, mogłyby już się nigdy nie pozbierać. Należało uratować choćby szkielet armii, by Shinsan mogło odbudować ją w oczekiwaniu na jutro. Zaćmiewająca umysł krwawa mgła powoli zaczynała się rozwiewać. Przez chwilę Ragnarson stał pośrodku rzezi z uniesioną tarczą, zwisającym toporem, niczego nie rozumiejąc. Napór osłabł. Jego ludzie przestali się wycofywać. Armia na krawędzi załamania, już prawie w rozsypce, nieoczekiwanie zwarła szeregi... Naprawdę? Złapał jakoś utykającego oszalałego konia, dosiadł go na chwilę potrzebną, by dostrzec, że Shinsan się wycofuje. Jak zawsze we wzorowym porządku, najpierw ewakuując rannych i wciąż atakując wzdłuż przewężenia, aby zluzować siły czekające na szczycie wzgórza. Za nimi pędzili ludzie w ubiorach pustynnych jeźdźców. Żołnierze Wschodu ignorowali ich, udzieliwszy im już wcześniej karcącej lekcji, gdy nadmiernie się zbliżyli. Tarcza słońca wisiała tuż nad horyzontem. Za godzinę będzie już zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć... Bragi klął, krzyczał, błagał. Jego ludzie stali tylko wsparci na broni, patrząc oczyma, które widziały zbyt wiele krwi. Nie obchodziło ich, że wróg się odkrył. Przecież się wycofywał. To wystarczy. Bragi złapał innego konia, wściekle objeżdżał pole bitwy, szukając ludzi, którzy chcieliby dalej walczyć. W pobliżu fortecy zobaczył jakiś ruch. Ktoś o białych włosach mknął w kierunku oddziału legionistów. Jeźdźcy Megelina ścigali go aż do środka. Dzika, złośliwa radość zalała serce Bragiego. Pchnął swego rumaka w kierunku zniszczonej warowni. Minął szczątki Badalamena, ledwie je zauważając. Szaleńczy śmiech nabrzmiewał głęboko w jego gardle. Zgarbiony człowiek patrzył, jak barbarzyński jeździec pokonuje pole śmierci nieubłaganie niczym lodowiec. Przyjrzał się stojącemu w odległości mili na wschód Fengowi kierującemu budową mostu pontonowego, którego elementy wcześniej przygotował Badalamen. Spojrzał w niebo. Nigdzie nie dostrzegł swego skrzydlatego wierzchowca. Splunął. Skuteczne narzędzie, Windmjirnerhorn, Róg Gwiezdnego Jeźdźca, z którego potrafił wyczarować niemalże wszystko, pozostał przytroczony do grzbietu zwierzęcia. Zupełnie jak nagi stał przed obliczem wroga, bezbronny – wyjąwszy jego spryt i zdolność przewidywania. Oraz jego biegun. Sylwetka jeźdźca majaczyła, z każdą chwilą coraz większa. W napięciu zbliżającej się konfrontacji wydawała się wręcz nadnaturalnych rozmiarów. Umykał po zaśmieconych zakamarkach fortecy przez jatki, które zostały po laboratoriach Magdena Noratha. Co się stało z Escalończykiem? Pierwszy szczur uciekający z tonącego statku, pomyślał. Żadnych jaj. Poprzez swoje stwory przeżywał własne sny i fantazje. Fadema wszakże czekała tam, gdzie ją zostawił, dotrzymując towarzystwa jego starożytnemu, bezrozumnemu wspólnikowi. – Już po wszystkim? – zapytała. – Jeszcze nie, moja pani. Ale już wkrótce. – Uśmiechnął się, przeszedł obok niej do zawalonej śmieciami półki i wybrał jeden ze skalpeli Noratha. – Dobrze. Jestem już tym zmęczona. – Odpoczniesz w spokoju. – Odchylił jej głowę, podciął gardło. Starzec zmarszczył czoło. – Losy znowu wtrąciły się we wszystko, stary przyjacielu. Nasz holokaust zamienił się w wiejski jarmark. Potrzymaj. Starzec wziął z jego ręki skalpel. Gwiezdny Jeździec zaczął gasić lampy. Kiedy została już tylko jedna, wyjął złoty bibelot, umieścił go na środku czoła, skąd spogląda „trzecie oko”. – Tervola zdecydowali się ograniczyć straty własne. Powinienem wiedzieć. Najważniejszym przedmiotem ich lojalności zawsze pozostanie Shinsan. Paskudny zwyczaj. Ach! Mogę już ich słyszeć. Śmieją się. Moje kłopoty ich rozbawiły. – Schował medalion do kieszeni. – To na pewno śmiertelnie kogoś przerazi. – Przechylił głowę, nasłuchiwał. Po ciemnym korytarzu niósł się echem miarowy rytm kroków. – Nadchodzi. – Z półki wybrał nie poświęcony sztylet zabójcy. – Scena końcowa, stary przyjacielu. Varthlokkur, Visigodred i Mgła – jedyni, którzy ocaleli z Wewnętrznego Kręgu – siedzieli wyczerpani, obserwując konstrukt Zimowego Sztormu. Na zewnątrz kompletnie pozbawiony zmysłów, bezbronny, zmęczony Niezrodzony podskakiwał na wietrze, nie słuchając rozkazów Varthlokkura. Do środka wpadł Valther. – Udało nam się! – Od stóp do głów pokryty był krwią. W zwieszonej dłoni kołysał się poszczerbiony miecz. Nie odpowiedzieli. Stanął tak, żeby go mieli przed oczami. – Nie słyszycie? Wygraliśmy! Oni się wycofują... Zimowy Sztorm eksplodował. Valther krzyknął tylko raz, kiedy pochłonęły go płomienie. Mgła zapłakała urywanym szlochem, zbyt wyczerpana, by choćby drgnąć. Visigodred objął ją i cicho powiedział: – Gdyby go tu nie było... – My byśmy spłonęli – powiedział Varthlokkur. – Nadszedł już czas. Osiągnął odkupienie. Losy splotły szalony kobierzec... Był ostatnim Królem Burzy. Nie miały zeń żadnego dalszego pożytku. Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zaskoczony, że jego wróg zdolny był pokonać jego twór. Ragnarson przystanął. W tej słabo oświetlonej komnacie coś było nie w porządku. Jednak cała forteca miała w sobie jakąś skazę. Zło Ehelebe? Wszedł do środka i uklęknął przy ciele. – Fadema. Tak ci się odpłacił. Krew wciąż jeszcze płynęła z jej rozciętego gardła. W oczach zastygło zaskoczenie. Wyczuwając coś, Ragnarson się odwrócił. Klinga przecięła jego już zdartą zupełnie koszulę, skręciła się na kolczudze. Ciął mocno mieczem. Starzec jęknął, chwycił się za brzuch, niczym ciągnięta za sznurki marionetka pomknął w kierunku jedynej lampy. Lampa pękła. W ciągu kilku sekund komnata stanęła w płomieniach. – Płoń na zawsze, bękarcie. – Jeden z jego szaleńczych śmiechów, wyrwał się z jego gardła. – Ostatni raz zrobiłeś mi krzywdę. Śmiertelnie zmęczony Trebilcock czekał na niego w miejscu, gdzie stał wierzchowiec. – Valther nie żyje – powiedział Michael. – Sądziliśmy, że powinieneś wiedzieć. – Opisał okoliczności. – Więc tak. Otrzymał ostatnie pchnięcie. Gdzie jest twój cień? – Aral? On i Smokbójca poszli dookoła. Na wypadek gdybyś wyszedł z drugiej strony. Dlaczego? – Myślę, że będzie mi potrzebny ktoś, kto mnie poniesie. – Mikę! – krzyk Dantice’a wzniósł się ponad coraz cichszy szczęk broni na polu bitwy. – Pośpiesz się! Znaleźli Dantice’a klęczącego obok umierającego człowieka. – Reskird! – zaklął Bragi. – Nie teraz. Nie tutaj. – Bragi? – szepnął Smokbójca. – Jestem tutaj. Co się stało? – Mój chłopiec. Poszukaj mojego chłopca. Reskird miał syna, który był rekrutem w gildii. Bragi od lat go nie widział. – Tak zrobię, Reskird. – Ujął dłoń przyjaciela. – Kto to był? Co się stało? Srebrny sztylet minął serce Smokbójcy, ale dosłownie o włos. Uszkodził aortę. Reskird wybełkotał coś niezrozumiale, targnął nim wstrząs, zwisł bezwładnie w ramionach Bragiego. Ragnarson zapłakał. A na koniec powstał, aby objąć dowodzenie na polu walki, które było obecnie w całości jego. Później Varthlokkur zasugerował, że Magden Norath zawdzięczał im życie. – On był ostatni – zamyślił się Bragi. – Teraz nikt z nas już nie został prócz mnie. – A po chwili dodał: – Dlaczego ja wciąż żyję? TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ: Dom Teng bynajmniej nie odszedł w sposób pokojowy ani chyłkiem, z podwiniętym ogonem. Odszedł na własną modłę, w swoim czasie, nie licząc już faktu, że wycofał się, ponieważ tak chciał, a nie zmuszony. Nie pozwalał się popędzać. W Altei, kiedy Itaskianie nazbyt sobie pozwalali, sprawił lordowi Harteobbenowi takie lanie, że zachodnia armia omal nie wpadła w panikę. W Kavelinie, mając Vorgreberg w zasięgu wzroku, Feng zawrócił i stawił czoło nadmiernie rozzuchwalonemu pościgowi, co w efekcie dało dziesięć tysięcy poległych – ludzi, których wcale przecież nie musieli stracić. Tym razem Ragnarson zrozumiał wiadomość. To jego kapitanowie mieli kłopoty z jej przyswojeniem. Feng wracał do domu. Ale w każdej chwili mógł zmienić zdanie. Przełęcz była otwarta. Bragi trzymał swoich dowódców na krótkiej smyczy. Feng nie był Badalamenem, był jednak tervola – złym, nieprzewidywalnym i dumnym. Wciąż jeszcze mógł wezwać niezliczoną armię stacjonującą w Gogu-Ahlanie. Zachód nie dysponował nowymi armiami. Fengowi trzeba było pozwolić odejść, nie narażając jego godności. – A więc nic się nie zmieniło – westchnął Prataxis pierwszej nocy po ich powrocie do stolicy Kavelina. – W rzeczy samej oni tylko zyskali. Teraz mają wszystko na wschód od gór. – Mhm – mruknął Ragnarson. Miał inne problemy, jak choćby dowiedzieć się, czy jego dzieci ocalały. Vorgreberg zastał opustoszały. Ale kiedy tylko Feng wycofał się za wschodnią granicę Siedliska, ludzie zaczęli powracać. Smutni, obszarpani, zmizerowani, przychodzili oglądać swe domy niczym turyści w obcym mieście. Nie było wiwatów na cześć oswobodzicieli, tylko w otępiałych oczach akceptacja szczęśliwego losu, który wszak w każdej chwili może się znowu odwrócić. To byli ludzie zupełnie rozbici. Czekały na niego takie problemy, jak podniesienie z ruiny moralnej powalonego narodu i wyparcie Fenga za przełęcz Savernake. Z pierwszym musiały się uporać wszystkie narody na południe od Srebrnej Wstążki. Drugie zadanie Ragnarson zostawił lordowi Harteobbenowi. Miał też nadzieję, że Derelowi uda się dokonać cudu gospodarczego... I faktycznie będzie musiał to być cud. Shinsan obecnie usadowiło się na szlaku handlowym, który tradycyjnie stanowił główne źródło dochodów Kavelina. Tego już było zbyt wiele. – Przejdę się, Derel. Prataxis skinął głową, zrozumiał. – Wobec tego później. Bragi nigdy dotąd nie widział Vorgrebergu tak pustego i cichego. Zmienił się w widmo miasta. Repatrianci o martwym spojrzeniu mijali go niczym duchy. Jak wielu z nich wróci do domów? Jak wielu przeżyło? Wojna była straszna. Derel sądził, że zginęło w niej pięć milionów ludzi. Varthlokkur zarzucał mu, że jest niepoprawnym optymistą. Co najmniej tyle zostało wymordowanych przez najemników Badalamena. Małe wioski, podstawa zachodniego rolnictwa, zostały starte z powierzchni ziemi. Tej wiosny zasiano niewiele zbóż. Nadchodząca zima nie miała być wiele szczęśliwsza od poprzedniej. – Ktoś musiał ocaleć – mruknął Bragi. Kopnął strzęp papieru. Wiatr zniósł go na ulicę. Z murów miasta patrzył na wschód. W oddali płomienie ze smoczych paszcz wciąż cięły niebo. On żył. Co miał teraz zrobić ze swoim życiem? Była Inger, jeśli ich szpitalny romans nie umarł śmiercią naturalną. Ale co jeszcze? Kavelin. Wciąż. Na zawsze. Przeszedł przez wymarłe miasto do pałacu, osiodłał konia. Kiedy podjechał do bramy cmentarza, na niebo wschodził właśnie srebrny księżyc. Najpierw odwiedził mauzoleum. Wszystko było jak dawniej. Tervola nie pozwolili swoim sprzymierzeńcom rabować grobów. Znalazł starą pochodnię. Po kilku próbach doprowadził do tego, że zapłonęła niechętnie, sycząc. Fina się nie zmieniła. Sztuka Varthlokkura zachowała jej ciało w idealnym stanie. Wciąż wyglądała, jakby zasnęła, gotowa w każdej chwili wstać, gdy tylko Bragi wypowie właściwe słowo. Klęczał tam przez dłuższy czas, szepcząc, potem wstał, upewniony, że jego służba dla Kavelina nie dobiegła końca. Wytrwa. Nawet jeśli będzie musiał odrzucić Inger. Niemalże potknął się o grób Elany. Ból był większy niż kiedykolwiek, ponieważ haniebnie zaniedbał jedyną rzecz, jakiej od niego wymagała: by opiekował się dziećmi. Pochodnia przygasała w porywach wschodniego wiatru. Była ucieleśnieniem samego Zachodu. Gdy zerwie się silniejszy wiatr... Nieomal przeoczył ich w słabym świetle. Kwiaty na grobie Elany mogły mieć może ze cztery dni. Ktoś zapewne położył je tutaj w chwili, gdy armia Fenga zniknęła za horyzontem. – Ha! – krzyknął na wiatr. – Niech to cholera! Ha! Ha! Cisnął pochodnię w powietrze. Obserwował, jak leniwie obraca się i spada na ziemię, wciąż nie gasnąc, mimo iż skurczyła się do pojedynczej iskry. Porwał ją znowu i śmiejąc się, pobiegł do konia. Niczym szaleniec pogalopował w kierunku Vorgrebergu, w ciemnościach, wymachując pochodnią ponad głową. Przybyli dwa dni później. Gerda Haas, Nepanthe, żona Ragnara i wszystkie maleństwa. Przeszły przez piekło. Tak też wyglądały. Ale podrosły. Gerda zwróciła się do niego: – Pomogli nam marena dimura. Nawet tervola nie potrafili nas znaleźć. Ragnarson ukłonił się przed wodzem, który ich przyprowadził – stary sprzymierzeniec jeszcze z czasów wojny domowej. – Na zawsze pozostanę waszym dłużnikiem – oznajmił mężczyźnie w dimuriańskim. – Wszystko, co moje, należy również do ciebie. – Mówił tym językiem źle, ale intencje najwyraźniej wywarły wrażenie na starym. – To mnie spotkał zaszczyt, mój panie – odparł tamten po wessońsku. – Ofiarowano mi sposobność strzeżenia serca marszałka. W tej krótkiej wymianie grzeczności wiele pozostało nie wypowiedziane. Ich odwołanie się do nieznanych języków potwierdzało więź ludzi lasu z tronem, lojalność, której ciężar wzięli na siebie podczas wojny domowej. – Nie. Żaden honor. Zaniedbanie człowieka niezdolnego zatroszczyć się o własną rodzinę. – Nie, panie. Marszałek ma wiele dzieci, wśród całego ludu. Nie jest dyshonorem potrzebować pomocy dla kilkorga, kiedy dba się o tak wielu. Bragi spojrzał na Prataxisa. Czy Derel to wyreżyserował? Uwaga marena dimura stanowiła przedsmak rzeczy, które miały nadejść. Mimo przekonania Bragiego o własnej niekompetencji, którą okazał podczas tej wojny, uznano go bohaterem. O tych, których sam uważał za głównych architektów zwycięstwa, nie słyszał nikt. Zarówno ludziom, jak i czarodziejom bardzo to odpowiadało. Prawdziwa niespodzianka nastąpiła dziesięć dni po wyzwoleniu Vorgrebergu. Krzątał się właśnie w domu przy alejach Lieneke, pomagając w sprzątaniu domu i zastanawiając się, co Inger odpowie na jego wiadomość (tak? nie?), kiedy Gjerdrum przyniósł wezwanie do stawienia się przed Zgromadzeniem. Bragi uściskał dzieci, wnuka, któremu synowa dała jego imię, i poszedł. Kri sten dodawała im wszystkim ducha, kiedy byli rozłączeni. Ona właśnie dbała o rodzinne groby męża. Ona, jak powiedziała Nepanthe, była silna za wszystkich, dodawała im ducha w najczarniejszych chwilach. Straciła męża, oboje rodziców, lecz wciąż potrafiła się uśmiechnąć do swego teścia na pożegnanie. Prataxis wyszedł mu na spotkanie przed magazyn zamieniony niegdyś na budynek parlamentu. – Cholerni nordmeni próbują już coś rozpętać? – warknął Bragi. – W każdej chwili jestem gotów wykopać gówno z tyłków tych majątków. Stronnictwo szlacheckie podczas wygnania przybrało nazwę Majątki. – Jeszcze nie. – Prataxis uśmiechnął się tajemniczo do Gjerdruma. – Sądzę, że chodzi o wieści z przełęczy. – Aha! Harteobben zdobył Maisak. Dobrze! Dobrze! – Wkroczył do środka i zajął miejsce na mównicy. W obecnej chwili Zgromadzenie stanowiło obszarpaną imitację parlamentu. Zebrało się tylko trzydziestu sześciu delegatów. Większość z nich byli to weterani, którzy sami przyznali sobie prawo do zasiadania w nim. Ale musi to wystarczyć, póki z min Kavelina nie uda się stworzyć nowego. Zajmując fotel, Derel niemalże natychmiast udzielił głosu baronowi Hardle’owi z Sendentin. Ragnarson nienawidził go. Dużo gadał i zaangażowany był właściwie w każdą próbę osłabienia korony od czasów wojny domowej. Ale przecież bez słowa skargi służył przeciwko Badalamenowi, był zaciętym wojownikiem. W chwili krytycznej zerwał z niechlubnymi tradycjami Kavelina i zwarł szeregi przeciw wspólnemu wrogowi. – Przybyły wieści z Maisaku – ogłosił baron. – Imperium Grozy wycofało się z warowni. Teraz już żaden wróg nie okupuje choćby stopy ziemi Kavelina. Wojna się skończyła. Ragnarson chciał już protestować. Wojna nigdy się nie skończy, póki będą istnieli tervola. Zachował jednak spokój. Uwaga Hardle’a wywołała burzę oklasków. Tamten ciągnął: – Proponuję obecnie, byśmy wrócili do zadania, którym zajmowaliśmy się przed inwazją. Potrzebujemy króla. Człowieka zdolnego podejmować decyzje, a potem się ich trzymać. Najbliższa przyszłość rysuje się w czarnych barwach. Wszystkie stronnictwa, wszystkie klasy, wszystkie społeczności muszą, absolutnie muszą się stosować do polityki sprawiedliwego podziału. Inaczej zginiemy. Potrzebujemy przywódcy, który nas rozumie, naszą siłę i naszą słabość. Musi być sprawiedliwy, cierpliwy i nie tolerować żadnego zagrożenia losów Kavelina. Bragi szepnął: – Derel, oni chcą, żebym teraz wysłuchiwał samochwalczych mów wyborczych nordmenów? Hardle, kiedy już się rozpędził, potrafił gadać bez końca. Strwonił godzinę na opisanie ze szczegółami przyszłego króla Kavelina. Potem stwierdził: – Majątki osiągnęły konsensus w sprawie kandydata. Otóż regencja powinna zostać zawieszona, a regent mianowany królem. Bragi słuchał zupełnie otępiały, kiedy stronnictwo wessoficzyków poparło propozycję. – Stać! – krzyknął. Zdał sobie sprawę, że wszystko zostało zaplanowane. – Derel... Gjerdrum... Obaj udawali całkowite zaskoczenie. – Nie patrz na mnie – powiedział Prataxis. – To ich pomysł. – A trzeba było im pomóc, żeby nań wpadli? – Wściekłym wzrokiem obrzucił Varthlokkura, który czaił się na uboczu, uśmiechając przebiegle. Mniejszości siluro i marena dimura również zgodziły się z wnioskiem. – Nie chcę pogarszać stanu rzeczy! – krzyczał Bragi godzinę później, gdy wyczerpał już wszystkie argumenty. – Bez wojny, która powstrzyma was od sprawiania kłopotów, w ciągu miesiąca doprowadzicie mnie do szaleństwa. Teraz zaczynał się już domyślać, jakie motywy kierowały Majątkami. Król w większym stopniu ograniczony był prawami i obyczajem niźli regent. Przetrzymali go. Jeszcze zanim się zgodził, koronacja już była zaplanowana. Jego elekcja, nalegał Derel, uzyska legitymizację dzięki udziałowi królów zachodniej armii. – Wiesz – mówił potem do Prataxisa. – Haaken nigdy nie chciał, żebyśmy szli na południe. Chciał walczyć z pretendentem. Gdybym wiedział, że zostawiając tamto, trafię tu, zostałbym. Prataxis się uśmiechnął. – Wątpię. Kavelin od zawsze był twoim przeznaczeniem. Kavelin. Zawsze Kavelin. Cholerny, wymagający, mały Kavelin. Wpadł spocony kurier. Niósł odpowiedź Inger. Bragi przeczytał ją i powiedział: – W porządku. Macie mnie. I niech bogowie mają w opiece nas wszystkich. W łachmanach, z oparzeniami zniekształcającymi twarz i dłonie, zgarbiony starzec nie wyróżniał się z tłumu. Był tylko jednym z obszarpanych tysięcy, stojących wzdłuż całej trasy. Konna gwardia królewskich przetruchtała obok, za nią podążał Gjerdrum Eanredson, nowy marszałek, potem Vorgrebergianie. Wreszcie zbliżyli się król i jego żona. Królewski powóz nie był szczególnie zdobny. W istocie przerobiono go z karawanu Fiany. Kavelin nie dysponował zasobami, które można by zmarnować. Starzec poszedł, powłócząc stopami umęczonymi setkami mil marszu. Spojrzenie wbijał w płyty chodnika w nadziei, że Varthlokkur go nie wypatrzy. W kieszeni ściskał Łzę. Czarodziej okazał się bardzo nieuważny, pozostawiając ją bez żadnej opieki. Ale taka była właśnie natura biegunów. Łatwo było o nich zapomnieć. Ten, który był jego własnością, zachowywał się identycznie. Varthlokkur zapewne przez wiele lat nie sprawdzi. Ciężko powłócząc nogami, odszedł na wschód, jedną dłonią ściskając Łzę, drugą złoty medalion. Godzinę marszu za Vorgrebergiem zaczął nucić. Nie pierwsza to porażka. I mimo wszystko nie okazała się aż tak przerażająca. Krucjaty Nawami skończyły się znacznie gorzej. Czekały go jeszcze niezliczone jutra w jego wyroku bez końca.