14554

Szczegóły
Tytuł 14554
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14554 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14554 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14554 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hanna Kowalewska: TEGO lATA W ZAWROCIU. Zysk i S-kaWydawnictwo. \- Copyright by Hanna Kowalewska, 1998Copyright for the cover illustration by Michael Orton via Flash Press MediaRedaktorAdelaSkrentni\^0 8L POKUSZENIEWydanie lISBN 83-7150-353-9Afce. 7^16Zysk i S-kaWydawnictwo s. c.ul. Wielka 10,61-774 Poznańfax852-63-26Dział handlowy tel. /fax 853-27-51Redakcja tel. 853-27-67Skład i łamanieVIS, os. OrlaBiałego 76/8861-251 Poznań, tel. 878-92-31Druk i oprawa:Zakłady Graficzneim. KENS. A.Bydgoszcz, ul. Jagiellońskal, fax. (052) 21-26-71Śmieszny kaprys starej, złośliwej kobietytej suchejczarownicy, która w ostatnich latachżyciaodrzuciła eleganckąlaskę i podpierała się wygrzebanym z leśnej podściółki, mocnym, brzozowym kosturem. Chodziła z nimprzez miasteczko,sama podobna do suchego drzewa,ciągnącawolno nogikorzenie, pokryta korą, mchem, pleśnią. Mojababka! Ta czarnawrona, której bały się nawet bezdomnepsy. Toona dała mi Zawrocie. Zapewne dlatego, że widziała mnie tylko raz w życiu i anirazu nie usłyszałao mnie pochlebnej opinii. Zło podbudowaćzłem,nienawiśćnienawiścią, samowoli daćdo ręki wszystkiemożliwości! Czynie tak, babko? Na pewno tak! Tak.Więcjestem tu! Stoję przed bramą twojej posesji. Przeszukujętorbę i wyjmuję całe to brzęczące żelastwo. Klucz dobramy. Kluczdo domu. Klucze do pokoi. I mniejsze doczego? Wszystkie starannie ułożone wedługwielkości i podzielone między trzy ozdobne, srebrne koła. Drżą mi ręce, niemogę trafić do dziurki jakbohaterka ponurego filmu grozysprzed pół wieku. Za chwilę powinien poszybować ku mnienietoperz albo sowa. Coś się powinno osypać, coś zgrzytnąć^ i przemknąć,ale nic takiego się nie dzieje. A jednak porywamnie histeryczny śmiech. Pułapka schematów ija w niej . :r" rmysz oddzielona wielką, metalową szpilą od smakowitegokawałka słoniny. Tak!Jestem tu! Jeszcze mogę się cofnąć! Ominąć czasoprzestrzeń napiętnowaną twoim istnieniem! Niedaćsię złapać! Ale ty, babko, tak tourządziłaś, żetrudnomisię oprzeć! Tenzapach! Ten kuszący zapach. Powietrze przesuwa się posłuszniepodnaciskiem bramki. Ciepły wiatr porywa moją sukienkę i popycha ścieżką prostodo domu. Zameknie skrzypi. Drzwi się nie opierają. Wszystkoustępuje, jakby na mnie czekało. Mroczną ciemność rozcinapasek światła wlewającego się z nadworza wyznacza bezpieczną ścieżkę. Idę niąw głąb ciemności. Czyrzeczywiścieten dom na mnie czeka? Czy może na mnie czekać domzłośliwej czarownicy? Czemu mnie to nie dziwi? A niepokoitylko trochę tyle, by czućdreszcz, ale nie tyle, by uciec. Może jednak powinnam siębać? Zaraz po wejściu doZawrocia usłyszałam terkot telefonu. Zastanawiałam się przezchwilę, czy go odebrać. Telefon? Tu? Teraz? Czyaby napewno domnie? To ja usłyszałam w słuchawce głos ciotki Ireny. Chciałam sprawdzić, czy wszystko dobrze. Naprawdęchcesznocować sama w tych pustych pokojach? Tak.Mój upór, by poznawać tomiejsce bez niczyjego, a zwłaszcza bez jej przewodnictwa, zdawał się urażaćuczuciaciotkirównie mocno jakto, że nie ona odziedziczyła Zawrocie. Nieświadomie,a może świadomie, usiłowała obudzićwemnieniepokój. Nie będzie ci nieswojo? pytała porazkolejny. Jesteśpewna? Bo i cmentarz niedaleko, dom pusty, brzezinkaza oknem. Tyjesteś dziewczyna z miasta, przyzwyczajonado ludzi, a tam głuchacisza! Włączyłam radio skłamałam zesłodyczą w głosie,chociażrzeczywiście zamierzałam wcisnąćjakiś zbawienny6czarny guzik, bywypełnić ciszę muzyką. Nie zrobiłamtegotylko dlatego, że narazie nie wiedziałam, gdzie jest radio. Ciotka na chwilę zaniemówiła. Nie znosiła u mnie tego lekkiego,zaczepnego tonu. Cóżpowiedziała po chwili sucho. Jak uważasz. Niekażdy byłbytaki odważny. Nie sądzę, ciociu,by babka miała zamiar mnie straszyć. A gdyby naprawdę chciała się trochę mnąpobawić, równiedobrze mogłabyto zrobiću ciebie. Duchy mają innyod naszego stosunekdo czasu i przestrzeni. Przychodzą, kiedychcą,gdzie chcą i do kogochcą. Ciotka musiała w tej chwilipoczuć mróz w kościach. Dajmyjuż spokójtym rozważaniom przerwałamipośpiesznie. Widzę, że dobrze czujesz się wswoim podkreśliła to słowo nowym domu. Zadzwoń, gdybyś miałajakieś problemy. Dobrze, zadzwonię. Odłożyłam słuchawkę i rozejrzałam się po przestronnymkorytarzu. Obok mnieleżała podróżna torba,przed chwiląrzucona na podłogę. Starłam ręką kurz z dębowej komodypamiętającej pewniezeszłe stulecie. Poprawiłam wiszące nadnią, równie stare lustro. Przez chwilę patrzyłam na swojeodbicie. Wydało mi się obce w prostokątnej, rzeźbionej ramie,nie współgrające zniczym,cojeszcze odbijało się w jegozamglonej od kurzu i mroku tafli przemieszanie epok,stylów i jakości i to ja byłamtym wtrętem i dysonansem,zbyt jasną plamą na stonowanym, harmonijnym płótnie czasu. 2Śmiesznykaprys starej, złośliwej kobiety! Zło podbudowaćzłem, nienawiść nienawiścią, samowoli daćdo ręki wszystkiemożliwości! Czynie tak, babko? Na pewno tak! Tak.Wydaje mi się, że słyszę twój skrzekliwy śmiech. Bo przecież śmiejeszsięz całejrodziny i ze mnie. Może nawetprzede wszystkim ze mnie. Patrzysz teraz zzaświatów nakażdy mójkrok,zadowolona z tego, że zmieniłaś jużnieodwracalnie moje życie. Zmieniłaś je jednym strzępkiem kremowego papieru, naktórym złożyłaś swój staranny,wykaligrafowany podpis. "Ja, Aleksandra z KamilowskichMilska, zdrowa na ciele i umyśle, zapisujęcałe posiadaneprzeze mniemienie wnuczce Matyldzie". Jak w złej, dziewiętnastowiecznej powieści! Widziałam ten zawijas, którymzaczęłaś swoje imię podwójna pętla, groteskowo zaciśniętana literze, powtórzona w moim imieniu,dusząca M w rokokowym splocie. Musiałaś się nieźle bawić przy sporządzaniutegodokumentu pewnie czart prowadził twoją rękę. Tylko czykonieczniemusiałpodszepnąć ci moje imię? Tak, nie mam wątpliwości, że to diabelski podarunek. Pierwszyi zarazem ostatni, jakiod ciebie dostałam. Nigdyw życiu niedałaś mi nawet cukierka. Co tamcukierek! Wystarczyłby mi twój uśmiech, pieszczota, jedno ciepłe, realnedotknięcie. Przez całe latamarzyłam o twoim głosie w słuchawce, o liście, o paczce zaadresowanej twoją ręką. A potemjużtylko chciałam cię zobaczyć,choćby z daleka, z ukrycia,zza szyby. Nawet nie wiedziałam dokładnie po co cóżbowiemmożna dostrzec przezchwilę i z oddali,jakie wnioskiwyciągnąćz koloru sukienki, kształtukapelusza,paru rozmytych przez perspektywę,wypracowanych isztywnych gestów. Chciałam także zobaczyć miejsce, w którym żyłaśtomityczne Zawrocie, niedostępne i tajemnicze, oddzielone odświata parkanem, żywopłotem iwielką bramą zamykanąnaklucz, strzeżone przez wielkiepsy. Marzeniadzieciństwa czyste i żarliwe. Zapomniałamo tobie wkońcu,jak się zapomina o krasnoludkach, wilku,dobrej wróżcei złej czarownicy. Przestałam potrzebować bajek. Przestałampotrzebować twojej miłości. Zapomniałamo tęsknocie. Nie zdążyłamcię nawet, babko, znienawidzić. Tobyło moje największeosiągnięcie tamtego młodzieńczego czasu. Moja młodsza, przyrodnia siostra,Paula, nie znosi nawetdźwięku twego imienia. Dla mnie jesteś jak postać z dawnoprzeczytanej książki, dalekai obojętna. Co ty nato, babko? Zawiodłaś się na mnie, nieprawdaż? Czyż nieliczyłaśna mojąnienawiść? Czyżnie chciałaśsięw niej ogrzać? Prozaiczne jestdawanie prezentów kochającym ludziom i pewnie niew twoimstylu. Podarować tyle osobie nienawidzącej! Ubawić się jejzdziwieniem i psychiczną niewygodą! Poobserwować ją zwysoka! Tak, to bardziej zajmujące. Tylko, że źle trafiłaś. Paulabyłaby lepsza. Dużo lepsza! No właśnie, babko! Dlaczego ja? Czyżby zdecydowałoo tym tamto spotkanie? Widziałyśmy się tenjeden, jedyny raz. Ja byłam małą dziewczynką,ty zaśstarzejącą się kobietą,patrzącą na mnie przenikliwie i chłodno. Tojesttwojababcia powiedziałamatka, ale niepopchnęła mnie w twoim kierunku. Tyteż nie wyciągnęłaś kumnie ramion. Już po chwili przestałam zwracać na ciebieuwagę i gdyby niefotografia, schowana na dnie szufladyw sypialni rodziców, rysy twojej twarzy na zawsze ulotniłybysię z mojej pamięci. Ty miałaś większe szansę,by zapamiętać nasze spotkanieiwyrobić sobie zdanie o moimcharakterze. Może właśniewtedypoczułaśwemnie cośpokrewnego. Pamiętasz, jakzaszczyciłam swoją pięcioletnią pupą weselny tort kuzynkiZosi? Musiałam ci się wówczas wydać najnieznośniejszymbachorem na świecie. Nie dlatego, żerozsiadłam sięnapaterze,ale dlatego, że nie dałam się z niej ściągnąć. Ponad wszystkopragnęłam, by goście weselnidostrzegli wkońcu mojeistnienie. Gdy oczy biesiadników skupiły się na maślanej różyi napisie"Sto lat młodej parze! ", wdrapałam się na kolana ojca,apotem pacnęłam na ciasto. Tobył cudowny moment! Odważnie patrzyłam na zawieszonynad moją głową nóżi wianuszek. wpatrzonych we mnie, zdumionych igroźnych twarzy. Pamiętam je do dzisiajpodbite absyntem,groteskowo przetworzone przez dziecięce zmęczenie, wyobraźnię i papierosowydym. Może zostanę pokrojona? Nawet chcę być pokrojona! Jestemweselnymtortem! Dostanę się każdemu po kawałku! Rozpłynęsięw ustach! Wejdę do trzewi! To bardziej interesujące, niż być małą dziewczynką deptaną przezzapatrzonew siebie pary. W ogóle niechcę być dzieckiem! Chcę byćtortem! Słyszycie! Jestem tortem! Jestemtortem! Zjedzciemnie! Dlaczego nie chcecie mnie jeść? Trzeba mnie było wynieść razem z tortową papką. Trzymałam się kurczowo patery,jakbym bezniej niemogła istnieć. Siedziałampotem na niejw kuchniuparciei nieruchomo. Mojamatka wiedziała, żelepiej mnie tamzostawić. Nie było innegowyjścia. A właściwie było mogła mnie pokroić na kawałkii udowodnić, że nie jestem słodkim przekładańcem. Ale to niebyło wjej stylu. Nawet mnie nieuderzyła. Pozwoliła mi zasnąćna miękkim biszkopcie, w kąciku obok dębowego kredensu,któregozniszczona politurapamiętała początek wieku. Nie wiem,co wówczas myślałaś,ale musiałaścoś myśleć. Może mruknęłaś gniewnie: No tak,to było do przewidzenia! Mojacórka wyszła za znajdęiprostaka, więc nic dziwnego, że urodziła złośliwego potworka, który zepsuł głównypunkt weselnej uroczystości! Mogłaś znowu, polatachniepewności i rozterek,wesprzeć swójupór, jeszcze raz samejsobie dowieść, że dobrze się stało, jak się stało, że wtedy, kilkalat temu, toty, tylko ty, miałaś rację. Może nawet wówczas, patrząc, jak śpię z policzkiem przytulonym dochłodnejpowierzchni kredensu, odcięłaś ostatnią nićporozumienia z córką. Nie chcę tego widzieć powtarzałaś sobie. Niechcę! Niechcę! Jeśli ona, Krystyna, zamieniła aksamitne dźwięki fortepianu natę różową, pulchną i bezkształtną kupę mięsa, przypominającą tupetemi bezczelnością tamtego, znienawidzonegoczłowieka, to nie chcę jej znać! Nie chcę! Niechcę! 10Nigdy więcej mnie niezobaczyłaś. Pauli wogóle nie widziałaś urodziła się już poowym weselu. Za tocodzienniemogłaś spotykać się zeswoją młodszącórką Ireną ijej dziećmi,PawłemiEmila. Miałaś prawie trzydzieści lat,by ich pokochać. Oni mieli tyle samo lat na zdobycie twojej miłości. A jednak wszystko oddałaś mnie. Stoję teraz na progu domui patrzę na rozległą posiadłość. Nie może być darem miłości,więc czymjest? Darem nienawiści? Kogo chciałaś ukarać? Ciotkę Irenę? Pawła? Emilę? Moją matkę? Kuzynów, którychnie znam? A może wszystkich? Ijeszcze to senne miasteczko,którego dachy widzę w dolinie. Stoję naprogu domu i zastanawiam sięnad tym, co sobie zaplanowałaś. Prowincjonalnałamigłówka z wieloma niewiadomymipuzzlez ładnympejzażem i mnóstwem zagubionych fragmentów. Jest dom,drzewa, pierzastechmury izłocąca się rzeka, ale nie ma już,czymoże raczej jeszcze nie ma ludzi. Ty wiesz wszystko, janic. Tyznasz już rozwiązanie, gdy ja dopiero zacznę układaćpierwsze puzzle. Ale takczy owak zacznę. 3Zadbałaś o to,bym ujrzała Zawrocie w pełnym blasku. Nawet twojaśmierćwydaje się sprytnymzamysłem. Kiedyindziej rozciapkaną jesienią, zimą, gdy do Zawrocia trzebaprzedzierać się przez mróz i zaspy, wczesną wiosną, gdyodsłaniają sięzbutwiałe trawy i śmieci kiedy indziej uciekłabym stąd natychmiast sprzedałabym posiadłość,wynajęła albo oddała rodzinie. Pewnie bym nawet nie zobaczyła, cojest za bramą. Ty jednak chytrze umarłaś w środku lata. Zawrocie zaś czekało na mnie ocienione żywopłotem, z tunelamiliści, z kępami bezładnie pieniącego się kwiecia i zielska,z nieruchomym, ciepłym stawemotoczonym piaszczystymizatoczkami, zestrzępami słońca zwieszającego się z dachu11. domu irynien. Więc pchnęłam bramę,przekroczyłam granicętwojej domeny i mojej mojej od dziś, mojej przez chwilę,a może na zawsze. Dom.. Nie, nie miałam jeszcze odwagi poznać dokładniedomu. Wycofałam się po linii światła, zamknęłam drzwi,przekręciłam klucz. Przez chwilę stałam niezdecydowana naśrodku lipowej alejki, nie wiedząc, co ze sobązrobićw tymobcym świecie, skąpanym w upale. Obok mego buta zobaczyłam nakrapianą gąsienicę. Skręciła w bok, a ja poszłam za nią. To ona wyznaczyłakierunek. Inagleodnalazłam wąski pasekudeptanej trawy ścieżkęku ogrodowi. Położyłam się pod jabłonką, zapatrzyłamw prawie bezchmurne niebo. I było midobrze. Dobrzejaknigdy przedtemjakbym znalazła się na chwilę w raju. Drzewo pacnęłomniew głowę wielką papierówką. Dziękuję, Zielonooka! pomyślałam i zatopiłam zęby w słodkim, soczystym miąższu. Należący obokkamień wpełzłasalamandra. Kręciła się na nimprzez chwilę, jakby chciała pokazać swoje piękno. Była piękna! Choćby dlatego, że widziałam żywą salamandrę po razpierwszyw życiu. Potem wskoczył na moje ubranie pasikoniki prezentował chude nogi. Pszczoła chciała zebrać miódz kwiatów na sukience. To musiał być raj, jeśli zwierzętapodchodziły do mnietak blisko i ufnie. Tomusiał być jakiśdiabelski raj, zaplanowany przez ciebie, babko,by mniezwieśći opanować. Krążyłaśw pobliżu, zaklęta w salamandrę,pasikonikai pszczołę, co chwila zmieniająca postać. Zbliżałaśsię, tańczyłaś w słodkim powietrzu, by mnie wieść napokuszenie. Jeśli jest raj, jest też zakazanyowoc zdawałaśsięmówić. Zostań tuiskosztujgo. Przecież lubisz diabelskieowoce! Lubiłam diabelskie owoce. Zawrocie zdawało się takimwielkim jabłkiem, którym się jednak można udławić. Za dużedla jednego człowieka, za piękne, zadzikie dla mieszczucha,którym byłam. Siedziałamw środkuzieleni, opitaczystym12powietrzem, z mieszanymi uczuciami, jak człowiek, któryprzed chwilądowiedział się, że żona powiła szczęśliwie pięcioraczki. Chciało misię śmiać ze zmęczenia inadmiaru. Chciałomi sięśmiać. Dwa dni temu wyglądałam przez oknoswego podniebnego mieszkanka-dziupli, z którego było widaćw oddali fabryczny pejzaż,wysokie kominy wypluwającesmugi dymu, a dzisiaj kręciło mi się w głowie od nadmiarutlenu. Upiłam się nim i leżałam w środku zielonej, tlenowejbutli. Była to w dodatku moja własna tlenowa butla. Takchciało mi sięśmiać. Motyl usiadł na moim ramieniui wachlował miarowo skrzydłami, biedronka wędrowała po moimbucie. Zastygłam w półchichotu, by nie spłoszyćraju, a potemzasnęłam ufna, żenic złego niemoże mi się tu przydarzyć. 4Zmierzchało. Pierwsza kropla dosięgłamojej twarzy. Pochwilispadł krótki, rzęsisty deszcz, przed którym ochroniłamnie Zielonooka. Może to był rajski płacz po tobie, babko niebo płakało zamiast mnie. Ja miałam suche, zaspanei zdziwione oczy. Boprzecież nie osierociłaś mnie! Byłaś dotychczas w moim życiu nikim, twarzą z fotografii, zamazanymwspomnieniemz dzieciństwa. Wraz ze swoją śmiercią raczejprzyszłaś, niżodeszłaś. Wątpię,byś liczyła na moje łzy. Wdzięczności chybateżsię nie spodziewasz. W końcu dałaś mi coś, czego i tak niemogłaś ze sobą zabrać. Więc może to ty powinnaś się cieszyć,że raczyłam wejść do tego opuszczonego świata. Kurz, starzyzna, nienawiść, a nad tym koronki liści. Nie, nie jestem ciwdzięczna. Nie potrafię potobie płakać, więcmożejednak powinnamsię bać? Siedzę w środku sadu. W promieniu kilometra nie mażywej duszy, zato ty na pewno tu jesteś. Tak dziwniedrży13. powietrze na ścieżce. Coś szeleści włopianach. Jakiś cieńprzykleił się do agrestowego krzewu. Umarłaś tak niedawno. Jeszczesię nie zdążyłaśodzwyczaić od tego świata. Możezechcesz uczepić się mego strachu. Muśniesz kościaną rękąmoją skroń, ja krzyknę i tym krzykiem podaruję ci trochężycia. Dotkniesz chłodnymi ustamimego czoła, a ja zadrżę. Poruszyszwoskowymi palcami liść, a jazastygnę w przerażeniu. Boją sięmnie, więcjestem! Jeszcze jestem! Jestem. Rozglądałam się, czy rzeczywiścienie trzepoczegdzieśrąbek czarnego jedwabiu, w który kazałaś ubrać się do trumny,ale powietrze obok mnie pełne było jedyniemotyli, pszczółi muszek. Zresztą, gdybyśchciała straszyć, nawłaścicielkętej posesji wybrałabyś którąśz moich kuzynek. Doskonałą kandydatką byłaby na przykład moja cioteczna siostra Emila,która stała przy twojej trumnie kredowobiała. Ta by sięteraz bała! Wyobraziłam sobie, jak przypierwszym szeleście w jaśminach rozprostowująsię i podnoszą jejzłocistewłosy. Tak, to byłoby zabawne. Uśmiechałam się do tej wizji, gdyw agreście . rzeczywiściecośzaszeleściło. Parę gałązek zakołysało się leciutko, ale nikogonie było widać. Poczułam chłódw żyłach i sztywnienie włosów na głowie. Przez chwilę nawetmyślałam o ucieczce, ale postanowiłam wytrwać. Jeślijuż musisz się ze mnązobaczyć, to. urwałam. Zza krzaka wyszła dostojnym i niespiesznymkrokiem czarnakotka. Mogłam sięczegoś takiego potobie spodziewać, babko. Kotka otarła sięprzyjacielsko o moje nogi. Odwróciła sięnawet ku mnie ogonkiem,bym mogła dokładniej obejrzeć jegobiałykoniec. Nie była więc całkiemczarna. Może w takimrazie nie była tobą zamienioną nachwilę w zwierzaka, którychce mnie oswoićmiękkim, kocim dotykiem. Za to na pewnobyła twoją wysłanniczką. Wskoczyła na moje kolanai ułożyłasię na nich wygodnie. Wygrzewała się, wpatrującsię od czasu14do czasu zielonymi szparkami w mojeoczy. Potem przeciągnęła się i zeskoczyła na trawę. Zachęciła mnie kiwnięciem ogonka dopójścia za nią. Obejrzałasię jeszcze na zakręcieścieżki i przyśpieszyła, widząc, żerozumiem jejkociąmowę. Mijamy kępę jaśminówi jesteśmy już na łące. Idę, depczącrumianki,ku Lilijce, rzeczce, która wypływa z mego stawu. Płynie w tym miejscu jeszcze czysta, otulona łozami. Dopierowmiasteczkustaje się brudnym ściekiem. Patrzę na rzekę i nakota, moczącegołapkę. Patrzęi czuję, babko, twój wzrok naplecach, jakbyś badała, co myślę, oglądając twój eden. Z jakimBogiem czy z jakim czartem dogadałaśsię, bysłońce akuratterazzwieszało się na gałęziachłóz pomarańczowymi strzępami itworzyło na wodziewąskie rozlewiska podobne do złotychkarpi? Wielka ważka żegluje nad piaszczystą zatoczką, a potem zawraca i muska nóżkami wodę. Aż za ładny jest tenwieczorny landszaft. Szukam w wodziepijawek i żab,a w liściach, zwieszających się nadrzeką,liszek. Wyobrażamsobie, że w trawie czyhana mnie padalec albo cośrównie obrzydliwego. Może w domu sąszczury i myszy, a napewnoolbrzymie, kosmate pająki! W starych domach pełnojest takiego paskudztwa. Usiłuję wyobrazić sobie zbutwiałebelki na strychu albo robactwo pod przegniłą podłogą. Wiem, żedom jest wdobrymstanie, ale tewizje pozwalająmi spojrzeć naZawrocie zrezerwą. Bo czyż naprawdęmogłabyś dać miraj? Tytylkochcesz, bym myślała tak otymskrawku ziemi, któryprzypadł mi w udziale. Jest ci to doczegoś potrzebne. Szukam więcoczyma chwastów, patrzę na drzewa owocowe i teraz wydająmisię stare i spróchniałe. Tak, to musi byćzwykłe truchło, któreowocujedzięki twojejwoli ostatniraz,bymnie oczarować i oszukać! Trupdomu, trup ogrodu,przegniłesłupy powietrza, zleżały czas,który podpiera rajski miraż. Tylko po co towszystko, babko? Nie pojmuję. II. KRÓLESTWO CZARNEJ KOTKITo dziwne, babko, jakprzyjął mnie twój dom. Kotka pewnie wskoczyła dośrodka, a ja, mniej pewnie, ruszyłamjejśladem. Zakurzona ciemność dziękiniej byłabliska i miękkajakzwierzęcasierść. Nacisnęłam pierwszą z brzegu klamkę drzwidelikatnie skrzypnęły. Przede mną, w wąskiejsmudzeświatła,ukazał się pustawy salon, z olbrzymim czarnym fortepianem w centrum. Poczułam się jak w środku koszmarnegosnu,gdzie dopadanas to,czego obawiamy się najbardziej. Klawiszewprawdzie nie grały same, fortepian nie pędził kumnie z morderczymi zamiarami, ale miałam wrażenie, że zachwilę zobaczę swoją matkę, taką jak na fotografii z dzieciństwa, z warkoczykami, zgarbioną nad klawiaturą i usłyszę, jakćwiczy gamy miarowo, pracowicie, bez wytchnienia. Poczułam niedobrydreszcz, ale Kocia obeszławszystkie trzynogi, odczarowującinstrument. Pchnęłamokiennice i. parsknęłam śmiechem. No tak! salon i jadalnia wyglądały teraz jak ekspozycjastarych mebli rzeźbiony kredens, komoda, solidny stółi krzesła,kominekoraz stojące przy nimdwa wielkieskórzanefotele, gobelin i skrzyżowane szable na ścianie,portrety przodków. Odziedziczyłamrodzinne muzeum! I to właśnie ja, takłatwozapominającao dniu minionym, jakby był fragmentemsnu, opita teraźniejszością, minutątrwającą, sekundą, ułamkiem sekundy. Ja wtej rupieciarni pełnej politury, patynyi zleżałego czasu. Todobryżart, babko. Groteskowy iniepokojący, zdziedziny czarnegohumoru, ale dobry. Śmieję sięwięc, uderzającw klawiszerodowego fortepianu. Wiatr szarpie firanką i podnosi wielodniowykurz. Może obok mnie szamocząsię jakieśzjawy z przeszłości, aleja ichnie znam i nie widzę. Nic mnieone zresztą nie obchodzą. Ta chwila zfortepianem jest dobra. Kocia siedzi na moich kolanach i też wydaje się zadowolona. Jednąłapką bawisię z klawiaturą. Miauczy, gdy udajesię jejwydobyć strzęp tonu. Ja niestety nie gram dużo lepiej,ale zato z większym zapałem i pewnościąsiebie. Sąto jakieśporanionemelodie zapamiętane zdzieciństwa, gdy matka bezprzekonania uczyła mnie grać na pianinie. Po chwili już nawet Kocia nie może wytrzymać megobrzdąkania, zeskakuje, ocierasię znaczącoo moją nogę, a potem rusza przed siebie, z wysoko podniesionym ogonkiem,jakbyświadomabyła swej roliprzewodniczki. Czemu niemiałabym zaufaćjej ponownie. 2Resztadomu urządzona była w tym samym stylu. To niebyło stare truchło. Przeciwnie, z każdego kątawyzierała solidność, ale z odrobiną patyny izbytku. Każdy mebeli przedmiotzdawał się nawłaściwym miejscu, we właściwym oświetleniui perspektywie. I to od dawna. Ale było tam także kilkanowoczesnych niespodzianek. W przestronnej kuchni, wypełnionej starymi dębowymi meblami, ze zdumieniem odkryłam^HTywai^ęsdo naczyń. Włazience też niczego nie brakowało/^nie mówiąc jużo tym, żebyła tak duża jakpołowa mego? FILIA ^117. jedynego pokoju w bloku, obudowana w dodatku pięknymi,granatowymi kafelkami. Nie było wniej tylko luster, jakbyś,babko,nie chciała oglądać swojego starego, wyschniętegociała. Przestrzeń! Dużo przestrzeni! Znajdująca się na górze sypialnia była dwa razy większa od mego pokojuw bloku. Na jejśrodku stało podwójne łóżkoprzykrytewełnianą narzutą, wybrzuszonetam, gdzie leżały puchowe poduszki. Miałam wrażenie, że odciskasię na nich jeszcze ślad twojej głowy. Znowupoczułam niedobry dreszcz, ale Kocia i tomiejsce potrafiłaodczarować wskoczyła na narzutę,przeciągnęła się, pobawiła frędzelkami. Więc i ja przesunęłam ręką po szorstkiejwełnie, usiadłam naniej najpierwniepewnie, jakw pociągu,gdy trzeba dotknąć płaszczyzn pobrudzonych przez wieluobcych ludzi, potem jak Kociaprzeturlałam się raz i drugi, byzapalić lampki stojące po obustronach łóżkatwoją i Maurycego. Nic się nie stało. Łóżko się nie poruszyło, pokój niezadrżał, tylko okiennice skrzypiały miarowo pod naporemciepłego wiatru. Jeśligdzieś tu byłaś, todoprawdy zachowywałaś się bardzo dyskretnie. Przez chwilę byłam tym nawetrozczarowana. Spotkać cię wreszcie! Mieć tojuż za sobą! Jużpoczuć chłód i grozę! Przestraszyć się,a potem odgiąć się odtego strachu albo się do niego przyzwyczaić! Ty jednak widocznie nie miałaś zamiaru mnie niepokoić przynajmniejnie w tej chwili. Siedziałamna łóżku ipatrzyłam na swojeodbicie w lustrzeozdobnej toaletki. Oto ja w starych,misternie dobranych dekoracjach. Jeszcze jedno lustro, jeszcze jedna rama. Tymrazem okrągła i jaśniejsza. Wokół mnie snujesię zapach starejkobiety, zapach zmęczenia, rozkładu i umierania, przytłumiony przez kurz ilawendę. Ten drugi brzeg może być wszędzie. Także i tutaj. Chłódomywa mojestopy. Siedzisz, babko,podrugiej stronie lustra i patrzysz na brzeg życia inamnie. Jakto wygląda stamtąd? Czy tak to sobie wyobrażałaś? Szukasz18we mnieziaren zła, czy dobra? Zktórym żywiołem chcesz sięsprzymierzyć? Milczysz, ale zostawiłaśślady srebrny włoswplątanywszczotkę,odcisklinii papilarnych na kremie,obcięty paznokieć, który spadł na podłogę i zostałw szczeliniemiędzydeskami, zostawiłaś strzępy skóry,ślinę,pot, łupież towszystko,co już wcześniej odpadłood ciebie,cosama wyczesałaś, obcięłaś, strząsnęłaś, wydrapałaś, wykaszlałaś. Tu,w sypialni, jest tego najwięcej. Sypialnia umieralnia, miękki skraj nicości, schowany w puchu, w cieplejakby trzebabyłowy leżeć śmierć, wygrzać, wyśnić! Mogłabym włączyćodkurzać, wessać towszystkoi wyrzucić od razunaśmietnik. Zrobię tak jutro, pojutrze, za tydzień. Zetręśladypalców,wyrzucę napoczęty krem, grzebień i szczotkę, wytrzepię i wywietrzę pościel. Jutro. Pojutrze. Za tydzień. Żebyś nie pomyślała, że się ciebieboję. Albo że chcę przed tobąuciec. Conajwyżej odrobinę się brzydzę tych śladów pozostawionychprzez starą iobcą kobietę. Tak!Obrzydzenie to wszystko,co nasterazłączy. Nie zaprotestujesz? Nietchniesz lodowatympowiewem,by mnie nauczyć rozumu i pokory? Nie dasz znaku? Oczywiście, że nie! Przeszukujętoaletkę i szafki stojące po obu stronachłóżka,by znaleźćjakieś ślady niechlujstwa istarczego zaniedbania,a dzięki nim utrwalić swójwstręt. W toaletcejest trochębielizny, parę koszul i dwa szlafroki, wełniane skarpety, którepewnie wkładałaś do spania. Niewiele tego,ale wszystkoczyste i w dobrym gatunku. Szafka po prawej stronie łóżka jestpusta więc należała do dziadka Maurycego. A co jestw drugiej szafce? Tej z lewej, twojej strony łóżka? Biblia? Tak! W dolnejszufladzie drugiej szafki znalazłam Biblięotwartą naMądrości Syracha. Jakieto dziwne. Zostawiłaś jąpewnie przez zapomnienie,a fragmentzakreśliłaśołówkiemdawno temu, ale terazwygląda tojakzłośliwa odpowiedź i motto twego egoistycznego życia. 19.Ani synowi, ani żonie,ani bratu, aniprzyjacielowiniedawaj władzynad sobą zażycia,nie oddawajteż twoich dostatków komuinnemu,abyś pożałowawszy tego, nie musiał o nie prosić. Pókiżyjesz i tchnienie jestwtobie,nikomu niedawaj nad sobą władzy. Lepsząjestbowiem rzeczą, żeby dzieci ciebie prosiły,niż żebyś ty patrzył naręce swych synów. W każdym czynie bądźtym,którygóruje,inie przynoś ujmy swojejsławie! Wdniu kończącymdni twego życiaiw chwili śmierci rozdaj [swoje] dziedzictwo! A więc taka byłaś? Dumna,niezależna i nieugięta aż do końca? Jak ci się to udało w kraju,gdzie panuje mentalność całkowitegopoświęcenia się matki,babki, ciotki, siostry? Gdzie,bybyćprawdziwą kobietą, trzeba wycisnąć z siebie ostatnią kroplę krwi,wysupłaćostatnigrosz, odjąć sobie od ust, wysilić się ponadmiarę, zapomnieć o sobieostatecznie, roztopić się w innych! Może jednak to nie ty zakreśliłaś ten fragment,tylko ktośinny, dawno temu, a ty tylko trafiłaś naniego przypadkiemi zadumałaśsię nad jego treścią. Możenawetwiatrprzerzuciłkartki, aty tylko niedbale wrzuciłaś księgę doszuflady. Czystare, złośliwe wiedźmy w ogóle czytają Biblię i szukają tamprzepisu na życie? Czy trzymają w szufladzie obok łóżkadrewniany różaniec z wytartymi paciorkami? Może mnieoszukano i nie jesteśtą, za którą cię biorę. Powinnam tu raczejznaleźć za komodą miotłę, naktórej ponoć wieczorami latałaś,i szklaną kulę,kociołek i jakieś zasuszone paskudztwa. Możeto wszystko gdzieś tujest czy za tymi drzwiami,podktórymi stanęłaz podniesionym, drgającym ogonkiemKocia? Kapelusze! Najwięcej było tam kapeluszy! Co za anachronizm przy końcu dwudziestegowieku. Twojagarderoba przypominała zaplecze sklepu. Piętrzyły się w niej okrągłe pudła,20foliowe pokrowceprzykrywały ronda, kwiaty i pióra. Za nimibył skład różnokolorowych skórzanych torebek, ażurowychrękawiczek, sukienz pięknych, lekkich materiałówi eleganckich kostiumów. Tonie byłagarderoba kobiety żyjącej w tandetnej, socjalistycznej Polsce. Nie ten zapach, nieten styl, nie tetkaniny. Jedyniew kapeluszach był nieporządek. Pozostałe rzeczy byłyz różnych epok, wisiały luźno, uporządkowane według wieku,takjakbyś zostawiła sobie tylko najładniejsze wzory. A możebyły to jakieś rzeczy znaczącez sentymentalnym podtekstem, ze wspomnieniami wtulonymi w fałdki? Nie wiem,babko. Niewiem także, skąd je brałaś. Może z Peweksu,chociażraczej ktoś ci je przysyłał albo przywoziłz Paryża,Londynu czy Rzymu czy ta kuzynka, o której wspominałaciotka Irena, a może jakaśkoleżanka jeszcze zgimnazjum? Jakte ubrania wyglądały na ulicach miasteczka? Czy aby nieśmiesznie? A może chodziłaś w nichtylko w Zawrociu? Możewkładałaś jedoobiadu, uroczystej kolacji, na specjalne okazje,dla wybranych ludzi, by ich olśnić swoimwdziękiem, urodąi stylem? "W każdym czynie bądź tym, który góruje". Jestempewna, że byłaśwłaśnie taka. Obok sypialniodkryłam dwa mniejsze i przytulniejszepokoiki. W jednym z nich mieszkałazapewnekiedyś mojamatka. Zobu było widaćogród i staw. A więc taki widok witałją codziennie wschodzące słońce, drzewa, śpiewptaków. Taki widok pokochała! Do takiegotęskniła! Tylko czy to byłten pokójz brzozą zaoknem, czy może raczej drugi, ześwierkiem imodrzewiem? Postanowiłamzamieszkać w tym, który znajdował się bliżej schodów. Było w nim mniej fotografii, a więcej lusteriobrazków pomyślałam, że kiedyś zdjęto z tych ścianzdjęcia matki i zastąpiono je czymś innym. A pozatym wiedziałam, że ze wszystkich drzew najbardziej lubi brzozy. 21.3Wróciłyśmy z Kociąnadół. Stanęłam przedostatnimidrzwiami, znajdującymi się za salonem. Było to jedynezamknięte pomieszczenie w tym domu dlatego przedtem jeominęłam. Długo szukałam odpowiedniego klucza. Gabinet Maurycego! Tak!To musiał być gabinet Maurycego pokój,do któregopo śmierci dziadka nie pozwalałaśnikomu wchodzić. A teraz należał do mnie ibył bezbronnywobec mojej ciekawości, dostępnyjak wszystko innew tymstarym domu. Co chroniłaś przedludzkimwzrokiem? Przecieżnie książki zamknięte w wysokich dębowychszafach, niefotografie wiszące naścianach i waszeportrety malowaneprzed wojną. A może nie było tu nic ciekawego tylkostrzępy przeszłościprzysypane kurzem i naftaliną, upchniętew szuflady, zapomniane i niepotrzebne już nikomu? Kotka wskoczyłana biurko. Na jego blacieznajdował sięmosiężny kałamarz zwyrzeźbioną głową lwai kilkaopasłychdzienników. Jeden, oprawiony w brązową skórę, był zapisanytylko w części. Na otwartej stronie, pod datą l lipcazanotowałaś, babko, drobnym i prawie nieczytelnym pismem: "Chcęumrzeć wszpitalu, Maurycy. Powiedziałam także Irenie, żenie życzę sobie pogrzebu w tym domu. Sama zamknę drzwina klucz i dopiero Matylda otworzy je ponownie. Irena płakała. Co powiedzą ludzie! Copowiedzą ludzie. ten jej nasiąknięty wilgocią, nudnyrefren. Maszspełnić moją wolę! Nieważ się zrobić inaczej! powiedziałam. Dałam jej pieniądzena pogrzeb. Grób już mamy. Jesttam nawet tabliczka z moimimieniem brakuje tylko daty. Wiem, Maurycy, że ciebiedziwią moje przygotowania, ale to moje umieranie. To nawetnie upór. Raczej konsekwencja. Do końca trzeba być sobą. Chyba czekasz namnie, Maurycy? "Dalejbyły puste kartki. Ani słowa więcej. Nico cierpieniu,o strachu i przemijaniu. Nic o śmierci, która chodziła za tobą22po ponurychpokojach. Nico nadziei. Jakbyś się wybierałaniena tamtenświat nieznany i daleki ale gdzieś bliskoi nieostatecznie,za zakładkę powietrza, tuż obok. Stałamnadpamiętnikiem porażona i zdumiona twoją wewnętrznąsiłąipewnością, że nic nie stanie się wbrewtwojej woli, żeniespotka cię żadna niespodzianka ani na tym,ani na tamtymświecie. A więc otwarta Biblianie była przypadkiem. Pamiętniktakżezostawiłaśna wierzchu specjalnie,w dodatku otwarty naostatniejstronie. Musiałaś chcieć, bym przeczytała ten zapiszaraz po wejściu do domu. Nie mówiłaś w nim domnie, ale tomnieprzede wszystkim dotyczył. "Nie życzę sobie pogrzebuw tym domu". To jeszczejedno sprytne posunięcie, babko. Zadbałaś o to, bymnie widziała tu trumny. Nie chciałaś,bymją sobie wieczorami przypominała i omijała z niepokojemmiejsce,w którym by stała. Niechciałaś, by została w domulekka, słodkawa woń rozkładającego się ciała, octui więdnących kwiatów. Dopilnowałaś, aby nic niezmąciło mego spotkania ztym miejscem. Więcej sama zamknęłaśdom nakluczdrżącą, słabą ręką idopiero ja miałam go otworzyć. Chciałaśmieć pewność, żenikt nie dotknie przede mną anijednej rzeczy. Co za dziwnaprzezorność u umierającej kobiety. Ażniemożliwa, nieludzka. Nie było to jednak wszystko, co miałaś mi do powiedzenia. Obok pamiętnika leżał list wozdobnej, pachnącej kopercie. Tym razem pisałaś do mnie:"Matyldo, Zawrocie jest Twoje. Zrób z nim, co zechcesz. BabkaAleksandra". Tylko ciebie było stać na taki listoschły, klarowny, bezjednego zbędnegosłowa. Zachłysnęłamsiętwoimchłodem. I podziwiałamza to, że niczegonie chcesz. Nie mogłaś sięspodziewać miłości ani wdzięczności, ale mogłaś się targować. Dajęci to,a ty w zamian zrób tamto! Daję ci podwarunkiem! Dajęci ponieważ. Nic ztych rzeczy. Twoje motywyi oczekiwania zostawiłaśdla siebie. I mogę tylko wyobrażać23. sobie, że słyszę twój starczy, zagniewany głos: Dałam, bo takimiałam kaprys! Dałamna złość wszystkim! Nawet na złośćsamej sobie! Nawetna złość tobie! Słyszysz! Dałam, bo musiałam komuś dać'. Więc czemunie tobie? Niejesteś wybrana! Może nawetjesteś skazana! I zrób z tym, cochcesz! Co chcesz! Tak. Mogłabymtakmyśleć o twoich motywacjachwczoraji jeszczedzisiaj rano, gdy trumna dotknęłapiasku w wykopanym dla ciebie dole. Takmyślałam,zanim zobaczyłam Zawrocie, zanim przeczytałam ostatni zapis i twójlist. Teraz wiem,że sprowadziłaś mnie tutaj nie przypadkiem. Może kierowałatobą nienawiść, amoże jakieś inne uczucie, ale nie kaprys. Todlatego nie uśpiłaś swoich psów, a do listu dodałaś jeszczekrótkie PS. "Untę możeszwypuścićod razu. Dobermana zaparę dni, gdy się do Ciebieprzyzwyczai. Weź moją brzozowąlaskęwystarczy jąpokazać". I jeszcze dopisek pod spodem,jakby bardziej osobisty,cieplejszy od pozostałych zdań:"Jóźwiak zna sięna wszystkim imożna mu zaufać". 4Po południu zadzwoniłam do ciotkiIreny,by dowiedziećsię, jak nazywa się kotka. Kotka? zdziwiła się. Nie przypominam sobie,bymama miała jakąś kotkę. Sznaucer to Unta, a dobermannazywasię Remi. Z Untą mamachodziłapo mieście. Nie ugryzie. Reminie opuszczał posesji. Powinnaś go uśpić, bo to strasznabestia. Bestia? Wcale namnie nie szczekał. Ugotowałam imkaszę. Zjadły bardzo grzecznie. Bój się Boga! Chyba nie otwierałaś klatek! Nie, wsunęłam przez dziurę. Był tu Jóźwiak i toonpowiedział mi, jak nakarmić psy. Obiecał babce,żebędzie się24nimi zajmował aż do ichpsiej śmierci. Pytał, czy majezabraćteraz,czy też na razie zaopiekuję się nimi. Najlepiej oddaj mu je od razu. Przecież ty niemiałaśnigdy psa. No właśnie. Ciekawa jestem, jak to jest, gdy się ma psa,a nawet dwa psy. A może ty chcesz któregoś? Nie.Jeślimama nie dała mi żadnego przedśmiercią,towidocznie uznała, żenie będę umiała się nim dobrze zająć. WolałaJóźwiaka,obcego człowieka. Wolała ciebie. Niech takbędzie. Głosciotki nasiąknął niebezpiecznie wilgocią. Zresztą, nie będę brała na siebie obowiązków, jeśli nie wzięłamprzyjemności. Słusznie, ciociu przytaknęłam ze słodyczą. Tymbardziej, żedla Jóźwiaka idlamnie zajmowanie siępsami toprzyjemność. To po co ty miałabyś się poświęcać. Rozmowa byłaskończona. Ciotkadoskonale wyczuładrwinę w moimgłosie. Ktoś puka powiedziała chłodno. Wybacz, alemusimy kończyć. Dlaczego od pierwszego wejrzenia tak bardzo jejnielubiłam i nie mogłam powstrzymaćsięprzed złośliwymi uwagami? Wyobrażałamsobie terazjej minę. Z jednej strony byławewnątrz obolała, przerażona tym nagłymzniknięciemmatki ukochaneji jednocześnie znienawidzonej zdrugiejzaśdotkliwiei trwale obrażona na nią, więc ina mnie. Płaczliwairytacja! Tak, to chyba najlepsze określenie stanu, w którymsię teraz znajdowała. W przeciwieństwie do Emilki, któratrwała w irytacji lodowatej. APaweł? Co czuł Paweł? M. PIERWSZE CZYTANIEW najstarszym zeszycie, na pierwszej stronie, w lewymrogu widnieje data: "li października 1935 roku, wieczór". Dziadek Maurycy wówczaszanotował: "Kupiłem ten pamiętnik przedwczoraj. Panna Aleksandra zostanie w nim opisanaprzedewszystkim. Ona isłodkie wieczory, które z nią mamnadzieję spędzić. Onai gwiazdy, które zawsze namtowarzyszą. "Przerzucałampożółkłe kartki wypełnione pochylonymi niewyraźny m pismem dziadka. Jego zapiski urwały się naglew marcu 1979 roku. Dalej jest jedna pusta kartka,a potem jużtwoje, babko, równe ikaligraficzne pismo. "13 kwietnia. Tydzień temu, w nocy umarł Maurycy. Odszedłwe śnie. Wieczoremrozmawialiśmy o dzieciach. Martwił się, że w rodzinie niema zgody. Cały Maurycy! Machnęłam ręką nato jego gadaniei poszłam do siebie, niczegonie przeczuwając. Dlaczego miniepowiedziałeś, że zamierzaszumrzeć? Pewnie nie chciałeś,bym przy tobie siedziała i męczyła się, odganiając śmierć. Może imiałeś rację. Łudzęsię teraz, że spokojnieprzeszedłeśze snu codziennego wwieczny. Nie męczyłeś się, to najważniejsze. Czuję nareszcie spokój". Następnego dnianapisałaś: "Irena dziwi się, że tak dobrze26znoszę twoje odejście. Sama nawetprzez chwilę nie mogłazostaćz tobąw pokoju. Bałasię, jakby śmierć byłazakaźnąchorobą, której można się nabawić przez dotyk albo powietrze. To wszystko, naco ją stać! Wświetle pełgającychświecwidziałam jej bladą twarz. To dobrze, że nie cierpiał! Todobrze. powtarzałabezmyślnie, trzymając się kurczowołokcia Tadeusza. Emilka też stała przynich, blada i wystraszona. Tylko Paweł patrzył na ciebie z dziwnym, zagadkowymuśmiechem. Uderzał przy tym bezwiednie wbok trumny,jakby wygrywał jakieś pożegnalnerequiem jakie to doniego podobne". Od pierwszychzapisków mówiłaś wyłącznie do Maurycego. Pomyślałam sobie, żebędzie zabawnie, jeślijateż zostawięjednąpustą kartkę, a nanastępnejzacznę rozmawiać. z tobą. Tyle że tonie będzie rozmowa tak przyjacielska ispokojna jakta, którą prowadziłaś z dziadkiem. Czuję siędostatecznieczęściąciebie, częścią tej przewrotności, która w tobie mieszkała, by cię nie zadowalać. Nie liczyłaś zresztą na to, bo inaczej zniszczyłabyś pamiętnik. Pochylam sięteraz nadnim i studiuję twoje zadziwiające,niezrozumiałeokrucieństwo. "Na pogrzebie byłaKrystyna. Niechciałam znią rozmawiać. Poco? Dla mnie twoja śmierć,Maurycy, nie jest żadną granicą. Kimjest ta utuczona, zaniedbana kobieta, która uważa się za moją córkę? Czy urodzeniedzieckaskazuje nasna nie powsze czasy? Zresztą, to przecieżona zdecydowała oprzecięciu pępowiny. A teraz patrzy wilgotnymi, krowimi oczyma. Doprawdy, nie wiem, kto tojest. Na pewno ktośobcy inudny. Dlaczegomiałabymrozmawiaćz tą obcąi nudną kobietą? "Nie, babko, nie znienawidzę cię. Jeślina to liczyłaś, pozwalając minaprzeczytanie tych wszystkichsłów o mojej matce,tosięzawiedziesz. Nienawiść to podlejsza forma przy należności. Patrzę nate zdania obojętnie, jakby były bursztynami,które uwięziły przeszłość. Zaglądam nieczuła do tego dziwne27. go świata. Matka jest w nim tłustą muchą, groteskowo przegiętą, z twarzą zastygłą na pograniczu śmiechu i płaczu. Zapóźno, babko! Za późno! Tojuż nie boli. To nic, że miałaśwtedy ostatnią szansę pogodzenia się z córką. Tonic, żewyrzekłaś sięwówczas nie tylko jej, ale także i mnie. W miodowym pigmencie jasne i ciemne żyłki nacieki światłai mroku. Bez emocjiprzypominam sobie tamten czas. Gdymatka wróciła z pogrzebu, dużo młodszaode mniePaulapytała, czy zaprosiłaś ją na wakacje. Pamiętamzmieszaniei wilgotnąstrużkę na twarzy matki. Od tej pory nie mówiliśmyjuż o tobie. Przestałaś dla nas istnieć. Przestało też dla nasistniećZawrocie imiasteczko, bo ciotka nie chciała nas zapraszać bez twojej zgody. Ale to już nie boli. Za późno nanienawiść. Słoneczny bursztyn. Owad. Kropla powietrza imitująca zastygłą dawno temu łzę. 2Szukałam w pamiętniku wzmianek o sobie. Nie jest ich zbytdużo. To Maurycy zapisał datę moichurodzin. Dowiedziałsięo nich tydzień później od ciotki Ireny. "Moja pierwszawnuczka! " napisał z wykrzyknikiem. Nie znał wówczas jeszczemego imienia. Paweł miał już wtedy prawie rok i przynajmniejraz natydzieńjegoimię pojawiało się w zapiskach dziadka. Pierwszyząbek! Pierwszy samodzielnykroczek! Pierwszesłowo! Pierwsze zdanie! Pierwszamelodia zagrana na fortepianie dziecięcą,pulchną ręką! I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, aż dośmierci Maurycego. Ty, babko, pisałaś oPawle rzadziej, aledziało się tak pewnie dlatego, że w ogóle prowadziłaś pamiętnik niesystematycznie, czasami zapominając ozapiskachnadługietygodnie. 28Rok późniejurodziłasię Emila i nie mniej zajmowaławasząuwagę w jej biografii dużobyło różnychpechowych przypadków, niefortunnych zachowań, którebawiły zwłaszczaMaurycego. "Milawrzuciła dzisiaj dokałużywszystkie swojelalki, twierdząc,żesą na wakacjach i właśnie się kąpią". "Mojawnusia urządziładzisiaj przyjęcie. Głównym daniem byływłasnoręcznie przez niąpokrojonedżdżownice. Aleksandraomalnie zwymiotowała". "Ach ta Emilka! Wczorajznaleźliśmy Pusię wystrzyżoną do gołej skóry. Nasza wnusia bawiłasię we fryzjera. Pawełek nigdy nie miałtakich dzikichpomysłów! "No właśnie! Pawełek nigdynie miał takichdzikich pomysłów. Można by rzec, że urodził się od razu mądry i utalentowany. Taki stary-malutki i w dodatku zbyt zamkniętyw sobie,by cieszyć siężyciem. W wieku pięciu latwymyślił swójpierwszy wiersz. Niewiele później ułożył pierwszą melodię. "Ma takiesmutne oczy napisał wówczas Maurycy. Chciałbym, żebybyłszczęśliwy". Ty, babko,miałaś co do Pawła inne plany. Szczęściezawsze wydawało ci się czymś miałkim i miernym. "Nie pozwolę, by był nikim! Nie pozwolę! pisałaś rok po śmierciMaurycego, gdytwój ukochany wnuk dorastał. Zrobięwszystko,by wykorzystał swój talent! " Dużo wcześniej pisałaś: "Jest taki, jaki chciałam, żeby był mój syn! "A gdzie indziejdodałaś: "Terazjuż mogę zapomnieć o Krystynielos nagrodził mi tę stratę". Maurycy nie zapomniał. Tęsknił. Świadczyłyotym krótkiewzmianki oimieninach, urodzinach, świętachbez Krystyny. "Widziałem zdjęcia. Matylda jest chuda jak pajączek. Przydałyby jej sięwakacje poza miastem". Tylko tyle, czy aż tyleodważyłsię napisać. Czytałaś topewnie z zaciśniętymi zębami, twarda jak kamień, prawie zadowolona z tej mojej chudości, która była dowodem winy i głupoty twojejcórki. No pro29. szę! A nie mówiłam! Takmusiało być! Nie chciała mniesłuchać, więc sama musi znosić swójidiotyczny los. Nieobchodzimnie ten chudy, bezimienny potworek! Nie napisał, żeczasami przysyłał matce pieniądze zwłaszcza napoczątku i po śmierci mego ojca. Nigdy też niewspomniałw pamiętniku o ty m, że nasodwiedzał. Ile było tychwizyt? Dwie, trzy, pięć? Nie więcej! I zawsze były bardzokrótkie, wykrojone z czasu przeznaczonego na co innegoa więc ukryte, poboczne, ledwieistniejące parę godzin,którewyprowadzały matkę z równowagi na kilka dni, czasamina kilka tygodni. Byłam zbyt mała, by zapamiętać dokładniejte spotkania. Zostały mitylko strzępy obrazów i wrażeniedobroci i ciepła, które przynosiłze sobą Maurycy. Wysoki,ładnie pachnący pan porywał mnie do góry, całował, apotemsadzał na kolana inie puszczał aż do końca wizyty. Czasamizasypiałam w jego ramionach. A potem jeszcze góra prezentów, którą odkrywałamjuż po jego wyjściu. Przez długie latabyłam przekonana, żetak właśnie wygląda i zachowuje sięświęty Mikołajżadnych srebrnych wąsów i długiej brody,tylko uśmiechnięta,gładkowygolona twarz,lekko szpakowatewłosyi ten zapach na zawsze skojarzony z niespodzianką,świętem i radością. Inni znali falsyfikaty, podróbki, maski tylko jaznałam prawdziwą twarz świętego Mikołaja, bo tylkomnie kochałnaprawdę idlatego nie krył się za tanimi gadżetami, nie żądał wierszyka czy piosenki, tylko tulił jak mógłnajdłużej. Mit dzieciństwa! Maurycy na zawsze zostanie jego częścią. Zasługuje na to, by być kimś niezwykłym w mojej biografii. Tak niewieleosóbmnie kochało. Wystarczy palców jednejręki, by ich policzyć. Maurycy jest wśród nich jestem tegopewna. Wizyty dziadka skończyłysię pokolejnym ślubie matki. Nie przyjechałaś na wesele mimo zaproszenia. Nieprzyjechałtakże Maurycy, co drugi mąż Krystyny uznał za obraźliwe. Nie30życzył sobie ukradkowych i pośpiesznych spotkań. Matkapoparukłótniach przyznała mu rację. Najmniej szczęścia miała więc mojaprzyrodniasiostra. Paula nigdy nie widziałaani ciebie, ani dziadka. Maurycy znałjątylko z fotografii. Ty, babko, może nawetnie spojrzałaśnajej zdjęcie. Była nikim, cieniem wyłaniającym się z opowieścikuzynów,które we fragmentach docierały dociebie zza uchylonych drzwi. Przytobie przecież nie wymawiałosię nawetnaszych imion, a o moimojcu nie mówiło się nawet szeptem Janek. Mówiło się o nim On, Ten, a czasamimążKrystyny, ojciec Matyldy, a możew ogólesię o nim niemówiło? Aż takwielkai silna była twoja nienawiść? Dlaczego? 3Wertowałam pośpiesznie drugi zeszyt. Tak niewiele pisało tymMaurycy. Pozwolił ci wysłać Krystynę do Warszawy,gdzie ciotka Lusia, dziesiąta woda po kisielu,wdodatkuo usposobieniu chorej na nerwicęosy,miaładopilnować, byćwiczyła gamy nietylko w szkolemuzycznej,ale i w domu. Muzyka zabrała mojej matce dzieciństwo, odebrała Zawrociei poczucie bezpieczeństwa. Godzinami siedziałaprzy fortepianie i powtarzałate same melodie. Grała. Grała coraz lepieji z coraz większąniechęcią pieśni, etiudy, poematy. Grałai próbowała powstrzymać koszmarne wyobrażenie, że fortepian jest rodzajem czarnejtrumny, która wciągnieją do środkai nigdy niewypuści. Słyszała trzask drewnianego wieka nadsobą i czuła, że oczy zalewa jejpot zmieszany z czernią. Wszystkiebarwy świata gasły,a onadusiła sięi po paruptasich, nieporadnych gestach spadała na podłogę. Nie, babko, nie od matki o tym wiem. Onanigdy nie mówiłao swoimdzieciństwie. Opowiedziałami o tymwczoraj, na34. stypie, córka tej przyszywanej ciotki Lusi, Karina. Była dużomłodszaod Krystyny inieinteresowała się "jej bębnieniem". Talent? To był chyba wymysł babki Aleksandry! Co?!Ale histeria była prawdziwa. Najprawdziwsza, artystycznahisteria! W domu trzeba było zawsze mieć jakieś leki czy soletrzeźwiące, jak w starym filmie. Byłam mała i za każdymrazem wydawało mi się, że Krystyna umarła. Bałamsię jejpóźniej, gdy wstawała taka bladai przezroczysta. Wyobrażałam sobie, że jest straszną marą, która zmartwychwstała tylkopo to,by mnie ze sobą zabrać do piekła. Karina zaśmiałasię. No wiesz, takie dziecięce wymysły. W każdym razieprzez te omdlenia nigdy niepolubiłam twojej matki, chociażstarała się być dla mnie