Goldman Willam - Bracia
Szczegóły |
Tytuł |
Goldman Willam - Bracia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Goldman Willam - Bracia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Goldman Willam - Bracia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Goldman Willam - Bracia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wiliam Goldman
Bracia
Dedykuję siostrom ...
przed początkiem... ...
nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód,
wyprostował się, podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie
miał bowiem odpowiednich rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż
jego nagie ciało, tak bardzo opalone w słońcu, dawało wrażenie potężnej siły...
i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej, opuszczonej wysepki dało
się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez tyle lat były
jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały...
...on z pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to,
jaki jest w tej chwili miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie
tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania... to niezupełnie prawda, ponieważ
każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale tego właśnie dnia
wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie,
następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki,
przepłynął obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział
tylko tyle, że po dniu pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić
ręce... kiedyś potrafił zabijać każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to
samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić - i to szybko; a więc pracował
nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna... a po dniu
ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń
przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień
przeznaczony na pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni...
nic dziwnego, że nie miał poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały
coraz ciszej... ...podążył do jedynej części wyspy, gdzie istniała jakaś
cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem, gdzie znajdowało się
urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego kubka... wypił
jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka, zanim
wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi...
wyciągnął się na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył
się wygodniej, pod opaloną skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był
niezwykle przystojnym mężczyzną... a może byłby taki, gdyby jego ciemne oczy
miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło się w tych oczach...
...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki - można
tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po
tylu latach ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska
droga, lecz długa, a zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w
końcu zabiła go... ...nastał już brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody,
czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody i szybkim kraulem opłynął
wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w poszukiwaniu
doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo - szeroka
plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął
mocno prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos...
...ale ptaki usłyszały... zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich
stron zlatywały w kierunku najbliższych drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to
było dla nich czymś fascynującym, to był problem do rozwiązania, problem dla
niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła ponownie,
dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki,
tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i
szybciej, a dziura stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak
głęboka, że mieściło się w niej całe ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką
szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać ręką, natrafiając na opór
piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując się
wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas...
wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie
jedyne, co miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną
siłę zabijania... faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję
walczącego... dawało przewagę wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało
mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać... oczywiście w walce nikt nie
wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było przeważać w każdym
calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość dowodów,
Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się
piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył
ponownie do wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać
siły do zadawania ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy
słońce zaczęło się chylić ku zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już
ciemno, położył się pod zadaszeniem i zamknął oczy... ...był tam Babe... -
Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni kiedy ćwiczył siłę
rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle
wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy
się to ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany
braciszek, Babe... i w takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten
balast i biec przez ciemny piasek, a potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc
na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego lądu, dopływał do miejsca, gdzie
czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował się Babe; brat
czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim
oto żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się
kiedykolwiek spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych
uścisków ani łez... ponieważ Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat
nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany
był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie żyje, kim ty jesteś? -
takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione... ...rozłożył
się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję,
a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad
swoim ciałem, aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu
udało mu się osiągnąć... tak było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i
niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod kontroli; przywoływał wtedy pamięć o
Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć najczęściej tych
dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na
wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z
bardzo daleka, jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka
gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział mu, że powinien zejść szybko na ziemię,
natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te igraszki... miał nadzieję, że
lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz wspinać po
drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście
siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność
była dla niego najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać
się wysoko i doszedł do wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko
temu... z początku skrzeczały i uciekały w różnych kierunkach, z czasem jednak
nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej podejrzewał - że przysuwały się
bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je skacząc na niższe
gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu się to
udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik
helikoptera warczał coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach,
stanął na piasku, zerknął ukradkiem... maszyny nie było jeszcze widać, ale
wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt na wyspie zakończył
się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?...
...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było
zaprzeczyć, że w pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu
silnika, zamknął oczy, usłyszał głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w
Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej... -...będę się streszczał:
byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą pracowaliśmy, że
powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy potrafisz to
zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że
zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak
możesz stać się czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a
ja obiecuję, że nie pozwolę na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam,
zabiję cię własnymi rękami, zanim pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł,
musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł - teraz nie ma z ciebie żadnego
pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy cię z tego, zyskasz
coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz - no więc
jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię
cię w kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi
osiągnięciami chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery;
będziesz poddawany kolejnym zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego,
czy zaryzykujesz? To będzie powolne jak agonia i niesłychanie bolesne,
niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za palec...
...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty
Karaibów, nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki -
polecimy tam razem helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na
boczny tor, a więc tylko ja będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po
ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić - jeśli to zrobię, to tylko z
jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej samotnym człowiekiem na
Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz zmysły,
nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz
przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz
miał w sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata,
być może na zawsze? ...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins -
no i klamka zapadła. Helikopter, który obniżył swój lot, stał się teraz
widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł do zadaszenia,
szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie, buty.
Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało.
Helikopter zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego,
poczuł dziwny chłód. Tak bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale
jedynymi przeciwnikami były dla niego drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się
stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak wiele eksperymentów kończy się
niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie, zostanie z pewnością poddany
ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli nie, będzie
szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego ramienia
znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od
innych. Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię.
Popatrzył na ręce. W ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może
był nadal skałą Scylli - a nie jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego
osobowości miała nadzieję, że tak właśnie było. Ta część, która była ciekawa
świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że nie wzywają go po to, by
wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież strzyc trawników
lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk
Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z
pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków -
takie same fryzury, szkolne mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z
filmu Disneya; jeden, cudowny, być może ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze
dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i tak oto, w typowo
angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej zgodzie
i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce
stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne,
przyozdobiło się dla towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce
Mews w miasteczku o nazwie Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli
żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli przed sobą skrzyżowanie z High Street,
przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich przystanął, następnie wybełkotał
w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu słyszałem brzydkie słowo.
Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego - odpowiedział
ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. -
Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić
szeptem - tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś
dał znak, aby zamilkła, co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba
utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo "utwierdziło" byłoby bardziej
odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się ze mnie, a
tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. -
Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od
okazji do okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie
głupstwa. To podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street.
- Wiem. Weź mnie za rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę.
Ollie wyciągnął rękę, Stan podał swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w
podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy
niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. - Być
może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest. Ollie
zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy
niesamowicie mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie
odpowiedziałem. Ollie wybiegł przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. -
Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za słowo, zrobię coś więcej, podam ci
jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej? - Następną literą
jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! -
Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej,
trzymając się za ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. -
Czy to brzydkie słowo? Dla mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać,
to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba peniz nie należy do tej samej kategorii
słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby
zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie wyzwanym na pojedynek. Ollie
szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie tak jest, ale...
Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował
się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim
wieku. Była ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły.
Ollie nie mógł się powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie
całkowicie przykrywała zwisająca powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami
na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch - powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie
sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie nikogo dorosłego. - Acha.
Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny dzień - jutro
kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem
lat - szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła
go w policzek. - Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi,
aby świat odnosił z tego jakąś korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ
mamy takie same upodobania. - Jest mi bardzo przykro - odrzekła kobieta z
obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam wam się po prostu, gdy
szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i szczęśliwych
chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie
pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że
przynajmniej spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. -
Ślubujemy - powiedział Stan, podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie
jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką uśmiechnęła się i poszła w swoją
stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak odchodziła. - Myślałem,
że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za często oglądasz
telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu do
obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To
dlaczego chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego
celowo. - Nie robi? - Nie, to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. -
Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać. - Peniz - zawtórował Ollie i
obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni. Fern poczuła ulgę,
słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i że dla
bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co
towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie
przeszkadzała jej aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i
nie była odrażająca. Dorośli nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może
dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a uśmiech był niezaprzeczalnie jej
mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że powieka Fern
wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili -
dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją,
że jej osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia
zagrożenia. Odczuwała więc ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała
zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a potem zdać relację na temat związanych
z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o nieprzepartej chęci uszczypnięcia
mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby uspokoić go; ale nie tylko
- chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak powiedziała:
wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość
młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu
domowi, szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle
uczęszczali na mszę. Byli tacy nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry
Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w
swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci dwaj - istna doskonałość. No,
niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było jednak sensu
zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I
przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc
się przed wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto
moje dzieło. Popatrzcie na moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni
wyczerpał się. Stała nieruchomo na High Street, wpatrując się w wystawę małego
sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej. Prawda była taka: prawie w
ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż wszystko inne,
stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie
jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś
powiedzieć i rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta.
Głupie polecenia - niestety też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara
poczciwa Fern." Tego dnia miała wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już
wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć jakieś dzieci, pogawędzić z nimi
chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o związanych z tym
wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego polecenia było
czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta krzyżowała
się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być
lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół
do drugiej miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę
Tring Mews za domem oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed
domem nr 18. Dalsze instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki.
Wiedziała tylko tyle - i nic więcej. Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie
zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety, której samo przezwisko,
Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało dla Fern
znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę:
charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej,
dlaczego musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się
tym, co ma się stać, gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli
Blondynka okaże się piękną dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej
powieki? Do tego również nie przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć
zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że powodem, dla którego wykorzystują ją w ten
właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się jakieś problemy, nie musiałaby
niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do powiedzenia. Godzina
#/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła skrzyżowanie, kierując
się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała się obok
niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona.
#/1#30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/1#30 - w jej dotychczasowy
świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30 sięgnęła ręką ku drzwiom
samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią. Zapominając o
włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić bieg
wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też
początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami
palców było w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od
drzwi. Na kluczyku od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się
krew - z jej doświadczenia wynikało, że było to niemal regułą - wtedy
pozostawienie odcisków palców mogło okazać się fatalne w skutkach. To prawda,
nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała. Jednak ci, którzy
udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była
w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie?
Z tyłu klasy. W rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła
nie popełniać błędów, teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/1#31.
Rękawiczki nałożone, kluczyk w umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do
stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu, skręca w Tring Mews, mija dom
nr 16. Zatrzymuje się przy domu nr 18. Czeka na Blondynkę. Fern siedziała
nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak
straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy.
#/1#34 - i stało się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania
samolotem. Dawniej nie podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to
bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu podróże były zbyt częste. Powitanie
jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie nauczycieli po Nowym Jorku w
piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć tam i z powrotem. Z
poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na kierownicy,
zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze
instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć
samochód - zrobiła to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom
oznaczony numerem 16 - i to wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu
numer 18. Tu właśnie znajdowała się w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom
numer 16. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu. Powiedzieliby tylko: - Kiedy
dojedziesz do domu numer 18, zatrzymaj się. - Na pewno chodziło więc o numer 16.
Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był ładny. Ale
gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby
szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie
wstrzymał oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz,
dalej nic nie mówił, rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za
skarby - wyszeptał. Nie był to duży sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne
półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami, cukierkami i kremówkami.
Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie wyglądałby na
kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców,
zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej
wywieszce, która głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie
drugiej Od pół godziny nie miał żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie
zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci dwaj i zakłócili ciszę. Ollie
przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel ponownie zastukał w
wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy poważnymi
klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje
urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan.
Zwrócił się do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął
Ollie, w tej chwili trochę zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię
tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół
funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? - W tym momencie wyciągnął z
kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu - To wygląda jak cały
funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym Stan
wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem,
wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? -
Słuchaj, Stan, nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są
przeznaczone dla mnie? Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim
odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co
zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. - Położył banknot na ladzie
przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą tortur nie przyjmujemy
reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się pomylił co
do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z
nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył
ubiór oraz akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam
sposób patrzenia na sprzedawcę - jakby był robakiem; sposób traktowania go,
podobnie zresztą, jak wszystkich innych, jakby byli służącymi. A czego oni
dokonali? Zostali poczęci w łonie bogatej matki. Nie dawało im to prawa do tego,
aby górować nad otoczeniem. On sam pracował ciężko w sklepie, był jego
właścicielem, zaopatrywał się w najlepsze towary, na jakie było go stać, nie
zważając na godziny pracy utrzymywał sklep w czystości i porządku. Chciał, aby
sklep przejęły jego dzieci, ale dzieci w tych czasach nie chciały przez całe
życie sprzedawać słodyczy. Zresztą jego dzieci nie znosiły się nawzajem. W tym
momencie, na środku sklepu, Ollie próbował rzucić się z radości na Stana, ale
ten odskoczył, wymykając się z zasięgu rąk brata. - Chcę cię uściskać -
powiedział Ollie. - Jesteś taki słodki. - Ja? Słodki? Mylisz się, Ollie. - To
mówiąc, wskazał ręką na ladę. - To jest słodkie. - Odczekał chwilę, jego twarz
wyrażała przez moment rozczarowanie. - Głuptasie, dlaczego nie zaśmiałeś się, to
był przecież świetny żart polegający na grze słów. - Doskonały dowcip, Stan,
obiecuję, że będę się śmiał, ale później, gdy nie będę już taki podniecony.
Właściciel dał znak, aby Stań przybliżył się. - Czy to kieszonkowe, to pewna
sprawa? Chcę ci powiedzieć, że moi chłopcy nie zachowaliby się tak jak wy. Nie
cierpią się nawzajem. - Och, ja też nie cierpię Olliego, i to bardzo często, ale
nie dzisiaj. - Powiedz mi, Ollie - właściciel zwrócił się do chłopca,
rozkładając przy tym ramiona, by wskazać na zawartość wszystkich półek
sklepowych - na co masz ochotę? Ollie zaczął odpowiadać, przerwał, potrząsnął
głową, nie mogąc się zdecydować. - Ollie lubi czekoladę, czekoladę, czekoladę,
czekoladę i jeszcze raz czekoladę - powiedział Stan. Potakując głową, Ollie nie
mógł się powstrzymać, aby nie zachichotać. Gruby mężczyzna pochylił się nad
ladą, jego głos nabrał teraz ciepła. -...mam specjalny rodzaj czekolady,
najlepszy, jaki jest, ta czekolada jest taka dobra, że nawet nie jest na
sprzedaż, zamawiam ją tylko dla siebie... - Co w tej czekoladzie jest takiego
szczególnego? - zapytał Ollie. Gruby mężczyzna jeszcze bardziej pochylił się nad
ladą, jego głos stał się jeszcze bardziej delikatny... - Ona jest... jest
biała... Ollie szybko zwrócił się do Stana. - Czy on z nas żartuje? - Nie, ależ
nie... - Zaczekajcie - to mówiąc gruby mężczyzna skrył się szybko za kotarą i
udał się na zaplecze sklepu. - Zamknijcie oczy - powiedział po chwili. - Jak
myślisz, Stan, zamknąć oczy czy zerkać ukradkiem? - Ja zamykam, ty rób, co
chcesz. - Oczy zamknięte? - Tak, proszę pana. - Dobrze, otwórzcie usta -
powiedział gruby mężczyzna, zbliżając się do chłopców. - Teraz włożę wam coś
malutkiego do ust, a wy ugryźcie to i powoli rozpuszczajcie, potem powiecie, co
to może być. Ugryźli, rozpuścili w ustach, otworzyli oczy. - Och, Stan -
powiedział Ollie. Stan pokiwał głową na znak, że zgadza się z odczuciami brata.
- No i jak? - zapytał gruby mężczyzna. Ręce trzymał za sobą. - Rozumiem, że
jesteśmy zgodni co do jakości. - Ollie może już nigdy nie być tym samym chłopcem
- zauważył Stan. - A jakiego to jest koloru? - zapytał tryumfalnie właściciel,
wyjmując zza pleców dwie tabliczki białej czekolady. Ollie wlepił w nie oczy,
następnie dał znak Stanowi, aby pochylił się nieco i szepnął mu coś do ucha. -
Co powiedział? Ja, Abromson, żądam, aby mi to powiedziano. - Chciał wiedzieć,
czy ktoś ją pomalował - odpowiedział Stan. - Pomalował? Gdzie? - mówiąc to,
połamał tabliczki w różnych miejscach, udowadniając Olliemu, że wszędzie miały
taki sam kolor. Ollie znów szepnął coś do ucha Stanowi. - Czy mógłby mu pan
zapakować trochę tej czekolady, powiedzmy, za pół funta? To właśnie chciałby
dostać na urodziny, panie Abromson. Pan Abromson potrząsnął głową. - Nie na
sprzedaż, mówiłem już wcześniej. - Ale... - zaczął Stan. - Jeśli chodzi o ten
specjalny biały gatunek, nie ma żadnego ale. Zamawiam go tylko dla siebie. Poza
tym jest zbyt drogi. Pochodzi ze środkowej Szwajcarii. Za te pieniądze można
kupić tylko odrobinkę, ale cóż to byłby za prezent? Jedna taka tabliczka -
mówiąc to podniósł obydwie do góry - warta jest wiele, wiele funtów. Ollie
przygryzł wargę. - Za jednego funta mógłbym wam dać całkiem niezły zestaw
różnych słodyczy. Gwarantuję wysoką jakość. Chcecie? - Dziękuję - powiedział
Ollie i stał patrząc na pana Abromsona, który do cienkiej brązowej torebki
włożył trochę miętowych cukierków, mleczną czekoladę firmy Cadburg i - jak to
wytłumaczył - cukierki z Ameryki opakowane w srebrny papierek; po chwili pakunek
był już gotowy. - Kto będzie niósł? Ollie wyciągnął małe rączki i wziął torebkę.
- Zaglądajcie do mnie - powiedział pan Abromson. - Kilka minut temu byliście
nowymi klientami, teraz będę was traktował jak starych znajomych. Zwrócili się w
kierunku drzwi. - Wrócimy tu - powiedział Stan. - Któregoś dnia. Kiedy stali już
odwróceni, pan Abromson zapytał: - Czy wyświadczycie mi przysługę? Popatrzyli na
niego. Wyciągnął dwie tabliczki białej czekolady. - Widzicie? Każda z nich jest
nadgryziona. Jadam tylko całe tabliczki, boję się zarazków. Już na nic mi się
nie przydadzą, nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby je dostać? - Ja
chciałbym, ja chciałbym - wykrzyknął Ollie. - Gdzie twoje maniery? - napomniał
go Stan. - Proszę, ja chciałbym, ja chciałbym - powtórzył Ollie. Stan potrząsnął
głową. - Beznadziejny przypadek. Pan Abromson włożył białą czekoladę do cienkiej
brązowej torebki. - Dziękuję - powiedział Ollie, powtórzył to jeszcze raz i w
podskokach dobiegł do drzwi, które już wcześniej otworzył Stan; gdy byli już na
chodniku, obydwaj pomachali do sprzedawcy i pobiegli dalej, wesoło podskakując -
Stan robił to znacznie lepiej - aż dotarli do skrzyżowania High Street i Tring
Mews; tu Ollie wziął Stana za rękę i przeszli na drugą stronę ulicy; gdy poczuli
się już bezpiecznie, zaczęli razem biec, podskakując od czasu do czasu dla
podkreślenia wspaniałego nastroju, minęli dom numer 1 przy Tring Mews, a
następnie dom numer 2. Była godzina #/1#37, gdy dobiegli do domu oznaczonego
numerem 16 i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek mieli się zatrzymać.
Jednak o godzinie #/1#37 Ollie potknął się, a cienka brązowa torebka wyśliznęła
mu się z ręki, zawartość wysypała się na ziemię, uderzając o krawędź chodnika;
widząc tam swe skarby, do połowy zanurzone w błocie, Ollie zdobył się tylko na
tyle, by wrzasnąć: - Stan! Była godzina #/1#36, kiedy Fern zrozumiała, że jej
przewidywania co do płci Blondynki okazały się niesłuszne. Siedząc w niebieskim
samochodzie, którego silnik pracował na wolnych obrotach, zobaczyła mężczyznę,
który kierował się w jej. stronę, idąc bezpośrednio od domu nr 18, dwa domy
dalej od pechowej szesnastki - miejsca, co do którego była pewna, że okaże się
centralnym punktem mających nastąpić wydarzeń; otóż była w tej chwili pewna, że
mężczyzna idący w jej stronę zatrzyma się, przechodząc obok jej samochodu. I z
pewnością spojrzy na nią i powie: - Sam środek popołudnia, mała Fernie - ona zaś
skinie głową, a później... to, co miało nastąpić później, to już jego
zmartwienie. Fern nigdy nie potrafiła postępować z mężczyznami, ale nawet jeśli
założymy, że było inaczej i że rozumiała ich zwyczaje i wiedziała, jak sprawia
się im przyjemność, to jednak ten jasnowłosy osobnik idący w tej chwili w jej
kierunku znajdował się pod tym względem poza zasięgiem jej możliwości. Miał na
sobie szare obcisłe spodnie, białą dopasowaną koszulę oraz niebieski elegancki
krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Niósł małą walizkę. Gdyby nie
był blondynem, mógłby jej przypominać ukochanego Gable'a. Ciało miał silne, ale
poruszał się zwinnie. Jego oczy były takie blade, takie duże, iż dominowały nad
jasnymi włosami, nawet nad uśmiechem. - Sam środek popołudnia, mała Fernie.
Skinęła głową, zastanawiając się przy tym, jak by to było, gdyby taki mężczyzna
uganiał się za nią, pieścił jej mało atrakcyjne ciało, całował jej zdeformowaną
powiekę, wypowiadał słowa wzbudzające jej zaufanie, zachęcające do odpowiedzi na
pieszczoty, słowa takie... takie jak... Jej wyobraźnia znów zawiodła. Nie mówiła
nic, trzymając ręce na kierownicy. Mężczyzna poruszał się szybko, otworzył tylne
drzwi samochodu, rzucił marynarkę na siedzenie. Następnie otworzył walizkę i
wyciągnął z niej jakiś gumowy elastyczny przedmiot przypominający procę, potem
jeszcze coś, co wyglądało jak gruszka, z tą różnicą, że było metalowe i w
kolorze granatu. - Jak tylko zacznę wsiadać ruszaj natychmiast. Jasne? Dziwny
akcent. Nie angielski. Słowo "jasne" przypominało wyraz niemiecki, ale nie w
czystej formie - a więc nie był również Niemcem. Skąd pochodził? Zastanowiła się
nad tym przez chwilę, jakby to miało jakieś znaczenie. Była godzina #/1#38, gdy
przyłożył do ust metalową gruszkę, odkręcił w niej coś zębami, włożył do
elastycznego przedmiotu i używając wielkiej siły, zaczął nią kręcić; kiedy owa
gruszka znalazła się nagle w powietrzu, a mężczyzna wskoczył na tylne siedzenie,
Fern spojrzała w lusterko i zobaczyła dwóch pięknych chłopców, którzy zatrzymali
się przy Tring Mews numer 16 - i kiedy szybko odjeżdżała z tego miejsca w
towarzystwie supermężczyzny, zastanawiała się, jak mógł to zrobić. Gdyby miała
więcej wyobraźni, mogła sobie również zadać pytanie: dlaczego? - Och, Ollie,
lepiej wstań - powiedział Stan, gdy braciszek klęcząc na ziemi próbował oczyścić
z błota białe tabliczki czekolady, które następnie włożył z powrotem do torebki.
Ollie pozostał na ziemi. - Słuchaj, na świecie jest jeszcze tyle czekolady. -
Ale nie takiej specjalnej - odpowiedział młodszy przytłumionym głosem. - Proszę.
Wstań natychmiast. Zrób to dla mnie. Dla Stana. Ollie wstał. - I nie płacz. -
Nie mogę się powstrzymać. - Jeśli będziesz płakał, koniec ze mną. - Przepraszam.
- Rozejrzyj się wokół, Ollie, ile pięknych rzeczy nas otacza, a ty ich nie
dostrzegasz. Słońce. Niebo. Popatrz... - i wskazał ręką na drugą stronę ulicy. -
Widzisz tego mężczyznę wymachującego procą? Myślę, że świetnie się bawi, tylko
popatrz, czy to wszystko nie osusza twoich łez? Ollie potrząsnął głową. Stan
obserwował przedmiot, który leciał z drugiej strony ulicy. Leciał bardzo wysoko,
prawie tak wysoko, jak wierzchołki drzew, zanim łagodnym ruchem zaczął spadać w
ich stronę. Ollie patrzył na zniszczoną czekoladę, był cały we łzach. - Chcesz
się przytulić? - zapytał Stan. Czy Ollie mógł odmówić? Zniszczenie domu nr 16
przy Tring Mews wzbudziło niewielkie zainteresowanie gazet - to prawda, że
eksplodował kocioł parowy i zginęły dwie osoby, większą uwagę opinii publicznej
skupiło jednak w tym czasie aresztowanie na lotnisku Heathrow jakiejś gwiazdy
rocka zamieszanej w przemyt kokainy. Według wzmianki w gazecie, właścicielem
domu był Frederick Webster amerykański biznesmen. Co do płci, gazeta nie myliła
się. Ale nie nazywał się Webster i nie miał nic wspólnego z biznesem, natomiast
jedyną rzeczą, jaka wiązała go z Ameryką był fakt, że stamtąd pochodził jego
pracodawca. Właściciel miał kochającą żonę i piętnastoletnią córkę. W momencie
eksplozji robiły zakupy u Harrodsa. Kiedy wróciły na Tring Mews około czwartej,
cały teren był zabarykadowany. Gdy żona usłyszała o tym, co się stało, niemal
wpadła w histerię. Udało jej się zapanować nad sobą jedynie przez chwilę, czego
nie można powiedzieć o jej córce. Dochodząca posługaczka, która kończyła właśnie
swoją codzienną czarną robotę w domu pod numerem 16, również zginęła. Nie miała
męża, ale jej trójka dzieci zareagowała na wiadomość o popołudniowym wypadku
bardzo gwałtownie; dzieci dowiedziały się o wszystkim od policjantów, którzy
rzecz jasna, spełnili swój obowiązek bez entuzjazmu. Były małe, matka była dla
nich jedynym źródłem utrzymania i żadne z całej trójki nie mogło sobie
wyobrazić, że zabraknie nagle osoby, która brała ich wózkiem na spacer. Nie była
wykształcona, ale niezwykle dobra i zrównoważona, jej śmierć była bolesną stratą
dla wielu. Krótko mówiąc, wiele osób okazało po jej śmierci szczery ból.
Niewiele uczuć tego rodzaju wywołała śmierć Stana i Olliego. Właściwie nie
wywołała żadnych uczuć. Po ich śmierci nikt nie uronił ani jednej łzy. Braci nie
opłakiwał nikt. Ii. Dezodorant Standisha Connie była jeszcze naga, osuszając
ciało po wzięciu prysznica, wiedziała już jednak, że tego wieczoru powinna
włożyć niebieską jedwabną bluzkę. I zapiąć ją dokładnie na wszystkie guziki.
Tego wieczoru chciała po prostu wyglądać skromnie. Ale włoży ją ciasno do
dżinsów - tak więc jej piersi nie będą takie zupełnie niewidoczne. Chyba tylko
dla Stevie Wondera - ale nie dla zwariowanego i do cna zepsutego świata. Rzuciła
ręcznik w kierunku kosza na bieliznę, lecz chybiła, wzruszyła ramionami,
odwróciła się, aby obejrzeć odbicie swego ciała w lustrze; lustro pokryte było
jeszcze parą, tak więc nie mogła zobaczyć swej sylwetki w całej okazałości.
Connie ponownie wzruszyła ramionami, stanęła bokiem do lustra, wciągnęła brzuch
- i w takiej pozie stała przez dłuższą chwilę. Para zaczęła powoli znikać, a jej
odbicie stawało się coraz bardziej widoczne. Boże, ależ miała figurę. Nie w
takim znaczeniu, że widząc jej twarz chciało się podwinąć ogon i uciec. Ładne,
długie brązowe włosy, dość ładne brązowe oczy. Nie była jednak wysoka - pięć
stóp i jeden cal, jej waga nigdy nie przekroczyła stu pięciu funtów. Najwięcej -
myślała czasem - ważyły piersi. Myślała już tak, gdy miała dopiero trzynaście
lat. Towarzystwo mężczyzn nie było dla niej, jak dotąd, czymś ważnym. W tej
chwili jej odbicie stało się wyraźniejsze, a więc zrezygnowała ze studiowania
swego profilu, stanęła przodem do lustra, pochyliła się do przodu; kiedyś, w
przyszłości, kiedy to zrobi jej piersi będą zwisać. Ale jeszcze nie teraz. Nawet
nie przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat, zwłaszcza jeśli będzie ćwiczyć
hantlami raz, a może i dwa razy dziennie. W każdym razie chodzi o te wszystkie
ćwiczenia na piersi. Aby poduszeczki zachowały jędrność, ale były równocześnie
delikatne jak aksamit. Arnie był pierwszą osobą, która nazwała je poduszeczkami.
Była to prawdopodobnie pierwsza rzecz, która jej z kolei spodobała się u niego.
Nie była to rzecz ostatnia -- bynajmniej, nie znosiła jednak sposobu, w jaki
mówili o nich inni chłopcy; cycki, zderzaki - nie cierpiała tych wszystkich
świńskich słów. Ale poduszeczki - sugerowało to delikatność charakteru. Pewną
łagodność. Co nie znaczy, że zawsze był dla niej czuły, właściwie całkiem często
zdarzało się, że był zupełnie inny. Z lustra znikła już para, gdy Connie stanęła
na palcach i wykonała powolny obrót, studiując dokładnie swe odbicie. Lato miało
dopiero nadejść, ona jednak zdążyła już wygospodarować kilka godzin, by wyjść na
dach ze swoim walkmenem, wyciągnąć się wygodnie w stroju bikini i chwytać
promienie słońca. Przed nadejściem sierpnia będzie prawie czarna, w tej chwili
nie była jeszcze opalona, ale jej skóra zaczęła już zmieniać kolor. Była to
zmiana na korzyść. Oczy wydawały się większe, włosy jaśniejsze. Skóra... już raz
wystawiła ją na działanie promieni słonecznych - raz, ale porządnie. Skóra
nabrała jakby pierwszych rumieńców. Niekiedy przychodziło jej do głowy, że zbyt
dużo wagi przywiązuje do wyglądu, ciągłe przeglądanie się w lustrze mogło
zamienić się w jakiś nieznośny nawyk, ludzie mogliby pomyśleć, że dziewczyna,
która kręcącym zadkiem i wciągniętym brzuchem potrafi zatrzymywać samochody na
ulicy, może czuć się z tego powodu zarozumiała, ale jeśli samochody przystawały
nawet na Apple - cóż, być może był to powód do zarozumialstwa. Wiedziała
również, że ma szczęście. Poduszki były już znane w Ameryce, znane od czasów
Harlow. Czytała o tym kiedyś w jakimś intelektualnym szmatławcu, na który
przypadkowo natknęła się w salonie fryzjerskim. Był tam długi artykuł o tym, że
piękno znajduje się w oczach każdej osoby, która patrzy na coś ładnego;
wyczytała następnie - naprawdę było tak napisane - że kiedy greccy
homoseksualiści rządzili światem tysiące lat temu, mieli obsesję na punkcie
penisa - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziką namiętność
wzbudzały w nich penisy o małych rozmiarach. Im mniejszy członek, tym
wspanialszy mężczyzna. Gdyby Arniemu przyszło żyć w tamtych czasach, byłby
najbrzydszym z Greków. Ona zaś czułaby się jak pies żyjąc w latach dwudziestych,
epoce odważnych i niekonwencjonalnych kobiet, które krępowały piersi dla
wywołania pożądliwości chłopców. Z tego właśnie powodu Connie była wdzięczna
temu Komuś na Górze za to, że urodziła się w latach sześćdziesiątych, dojrzewała
w siedemdziesiątych, a teraz, mając dwadzieścia cztery lata, w roku 1985, nigdy
nie narzeka na brak towarzystwa - brak męskiego towarzystwa. Wyszła z łazienki,
odnalazła ulubione, niemożliwie wręcz obcisłe dżinsy, położyła się na łóżku i po
wielkich jak zwykle bojach przecisnęła je przez uda. Następnie włożyła sandały,
podeszła do szafy, aby wyjąć niebieską jedwabną bluzkę; trzymając ją z wielką
ostrożnością, drugą ręką sięgnęła do szuflady z bielizną i wyciągnęła
biustonosz. I tu zawahała się. A może go nie wkładać? Sam jedwab na gołym ciele.
Znów zawahała się, w końcu co w tym złego, do cholery, że ktoś zobaczy - tak
więc rzuciła biustonosz na łóżko, włożyła bluzkę, zapięła ją, przejrzała się w
łazienkowym lustrze. Bluzka była na tyle obcisła, że uwydatniała sutki. Czy to
było w dobrym guście? Zaczęła chodzić tam i z powrotem po łazience, obserwując
bacznie sposób, w jaki poruszały jej się piersi. Nie były obwisłe ani nie miały
żadnych innych wad - od tego dzieliły ją jeszcze całe lata - nie można było
jednak nie zauważyć, że przy chodzeniu poruszały się. Do diabła, pomyślała
Connie, kontynuując tę prywatną paradę; miała naprawdę ochotę wyjść właśnie tak
ubrana - ze sterczącymi sutkami i poduszeczkami wykonującymi swój taniec... ...i
pewnego dnia... ...ale to dopiero zdarzy się kiedyś, w przyszłości. Postanowiła,
że w tej chwili jest po prostu zbyt nieśmiała, by ryzykować. Tak więc ściągnęła
bluzkę, włożyła biustonosz, przeklęła własną skromność - sama Madonna mogłaby
paradować całą noc po Czterdziestej Drugiej ulicy mając na sobie tylko jedwabną
bluzkę - zapięła bluzkę po samą szyję, przejechała grzebieniem po włosach,
chwyciła torebkę i wyszła. Była godzina #/10#10, kiedy znala