Wiliam Goldman Bracia Dedykuję siostrom ... przed początkiem... ... nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód, wyprostował się, podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie miał bowiem odpowiednich rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż jego nagie ciało, tak bardzo opalone w słońcu, dawało wrażenie potężnej siły... i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej, opuszczonej wysepki dało się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez tyle lat były jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały... ...on z pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to, jaki jest w tej chwili miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania... to niezupełnie prawda, ponieważ każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale tego właśnie dnia wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie, następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki, przepłynął obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział tylko tyle, że po dniu pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić ręce... kiedyś potrafił zabijać każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić - i to szybko; a więc pracował nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna... a po dniu ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień przeznaczony na pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni... nic dziwnego, że nie miał poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały coraz ciszej... ...podążył do jedynej części wyspy, gdzie istniała jakaś cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem, gdzie znajdowało się urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego kubka... wypił jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka, zanim wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi... wyciągnął się na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył się wygodniej, pod opaloną skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był niezwykle przystojnym mężczyzną... a może byłby taki, gdyby jego ciemne oczy miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło się w tych oczach... ...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki - można tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po tylu latach ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska droga, lecz długa, a zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w końcu zabiła go... ...nastał już brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody, czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody i szybkim kraulem opłynął wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w poszukiwaniu doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo - szeroka plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął mocno prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos... ...ale ptaki usłyszały... zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich stron zlatywały w kierunku najbliższych drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to było dla nich czymś fascynującym, to był problem do rozwiązania, problem dla niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła ponownie, dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki, tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i szybciej, a dziura stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak głęboka, że mieściło się w niej całe ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać ręką, natrafiając na opór piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując się wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas... wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie jedyne, co miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną siłę zabijania... faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję walczącego... dawało przewagę wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać... oczywiście w walce nikt nie wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było przeważać w każdym calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył ponownie do wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać siły do zadawania ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już ciemno, położył się pod zadaszeniem i zamknął oczy... ...był tam Babe... - Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni kiedy ćwiczył siłę rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy się to ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany braciszek, Babe... i w takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten balast i biec przez ciemny piasek, a potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego lądu, dopływał do miejsca, gdzie czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował się Babe; brat czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim oto żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się kiedykolwiek spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych uścisków ani łez... ponieważ Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie żyje, kim ty jesteś? - takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione... ...rozłożył się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję, a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad swoim ciałem, aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu udało mu się osiągnąć... tak było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod kontroli; przywoływał wtedy pamięć o Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć najczęściej tych dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z bardzo daleka, jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział mu, że powinien zejść szybko na ziemię, natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te igraszki... miał nadzieję, że lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz wspinać po drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność była dla niego najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać się wysoko i doszedł do wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko temu... z początku skrzeczały i uciekały w różnych kierunkach, z czasem jednak nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej podejrzewał - że przysuwały się bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je skacząc na niższe gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu się to udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik helikoptera warczał coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach, stanął na piasku, zerknął ukradkiem... maszyny nie było jeszcze widać, ale wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt na wyspie zakończył się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?... ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było zaprzeczyć, że w pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu silnika, zamknął oczy, usłyszał głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej... -...będę się streszczał: byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą pracowaliśmy, że powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy potrafisz to zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak możesz stać się czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a ja obiecuję, że nie pozwolę na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam, zabiję cię własnymi rękami, zanim pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł, musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł - teraz nie ma z ciebie żadnego pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy cię z tego, zyskasz coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz - no więc jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię cię w kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi osiągnięciami chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery; będziesz poddawany kolejnym zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego, czy zaryzykujesz? To będzie powolne jak agonia i niesłychanie bolesne, niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za palec... ...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty Karaibów, nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki - polecimy tam razem helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na boczny tor, a więc tylko ja będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić - jeśli to zrobię, to tylko z jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej samotnym człowiekiem na Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz zmysły, nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz miał w sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata, być może na zawsze? ...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins - no i klamka zapadła. Helikopter, który obniżył swój lot, stał się teraz widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł do zadaszenia, szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie, buty. Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało. Helikopter zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego, poczuł dziwny chłód. Tak bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale jedynymi przeciwnikami były dla niego drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak wiele eksperymentów kończy się niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie, zostanie z pewnością poddany ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli nie, będzie szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego ramienia znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od innych. Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię. Popatrzył na ręce. W ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może był nadal skałą Scylli - a nie jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego osobowości miała nadzieję, że tak właśnie było. Ta część, która była ciekawa świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że nie wzywają go po to, by wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież strzyc trawników lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - takie same fryzury, szkolne mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z filmu Disneya; jeden, cudowny, być może ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i tak oto, w typowo angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej zgodzie i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne, przyozdobiło się dla towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce Mews w miasteczku o nazwie Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli przed sobą skrzyżowanie z High Street, przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich przystanął, następnie wybełkotał w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu słyszałem brzydkie słowo. Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego - odpowiedział ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. - Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić szeptem - tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś dał znak, aby zamilkła, co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo "utwierdziło" byłoby bardziej odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się ze mnie, a tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. - Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od okazji do okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie głupstwa. To podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street. - Wiem. Weź mnie za rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę. Ollie wyciągnął rękę, Stan podał swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. - Być może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest. Ollie zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy niesamowicie mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie odpowiedziałem. Ollie wybiegł przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. - Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za słowo, zrobię coś więcej, podam ci jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej? - Następną literą jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! - Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej, trzymając się za ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. - Czy to brzydkie słowo? Dla mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać, to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba peniz nie należy do tej samej kategorii słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie wyzwanym na pojedynek. Ollie szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie tak jest, ale... Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim wieku. Była ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły. Ollie nie mógł się powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie całkowicie przykrywała zwisająca powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch - powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie nikogo dorosłego. - Acha. Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny dzień - jutro kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem lat - szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła go w policzek. - Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi, aby świat odnosił z tego jakąś korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ mamy takie same upodobania. - Jest mi bardzo przykro - odrzekła kobieta z obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam wam się po prostu, gdy szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i szczęśliwych chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że przynajmniej spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. - Ślubujemy - powiedział Stan, podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką uśmiechnęła się i poszła w swoją stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak odchodziła. - Myślałem, że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za często oglądasz telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu do obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To dlaczego chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego celowo. - Nie robi? - Nie, to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. - Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać. - Peniz - zawtórował Ollie i obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni. Fern poczuła ulgę, słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i że dla bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie przeszkadzała jej aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i nie była odrażająca. Dorośli nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a uśmiech był niezaprzeczalnie jej mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że powieka Fern wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili - dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją, że jej osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia zagrożenia. Odczuwała więc ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a potem zdać relację na temat związanych z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o nieprzepartej chęci uszczypnięcia mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby uspokoić go; ale nie tylko - chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak powiedziała: wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu domowi, szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle uczęszczali na mszę. Byli tacy nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci dwaj - istna doskonałość. No, niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było jednak sensu zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc się przed wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto moje dzieło. Popatrzcie na moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni wyczerpał się. Stała nieruchomo na High Street, wpatrując się w wystawę małego sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej. Prawda była taka: prawie w ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż wszystko inne, stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś powiedzieć i rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta. Głupie polecenia - niestety też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara poczciwa Fern." Tego dnia miała wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć jakieś dzieci, pogawędzić z nimi chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o związanych z tym wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego polecenia było czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta krzyżowała się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół do drugiej miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę Tring Mews za domem oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed domem nr 18. Dalsze instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki. Wiedziała tylko tyle - i nic więcej. Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety, której samo przezwisko, Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało dla Fern znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę: charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej, dlaczego musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się tym, co ma się stać, gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli Blondynka okaże się piękną dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej powieki? Do tego również nie przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że powodem, dla którego wykorzystują ją w ten właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się jakieś problemy, nie musiałaby niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do powiedzenia. Godzina #/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła skrzyżowanie, kierując się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała się obok niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona. #/1#30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/1#30 - w jej dotychczasowy świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30 sięgnęła ręką ku drzwiom samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią. Zapominając o włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić bieg wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami palców było w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od drzwi. Na kluczyku od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się krew - z jej doświadczenia wynikało, że było to niemal regułą - wtedy pozostawienie odcisków palców mogło okazać się fatalne w skutkach. To prawda, nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała. Jednak ci, którzy udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie? Z tyłu klasy. W rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła nie popełniać błędów, teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/1#31. Rękawiczki nałożone, kluczyk w umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu, skręca w Tring Mews, mija dom nr 16. Zatrzymuje się przy domu nr 18. Czeka na Blondynkę. Fern siedziała nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy. #/1#34 - i stało się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania samolotem. Dawniej nie podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu podróże były zbyt częste. Powitanie jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie nauczycieli po Nowym Jorku w piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć tam i z powrotem. Z poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na kierownicy, zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć samochód - zrobiła to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom oznaczony numerem 16 - i to wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu numer 18. Tu właśnie znajdowała się w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom numer 16. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu. Powiedzieliby tylko: - Kiedy dojedziesz do domu numer 18, zatrzymaj się. - Na pewno chodziło więc o numer 16. Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był ładny. Ale gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie wstrzymał oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz, dalej nic nie mówił, rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za skarby - wyszeptał. Nie był to duży sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami, cukierkami i kremówkami. Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie wyglądałby na kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców, zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej wywieszce, która głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie drugiej Od pół godziny nie miał żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci dwaj i zakłócili ciszę. Ollie przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel ponownie zastukał w wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy poważnymi klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan. Zwrócił się do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął Ollie, w tej chwili trochę zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? - W tym momencie wyciągnął z kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu - To wygląda jak cały funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym Stan wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem, wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? - Słuchaj, Stan, nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są przeznaczone dla mnie? Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. - Położył banknot na ladzie przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą tortur nie przyjmujemy reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się pomylił co do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył ubiór oraz akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam sposób patrzenia na sprzedawcę - jakby był robakiem; sposób traktowania go, podobnie zresztą, jak wszystkich innych, jakby byli służącymi. A czego oni dokonali? Zostali poczęci w łonie bogatej matki. Nie dawało im to prawa do tego, aby górować nad otoczeniem. On sam pracował ciężko w sklepie, był jego właścicielem, zaopatrywał się w najlepsze towary, na jakie było go stać, nie zważając na godziny pracy utrzymywał sklep w czystości i porządku. Chciał, aby sklep przejęły jego dzieci, ale dzieci w tych czasach nie chciały przez całe życie sprzedawać słodyczy. Zresztą jego dzieci nie znosiły się nawzajem. W tym momencie, na środku sklepu, Ollie próbował rzucić się z radości na Stana, ale ten odskoczył, wymykając się z zasięgu rąk brata. - Chcę cię uściskać - powiedział Ollie. - Jesteś taki słodki. - Ja? Słodki? Mylisz się, Ollie. - To mówiąc, wskazał ręką na ladę. - To jest słodkie. - Odczekał chwilę, jego twarz wyrażała przez moment rozczarowanie. - Głuptasie, dlaczego nie zaśmiałeś się, to był przecież świetny żart polegający na grze słów. - Doskonały dowcip, Stan, obiecuję, że będę się śmiał, ale później, gdy nie będę już taki podniecony. Właściciel dał znak, aby Stań przybliżył się. - Czy to kieszonkowe, to pewna sprawa? Chcę ci powiedzieć, że moi chłopcy nie zachowaliby się tak jak wy. Nie cierpią się nawzajem. - Och, ja też nie cierpię Olliego, i to bardzo często, ale nie dzisiaj. - Powiedz mi, Ollie - właściciel zwrócił się do chłopca, rozkładając przy tym ramiona, by wskazać na zawartość wszystkich półek sklepowych - na co masz ochotę? Ollie zaczął odpowiadać, przerwał, potrząsnął głową, nie mogąc się zdecydować. - Ollie lubi czekoladę, czekoladę, czekoladę, czekoladę i jeszcze raz czekoladę - powiedział Stan. Potakując głową, Ollie nie mógł się powstrzymać, aby nie zachichotać. Gruby mężczyzna pochylił się nad ladą, jego głos nabrał teraz ciepła. -...mam specjalny rodzaj czekolady, najlepszy, jaki jest, ta czekolada jest taka dobra, że nawet nie jest na sprzedaż, zamawiam ją tylko dla siebie... - Co w tej czekoladzie jest takiego szczególnego? - zapytał Ollie. Gruby mężczyzna jeszcze bardziej pochylił się nad ladą, jego głos stał się jeszcze bardziej delikatny... - Ona jest... jest biała... Ollie szybko zwrócił się do Stana. - Czy on z nas żartuje? - Nie, ależ nie... - Zaczekajcie - to mówiąc gruby mężczyzna skrył się szybko za kotarą i udał się na zaplecze sklepu. - Zamknijcie oczy - powiedział po chwili. - Jak myślisz, Stan, zamknąć oczy czy zerkać ukradkiem? - Ja zamykam, ty rób, co chcesz. - Oczy zamknięte? - Tak, proszę pana. - Dobrze, otwórzcie usta - powiedział gruby mężczyzna, zbliżając się do chłopców. - Teraz włożę wam coś malutkiego do ust, a wy ugryźcie to i powoli rozpuszczajcie, potem powiecie, co to może być. Ugryźli, rozpuścili w ustach, otworzyli oczy. - Och, Stan - powiedział Ollie. Stan pokiwał głową na znak, że zgadza się z odczuciami brata. - No i jak? - zapytał gruby mężczyzna. Ręce trzymał za sobą. - Rozumiem, że jesteśmy zgodni co do jakości. - Ollie może już nigdy nie być tym samym chłopcem - zauważył Stan. - A jakiego to jest koloru? - zapytał tryumfalnie właściciel, wyjmując zza pleców dwie tabliczki białej czekolady. Ollie wlepił w nie oczy, następnie dał znak Stanowi, aby pochylił się nieco i szepnął mu coś do ucha. - Co powiedział? Ja, Abromson, żądam, aby mi to powiedziano. - Chciał wiedzieć, czy ktoś ją pomalował - odpowiedział Stan. - Pomalował? Gdzie? - mówiąc to, połamał tabliczki w różnych miejscach, udowadniając Olliemu, że wszędzie miały taki sam kolor. Ollie znów szepnął coś do ucha Stanowi. - Czy mógłby mu pan zapakować trochę tej czekolady, powiedzmy, za pół funta? To właśnie chciałby dostać na urodziny, panie Abromson. Pan Abromson potrząsnął głową. - Nie na sprzedaż, mówiłem już wcześniej. - Ale... - zaczął Stan. - Jeśli chodzi o ten specjalny biały gatunek, nie ma żadnego ale. Zamawiam go tylko dla siebie. Poza tym jest zbyt drogi. Pochodzi ze środkowej Szwajcarii. Za te pieniądze można kupić tylko odrobinkę, ale cóż to byłby za prezent? Jedna taka tabliczka - mówiąc to podniósł obydwie do góry - warta jest wiele, wiele funtów. Ollie przygryzł wargę. - Za jednego funta mógłbym wam dać całkiem niezły zestaw różnych słodyczy. Gwarantuję wysoką jakość. Chcecie? - Dziękuję - powiedział Ollie i stał patrząc na pana Abromsona, który do cienkiej brązowej torebki włożył trochę miętowych cukierków, mleczną czekoladę firmy Cadburg i - jak to wytłumaczył - cukierki z Ameryki opakowane w srebrny papierek; po chwili pakunek był już gotowy. - Kto będzie niósł? Ollie wyciągnął małe rączki i wziął torebkę. - Zaglądajcie do mnie - powiedział pan Abromson. - Kilka minut temu byliście nowymi klientami, teraz będę was traktował jak starych znajomych. Zwrócili się w kierunku drzwi. - Wrócimy tu - powiedział Stan. - Któregoś dnia. Kiedy stali już odwróceni, pan Abromson zapytał: - Czy wyświadczycie mi przysługę? Popatrzyli na niego. Wyciągnął dwie tabliczki białej czekolady. - Widzicie? Każda z nich jest nadgryziona. Jadam tylko całe tabliczki, boję się zarazków. Już na nic mi się nie przydadzą, nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby je dostać? - Ja chciałbym, ja chciałbym - wykrzyknął Ollie. - Gdzie twoje maniery? - napomniał go Stan. - Proszę, ja chciałbym, ja chciałbym - powtórzył Ollie. Stan potrząsnął głową. - Beznadziejny przypadek. Pan Abromson włożył białą czekoladę do cienkiej brązowej torebki. - Dziękuję - powiedział Ollie, powtórzył to jeszcze raz i w podskokach dobiegł do drzwi, które już wcześniej otworzył Stan; gdy byli już na chodniku, obydwaj pomachali do sprzedawcy i pobiegli dalej, wesoło podskakując - Stan robił to znacznie lepiej - aż dotarli do skrzyżowania High Street i Tring Mews; tu Ollie wziął Stana za rękę i przeszli na drugą stronę ulicy; gdy poczuli się już bezpiecznie, zaczęli razem biec, podskakując od czasu do czasu dla podkreślenia wspaniałego nastroju, minęli dom numer 1 przy Tring Mews, a następnie dom numer 2. Była godzina #/1#37, gdy dobiegli do domu oznaczonego numerem 16 i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek mieli się zatrzymać. Jednak o godzinie #/1#37 Ollie potknął się, a cienka brązowa torebka wyśliznęła mu się z ręki, zawartość wysypała się na ziemię, uderzając o krawędź chodnika; widząc tam swe skarby, do połowy zanurzone w błocie, Ollie zdobył się tylko na tyle, by wrzasnąć: - Stan! Była godzina #/1#36, kiedy Fern zrozumiała, że jej przewidywania co do płci Blondynki okazały się niesłuszne. Siedząc w niebieskim samochodzie, którego silnik pracował na wolnych obrotach, zobaczyła mężczyznę, który kierował się w jej. stronę, idąc bezpośrednio od domu nr 18, dwa domy dalej od pechowej szesnastki - miejsca, co do którego była pewna, że okaże się centralnym punktem mających nastąpić wydarzeń; otóż była w tej chwili pewna, że mężczyzna idący w jej stronę zatrzyma się, przechodząc obok jej samochodu. I z pewnością spojrzy na nią i powie: - Sam środek popołudnia, mała Fernie - ona zaś skinie głową, a później... to, co miało nastąpić później, to już jego zmartwienie. Fern nigdy nie potrafiła postępować z mężczyznami, ale nawet jeśli założymy, że było inaczej i że rozumiała ich zwyczaje i wiedziała, jak sprawia się im przyjemność, to jednak ten jasnowłosy osobnik idący w tej chwili w jej kierunku znajdował się pod tym względem poza zasięgiem jej możliwości. Miał na sobie szare obcisłe spodnie, białą dopasowaną koszulę oraz niebieski elegancki krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Niósł małą walizkę. Gdyby nie był blondynem, mógłby jej przypominać ukochanego Gable'a. Ciało miał silne, ale poruszał się zwinnie. Jego oczy były takie blade, takie duże, iż dominowały nad jasnymi włosami, nawet nad uśmiechem. - Sam środek popołudnia, mała Fernie. Skinęła głową, zastanawiając się przy tym, jak by to było, gdyby taki mężczyzna uganiał się za nią, pieścił jej mało atrakcyjne ciało, całował jej zdeformowaną powiekę, wypowiadał słowa wzbudzające jej zaufanie, zachęcające do odpowiedzi na pieszczoty, słowa takie... takie jak... Jej wyobraźnia znów zawiodła. Nie mówiła nic, trzymając ręce na kierownicy. Mężczyzna poruszał się szybko, otworzył tylne drzwi samochodu, rzucił marynarkę na siedzenie. Następnie otworzył walizkę i wyciągnął z niej jakiś gumowy elastyczny przedmiot przypominający procę, potem jeszcze coś, co wyglądało jak gruszka, z tą różnicą, że było metalowe i w kolorze granatu. - Jak tylko zacznę wsiadać ruszaj natychmiast. Jasne? Dziwny akcent. Nie angielski. Słowo "jasne" przypominało wyraz niemiecki, ale nie w czystej formie - a więc nie był również Niemcem. Skąd pochodził? Zastanowiła się nad tym przez chwilę, jakby to miało jakieś znaczenie. Była godzina #/1#38, gdy przyłożył do ust metalową gruszkę, odkręcił w niej coś zębami, włożył do elastycznego przedmiotu i używając wielkiej siły, zaczął nią kręcić; kiedy owa gruszka znalazła się nagle w powietrzu, a mężczyzna wskoczył na tylne siedzenie, Fern spojrzała w lusterko i zobaczyła dwóch pięknych chłopców, którzy zatrzymali się przy Tring Mews numer 16 - i kiedy szybko odjeżdżała z tego miejsca w towarzystwie supermężczyzny, zastanawiała się, jak mógł to zrobić. Gdyby miała więcej wyobraźni, mogła sobie również zadać pytanie: dlaczego? - Och, Ollie, lepiej wstań - powiedział Stan, gdy braciszek klęcząc na ziemi próbował oczyścić z błota białe tabliczki czekolady, które następnie włożył z powrotem do torebki. Ollie pozostał na ziemi. - Słuchaj, na świecie jest jeszcze tyle czekolady. - Ale nie takiej specjalnej - odpowiedział młodszy przytłumionym głosem. - Proszę. Wstań natychmiast. Zrób to dla mnie. Dla Stana. Ollie wstał. - I nie płacz. - Nie mogę się powstrzymać. - Jeśli będziesz płakał, koniec ze mną. - Przepraszam. - Rozejrzyj się wokół, Ollie, ile pięknych rzeczy nas otacza, a ty ich nie dostrzegasz. Słońce. Niebo. Popatrz... - i wskazał ręką na drugą stronę ulicy. - Widzisz tego mężczyznę wymachującego procą? Myślę, że świetnie się bawi, tylko popatrz, czy to wszystko nie osusza twoich łez? Ollie potrząsnął głową. Stan obserwował przedmiot, który leciał z drugiej strony ulicy. Leciał bardzo wysoko, prawie tak wysoko, jak wierzchołki drzew, zanim łagodnym ruchem zaczął spadać w ich stronę. Ollie patrzył na zniszczoną czekoladę, był cały we łzach. - Chcesz się przytulić? - zapytał Stan. Czy Ollie mógł odmówić? Zniszczenie domu nr 16 przy Tring Mews wzbudziło niewielkie zainteresowanie gazet - to prawda, że eksplodował kocioł parowy i zginęły dwie osoby, większą uwagę opinii publicznej skupiło jednak w tym czasie aresztowanie na lotnisku Heathrow jakiejś gwiazdy rocka zamieszanej w przemyt kokainy. Według wzmianki w gazecie, właścicielem domu był Frederick Webster amerykański biznesmen. Co do płci, gazeta nie myliła się. Ale nie nazywał się Webster i nie miał nic wspólnego z biznesem, natomiast jedyną rzeczą, jaka wiązała go z Ameryką był fakt, że stamtąd pochodził jego pracodawca. Właściciel miał kochającą żonę i piętnastoletnią córkę. W momencie eksplozji robiły zakupy u Harrodsa. Kiedy wróciły na Tring Mews około czwartej, cały teren był zabarykadowany. Gdy żona usłyszała o tym, co się stało, niemal wpadła w histerię. Udało jej się zapanować nad sobą jedynie przez chwilę, czego nie można powiedzieć o jej córce. Dochodząca posługaczka, która kończyła właśnie swoją codzienną czarną robotę w domu pod numerem 16, również zginęła. Nie miała męża, ale jej trójka dzieci zareagowała na wiadomość o popołudniowym wypadku bardzo gwałtownie; dzieci dowiedziały się o wszystkim od policjantów, którzy rzecz jasna, spełnili swój obowiązek bez entuzjazmu. Były małe, matka była dla nich jedynym źródłem utrzymania i żadne z całej trójki nie mogło sobie wyobrazić, że zabraknie nagle osoby, która brała ich wózkiem na spacer. Nie była wykształcona, ale niezwykle dobra i zrównoważona, jej śmierć była bolesną stratą dla wielu. Krótko mówiąc, wiele osób okazało po jej śmierci szczery ból. Niewiele uczuć tego rodzaju wywołała śmierć Stana i Olliego. Właściwie nie wywołała żadnych uczuć. Po ich śmierci nikt nie uronił ani jednej łzy. Braci nie opłakiwał nikt. Ii. Dezodorant Standisha Connie była jeszcze naga, osuszając ciało po wzięciu prysznica, wiedziała już jednak, że tego wieczoru powinna włożyć niebieską jedwabną bluzkę. I zapiąć ją dokładnie na wszystkie guziki. Tego wieczoru chciała po prostu wyglądać skromnie. Ale włoży ją ciasno do dżinsów - tak więc jej piersi nie będą takie zupełnie niewidoczne. Chyba tylko dla Stevie Wondera - ale nie dla zwariowanego i do cna zepsutego świata. Rzuciła ręcznik w kierunku kosza na bieliznę, lecz chybiła, wzruszyła ramionami, odwróciła się, aby obejrzeć odbicie swego ciała w lustrze; lustro pokryte było jeszcze parą, tak więc nie mogła zobaczyć swej sylwetki w całej okazałości. Connie ponownie wzruszyła ramionami, stanęła bokiem do lustra, wciągnęła brzuch - i w takiej pozie stała przez dłuższą chwilę. Para zaczęła powoli znikać, a jej odbicie stawało się coraz bardziej widoczne. Boże, ależ miała figurę. Nie w takim znaczeniu, że widząc jej twarz chciało się podwinąć ogon i uciec. Ładne, długie brązowe włosy, dość ładne brązowe oczy. Nie była jednak wysoka - pięć stóp i jeden cal, jej waga nigdy nie przekroczyła stu pięciu funtów. Najwięcej - myślała czasem - ważyły piersi. Myślała już tak, gdy miała dopiero trzynaście lat. Towarzystwo mężczyzn nie było dla niej, jak dotąd, czymś ważnym. W tej chwili jej odbicie stało się wyraźniejsze, a więc zrezygnowała ze studiowania swego profilu, stanęła przodem do lustra, pochyliła się do przodu; kiedyś, w przyszłości, kiedy to zrobi jej piersi będą zwisać. Ale jeszcze nie teraz. Nawet nie przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat, zwłaszcza jeśli będzie ćwiczyć hantlami raz, a może i dwa razy dziennie. W każdym razie chodzi o te wszystkie ćwiczenia na piersi. Aby poduszeczki zachowały jędrność, ale były równocześnie delikatne jak aksamit. Arnie był pierwszą osobą, która nazwała je poduszeczkami. Była to prawdopodobnie pierwsza rzecz, która jej z kolei spodobała się u niego. Nie była to rzecz ostatnia -- bynajmniej, nie znosiła jednak sposobu, w jaki mówili o nich inni chłopcy; cycki, zderzaki - nie cierpiała tych wszystkich świńskich słów. Ale poduszeczki - sugerowało to delikatność charakteru. Pewną łagodność. Co nie znaczy, że zawsze był dla niej czuły, właściwie całkiem często zdarzało się, że był zupełnie inny. Z lustra znikła już para, gdy Connie stanęła na palcach i wykonała powolny obrót, studiując dokładnie swe odbicie. Lato miało dopiero nadejść, ona jednak zdążyła już wygospodarować kilka godzin, by wyjść na dach ze swoim walkmenem, wyciągnąć się wygodnie w stroju bikini i chwytać promienie słońca. Przed nadejściem sierpnia będzie prawie czarna, w tej chwili nie była jeszcze opalona, ale jej skóra zaczęła już zmieniać kolor. Była to zmiana na korzyść. Oczy wydawały się większe, włosy jaśniejsze. Skóra... już raz wystawiła ją na działanie promieni słonecznych - raz, ale porządnie. Skóra nabrała jakby pierwszych rumieńców. Niekiedy przychodziło jej do głowy, że zbyt dużo wagi przywiązuje do wyglądu, ciągłe przeglądanie się w lustrze mogło zamienić się w jakiś nieznośny nawyk, ludzie mogliby pomyśleć, że dziewczyna, która kręcącym zadkiem i wciągniętym brzuchem potrafi zatrzymywać samochody na ulicy, może czuć się z tego powodu zarozumiała, ale jeśli samochody przystawały nawet na Apple - cóż, być może był to powód do zarozumialstwa. Wiedziała również, że ma szczęście. Poduszki były już znane w Ameryce, znane od czasów Harlow. Czytała o tym kiedyś w jakimś intelektualnym szmatławcu, na który przypadkowo natknęła się w salonie fryzjerskim. Był tam długi artykuł o tym, że piękno znajduje się w oczach każdej osoby, która patrzy na coś ładnego; wyczytała następnie - naprawdę było tak napisane - że kiedy greccy homoseksualiści rządzili światem tysiące lat temu, mieli obsesję na punkcie penisa - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziką namiętność wzbudzały w nich penisy o małych rozmiarach. Im mniejszy członek, tym wspanialszy mężczyzna. Gdyby Arniemu przyszło żyć w tamtych czasach, byłby najbrzydszym z Greków. Ona zaś czułaby się jak pies żyjąc w latach dwudziestych, epoce odważnych i niekonwencjonalnych kobiet, które krępowały piersi dla wywołania pożądliwości chłopców. Z tego właśnie powodu Connie była wdzięczna temu Komuś na Górze za to, że urodziła się w latach sześćdziesiątych, dojrzewała w siedemdziesiątych, a teraz, mając dwadzieścia cztery lata, w roku 1985, nigdy nie narzeka na brak towarzystwa - brak męskiego towarzystwa. Wyszła z łazienki, odnalazła ulubione, niemożliwie wręcz obcisłe dżinsy, położyła się na łóżku i po wielkich jak zwykle bojach przecisnęła je przez uda. Następnie włożyła sandały, podeszła do szafy, aby wyjąć niebieską jedwabną bluzkę; trzymając ją z wielką ostrożnością, drugą ręką sięgnęła do szuflady z bielizną i wyciągnęła biustonosz. I tu zawahała się. A może go nie wkładać? Sam jedwab na gołym ciele. Znów zawahała się, w końcu co w tym złego, do cholery, że ktoś zobaczy - tak więc rzuciła biustonosz na łóżko, włożyła bluzkę, zapięła ją, przejrzała się w łazienkowym lustrze. Bluzka była na tyle obcisła, że uwydatniała sutki. Czy to było w dobrym guście? Zaczęła chodzić tam i z powrotem po łazience, obserwując bacznie sposób, w jaki poruszały jej się piersi. Nie były obwisłe ani nie miały żadnych innych wad - od tego dzieliły ją jeszcze całe lata - nie można było jednak nie zauważyć, że przy chodzeniu poruszały się. Do diabła, pomyślała Connie, kontynuując tę prywatną paradę; miała naprawdę ochotę wyjść właśnie tak ubrana - ze sterczącymi sutkami i poduszeczkami wykonującymi swój taniec... ...i pewnego dnia... ...ale to dopiero zdarzy się kiedyś, w przyszłości. Postanowiła, że w tej chwili jest po prostu zbyt nieśmiała, by ryzykować. Tak więc ściągnęła bluzkę, włożyła biustonosz, przeklęła własną skromność - sama Madonna mogłaby paradować całą noc po Czterdziestej Drugiej ulicy mając na sobie tylko jedwabną bluzkę - zapięła bluzkę po samą szyję, przejechała grzebieniem po włosach, chwyciła torebkę i wyszła. Była godzina #/10#10, kiedy znalazła się w Taj Mahal, w miejscu jak z dowcipu, o równie dowcipnej nazwie; była to śmierdząca nora w najgorszej części Alei C, być może jedynym miejscu w Nowym Jorku, w którym jeśli nie jest się handlarzem narkotyków, uchodzi się za dziwaka. Przynajmniej było tak jeszcze dwa miesiące temu. A więc wtedy, gdy jedną przecznicę dalej otwarto Blythe Spirit, dyskotekę, która kojarzyła się z dużym szmalem, tak dużym, że zamieszczanie ogłoszeń w gazetach nie było już konieczne. Liza i Bianca Andy i wielu innych przyjechało na otwarcie wynajętymi limuzynami - i tak się zaczęło. Tłumy każdego wieczoru. Dzieciaki, które upodobniły Boy George'a do Nancy Regan, błagały, by pozwolono im przejść przez linę zabezpieczającą wejście. Niekiedy ci, dla których zabrakło już miejsca, odwiedzali dzielnicę ubogich - czyli po prostu szli do Taj. Yuppies. Faceci z dyplomatkami. Niektórzy z dziewczynami, inni sami. Mieszali się ze starymi klientami Taj, z których większość dokonywała akurat jakichś transakcji albo też spała po kątach. O godzinie #/10#11 Connie zamówiła kufel Miller Lite, dała Mulcahy'emu, właścicielowi Taj, pięć zielonych i poprosiła o dwudziestopięciocentówki, wzięła piwo i resztę i podeszła do dwóch automatów do gry. Blue Skies, jej ulubiony automat, znajdował się najbliżej, więc wrzuciła 25 centów, wypiła łyk piwa i zaczęła grać. Zdarzało się, że Yuppies przecierali ze zdumienia oczy, widząc takie automaty do gry. To było jak przejście w jakiś inny wymiar czasu - bez gier wideo. Kiedyś pewien sprzedawca przekonał Mulcahy'ego, aby zakupił nowy automat do gry. Automat uległ jednak zniszczeniu już następnego dnia, gdy jakiś rozgniewany klient - handlarz narkotyków - wyładował na nim swą złość. #/10#15 Connie grała w skupieniu na automacie Blue Skies, gdy nagle z boku usłyszała: - Mój Boże, nie widziałem takich od czasu, kiedy byłem na drugim roku. - Popatrzyła na faceta. Był duży, wysportowany. Miał białą koszulę, marynarkę przewieszoną przez ramię. Connie nie odpowiedziała, wzięła następną kulę do gry. - Wpadłem na dyskotekę - ciągnął dalej. - Śmiertelna nuda. Będzie tak jeszcze kilka godzin. Będziesz później? Connie przestała grać, popatrzyła przez chwilę na dużego faceta i powiedziała: - Niech pan posłucha; mam chłopca, nazywam się Connie, jestem zajęta. - Następnie sięgnęła ręką, zbliżając się jednocześnie do mężczyzny, w kierunku drugiego automatu i umieszczonej w rogu popielniczki. Wzięła ją do jednej ręki, tracąc przy tym nieznacznie równowagę. Czy to była jej wina, że musnęła sutkami jego koszulę? Czy to była jej wina, że spojrzał na nią w ten sposób? Gdzie wyszła? Na zewnątrz. Co zrobiła? Nic... Od samego początku życie dawało Arniemu porządny wycisk. Być może inni na jego miejscu staliby się kimś w rodzaju Matki Teresy. Ale nie Arnie. On walczył. Przeciwko wszystkiemu i wszystkim. We wszystkich domach, gdzie mieszkał, we wszystkich szkołach, do których chodził. Szedł na całość. Kłopot polegał na tym, że był zawsze najmniejszy, więc wszyscy dawali mu tęgi wycisk. Niektóre dzieci dorastały z naciągniętymi uszami. Arnie dorastał z zakrwawionym nosem. Kiedy miał trzynaście lat, jeden z księży zainteresował go ćwiczeniami z hantlami, tak więc zaczął ćwiczyć i nabrał tężyzny fizycznej, jednak był ciągle mały. W wieku szesnastu lat podskoczył do pięciu stóp dziesięciu cali i nabrał ciała, osiągając wagę stu sześćdziesięciu funtów. I znalazł upodobanie w boksie. Miał szybkie nogi i mocną kontrę z lewej, lewą rękę miał jednak słabszą od prawej. Zaczął poważnie trenować z myślą o karierze na ringu i doskonale wiedział, kim jest: następcą La Motta. Jeszcze większym od niego. La Motta mógł przyjąć każdy cios i jedynie wtedy, gdy wynik był ukartowany, można było odeprzeć jego atak. Arnie był pod tym względem podobny. Parł do przodu, osiągał w walce wszystko, co było możliwe; nic, ale to nic nie mogło go skłonić do zaprzestania ataku. La Motta potrafił powstrzymać przeciwnika tylko w sytuacji, gdy ów przeciwnik walczył nie tylko z nim, ale i swoim zmęczeniem. Arnie potrafił powalić każdego, jeśli tylko był świeży i wypoczęty. Życie Arniego nie było jednak usłane różami: po jakimś czasie jego ręce stały się podatne na złamania. Oczywiście potrafił nadal zadawać ciosy. Potrafił wygrywać. Ale łamały mu się kości. To okropne, ale prawie przy każdym silnym ciosie łamał się jakiś palec lub kostka. W wieku osiemnastu lat zrezygnował z ringu i postanowił zostać bohaterem - próbował więc wstąpić do oddziału Marines. Ale życie, jak zwykle, dało mu porządny wycisk. W Marines wymagane było świadectwo ukończenia szkoły średniej - świadectwo - kogo, do diabła, mogło obchodzić czy partner w walce był mądralą; ważne, aby mieć kogoś twardego przy sobie, kogoś, kto nie cofnie się nawet pod naporem najcięższych ciosów. Nie podobało im się również to, że jako dzieciak popełnił kilka małych grzeszków. Ten od zaglądania rekrutom do tyłka nazwał je przestępstwami, ale to nie były żadne przestępstwa - po prostu małe grzeszki. Straszenie starych ludzi. Niekiedy pomaganie im w przejściu przez ulicę i branie za to pieniędzy. W wieku lat dwudziestu jeździł taksówką. Mieszkał samotnie w okolicy Alei C. Chodził do pobliskich barów i popijał z przygodnie poznanymi facetami. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, dwa lata temu, wsiadła do jego taksówki dziewczyna, dzieciak w dżinsach i sandałach, z takimi poduszeczkami, że mógłby za nie oddać życie. Powiedział jej o tym i postawił jej piwo. Życie przestało mu dawać w kość. Jechał teraz w kierunku Taj. Spojrzał na zegarek. Była #/10#30. W ciemnościach, obok baru, znajdował się zaułek, gdzie zaparkował taksówkę. Zgasił reflektory, wyłączył silnik, wyszedł na zewnątrz i zniknął w ciemnościach. Stanął tuż przy bocznym wyjściu z baru, zapalił papierosa. I na swoje łamliwe ręce nałożył skórzane rękawiczki... Standish siedział samotnie przy barze, miał na sobie garnitur z kamizelką i wyglądał elegancko. Usadowił się na odległym stołku i obserwował ruchy pary, która w pobliżu automatu do gry zaczęła właśnie seksowny taniec; robił to w taki sposób, aby nikt nie mógł go posądzić o zakłócanie czyjejś prywatności. Mógł zaryzykować i przysunąć się bliżej do wysportowanego faceta i być może powinien był to zrobić, jednakże fakt, iż osiągnął taką a nie inną pozycję zawdzięczał na pewno nie temu, że popełniał błędy. A dezodorant tylko skorzysta na tym, jeśli odbędzie następny tydzień testów przed sprawdzeniem go w akcji. Użycie go w takiej sytuacji może być bowiem niebezpieczne. A w tym konkretnym przypadku - śmiertelne. Standish wiedział, że jego szanse na nieśmiertelność są żadne, ale zamierzał sprawdzić to sam i przekonać się o tym ponad wszelką wątpliwość. - Interesuje cię tylko moje ciało - powiedziała Connie, popijając Miller Lite przy narożnym stoliku w Taj i patrząc w oczy wysportowanemu facetowi. Zegar na ścianie wskazywał godzinę #/10#20. - Nie jestem taki, mówiłem ci już wcześniej - powiedział facet. Connie potrząsnęła głową. - Dlaczego nie ufasz mężczyznom? - Bo wszyscy kłamią. Wszyscy oprócz mojego chłopaka. - Akurat! Musi o ciebie bardzo dbać, skoro zostawił cię zupełnie samą w takim niebezpiecznym miejscu. - Ma robotę - sięgnęła ręką przez stół, spojrzała mu w oczy. - Ile lat studiowałeś? - Na tyle długo, by skończyć prawo, nie ma o czym mówić. - Ja skończyłam jeden semestr w szkole dla sekretarek, myślisz, że pod tym względem jesteśmy idealnie dobrani? - Podobasz mi się, Connie. Jesteś uczciwa. Dzisiaj to taka rzadka cecha. Kiedy po raz pierwszy rozmawialiśmy, co powiedziałaś na samym wstępie? Że masz chłopaka. Większość dziewczyn, które spotykam, pragną jednego. - Uniósł do góry palec serdeczny lewej ręki. - Pragną twojego palca? - Nie. - Próbował zachować powagę. - Małżeństwa. - Do cholery, nie śmiej się ze mnie. - Przepraszam, nie śmiałem się, po prostu przypomniałem sobie o czymś, co stało się kiedyś, śmiałem się właśnie z tego, nie miało to z tobą nic wspólnego. Connie zastanowiła się nad tym, co usłyszała. - Chcesz podwójną wódkę? Ja napiłbym się chętnie. - Tak cię upiję, że wpadniesz pod stół, mecenasie. - Och, ty naprawdę nie ufasz mężczyznom. - Szybko wstał. Patrzyła na niego, gdy podchodził do baru, zamawiał, brał drinki i płacił. Następnie wrócił do stolika i usiadł naprzeciwko niej. Zastukała palcem w krzesło znajdujące się tuż obok. - Usiądź obok mnie, jeśli chcesz; nie mam na myśli nic złego, ale lepiej się rozmawia w ten sposób, nie sądzisz? - Och, dużo lepiej. - I robi się coraz głośniej. - Czytasz w moich myślach. - Usiadł obok niej. Connie podniosła szklankę, dała znak, aby zrobił to samo. - Co wtedy mówią? Mam na myśli obcokrajowców. Co mówią, gdy trącają się szklankami? Zaprzyjaźnieni obcokrajowcy. - "Skol" będzie odpowiednie? - Skol. - Wypiła podwójną do dna. Popatrzył na nią przez chwilę. - Zaimponowałaś mi. - To samo zrobił ze swoją szklanką, albo raczej próbował ta zrobić. Wypiwszy połowę zawartości, zakrztusił się, odczekał następnie dłuższą chwilę, zanim wypił do końca. - Jeszcze po jednej? - Ale obiecaj, że nic ci nie przyjdzie do głowy. - Obiecuję, obiecuję - mówiąc to, pobiegł z powrotem do baru, wziął napełnione ponownie szklanki i wrócił do stolika. Usiadł, przysunął bliżej krzesło. Connie nie odezwała się, wyciągnęła tylko ramiona ponad głową i wzięła głęboki oddech. Spoglądał na nią, obracając w dużych rękach szklankę. - Jak na takiego dużego faceta ruszasz się nieźle, wiesz o tym? Obserwowałam cię, kiedy niosłeś drinki. Uprawiasz sport? Wzruszył ramionami. - Byłem w drużynie tenisowej. - Twarz też masz niezłą. Przystojna, przynajmniej w moim mniemaniu. Podniósł szklankę. - Wypijmy więc za to "twoje mniemanie". Connie podniosła swoją. - Skol - powiedziała. - Czy wymawiam to dobrze? - Nigdy nie słyszałem, aby ktokolwiek zrobił to lepiej. - Uśmiechnął się do niej. - Podobam ci się? - Na razie nie mogę narzekać. - To dlaczego wstydzisz się, kiedy jesteś ze mną? Odstawił szklankę. - Chwileczkę, co ci przyszło do głowy? - Przy automacie do gier, kiedy zacząłeś ze mną rozmawiać, zanim zgodziłam się usiąść z tobą, pogadać - wiesz o czym mówię - wspomniałam, że mam na imię Connie. Ty nie przedstawiłeś się. Nie zrobiłeś tego do tej pory. A jesteśmy już razem co najmniej dziesięć minut. Nie wierzę, że wszystkie chcą cię złapać na męża, myślę, że już jesteś żonaty. Wcisnął jej do ręki swój portfel. - Nazwisko jest na wszystkich moich kartach kredytowych. Potrząsnęła głową. - Nie muszę wiedzieć, nawet jeśli mi pozwolisz, nie muszę tego oglądać. Tak czy inaczej, lubię nazywać cię mecenasem. - Podoba mi się sposób, w jaki to mówisz. - Włożył portfel z powrotem do kieszeni. - Gdzie kupiłeś taką kurtkę? - W miejscu, o którym na pewno nie słyszałaś. - Dlatego, że jestem taka głupia? - Dlaczego rozumiesz wszystko po swojemu? Nie, nie dlatego że jesteś głupia, ale dlatego, że mam krawca, który szyje mi ubrania i nie sądziłem, że mogłaś o nim słyszeć. Connie przypatrywała mu się przez dłuższą chwilę, następnie włożyła rękę pod stół i dotknęła jego spodni. - Czy spodnie też szył? - To nie jest takie drogie, jak ci się wydaje, a wygląd ma duży wpływ na zaufanie klientów. - Ile kosztowało? Wzruszył ramionami. - To ma już kilka lat, nie jestem pewny. - A w przybliżeniu? - Może tysiąc, chyba nawet dokładnie tyle. - Jezu - powiedziała Connie. Trzymała ręce na spodniach, przesuwając po nich palcami od kolana do uda i z powrotem w dół. - Dojedź w górę do samego końca. Connie zawahała się. - No zrób to! Zrobiła. Zobacz, co się dzieje, gdy tylko z tobą rozmawiam. Wyobraź sobie, jak to będzie, kiedy poznamy się bliżej. Connie wstała. On też się podniósł i skierował do głównych drzwi Taj. Connie poszła w kierunku bocznego wyjścia. - Na skróty - powiedziała. Podążył za nią. - Ostrożnie, jest ciemno - powiedziała, gdy wychodzili z baru, udając się w stronę ciemnego zaułka. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, położył ręce na jej piersiach, przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta. - Nie rób tego. - Chcesz, żebym to robił. Dawałaś mi sygnały przez cały wieczór. - Przestań. - Przestanę, jeśli naprawdę tego chcesz. - Pocałował ją jeszcze raz. - Przestań. - Nie chcesz, żebym przestał. Niech mnie szlag trafi, jeśli naprawdę, naprawdę tego chcesz. W mroku jakiś męski głos powiedział prawie szeptem: - Kto wie, może ona chce, byś przestał... Pierwszy cios Arniego dosięgnął celu w chwili, gdy zaatakowany mężczyzna próbował się oswoić z ciemnością; mężczyzna odepchnął Connie, która stała na wpół odwrócona, a cios ugodził go w żołądek, zapierając mu dech. Zanim zdążył zgiąć się wpół, zamachowy cios zaciśniętą pięścią ugodził go w policzek i nos. Trysnęła krew, duży facet zwalił się na ziemię. Arnie podniósł go z ziemi po to jedynie, aby znów uderzyć z całej siły, po czym zaciągnął go z powrotem na koniec zaułka, oparł o róg między ścianą i płotem, ustawił go w pozycji pionowej w taki sposób, aby móc uderzać obydwiema rękami. Następnie ciosy posypały się na brzuch - walił tak mocno, jak tylko mógł, pod warunkiem, że uderzane miejsca nie były zbyt twarde. Uderzając przeciwnika w twarz, Arnie był już bardziej ostrożny, a jego ciosy już nie tak mocne. Zaatakowany facet zgiął się teraz wpół i padł na ziemię. Arnie natychmiast podniósł go, wcisnął do rogu jeszcze mocniej niż poprzednio i dalej walił pięściami, na których miał skórzane rękawiczki, teraz jego pozycja jako napastnika była idealna, ciosy zadawane były z maksymalną siłą, słychać było trzask łamanych żeber i kto wie, czego jeszcze; on nie przejmował się tym wcale, uderzając to tu, to tam, od czasu do czasu również w twarz, nie zwracając przy tym uwagi na krew, która plamiła jego ubranie, potem znowu walił w brzuch - aż nagle pojawiła się Connie i krzyknęła: - Arnold, Arnold, przestań! - Dlaczego? - Chryste, zrobisz mu krzywdę. - Już to zrobiłem. - I dalej kontynuował masakrowanie przeciwnika. - Przestań. - Dlaczego? - Zabijesz go. - Chcę go zabić. Co najbardziej uwielbiam robić? - Dotykać mnie. - A czego najbardziej nienawidzę? - Kiedy robi to ktoś inny. - A czego ty nienawidzisz najbardziej? - Kiedy ktoś inny mnie dotyka. - No właśnie, widziałem, jak on cię dotykał, a ty nienawidzisz tego, to dlaczego chcesz, żebym przestał... - Bo jest coś, co najbardziej uwielbiam. - Powiedz, co? - Kiedy ty mnie dotykasz. - No więc? - Ponownie uderzał w twarz, teraz obydwiema rękami. - Jezu, proszę cię, przestań. - Do cholery, dlaczego mam przestać? - Z powodu... jestem tam mokra, całkiem mokra i chcę tego, Arnoldzie, chcę tego, chcę tego natychmiast... Zaraz potem obydwoje ruszyli w kierunku jego taksówki; on szybkim ruchem otworzył drzwi, podczas gdy ona zdarła z siebie dżinsy; on rozpiął rozporek w spodniach, a gdy ona położyła się na tylnym siedzeniu i rozchyliła uda, wszedł w nią mocno i rozpoczęli swój taniec, kołysząc się w miłosnych uściskach, oczy ich były pogrążone w ciemnościach; wsłuchiwali się w dźwięki, jakie wydawały ich ciała. Dźwięk, najgłośniejszy dźwięk, jaki był w tej chwili słyszalny, dochodził z rogu zaułka, był to nieustanny jęk, który stawał się coraz głośniejszy. Raz po raz towarzyszyło mu łkanie. Lukier na torcie. Nie byli jedynymi osobami, które słyszały to łkanie. Kilka minut wcześniej, gdy Connie skierowała kroki ku bocznemu wyjściu, Standish wyszedł z baru frontowymi drzwiami, pospacerował trochę, zagłębił się w mrok zaułka i zajął pozycję tak blisko drzwi, jak to było możliwe. Był tam w momencie, gdy skończyła się masakra, słyszał, jak mówiła, że jest jej tam mokro, ciągle tam był, gdy kochankowie oddawali się rozkoszy na tylnym siedzeniu samochodu. Co za para. Mordercy, psychopaci, ludzie niespełna rozumu, źli. W odczuciu Standisha - po prostu doskonali. Ledwie Connie weszła do Taj, Mulcahy wiedział, że nie wróży to nic dobrego. Wprawdzie zawsze była łakomym kąskiem dla mężczyzn i dziewczyną, która sprzedawała się za najwyższą cenę, to jednak tego wieczoru widać było pewną różnicę. Różnicę na korzyść. Przyglądał się jej bacznie, gdy szła w kierunku baru, zastanawiał się nad tym, co się w istocie zmieniło, potem było mu wstyd, że nie zauważył tego natychmiast. Tego wieczoru, można temu dać wiarę lub nie, jej sutki wyglądały tak, jakby chciały przebić się przez bluzkę. Bluzka też była inna. Nie w tym rzecz, że dziewczyna nie miała biustonosza, bluzka była rozpięta, odsłaniając ciało aż po same wzgórki piersi. Zwykle zapinała się pod szyję. Teraz natomiast, gdy poruszała się, lekko falując piersiami, Mulcahy niemalże modlił się, by wyskoczyły z bluzki i mógł się im ukradkiem przyjrzeć. Oddałby wiele, aby je zobaczyć. Ale wtedy, oczywiście, Arnie zabiłby go. Tych dwoje, to była bardzo dziwna para. Byli w sumie dobrymi klientami, nie sprawiali zwykle żadnych kłopotów, przychodzili, zamawiali drinki, siedzieli, śmiali się razem, wydając pieniądze. Ale co pewien czas ona przychodziła pierwsza, grała na automacie na kule i wychodziła z jakimś facetem. Źle się to dla tego faceta kończyło. Chryste, tydzień temu znaleziono takiego w zaułku, wszystko miał połamane, prawie wszystko. Żebra, nos, kość policzkową, zmasakrowany brzuch. Mógł to zrobić każdy, nie było świadków - ale zrobił to Arnie. Mulcahy wiedział niewiele, ale co do tego miał pewność. - Niech no zgadnę, różowa damo - powiedział Mulcahy. Zaśmiał się. - Mrożony Rob Roy? Tym razem tylko spojrzał na nią. Wziął szklankę, napełnił ją piwem Miller Lite. - Zmieniłaś uczesanie, Connie? Wyglądasz inaczej. Uśmiechając się, lekko się zarumieniła. - Niczego nie zmieniłam, może z wyjątkiem stroju. Widziałam ten film z Madonną, wiesz który? Desperacko poszukująca Susan. I pomyślałam: co, do cholery, czemu nie pokazywać tego, czym obdarzył mnie Bóg. - Rzuciła na ladę kilka jednodolarowych banknotów i poczekała na resztę oraz dwudziestopięciocentówki do automatu Blue Skies. - Szkoda, że Bóg nie obdarzył mnie towarzystwem Ruth Roman - powiedział Mulcahy ze smutkiem w głosie; miał pięćdziesiąt pięć lat i był już dziadkiem, ale do tej pory był pod wrażeniem jej roli z filmu Champion. Connie wzruszyła ramionami i odeszła w kierunku automatu do gier. - Widać, że jesteś mężczyzną z dobrym gustem - usłyszał w tym momencie Mulcahy. - Była naprawdę smakowitym kąskiem. Nazywam się Standish. Jesteśmy obaj zwolennikami piękna. Mulcahy obrócił się w kierunku mówiącego, małego siwowłosego mężczyzny, najprawdopodobniej homoseksualisty, wystrojonego w garnitur z kamizelką i fantazyjny krawat. Już od kilku minut siedział samotnie przy barze, obracając w palcach jednej ręki szkocką i dezodorant do ust w drugiej. - Jak myślisz, czy Rhoda Fleming była lepsza od niej? Mulcahy wzruszył ramionami. Coś drażniło go w tym facecie. Robił wrażenie, jakby odwiedzał jakieś podłe miejsce i jakby sam zapach Taj wywoływał w nim poczucie wyższości. Taj miał istotnie swój specyficzny zapach; Mulcahy wiedział, że nie jest właścicielem, powiedzmy, Sardiego, jednak większość klientów była na tyle przyzwoita, że nie dawała tego po sobie poznać. - Osobiście uważam, że panna Ekberg deklasuje i jedną, i drugą. - Widzę, że jesteś mężczyzną, który jest zwolennikiem cycków - wtrącił w tym momencie Mulcahy. - Osobą, za przeproszeniem, która jest zwolennikiem cycków; jestem również feministą. Mulcahy zaczął wycierać bar, wykonując przy tym wypróbowane już od dawna koliste ruchy ścierką, w pewnym momencie przerwał i poczuł nagły, jednakże krótkotrwały strach: mały facet w kamizelce nie mógł oderwać oczu od Connie. - Nie rób tego - chciał go ostrzec Mulcahy. - Nie rób nic, zajmuj się tylko swoim drinkiem. Była bowiem jedna rzecz, której Arnie nienawidził jeszcze bardziej niż spojrzeń innych mężczyzn na jego dziewczynę, chodziło mianowicie o pedałów. O pedałów i czarnych - Arnie nie cierpiał i jednych, i drugich. Mulcahy słyszał na ten temat wystarczająco wiele. Zawsze coś się działo, gdy późną nocą przychodził z dyskoteki jakiś przypadkowy klient, dziwacznie ubrany facet. Taki właśnie facet wstał w tej chwili od baru. - Postawię ci kolejkę - powiedział Mulcahy. Facet nawet nie odpowiedział i ruszył w kierunku automatów. Próbowałem - pomyślał Mulcahy. Jak mi Bóg miły, próbowałem. I zabrał się znowu do sprzątania baru, zastanawiając się przy tym, zastanawiając zupełnie poważnie, czy Arnie byłby zdolny do morderstwa. Connie była skupiona rzucając trzecią kulę, gdy usłyszała: - Milo Standish, tak się nazywam, nie Miles, proszę pamiętać - Milo. Spojrzała na małego faceta, który uśmiechnął się, podniósł do góry szklankę i rozpylił wokół siebie dezodorant do ust. - A cóż to jest, na Boga? - spytała Connie. - Przepraszam, przepraszam, to mój fetysz, moi rodzice, niech spoczywają w czymś przeciwnym do tego, co nazywamy pokojem, nieustannie zwracali mi uwagę na zachowanie higieny osobistej; cuchnący oddech - ciągle powtarzali, nieprzyjemny zapach ciała; wszystko to moim zdaniem bzdura, to jasne, ale pozostawiło to jakieś piętno. Boję się strasznie tego, aby swoją osobą nie wywołać u innych jakichś nieprzyjemnych odczuć. Connie powróciła do swojej gry. Spotykało się w tym barze różnych dziwaków, ale ten, bez wątpienia, przeszedł sam siebie. Nie chciała nawet myśleć o tym, co zrobi Arnie. Co ludzie mawiali na temat rzeźni? Mawiali, że po zwierzętach zostawały jedynie piski. Po tym dziwaku też nie zostałoby nic więcej, gdyby zajął się nim Arnie. - Nie dosłyszałem twojego imienia, moja droga, podejrzewam, że powodem tego i to bardziej niż prawdopodobnym jest to, że ukrywasz je. - Connie. - Ach! Konstancja, od słowa łacińskiego constantia, to znaczy stała. Wierna. Czy jesteś stała, Konstancjo? Connie spojrzała na niego. Był mądrym facetem, nie ma wątpliwości, i zależało mu na tym, aby za takiego uchodzić. - Słuchaj, Milo, mam chłopca. Zaśmiał się. - Cóż za wspaniały zbieg okoliczności, ja też. Powiedział to tak szybko i jego oczy były przy tym tak iskrzące, że po chwili, ku własnemu zdziwieniu, śmiała się również. Czekając w zaułku, Arnie odpalił jednego papierosa od drugiego, tego pierwszego wypalił do samego końca. Spojrzał na zegarek. #/10#30. A więc już niedługo. Zaciśniętą pięścią uderzył w dłoń drugiej ręki; i pięść, i dłoń pokrywały czarne rękawiczki. Na Boga, jak on się czuł w tym momencie - nie był rozzłoszczony, czuł się o wiele gorzej, czuł jakiś odrażający smak w ustach i podobny smród w powietrzu. Dziesięć milionów dolarów. Taką sumę wymienił wieczorny Port. To były jedynie pogłoski, ale faktem jest, że Spinks miał walczyć z Haglerem, mistrzem wagi średniej i Hagler miał dostać dziesięć - dziesięć milionów dolarów. On zmagał się z ruchem ulicznym za grosze, a Hagler miał zarobić aż tyle... ...a mógłby przecież zabić Haglera. Bez trudu. Trzy rundy w taką noc jak na przykład ta. Gdyby tylko nie zawiodły go ręce. Mógłby się potem wycofać i zamieszkać w domu większym niż ten, który należy do czarnucha Sugar Ray Leonarda. On i Connie mogliby mieć służących czarnuchów, którzy zaspokajaliby ich wszystkie zachcianki (zatrudnialiby jednak białych kucharzy, czarnuchy nie powinny zbliżać się do żywności); jeździliby również do Vegas na ważne walki, a po przedstawieniu publiczności największych mistrzów: Fraziera, Aliego i Robinsona, spiker mówiłby tak: "Panie i panowie, to dla mnie prawdziwy zaszczyt przedstawić państwu..." i ciągnąłby tak jeszcze długo, aż publiczność nie słuchałaby go, ponieważ Arnie byłby już w ringu z rękami uniesionymi do góry, obracałby się wkoło, by wszyscy widzowie mogli mu się dobrze przyjrzeć, i większość z nich miałaby łzy w oczach, bo dostarczył im do tej pory tyle emocji, tyle radości. Wziął głęboki oddech. Ponownie uderzył pięścią w dłoń. Zrobił to raz jeszcze. I jeszcze jeden raz. Ci kłamliwi zdrajcy, niech ich szlag trafi. Tej nocy świat zapłaci za wszystko. - Musisz mi coś wytłumaczyć - powiedziała Connie, sącząc drugą szkocką. - Jeśli dotyczy to spraw będących w granicach królestwa ludzkiej wiedzy, to mój srebrny język, Konstancjo, udzieli ci natychmiastowej odpowiedzi. - Sposób, w jaki patrzysz na mnie, właśnie tak jak teraz, wpatrujesz się w moje sutki, nie rozumiem tego, powiedziałeś, że jesteś pedałem, więc dlaczego wlepiasz tak we mnie oczy? - To był taki mały żarcik, Konstancjo. Pozwól, że określę to tak: jeśli to coś nie jest statyczne, wtedy budzi we mnie namiętność. Connie nie była całkiem pewna co do znaczenia tego słowa, ale zrozumiała ogólny sens tego, co usłyszała. - Czy chcesz powiedzieć, że pragniesz mnie? - Chcesz wiedzieć czy jestem zainteresowany twoją doskonałą konstrukcją? Oczywiście, że tak. Tylko głupiec mógłby zainteresować się twoim umysłem. Nie użyłaś jeszcze - przynajmniej w mojej obecności - ani jednego literackiego zwrotu. Któż miałby ochotę na to, aby tak po prostu porozmawiać z tobą? Connie domyśliła się, że nie były to pochlebstwa, ale dobierał takich słów, że trudno się było wściekać na niego. - I nie przejmuj sięt moim chłopcem, jeśli taki istnieje, opowiedz mi o swoim, zacznij od jego imienia. - Arnie. - Czy jest dobry? - To znaczy czuły? - Chodzi o to czy jest wprawny. - Próbujesz wścibiać nos w sprawy mojego życia seksualnego? - Konstancjo, zaskakująco poprawnie użyłaś zwrotu "wścibiać nos". A odpowiedź brzmi: tak. - No, nie powiem, lubię się z nim spiąć. Milo podniósł szklankę i wzniósł toast. - Okazujmy więc radość - bo gdyby było inaczej, byłaby to tragedia większa od tej, jaką przeżył Lir. Istota taka jak ty nie zaspokojona - to by doprowadziło nawet diabła do łez. - Aż tak bardzo podniecam cię? Potaknął głową. - To po prostu przyjemność móc na ciebie patrzeć. Rumienisz się, Konstancjo? Istotnie, zarumieniła się. - Jeszcze bardziej podkreśla to twój dziewczęcy urok. - Wstał. - Gdzie mógłbym poznać twojego legendarnego chłopca? - Być może nie jest to najlepszy pomysł, Milo. - Moja droga, pozwól, że ja będę oceniał czy pomysły są dobre czy nie; w ten sposób twoja twarz pozbędzie się na zawsze wszelkich oznak zmartwień. - Dał znak, by wstała. Zrobiła to. Być może czeka.przy bocznym wejściu - pomyślała. - Chodź. - Nie wiem czy wiesz, co robisz. - Milo zawsze wie, co robi - odrzekł. Gdy tylko Arnie zobaczył, że Connie prowadzi mu pedała, chciał ją uściskać. I miało się tak stać. Już niedługo. I miało być jeszcze wiele innych uścisków. Choć jeszcze nic się nie wydarzyło, jego dżinsy zaczęły dawać pierwsze oznaki podniecenia. Stał nieruchomo w ciemnościach obok taksówki i właśnie miał powiedzieć łagodnym głosem: - Być może jest pan w kłopotach - gdy nagle mały facet zaczął głośno nawoływać: - Arnold... Arnold... - wypatrując go w ciemnościach. - Arnie? - powtórzyła Connie. - Szukałeś go... i znalazłeś - powiedział Arnie, kierując się w ich stronę. - Wielki Arnold - zaczął pedał. - Muszę uścisnąć ci rękę. - Podchodząc bliżej, rozpylił wokół siebie trochę dezodorantu do ust. - Do cholery, co ty robisz? - Chodzi mu o zachowanie czystości - wyjaśniła Connie. - Rodzice źle go traktowali, prawda Milo? Nie che urazić nikogo swoją osobą, czy dobrze zrozumiałam? - Och, ukochana-Konstancjo, czy to możliwe, abyś mogła cokolwiek źle zrobić? W tym momencie skórzane rękawiczki uformowały się w pięści. - Nie mówiłbym do niej w ten sposób, ty pedale. - Posłuchaj, proszę, mam swoje dziwne zwyczaje, ale potrafię być również miły. - To prawda - potwierdziła Connie. - Można to zauważyć - powiedział Arnie. Wyciągnął rękę. - Jeśli chcesz mi uścisnąć rękę, zrób to. Milo wyciągnął prawą rękę. - Za najszczęśliwszego mężczyznę na świecie. Arnie uścisnął mocno małą rękę, następnie zaczął to robić coraz mocniej i mocniej. Pedał wrzasnął i padł na kolana. Connie zbliżyła się i powiedziała, żeby przestali. Arnie chwycił prawą rękę dupka obiema swoimi, na których miał rękawiczki i ścisnął ją, wkładając w to całą energię. W tej chwili mały facet miotał się jak ryba, która połknęła haczyk. Connie uderzyła Arniego w twarz. Ten spojrzał na nią, oniemiały ze zdumienia. Po chwili zwolnił uścisk rąk i wypuścił dłoń małego faceta. Niedługo potem Milo stał już na nogach, lewą ręką masując prawą. - Nic nie jest złamane - powiedział. - Przynajmniej można mieć taką nadzieję. - Czy ścisnąłem aż tak mocno? - Arnie udawał, że nie wie, o co chodzi. - Nie - powiedział Milo. - Po prostu nie jestem, powiedzmy, silny fizycznie. - Do diabła, na pewno nic nie jest złamane? Mogę cię zawieźć do Bellevue. - Proszę, nie mówmy już o mojej ręce. - Arnie wyczuł, że ten drugi studiuje jego twarz. - Tam w barze, kiedy przepiękna Konstancja opowiadała o tobie, oczami duszy mojej próbowałem wyobrazić sobie twój wygląd. Ale przeszedłeś moje wszelkie oczekiwania. - Och, przestań pieprzyć - powiedział Arnie. - Nie jestem przystojny. - To prawda, nie jesteś, ale masz w sobie coś więcej, jesteś nieustraszony; Aleksander Wielki uczyniłby z ciebie króla wojowników. Arnie spojrzał na małego faceta. Może nie był pedałem. Może jednym z tych biseksów, o których ciągle się czyta. - Dlaczego jestem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie? - zapytał. Milo nie odpowiedział, wskazał tylko ręką na Connie. - Nie rozumiem. - Ona cię kocha. A ty dajesz jej zadowolenie. Mogłaby przebierać w szejkach, a ona wybrała właśnie ciebie - prawda, mądra Konstancjo? - To po prostu mój facet. - Czy moglibyście wyświadczyć mi przysługę? - zapytał wtedy Milo. - To zależy. - Nie chcę, aby nasza znajomość skończyła się w tym miejscu, chciałbym was oboje lepiej poznać, chcę opowiedzieć wam o sobie i usłyszeć coś o was, ale nie tutaj. - Gdzie więc? - zapytał Arnie. - U ciebie, a może u mnie? - Dzisiaj niezbyt starannie posprzątałam mieszkanie - powiedziała Connie. Milo zaśmiał się. - Spójrz na nią, znów się rumieni. - Objął ramieniem Arniego. - W takim razie w moim mieszkaniu? Jest tuż koło uniwersytetu. Twoim rydwanem dojedziemy tam w dziesięć minut. Mieszkanie urządzał światowej sławy dekorator. - Dał znak Connie, aby zbliżyła się i kiedy to zrobiła, objął ich oboje. - A moje służące posprzątały bardzo starannie - i to dzisiejszego popołudnia. - Spojrzał na nią, a następnie podniósł wzrok na Arniego. - No więc? - Do cholery, czemu nie? - powiedział Arnie. - Tak by to określił łaciński uczony - i czytałby w moich myślach. - Och, cudownie, cudownie - krzyknęła Connie, wbiegając przed mężczyznami do olbrzymiego salonu. Milo uśmiechnął się. - Masz kawał chałupy, Milo, całe nasze mieszkanie zmieściłoby się w tym jednym pokoju. - W życiu są rzeczy ważniejsze niż liczba metrów kwadratowych, uwierz mi, Arnoldzie. - Dotknij ten dywan - powiedziała Connie, głaszcząc go; następnie zrzuciła z nóg sandały i zaczęła po nim chodzić bosymi stopami.- Nie do wiary, Milo, jest taki puszysty, że przykrywa całe stopy; i popatrz - wskazała na rogi - jest dokładnie dopasowany do pokoju. Milo uśmiechnął się. Connie podeszła z kolei do okien i wyjrzała na zewnątrz. - To jest całe Village, prawda? Nigdy nie widziałam tak pięknego widoku. Milo poklepał Arniego po ramieniu. - Naprawdę jesteś największym szczęściarzem wśród mężczyzn. - Tobie też nie dzieje się krzywda. Milo ściszył głos i powiedział szeptem: - Czy mogę ci zadać pytanie? Nie chcę naruszać twojej prywatności i jeśli nie będziesz chciał odpowiedzieć, nie rób tego. - Wal śmiało. - Kto był jej chirurgiem? - Co? - Chodzi o przeszczepy. Czy były robione tu, w Los Angeles? - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Musisz przecież wiedzieć. - Masz na myśli jej piersi? - Oczywiście. - Są prawdziwe, Milo. Autentyki. Nikt oprócz mnie ich nie dotykał, uwierz mi, wiem przecież. Milo potrząsnął głową. - To niemożliwe. Arnie podniósł prawą rękę. - Przysięgam na Boga. Milo zawahał się przez chwilę. - Jeśli nie chcesz mi pozwolić, nie gódź się, Arnoldzie, ale bardzo zależałoby mi na tym, aby przekonać się o tym samemu. Arnie wzruszył ramionami. - Więc zrób to. Milo podszedł do okna. - Konstancjo? Odwróciła się. - Pochyl się na moment, możesz to dla mnie zrobić? - Dlaczego? - Po prostu pochyl się - powiedział Arnie. Connie wzruszyła ramionami i zrobiła to, o co ją poprosił. - Kochana dziewczynka - powiedział Milo i ostrożnie włożył swoje małe ręce pod rozpiętą bluzkę, uwalniając z niej następnie piersi. - Czy mogłabyś teraz stanąć wyprostowana? Connie wyprostowała się jak struna. - Czy mam teraz wziąć głęboki oddech? - zachichotała. - To nie będzie konieczne. - Milo wziął do ręki jej prawą pierś i dokładnie przyjrzał się miejscu, gdzie łączyła się ona z resztą ciała. To samo uczynił z lewą piersią. - To nie do wiary - powiedział. - A nie mówiłem? - odpowiedział Arnie z uśmiechem. Milo potrząsnął głową. - Cud boski - powiedział półgłosem. Spojrzał na Arniego, następnie na dziewczynę. - Proszę was, jeśli nie spodoba wam się ten pomysł, powiedzcie szczerze: nie, ale bardzo zależałoby mi na tym, aby je possać. - Mówisz o moich poduszeczkach? - Chciała upewnić się Connie. - Oczywiście, że o nich. - Jeśli Arnie nie ma obiekcji, ja też nie. - Przecież nie jestem facetem, który lubi psuć zabawę. - Unieś ramiona ponad głową i rób takie wrażenie, jakbym był dla ciebie kimś bliskim - powiedział Milo. Connie uniosła ramiona. Milo rozpiął guziki i ściągnął z niej bluzkę. Następnie przez kilka chwil ssał jej sutki. Gdy skończył, spojrzał na Arniego. - Musisz to robić codziennie, cóż za rozkosz. - Są ładne. - Ćwiczę trochę, aby zachowały jędrność; ciężarki i inne takie rzeczy. Milo pokiwał głową. - Nigdy z tego nie rezygnuj. - Następnie zawahał się. - Ty też się rumienisz? - zapytała Connie. - Czuję się taki skrępowany, pytając was o to, i proszę was, proszę powiedzcie: nie, jeśli tego nie chcecie, ale... bardzo zależałoby mi na tym, aby... aby je uderzyć. Arnie zrobił krok do przodu. - Uderzyć Connie w piersi? Milo zdobył się na to, żeby przytaknąć. - Czy ten pomysł nie wydaje ci się trochę dziwny? - Arnoldzie, właśnie dlatego czuję się taki skrępowany. Arnie zapalił papierosa. - Powiem ci prawdę. One nie są moje, jeśli Connie nie ma nic przeciwko temu, ja się nie sprzeciwiam. Milo uśmiechnął się do niej. - Connie? - Są bardzo delikatne, Milo. - Oczywiście, że są, nie wracajmy do tego, zapomnijmy o całej sprawie; powiedziałem, że bardzo mi na tym zależało, ale przede wszystkim nie chciałbym robić niczego, co mogłoby zepsuć nasze wzajemne stosunki, więc... - ...chciałbyś to zrobić pięściami? - Och, moja droga, nie. Jedynie prztyknąć je palcem, sutki powiększają się, kiedy się je uderza, robią się czerwone i nabrzmiałe, a dla mnie jest to... - Spojrzał błagalnie na Connie. - Po prostu podnieca mnie to. - Prztyczek palcem to nic takiego - powiedziała Connie. - Nie mam nic przeciwko temu. Milo prztyknął w jej sutki. Connie jęknęła. - O Boże, popatrz na nie, podejdź tu, widzisz, Arnoldzie? Arnie podszedł bliżej i pokiwał głową. - Czy to cię nie podnieca? - Nie. - To co, w takim razie? - Bicie kogoś, gdy ona jest w pobliżu i obserwuje to. - Widzisz, wszyscy jesteśmy normalni - powiedział Milo. - Normalni, ale mamy pewne specjalne upodobania. - Czy bardzo zabolało, Konstancjo? Jęknęłaś. Wzruszyła ramionami. - To było jak ukłucie. Właściwie gorsze, wiecie, co mam na myśli. - Chwała ci za odwagę - powiedział Milo i delikatnie pocałował ją w policzek. Potem dodał: - Wielkie nieba, a gdzież się podziało moje dobre wychowanie, nie poczęstowałem was nawet drinkiem. - Przycisnął guzik znajdujący się na najbliższej ścianie i otworzyła się szafka, w której znajdował się barek. - Arnoldzie, czy mógłbyś czynić honory gospodarza, a ja w tym czasie wskoczę w jakiś wygodniejszy ciuch? Gdy Milo wyszedł, Arnie zbliżył się do barku. - Jezu, Connie, popatrz tylko: Stoly, Chivas, J.D. i importowany dżin. Określ swoje preferencje. - Chyba napiję się Stoly. Czy jest tam gdzieś skórka z cytryny? Arnie pokiwał głową. - Są tu jeszcze oliwki i cebula, wszystko, czego potrzeba. - Wrzuć jeszcze trochę lodu. Arnie potaknął i zrobił jej drinka, ona w tym czasie podeszła do wyjścia. - Arnie, popatrz, tu jest jeszcze jeden poziom. Na górę prowadzą schody. To jakiś pałac. - Wróciła do niego, pocałowała go, wciskając mu język do ust. - Kiedyś będziemy mieli taki sam. Wierzę w ciebie, Arnie. Kocham cię i wierzę w ciebie. Arnie podał jej drinka. - Słyszysz ten furkot? Nasłuchiwała. - Och, tak. - Wskazała palcem poniżej barku. - To pewnie automat do lodu. Arnie spojrzał w dół. - Masz rację. - Sam też nalał sobie Stoly i zanim wypili do dna, stuknęli się szklankami. - Jeszcze po jednym? - Och, tak. Arnie właśnie wyciskał cytrynę i kończył przygotowywanie drinków, kiedy wszedł Milo i uścisnął ich. Zaskoczony Arnie cofnął się. - Milo, do cholery, powinieneś był powiedzieć, że masz zamiar rozebrać się do naga. - Myślałem, że to zrobiłem. - Mówiłeś, że wskoczysz w coś bardziej wygodnego, a to nie to samo. - Znów czuję się zakłopotany - odpowiedział Milo. - Pójdę i włożę coś na siebie. Czy chcecie, bym to zrobił? Jako gospodarz muszę dbać o to, by goście dobrze się czuli. - Mnie to nie przeszkadza - powiedział Arnie. Spojrzał na Connie. - A tobie? - Chryste, po co miałby wkładać tę kamizelkę i krawat? Pozwólmy facetowi czuć się swobodnie, jest u siebie w domu. - Czuję się tak, jakbym znał was całe wieki - powiedział Milo. - Mam takie wrażenie, że mógłbym was poprosić o wszystko. - Wypróbuj nas - powiedział Arnie. - Nie krępujcie się odmówić, ale nawet nie potrafię wyrazić, jak bardzo zależałoby mi na tym... - Jego głos załamał się. - Powiedz, o co chodzi, możemy przecież powiedzieć: nie. Milo nic nie odpowiedział, włożył tylko kciuk do ust i szybkimi ruchami wsuwał go i wysuwał na zewnątrz. - To znaczy chcesz, abym zrobiła ci to ręką, czy o to chodzi? - Nie jesteś na mnie zła, Konstancjo? - Do diabła, robię to Arniemu bez przerwy. - Spojrzała na Arniego: Czy masz jakieś obiekcje w związku z tym? Ja nie mam. Arnie też nie miał. - Do diabła, Milo, myślałem, że naprawdę chodziło ci o jakąś przysługę. - Tak naprawdę, moja słodka, jest coś jeszcze. - Słuchamy więc. Milo zatarł dłonie. - Jeśli nie chcecie tego robić, choć bardzo mi na tym zależy, umrę, jeśli nie powiecie: nie. - Nie powiedziałeś, czego chcesz - wtrąciła Connie. - Dobrze, powiem wszystko... chcę usiąść na kanapie i chcę, aby Konstancja pobudziła mnie, a kiedy będę już w odpowiednim stanie, chciałbym, aby przyjęła pozycję siedzącą i wtedy zatopię się w niej; położę ręce na jej doskonałych - jak je nazywasz - poduszeczkach i będę je prztykał palcami - i w ten sposób spędzimy kilka miłych chwil, Konstancjo. - Zostawię was samych, nie ma sprawy. - Arnoldzie, nie mógłbym pozwolić na to, aby mój gość nudził się, mam też kogoś dla ciebie, w ten sposób wszyscy będziemy zajęci. - Hej, Con, nigdy tego nie robiliśmy, mała odmiana, o to chodzi, Milo? Milo przytaknął. - Wspaniale - powiedział Arnie. - Kim jest ten "ktoś"? Czy jest piękna, dobrze zbudowana? - Budowa ciała jest wspaniała, ale co do piękna, jest to sprawa zbyt osobista, by dać definitywną odpowiedź, w moim odczuciu - tak. - Klasnął rękami. Po chwili na schodach rozległ się odgłos kroków. Następnie drzwi wypełniła niemal całkowicie sylwetka olbrzymiego, czarnego nagiego mężczyzny. - Rany boskie - powiedział Arnie. - Czy to jest odmowa? - spytał Milo. Arnie zawahał się. - Nie krępuj się powiedzieć: nie - powiedział Milo. - Nikt cię nie zmusza, Arnie - powiedziała do niego Connie. - Nigdy czegoś takiego nie robiłem, czułbym się jak czubek, to wszystko. - Podszedł do barku, sięgnął do pojemnika na lód. - A więc rozbieramy się do naga - powiedział Milo. Arnie wrzucił do szklanki kilka kostek lodu, wypił trochę alkoholu, nalał sobie ponownie, rozejrzał się. - Co to za warkot? Milo uśmiechnął się do Connie. - Twój facet jest bystry; nic nie umknie jego uwagi. - Spojrzał następnie na Arniego. - Mam tu zainstalowany taki aparat - będzie nam robić zdjęcia. - Chwileczkę - powiedział Arnie. - Ruchomy film? - zapytała podniecona Connie. - Przestań, Con, nawet nie znam tego czarnego faceta, czy myślisz, że chcę, aby cały świat oglądał, jak mnie pedałuje? - To jest coś w rodzaju zdjęć próbnych - powiedziała Connie. - Tylko za darmo. Może zostaniemy gwiazdami, Arnie. - Komu to będziesz pokazywać, Milo? - Nikomu, kogo znacie, Arnoldzie; być może kilku przyjaciołom w Waszyngtonie. - Czy oni też są homoseksualistami jak ty, Milo? Nie, żebym miał coś przeciwko twoim przyjaciołom, ale chodzi tu o moją reputację; jak sądzisz, co powiedziałaby moja matka, gdyby coś takiego zobaczyła...? -...jesteś sierotą - wtrąciła Connie. - Po co ta mowa na temat matki...? W tym momencie Milo potrząsnął głową. - Ta paplanina psuje cały nastrój. Czy zdajecie sobie sprawę, jakie to frustrujące być tak blisko Konstancji, starać się wyobrazić jej wdzięki i słuchać jednocześnie tego bajdurzenia, które nie pozwala mi się skoncentrować. Pragnę tego z całych sił, ale jeśli kawałek taśmy filmowej ma cię wyprowadzić z równowagi, to nie przejmuj się mną, moimi pragnieniami, zapomnij o tym wszystkim, przestaje mi na tym zależeć... - Milo, nie powiedziałem, że tego nie zrobię, oczywiście, że zrobię; facet zaprasza mnie do domu, częstuje mnie drinkami i oferuje darmowe zdjęcia próbne, takiemu facetowi nie odmówię; chodzi tylko o to, że w ciągu kilku minut zrobiłeś nam tyle niespodzianek, musiałem do tego wszystkiego jakoś przywyknąć. Ale w tej chwili możemy zrobić cokolwiek zechcesz, włącz te swoje kamery. - W takim razie rozbieramy się do naga? - powtórzył Milo. Rozebrali się. - A więc zajmujemy pozycje? Zrobili to. - Wiesz, co myślę, Milo - powiedział Arnie, kiedy ukląkł. - Twój umysł jest niezgłębiony, Arnoldzie, powiedz mi, proszę. - Myślę, że takie nowe przeżycia pozwalają nam zachować młodość. - Dusza poety, to cały ty Arnoldzie - powiedział Millo. Następnie dodał: - Za moment popadnę w ekstazę. Arnie uśmiechnął się do Connie. - No i co najsłodsza? Uśmiechnęła się do niego. - Co, kochanie? - Trochę zabawy, co? - Miauczenie kota. Iii. Reguły gry Scout niepotrzebnie nastawił budzik na wpół do piątej rano. Robiąc to wiedział, że i tak nie zaśnie - jego przewidywania okazały się słuszne. Zrobił to mimo wszystko - co prawda nie miał instynktów samobójczych, jednak nigdy nic nie wiadomo - aż tak ważny był dla niego ten ostateczny sprawdzian. Kwadrans po czwartej leżał w łóżku, było jeszcze ciemno, spoglądał w sufit, próbując nie myśleć o ukochanej Audible, ale raczej o wyzwaniu, jakie miał podjąć już za kilka godzin. Bardzo często przychodziło mu na myśl, że straciłby na zawsze reputację, gdyby jakiś prywatny detektyw wpadł do jego mieszkania z kamerą wideo - zobaczyłby bowiem dzieciaka o blond włosach, wzrostu sześciu stóp i trzech cali, leżącego w łóżku i trzymającego w rękach piłkę do koszykówki. Cóż, takie było życie. Przynajmniej w jego przypadku. Powodem, dla którego spał z tym przedmiotem - firmy Larry Bird - było to, że jeden z jego nauczycieli matematyki na pierwszym roku, dwa lata temu, był łagodnym czarnym mężczyzną, który studiował na uniwersytecie stanowym Tennessee razem z Dickiem Barnettem, najmniej docenianym graczem wielkiej drużyny Knicks; nauczyciel mówił mu, że wszyscy zawsze wiedzieli, gdzie w danym momencie znajduje się Barnett, ponieważ w drodze z jednych wykładów na drugie zawsze kozłował piłkę, trzymał ją w rękach podczas zajęć i prawdopodobnie kładł ją obok siebie, gdy spał. Jeśli nawet wielcy gracze zespołu Knicks mieli ten zwyczaj, dlaczego on, Scout, nie miałby robić tego samego. Czytał kiedyś, że gdy Bradley był w szkole średniej, ustawiał krzesła w sali gimnastycznej i dryblował między nimi z pełną szybkością. Nie był to jakiś wielki wyczyn. Każdy potrafił to zrobić. To, co robił Bradley, różniło się jednak od zwykłego kozłowania tym, że gracz ten nosił okulary i zaklejał w nich taśmą dolną część szkieł w taki sposób, że nie widział piłki, znajdował ją jedynie na wyczucie. W swoim pokoju Scout posiadał trzy pary okularów, w każdej z nich zaklejona była dokładnie dolna część szkieł. Już od półtora roku potrafił kozłować nie widząc piłki. Jeśli to było konieczne, potrafił dryblować z zakrytymi oczami i to zarówno prawą, jak i lewą ręką (choć szczerze mówiąc, wiedział, że w trudnych okolicznościach mógł liczyć na lewą rękę najwyżej w osiemdziesięciu procentach.) Oczywiście potrafił też zablokować rzut napastnika przeciwnej drużyny. Czytał o tym, jak legendarny Julius Erving zaczynał swą karierę zawodowca wyposażony we wszystkie umiejętności z wyjątkiem dobrego wyrzutu piłki z autu. Scout opanował więc technikę takiego wyrzutu. Robiąc to tysiące, tysiące razy, aż uwierzył, że jest w tym dobry. Scout miał zawsze zaufanie do swych rzutów. Nauczył go tego ojciec. Było to w czasach, gdy chłopiec z trudnością rzucał piłkę na wysokość dziesięciu stóp, nie mówiąc już o celności. Ale siła przyjdzie sama, mawiał ojciec, zdobycie siły nie stanowiło problemu. Śmiertelną bronią był styl. Kolana należało zginać tak, a nie inaczej. Piłkę należało wypuszczać z rąk nie tylko w sposób perfekcyjny - w sposób doskonale perfekcyjny, a więc tak, by nadać jej odpowiedni ruch obrotowy. Gdy Scout miał dwanaście lat, rozpoczął program treningowy, który kontynuował pięć lat później. Na początku rzuty wolne. Bez ustalania ich liczby. Matematyczne podejście do treningu. Wykonywał rzuty wolne do momentu, gdy miał dwadzieścia trafień pod rząd. (Scout był najlepszy w rzutach wolnych. Osiemdziesiąt osiem procent trafień. Wszyscy sądzili, że był to wynik fantastyczny, wszyscy z wyjątkiem Scouta, który wiedział, że powinien osiągnąć dziewięćdziesiąt procent; był na tyle dobry, by mieć taki wynik, jeśli nie udawało mu się trafić tyle razy, to znaczy, że nie był skoncentrowany.) Gdy przećwiczył rzuty wolne, rozpoczął rzuty z wyskoku. Po prostu biegł w kierunku obręczy - dokładnie takiej jak trzeba, umieszczonej na wysokości dziesięciu stóp na tyłach garażu i lekko uderzał piłką o tablicę, ręce były przy tym rozluźnione, najpierw wyprostowane, następnie lekko zgięte. Dziesięć rzutów lewą ręką, potem tyle samo prawą. Następnie oddalał się od kosza. Rzuty z odległości ośmiu stóp. Przodem do kosza, z boku, z jednej i drugiej strony. Potem z odległości dwunastu stóp, piętnastu, w końcu osiemnastu. Z każdej pozycji rzucał dziesięć razy, potem przechodził do następnej. Obecnie rozpoczynał rzuty z odległości dwudziestu stóp. Nie lubił ich zbytnio, miały charakter bardzo widowiskowy, a nigdy przedtem nie był graczem lubiącym popisywać się przed publicznością. Ale powtarzał samemu sobie, że jeśli opanuje rzuty z dwudziestu stóp, jeśli będzie w nich naprawdę dobry, wtedy wzbudzi respekt innych drużyn - a to oznaczało, że przeciwnicy będą musieli rozciągnąć obronę, co z kolei ułatwi Scoutowi podawanie piłki do kolegów z drużyny, którzy będą rzucać do kosza z bardziej dogodnych pozycji. Mimo swej ogromnej skromności Scout wiedział, że potrafi minąć każdego obrońcę w jego wieku. Potrafił oceniać sytuację na całym boisku, znał mocne strony kolegów, zawsze podawał piłkę w odpowiednim momencie, umożliwiając im wykonanie celnego rzutu. Potrafił rzucać. Potrafił mijać obrońców. Ważył sto sześćdziesiąt funtów, nie był więc gruby. Mógł biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu. Trenerzy uwielbiali go - nie tylko dlatego, że posłusznie wykonywał polecenia, ale również z tego powodu, że na boisku wykazywał się inteligencją. Wiele osób mówiło, że na boisku potrafi wszystko. Scout wiedział, że było inaczej. Nie miał dobrego wyskoku i nie był zbyt szybki. To prawda, że potrafił biegać w nieskończoność, nie tracąc oddechu, nie potrafił jednak biegać szybko. A wyskok? David Thompson potrafił odbić się pionowo od ziemi na wysokość czterdziestu dwóch cali. To zostało zmierzone. Scout mógł mówić o szczęściu, jeśli udało mu się przeskoczyć przez ryzę papieru o standardowych wymiarach. Zdobył się na wprost niewyobrażalny wysiłek, aby wyzbyć się tych słabości, jednak umiejętność skakania była czymś, czego nie można było wyćwiczyć. Zawodowcy mawiali: nie można kogoś nauczyć wysokości. Pomimo tych słabszych stron świetnie zadebiutował w ogólnonarodowej lidze, z jego podań zdobyto największą liczbę punktów, był trzeci na liście najlepszych strzelców. Był dobry. Podawanie tego w wątpliwość byłoby absurdem. Ale czy był wystarczająco dobry? Czy był - albo też czy kiedykolwiek mógł zostać tym, kim najbardziej chciał być: graczem? (Była to najwyższa pochwała, jaką można było otrzymać od innej istoty ludzkiej: "On jest graczem".) Scout wstał z łóżka. Obydwiema rękami trzymał piłkę. Przycisnął ją do ciała. Była godzina #/4#29 rano. Przed nastaniem południa miał się dowiedzieć czy rzeczywiście jest graczem. Chociaż uzgodnili, że nie spotkają się przed wyjazdem Scouta, Audrey nie spała już o godzinie czwartej. Scout miał dla niej prywatne imię - Audible, czyli "Słyszalna"; było to żartobliwe imię, które wywodziło się stąd, że kiedykolwiek pytano ją o coś podczas zajęć szkolnych, odpowiadała bardzo cicho i panna Clemson, która uczyła w ostatnich klasach, powiedziała kiedyś: - Musisz solidnie popracować nad tym, aby być bardziej słyszalna, moja droga. To, że nie spała o tak wczesnej porze, nie było dla niej niczym niezwykłym. Miała mnóstwo energii, która była jej niezbędna do wykonywania przeróżnych zadań. Próbowała zwykle zakończyć naukę przed północą, jednak praca przeciągała się prawie do brzasku. Wszyscy w szkole sądzili, że jest taka zdolna, a jej celujące oceny zdawały się być tego potwierdzeniem, Audrey wiedziała jednak, że jest inaczej: po prostu nie bała się ciężkiej pracy. Godzina #/4#10. W pokoju jej matki rozległ się jęczący głos. Szybko wstała i pospieszyła do niej, by ubiec następne jęki; cioci B., która się nią opiekowała, potrzebny był w tym momencie wypoczynek. Ludzie posunięci w latach potrzebują bowiem odpoczynku. Audrey otworzyła drzwi do pokoju matki, uśmiechnęła się tak radośnie, jak tylko umiała, przeszła przez pokój, ucałowała ją w policzek, powiedziała szeptem, że będzie piękny dzień i przystąpiła do wykonania swego zadania, nucąc Brighten the Corner, ulubioną pieśń matki. Matka nie panowała już nad czynnościami fizjologicznymi i na początku mycie jej było bardzo trudne dla Audrey. Trudne nie ze względu na wysiłek fizyczny, lecz ze względu na to, że mając lat siedemnaście, musiała w pewnym sensie być matką dla własnej matki. Kiedy matka była już czysta, ułożyła ją wygodnie w łóżku i wyszeptała: - Zaśnij jeszcze na chwilę - po czym wyszła. Audrey miała zręczne palce. Zawsze tak było. Kochała szycie. Szydełkowanie. Gotowanie. Prawdopodobnie dlatego miała plany, aby zostać chirurgiem. Było to doprawdy głupie marzenie. Trudne do spełnienia w tej okolicy. Chociaż była najzdolniejszą dziewczyną w mieście, nie mogła liczyć na realizację swych planów, gdyż jej miasto było tym słynnym ośrodkiem intelektualnym o nazwie Neptune, stan New Jersey, z liczbą mieszkańców zaledwie czterocyfrową - i to nie największą z możliwych. Nie, to Scout miał zostać lekarzem w ich rodzinie. Zaplanowali to od momentu, gdy zaczęli chodzić ze sobą na serio w ostatniej klasie. Mieli razem studiować na uniwersytecie stanowym Wagnera, tuż obok miejsca, gdzie mieszkali; Audrey miała zostać pielęgniarką i pomagać Scoutowi w ukończeniu studiów medycznych. Tak jak w powieści: "Nie jak nieznajomy". Uniwersytet Wagnera nie był uczelnią prestiżową, ale biorąc pod uwagę stan zdrowia matki i fakt, że na cioci B. mogła polegać tylko w ograniczonym zakresie, Audrey musiała mieszkać nadal w swoim domu. A poza tym nie była to aż tak zła uczelnia. Niektórzy z jej najlepszych absolwentów dostawali się później na studia medyczne i Audrey była pewna, że tak właśnie będzie w przypadku Scouta. Był najinteligentniejszym chłopakiem ze swego otoczenia i choć jego oceny nie były tak wysokie jak jej, to tylko dlatego, że poświęcał mniej czasu na odrabianie zadań domowych. "Doskonali" - tak nazywały ich inne dzieciaki, gdy zaczęli się spotykać. Audrey wiedziała, że mogli górować nad resztą klasy. Byli w czołówce najlepszych uczniów, on był najlepszym sportowcem, ona była przewodniczącą klasy. I choć nigdy nie przyznałaby, że jej uroda była bardziej niż przeciętna, prawda była inna. Byli do siebie podobni - ona i Scout - oboje wysocy, oboje mieli włosy blond i niebieskie oczy; Scout w jej oczach był tak przystojny, że zaspokajał absolutnie wszystkie potrzeby, jakie można mieć w tym względzie, jej natomiast mówił, że jest najpiękniejszą dziewczyną w historii miasta Neptune. (W każdym razie kiedyś tak powiedział, za co został natychmiast ofuknięty, zrezygnował więc szybko z prawienia takich komplementów, zanim mogłyby wejść do jego stałego słownictwa.) Jednak później, w połowie ostatniej klasy, ustały wszelkie złośliwości i na szkolnych korytarzach nie słyszało się już słowa: "doskonali". Było to związane, rzecz jasna, z ich rodzicami - a raczej z ich nagłą utratą. W przypadku Scouta stało się to jednocześnie, zginęli w wypadku samochodowym, on sam natomiast zamieszkał z nauczycielką angielskiego i jej mężem, który był dyrektorem do spraw sportu. Rodzice Audrey nie umarli jednocześnie - Audrey wiedziała, że to straszne myśleć o tym w ten sposób, lecz w jej matce ciągle tliło się życie. Jeszcze nie "odeszła". Takie odczucia były poniekąd uzasadnione. Śmierć rodziców była prawdopodobnie tym, co zbliżyło ją tak bardzo do Scouta. Nagle okazało się, że oprócz siebie nie mają nikogo innego. Kiedy przychodzi nieszczęście, można się poddać bądź starać się walczyć z losem; tych dwoje jasnowłosych - jak się okazało - było ludźmi gotowymi walczyć z przeciwnościami. Być może nie wyglądali na takich, mogło się wydawać, że byli nieodporni, nawet rozpieszczeni. Te pozory kryły jednak twardość charakteru - i to niezwykłą twardość. #/4#50 i usłyszała to wreszcie. Dźwięki dochodziły z ulicy. bęc! bęc! bęc! I to wszystko. Umówiony sygnał, jaki jej przesyłał: trzy szybkie odbicia piłki, która - nie licząc Audible - była najcenniejszym skarbem jaki posiadał, te trzy odbicia były sygnałem, że jest w drodze na przystanek autobusowy, skąd zamierza pierwszym kursem pojechać na Manhattan. Przez chwilę, ku własnemu zdziwieniu, Audrey poczuła nagły strach. Jej dewizą było to, aby nie uginać się pod ciężarem kłopotów i niepotrzebnie nie wpadać w panikę. W sposób doskonały potrafiła sobie radzić z zupełnie nieprzewidzianymi okolicznościami. Teraz jednak miała ochotę wybiec za nim i wrzasnąć: - To nie ma znaczenia, dla mnie nie ma znaczenia jak ci pójdzie. I oczywiście była to prawda. Jeden Bóg wiedział, jak ważne było to jednak dla Scouta. - Postaraj się wypaść jak najlepiej - powiedziała cichym, charakterystycznym głosem, ponieważ sukces polega właśnie na tym, by zdobyć się na największy wysiłek - czytała gdzieś na ten temat - inne sprawy nie mają znaczenia. Wiedziała jednak, że Scout oczekiwał czegoś więcej. On zawsze zdobywał się na najwyższy wysiłek. Teraz oczekiwał od niej bardziej jednoznacznego wsparcia. - Rozłóż ich na łopatki, kochanie - usłyszała własne słowa. Tym razem były słyszalne. Scout wiedział, że są ludzie, którzy lubią sztuki pisane wierszem i jeśli chcą odbyć pielgrzymkę do swej "Mekki", to jadą do Stratfordu. Inni, zależnie od potrzeb, odwiedzają Kioto bądź Lurd. Scout dotarł do swej "Mekki" przed ósmą rano. Autobus jadący do miasta utknął w korku z powodu wypadku, więc znalazł się w Terminalu Władz Portowych dopiero przed siódmą. Nie wiedział, oczywiście, gdzie jest IRT i co ten skrót w ogóle oznacza, ale w końcu znalazł wejście do pociągów jadących do Times Square i pojechał metrem w kierunku przeciwnym do centrum miasta. Zastanawiał się czy jechać ekspresem, czy też osobowym, ale wybrał ten drugi, gdyż wiedział, że na pewno zatrzyma się w miejscu, gdzie ma wysiąść. Gdy jednak dotarł do właściwej stacji, musiał spytać kilku ludzi o drogę, by upewnić się, gdzie się znajduje. Po wyjściu z pociągu musiał jeszcze przejść na piechotę dwie przecznice. Znalazł się w miejscu przeznaczenia kilka minut przed ósmą. W oczach niektórych miejsce to mogło wyglądać na zwykłe boisko. On wiedział jednak, że nie jest to jedno z wielu, podobnych do siebie boisk. Całe życie rozczytywał się na ten temat. ktoś twierdził, że Jabbar nauczył się tu rzucać hakiem, kiedy nazywał się jeszcze Alcindor. Książę Monroe przyjechał tu z Philly w wieku piętnastu lat i już wtedy przywiózł ze sobą własną grupę fanów. To pewne, że w koszykówkę grano też w innych miejscach, na przykład w Dystrykcie Kolumbii - Elgin Baylor nie urodził się przecież jako dojrzały koszykarz. Los Angeles również mogło się poszczycić kilkoma słynnymi boiskami. Jednak to miejsce, sześcioboiskowy kompleks w Harlemie, był dla entuzjasty koszykówki czymś wyjątkowym, przeznaczonym właśnie do tej gry. Co tu ukrywać - była to najszybsza nawierzchnia na świecie. Scout, jedyny biały w polu widzenia, przeszedł przez ogrodzenie, zastanawiając się czy nie zaryzykować kilku dryblingów i rzutów do kosza, ale doszedł do wniosku, że nie zna tutejszych zwyczajów, tak więc siadł tyłem do ogrodzenia z piłką w rękach - model Larry Bird Special - i czekał, aż ktoś go zaprosi do gry. Zanosiło się na upał, ale w tej chwili było jeszcze do wytrzymania, na samym zaś boisku - i to mogło być niejakim rozczarowaniem - było niewielu graczy. Na drugim końcu jedynie kilku dziesięciolatków ćwiczyło rzuty z różnych pozycji. Scout, bardziej niż kiedykolwiek świadomy faktu, że jest biały, siedział skulony wpół, słysząc jedynie bicie swego serca. - A cóż to? - odezwał się ktoś murzyńskim slangiem. Scout podniósł wzrok i zobaczył czarnego ćpuna. Mierzył około sześciu stóp i trzech cali, miał na sobie dżinsy z obciętymi nogawkami i podarte trampki. Trudno było określić jego wiek. Być może dwadzieścia pięć lat. Waga około stu dwudziestu pięciu funtów. Mniej więcej tyle. - Co proszę? - zapytał Scout, nie rozumiejąc pytania. Ćpun wskazał teraz palcem. - Cóż to jest? Scout ciągle nie rozumiał. - Pytasz o to? - Podniósł w górę piłkę marki Larry Bird Special. - Taaaaak. W tym momencie Scout zorientował się - ćpun próbował z niego zażartować. Rozejrzał się wokół. Boisko ciągle było puste. Postanowił, że potraktuje to pytanie poważnie. Nie ma sensu wyprowadzać ludzi z równowagi. - To piłka do kosza. - Do czego służy? - Używa się jej do gry. - Takiej jak kości? - Nie, to inny rodzaj gry. - Co się z tą piłką robi? - Nie wiem, o co ci chodzi. - Mogę dotknąć? Scout rzucił piłkę do ćpuna, który złapał ją jakby z trudnością. Był to facet o bardzo dużych rękach. Zaczął niezgrabnie podrzucać piłkę. Następnie wypuścił ją z rąk i patrzył, jak toczy się po asfalcie. - Och, odbija się! - To prawda. - Grasz tym w dwa ognie? Scout prawie się uśmiechnął. - To, w co gram, różni się też od gry w dwa ognie. Ćpun przyniósł piłkę z powrotem, tocząc ją po ziemi. - Pokaż mi, to będę wiedział, o co chodzi. - Z jedną osobą to niemożliwe. - Pokaż mi - nalegał ćpun. Scout wstał i doszedł do wniosku, że najłatwiej będzie zaprezentować rzut z wyskoku. Odbił piłkę kilka razy o ziemię, badając tym samym rodzaj nawierzchni, następnie skierował się ku najbliższemu koszowi, wyskoczył na kilka cali i prawą ręką wykonał rzut: piłka odbiła się od tablicy i przeszła przez obręcz bez siatki. Ćpun pisnął z zachwytu. Wskazał ręką na piłkę, następnie na obręcz. - Pasuje - powiedział. - Pasuje bardzo dobrze. Scout zorientował się w tym momencie, że obserwuje go pięciu czy sześciu czarnych, przylepionych niemal do siatki ogrodzenia. - Nie do wiary - powiedział ćpun. Odwrócił się do młodych chłopców wiszących na ogrodzeniu. - Pasuje bardzo dobrze. - Niektórzy odwrócili wzrok, reszta zaśmiała się. Scout stał w miejscu, odbijając swą piłkę marki Larry Bird Special. - Dlaczego tu przyszedłeś? - zapytał go ćpun. - Miałem nadzieję, że może trochę pogram. - Jesteś za dobry dla tych czarnuchów - powiedział ćpun. - Och, żeby tak było. - Lepiej wynoś się stąd, jesteś za dobry, będziesz się wyśmiewał z tych czarnuchów, mogą być na ciebie wściekli. - Przyszedłem tu, żeby tylko pograć - powiedział Scout. - Do nikogo nic nie mam. Ćpun wskazał na domy mieszkalne znajdujące się wokół boiska. - W którym mieszkasz? - Nie pochodzę z tej okolicy. - Och, założę się, że jesteś jednym z tych bogatych Żydów z centrum. - Nie jestem bogaty, nie jestem Żydem, w ogóle nie mieszkam w Nowym Jorku. - W takim razie gdzie? Scout wskazał palcem na zachód. - New Jersey. Przyjechałem dziś rano. W tym momencie ćpun zaczął podskakiwać na jednej nodze. - On z Jersey - zawołał do grupy chłopaków, którzy kilka chwil wcześniej weszli gęsiego na boisko. Scout spojrzał w ich stronę od niechcenia. Mieli piłkę do kosza. Nie przyszli w złych zamiarach. Większość z nich była tuż po dwudziestce. W tej chwili wszyscy wpatrywali się w niego. Doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi uśmiechając się do nich. - Cześć - powiedział czując się tak, jakby stał się pośmiewiskiem dla całego świata, zastanawiał się jednocześnie, kiedy ćpunowi znudzą się wreszcie te żarty. - On tu przyszedł, żeby zażartować z nas - ćpun zwrócił się do grupy chłopców. - Hej, nie mów tak - odpowiedział Scout. - Nie po to tu przyszedłem i wiesz o tym dobrze. - Wrzucił piłkę przez obręcz - kontynuował ćpun. Te słowa nie wywołały żadnej reakcji grupy. - Zrób to jeszcze raz - powiedział ćpun. - Zrób to jeszcze raz, podjęliby cię pod nogi, aby móc z tobą zagrać. Scout zawahał się. - No dalej, zrób to, nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Scout odetchnął głęboko, kilka razy odbił piłkę o ziemię. - Uda mu się - krzyknął ćpun i przesunął się na pozycję z boku kosza. - Uda mu się trafić. On jest z Jersey, a tam są magicy od tych rzeczy. Scout, stojąc samotnie w odległości dwudziestu stóp od kosza, wahał się już tylko krótką chwilę, był bowiem na ich boisku, był tu obcy, a najlepszą metodą wkupienia się w łaski nowego środowiska było chyba dostarczenie im trochę uciechy - mając to wszystko na względzie, Scout zaczął powolny bieg w kierunku kosza, biegnąc dryblował, przekładając piłkę z ręki do ręki, nie patrzył na nią, nie było to przecież potrzebne, gdyż miał za sobą tysiące godzin ćwiczeń w okularach z zasłoniętymi szkłami; kiedy znalazł się bliżej kosza, przyspieszył nieznacznie, starając się nabrać właściwego rytmu, następnie przełożył piłkę do prawej ręki... ...i w tym momencie pojawiła się czarna chmura... ...Scout ostrożnie objął piłkę obiema rękami, odbił się nogami od ziemi... Tymczasem chmura unosiła się wyżej i wyżej w ten chłodny jeszcze poranek, a znajdujący się już w powietrzu Scout poczuł, jak serce zabiło mu mocniej w piersi, ponieważ tą czarną chmurą był ćpun; jednakże w tym momencie nie był już niezgrabną, nie potrafiącą poprawnie mówić fajtłapą - to, co w tej chwili robił, było niewiarygodne: wznosił się coraz wyżej i wyżej z wyciągniętą lewą ręką i otwartą szeroko dłonią; i gdy tak obaj znaleźli się razem w powietrzu, Scout doznał olśnienia, teraz już wiedział, kim jest ćpun - to znany Stick, czyli Pago Stick, Scout czytał kiedyś o nim - potrafił skakać niemal do chmur; Scout dopiero za parę lat miał zostać najsłynniejszym obrońcą szkół średnich New Jersey, podczas gdy o Sticka ubiegały się wszystkie uczelnie: Indiana, Północna Karolina, Port pisał o nim artykuły, mówiło się nawet o tym, że był na tyle dobry, by przejść do ligi zawodowej, pomijając etap rozgrywek międzyuczelnianych - taki miał talent! Później jednak wyszła ta sprawa z narkotykami, po niej nastąpiła krótka odsiadka, a potem już nic się nie działo - aż do tej chwili, tego momentu, gdy Stick pojawił się nagle na tym boisku i wyskoczył tak wysoko, tak pięknie... ...później wszystko przestało być piękne. Stick zablokował bowiem wyskok Scouta, łapiąc piłkę swą gigantyczną łapą, zanim w ogóle dosięgła tablicy, następnie odrzucił ją z powrotem - wprost w Scouta, prosto w jego twarz; piłka lekko skręciła uderzając go w usta i nos, powodując natychmiastowy krwotok, ale co gorsze - siła bloku spowodowała, że Scout stracił równowagę i chociaż nie znajdował się wysoko nad ziemią, był w tym momencie zupełnie bezradny - uderzenie piłki sprawiło, że odchylił się od pionu i runął na ziemię, uderzając głową o asfalt; na chwilę stracił prawdopodobnie przytomność i przez pół minuty leżał jak długi krwawiąc; wtedy Stick chwycił go energicznie łapami i zawlókł go w kierunku ogrodzenia, następnie mocno podał mu piłkę, uderzając go przy tym w brzuch i powiedział: - Spierdalaj stąd, skurwielu, tu jest miejsce dla graczy. - Po tym wszystkim, słaniając się na nogach, Scout wyszedł poza ogrodzenie i usiadł z trudnością; krew nie przestawała lać mu się z nosa; gdy przyszedł nieco do siebie, usłyszał ich śmiech, ich czarny śmiech - i w tym momencie chciał umrzeć. Gdy o godzinie dziesiątej rozległ się dzwonek do drzwi, Audrey niemal skoczyła na równe nogi. W pierwszej chwili pomyślała, że to może telefon od Scouta, ale to nie mógł być on, gdyż uzgodnili wcześniej, że nie będzie dzwonić, ale przyjdzie od razu do jej domu. Wiedziała jednak, że jeśli sprawy potoczą się źle, wtedy zadzwoni - będzie musiał opowiedzieć o tym komuś - a komu jak nie właśnie jej? Jeśli będzie uprzedzona, wtedy oboje będą mieli trochę czasu, aby przygotować się do spotkania. Trochę czasu na to, by zrobić dobrą minę do złej gry. Dobrą minę, która będzie jakimś pocieszeniem: "Kogo to obchodzi", "to nie ma znaczenia". "Za rok nie będziemy o tym pamiętać." Potem jednak, gdy zorientowała się, że to nie telefon, ale dzwonek do drzwi, zastanowiła się, kto to mógł być. Odkąd stan zdrowia matki uległ pogorszeniu, prawie nikt jej nie odwiedzał. Gdy otworzyła drzwi, okazało się, że to wuj Arky; wuj miał wielką białą brodę, w rękach trzymał zapakowany prezent. Prezent miał kształt butelki. Wuj wyciągnął ramiona, a ona z radością uściskała go. Audrey właściwie nie wiedziała zbyt wiele o wuju Arkym. Może tylko tyle, że przypominał Świętego Mikołaja z Cudu na Trzydziestej Czwartej ulicy, filmu wyświetlanego zwykle w okresie świątecznym, który zawsze wzruszał ją do łez. Był również kimś sławnym w Princeton, miejscu niezbyt odległym od jej domu. Nauczycielem, badaczem, tego nie była pewna, ktoś mówił jej kiedyś, że otrzymywał nagrody, nawet międzynarodowe. Co do jednego była natomiast pewna: był beznadziejnym przypadkiem fanatyka koszykówki. Oglądał wszystkie mecze, jakie odbywały się w Jersey, a od około roku jego osobistym ulubieńcem stał się właśnie Scout. - Pojechał, prawda? - Powiedział wuj Arky. - Do krainy gigantów. - Tak, to prawda. - Proszę, dla ciebie i dla niego. Musisz mi coś obiecać. - Jeśli to nie będzie niezgodne z prawem - powiedziała Audrey. - Musicie razem wypić zawartość tej butelki za moje zdrowie. Potem możecie wznieść toast za samych siebie. Ale wznosząc pierwszy toast i trącając się kieliszkami, musicie wypowiedzieć takie słowa: - Za wuja Arky'ego, który wiedział. - Wiedział o czym? - Że on im dorówna. Nie. Będzie lepszy od nich. Wróci z tarczą i wieńcem laurowym na głowie. - Nie wiemy jeszcze, jak mu poszło. - Ja wiem. - Podał jej paczkę. - Co to? - Te małomiasteczkowe dziewczyny wykończą mnie! To szampan, Audrey. A cóż innego mógłby komuś podarować cywizlizowany człowiek, aby cieszyć się wraz z nim jego radością? - Ależ my nie pijemy. - Przecież wiem o tym. Czy słyszałaś o piwie bezalkoholowym? To, co tu widzisz, to najlepszy gatunek bezalkoholowego szampana. Smakuje tak, jakby same żaby wyciskały sok z winogron. Włóż go teraz do lodówki, a kiedy nadejdzie właściwa chwila, nalejesz wszystkim po kieliszku. Czy możesz mi to obiecać? - Obiecuję. Pocałował ją w policzek. - Gdybym tylko był młodszy o osiemdziesiąt lat, Scout byłby bez szans. - Wykonał pół obrotu i przystanął. - Proszę cię nie martw się o dzisiejszy dzień. Od pół wieku moim hobby jest analizowanie gry obrońców. Widziałem ich wszystkich. Scout potrafi widzieć całe boisko. Trzeba mieć prawdziwy talent, żeby umieć to robić. - W tym momencie zaśmiał się. - Ale również pomodliłem się - tak na wszelki wypadek. - Ale mówiłeś nam kiedyś, wuju, że w nic nie wierzysz. - Być może On o tym nie wie. Musi mieć ważniejsze rzeczy na głowie. A może nasz Bóg jest po prostu głupi - w końcu, czy mądry Mesjasz zostałby cieślą? Scout siedział skulony w miejscu, gdzie zostawił go Stick. Trwało to - właściwie nie miał pojęcia jak długo. Minęło sporo czasu, przynajmniej wewnątrz jego pulsujących skroni, ale czy było to dziesięć minut, czy dwie godziny - tego nie był pewny. Krew jednak nadal kapała mu z nosa i czuł, że prawa strona twarzy zaczyna mu puchnąć. Kiedy był w stanie rozejrzeć się wokół, spostrzegł nieopodal studzienkę z wodą i natychmiast przyszło mu do głowy, że pójdzie tam, gdy tylko nabierze pewności, że nogi nie odmówią mu posłuszeństwa. Mógł równie dobrze uchodzić w tym momencie za pomnik, gdyby nie fakt, że końcami palców przyciskał bezwiednie piłkę marki Larry Bird Special. Boisko już zaczynało tętnić życiem. Obok niego przechodziło wiele osób. Dało się słyszeć gwizdy i okrzyki. Kilkanaście piłek odbijało się od nawierzchni boiska. Śmiech. Przekleństwa. Wszystkie te szczęśliwe odgłosy. Scout wziął głęboki oddech, podniósł się na kolana, potem wstał, wziął z ziemi piłkę i kierując się w stronę studzienki, starał się stąpać powoli i ostrożnie. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął chusteczkę, zmoczył ją i bardzo starannie wytarł z twarzy krew, następnie przyłożył chustkę do nozdrzy i mocno pociągając nosem, zatamował wreszcie krwotok. Niedaleko studzienki znajdowała się ławka, którą niemal w całości zajmował jakiś mały pijaczek, zostało jednak wystarczająco dużo miejsca, by Scout mógł usiąść. Siedząc na ławce udawał, że prawie cały czas spogląda w dół, lecz w rzeczywistości przyglądał się grającym, oceniając ich talent. Wykonywali wszystkie możliwe ewolucje i rzuty z różnych odległości, rzucali z dwudziestu jeden stóp, podczas gdy młodsi koszykarze, nieco z boku, rozegrali kilka gier dwóch na dwóch oraz trzech na trzech. Scout mógł tylko podziwiać. Co za szybkość. Refleks, skoczność. Mocno ścisnął swą piłkę Larry Bird Special i postanowił odbić ją raz od ziemi. I zrobił to. Hałas jakby na chwilę przebudził śpiącego pijaczka, który bezwiednie kopnął nogą, przypadkiem trafiając piłkę. Nawet z nim nie potrafię wygrać, pomyślał Scout i ruszył w pogoń za swą własnością, podniósł ją z ziemi i ostatni raz spojrzał na boisko. Stick akurat kłócił się z dwoma facetami, którzy wykrzykiwali coś w jego stronę, on zaś nie pozostawał im dłużny: - Cholera, sfaulowaliście mnie, to był faul. - Żadna jednak ze stron nie uczyniła gestu pojednania. Scout opuścił wtedy boisko i przez jakiś czas krążył bez celu. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Spojrzał na zegarek. Była #/9#30. Pięć godzin wcześniej wyłączył dzwoniący budzik w New Jersey i wyruszył w drogę niczym Odważny Książę. Ale dość tego skamlenia! Teraz przynajmniej znał już prawdę. Chciał się dowiedzieć, ile lat treningu dzieli go od tego, by zostać graczem. Przynajmniej spenetrował teren, postarał się znaleźć odpowiedź na dręczące go pytanie. Okazało się więc, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Był jednak na tyle dobry, by brać udział we wszystkich rozgrywkach ligowych w Neptune, na tyle zdolny, by uzyskać stypendium akademickie z uniwersytetu Wagnera, a potem ze szkoły medycznej - i miał na tyle szczęścia, by mieć przy sobie Audrey. Audrey - blondynka i do tego sama, na ulicy Harlemu, Scout nie mógł się powstrzymać, aby nie jęknąć z bólu. Jak powie o tym wszystkim Audrey? Tak często rozmawiali o tym dniu, poważnie rozważając możliwość, że sprawy nie ułożą się po ich myśli, sądzili, że będą na to przygotowani... ...tego jednak, co zrobił Stick, nie można skomentować po prostu tak, że "sprawy nie ułożyły się po ich myśli". To tak, jakby King Konga nazwać nieznośnym bachorem. Nie wrócę nigdy do Neptune - postanowił Scout, - przenigdy. Przed jedenastą chodniki niemal parowały, a Scout, obojętny na wszystko, po prostu szedł przed siebie. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest zupełnie nie zauważany, wziąwszy pod uwagę bladą i spuchniętą twarz; nikt go jednak nie zaczepiał. Skręcił za rogiem i zatrzymał się tuż przed wejściem do metra. Miał w kieszeni żeton na dojazd do końcowej stacji autobusów oraz bilet na podróż do Neptune, miał również dwa pięciodolarowe banknoty przeznaczone na coś do zjedzenia i inne konieczne w tym dniu wydatki. I właśnie wtedy wpadł na fantastyczny pomysł: to śmieszne nie wracać do Neptune, oczywiście że mógł wracać do Neptune i wszystko będzie nadal tak, jak było do tej pory, ponieważ Audrey nie musi o niczym wiedzieć. Cóż za genialny pomysł. Wystarczy zadzwonić i okłamać ją. Był marnym kłamcą, ale z tym nie było problemów, gdyż Audrey nie przyszłoby nigdy do głowy, że jej chłopak może nie mówić prawdy. Wszedł do winiarni. Kupił kilka czekoladek Milky Way, poprosił o tyle drobnych, ile tylko mieli, powtórzył prośbę tyle razy, że sprzedawca zrozumiał w końcu, w czym rzecz, następnie znalazł budkę telefoniczną i w chwilę później wrzucał już do automatu monety. - Raport na temat postępów - powiedział, gdy odebrała telefon. - No mów, mów! - Opiszę wszystko dokładnie, kiedy się zobaczymy. Ale pomyślałem, że zainteresuje cię kilka szczegółów. - Być może tak. Scout nadał głosowi smutny ton. - Nie wszystko układało się tak jak założyłem, Słyszalna. Początek nie był taki, jak się spodziewałem. - Powiedz, co się stało. -...czy wiesz, że Harlem nie jest taki jak w filmach, jest tam mnóstwo pięknych domów i... -...nie drocz się ze mną, powiedz, jak było. Odpowiedział bardzo łagodnym głosem. - Zostałem upokorzony. - O nie! - To prawda. Ten facet Stick - kilka lat temu był gwiazdą - nie chciał, żebym zagrał, nie lubi innego koloru skóry, nazywał mnie "białasem", popychał mnie i ośmieszał przed innymi. - Nie mogłeś się z nim bić, byłeś przecież sam. - Pomyślałem tak samo. Postanowiłem więc przeczekać te wszystkie przepychanki, naśmiewanie się i żarty na temat mojego tyłka, który w jego przekonaniu pokryty był takim meszkiem jak skórka brzoskwini... - Powiedział tak naprawdę? - Przysięgam na Boga. I mówił jeszcze dużo gorsze rzeczy. - I co zrobiłeś, kochanie? - Próbowałem nie tracić głowy i powtarzałem sobie, że wreszcie mu się to znudzi i wtedy będę miał szansę pokazać im, jak rzucam i inne rzeczy i... och, Słyszalna, tyle wtedy myślałem o tobie; stało się tak, jak myślałem: znudziło go to wszystko, odszedł ode mnie kilka kroków, a ja znajdowałem się około trzydziestu stóp od obręczy kosza, daleko od miejsca, skąd mogę celnie rzucać. - Wiem o tym... - Cóż, pomyślałem o tobie i zastanowiłem się czy chciałabyś, żebym zaryzykował, a wiedziałem, że najbardziej lubisz we mnie to, że jakiekolwiek karty trzymam w ręku, gram nimi, mam - jak sama mówisz - charakter, a więc krzyknąłem do Sticka: "Hej!", on odwrócił się, a ja rzuciłem z odległości trzydziestu stóp i uwierz mi, Słyszalna, piłka poszybowała tak, jakby miała oczy, i za chwilę była w siatce, z tym że oni nie mają tam oczywiście siatek; widziałem, że Stick był pod wrażeniem mojego rzutu, wziąłem więc piłkę i rzuciłem jeszcze raz, tym razem z boku, z odległości dwudziestu stóp i pewnie domyślasz się, z jakim skutkiem. - Domyślam się, ale lepiej sam mi o tym opowiedz. Scout zmienił głos tak, aby sprawiać wrażenie, że mówi zupełnie od niechcenia. - Spytał mnie, czy zagram z nim razem przeciwko dwóm innym. Naprawdę dużym facetom. I nie zapomnę tego nigdy, daliśmy im niezły wycisk, ja i stary Stick, jesteśmy teraz prawie kumplami, bo daliśmy sznasę wszystkim, którzy chcieli grać przeciwko nam, stawiali zakłady, a my za każdym razem wygrywaliśmy, Stick jest pięćdziesiąt dolarów do przodu i nie może się doczekać, bym skończył rozmawiać przez telefon, bo chciałby jeszcze trochę zarobić, więc wygląda na to, że wrócę trochę później, a nie chciałem, żebyś się martwiła. - To brzmi jak z bajki. - Kocham cię. - Ja też, tylko dwa razy więcej. - Cześć. - Jestem z ciebie taka dumna, Scout, zawsze byłam, ale tym razem udało ci się, jakie to wspaniałe, kiedy marzenia stają się rzeczywistością, do widzenia, kochanie. Scout odłożył słuchawkę, w budce telefonicznej było gorąco jak w piekle. Zamknął oczy i przypomniał sobie jej słowa. To, co mówiła o marzeniach. Właśnie dlatego byli tak doskonale dobraną parą. Byli tacy podobni do siebie. Oboje byli okropnymi kłamczuchami. Było południe, gdy pięciodolarowy banknot znalazł się na asfaltowej nawierzchni boiska. - Rzucam pięć razy - powiedział Scout. - Jeśli przegram, forsa jest twoja. Stick schylił się po pieniądze. - Wszystkie podarunki mile widziane. Scout nadepnął trampkiem na banknot. Stick podniósł się. - Mogłeś mi nadepnąć na rękę. - Próbowałem. Stick przypatrzył mu się uważnie. Stali w odległości kilku stóp od kosza, przy którym akurat nikt nie grał. W tym momencie trwała przerwa w grze i kilku chłopców przysłuchiwało się rozmowie. - Chcesz grać, o to chodzi? Scout przytaknął. - Jestem graczem. Stick wskazał na piłkę Scouta marki Larry Bird Specjal. - Chcesz zagrać, używając tego okrągłego przedmiotu? - Daj spokój z tym pieprzeniem, dobrze? Mam już dość tego wypuszczania. - Był w odległości sześciu stóp od kosza, kiedy rzucił. Mógł to zrobić z zamkniętymi oczami. - Jeden rzut wykonany, zostały cztery. - Czekaj... -...na co? - powiedział Scout i rzucił z odległości dziesięciu stóp. Świst. - Dwa wykonane, zostały trzy. - Niech cię szlag, ja jeszcze nie zacząłem. Z tłumu ktoś krzyknął: - Ale on zaczął, to się liczy - i kiedy Stick odwrócił się, by uciszyć śmiechy, Scout cofnął się i wykonał następny piękny rzut, tym razem z odległości piętnastu stóp. - Trzy. Stick przykucnął i zajął pozycję między Scoutem i koszem. - Teraz bronię - ogłosił. - Nie poradziłbyś sobie nawet z drzewem. Wybuch śmiechu. - Zrób coś, człowieku. Zanim Stick skończył mówić, Scout wykonał następny rzut z odległości piętnastu stóp. - Cztery. - Facet potrafi rzucać - powiedział ktoś z tłumu. Stick przybliżył się do kosza i dał znak Scoutowi, by zrobił to samo. - Każdy pedał potrafi tak rzucać. Wejdź do środka tu, gdzie gramy my, mężczyźni. Scout zawahał się. - Skurwiel, nawet nie potrafi rzucić z wyskoku - powiedział Stick. Scout stał w miejscu kozłując. - Wejdź do mojego królestwa. - Zrobię to, nie martw się. - Dzisiaj, czy za kilka lat? Scout stał dalej w tym samym miejscu, jeszcze mocniej odbijając piłkę, następnie cofnął się na linię trzydziestu stóp i wpatrywał się w Sticka. Ten przesunął się o kilka stóp w bok i wyczekiwał. Scout zaczął nagle kozłować bardzo szybko i całym pędem ruszył na ten kosz... ...lecz czarna chmura przewidziała ten krok. Scout biegł coraz szybciej, mocno odbijając piłkę, która znajdowała się pod jego pełną kontrolą i kiedy zbliżył się do tablicy, przełożył ją do prawej ręki... ...lecz czarna chmura również zbliżała się do tablicy. Scout przymierzał się w tej chwili do wykonania wyskoku, trzymając piłkę w prawej ręce, odbił się od ziemi, prawą rękę wyciągając w górę... ...w tej samej chwili czarna chmura wzbiła się w powietrze - tak wysoko... ...a Scout, który przećwiczył to chyba milion razy zanim jeszcze skończył piętnaście lat, ściągnął prawą rękę w dół i ostrożnie przełożył piłkę za plecami, a tam czekała już lewa ręka, która przejęła kontrolę... ...czarna chmura była bezradna. Zgrabny rzut lewą. - Pięć - krzyknął ktoś z tłumu. Scout zbliżył się do pięciodolarowego banknotu, schylił się, aby go podnieść i gdy już wyprostował plecy, zobaczył obok siebie wkurzonego Sticka. - Zadrwiłeś ze mnie - powiedział Stick. Scout spojrzał na obręcz. Na tym właściwie polegała istota gry: na kontakcie wzrokowym. - Zademonstruj, co potrafisz najlepiej - wyszeptał.- Wyskocz pod same chmury - następnie odbił piłkę. Spojrzał jeszcze raz na obręcz i zastanowił się czy Stick zrozumie ten gest, a co więcej, czy podejmie ryzyko; Scout nie zastanawiał się jednak zbyt długo, gdyż Stick nagle odwrócił się i zaczął biec bokiem w kierunku tablicy i gdy znalazł się na linii rzutów wolnych, zadbał o odpowiednią równowagę ciała i wyskoczył w górę, Scout w międzyczasie rzucił piłkę, która łukiem poszybowała nad obręczą i choć nie był zbyt szybki i skoczny, wiedział jakiej siły należy użyć w danej sytuacji; gracz i piłka stali się jednością; Stick pochwycił wtedy piłkę swoimi wielkimi rękami, a ponieważ zrobił to wysoko w powietrzu ponad obręczą, zachowując przy tym doskonałą koordynację ruchów, miał jeszcze do dyspozycji wystarczająco dużo czasu by wyciągnąć ramiona i od góry z ogromną siłą włożyć piłkę do kosza - było to wręcz nieprawdopodobne - coś, co trzeba było zobaczyć na własne oczy, coś o czym ludzie będą mówić w nieskończoność; Stick złapał następnie piłkę i odrzucił ją do Scouta, krzycząc: Uuuuuuu..., daj mi pięć - na co Scout wyciągnął prawą rękę, by popularnym klepnięciem pogratulować przeciwnikowi i powiedział przy tym: "Moje pięć", ten jednak powiedział: - Daj pięć, ale dolarów, dupku - a gdy Scout to zrobił, Stick pomachał banknotem wysoko w powietrzu, ogłaszając: - Kto chce zagrać przeciwko nam dwóch na dwóch, wygrywamy ze wszystkimi skurwielami z tego boiska, mam rację, człowieku? - Ze wszystkimi skurwielami - powiedział do siebie Scout. - Tylko matka mogłaby kochać taką twarz - powiedziała Audrey, fachowo nasączając watkę wodą utlenioną i starannie przemywając ostatnie zranione miejsce wokół spuchniętego policzka Scouta - ale chcę ci powiedzieć, że ja tę buzię i tak kocham. Była godzina #/9#45 wieczorem, byli w salonie w jej domu, minęło już piętnaście minut od momentu, gdy zapukał do okna, spytał od niechcenia czy ma ochotę na wysłuchanie jego relacji. W odpowiedzi klepnęła go po pupie. Gdy on mówił o swoim triumfie, ona słuchała. Potem, zanim poprosiła o bardziej szczegółową relację, wzięła wodę utlenioną i watę, ułożyła go na kanapie i przystąpiła do przemywania wszelkich możliwych miejsc, które mogły być źródłem infekcji. - Gotowe - powiedziała w końcu, stawiając buteleczkę na stole. Wyciągnął do niej rękę. - Udało nam się. - Na pewno przyczyniłam się do twojego sukcesu, nie ma co do tego wątpliwości, byłam podobna do trenera, który udziela różnych mądrych rad zza lini boiska. - Nie, mam na myśli rozmowę przez telefon. Sposób, w jaki ze mną rozmawiałaś. Wiedziałem, że muszę wrócić i spróbować ostatni raz. W którym momencie zorientowałaś się, że kłamię? - Kiedy podniosłam słuchawkę i usłyszałam twój głos. - Robiłem co mogłem, by udawać, że jestem szczęśliwy. Pocałowała go. - Nie trzeba tego nigdy robić, kochanie. To się zdarza. Właśnie tak jak teraz. Nigdy nie byłeś taki szczęśliwy jak teraz, a nie skaczesz z tego powodu pod sufit. - A czy ty jesteś szczęśliwa? Skinęła głową i wstała. - Szczęśliwsza niż kiedykolwiek wcześniej. - Następnie wyszła z pokoju, po chwili wróciła z dwoma kieliszkami i pakunkiem w kształcie butelki. Podała mu pakunek. - Od wuja Arky'ego. On w ciebie wierzył. - Naprawdę? Ściągnął papier, spojrzał na butelkę. - Szampan bezalkoholowy - powiedziała Audrey. Była to mała butelka i Scout otworzył ją bez trudu, po czym napełnił kieliszki. - Przez cały dzień zjadłem tylko dziesięć czekoladek Milky Way, zresztą ten szampan pewnie i tak smakuje inaczej. Zaczął pić. Powstrzymała go. - Najpierw musimy się stuknąć kieliszkami, Scout, tak powiedział wuj Arky. I mamy powiedzieć przy tym coś miłego. - Niech Bóg błogosławi tych, którzy zachowują wiarę - powiedział Scout, następnie stuknęli się kieliszkami i napili się. On był spragniony, więc wypił do dna, nalał sobie jeszcze raz i to samo zrobił z jej kieliszkiem, kiedy był już pusty. - Smakuje jak dobre piwo imbirowe. - Pyszne. - Spojrzała na niego. - Naprawdę zjadłeś dziesięć Milky Way? - Nie zrobiliśmy przerwy na obiad. Stick był już wtedy dwadzieścia dolarów do przodu, więc wysłał do sklepu jakiegoś szczeniaka. - Ty nie zakładałeś się. Scout uśmiechnął się. - Stick upierał się. Chciał pokazać, że jest pewny swego. - Wyciągnął z kieszeni kilka banknotów. - Czy uwierzysz, Słyszalna? Potrząsnęła głową. Jakaż jestem zepsuta - w wieku siedemnastu lat. Z pokoju jej matki dobiegł jęczący głos. - Zjesz trochę mojej słynnej sałatki z tuńczyka? - Masz dosyć innych spraw na głowie. - Wskazał w kierunku pokoju, gdzie rozległ się jęk. - Jest gotowa, Scout, musiałam coś robić, gdy byłeś poza domem. - W takim razie z wielką chęcią. Opróżniła swój kieliszek i podała mu go. On dopił swój i skierował się w stronę kuchni, podczas gdy ona poszła do pokoju matki, zatrzymując się najpierw u cioci B., by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku; ciocia jak zwykle spała, a telewizor włączony był na pełny regulator. Audrey wiedziała, że gdyby wyłączyła telewizor, stara kobieta obudziłaby się, więc zamknęła tylko drzwi i pospieszyła do pokoju matki. - Cześć, mamo - powiedziała i zabrała się do rutynowego mycia i zmiany bielizny, przez cały czas opowiadając coś wesoło, choć matka najprawdopodobniej nic z tego nie rozumiała. Lekarze twierdzili jednak, że sam hałas w pokoju jest korzystny dla chorej, więc Audrey zawsze coś mówiła, będąc w towarzystwie tego bezradnego stworzenia, które wydało na świat rozzłoszczoną dziewczynkę z czerwoną twarzą. Co było przeciwieństwem złości? Przeciwieństwem złości - niezależnie od słowa, jakiego można by tu użyć - był sposób w jaki mówiła matce "do widzenia"; następnie dołączyła do Scouta, który kończył w kuchni swój posiłek. - Pyszne - powiedział, gdy pojawiła się w progu i pogłaskał się po brzuchu. - Tak, ojcze przewielebny, pierwszą rzeczą, która wzbudziła we mnie miłosne uczucia, było jego bogate słownictwo. Jak również zdolność nawiązywania kontaktów. Scout wskazał palcem na usta i zdołał wypowiedzieć tylko: "najadłem się". - Kolejną rzeczą, która mi zaimponowała, były nieskazitelne maniery przy stole. - Następnie posprzątała, zmyła naczynia. Wrzuciła butelkę do kosza na śmieci, kosz był pełny, więc związała u góry plastykowy worek, wyniosła go przez tylne drzwi, podniosła pokrywę metalowego pojemnika i wrzuciła go do środka, wróciła do kuchni, gdzie Scout, skończywszy posiłek, przyklęknął na kolano. - To była wspaniała sałatka z tuńczyka, Słyszalna, wyjdź za mnie. Nawet nie zatrzymała się, słysząc te słowa. - Co powiedziałbyś, gdybym przygotowała mój słynny rostbef? - Hej! Teraz zatrzymała się. - Mówię poważnie. - Scout, mamy po siedemnaście lat, o czym ty mówisz? Wstał. - Dobrze, umowa jest taka: wydaje mi się, że nigdy nie znajdę nikogo dużo lepszego od ciebie, a jestem pewny, że ty nie znajdziesz nikogo, kto byłby przynajmniej w połowie tak dobry jak ja, więc dlaczego nie mielibyśmy się zaręczyć? - Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął pierścionek. - Ten pierścionek jest z automatu na słodycze, jestem w tej chwili zupełnie szczery, pod koniec dnia skorzystaliśmy z takiego automatu, przypadkiem trafiłem na ten pierścionek i pomyślałem, że to jakiś symbol, kupię ci lepszy, kiedy będę miał więcej pieniędzy, ale teraz mogłabyś go nosić. Spojrzała na niego ukradkiem. - Scout, jeśli stroisz sobie teraz ze mnie żarty, nigdy ci nie wybaczę, bądź pewny. - Nie żartuję. - Myślę, że zbytnio rozpędziliśmy się w planowaniu przyszłości, ale samo mówienie nie jest przecież szkodliwe. - Wzięła go za rękę, przeszli do salonu i usiedli blisko siebie na kanapie. - Słuchaj, kocham cię i w ogóle, ale myślę, że zbyt gwałtownie reagujesz na to, co stało się dzisiaj w Nowym Jorku, czemu po prostu nie pokochamy się jak normalni ludzie? Spojrzał na nią. - Odrzucasz mnie? Oczywiście, że nie, myślę tylko, że trochę zdrowego rozsądku nikomu jeszcze nie zaszkodziło. - Czy można mówić o zdrowym rozsądku, jeśli odrzuca się osobę, którą się kocha? Przepraszam - której mówi się, że się ją kocha. Oj, głuptasie, daj mi tę nagrodę z automatu. - Włożył jej na palec pierścionek. Z pewnymi oporami wszedł na mały palec. - Niech to szlag - powiedział Scout. Audrey aż zachichotała, pierścionek wyglądał bardzo marnie ciasno opasując palec tuż przy paznokciu. Chwilę później on również chichotał. - Symbolicznie jesteśmy zaręczeni, prawda Scout? Nie miałbyś teraz nic przeciwko temu, abyśmy porozmawiali poważnie? Pocałował ją, następnie potrząsnął głową. - A więc dobrze, powód, dla którego uważam, że postępujemy zbyt pochopnie jest taki: mamy do zaliczenia ostatni rok, ty masz swoją drużynę, a jednocześnie nie możesz opuścić się w nauce, abyśmy oboje mogli dostać stypendia z uczelni, potem jeszcze cztery lata, a później... ...pamiętasz, że grywałem kiedyś w kręgle? - Przerwał Scout. - Wtedy nie chodziliśmy jeszcze ze sobą, postanowiłem zagrać do stu dwudziestu, więc ustawiłem kręgle i trenowałem, doszedłem do dobrej formy i trenowałem dalej i po jakimś czasie, pewnego dnia, gdy byłem prawie sam w bocznej uliczce, udało mi się zdobyć dwieście dwa punkty, co uznałem za szczęśliwy traf, więc spróbowałem ponownie i tym razem miałem wynik dwieście jedenaście i wyobraź sobie, że od tego czasu nigdy nie grałem w kręgle, nie miałem na to ochoty. - Jaki był cel tej przejmującej opowieści? - Już tak bardzo mi teraz nie zależy na koszykówce, Słyszalna. Dzisiaj, można by tak powiedzieć, zdobyłem dwieście pięćdziesiąt punktów. Będę grał w ciągu ostatniego roku w szkole - i będę grał dobrze, ale są teraz ważniejsze rzeczy w moim życiu, to pewne, że muszę mieć dobre oceny w szkole średniej, aby dostać stypendium z uczelni, ale kiedy już się to stanie, muszę być tam najlepszy, Słyszalna, bo będzie mi potrzebne następne stypendium ze szkoły medycznej, więc nie będę grał w piłkę na uniwersytecie Wagnera ani w żadnym innym miejscu. Pragnę tylko studiować i być z tobą, aż pewnego dnia wywieszę szyld z moim nazwiskiem, a jeśli to wszystko nie jest przejmującą opowieścią, cóż, nic na to nie poradzę, żadne z nas, Słyszalna, nie urodziło się w czepku na głowie, musimy ciężko pracować, aby zdobyć jakąś pozycję na tym świecie. Gdy skończył, Audrey rozpłakała się. - O co chodzi? - Czy nie słyszałeś sam siebie? - Płakała jeszcze bardziej. - Czy mógłbyś oczekiwać, że zachowam się inaczej? - Powiedz mi. - Nie chcę mieć tego na sumieniu. - Czego. . . czego? -...poświęcasz się dla mnie. Teraz, po tych wszystkich latach wiesz, jaki jesteś dobry, uniwersytet Wagnera nie jest ci potrzebny, mógłbyś być gwiazdą w najlepszych drużynach, mógłbyś dostać się do najlepszej szkoły: St.John's lub Georgetown, wiesz, że możemy być razem tylko wtedy, gdy zrezygnujesz z rzeczy, które kochasz, a ja nie chcę obciążać swojego sumienia... W tym momencie rozpłakał się Scout. - Och, kochanie, och kochanie, nie płacz, nie jestem tego warta... -...ależ jesteś, jesteś... -...to prawda, co mówiłam wtedy? Scout skinął głową i opanował płacz. - A więc daję ci wolną rękę, kochanie, dalej pójdziesz przez życie beze mnie... -...jesteś mi jednak potrzebna, Słyszalna. -...ciiiiii... -...jesteś mi potrzebna... Wzięła go w ramiona. - Och, kochanie. W tym momencie zaczął szlochać. - Nigdy nie sądziłem... nigdy nie myślałem, że będę pragnął... i to aż dwa razy w ciągu jednego dnia... - Pragnął czego? - Kiedy byłem w mieście... i siedziałem tam z pokrwawioną twarzą, myśli rozsadzały mi głowę... chciałem umrzeć, Słyszalna i teraz też tego pragnę. Zróbmy to. - Co? - Umrzemy. - Kiedy? - Natychmiast. - Naprawdę? - Tak. - Jak to zrobimy? - Przyniosę jakieś noże. - Wstała i poszła w kierunku kuchni. - Czy nie powinniśmy zostawić jakiegoś listu? Jesteś taki kochany, Scout, to takie miłe, że pomyślałeś o tym, zacznij sam, papier jest w szufladzie koło telefonu. Podszedł do szuflady, wyciągnął notes, długopis i zaczął pisać. Audrey wróciła z dwoma kuchennymi nożami, łzy ciekły jej po policzkach. W tej chwili Scout płakał coraz żałośniej. - Czytaj. Scout spojrzał na kartkę papieru. - Po prostu chcemy być razem - a to jest najlepszy sposób. - Popatrzył na nią. - Wystarczy? - Chciałabym dodać coś dla mamy. - Podała mu noże i wzięła długopis. - One są ostre, Słyszalna, naprawdę ostre. - Jeśli chcesz być dobrym kucharzem, musisz mieć odpowiedni sprzęt. Posłuchaj, co napisałam: "Ciociu B., powiedz mamie, że ma na świecie wielu przyjaciół." W porządku? Niemal bezwiednie pokiwał głową. - Będzie lepiej, jeśli podpiszemy. - Audrey podpisała się na dole kartki. To samo zrobił Scout. Wzięli noże do ręki. - Słyszalna, nie popełniamy błędu? - Nie, kochanie; boisz się o to, co by się ze mną stało, gdybyś mnie opuścił, ja boję się o to, co by się stało z tobą, gdybym cię zmusiła do pozostania. Potrzymasz mnie za rękę? - Och, tak. Usiedli wygodnie na kanapie. - Jak mamy to zrobić, Scout? Nadgarstki? Czytałam, że to nie boli tak bardzo. - Serce, Słyszalna. Tak będzie szybciej i lepiej. - Oczywiście, że serce - powiedziała Audrey. - Oczywiście. Tak będzie najlepiej. W tej chwili płakali tak żałośnie, że nie mogli kontrolować ruchów rąk. Powoli przyłożyli noże do swych serc. Spojrzeli na siebie, dali sobie znak skinięciem głowy, pchnęli. Jak na miasto Neptune, zebrał się dość spory tłumek, zwłaszcza że była godzina jedenasta w nocy. Karetka pogotowia, samochód policyjny, być może kilkanaście osób stojących w ciemnościach. Wuj Arky zatrzymał samochód, wysiadł, podszedł do najbliższego mężczyzny w mundurze. - Panie oficerze! - Policjant odwrócił się. - O co tu chodzi, skąd się wzięli ci wszyscy ludzie, jestem przyjacielem - i wytłumaczył, kim jest. - Jest bardzo źle, profesorze. - Głos był drżący i wyczuwało się w nim zmęczenie. - To matka, prawda? Następny wylew krwi? Policjant potrząsnął głową. - To córka, profesorze. Chodzi o Audrey i Scouta. Podwójne samobójstwo. Pod wujem Arkym ugięły się nogi. - Rozmawiałem z dzieciną dziś rano. To prawda, że była zdenerwowana, ale nic więcej. Samobójstwo - to po prostu niemożliwe. - Obydwoje zostawili listy. Podpisane listy. W dzisiejszych czasach wszystko jest możliwe w świecie takich dzieciaków, stresy i w ogóle. Wuj Arky potrząsnął głową, odwrócił się szybko i wrócił do samochodu. Widział, jak Scout wchodził do domu o wpół do dziesiątej, a więc trwało to wszystko tylko dziewięćdziesiąt minut. Nawet krócej. Cóż za szczególny przypadek - nigdy wcześniej nie poszło tak sprawnie. Był teraz z pewnością najlepszy, lepszy od Standisha i wszystkich pozostałych. Głowę miał odwróconą, gdy usiadł już za kierownicą. Nikt nie mógł wiedzieć, że w jego oczach była w tej chwili radość... `pk `tc Rywalizacja `tc `tc I. Sprawdzian `tc `ty 1 `ty Pilot helikoptera miał na twarzy widoczną bliznę. Musiała to być pozostałość po cięciu brzytwą - pamiątka z chłopięcych lat. Kiedy śmigła ucichły, otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię. Nosił okulary podobne do tych, jakich używają gwiazdy filmowe i miał odpowiednią do tego opaleniznę. Spojrzał na Scyllę w taki sposób, jakby zobaczył Marsjanina. - Ty jesteś tym? - spytał pilot. Scylla nie odpowiedział. Pilot zaczął iść w jego kierunku, stąpając po ubitym piasku. Znajdowali się na polanie w centralnej części wyspy. Rosnące wokół drzewa izolowały to miejsce od nieustannie wiejącej bryzy i pilot był już lekko spocony, co nadawało mu mniej beztroski wygląd niż ten, jaki z pewnością prezentował na co dzień. - Wykonywałem różne wariackie zadania, ale to miejsce jest chyba z piekła rodem. Miałem znaleźć miejsce oznaczone tymi współrzędnymi i zabrać "pewną grupę". Ile osób jest w tej grupie? A może ty jesteś wszystkim, co mam zabrać? Scylla przyjrzał się uważnie młodszemu mężczyźnie. Miał prawdopodobnie dwadzieścia pięć lub trzydzieści lat, natomiast jego iloraz inteligencji mógł co najwyżej przewyższać tę liczbę dwukrotnie. - Jestem "tym", jak to określiłeś. - I oto w tym momencie wypowiedział pierwsze słowa do innego człowieka, od jak dawna, to wiedział tylko Bóg; i co zdołał wypowiedzieć? Dziewięć sylab. Ale był to krok naprzód, biorąc pod uwagę dotychczasowy niezrozumiały bełkot. Cóż, wejście na intelektualną nutę było zawsze czymś miłym. - Nazywam się Kilgore - powiedział pilot. - Ty jesteś... Scylla zawahał się przez chwilę, gdyż nie miał pojęcia, jak się w tej chwili nazywa. Ludzie z Dywizji zapomnieli mu o tym powiedzieć, cóż za niedopatrzenie. Tak więc znów nic nie odpowiedział i stał bez ruchu w żarze słońca. W końcu Kilgore powiedział: - A więc jeśli jesteś tym, to mam coś dla ciebie. - Mówiąc to, wyciągnął kopertę z tylnej kieszeni i podał mu ją. Scylla wziął kopertę. Informacja na temat jego nowego imienia znajdowała się prawdopodobnie w środku. Tak więc nie było to w gruncie rzeczy niedopatrzenie ze strony Dywizji, lecz niekompetencja Kilgore'a. Zaczyna się od informacji - a nie pogawędek. - Chcesz to przeczytać na osobności? - spytał Kilgore. Scylla skinął głową, poszedł w kierunku palm, znalazł trochę cienia i otworzył kopertę. Była od Perkinsa, co nie stanowiło niespodzianki, list był napisany atramentem, a jego styl był równie kwiecisty, co sposób mówienia autora. Polecisz z tym kretynem. Zabierze cię do pewnego kapitana o nazwisku Givens. Czeka tam na ciebie następny list. Nie myśl, że Kilgore jest ograniczony, nie spotkałeś jeszcze Givensa. Kaliber intelektualny naszych pracowników nie jest w ostatnich czasach najwyższy. Przynajmniej tych pracowników, którzy są do naszej dyspozycji. Ach tak, myślałem sporo na temat twojego nazwiska. Chwilowo będziesz się nazywał: Pan Bede. Imię: V. (tylko inicjał) Podoba ci się? Wiedziałem, że tak będzie. Scylla musiał się w tym momencie uśmiechnąć. Perkins wiedział, że jego ojciec był historykiem, a przewielebny Bede był zakonnikiem i autorem powstałej w ósmym wieku "Kościelnej historii narodu angielskiego", pracy, dzięki której, bardziej niż ktokolwiek inny, zasłużył na miano ojca całej angielskiej historii. ...ptaki podniosły nagle wrzawę... Scylla nasłuchiwał. Czy to możliwe, by czuły, że ten, który je ścigał w tak niezgrabny sposób, ich towarzysz o coraz ciemniejszej skórze opuszczał je, zostawiając je sam na sam z palmami? Cóż za wspaniały podarunek na pożegnanie - całe królestwo zwierząt posiadało wrażliwość, jakiej pozbawiony był człowiek. Możliwe, że wiedziały. I - w pewnym sensie - opłakiwały to; jemu również, w takim samym stopniu, będzie brakowało ich towarzystwa. Scylla próbował odkryć źródło tego zgiełku. Powodem nie były lamenty, lecz panika. Kilgore rzucał w nie kamieniami, małymi, dużymi, brał z ziemi cokolwiek wpadło mu do ręki. Scylla powiedział bardzo łagodnym głosem: - ...musisz przestać to robić... ...a Kilgore odwrócił się, najwyraźniej przestraszony. Chryste, pomyślał Scylla, musiałem na niego krzyknąć. Bezwiednie. Nie miał praktyki w prowadzeniu konwersacji, jak to dobrze, że stało się to teraz - a nie w okolicznościach, w których podobny błąd mógłby spowodować jego wyjazd bez możliwości powrotu. - Przepraszam - powiedział Scylla, tym razem jego głos zabrzmiał łagodnie. - Lubisz ptaki, czy o to chodzi? - Spotkamy się w śmigłowcu - powiedział Scylla. Gdy został sam, wdrapał się zręcznie na wysokie gałęzie i starał się jak najlepiej naśladować ptaki. Chciał im, oczywiście, powiedzieć, że nie ma nic wspólnego z kamieniami. Ale jedyne co osiągnął, to niezręczność sytuacji - bo jeśli dotąd nie zdobył ich zaufania, to cóż więcej, do diabła, mógł jeszcze zrobić? Kilgore stał teraz na polanie i ciskał kamienie w kopce z piasku, wywołując przy tym odgłos podobny do eksplozji, niszcząc jednocześnie tunele, które z takim pietyzmem zostały zbudowane. - To właśnie chciałbym zrobić tym głupim Aj-rabom - powiedział. - Tak ich zbombardować, aby zostały tylko zgliszcza, a potem zbombardować te zgliszcza. - Co mówisz? - spytał Scylla. - Chodzi o zakładników, człowieku. Już mam dosyć tego, że ci ludzie obcinają naszym chłopcom jaja. Chryste, pomyślał Scylla, ileż to już dni musieli tam być? Tysiące. Prawdopodobnie postradali już zmysły - ci, którym Ajatollah pozwolił żyć. Nie. To dramatyzowanie. On sam pozostawał w podobnej niewoli niemal tak samo długo i prawdopodobnie nie był szaleńcem. - Myślę, że to nie są Arabowie. - Co? - Irańczycy - powiedział Scylla. - Ij-rańczycy? - powtórzył Kilgore. - A któż, do cholery, o nich mówi? Mówię o zakładnikach w Bejrucie. Głupiec. Głupiec! - Oczywiście, masz rację - po prostu żartowałem. Już drugi raz pilot spojrzał na Scyllę takim wzrokiem, jakby zobaczył Marsjanina. - Jestem gotowy - powiedział Scylla, wskazując ręką helikopter. Pilot nie przestawał mu się przypatrywać. W końcu powiedział: - Latałeś taką zabawką? Wykonując rozkazy, Scylla zarówno popełniał morderstwa w helikopterach, jak i uprawiał w nich miłość, żadnej z tych czynności nie wykonując zresztą w wygodnej pozycji. Nawet rozbił kiedyś maszynę przy lądowaniu, co było nie do uniknięcia. - Nie - odpowiedział. - Są głośne jak cholera. Wydali fortunę na to, by je unowocześnić: zwiększona moc, dodatkowe zbiorniki paliwa, każda część jest tu pierwsza klasa, mimo to jest głośny jak cholera. Jeśli jest więc coś ważnego, o czym chcesz pogadać, zrób to teraz, później będziesz musiał krzyczeć. - Nie ma nic takiego. - W porządku. Wsiedli do helikoptera, zapięli pasy. Zanim zaczęły obracać się śmigła, Scylla zapytał jakby od niechcenia: - Czy wiesz, jaki mamy dziś dzień? - Dwudziesty ósmy. - Dwudziesty ósmy, a... - Chodzi ci o miesiąc? Na Boga, dwudziesty ósmy czerwca. Do cholery, pomyślał Scylla, wściekły, że idiota nie uznał za stosowne podać mu informacji, o którą mu rzeczywiście chodziło jaki był rok? Oczywiście mógł o to spytać, ale narażać się trzeci raz na to, by zostać potraktowany jak Marsjanin - tego wolał uniknąć. Poza tym był inteligentnym facetem, uczelnię skończył przecież z wyróżnieniem. Był więc pewny, że zaległości nadrobi w ciągu roku, a zabierze się do tego zaraz po wylądowaniu. Kiedyś był przecież studentem Yale - a studenci tej uczelni rzadko miewali kłopoty ze znalezieniem odpowiedzi na pytania o tej skali trudności. Pół godziny po wylądowaniu, o czwartej, Kilgore wskazał ręką na mapę i powiedział: - Puerto Rico. Niezamieszkana część dużej wyspy. Kiedy wysiedli z helikoptera, koło hangaru czekał na nich mały mężczyzna z wąsikiem w stylu Erolla Flynna. - Jestem kapitan Givens - przedstawił się i podał rękę Scylli, który odpowiedział: - Nazywam się Bede. - Mam coś dla pana - powiedział kapitan Givens - bagaż i list, ale proszę chwilę poczekać. - Podszedł do Kilgore'a. - Myślę, że miałbyś ochotę odpocząć trochę, prawda? - Do cholery, chyba nie ma następnej roboty? - odpowiedział Kilgore. - Przykro mi - odrzekł Givens. Kilgore nabrał powietrza do płuc. - Co? Givens uśmiechnął się do Scylli i zrobił krok w kierunku Kilgore'a. - Nigdy wcześniej nie musiałem dostarczać jednego z nich - powiedział. - Dostarczać? - Kilgore wyglądał na zdezorientowanego. - Mam tu wiadomość przeznaczoną tylko dla dorosłych, którą obiecałem powtórzyć słowo w słowo. - Zrobił przerwę. - Czy nie znasz przypadkiem kogoś imieniem Ruthie? - Nieokrzesanej Ruthie? Wiesz, do cholery, że znam. Jest teraz w Jacksonville. - Zgodnie z informacjami, jakie posiadam, jest gdzie indziej. Powiedziała mi, że ma na sobie twoją koszulę i nic poza tym. Mówiła, że czeka - a gdzie ty mieszkasz, dziesięć minut drogi stąd? - Wiesz cholernie dobrze, gdzie mieszkam. - Powiedziała, że kiedy odłożysz swoje zabawki - miała na myśli latającego ptaka - to może dać ci niezły wycisk. Dzwoniła od ciebie i mówiła, żebyś się dobrze przygotował na "prawdziwą harówkę - i to bez odpoczynku". Dokładnie tak to określiła. Zwrócił się do Scylli. - Czy uwierzysz, jakie rzeczy muszę robić w ramach mojej pracy? Scylla nic nie odpowiedział, był pod wrażeniem niedorzecznych kłamstw Givensa. Ale wtedy nie było go tutaj, możliwe, że się mylił. Wydawało się, że Kilgore był też tego zdania. Wykonał gest jak przy samogwałcie - i zrobił to z wielką dumą. `ty 2 `ty Gepard polował na zdobycz. Zachowując ciszę. Jego wielkość podkreślało to, że przechadzał się po tej ruderze bezszelestnie, podczas gdy jego serce aż waliło z wściekłości. Miał ochotę skończyć ze wszystkim, zdusić wszystko w zarodku. Tego jednak nie wolno było zrobić. Zwłaszcza komuś, kto chce wspiąć się na najwyższy szczebel drabiny. A jeśli był ktoś, kto zasługiwał nie tylko na awans, lecz na najwyższe stanowisko - to właśnie był on. Skromność nie była nigdy jego mocną stroną. Kontynuował obchód kawalerki. "Rudera" - to zbyt mocne słowo na określenie tego mieszkania. Bardziej adekwatne byłoby wyrażenie: "zubożałe" mieszkanie. I to nie w tym znaczeniu że rzucał się w oczy brak pieniędzy - nie było tam śladu dobrego, gustu. W mieszkaniu brakowało wszystkich tych przedmiotów, które reklamowano w kolorowych czasopismach - nie było więc sprzętu stereo, wymyślnych urządzeń elektronicznych, ruchomego łoża, barku zaopatrzonego w importowane trunki i tak dalej, i tak dalej. ...i jak można było sprawić wrażenie, że był to rabunek, jeśli nie znajdowało się tam nic, co warto było ukraść? Otworzył szufladę serwantki, wywrócił wszystko, co było w środku, znalazł jakiś stary zegarek oraz spinki, które mogły ewentualnie przedstawiać jakąś wartość; schował je do kieszeni, a resztę rzeczy rozrzucił po podłodze. Obrazy na ścianach? Grafiki Leroya Neimana? Było takich kopii może ze trzydzieści pięć milionów. Nie było sensu się nimi zajmować. Spojrzał na zegarek: #/5#22 i 30 sekund. Za kilka minut miał przystąpić do wykonania zadania. Przetrząsnął zawartość kilku innych szuflad i w sposób fachowy porozrzucał znajdujące się w nich rzeczy po podłodze. #/5#25. Czas pazura. Pseudonim był dla niego sprawą dość ważną. Dywizja pozwalała w tym wypadku na wolny wybór i minęło wiele dni, zanim zdecydował się, że będzie Cheetahem - Gepardem. Zwierzę to było oczywiście najszybszym czworonożnym stworzeniem na ziemi i chociaż on sam nie przypominał geparda z wyglądu - wzrost ponad sześć stóp, waga ciała zawsze ta sama: sto osiemdziesiąt funtów, czasem jeden funt mniej lub więcej - miał jednak szybkość geparda. Szybkość dotyczyła nie nóg, lecz rąk. Ręce były jego najcenniejszą bronią, nie tylko posiadały swą moc, ale potrafiły uderzać z wielką prędkością. Tylko raz, wiele lat temu, znalazł się podobno w Dywizji człowiek o podobnych umiejętnościach - był nim legendarny Scylla. Cheetah nigdy go nie poznał, ale byli kiedyś w tej samej restauracji - i to w tym samym czasie. W eleganckiej francuskiej restauracji w Nowym Jorku, w której obowiązywał garnitur i krawat. Nastąpiła jakaś pomyłka z rezerwacją stolika, nie zanotowano dokładnie miejsca i terminu i w rezultacie czekał na próżno przy barze; był zły, ale uśmiechał się, aż wreszcie, po półgodzinnym wyczekiwaniu pojawił się Scylla. Duży, o ciemnej karnacji, taki typ, za którym prawdopodobnie szaleją kobiety. Scylla nie był wtedy z kobietą, ale z wysokim szczupłym dzieciakiem. Obejmował ramieniem tego wysokiego, szczupłego dzieciaka i można było podejrzewać - a właściwie było to pewne, że byli spokrewnieni, najprawdopodobniej byli braćmi. Mężczyzna, który prowadził restaurację, wybiegł na zewnątrz, by ich przywitać, Scylla przedstawił go następnie dzieciakowi, po czym właściciel otworzył drzwi i wprowadził gości do środka. Tymczasem on siedział cały czas przy barze, próbując ukryć wściekłość. Tyle o wielkim Scylli - można jedynie zadać sobie pytanie: czy mógł być tak wspaniały, skoro niedługo potem został zabity przez starego nazistę? Czy jego legendarne ręce mogły być aż tak szybkie, skoro jego następcą został jakiś stary ramol? Pozostaje jednak faktem, że Dywizja wielbiła go i uczyniła zeń swego pierwszego dostawcę. Cheetah przyciął pazury, naprężył palce prawej ręki, przygotował ją do wykonania zadania. Zwierzę, którego nazwę wybrał na swój pseudonim, również posiadało pazury, których nie można było schować. Jego pazury były odpowiednio przycięte, ściśle zakrywały koniuszki palców, były ostre jak brzytwa i nie wystawały poza końce palców więcej niż pół cala. Była godzina #/5#29 i minął już kwadrans od momentu, gdy podszedł do frontowych drzwi mieszkania, upewnił się czy nie były zamknięte na klucz i wziął głęboki oddech. Nie minęła cała minuta, gdy ktoś pierwszy raz zawołał z zewnątrz: "Ruthie!". Następnie drzwi otworzyły się na oścież i w progu pojawił się młody mężczyzna. Imię: "Ruthie" zostało powtórzone raz jeszcze, tym razem w intonacji pytania. Nagle błysnęły pazury i młody człowiek upadł, trzymając ręce w miejscu, gdzie jeszcze sekundę wcześniej miał gardło. Zachowując ostrożność, by nie poplamić ubrania krwią, Cheetah wyciągnął portfel z kieszeni umierającego mężczyzny, gotówkę zatrzymał dla siebie, natomiast karty kredytowe pozostawił w środku. Rozejrzał się wokół. W ustach odczuwał gorzki smak. Chryste, czy zawsze miał być tym i nikim więcej - królem likwidatorów, czy nie miał już nigdy osiągnąć następnego stopnia, najwyższego stopnia - i zostać dostawcą? Tego typu praca była dla niego czymś obraźliwym. Chciał to wykrzyczeć prosto w twarz swoim przełożonym. Był jak brylant - oszlifowany i błyszczący, ale dlaczego nikt tego nie dostrzegał? Dostawcy zajmowali się czymś więcej niż mordowaniem. Obracali się we wspaniałym świecie - apartamenty, kawior, kobiety o figurach Wenus. A gdzie było jego miejsce? Na jakimś zasranym przedmieściu ładnego skądinąd miasta, z dala od domu, gdzie mieszkali wspaniali ludzie, z dala od San Juan. Uczucie gorzkiego smaku w ustach spotęgowało się. Wykonywał już kolejne zadanie, co również przyczyniało się do jego fatalnego nastroju, nie miał czasu na wytchnienie, jego wysiłki nie były też zauważane przez przełożonych. Był przepracowany, nie dostrzegany - czy to właściwe słowo? - chyba tak, bo określało ogólnie stosunek przełożonych do jego osoby; mając takie oto odczucia na temat własnych problemów, słyszał jak umiera młody pilot, następnie wyszedł zamykając za sobą drzwi. W kieszeni miał bilet lotniczy. Pierwszej klasy. Do Nowego Orleanu. Niezbyt często zdarzało mu się odczuwać współczucie, ale przy tego typu zadaniach było to regułą. `ty 3 `ty Klimatyzacja w samochodzie kapitana Givensa doprowadzała kierowcę do szaleństwa. Albo raczej jej brak. Ledwo co ruszyli, a zaczęło coś w niej szwankować, co wywołało nerwowe drgania jego wąsika w stylu Erolla Flynna. - Nie przeszkadza mi upał - powiedział Scylla. - Nie rozumiesz - znasz Gujo? Scylla pokręcił przecząco głową. - Nie mam na myśli Gujo, Gujo to cholerny pies, mam na myśli Krystynę, czy znasz Krystynę? Scylla postanowił, że lepiej będzie, jeśli nic nie odpowie. - Chodzi o samochód. Krystyna to samochód. - Och, ta Krystyna - powiedział Scylla w przekonaniu, że taka odpowiedź będzie absolutnie bezpieczna. Od momentu popełnienia gafy z Ajatollahem, doszedł do wniosku, że powinien postępować zgodnie z zasadą architekta o nazwisku Mies Van der Rohe: mniej znaczy na pewno więcej. - Największy cholerny pisarz od czasów Mickey Spillane'a - Stephen King. Mają oczywiście inny styl. - Ich styl pisania, tak, słuszna uwaga - powiedział Scylla. - A co z Krystyną? - Cóż, nie muszę ci chyba mówić, że ten cholerny samochód miał ludzkie cechy. - Wyprostowaną dłonią uderzył kilka razy w klimatyzator. - Widzisz, ten żałosny skurwiel też ma ludzkie cechy. Biorę go do mechanika i mówię, żeby go sprawdzili. Pytają, co jest nie w porządku. Mówię, że nie działa. Sprawdzają i okazuje się, że działa. Na tym polega urok warsztatów. Myślą, że nie mam dobrze w głowie, ci cholerni mechanicy. Ale on wie. Kiedy jest chłodno, na przykład wcześnie rano, działa bez zarzutu; wydaje ten swój warkoczący dźwięk. Ale niech temperatura podskoczy do dziewięćdziesięciu... - Walnął ponownie w klimatyzator. I jeszcze raz. Scylla doszedł do wniosku, że nadszedł czas, aby przeczytać list, który wręczył mu Givens wraz z walizką pełną broni. Otworzył kopertę. Był w niej bilet lotniczy, kilkanaście pięćdziesięciodolarowych banknotów oraz list od Perkinsa. Pieniądze i bilet lotniczy włożył do kieszeni spodni i zaczął czytać. Mój drogi Bede! Givens, jak już może wspomniałem wcześniej, zawiezie cię na międzynarodowe lotnisko San Juan. Jesteś na tyle inteligentny i doświadczony, by wiedzieć, co zrobić z załączonym w liście biletem. Gdy będą zapowiadać twój lot, zgłosisz się po prostu przy odpowiednim wyjściu. Jest to mój ostatni list. (Słowo: "ostatni" brzmi tak ostatecznie). Fountain będzie miał dla ciebie wiadomość w hotelu Continental Supreme. Wszystko, co napisałem, może brzmieć przesadnie tajemniczo, ale taka jest specyfika naszego zawodu. (Właściwie jest to zupełna brednia, ale tego, wydaje mi się, oczekują od nas ludzie). Powodzenia w kontaktach z Fountainem. Jesteś perłą o wielkiej wartości. (Przypuszczam, że myślisz w tym momencie: byłem perłą, itd. itd.). Nie ufaj nikomu. Już najmniej piszącemu te słowa. Najlepsze umysły w mieście dochodzą do wniosku, że $e = mcó;¦. Czy sądzisz, że to możliwe? Gdy Scylla skończył, zorientował się, że kierowca obserwuje go cały czas. - Wszystko w porządku? - zapytał Givens. - Powinniśmy być na lotnisku zaraz po siódmej. - Spisałeś się znakomicie - powiedział Scylla. - Myślę, że chodzi o coś ważnego - powiedział wskazując na list. Ponieważ zawartość listu była tak mało istotna, Scylla miał z początku wielką ochotę na to, by dać kierowcy ten cholerny świstek papieru i pozwolić mu na zapoznanie się z jego treścią. Ale przyszło mu do głowy, że jeśli to zrobi, sprawi wielki zawód facetowi - on chciał, aby list był ważny. Kim był w tym momencie Scylla - kiepskim pracownikiem, zajmującym jedno z najmniej cenionych stanowisk w Dywizji. - Nie wolno mi o tym mówić - powiedział w końcu. Mężczyzna natychmiast zaczął się bronić. - Chryste, kolego, nie wtykam nosa w te sprawy, chciałem tylko pogadać. Scylla strzelił palcami. - Zapałkę. Natychmiast! - Może być zapalniczka? - Skoro nie masz zapałek. Podał mu szybko zapalniczkę. Scylla spalił list, rozdrobnił go następnie na małe kawałeczki w końcu wyrzucił skrawki spalonego listu przez okno. Zrobił to jednak powoli. W trakcie tej operacji samochód przejechał kilka mil. - Tego już nikt nie znajdzie - powiedział. - Prawdopodobnie trzeba go było zjeść. Nie powiesz nikomu, że tego nie zrobiłem. Ależ, panie Bede, jesteśmy przecież po tej samej stronie, proszę nie zapominać. Scylla potaknął, choć wiele lat wcześniej dowiedział się o podstawowej prawdzie życia: ludzie często przechodzą na inną stronę. W tym momencie poczuł do Givensa prawie że sympatię. Ale niezupełnie. To przecież Givens wysłał na śmierć roznamiętnionego Kilgore'a. Jednak i on - już niedługo - miał podzielić ten sam los. `ty 4 `ty To prawda - pomyślał Hondo, czekając na kapitana Givensa, aby go zabić - jestem wybrańcem Boga. Wstał, przeszedł się po biurze kapitana, wzruszył swoimi potężnymi ramionami. Były rzeczywiście potężne, tak samo zresztą jak inne części ciała. Cała jednak sylwetka nie sprawiała takiego wrażenia. Było to jedną z jego mocnych stron. Jego wzrost nie przekraczał sześciu stóp, ważył równe sto pięćdziesiąt funtów, a jego "mięsień piwny", czyli brzuch, był obiektem zazdrości niejednego kibica amerykańskiego futbolu. Wydawało się, że jest powolny, rozlazły; można powiedzieć, że był wymarzonym przeciwnikiem. Już wielu tak myślało - i był to ostatni błąd w ich życiu. Niedocenianie przeciwnika. Hondo ćwiczył ustawicznie, lecz nigdy w tym celu, by samym wyglądem demonstrować siłę. Ściskał w rękach gumowe piłki, codziennie przez godzinę wykonywał ćwiczenia izometryczne. To prawda, że nie był zbyt wytrzymały, ta słabsza strona nie przeszkadzała mu jednak w pracy, którą zawsze wykonywał szybko. Kochał pracę i chciał jej mieć jak najwięcej. Jedno zadanie za drugim, wysyłali go to tu, to tam - wszystko przyjmował z radością. Nie interesowało go zdobywanie wyższych szczebli służbowej hierarchii. Żydzi mieli powiedzenie - a właściwie był to sposób myślenia: jeśli ktoś wystawia głowę zbyt wysoko ponad tłumem, na pewno znajdzie się ktoś, kto ją obetnie. On zaś sam bardzo starał się, by jego głowa została na swoim miejscu - na grubej, mocnej siły. Był graczem w drużynie, stąd jego pseudonim, przezwisko jakim ochrzczono wielkiego koszykarza Havlicka. Nie było nigdy tak dobrego gracza w drużynie jak legendarny Celtic. Hondo posiadał jeszcze jedną zaletę: był wszechstronny. Również i to było zaskoczeniem dla wielu - z wyglądu można było sądzić, że jest przyciężkawym, niezgrabnym facetem. Jego inteligencja przerastała jednak to, co przeciętni ludzie uważają za nieodzowne, by radzić sobie w życiu. Otóż potrafił konwersować na dowolny temat co najmniej przez kilka minut; w jego zawodzie kilka minut to aż nadto, by uśpić czujność przeciwnika. A w takiej sytuacji przeciwnik popełniał błędy. Hondo nie czekał, aż przeciwnik popełni serię błędów - wystarczał mu zwykle ten pierwszy. Spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Hondo podszedł z powrotem do krzesła kapitana i usiadł. Przechadzka po małym biurze nie mogła trwać długo. Hondo był zaskoczony tym, że Dywizja w ogóle posiadała jakieś stałe biuro w San Juan. Było dość skromne. Po prostu pokój z biurkiem, telefonem, jakieś ważne nazwisko na drzwiach - a wszystko to w mało imponującym budynku, który znajdował się w mniej okazałej części miasta o piekielnie gorącym klimacie. Czerwiec w Puerto Rico. Nie słychać zbyt wielu miłosnych pieśni. W tym momencie rozległy się na korytarzu kroki. Hondo czekał z uśmiechem na twarzy. Mógł zaczaić się w ciemnościach i tam wykonać robotę, ale uwielbiał konwersację, lubił te pogaduszki, spontaniczne i swobodne rozmowy, jakie często towarzyszyły tego typu zadaniom. Gdy więc drzwi zostały otwarte, wstał i powiedział: - Jestem prawdziwie zaszczycony, proszę pana. Givens stanął jak wryty. - Kim pan do cholery jest? Zaskoczony tym Hondo wyjąkał: - Hon... Hon... Hondo. - Do cholery, jak pan się tu dostał? - pytał dalej Givens, stojąc jeszcze w drzwiach. Hondo wyjął z kieszeni mały metalowy przedmiot i nadal jąkając się, powiedział: - Kl... kluuucz. - Do cholery, skąd pan go wziął? - Z trzynastego piętra. Usłyszawszy to, Givens uspokoił się trochę. Trzynaste piętro znajdowało się w Dystrykcie Kolumbia. Stamtąd pochodziły wszystkie rozkazy dzienne. Zamknął za sobą drzwi i zaczął bawić się wąsikiem w stylu Erolla Flynna. - Hm. - Jeszcze raz pokręcił wąsa. - A więc przysłali tu pana z trzynastego piętra? Ostrożnie! - pomyślał Hondo przyglądając się zmieszanemu oficerowi, nie wolno teraz chichotać. Nierzadko zdarzało mu się to robić, było to jednak niemądre w przypadku osoby dorosłej, natomiast nie do przyjęcia w przypadku dorosłego faceta o tak dużych rozmiarach. A wwwięc tak, proszę pana, nasłuchałem się komplementów na pański temat. - Czasem wydaje mi się, że oni w ogóle nie pamiętają, że tu jestem. - Ma pan bardzo dobrą opinię, kapitanie Bradford. - Bradford? - wybuchnął Givens. - Bradford? A któż to jest, do cholery? - Myślałem, że to pan. - Cholera - powiedział Givens - jest dokładnie tak, jak mówiłem, zapominają, że tu jestem, nie pamiętają nawet nazwiska. - Skinął na Hondo, aby zrobił mu miejsce, usiadł przy biurku, chwycił za słuchawkę. - Sto pięćdziesiąt stopni Frahrenheita, klimatyzator w moim samochodzie szwankuje, a oni w dodatku wymyślili dla mnie jakieś nowe nazwisko. - Nie sądzę, aby je wymyślili - powiedział Hondo, spoglądając na Givensa, który zaczął właśnie wykręcać numer. - W takim razie kim jest Bradford? - To ktoś, kto pana zastąpi. - Zastąpi? Zastąpi? Ja nigdzie nie wyjeżdżam. - Odwrócił się i chciał spojrzeć w górę, ale nie zdążył ręce Hondo ściskały już mocno jego brodę i tył głowy. Ależ tak, wyjeżdżasz - pomyślał Hondo, wykonując dwa szybkie ruchy i pozwalając na to, by głowa opadła bezwładnie na biurko; robiąc to, zastanawiał się cały czas, kogo trzeba będzie wyeliminować w ramach następnej roboty - tej w Nowym Orleanie. `ty 5 `ty Zachowując spokój, Scylla wszedł do budynku międzynarodowego lotniska w San Juan, przygotowany już zawczasu na zetknięcie się z panującym tam hałasem. Pomyślał, że ów hałas mógł wynikać z różnic kulturowych - prawda była jednak taka, że wynikał, w pewnym stopniu, z różnic rasowych. Wiedział tylko tyle, że Latynosi w odróżnieniu od sąsiadów z północy, lubili odwiedzać lotniska. Jakiś daleki kuzyn leciał z Mexico City do Los Angeles? Wspaniale! Dwudziestu dwóch krewnych wtłacza się do kilku samochodów, które w wolnym tempie jadą na lotnisko. Ciocia Konsuela składa wizytę w Nowym Jorku? Lepiej umrzeć, niż nie być członkiem piętnastoosobowej delegacji, która odprowadza ją na lotnisko. Tak więc był dobrze przygotowany na zetknięcie z hałasem. Miał się jednak cały czas na baczności i wchodząc do budynku przystanął na chwilę przy wejściu, wziął głęboki oddech, określił swoje położenie i przypomniał sobie, że upłynęło zaledwie kilkanaście godzin od momentu opuszczenia wyspy. Obok niego przeszła ładna Hiszpanka w bawełnianej koszulce, na której namalowana była inna ładna dziewczyna. To dziwne, pomyślał Scylla. W przeszłości nie afiszowano się dewiacjami seksualnymi, w każdym razie nie w krajach tropikalnych, które znał. Ładna Hiszpanka uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnął się, oczywiście, w odpowiedzi i wtedy zorientował się, że portret na koszulce nie przedstawiał innej dziewczyny, lecz mężczyznę z makijażem. Pod wizerunkiem widniał podpis. Boy George - przeczytał Scylla. Przez moment był oszołomiony zmianami, jakie zaszły, ale później przypomniał sobie Tiny Tima, a przy okazji prawdę życiową, że w istocie nie zmienia się dokładnie nic. Do starych problemów dochodziły nowe - w ten sposób świat kręcił się już od dawna. Jedyną zmianą w tym przypadku było to, że Boy George był przystojniejszy. Samolot do Atlanty był spóźniony. - Czy opóźnienie jest duże? - Scylla zapytał dziewczynę przy okienku. Jesteśmy pewni, że nie. Kiedy będzie wiadomo dokładnie? Niedługo spodziewamy się jakichś informacji. - Z pomocą Boską- odpowiedział na to Scylla i udał się w kierunku stoiska z czasopismami przy wejściu do księgarni. Samoloty do Atlanty były zawsze opóźnione. Sam Madison zrobił odnośny zapis w Konstytucji. Wszedł do sklepu, mając silne poczucie zadowolenia - nienawidził samolotów i jedynym sposobem na przetrwanie lotu była książka - albo jakiegoś autora, którego szanował, albo też zwykła szmira. Prawdą było, że był podobny do ludzi, którzy w odpowiedzi na pytanie dotyczące ich ulubionych stacji telewizyjnych, odpowiadali: "telewizja publiczna", co było o tyle dziwne, że najpopularniejszymi programami były zawsze "Beverly Hillbillies" oraz "Laverne i Shirley". Prawdą było również to, że nie licząc kilku autorów, prawdziwą gratką była dla niego zwykła szmira. Czytanie czegoś takiego było wymarzonym zajęciem w trakcie lotu. "Najdroższa mamusia." Książki noblistów czytane w miejscu znajdującym się pięć mil w głąb stratosfery cóż za pomysł! Wziął egzemplarz New Yorkera, gdyż znajdował się pod ręką, ale nie tylko dlatego: po prostu wypadało zacząć od New Yorkera. Zerknął na spis treści i odłożył magazyn na swoje miejsce: nie znalazł nowego opowiadania Johna Cheevera, a jedynie Cheever mógł okazać się pomocny w przetrwaniu lotu - nawet lotu tam i z powrotem. Następnie nachylił się, aby dla rozweselenia wziąć do ręki San Juan Star... ...i w tym momencie zawróciło mu się w głowie. Aby zachować równowagę, wsparł się na stelażu stoiska z książkami. Trzymał się go ile tylko miał sił, ponieważ Kilgore nie mylił się: był dwudziesty ósmy i rzeczywiście był czerwiec. Ale rok 1985Ď? To niemożliwe 1982 - tak, to mógłby jeszcze zaakceptować. Początek roku 1983 też nie byłby szokiem. Ale na rany Chrystusa! Kiedy jechał na swoją wyspę, Carter, ten inżynierek, kończył swą pierwszą kadencję i rozpoczynał walkę wyborczą z Reganem, Scylla czuł odrazę do Cartera, gdyż głosował na niego i dał się nabrać na tę wierutną bzdurę: "Nigdy was nie okłamię." Carter miał zostać zmiażdżony przez Kennedy'ego zanim uratował go Ajatollah. Carter natychmiast owinął się narodową flagą i wybiegł z Ogrodu Różanego - a po klęsce na pustyni, gdy rozbiły się nasze samoloty, miał, cholera, na tyle tupetu, żeby ogłosić, iż ze względu na to, że sytuacja w Iranie stała się "bardziej możliwa do kontrolowania", mógł obecnie wyjść z ukrycia. Ktoś, kto miał szacunek dla języka oraz tych, którzy polegli na pustyni, nie mógł użyć słów: "bardziej możliwa do kontrolowania." Coś takiego było gorsze od pornografii. Scylla spojrzał na jeden z nagłówków i zobaczył nazwisko: Regan, zorientował się więc, że ten aktor musiał wygrać wybory. Następnie pomyślał przez chwilę. Nie tylko wygrać. Minęło już pół roku 1985 (to był niepodważalny fakt), co oznaczało, że musiał zostać wybrany powtórnie. Scylla ponownie wziął gazetę Star, tym razem stojąc już mocno na nogach, potem szmatławiec z Miami, tygodniki Time i Newsweek i, dzięki Bogu, zdążył wziąć ostatni egzemplarz New York Times'a. Przed wyjściem zrobił szybki obchód działu książek, ale ponieważ nie znalazł nic nowego swych ulubionych autorów, Irwina Shawa i Ross Mac Donalda, udał się szybko w kierunku lady, gdzie został obrzucony gniewnym spojrzeniem przez ekspedientkę, która musiała iść na zaplecze sklepu, by rozmienić pięćdziesięciodolarowy banknot; poczekał na resztę, znalazł miejsce w mniej zatłoczonej części lotniska i usiadł. Ktoś, kto nazywał się Michaił S. Gorbaczow był w tej chwili sowieckim przywódcą. Znaczyło to, że w czasie jego nieobecności musiał umrzeć Breżniew, a ten drugi wygrał walkę o władzę. Scylla wzruszył ramionami. To, kto rządził Rosją, nie miało właściwie znaczenia, wszyscy przywódcy byli tam tacy sami: byli to ludzie małego kalibru, którzy przeżyli rewolucje i wojny, których słabą stroną były szare komórki, natomiast mocną stroną długowieczność. Był tylko jeden przywódca światowy, który - przynajmniej w przekonaniu Scylli - zasługiwał na podziw: był nim Sadat. Przejrzał szybko wiadomości na temat rozrywki i z satysfakcją dowiedział się, że mister Eastwood, jak każdego lata, kręci jakiś nowy film sensacyjny, pewnie western. Scylla lubił filmy sensacyjne, a Eastwood był jednym z jego dwóch ulubionych aktorów, był nim już od czasów tzw. spaghetti westernów; ale jeszcze dłużej, bo od czasów Wielkiej ucieczki, ulubieńcem Scylli był Mc Queen. Spojrzał na artykuł pod tytułem "Pięć znanych kobiet", były w nim zdjęcia kobiet z umieszczonymi poniżej podpisami i po raz pierwszy Scylla poczuł mdłości - kim była Sally Ride, Sandra O'Connor, kim była Madonna, Ferraro, kim wreszcie była Mary Lou Retton? AIDS? "Rozpaczliwe poszukiwanie lekarstwa. W wirusie odkryto geny." Czym był AIDS? Albo MTV? Nic się nigdy nie zmienia, powtórzył sobie raz jeszcze. Do starych problemów dochodzą nowe. Pamiętaj o tym. Nigdy o tym nie zapominaj! Jego wzrok zatrzymał się w tej chwili na ogłoszeniu, które zajmowało całą stronę i zaczynało się od krzykliwego nagłówka: "W tej chwili cena tylko 799 dolarów 95 centów". "Zdalne sterowanie" - mówiło dalej ogłoszenie. "Można podłączyć do telewizji kablowej." "Zdalne sterowanie" - co znaczyły te słowa? "Telewizja kablowa?" Przeczytał ogłoszenie uważnie, świadomy zmian, jakie zaszły, gdy przebywał poza krajem; nagle okazało się, że już nie jest w czystym, dobrze nasłonecznionym miejscu. VHS VCR - Video. Przyjrzał się tym symbolom i rozzłościł się jeszcze bardziej niż przedtem: w ogłoszeniu nikt nie zadał sobie nawet najmniejszego trudu, by wyjaśnić znaczenie tych liter. Widocznie skrót był powszechnie znany. "Można programować do czternastu dni. Cztery programy. Automatyczne ustawianie prędkości. Wkładanie kasety od przodu." Scylla przyglądał się zdjęciu prostokątnego urządzenia. Ale do czego służyło? Można je było nabyć za mnóstwo pieniędzy. Ogłoszenie na całą stronę musiało być drogie. Dopiero sześć godzin znajdował się poza wyspą i w tej chwili zrozumiał, że aby zachować spokój, wchodząc kilka chwil wcześniej na lotnisko przybrał pozę kogoś, kim w istocie nie był, teraz jednak poczuł pragnienie powrotu do innego świata. Tak. Świata, w którym nie znano skrótów. Scylla zamknął oczy, usłyszał wiatr i ptaki, skrzypienie gałęzi drzew i uderzanie fal, wrzaski... ...ależ na jego wyspie nie słyszało się żadnych wrzasków... Próbował nie otwierać oczu, ale wrzaski stawały się coraz głośniejsze, więc obrócił się i zobaczył sto, a może i więcej, kilkunastoletnich dziewcząt, które z piskiem przebiegły przez główne przejście dla odlatujących pasażerów, następnie zatrzymały się, zrobiły raptowny zwrot i pobiegły z powrotem, przystanęły ponownie i w tym momencie dołączyła się do nich jeszcze jedna, chyba równie duża, grupa nastolatek i nagle z głośników doleciały słowa po hiszpańsku, mówione podnieconym głosem; Scylla znał hiszpański wystarczająco dobrze, by zrozumieć większość z nich: "To tylko plotka. Nie ma tu pana Menudo... nie ma tu pana Menudo, proszę was, młode panie, pana Menudo Tutaj nie ma." Scylla spoglądał na to szaleństwo i nagle odkrył, że odczuwa przerażenie. Nie miał wcześniej podobnych doświadczeń. Nawet przed pobytem na wyspie nigdy nie czuł się w ten sposób. Zrozumiał, że jego osoba wywołuje strach. Obdziela tym strachem ludzi wokół niczym świątecznym indykiem. Samo już jego imię budziło zgrozę. On jednak, świadomy swej siły, czuł się równie bezpiecznie, jak inni przeciętni ludzie. Znajdował się obecnie w innym kraju. Nagle zorientował się, że stracił poczucie własnych możliwości. Kiedy dziewczęta nie przestawały jednak piszczeć i nie dając wiary ogłoszeniu przez głośnik, wszczęły prawie że bunt, gdy widziane wcześniej skróty zaczęły po prostu naigrawać się z niego - czy jednym ze skrótów było MTV VIDEO? Czy lekarstwo genetyczne miało wyleczyć VHS? - Wtedy zrozumiał, że nie jest we śnie lecz na jawie. W tym momencie zapragnął znaleźć się wreszcie w samolocie, zapragnął tego bardzo ponieważ gdyby już się tam znalazł, byłby to początek czegoś, co zaprowadzi go do ostatecznego celu, jakim był w tym przypadku Nowy Orlean, mniejsza o to, co miało go tam spotkać. `ty 6 `ty San Juan zaskoczyło go tym, że doznał tam uczucia strachu, natomiast szokiem w Nowym Orleanie okazało się inne uczucie - smutek. Był już w tym mieście, ale tylko raz i niewiele dłużej niż jeden dzień, było to dwadzieścia lat wcześniej; teraz jednak, czekając na bagaż, Scylla poczuł się nagle tak, jakby linka spadochronu zaplątała mu się na szyi. W tej chwili nie był przygotowany na tego typu emocje. Wtedy, gdy był tu po raz pierwszy, jego myśli błądziły bez celu, a wydaje się, że lepiej by się stało gdyby odpowiednio nastawił się psychicznie - na to, co miało się stać. Ten dzień, w którym był tu poprzednio, nie był dniem podobnym do innych. Odebrał niebieską walizkę i kierując się znakami informacyjnymi, udał się na postój taksówek, ustawił w kolejce i gdy przyszła jego kolej, wsiadł do jednej z nich. Był zupełnie wyczerpany lotem - a właściwie lotami: najpierw z San Juan do Atlanty, skąd miał połączenie z Nowym Orleanem. Ściśle rzecz biorąc owo połączenie okazało się być tylko teorią, ponieważ z powodu usterek technicznych - za pomocą tego enigmatycznego określenia linie lotnicze próbowały wytłumaczyć własne wpadki - sześciogodzinny lot trwał co najmniej dwa razy dłużej. Latanie samolotami i czekanie były dwiema spośród trzech rzeczy, których najbardziej nienawidził, trzecim składnikiem owej ponurej tripli było lądowanie, w czasie którego czuł się zupełnie wycieńczony. I jak tu nie unieść się gniewem. Był ciągle w takim nastroju, gdy odbierał bagaż; kręcąca się taśma z walizkami, ku jego zaskoczeniu, wywołała gwałtowniejsze uczucie beznadziejności niż wszystko inne do tej pory, pomyślał wtedy, że uczucie gniewu długo go nie opuści. Było kilka minut po dziewiątej rano, gdy zatrzasnął drzwi taksówki i miał właśnie określić cel podróży - Continental Supreme. Jednakże taksówkarz, który był starszym eleganckim mężczyzną, usłyszał chropowaty głos mówiący: - Czy Cafe du Monde jest ciągle otwarta? - Jeśli świat się jeszcze kręci, to chyba tak. - W takim razie poproszę do Cafe du Monde. - Jest pan mądrym facetem. - Taksówka ruszyła. Było jeszcze wcześnie i w powietrzu wyczuwało się wilgoć. Scylla usiadł wygodnie i zaczął zastanawiać się, czy miejsce, gdzie jechał, bardzo się zmieniło. Pomyślał, że pewnie nie zmieniło się zbytnio, wątpił, aby mogły tam zajść poważniejsze zmiany zważywszy, że przed pierwszym i zarazem ostatnim posiłkiem, jaki tam spożył, lokal ten prowadzony był już około stu lat. Gdy Scylla służył jeszcze w Dywizji, jadał w większości światowych "pałaców gastronomii". W Nowym Jorku jadał w Chauveron lub Taillevant on Rue Lammenais, będąc w Brukseli, bywał w Villa Lorraine, wykwintnej restauracji dla Szwajcarów, której właściciel, o ile nie zawodziła go pamięć, nazywał się Giradet. Cafe du Monde nie była pałacem gastronomii. Jadał również w najlepszych bistrach. Harry's w Wenecji, Durgin-Park w Beantown, El Parador's na Manhattanie. Scylla uwielbiał bistra, był w nich po prostu zakochany. Cafe du Monde nie można było zaliczyć nawet do tej drugiej kategorii. Ktoś, kto był dostawcą Dywizji, żył zawsze na najwyższym poziomie i pijał, rzecz jasna, najlepsze gatunki win. Tak więc Scylla znał smak wina Palmer rocznik 61, pijał je wiele razy, Cheval Blanc rocznik 47 w dwukwartowych butelkach - a jakże inaczej! - oraz Noval rocznik 31, niezaprzeczalnie najlepsze wino w ciągu ostatniego wieku. W Cafe du Monde nie było listy win. Nie było tam również spisu potraw. Serwowano jedynie kawę au lait oraz pączki. I nic więcej. Można było zamówić mleko, jeśli ktoś miał na to ochotę. A więc jak to możliwe, że kawiarnia przetrwała tyle czasu nie oferując niczego innego poza kawą z cykorią i chrupiącymi, smażonymi ciasteczkami, posypanymi cukrem pudrem? Kawiarnia miała bowiem swój ciężar gatunkowy. To miejsce miało swój styl. Gdy ktoś siedział w tej kawiarni, spoglądając na brązową rzekę Mississippi, czuł, że jest właśnie tam - a nie gdzie indziej. Ktoś, kto jadąc na wielbłądzie w Egipcie przyglądał się uważnie Sfinksowi, nie mówił przecież: - Nie, ten jest niedobry, pokażcie mi jakiegoś innego. - Podobnie z Cafe du Monde: gdy ktoś jadł tam śniadanie, nie mówił nagle: - Miałem ochotę na rozpuszczalną kawę marki "Sanka" i jajko w stylu Mc Muffin, chodźmy gdzie indziej. - Żadne inne miejsce nie mogło równać się z Cafe du Monde. Miejsce to miało charakter wyjątkowy. Przynajmniej dla Scylli, który miał do tej kawiarni zupełnie wyjątkowy stosunek. Z miejscem tym byli poza tym związani jego rodzice. Był rok 1927. V. H. Levy, człowiek bardzo zdolny i bardzo biedny rozpoczynał właśnie pracę nad doktoratem; dopiero dziesięć lat później miał osiągnąć sławę jako historyk, na czym tak bardzo mu zależało. Rebeka Berger była równie ładna i delikatna, jak bogata i liczyła osiemnaście lat. Tych dwoje znało się dopiero niecały tydzień. H.V. miał kuzyna, od którego dostał list polecający do jej rodziny. I z końcem pierwszego tygodnia znajomości, jak głosi rodzinna legenda, siedzieli razem o czwartej nad ranem w zawsze otwartej Cafe du Monde, i on poprosił ją, aby zaczekała, aż będzie miał więcej pieniędzy i wyszła wtedy za niego za mąż. Ona, rzecz jasna, odpowiedziała tonem, który nie tylko był potwierdzeniem jej akceptacji, ale również wyrażał entuzjazm: - Tak! Delmore Schwartz napisał opowiadanie, w przekonaniu Scylli wspaniałe, pod tytułem: "W marzeniach jest początek odpowiedzialności"; autor, obdarzony jakąś specjalną siłą, odbywa wędrówkę w czasie i jest obecny w chwili, gdy jego ojciec oświadcza się matce i w momencie, gdy ma usłyszeć odpowiedź, autor opowiadania krzyczy w imieniu syna, który dopiero ma się urodzić: - Nie róbcie tego! Ileż to razy, będąc dzieckiem, Scylla chciał wykrzyczeć te słowa? Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym wszystkim, podczas gdy taksówka pokonywała w wolnym tempie odległość między lotniskiem i miastem. Związek, który zaczął się w tak romantycznym stylu, osiągnął punkt kulminacyjny na samym swoim początku. H. V. Levy był bardzo zdolny, bardzo biedny, ale również bardzo zimny. Mając na uwadze jedynie karierę zawodową, osiągał coraz wyższe szczeble skomplikowanej hierarchii wydziału historycznego uniwersytetu Columbia z szybkością, która biła wszystkie rekordy. Rebeka natomiast, ładna i delikatna (ale po 1929 roku już wcale nie bogata), okazała się kobietą niezbyt mądrą. Dość późne przyjście na świat Scylli było oczywistą próbą ratowania walącego się domu, który jednak już wcześniej był niczym więcej niż zamkiem z piasku. Dziesięć lat później, gdy Rebeka była już po czterdziestce, przyszedł na świat Babe; fakt ten wywołał ogólne zdziwienie, natomiast nie cieszył się z tego powodu prawie nikt - właściwie nikt oprócz Scylli. - Napiwek - jak pan uważa. Scylla przymrużył oczy. Taksówka zatrzymała się, silnik był ciągle na chodzie. - Należy się osiemnaście, napiwek - jak pan uważa. - Zniszczona ręka starego mężczyzny wskazała najpierw na taksometr, następnie na Cafe du Monde. - Chciałem tylko zobaczyć to miejsce - powiedział Scylla. Czy zdrzemnął się? Nie spał w czasie podróży, nigdy nie sypiał lecąc samolotem. Drzemka była jednak czymś, w czym znajdowali upodobanie ludzie starsi. - Musi pan coś zjeść... - Chciałem tylko zobaczyć to miejsce - powtórzył Scylla. - Teraz może mnie pan zawieźć do Continental Supreme. Kierowca przyglądnął mu się uważnie: - Nic specjalnego, mają tam tylko dobre jedzenie. - Znam pewnych ludzi, którzy zaręczyli się tutaj. - Wspaniale. Scylla nic nie odpowiedział. - Pobrali się? Scylla pokiwał głową. - Głupota. Scylla znów potaknął głową, gdyż wiedział, że w to miejsce, blisko placu Jacksona, nie przywiodła go chęć zaczęcia czegoś od nowa, lecz raczej pragnienie skończenia z czymś i to raz na zawsze. Życie rodzinne, sam H.V. i Rebeka, dwóch synów - wszystko to mogło wzbudzać zazdrość człowieka patrzącego z zewnątrz: sławny genialny ojciec, prześliczna żona z Południa, niepodzielnie panujący w domu akcent ze stanu Luizjana, chłopcy, z którymi nie było żadnych problemów. Później zaczęła się zła passa. (Scylla zastanawiał się czasem, kiedy się skończy.) H.V. miał zawsze absurdalnie liberalne poglądy, pracował w Waszyngtonie, zawsze w charakterze jakiegoś doradcy; Komisja Mc Carthy'ego, która pracowała na pełnych obrotach, zajęła się również nim, zarzucając mu, że był kimś, kim z pewnością nigdy nie był - cóż za absurd! - Myślę, że to nieprawda, że tatuś nie żyje, powiedział Babe. Następnego dnia rano powtórzył to samo. - Zastanawiałem się. - Chociaż masz tylko dziesięć lat, nie wolno ci udawać, że jesteś analfabetą. Sam się zastanawiałem i do takiego właśnie doszedłem wniosku. - Obiecaj, że nie będziesz się śmiał. - Obiecuję. - On wystawia nas na próbę. To znaczy mnie. Ty jesteś duży i silny, on wystawia mnie na próbę, chce się upewnić, że też jestem silny, dlatego wszystko to zainscenizował, wiesz, farba i cała ta reszta, myślę, że cały czas na nas patrzy, kocha mnie i chce wiedzieć. - Kochał wszystkich. - Nie mów o tym w taki sposób, jakbyś mówił o przeszłości, Doc. Tatuś ciągle kocha nas wszystkich. Rankiem dwa dni później powiedział: - Doc? - Nie będę się śmiał. - Dlaczego nie przyszedł? - Tatuś? - Tak. Wczoraj wieczorem byłem pewny, że przyjdzie. Od czasu pogrzebu nie płakałem i w ogóle zachowywałem się poprawnie. Czy to nie znaczy, że jestem silny? Jak myślisz, czy długo potrwa ta próba? - Już niedługo się skończy. Po południu, następnego dnia: - Babe? - Tak? - Zgadnij, co jest w tej kopercie? - Co? - Bilety na samolot. - Bilety na samolot? Gdzie się wybieramy? - Niespodzianka. Nazajutrz wieczorem, niespełna godzinę przed udaniem się do hotelu Orleans, siedzieli przy stoliku w Cafe du Monde i kelnerka przyniosła właśnie kawę dla Doca i mleko dla Babe'a oraz pączki dla jednego i drugiego. W czasie gdy Babe pożerał gorące ciastka, Doc mówił o H.V. i Rebece, o tym jak tu właśnie splotły się ich losy, natomiast podniecony tym Babe rozglądał się wokół, zastanawiając się na głos, przy którym siedzieli wtedy stoliku; i w tym właśnie momencie, po raz pierwszy i ostatni zarazem, Doc wypowiedział te słowa, które brzmiały tak jasno. Słowa, które były jak cięcie nożem: - To nie była farba, Babe. Babe zamrugał oczami, zamrugał ponownie, następnie podbiegł do brata i wpadł mu w ramiona, płacząc przy tym tak żałośnie, jakby pękło mu serce. W tym momencie działo się tak w istocie. - Napiwek taki jak uważam? - powiedział Scylla, gdy taksówka podjechała pod hotel. Potaknięcie głową. Zapłacił dwa razy więcej niż wskazywał taksometr, sprawiając tym wielką radość staruszkowi. Zawsze dawał sute napiwki: po pierwsze nie płacił własnymi pieniędzmi, ale był też inny powód - pracując dla Dywizji, należało mieć po prostu klasę. Nie można było jednak tego powiedzieć o hotelu Continental Supreme. Sądząc po akcencie tych, którzy wchodzili i wychodzili, jak również tych, którzy pracowali w recepcji, hotel nie miał z pewnością charakteru "kontynentalnego", a na podstawie niedopałków porozrzucanych wokół stojących popielniczek można było natomiast dojść do wniosku, że "supremacja" tego miejsca była bardziej niż wątpliwa. Scylla wzruszył ramionami. Dobrze, że w ogóle były jakieś popielniczki. - Bede - powiedział do urzędnika w recepcji. Ten kazał mu wpisać się do książki hotelowej, wręczył mu dwa klucze do pokoju, powiedział: - Niech pan trzyma. - Mówiąc to, szperał w jakichś kopertach, następnie wyciągnął jedną z nich i położył na ladzie. Jadąc windą Scylla zastanawiał się czy będzie miał apartament. W dawnych czasach nie przyszłoby mu nawet do głowy, aby w ogóle zastanawiać się nad tego typu problemem. Miejsce gdzie miał przenocować, było apartamentem, a właściwie nim nie było. Były to dwie identyczne sypialnie połączone drzwiami, które nie były zamknięte. Do każdej z nich prowadziły osobne drzwi, mógł więc wejść albo przez jedne, albo przez drugie. Wzruszył ramionami. Mógł przynajmniej dokonać swobodnego wyboru. Pokoje znajdowały się na trzecim piętrze i były wyposażone w system klimatyzacji o dużej mocy. Scylla wyłączył klimatyzator, otworzył okna; nauczył się w ciągu ostatnich kilku lat, że upał może okazać się sprzymierzeńcem; w gorącym klimacie mięśnie były zawsze rozluźnione, tak przynajmniej było w jego przypadku. Wyjrzał przez okno. Wokół budynku zbudowany był wąski, dekoracyjny murek. Wykonany prawdopodobnie z cegieł o nie najwyższej jakości. Łatwiej było się wspiąć na ten murek niż na drzewa na jego wyspie... ...przez chwilę poczuł, że brakuje mu ptaków. Otworzył kopertę. Wiadomość była podpisana przez niejakiego Fountaina. Była zwięzła, profesjonalna, zgodna z panującymi normami. Trzecia po południu 113 Jackson Ave "Niesamowicie" Dokładnie 50 sekund po godzinie #/2#59 Scylla wszedł po schodach do pięknego starego domu w Dzielnicy Ogrodowej przy Jackson Avenue numer 113. Obok drzwi wejściowych znajdowały się dwie miedziane tabliczki. Pierwsza z nich informowała o tym, że budynek był siedzibą Nowoorleańskiego Stowarzyszenia Miłośników Eksponatów Muzealnych, na drugiej tabliczce widniał napis: Proszę dzwonić. Scylla zadzwonił. Po chwili ukazała się w drzwiach potężna dama, wyglądająca na osobę natrętną. Kobieta zmierzyła wzrokiem nieznajomego. - Jestem osobą, można by rzec, zbzikowaną na punkcie eksponatów muzealnych - powiedział. - Przyjechałem tu na zjazd proktologów, nie będzie miała pani nic przeciwko temu, jeśli się trochę rozejrzę? - Quab pleas-jour - odpowiedziała, zamaszystym gestem zapraszając go do środka. - Jesteśmy niesłychanie dumni z naszej kolekcji. Proszę wszystko obejrzeć. I proszę się nie spieszyć - powiedziała łamaną angielszczyzną. Scylla wszedł do środka i rozpoczął zwiedzanie. Wszystkie eksponaty umieszczone były w gablotach na parterze, dostępu do schodów strzegła pleciona lina z dodatkowo umieszczonym napisem: Tylko dla pracowników biura, co oznaczało, że gdyby lina nie spełniła swego zadania, to i tak nie należało wchodzić po schodach na górę. Nędzne to wszystko, nędzne, nędzne - pomyślał Scylla, przypatrując się nielicznym, ponuro wyglądającym przedmiotom, które niemalże przyciągały do siebie kurz; tak więc gabloty, w których były umieszczone, w ogóle nie spełniały swojego zadania. Luizjana posiadała niezwykłą historię - na placu Jacksonsa powiewały flagi aż czterech krajów, jeśli włączyć w to Konfederację; Scylla był pewny, że w mieście, gdzie się znajdował, było podobnie. Na tym terenie działali wojownicy, znani przywódcy, przeróżni artyści, stolarze, których prace sprzedawano na różnych kontynentach - zatem wspaniałe zbiory eksponatów o wartości muzealnej musiały być łatwo dostępne. A tu nie było nic oprócz starych rupieci. - Gorąco - powiedziała nagle wścibska kobieta, która kaczkowatym krokiem podeszła do Scylli. Zawahał się. - Czy mogę jeszcze trochę pochodzić sam? - zapytał. - Mówiła pani, że nie muszę się spieszyć. Dziwne spojrzenie. Następnie powiedziała: - Oczywiście. Scylla patrzył za nią, gdy odchodziła i pomyślał, że nie powinien był tego mówić, ale doprawdy nie mógł się powstrzymać. Fakty były takie: "Niesamowicie" - to było hasło i kiedy podeszła do niego i powiedziała: "Gorąco", on miał odpowiedzieć: "Niesamowicie. Wiedział o tym. Nie chodziło o urażoną ambicję. Dwuletnie dziecko wiedziałoby o tym. Jego problemem było to, że nienawidził haseł. Zawsze tak było. Od pierwszego dnia, gdy znalazł się w Dywizji, uważano go za świetnego żołnierza. Żaden z jego przełożonych nie miał specjalnych powodów do narzekań. Był tylko jeden wyjątek: nie tolerował haseł. Być może nie tyle nie tolerował ich, ile miał do nich pogardliwy stosunek. Traktował je, jak dobry żart. Po prostu hasła wprawiały go w zakłopotanie. Chociaż musiał wysłuchiwać wielu wykładów na temat ważnej roli, jaką odgrywały, jego myśli niezmiennie powracały do sobotnich popołudniowych seriali oglądanych w dzieciństwie, w których nikczemni łajdacy - łajdacy byli wtedy nikczemni, a co więcej, łatwo ich było rozpoznać, gdyż nosili wstrętne ubrania - a więc gdy ci nikczemni łajdacy, grani przez kiepskich aktorów, szeptali sobie na ucho jakieś niedorzeczne słowa i zdania, on sam siedział na widowni i gwizdał. Na Boga, czy znalazł się ktoś, kto mógłby ich brać na serio? W tym momencie wścibska kobieta pokazała się ponownie. - Ach, nie wiem, dlaczego ten upał daje mi się tak we znaki, jest nie do wytrzymania. Jest tak gorąco. Scylla stał i nie odzywał się. - Zgadza się pan ze mną? Scylla spojrzał na kobietę pytająco. - Upał, upał, mówię o upale. - Kobieta zaczęła sprawiać wrażenie lekko zniecierpliwionej. - Z pewnością - odpowiedział. - Jak opisałby pan ten upał? Chodzi mi o to, jak bardzo jest gorąco? - Za gorąco? - Jest takie słowo, mam je na końcu języka, nie mogę go sobie przypomnieć. - Gdyby pani mogła sobie przypomnieć, od jakiej litery się zaczyna, być może pomogłoby to. - Myślę, że zaczyna się od n. - Oczywiście - powiedział Scylla, uśmiechając się. Kobieta również uśmiechnęła się i odetchnęła z ulgą. - Niesłychanie - powiedział Scylla. - Jestem pewny, że o to słowo pani chodziło. - Nie. Chodziło mi o zupełnie inne słowo. - Piekło? Mówi się przecież: "gorąco jak w piekle". - Wymyśla pan jakieś słowa, ale to, o którym myślę, jest zupełnie inne. - Już wiem = powiedział Scylla. - Nardzo. - Nardzo? - spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Oczywiście, nie pamięta pani tego komika z sobotniego programu, który powiedział: "Baseball zawsze mi się nardzo, nardzo podobał"? A ja mówię: - Jest nardzo, nardzo gorąco. Czy o to pani chodziło? W chwilę później obserwował kobietę, która niczym huragan wbiegła na górę po schodach. Gdy panna Quincy wchodziła do gabinetu pospiesznym krokiem, Fountain, nerwowy grubas po czterdziestce, siedział przy biurku. - Czy on już tu jest? - spytał. - Nie wiem kto ma tu być - zaczęła panna Quincy. Mówiła już angielszczyzną prawie bez żadnych obcych naleciałości. - Być może przydałoby się tu pewne objaśnienie. Kochał słowo "objaśnienie". - Przyjechał o trzeciej. Ten człowiek przyjechał o trzeciej. O tej godzinie miał zresztą przyjechać. Dokładnie tak, jak mi pan mówił. Jest tylko jedno "ale" - on tego nie powiedział, po prostu nie chciał tego powiedzieć. A ja się starałam. Bóg jeden wie, jak bardzo... - Panna Quincy potrząsnęła głową. Fountain zastanawiał się, czy aby nie zapomniał umieścić hasła w liście do Scylli. Wiedział, że ludzie w Waszyngtonie nie uważali go za asa, był jednak osobą, na której można było polegać. - Niech pani już idzie do domu - powiedział do panny Quincy. - Proszę wyjść przez tylne drzwi. Ja zobaczę, co się dzieje na dole. - Gdy kilka minut później usłyszał trzaśnięcie tylnych drzwi, wstał od stołu, otworzył drzwi biura, podszedł do schodów i odchrząknął. Na dole ukazała się sylwetka wysokiego opalonego mężczyzny. - Chodziło o słowo: "niesamowicie", prawda? Mam na myśli hasło. - Może mógłby pan objaśnić? - Użyłem tego słowa w różnych zdaniach rozmawiając z tą miłą damą, niesamowicie to, niesamowicie tamto... To nie jest skomplikowane słowo, czułem się, jak głupiec. Czy pomyliłem coś? - Nie, to tylko małe nieporozumienie, nic więcej, proszę iść za mną. - Spoglądał na dużego mężczyznę, który z wdziękiem wchodził po schodach. - Pan nazywa się Fountain? - A pan nazywa się Bede. - Gdy byli już na górze, podali sobie ręce. - To tutaj - powiedział Fountain i weszli razem do biura. Fountain usiadł przy biurku pod ściennym lustrem. Dał znak ręką, aby Bede usiadł naprzeciwko. Gdy siedzieli już twarzą w twarz, Fountain sięgnął po dużą żółtą kopertę, potem trzymał ją przez chwilę w rękach. - Nie wiem zbyt wiele o tym wszystkim, Bede. Oni - myślę o chłopcach z Waszyngtonu - lubią rozdawać lód w zimie, rozumie pan, chodzi o zbyt szczegółowe informacje. Wiem jedynie tyle, że chce pan wstąpić do Dywizji i widocznie pana oferta jest dla nich interesująca, gdyż kazali pana sprawdzić. - Miałem się tu tylko zgłosić. - To jest część teoretyczna pana zadania, Bede. Musi pan to zaliczyć, to jest warunek wstępny. - Mam to wziąć ze sobą - i co dalej? - Proszę najpierw otworzyć. Bede zrobił to i wyciągnął cały plik spiętych klamrą kartek. - Co mam z tym wszystkim zrobić? - Proszę przeczytać te dane zgodnie z wymaganiami. Może pan sobie wyobrazić, że jest pan studentem i ma pan egzamin do zdania. Ja jestem osobą, która wystawi panu ocenę. Niech pan to zaliczy u mnie, a potem, z tego co wiem, weźmie pan te materiały do Waszyngtonu. Bede przejrzał spięte stronice. - Jest tu ponad sto stron. - Proszę się nie niepokoić, powinienem był objaśnić to szerzej, ma pan całą noc przed sobą. Dwadzieścia cztery godziny, nawet więcej, jeśli okaże się to konieczne. Chodzi tylko o to, aby był pan tu jutro przed szóstą, będę na pana czekał. - Nie mam zbyt dużo czasu, będzie lepiej, jeśli już pójdę. Gdy mocno opalony mężczyzna był już przy drzwiach, Fountain powiedział od niechcenia: - Czy mogę coś powiedzieć? Już w tym momencie popełnia pan błąd, wyznaczając sobie zbyt trudne zadanie. Niech pan się trochę zrelaksuje, Bede. Czy lubi pan jazz? - W Nowym Orleanie można dać tylko jedną odpowiedź. - To dobrze. Mieszkam nad biurem i też chcę trochę odpocząć. Niedaleko pańskiego hotelu jest jedno świetne miejsce, nazywa się Spanier Hall, jeśli pan chce, możemy się tam spotkać. Powiedzmy, około jedenastej. Zapomnimy na chwilę o naszych zmartwieniach, co pan o tym myśli? To tylko pięć minut piechotą od Continentalu, nie więcej. - Dziękuję, panie Fountain. - Ależ proszę bardzo. - Wstał, odprowadził wysokiego mężczyznę do schodów, popatrzył na niego przez chwilę, jak schodzi w dół, udał się następnie w kierunku drzwi frontowych, odwrócił się, pomachał ręką i zamknął drzwi na klucz. Fountain wrócił do swojego biura i zwracając się jakby do lustra powiedział: - Już poszedł. - W rzeczywistości nie było to lustro, lecz szyba lustrzana. Po drugiej stronie czekali już Hondo i Cheetah. Gdy weszli do pokoju, Fountain powiedział: - Zorganizowałem to wszystko z myślą o was. Spodziewam się, że wyjdzie z hotelu przed jedenastą i pójdzie do Spanier Hall. - Na Boga, kim on jest? - spytał Cheetah. Fountain nie lubił żadnego z nich. Może nie tyle nie lubił, co nie znał ich zbyt dobrze, więc trudno w ogóle mówić o sympatii. Prawdopodobnie bał się ich, ale nie lubił nawet myśleć o uczuciu strachu. Potrząsnął głową. - Jakiś nowy kandydat. Potencjalny kandydat. Waszyngton podał dość skąpe informacje. - Wygląda na silnego - powiedział Hondo. Cheetah, podenerwowany, zwrócił się do większego mężczyzny: - Pozwól, w takim razie, abym ja się nim zajął, ty posikasz się ze strachu, więc lepiej zejdź mi z drogi. Hondo odpowiedział spokojnie: - Nie mów do mnie takim tonem. - Panowie, panowie - wtrącił się Fountain. - Nie ma powodu do kłótni. Nie ma tu nic takiego, czego nie robiliśmy do tej pory. Wykonajcie swoją robotę, niczego więcej od was nie oczekuję. - Ja potrafię wykonać swoją robotę - powiedział Cheetah. - I jestem dobrym żołnierzem, więc robię to, co do mnie należy, ale powinni byli okazać mi więcej zaufania. Dając mi pomocnika, okazują jego brak. - Nigdy - przerwał Hondo - nie nazywaj mnie swoim pomocnikiem. - Proszę - powiedział Fountain. - Nie wiem, dlaczego przysłali was obu, wiem tylko, że decyzję podjęto na samej górze. Stał za tym ktoś, kto odpowiada za całą strategię. - Perkins? - spytał Hondo. Fountain pokiwał głową. - I co mamy zrobić? - spytał Hondo. - Sprawdzić go. Sprawdzić jego reakcje. - Czy możemy zadawać mu ból? - spytał Cheetah. - Jak można o to w ogóle pytać? - powiedział Fountain. - Oczywiście, że tak. Ale on nie jest przeznaczony do odstawienia na boczny tor. Mam zadzwonić do Perkinsa i opowiedzieć mu, co sądzicie o tym Bede. A więc robotę wykonajcie, jak umiecie najlepiej. Zgodnie z naszymi zasadami. Niezależnie od tego, jaki mamy do nich stosunek. Działajcie szybko, ale dokładnie. Cheetah robił wrażenie nieco uspokojonego. - A więc mogę go trochę uszkodzić. - Ale niezbyt ciężko - przypomniał Fountain. `ty 7 `ty Scylla uznał, że materiały, które dostał do przestudiowania, były bardzo Frapujące. Widocznie pracowały nad nimi najtęższe umysły. Wszystkie dane były dokładnie sklasyfikowane. Wziął do ręki tekst, który właśnie skończył. Pięciostronicowy, napisany z pojedynczymi odstępami wykład na temat wyimaginowanego wroga. Wszystkie potrzebne dane osobiste: rodzice, dzieciństwo, wykształcenie, upodobania. Następna seria pytań, na które trzeba odpowiedzieć albo paroma zdaniami, albo też wybrać poprawną odpowiedź spośród kilku możliwości. "Jak unieszkodliwić daną osobę, mając do dyspozycji sporo czasu?" "Jak unieszkodliwić tę osobę, mając do dyspozycji jeden dzień?" "Godzinę?" "Czy można tego dokonać w krótszym czasie?" "O ile krótszym?" "Określić dokładnie, w jakim czasie i dokładnie opisać, jak to zrobić." Materiały obejmowały kilkanaście tego rodzaju tematów. Jeden z nich dotyczył znajdowania podwójnych agentów. Inny opisywał najlepsze sposoby pozyskiwania zaufania. Jeszcze inny podejmował problem rekrutacji najlepszych kandydatów. I tak dalej, i tak dalej. Scylla rozprostował ramiona i spojrzał na zegarek. Dziesiąta trzydzieści. Wstał od biurka w swoim pokoju hotelowym, podszedł do otwartego okna i wpatrywał się przez chwilę w ciemność nocy. Ptaki na jego wyspie spały już o tej porze. I to od kilku godzin. On również spałby już o tej porze, gdyby tam był. Gdzieś na ulicy wystrzelił gaźnik samochodu. A może był to strzał z pistoletu? Kiedyś wiedziałby na pewno. Ubrał się swobodnie; włożył koszulę, spodnie, skarpetki i trampki, do jednej kieszeni wsunął trochę gotówki w banknotach, do drugiej garść drobnych. Za kwadrans jedenasta spytał recepcjonistę (dobre sobie!) czy wie, jak dojść do Spanier Hall i gdy już wiedział, w którym iść kierunku, opuścił hotel i znalazł się w mroku nowoorleańskiej nocy. Było nadspodziewanie cicho, jednakże latem takie miejsca, jak Miami - a zapewne również Luizjana - traciły wiele ze swego uroku, gdy na ulicach zaczynały niepodzielnie panować owady. Wcześniej tego dnia posłyszał też krótką rozmowę w holu hotelu; ktoś mówił, że miasto nigdy nie odzyskało swego charakteru po zorganizowaniu Targów kwiatowych (widocznie odbyły się tam takie Targi); okazały się one zupełnym niewypałem, co z kolei wpłynęło ujemnie na samo miasto, w którym interesy zaczęły iść źle, opustoszały hotele i wszystko w ogóle przypominało stary, niezamieszkany dom. Zanim skończył rozmyślania na temat sytuacji, w jakiej znalazło się miasto, zorientował się, że znalazł się nagle między dwoma mężczyznami, wykonał więc raptowny zwrot... ...ale zbyt powoli... ...zbyt powoli... Przed oczami mignął mu barczysty mężczyzna z wystającym brzuchem, który skrępował mu ręce, co ułatwiło temu drugiemu, o gniewnej twarzy, zadać cios łokciem w splot słoneczny. Scylla jęknął. Następnie mężczyzna z gniewną twarzą mocno kopnął go kolanem w brzuch; pociemniało mu w oczach, znów jęknął i oczy zaszły mu mgłą. Chciał skulić się wpół i zrobiłby to, gdyby nie fakt, że jego ruchy krępowały mocne ramiona, mężczyzna z gniewną twarzą mógł więc dalej walić go pięściami w brzuch. - Obróć go - usłyszał Scylla. - Po co? - Do cholery, obróć go. Scylla czuł, jak obracają go w drugą stronę. Następne ciosy posypały się w okolice nerek i krzyża, jego ciało stało się bezwładne. - Puszczam go, niech upadnie na ziemię. - Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. Krępujące go do tej pory ramiona zwolniły swój uścisk, Scylla padł na chodnik, usłyszał oddalające się kroki, następnie słowo: "pieniądze", wtedy kroki znów przybliżyły się, czuł, jak tamci przeszukują mu kieszenie... -...nie ma portfela... -...musi mieć jakąś forsę... W tym momencie usłyszał jakiś obcy głos: - Policja... policja... - Mam forsę. - Spływajmy. Kroki ponownie oddaliły się. Scylla leżał zupełnie nieruchomo. W tym momencie pragnął tylko jednego: przybrać pozycję dziecka w łonie matki i leżeć nieruchomo wyczekując brzasku - wtedy przebudzi go śpiew ptaków... ...nie, ptaki należały już do przeszłości, od końca tamtego okresu minęło już trzydzieści sześć godzin. Człowiek, który krzyczał: "policja" stał teraz nad nim. Scylla podniósł wzrok. Zobaczył mężczyznę w starszym wieku. - Dobrze się pan czuje? Scylla pokiwał głową. - Jest pan pewny? Scylla powoli podniósł się. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był kontakt z przedstawicielami tutejszego prawa. Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, gdyby zechcieli zdjąć jego odciski palców - odkryliby wtedy, że nie ma żadnych. Jego linie papilarne zostały usunięte chirurgicznie wiele lat temu. - Czy mogę coś dla pana zrobić? Scylla potrząsnął głową, wymamrotał pod nosem jakieś słowa głębokiej wdzięczności i udał się z powrotem do hotelu. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz odczuwał ból, został z pewnością pobity przez fachowców w tej dziedzinie - i ból był naprawdę przejmujący. Zastanawiał się co było gorsze: ból czy strach. Był okropny upał. `ty 8 `ty - Ale go spraliśmy, mówię wam - prawie że krzyknął Cheetah. - Spraliśmy go na kwaśne jabłko. Więcej kłopotu sprawiłaby nam jakaś pieprzona licealistka. - Była już prawie północ, gdy chodził tam i z powrotem po biurze Fountaina, zastanawiając się, jak Hondo mógł spokojnie siedzieć na krześle, skoro robota poszła tak gładko. Fountain siedział przy biurku i nie odzywał się, czekał aż Cheetah nieco ochłonie. - Nawet nie zorientował się, że zaszliśmy go od tyłu. Spacerował sobie, jakby był jakimś dupniętym turystą. Tym właśnie jest, dupniętym turystą, niczym więcej. - Teraz zwrócił się do Fountaina. - Mógłbym go załatwić sam, w swoim cholernym raporcie niech pan to jasno przedstawi, aby ci z trzynastego piętra też wiedzieli. Hondo odpowiedział, zachowując przy tym spokój: - Tego nie możesz wiedzieć na pewno. Wiadomo tylko tyle, że to ja wykonałem ciężką robotę, skrępowałem mu ręce, więc mogłeś zadać kilka ciosów. Gdyby mnie tam nie było, mógł ci porządnie obić tyłek. Cheetah zrobił krok w kierunku dużego faceta siedzącego na krześle. Zaczął coś mówić, w końcu wymamrotał tylko: - Lepiej uważaj. Hondo spojrzał na Fountaina. - Niedługo będzie się domagał, abym w ogóle nie brał udziału w robocie. A ja do tego wszystkiego mam słabe serce. - Przerwał. - Ten facet dziś wieczorem nie był tak zupełnie beznadziejny; był po prostu bardzo, ale to bardzo powolny. - Panowie - powiedział Fountain - nie zmuszajcie mnie, abym musiał pisać w raporcie o waszych osobistych uprzedzeniach. Ale będę musiał to zrobić, jeśli sytuacja nie zmieni się. Dokładnie to objaśnię, możecie mi wierzyć. Cheetah znów zaczął coś mówić, przerwał i w końcu zamilkł na dobre. - Czy Bede będzie miał ślady pobicia? - spytał Fountain. - Proszę spytać jego - powiedział Hondo. - On zadawał ciosy. Ja tylko wykonywałem brudną robotę. - Dlaczego pana o to głowa boli, Fountain? Oczywiście, że nie będzie żadnych znaków. Nie jestem nowicjuszem, przylałem mu w bebechy i w nery, jego twarzyczka będzie jutro rano taka śliczna, jak zwykle. Fountain odetchnął. Aż mdliło go na samą myśl o tym, co miał za chwilę zrobić - zadzwonić do Waszyngtonu i rozmawiać z Perkinsem. Do urzędnika tej rangi dzwonił dotychczas tylko dwa razy i za każdym razem rozmowa odbywała się w godzinach pracy. Perkins nienawidził, gdy ktoś zawracał mu głowę po godzinach urzędowania. Wszyscy o tym wiedzieli. Nie było jednak wyjścia, musiał to zrobić, otworzył więc kluczem szufladę biurka i wyciągnął zielony telefon, wykręcił dwójkę, potem kierunkowy i wreszcie właściwy numer. - Dywizja - odezwał się kobiecy głos. Młody kobiecy głos. - Proszę mnie połączyć z Perkinsem. - Proszę zadzwonić jutro. - Mówi Fountain z Nowego... -...proszę zadzwonić jutro. - Mam rozkazy. - Podobnie, jak ja. Proszę zadzwonić jutro. Grubiutki Fountain zdenerwował się, nabrał szybko powietrza do płuc i zdobył się na odwagę: - Proszę mu przekazać, że dzwoniłem w sprawie Bede. I nie spodziewam się, by Perkins sam jutro zadzwonił. - Trzasnął słuchawką; ten gest miał zrobić wrażenie na Cheetahu i Hondo. Prawdopodobnie całe to przedstawienie, owa demonstracja odwagi, przeznaczona była dla tych dwóch widzów. Będąc dzieckiem uwielbiał Conan Doyle'a i Perkins bardzo przypominał mu Mycrofta Holmesa, starszego brata Sherlocka, człowieka bardzo otyłego, ale mądrzejszego niż brat. Perkins był również bardzo otyły i chyba mądrzejszy niż większość ludzi z jego otoczenia. Różnica polegała jednak na tym, że Fountain był niemal zakochany w Mycrofcie Holmesie, natomiast Perkins wzbudzał w nim strach. Fountain siedział, wpatrując się w zielony telefon, Cheetah przechadzał się po pokoju w coraz szybszym tempie, Hondo wstał i również zaczął chodzić tam i z powrotem. Fountain rozumiał, że z pewnością nie był jedynym człowiekiem, który boi się Perkinsa. Ta nerwowa wędrówka po biurze trwała do momentu, gdy zadzwonił zielony telefon i Fountain szybkim ruchem chwycił za słuchawkę. - Fountain przy telefonie - powiedział. Po drugiej stronie ryknął głos: - Fountain, ponieważ to ja dzwonię do ciebie, na twój prywatny numer, fakt, że to ty jesteś przy telefonie - to jest informacja, którą już posiadam. - Chodzi o... chodzi o tego Bede... - Słuchaj, Fountain, tego już za wiele... jest późno i jestem już w domu, jeden z moich pracowników skontaktował się ze mną, aby mnie powiadomić, że dzwoniłeś do biura - cytuję słowa mojego pracownika: "w sprawie Bede" a więc znowu podajesz mi informację, którą już posiadam. Fountain, nasza rozmowa musi się zacząć jeszcze raz, a więc zacznij ją! - No więc... widzi pan... sprawdziliśmy go... Cheetah i Hondo są tu ze mną w biurze... Głęboki oddech po drugiej stronie. - Fountain, jeśli nie jest w ogóle za późno, by spróbować wlać ci trochę oleju do twojej pustej łepetyny, dam ci przykład, jak powinna brzmieć twoja relacja: "Proszę pana, dzwonię w sprawie próby, której przebieg był... itd.", po tym, Fountain, mógłbyś dodać parę słów na podsumowanie. -...Fatalny - wydobył z siebie Fountain. Głos, który do tej pory wywoływał strach, nagle zamilkł. Fountain był na to zupełnie nie przygotowany. Perkins nie miał zwyczaju milknąć w czasie rozmowy, gdyż była to po prostu strata czasu; Fountain zastanowił się w tym momencie czy nie rozmawia aby z Mycroftem Holmesem. - Cytując Cheetaha, "dał się zbić na kwaśne jabłko". Używając słów Hondo był "bardzo, ale to bardzo powolny." - Być może... - Głos wydawał się być teraz bardziej stonowany. Można by nawet powiedzieć, że wyrażał wahanie. - Łączyłem duże nadzieje z tym facetem. Miał świetne rekomendacje. Tak. Może jest jakiś powód takiej właśnie postawy. Albo braku odpowiedniej. - Trudno mi powiedzieć - powiedział Fountain - ale ponieważ są tu ze mną Cheetah i Hondo, mógłbym ich teraz wysłać do hotelu, aby skończyli z nim. - Czy dobrze słyszałem, Fountain, czy były jakieś zakłócenia w połączeniu? Od kiedy to zajmujesz się myśleniem? Sądziłem do tej pory, że to raczej moja domena. - To tylko była sugestia, proszę pana. - Fountain, zachowam o niej pamięć w sercu, wiedząc jednocześnie, że była to ostatnia sugestia, jaką od ciebie usłyszałem. - Przepraszam pana. - Tak sobie pomyślałem, że być może ten facet ma jakieś wytłumaczenie. - Wytłumaczenie? - Tak, może być chory, może były jakieś inne powody, kiedy macie się z nim widzieć? Fountain przez chwilę nic nie mówił, gdyż było jasne, że Bede miał mieć jeszcze jedną szansę; frapowało go, dlaczego ma się tak stać, gdyż nigdy wcześniej nie dali takiej szansy nikomu innemu. - Ma przyjść jutro późnym popołudniem. - W takim razie postaraj się zachować w rozmowie pewną tajemniczość, wiem, że to potrafisz. Naprowadź delikatnie rozmowę na temat wiadomych atrakcji tamtego wieczoru i spróbuj się dowiedzieć, czy istnieje jakieś wyjaśnienie. - A jeśli nie będzie żadnego? - Jestem pewny, że będzie. Mam szczerą chęć przyjąć tego faceta do organizacji. Słyszałem o nim tyle dobrego, nie wierzę, aby te wszystkie informacje były nieprawdziwe. Fountain doszedł do wniosku, że musi upierać się przy swoim. - Ale jeśli nie będzie żadnego wytłumaczenia, proszę pana. Co mam wtedy robić? Ponownie cisza. Tym razem Fountain był pewny, że jego słowa zostały dobrze usłyszane, więc nic nie mówił, oczekując na odpowiedź swego otyłego szefa. -...Co robić?... Wybrać najgorsze rozwiązanie padła wreszcie odpowiedź spokojnym głosem. Odłożył słuchawkę. Fountain trzymał jeszcze przez chwilę słuchawkę, starając się zrozumieć ton ostatniej wypowiedzi. Był taki dziwny. Fountain nie miał wprawdzie dużego doświadczenia w rozmowach z ludźmi zajmującymi tak prominentne stanowiska, jak Perkins, ale jakieś doświadczenie przecież miał. W tej chwili miał już za sobą trzy takie rozmowy. Słowa: "wybrać najgorsze rozwiązanie" zostały wypowiedziane z taką - z taką złością? Nie, w tym kryło się coś więcej niż złość. Coś więcej niż rozczarowanie. Może smutek? `ty 9 `ty - Stracił pan okazję posłuchania świetnego jazzu, Bede - powiedział Fountain, wprowadzając go do swego biura. - Jazzu? - W Spanier Hall. Czekałem o jedenastej. Poszedłbym tam tak czy inaczej, więc proszę nie myśleć, że sprawił mi pan jakiś kłopot. Po prostu uwielbiam to miejsce. Mężczyzna potrząsnął głową. - Ach, ta moja pamięć. Czasem myślę, że powinienem raczej odstąpić komuś moją głowę. Zupełnie zapomniałem. - Wyciągnął gruby plik dokumentów. - Tak mnie to wciągnęło. - A więc w ogóle pan nie wychodził? Potrząsnął głową. - Pomyślałem, że zaliczenie tego materiału jest dla mnie ważniejsze niż słuchanie muzyki. A potem - jakby to powiedzieć - zapaliłem się do nauki, może nawet przesadziłem z tą moją gorliwością. Zawsze w szkole byłem dobrym uczniem. Teraz też chciałem się spisać na piątkę. - A więc ślęczał pan nad tymi papierami całą noc? - Cóż, rzeczywiście wyszedłem na krótki spacer, aby trochę ochłonąć. - Miał pan ból głowy? - Nie. - Był pan przemęczony długą podróżą samolotem? Potrząsnął głową. - Wszystko było w najlepszym porządku. Fountain spojrzał na zegarek. Kilka minut po szóstej. Przed dziewiątą będzie już ciemno. - Czy spacerował pan w pobliżu hotelu, czy powędrował gdzieś dalej? - To wspaniały utwór z Dixielandu... - Jaki utwór? - Czy nie powędrował gdzieś dalej? - Oczywiście - odpowiedział pospiesznie Fountain. - To słynny standard. - Poszedłem tylko jedną przecznicę dalej. Zrobiłem dwa okrążenia i wróciłem do moich papierów. - Wskazał na materiały. - A więc nie zdarzyło się nic ciekawego. - Można to i tak ująć. - No dobrze. Ale nie zapominajmy, że mamy wrogów. - Fountain wyciągnął pięć zdjęć, drugie z nich przedstawiało Cheetaha, trzecie Hondo. - Czy myśli pan, że mógł ktoś pana śledzić? - Trudno mi powiedzieć. - Niech pan spojrzy na tych facetów - czy któraś z tych twarzy wydaje się panu znajoma? - Pokazał pierwsze ze zdjęć: - Nie. Następne było zdjęcie Cheetaha. Bede przyjrzał się mu dokładnie. - Widział go pan wcześniej? - Ależ nie, zastanawiałem się tylko, skąd tyle złości w tej twarzy. Z kolei zdjęcie Hondo. - Nie wygląda na gwiazdora filmowego. Na pewno nie. Zdjęcie czwarte i piąte. Przeczący ruch głową. Fountain włożył zdjęcia z powrotem do biurka. - Z tymi pięcioma mogą być kłopoty. Niech pan zachowa ostrożność. - Od tej chwili będę się miał na baczności - zapewnił go Bede. - Bede - powiedział wtedy Fountain. - Niech pan usiądzie tam. - Wskazał na krzesło znajdujące się po przeciwnej stronie biurka. Bede usiadł. - Nasza rozmowa stała się bardzo serio. - To nasza praca taka jest. - Nie, nie to miałem na myśli, wiem, że taka jest, chciałem tylko powiedzieć, że odniosłem wrażenie, jak by to ująć, że coś jest nie po pańskiej myśli. Fountain uśmiechnął się. - Ależ nie. Chciałbym tylko rozwinąć pewną myśl. - Pański sprawdzian... - Potrząsnął plikiem papierów. - Chcę być absolutnie pewny co do tego, że wykonał pan pracę najlepiej, jak pan umiał, jeśli coś nie poszło tak, jak pan planował, to czy istnieją jakieś okoliczności usprawiedliwiające, czy istnieje jakieś wyjaśnienie? Jeśli jest coś o czym chce pan powiedzieć, jeśli powodem nie najlepszej formy mogła być nerwowość albo jakakolwiek inna przyczyna, niech pan lepiej opowie o tym od razu, gdyż nie będzie po temu innej okazji. - Nie było żadnych okoliczności usprawiedliwiających, nie mam żadnych dodatkowych wyjaśnień. Fountain pokiwał głową i postukał palcami w blat biurka. - Dobry człowieku - powiedział w końcu. - Przepuszczę to przez komputer i sprawdzę. Myślę, że skończę przed dziewiątą, trzy godziny powinny w zupełności wystarczyć. Wystawię panu później ocenę. - Czy mam tu wrócić o dziewiątej? - Zadzwonię do hotelu. Niech pan koniecznie czeka na wiadomość. Jestem szybki. Niech pan będzie równie szybki jak ja. - Jestem szybki. - Nie zadzwonię wcześniej, więc jeśli chce pan poznać miasto, proszę się nie krępować i wyjść gdzieś. Poziom usług kulinarnych dorównuje tu poziomowi wilgotoności powietrza. Mogę panu zamówić stolik u Brennana, albo niech pan sam coś wybierze. - Słyszałem o Cafe du Monde. - Niezbyt urozmaicony jadłospis, ale samo miejsce prześliczne. Może pan pospacerować po Dzielnicy Francuskiej ile dusza zapragnie, proszę jednak być o dziewiątej w swoim apartamencie. - W tym momencie Bede podniósł się zza biurka. - Znam już drogę do wyjścia, panie Fountain. Fountain pokiwał głową, następnie wyczekał, aż oddalą się kroki schodzącego w dół mężczyzny, w końcu usłyszał, jak frontowe drzwi otworzyły się i następnie zamknęły. Wziął wtedy plik arkuszy, włożył je do maszyny rozdrabniającej papier i włączył ją na kilka chwil. Podszedł następnie do okna i spoglądał na opalonego mężczyznę idącego powoli chodnikiem. - Okropnie kuleje - powiedział do dwóch mężczyzn, których nie widział, ale co do których był pewny, że stoją już za jego plecami. - To cud, że w ogóle chodzi - powiedział Cheetah. Hondo skomentował: - Nie byłby w stanie chodzić, gdybym to ja zadawał ciosy. - To znaczy uważasz, że... - powiedział Cheetah ze złością. - Uważasz, że...? - Chryste, dajcie spokój - wtrącił Fountain znużonym głosem. - Ustawiłem go dla was na dziewiątą, oszczędzajcie energię na później. - Już teraz obawiał się rozmowy telefonicznej, jaką będzie musiał odbyć z Perkinsem, gdy czyn się dokona. `ty 10 `ty Tuż po godzinie ósmej Hondo zadzwonił do hotelu Continental Supreme z budki po przeciwnej stronie ulicy i poprosił do telefonu pana Bede. Rozmowa została przełączona do pokoju, telefon zadzwonił kilkanaście razy. Hondo odłożył słuchawkę, wyszedł z budki, spojrzał na Cheetaha i potrząsnął znacząco głową. Cheetah spojrzał na zegarek i wyciągnął pięć palców. Hondo pokiwał głową. Dokładnie dziesięć minut później weszli razem do holu Continental Supreme i podeszli do hotelowego telefonu. Cheetah wziął słuchawkę i poprosił pana Bede. Tym razem poczekał, aż telefon zadzwoni dziesięć razy. Odłożył słuchawkę i razem z kolegą wszedł do windy; przycisnął guzik na trzecie piętro. Bede zajmował dwa pokoje: 305 i 306. Pokój 305 znajdował się bliżej, więc Cheetah otworzył zamek i obaj wśliznęli się do środka. - Gorąco - powiedział Hondo, gdy Cheetah zamknął za sobą drzwi, co spowodowało, że obaj mężczyźni znaleźli się w zupełnej ciemności. - Dziwne, że nie używa klimatyzacji. Może zamkniemy okna i włączymy ją. - Bardzo dobry pomysł - odpowiedział Cheetah. - Wprost genialny. - Próbujesz być złośliwy, robisz to w taki sposób, że wyczuwa się od razu, o co ci chodzi. - Nie, po prostu obleciał mnie strach, słuchaj, pomyślałem tylko, że moglibyśmy pozamykać okna, włączyć klimatyzację, a potem umieścić małe karteczki na drzwiach z napisem: "Beeedee, jesteśmy w śrooo...dku." - Nienawidzę robić tego samego dwa razy - powiedział Hondo. - O Jezu, chodzi mi o to - ciągnął swój wywód Cheetah, mówiąc z coraz większym zapałem - facet nie zamyka okien i nie używa klimatyzacji, wraca, otwiera drzwi - i co słyszy: cholerne klimatyzatory włączone na pełny regulator, czy coś takiego mogłoby wzbudzić w nim jakieś podejrzenia? - Już dobrze, zapomnij, że w ogóle mówiłem o tych oknach, chciałem tylko, aby to wszystko było łatwiejsze do zniesienia, oczekiwanie będzie okropne, ten upał i brak jakiegokolwiek przewiewu. - Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek, że być może robisz w życiu nie to, do czego jesteś stworzony? Mógłbyś na przykład, pojechać na Alaskę, słyszałem, że cierpią tam na brak ludzi wykonujących sanie do zaprzęgów, jest to zawód stary jak świat, a młodzi Eskimosi, cóż, oni zajmują się teraz komputerami, mógłbyś więc nauczyć się fachu, osiąść tam na stałe, klimat jest tam zimny, ciągle wieją wiatry - doskonałe warunki dla kogoś takiego, jak ty. - Był w fatalnym nastroju, gdyż w pokoju było rzeczywiście gorąco jak w piekle i miał ochotę pozamykać te głupie okna i znaleźć się tuż obok włączonego na pełny regulator klimatyzatora. Hondo zastanawiał się, czy warto się tak wkurzać i doszedł do wniosku, że nie, gdyż nie pomaga to przecież w robocie. Był już zlany potem, gdy powiedział: - Nie wiemy, do którego wejdzie pokoju. - No więc? - Ty zostań tu, ja będę czekał w 306. To bez znaczenia, którymi drzwiami wejdzie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę przez to powiedzieć, że to ja mam prawo go załatwić. Jeśli wejdzie przez moje drzwi, nie chcę, abyś przybiegł tu, wchodził mi w drogę, a potem chełpił się przed Fountainem, jaki to byłeś wspaniały; już raz tak było, kiedy dowaliłeś mu, ale to ja wykonałem wtedy najgorszą część roboty. Cheetah doszedł do wniosku, że pomysł nie jest zły. W ciemnościach robota nie zawsze szła gładko. Jeśli wmieszał się do tego ktoś inny, mógł wtedy wszystko spieprzyć. Był jednak pewien szkopuł, nie mógł przecież podzielić się z Hondo pewną uwagą, która z pewnością nie zostałaby odebrana jako komplement. - Ja nie mam nic przeciwko temu, ale jest pewien problem - nie wydaje mi się, abyś mógł sam sobie z nim poradzić. - Mój jedyny problem polega na tym, że nie mam okazji, by poradzić sobie z tobą. - Zjeżdżaj stąd. - Chłopcze, cała przyjemność po mojej stronie. - Hondo przeszedł po omacku do pokoju 306, zajął pozycję przy drzwiach i wyciągnął nóż. Zwykle nie lubił posługiwać się nożem, ale w takich ciemnościach, zwłaszcza że było tak gorąco, spocone ręce mogły stracić swe zwykłe wyczucie. Tak więc, gdy było gorąco i ciemno, noże okazywały się przydatne. Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po ósmej. Fountain miał zadzwonić do Bede o dziewiątej. Znaczyło to, że oczekiwanie mogło potrwać aż czterdzieści minut. Po oczach spływał mu pot. Do tego nienawidził Cheetaha. W sumie jednak nie mógł się na nic uskarżać. Naprawdę uwielbiał tę robotę. Ale potem przyszła taka chwila, że mógłby ją znienawidzić; znalezienie wymarzonej pracy nigdy nie było czymś łatwym. Cheetah spojrzał na zegarek. Wpół do dziewiątej. Czas pazura. Usztywnił palce prawej ręki, dopasował dokładnie broń do dłoni w taki sposób, aby stanowiły doskonałą jedność; miał ostro zakończone paznokcie i tak spiłowane, że ostrością dorównywały brzytwie - mógł więc zastosować dwie różne techniki zadania ciosu: technikę cięcia albo pchnięcie. Czy istniało coś lepszego niż wolny wybór? Kiedyś, niedługo po tym, jak opracował swą technikę walki, myślał przez pewien czas, jaką fortunę mógłby zbić na produkowaniu takich pazurów i sprzedawaniu ich najemnym żołnierzom. Kilka dyskretnych reklam w Żołnierzu fortuny i - mój Boże mógłby siedzieć na pieniądzach. Powodem, dla którego zdecydował się tego nie robić, było to, że jego przełożonym z Dywizji ten pomysł zapewne nie spodobałby się, zwłaszcza że płacili mu i tak wystarczająco dużo, a właściwie bardzo dużo. Był jeszcze jeden powód: broń, którą wymyślił, miała jedynie charakter pomocniczy. Jej skuteczność była uzależniona od szybkości ręki - a w tym nie dorównywał mu nikt. #/8#36. Cholerna wilgotność. Jak to możliwe aby ktoś mógł spać w takich warunkach? Zrelaksuj się, powtarzał sobie. Bede już wkrótce nie będzie miał tych problemów. Cheetah wyciągnął chustkę i otarł pot z szyi. Proszę - błagał niemal jak w modlitwie - spraw, aby Bede nie kazał na siebie długo czekać. Modlitwa została wysłuchana. O godzinie #/8#47 rozległy się na korytarzu ciche odgłosy stąpania. Następnie brzęk kluczy. Potem chrzęst klucza w zamku. #/8#48. Drzwi otworzyły się na oścież. `ty 11 `ty Scylla zjawił się przed siódmą w Cafe du Monde, trzymając pod pachą Almanach Świata. Zamówił kawę i pączki i wpatrywał się przez chwilę w rzekę Mississippi. Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej wahał się tak bardzo jak teraz. W czasie sprawdzianu spisał się dobrze i był zadowolony, że miał już to z głowy, miał również pewność co do końcowego wyniku; po prostu znał ten wynik. Mając przed sobą otwarty almanach, wiedział w tej chwili znacznie więcej na temat szczątków naszej planety niż w momencie gdy znajdował się na lotnisku w San Juan. Zakupił almanach tego samego dnia rankiem i od tej pory prawie nie odrywał od niego oczu. Wiedział już, że nie żyje Cheever, podobnie jak MacDonald i Shaw. Wiedział już, co oznacza AIDS, ile ofiar pochłonęła ta choroba i jakie są związane z tym prognozy na przyszłość. Dowiedział się również, że Breżniewa nie zastąpił Gorbaczow, ale że w międzyczasie byli jeszcze Andropow i Czernienko. Wiedział już, że Sally Ride odnosi wielkie sukcesy, a Menudo śpiewa po całym świecie, przyciągając tłumy, jakich nie widywało się wcześniej na żadnych koncertach, tłumy liczące ponad dwieście tysięcy widzów. Ze smutkiem dowiedział się natomiast o udanym zamachu na Anwara Sadata i uznał to wydarzenie za najważniejsze w czasie jego nieobecności. Przeczytał również i o tym, że jakiś wielki uczony postanowił grać w zawodowej lidze piłki nożnej w sezonie wiosennym i letnim, dowiedział się, że gracze baseballu właśnie rozpoczęli strajk oraz że tenisiści wyprzedzili dżokejów jako najlepiej zarabiający sportowcy. Odkrył również, że istnieje coś co nosi miano "Kuchni Kalifornijskiej" - czyż sama nazwa nie zawierała w sobie sprzeczności? Szefowie kuchni stawali się teraz gwiazdami, natomiast projektanci mody - supergwiazdami; zbijano również fortuny sprzedając męską bieliznę. Postarzał się tylko o jeden dzień, w czasie którego dowiedział się niewiarygodnie dużo o bieżących sprawach tego świata. Była jedna rzecz, co do której nie był pewny: czy powinien wstąpić do Dywizji? Proste pytanie. Tak czy nie? Czy naprawdę chciał to zrobić? Odpowiedź na to pytanie nie była, rzecz jasna, łatwa. Zorientował się, że wystygła mu kawa, gdy rozmyślał o tych wszystkich skomplikowanych sprawach. Skinął więc na kelnerkę i zamówił następną, zaczął ją pić, gdy tylko znalazła się na stoliku. Zegar na ścianie restauracji wskazywał godzinę siódmą piętnaście. Scylla otworzył almanach w przypadkowym miejscu i przeczytał, że z powodów mało zrozumiałych (dla niego) my, całe Stany Zjednoczone Ameryki, dokonaliśmy inwazji na coś, co nazywa się Grenada i - o dziwo! - zajęliśmy ten kraj w szybkim tempie. Zastanawiał się, czy to była wojna. Raczej wątpliwe. Nie angażowaliśmy się w konflikty wojenne. Organizowaliśmy tylko "akcje policyjne", przerzucaliśmy naszych "dywersantów". (Szekspirze, czemu nie żyjesz w naszych czasach?) Powód, dla którego miał wątpliwości czy wstąpić do Dywizji, był następujący: czy pozwolą mu na to? Nie pamiętał aby pozwolili komukolwiek odejść. Można było kopnąć w kalendarz w czasie pełnienia obowiązków służbowych - to było dozwolone. Ale odejść z własnej woli? Wszystko przemawiało przeciwko takiej decyzji. I było tak w rzeczywistości. Ktoś kto pracował dla Dywizji - posiadał pewne informacje. A jeśli tak - mógł je ujawnić - za pieniądze lub po pijanemu, mógł to również zrobić pod przymusem. Jedynym atutem Bede było natomiast to, że dłuższy czas przebywał, mówiąc oględnie, w odosobnieniu i nikt nie mógł go oskarżyć o to, że był au courant w sprawach dotyczących działalności Dywizji. Cóż takiego mógł ujawnić? Że Fountain był głupcem? Czy taka informacja mogła kogoś zaszokować? Mimo wszystko Perkins lubił Scyllę. Być może okazywał mu specjalne względy, może miał taki kaprys. Być może właśnie dlatego kazał mu wykonywać jakieś zadanie i strofował go później za nieskuteczność. Dopytując się o szczegóły. Dochodziła ósma. Zamówił następną kawę, poczytał przez chwilę almanach. Mało powiedzieć, że Mondale przegrał z Reganem - usunięto go po prostu ze stadionu, obiecał bowiem podnieść podatki już na początku swojej kampanii wyborczej. Cóż za genialny pomysł, wymyślił to chyba ten sam facet, który zaproponował przełożenie na lato rozgrywek piłkarskich. O godzinie #/8#30 zapłacił rachunek i wyszedł, spacerował jakiś czas po Dzielnicy Francuskiej do momentu, gdy złapał taksówkę, kazał się zawieźć do hotelu, gdzie dotarł o #/8#43. Nie było dla niego żadnych wiadomości, zanim jednak otrzymał taką informację od recepcjonisty, minęło dobrych parę minut. O #/8#46 dotarł windą na trzecie piętro. Przeszedł przez korytarz, wyciągnął klucze, wybrał drzwi oznaczone numerem 305. Była godzina #/8#48, kiedy przekręcił klucz w zamku i pchnął drzwi, które otworzyły się na oścież. `ty 12 `ty W momencie, gdy Hondo usłyszał, jak ktoś wchodzi do pokoju 305, wiedział już, że to nie jego dzień. Szanse były "fifty-fifty" - ten trzeci mógł równie dobrze wejść przez jedne drzwi, jak i przez drugie - wybrał jednak drzwi Cheetaha, więc Hondo będzie musiał wysłuchiwać wszystkich tych głupot. Będzie słuchał, jak to on sam dokonał czynu, on, wielki Cheetah, człowiek, który uważał się za króla likwidatorów. Hondo, zastygły w bezruchu w pokoju 306, musiał jednak przyznać, że ma pewien podziw dla zawodowych umiejętności Cheetaha. Oczywiście, znane mu były wszystkie historie na temat zdolności Cheetaha w posługiwaniu się pazurami, słyszał o tym, że gdy Cheetah był "na czatach", robota była wykonana cicho i szybko. Ale tym razem akcja w pokoju 305 była nadzwyczajna. Nie rozległ się ani jeden odgłos. #/8#49. Cóż, do diabła, robią te pazury? Hondo nie mógł się nadziwić. Przecież musiał być jakiś hałas - jakkolwiek ostra była broń Cheetaha, musiała przecież wbić się w ciało i jeśli miała trafić w serce, musiała wcześniej przebić ubranie - ale nie, Cheetah zastosował, oczywiście, chwyt za gardło, następnie wystarczy zwolnić uścisk - i już po wszystkim. Cholera, Cheetah nawet nie zasapał się. Musiał być w świetnej formie; zabijanie było pracą i nikt w tym fachu nie myślał inaczej. Ludzie spoza branży na pewno nie rozumieli tych spraw, ale zawodowcy wiedzieli, że pozbawienie kogoś życia nie jest takie łatwe. Musiało się być w dobrej formie, nawet jeśli używało się takiej broni, jak pazury Cheetaha. Była godzina #/8#50, gdy zaświtała mu w głowie myśl, że w pokoju 305 muszą się dziać jakieś dziwne rzeczy. Albo też - określając to bardziej precyzyjnie - że w pokoju 305 nie działo się absolutnie nic. Bezszelestnie zbliżył się do drzwi łączących oba pokoje. I oto ujrzał stojącego Cheetaha, którego sylwetka była łatwo zauważalna w smudze światła padającej przez uchylone drzwi. - Co, do diabła...? - wyszeptał Hondo. -...zamknij się - odpowiedział szeptem Cheetah. - Chryste, nie mów do mnie: "zamknij się", powiedz raczej, co się tu stało? - Nawet ty powinieneś to wiedzieć - nic się nie stało. - Gdzie...? -...nie pytaj mnie, gdzie on jest, nie wiem, gdzie on jest, drzwi się otworzyły, ale nikt nie wszedł, może poszedł po lód z automatu, cholera go wie. - Musiałeś zrobić jakiś niewłaściwy ruch - powiedział Hondo. - Nawet nie drgnąłem - odpowiedział wzburzony Cheetah. - Gdyby tak było, to by wszedł - musiałeś coś spieprzyć, dlatego się spłoszył. - Wpatrywał się przez chwilę w drugiego mężczyznę, który wyglądał doprawdy śmiesznie - na palcach miał swoje słynne pazury, ale gdzie był wróg, który miał paść ich ofiarą? On sam wyglądał równie śmiesznie, stojąc w tej chwili w drzwiach trzymając w ręce swój pieprzony nóż. - Czy sprawdziłeś korytarz? - Oczywiście, że nie sprawdziłem korytarza - po pierwsze dlatego, że jestem pewny, że go tam nie ma, a po drugie - czy nie wydaje ci się, dupku, że gdybym wystawił głowę na korytarz, po prostu ujawniłbym się? - Pójdę jednak sprawdzić korytarz - powiedział Hondo i przeszedł do pokoju 305, wyjrzał na korytarz, spojrzał w jedną stronę, potem w drugą. - Nie ma nikogo. - Jezu, czy nikt nie mógł przewidzieć takiej sytuacji? - Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? - Wiem, co ty powinieneś zrobić - idź gdzieś i zmień pieluchę, a ja zajmę się resztą. On musi tu wrócić - to pewne. Prawdopodobnie otworzył drzwi i w tym momencie przypomniał sobie o czymś. - O, widzę, że geniusz rozwiązuje zagadkę. - Niech cię szlag - powiedział Cheetah, przymykając drzwi do pokoju 305, w którym automatycznie zrobiło się ciemniej - albo wracaj do swojego pokoju, albo daj mi wolną rękę. - Do tej pory spisałeś się świetnie, więc rób, co chcesz - powiedział Hondo. - Dlaczego nie jesteś wrogiem? - spytał Cheetah. - Mógłbyś wtedy liczyć tylko na Opatrzność, człowieku - odpowiedział Hondo. Spojrzał na zegarek. #/8#53. Wytarł rękojeść noża o koszulę i wrócił do swojego pokoju. Była dokładnie #/8#54 - było ciągle gorąco i ciemno - gdy nagle zorientował się, że nie jest sam w pokoju. ...to dziwne, pomyślał Hondo, gdy jakaś postać zbliżyła się do niego... uderzył nożem, ale chybił, co też było dziwne, bo wiedział, jak posługiwać się tą bronią... potem zdarzyło się coś, co było niewiarygodne... panowała ciemność, pot lał się z niego strumieniami, a to coś, co pojawiło się nagle, nie mogło przecież wejść przez drzwi, które przez cały czas były zamknięte, musiało tam być wcześniej... to nieważne, skąd się tam wzięło, dość że zaczęły się dziać rzeczy przekraczające wszelkie wyobrażenie... Hondo został nagle uniesiony wysoko w górę... Jezu, pomyślał, ważę dwieście pięćdziesiąt funtów, nie jestem przecież szmacianą lalką... w chwilę później jego ciało uderzyło mocno o podłogę... jego szyja stała się bezwładna - jak szyja szmacianej lalki... Cheetah był wtedy w pokoju 305 i słyszał odgłosy walki - słyszał jak ciało Bede uderzyło o podłogę i jak skręcił sobie przy tym kark, i zrobiło to na nim wrażenie, gdyż słyszał już wcześniej, jak szybki był Hondo, podświadomie jednak nie przyjmował tego do wiadomości - tak bardzo nie lubił tego faceta. W pokoju 306 zapanowała cisza. - Wszystko w porządku? - zawołał Cheetah. W sąsiednim pokoju nadal panowała cisza. - Nie wygłupiaj się, dupku. W pokoju 306 ktoś dalej bawił się w grę milczenia. Zdenerwowany Cheetah podszedł do drzwi łączących oba pokoje, włączył światło - i oto zobaczył coś, co w jednej chwili sparaliżowało jego umysł: na ziemi leżało martwe ciało Hondo; podbiegł do garderoby, otworzył drzwi - w środku nie było nikogo, podobnie zresztą jak w pokoju, drzwi były cały czas zamknięte, co oznaczało, że ten ktoś musiał wejść przez okno. Podszedł więc do okna i z wielką uwagą wpatrywał się w ciemność nocy, ale któż mógł wejść przez okno na trzecim piętrze - na zewnętrznej ścianie budynku znajdował się wprawdzie wąski gzyms, ale chyba nie było takiego człowieka, który naraziłby swoje życie i zdecydował się iść po nim w ciemnościach, co prawda ściana była z cegieł, ale wdrapać się na nią mogła jedynie jakaś zwariowana małpa, która całe życie spędza skacząc po drzewach. Cheetah zorientował się nagle, że stał się w tej chwili idealnym celem ataku, przebiegł więc przez pokój, zgasił światło i pobiegł do pokoju 305, zamknął za sobą drzwi, aby upewnić się, że i tam będzie ciemno, zanim jednak drzwi zamknęły się, wyczuł chyba szóstym zmysłem - rezultat długich lat pracy - że jakiś cień wśliznął się przez okno. ...wspaniale, pomyślał Cheetah, gdy cień ruszył wprost na niego, żadnych podstępów, równa walka, jak to zawsze czynił szalony zabójca na obrazkach z wilii Wszystkich Świętych... Gdy cień był wystarczająco blisko, Cheetah zadał cios pazurami... ...zbyt wolno... ...zbyt wolno... ...to niemożliwe, pomyślał Cheetah w momencie, gdy poczuł, że ma złamany nadgarstek... Cholerny świat, to nie urojenie, to się naprawdę dzieje - pomyślał, gdy jego ciało zostało nagle obrócone, a jego kręgosłup zaczął... to coś ma szybsze ręce od moich, ale nie ma przecież kogoś takiego, był tylko jeden, Scylla, dawno temu, ale już nie żyje... nie - pomyślał Cheetah, była to ostatnia jego myśl - on nie umarł, to ja jestem martwy. `ty 13 `ty - Nie zadzwonił pan. Fountain stał w otwartych drzwiach frontowych, patrząc przymrużonymi oczami na dużego, opalonego mężczyznę. - Cześć, to ja. - Bede, tak, oczywiście - powiedział Fountain. - Mamy ostatnio sporo kłopotów z utrzymaniem łączności, panie Fountain. Ja nie przyszedłem do klubu jazzowego, teraz pan nie zadzwonił do mnie do hotelu. - Pańskiego hotelu... - Skoro pan nie zadzwonił - czekałem prawie godzinę - pomyślałem, że być może będzie lepiej, jeśli wpadnę tutaj i porozmawiam z panem osobiście. Jestem bardzo ciekawy, jaki mam wynik z testu. - Proszę wejść, Bede, pański test, tak, oczywiście, ależ proszę wejść. - Wprowadził gościa do środka i poszli na górę do biura. - Poszło panu wyśmienicie - powiedział w końcu Fountain. - Mówię o testach. Do tego stopnia byłem nimi pochłonięty, że zapomniałem zadzwonić. - Czy wie pan, panie Fountain, co myślę? - Co? - Wakacje się skończyły. Fountain znów przymrużył oczy. - Rzadko się zdarza, aby ktoś uzyskał tak wysoką liczbę punktów z egzaminów pisemnych jak pan, Bede, to naprawdę nadzwyczajne. -...musi pan przestać to robić - odpowiedział Scylla. Tymi samymi słowami zwrócił się kiedyś, jeszcze na swojej wyspie, do Kilgore'a, gdy ten straszył ptaki; Fountain był w tym momencie równie przestraszony, jak wtedy Kilgore. - Pan i pańskie zajęcia dla przedszkolaków. Umawia się pan ze mną tak, bym wyszedł z hotelu i zostaję pobity, ale nie ruszają twarzy, która jest przecież najlepszym celem do zadawania ciosów, potem daje mi pan te zasrane testy. Dywizji nigdy nie byłem potrzebny ze względu na przymioty mojego umysłu, Fountain, miałem inne zalety, które uważali za znacznie cenniejsze. Następnie, cóż za niestosowne pociągnięcie, ściąga mnie pan do hotelu, abym czekał na niezwykle ważny telefon... Chcę coś panu powiedzieć, coś, co powinien pan zapamiętać na całe życie... ...co?.. -...nigdy nie wolno dopuścić do tego, aby przeciwnik poznał wszystkie nasze mocne strony! - Mówiąc to, rzucił na biurko nóż Hondo, a następnie pazury Cheetaha. Fountain wlepił w niego wzrok. - Kim pan jest? - Jak mówią na dyskotekach: "starym, dobrym hitem". Fountain ciągle wpatrywał się w niego. - Życie toczy się dalej, Fountain - jakie były rozkazy gdybym nie zginął? Kto podejmuje decyzje w Waszyngtonie, kto jest tam odpowiedzialny za sprawy strategii? - Perkins. - Proszę się z nim skontaktować - powiedział Scylla i pomyślał, że czasem sprawy układały się jednak pomyślnie. Jego zdaniem Perkins już dawno powinien był zostać szefem Dywizji, był najlepszym człowiekiem, jakiego mieli. Scylla zaczął spacerować po pokoju, a Fountain zabrał się w tym czasie do swego głupkowatego obrządku z dzwonieniem ze specjalnego aparatu telefonicznego. Czy takie telefony, z których dzwoniło się bez opłaty, były komukolwiek potrzebne? Ich jedyną wadą było to, że nie były dostatecznie dużym obciążeniem finansowym dla rządu. A czy znalazłby się ktoś na Wzgórzu Kapitolu, kto wystawiałby się na pośmiewisko tłumów, wychwalając publicznie kosztowne operacje służb wywiadowczych? - Zaraz oddzwoni - powiedział Fountain zza biurka. Scylla był zaskoczony, że już niedługo usłyszy ten grzmiący, ale jednocześnie miły głos, ten sarkastyczny ton, wypracowany przez całe lata pilnych ćwiczeń. Kiedy zadzwonił telefon, Fountain rzucił się niemal na słuchawkę i podniósł ją, zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek. - Mówi Fountain - powiedział pospiesznie. - Fountain - odezwał się głęboki głos - gdzie się podziała twoja pamięć, człowieku? Przerabialiśmy to przecież wczoraj: to ja zadzwoniłem do ciebie. - Przepraszam, jestem trochę podniecony, jest tu ze mną Bede. Milczenie. Po krótkiej chwili pytanie: - Czy jest w pozycji pionowej czy horyzontalnej? - Jest żywy, proszę pana. - A ci dwaj? Fountain spojrzał na nóż i pazury. - Są w stanie spoczynku. Scylla zbliżył się teraz do telefonu i okazując zniecierpliwienie stanął za plecami Fountaina. - Chcę z nim rozmawiać. - Chce z panem zamienić kilka słów - powiedział Fountain. Scylla klepnął mężczyznę po plecach i usłyszał, jak ten głęboko westchnął; po chwili wziął do ręki słuchawkę. - Cześć, Ma. - A więc żyjesz. - Podobno. - W takim razie odwiedź mnie. W Waszyngtonie mamy teraz falę upałów, zważywszy miejsce gdzie spędzałeś urlop, taka pogoda powinna ci odpowiadać. - Wspaniały pomysł. - Rozumiesz pewnie, że cała twoja przygoda w Luizjanie była kontrolowana przeze mnie. Nie było sensu ściągać cię do Waszyngtonu, zanim się nie upewniłem, że warto to-w ogóle robić. - To zrozumiałe. - Musiałem próbować zabić cię, ale chodziło mi tylko o to, by cię sprawdzić, mam nadzieję, że w swoim małym twardym sercu nie będziesz nosił do mnie urazy. - Lubię myśleć, że jestem ponad to. W tym momencie nastąpiło dłuższe milczenie. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że twoją największą zaletą jest twoja twarz, fakt, że nikt jej nie zna. - Wiem o tym. - Rozumiesz, że musimy ochraniać twoją twarz. Nie przed całym światem, to oczywiste, ale przed tymi ludźmi z naszego wąskiego kręgu, którzy mogliby coś niepotrzebnie wygadać. Fountainowi, oczywiście, znane jest twoje oblicze. - W całej swej pierwotnej chwale: - Czy mógłbym ci coś zasugerować? - Proszę. - Odstaw go na boczny tor. - Już to zrobiłem - powiedział Scylla. `tc Ii. Szampan wuja Arky'ego `tc `ty 1 `ty Babe wyszedł ze swojego biura na wydziale historii uniwersytetu Columbia, przeszedł przez teren uczelni i udał się w kierunku Broadwayu. Słońce pod koniec czerwca operowało dość mocno, ale upał nie był dokuczliwy, gdyż wiał lekki wiatr. Zbliżała się już trzecia i Babe nie mógł doczekać się chwili, gdy znajdzie się wreszcie w domu, przebierze się i przebiegnie dla relaksu pięciomilowy odcinek wzdłuż rzeki Hudson. Czytał właśnie kilka przydługich artykułów, w czasie podróży chciał jednak skupić się na jednym, przynajmniej na razie odłożyć te inne i zabrać się wreszcie do jakiejś poważniejszej pracy naukowej. Dla innych tego typu zajęcie było zwykłą nudą, on jednak uwielbiał pracę naukową, lubił spędzać całe godziny nad starzejącymi się księgami, z wnikliwością dorównującą tej, jaką posiadał Sherlock, potrafił rozszyfrowywać szaleńcze wprost zawiłości systemu dziesiętnego Dewey'a. Piersi Emily Pritchard... - Dzień dobry, profesorze Levy - powiedziała Emily Pritchard, przechodząc pospiesznie obok niego, kierując się dalej w stronę Amsterdamu. - Emily - powiedział w odpowiedzi, kiwając do niej głową; przystanął na chwilę i przyjrzał jej się dokładniej, dochodząc do wniosku, że jedna z jego najlepszych studentek ze studiów magisterskich stała się nagle - czego on wcześniej nie zauważał - tak atrakcyjną dziewczyną, że aż dech zapierało. Babe podążał dalej w kierunku Broadwayu, lekko skonfundowany. W czasach kawalerskich, zanim Melissa wypowiedziała sakramentalne: "tak", był bardziej chyba niż przeciętny mężczyzna podatny na uroki płci przeciwnej. Nie był przy tym stary, miał trzydzieści kilka lat. Tak więc czy to możliwe, by Emily przeszła jakąś operację plastyczną od czasu gdy widział ją po raz ostatni, a było to przedwczoraj, gdy ucięli sobie pogawędkę przed wejściem do jego pokoju? Oczywiście, że nie. W takim razie jak to możliwe, że nie zauważył takiej zmiany? Być może nie zmieniła się wcale, być może ten piękny dzień sprawiał, że wszystko wyglądało inaczej. W każdym razie zastanawiał się nad rozwiązaniem tej zagadki, gdyż uwielbiał kobiety, tak, uwielbiał je, i to nie jakiś wybrany rodzaj kobiet, uwielbiał je wszystkie. Oczywiście z daleka. Gdy dorastał, był zbyt bojaźliwy i niezdarny by się do nich zbliżyć, gdy już jednak zdobywał się na to, wtedy najczęściej pocił się okropnie - i wszystko kończyło się na niczym. Ale samo patrzenie na kobiety? Tak, to było to. Byli tacy, którzy podchodzili do zagadnienia w sposób naukowy, czytał kiedyś książkę, w której jeden z bohaterów klasyfikował kobiety według skali ocen używanej w szkole, tak więc wystawiał im odpowiednio oceny: 5, 4, 3, 2, była też kategoria: "wadliwa". Babe uważał, że to nie było potrzebne; chodziło bowiem głównie o docenienie samego piękna kobiety, zachowanie mężczyzny powinna cechować się przy tym dobrym smakiem, dyskrecją i... ...i znów przeszła obok jakaś ładna dziewczyna. Dwie? W to samo popołudnie? Na uniwersytecie Columbia? Nie do wiary. Na uniwersytecie Northwestern nie byłoby w tym nic dziwnego. Na Kalifornijskim w Los Angeles można było tego niemal oczekiwać. Lecz tutaj, w miejscu, które było z pewnością najbrzydszym sanktuarium wiedzy w Nowej Anglii, był to zawsze powód do prawdziwej radości. Odwrócił się i spojrzał na drugą ładną dziewczynę, która zaczęła biec w kierunku młodego mężczyzny machającego do niej ręką ze schodów pobliskiego budynku. Babe dotarł do Broadwayu, poczekał na zielone światło, przeszedł przez skrzyżowanie kierując się na zachód i podążył w stronę centrum, gdzie znajdowały się sklepy... ...i właśnie wtedy się to stało. Jakiś student idący z naprzeciwka nagle odwrócił się, by przyjrzeć się dziewczynie, która szła w tym samym kierunku co Babe, wyprzedzając go o jakieś pół długości odcinka ulicy między dwiema przecznicami; Babe spojrzał na młodzieńca i nie mógł się nie uśmiechnąć do swoich myśli: był to przecież najlepszy sposób wypatrywania ładnych dziewczyn - studiowanie reakcji innego mężczyzny, idącego w przeciwnym kierunku. Jeśli bowiem ignorował jakąś dziewczynę, wtedy zwykle okazywało się, że jej wygląd rzeczywiście nie wywoływał dreszczy emocji, kiedy jednak odwracał głowę, to już coś znaczyło. Ale gdy kilku mężczyzn odwracało głowy, to już znaczyło bardzo wiele, w takiej sytuacji można było - po prostu tak od niechcenia - przyspieszyć kroku, zbliżyć się do dziewczyny, za którą odwracali się inni; gdy odległość od dziewczyny stawała się coraz mniejsza, rosły jednocześnie oczekiwania co do jej urody, można było wtedy iść tuż za nią, w pewnym momencie zrównać się z nią i niby od niechcenia rzucić spojrzenie w jej stronę, oceniając przy tym kształt policzków, jej skórę oraz to coś, co sprawia, że ziemia drży w posadach. W tej chwili przystanął właśnie drugi facet, odwrócił się i spojrzał za siebie. Hm - pomyślał Babe, przyspieszając kroku i przypatrując się po raz pierwszy dziewczynie, za którą obejrzeli się ci dwaj, uważając jednak, by było to jak najbardziej dyskretne; dziewczyna była ubrana w białą bluzkę, miała szczupłą sylwetkę, ciemne włosy i wspaniałą... ...O mój Boże, pomyślał Babe, który nagle zorientował się, że dziewczyna była jego własną żoną. Przez chwilę czuł się zawstydzony tym, że zachował się tak infantylnie, idąc za Melissą. To uczucie minęło i pomyślał, że to nowe doświadczenie jest w gruncie rzeczy bardzo interesujące. Nie wiedziała, że on tam jest, a gdyby nawet wiedziała, mógłby po prostu udać zdziwienie, pomachać do niej ręką, podbiec szybko i objąć ją ramieniem. Zakładając jednak, że go zobaczyła, powinien czym prędzej coś zrobić - będąc bowiem poważną, uczoną kobietą, Melissa mogłaby źle zareagować na szowinistyczne zachowanie się męża i nieźle skompromitować go w oczach znajomych: - Hobby? Pytasz o ulubione zajęcie męża? Och, ma kilka, ale głównie interesuje go wypatrywanie ładnych dziewcząt na ulicy. Ale nie złościłaby się długo, nie mogłaby się złościć; musiałaby przecież dojrzeć w tym coś, co by jej schlebiało. Będąc w świetnym nastroju, Babe zobaczył, jak trzeci już mężczyzna gapi się na Melissę, przez chwilę miał ochotę na to, by wykrzyczeć całemu światu: - To moja żona, wy sukinsyny, możecie sobie tylko ostrzyć zęby... Przez ostatnie pół godziny Melissa miała fascynujące zajęcie - przynajmniej w jej odczuciu było ono fascynujące - próbowała określić pochodzenie obcego akcentu. Do pracy przy kasie w księgarni przyjęta została właśnie nowa dziewczyna i Melissa, wertując jeszcze jakąś książkę, szykowała się do wyjścia, gdy po raz pierwszy usłyszała nową pracownicę i poczuła, że nie jest w stanie określić jej pochodzenia. Dlaczego wymawia w ten sposób "o" i "r" zastanawiała się, starając się jednocześnie przypomnieć wszystko, co wiedziała na temat obcego akcentu. Dlaczego tak dziwnie wymawia "th"? Melissa przysunęła się bliżej kasy, sprawiając wrażenie, że pogubiła się w jakichś książkach ułożonych na ladzie. Otworzyła książkę znajdującą się najbliżej - była to ni mniej ni więcej książka... kucharska, udając zainteresowanie lekturą, cały czas wsłuchiwała się w to, co mówiła dziewczyna. To oczywiste, że wychowała się w Montanie. Każdy głupiec wiedziałby przynajmniej tyle. Melissa przybliżyła się jeszcze o krok, nie chcąc uronić ani słowa. Dziewczyna wciskała klawisze maszyny, mówiąc: - W sumie pięć dolarów, jedenaście centów, dziękuję. Dokładnie siedemnaście dolarów, dziękuję bardzo. Melissa otworzyła książkę w miejscu, gdzie znajdowały się przepisy na sosy, próbowała w tej chwili przysłuchać się intonacji. To fakt, że dziewczyna pochodziła z Montany, ale było rzeczą równie pewną, że jej rodzice musieli pochodzić z zagranicy. Stąd ten specjalny akcent na spółgłoski. Pochodzi z Włoch? Mogło tak być, ale z której części kraju? Z południa. Z samego południa, wiele kilometrów od Neapolu. Być może nawet - było to tylko przypuszczenie, ale nie aż takie mało prawdopodobne - pochodzili z Sycylii. Melissa zastanawiała się, czy może ją o to zapytać, nie narażając się na posądzenie, że jest wścibska, po krótkim wahaniu zapytała: - Czy ma pani Puzo w twardej okładce? - "Ojca chrzestnego"? Wydaje mi się, że nie. Tylko w miękkiej. - Mam na myśli tę nowszą powieść - powiedziała Melissa. - Och, ma pani na myśli "Sycylijczyka"... -...tak, słyszałam, że to dobra książka, bardzo autentyczna. Dziewczyna, której wiek można było określić na dwadzieścia pięć lat lub trochę więcej - a więc była w wieku zbliżonym do Melissy - uśmiechnęła się i powiedziała: - Stamtąd pochodzą moi rodzice, ale nie czytają zbyt dużo, trudno mi więc wypowiadać się na temat tej książki, może wybierze pani coś innego, tej powieści też nie ma w twardej okładce. Okazując wdzięczność za taką odpowiedź, Melissa kupiła książkę kucharską, z którą nie wiązała jednak specjalnych planów, gdyż do zagotowania wody nie były potrzebne żadne wskazówki. Czując wewnętrzne zadowolenie, wyszła z księgarni i zaczęła iść ulicą Broadway świadoma, że jej osoba przyciągnęła wzrok kilku młodych mężczyzn. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej w związku z tym do głowy, było to, że być może zapomniała o biustonoszu i jej piersi kołysały się przy chodzeniu; była osobą, która nie przykładała specjalnej wagi do tego, aby swym wyglądem robić wrażenie na innych. Miała ciemne włosy, oliwkową cerę, jej oczy robiły wrażenie dużych, a co do jej twarzy, nikt nie mógł powiedzieć, że była nieładna - wszystko to jednak związane było z genami, nie zaś z jakimś sztucznym upiększeniem i... ...i spojrzawszy przypadkiem na ustawioną pod kątem do chodnika wystawę jakiegoś sklepu, zorientowała się nagle, że tuż za nią idzie jej mąż oraz że dzieją się jakieś dziwne rzeczy. Ach tak, zrozumiała natychmiast, on po prostu chce uchodzić za faceta "na luzie". Kusiło ją przez chwilę, by odwrócić głowę i przywitać się z nim, lecz z drugiej strony wiedziała, że bardziej interesuje go samo patrzenie niż nawiązywanie kontaktu, więc postanowiła bez namysłu dać mu coś, co zainteresuje go naprawdę. Z przeciwnej strony szedł duży, umięśniony młody mężczyzna, ubrany w koszulkę z napisem Columbia i również jej się przypatrywał. Melissa, która nie znała się na różnych damskich sztuczkach, żałowała przez chwilę, że nie ma przy sobie chusteczki, którą mogłaby upuścić w stosownej chwili. Chcąc nie chcąc poczekała więc, aż mężczyzna znalazł się zaledwie kilka kroków od niej. I w tym momencie puściła do niego oko. Babe próbował nie rzucać się w oczy i stał naprzeciwko drogerii, podczas gdy ten facet w koszulce zajęty był rozmową z jego żoną. Do cholery, czy miał prawo to robić? - zastanawiał się Babe. Rzucił im przelotne spojrzenie... ...Melissa chichotała, widocznie coś jej musiał powiedzieć. Robiła przy tym wrażenie takiej nieśmiałej. Melissa nigdy nie chichotała. Przynajmniej wtedy, gdy byli razem. Gdyby za nią nie szedł, byłby już teraz w zupełnie innym miejscu, ale ponieważ szedł za nią, musiał poczekać przez chwilę, aby odzyskać poczucie niewinności. W tej chwili facet poczęstował ją papierosem... a ona, tak, wzięła tego papierosa. Przecież ty nie palisz - chciał krzyknąć Babe. - Nigdy w życiu nie paliłaś papierosów, tak mi mówiłaś. Facet podawał jej teraz ogień. - Cześć, kochanie - zawołał Babe, podbiegając do nich. Melissa spojrzała na niego obojętnie, następnie zwróciła się do faceta w koszulce. - Czy on mówi do ciebie? - Melissa, przestań już... - Idź dalej swoją drogą, chłopie - powiedział facet w koszulce. - Tak, chłopie, idź swoją drogą - powiedziała Melissa. Babe wytrzeszczył oczy. - Jestem jej mężem - starał się wytłumaczyć. - Moja żona znana jest powszechnie ze swojego poczucia humoru. - On szedł za mną - powiedziała Melissa. - Czy własny mąż mógłby coś takiego zrobić? - Fanaberie - powiedział Babe. - I tak mi doprawdy przykro. - Zobaczył, co Melissa trzyma w rękach. - Chryste, po co ci ta książka kucharska? Facet w koszulce zrobił w tej chwili pół kroku do tyłu i przyglądał się obojgu, patrząc to na nią, to na niego. Melissa włożyła papierosa do ust i spróbowała zaciągnąć się dymem, najpierw zaczęła kaszleć, a następnie wybuchnęła śmiechem. - Przykro mi - wydusiła wreszcie, zwracając się do faceta w koszulce. - Naprawdę mi przykro. - To wszystko przypomina mi utwór "Kto się boi Virginii Woolf" - powiedział facet w koszulce.- I wydaje mi się, że powinniście oboje popracować nad waszym związkiem, póki jest czas. - Powiedziawszy to poszedł dalej w swoją stronę. - Dobrze by było, gdybyśmy omówili pewne sprawy - powiedziała Melissa, podnosząc wzrok na Babe'a. - Chodzenie za własną żoną - wstydź się. - Tak po prostu wyszło - odpowiedział Babe. - Sprawiało mi po prostu przyjemność przypatrywanie się ludziom, którzy zwrócili na ciebie uwagę. Jesteś taka elegancka i wydaje mi się, że zbyt często zapominam o tym, jaka jesteś śliczna. - No właśnie, uważaj, żebyś nie napytał sobie przez to biedy - powiedziała Melissa stając na palcach i całując go w policzek. - Idę teraz do supermarketu, mój nieznajomy; do działu mrożonek. Czy masz jakieś specjalne życzenia, czy wolisz, abym zrobiła ci niespodziankę? - Zrób mi niespodziankę. Melissa dała mu następnie szybkiego całusa. - Myślę, że mogłabym przespać się z tym facetem; możesz to potraktować jako ostrzeżenie. Babe uśmiechnął się na pożegnanie. Był w tej chwili naprawdę w wyśmienitym nastroju, odwrócił się, ostatni raz spojrzał na oddalającą się żonę, patrząc na nią pomyślał: - Cóż za ładna dziewczyna, jakie świetne nogi. Nagle zmienił się nieco jego nastrój. Był to bowiem cytat z końcowej części zbiorku Irwina Shawa pt. "Dziewczęta w letnich sukienkach". Ten zbiór opowiadań podarował mu brat, którego jedynie on nazywał Doc, pracodawcy znali go natomiast pod imieniem Scylla. Bardzo często - a właściwie cały czas - Babe rozmyślał u swoim bracie i o tym, że to niemożliwe, żeby nie żył. Babe kochał tylko jedną kobietę - a była nią Melissa, żywił natomiast szacunek graniczący z uwielbieniem tylko dla jednego mężczyzny - a był nim właśnie brat. W takie dni jak ten, w takie popołudnia, w okresie gdy następowała radykalna zmiana pogody, w myślach Babe'a pojawiał się nagle brat. Wydawało się, że Doc pojawiał się wtedy, gdy wiał ciepły wiatr... `ty 2 `ty Scylla przybył do Waszyngtonu z almanachem w ręku. Stanowił on źródło rozrywki w czasie lotu na północ kraju. Była jedenasta trzydzieści, gdy odebrał z taśmy swoją niebieską walizkę i westchnął, zabierając się do wykonania pierwszej instrukcji Perkinsa - miał udać się do telefonów rozmieszczonych naprzeciwko biur linii "United" i spod trzeciego automatu zabrać kopertę przymocowaną taśmą. Koperta zawierała klucz do schowka, który znajdował się na drugim końcu lotniska. Scylla odnalazł schowek i jeszcze zanim go otworzył, próbował zgadnąć, co będzie w środku: prawdopodobnie inny klucz do innego schowka, tym razem na dworcu kolejowym. Miał rację, a zarazem pomylił się: w schowku rzeczywiście znajdował się klucz, tyle że następny schowek był na głównym dworcu autobusowym. Pojechał tam taksówką, po drodze ruch samochodowy był duży, a drogi, którymi kluczyli, w bardzo kiepskim stanie. Scylla podejrzewał, że w schowku na dworcu autobusowym znajdzie klucz do schowka na dworcu kolejowym. I tak się też stało. To prawda, że Perkins był wspaniałym człowiekiem, posiadał jednak sadystyczne poczucie humoru jako reakcję na krytyczny stosunek Scylli do środków bezpieczeństwa stosowanych przez Dywizję. Droga na stację trwała pół godziny i była oczywistą stratą czasu - Scylla siedząc wygodnie starał się obmyślić sposób, w jaki mógłby się odegrać na Perkinsie, chciał mu przynajmniej trochę zaleźć za skórę. Żaden pomysł nie przychodził mu do głowy. Pierwszym powodem było to, że ten facet był naprawdę bystry, drugim była pewna sprawa związana z hotelem Connaught. Zdarzyło się to kilka dziesięcioleci wcześniej. Scylla miał do wykonania swoje pierwsze zadanie. Pierwsze w życiu. Właściwie nie było to nawet zadanie. Miał jedynie zarezerwować stolik na kolację w hotelu Connaught (nigdy przedtem tam nie był, słyszał od kogoś, że było to najbardziej ekskluzywne miejsce w całej Anglii, był tym bardzo podniecony, podobnie zresztą jak samą pracą, którą miał wykonać). O godzinie dziesiątej, dokładnie wtedy - używając metod czysto dedukcyjnych - miał odnaleźć innego agenta i skontaktować się z nim przy użyciu hasła. Mogłoby się wydawać - sprawa prosta. Był jeszcze jeden warunek do spełnienia: nie wolno mu było wzbudzać żadnych podejrzeń. Zapewniano go, że jeśli to wykona, dostanie w przyszłości jakieś bardziej skomplikowane zadanie. Czyniono nawet aluzje, że zadanie będzie niebezpieczne. Nie po to przeszedł całe szkolenie, by w końcu wylądować za biurkiem. Zjawił się w restauracji o ósmej i dostał stolik na dwie osoby koło ściany. Obejrzał szybko wnętrze - był oszołomiony elegancją tego miejsca, pięknem starej, świetnie zachowanej boazerii, jak również panującym tam dostojnym spokojem. Rzecz jasna było tam mnóstwo ludzi i wydedukowanie, kto był człowiekiem, z którym należało nawiązać kontakt, byłoby rzeczą niesłychanie trudną. Przynajmniej w tym momencie. Ale o dziesiątej będzie na pewno luźniej i wtedy będzie mógł wykonać swe zadanie szybko, jakby od niechcenia, w sposób perfekcyjny. Miał naturalną zdolność czytania w myślach ludzi, na podstawie wyrazu ich twarzy; miał natomiast kłopoty z zapamiętywaniem nazwisk, taka jednak umiejętność nie była tego wieczoru przydatna. Studiując kartę potraw i win, popijał szampana. W końcu na przystawkę postanowił zamówić przepiórcze jajko, a na główne danie wybrał smażoną wątróbkę cielęcą z boczkiem, a do tego szpinak ze śmietaną oraz pomme souffle. Jeśli chodzi o wina, istniały tu pewne ograniczenia, które nie dotyczyły jednak samego wyboru - lista win była bardzo długa, problemem nie była również cena - pracownicy Dywizji nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Scylla nie był bynajmniej abstynentem, ale wiedział, że po wypiciu całej butelki wina zrobi się senny, tak więc zamówił małą butelkę, jego wybór padł na Ausone rocznik pięćdziesiąty piąty. Hej, wy dupki z Wall Street, jestem czarownikiem w przebraniu, tajnym agentem... ...pieprzenie... Scylla nie wierzył w swoje "szczęście". Cóż za pech w restauracji był ktoś, kogo znał. Był to pewien nauczyciel (do diabła, jak się nazywał), który przyjechał na uniwersytet Yale, aby prowadzić wykłady na temat korzyści, jakie będzie można odnieść w przyszłości stosując metody komputerowe w dziedzinie historii. Jakieś osiem lat temu Scylla słuchał jego odczytów i nawet zjadł w jego towarzystwie kilka posiłków... ...a jeśli ten facet go ciągle pamiętał? A gdyby się przysiadł do jego stolika? I zaczął się naprzykrzać? Również siedział sam przy stoliku - być może był człowiekiem samotnym - a szefowie Scylli powiedzieli zupełnie jednoznacznie: "Nie wzbudzaj żadnych podejrzeń." Jak spławić faceta, którego słabo się znało, a który mógł się okazać natrętny? I to bez wzbudzania żadnych podejrzeń? Jezu, spokojnie - próbował uspokoić się Scylla. Ty go widziałeś, ale on ciebie nie zauważył. Nie denerwuj się niepotrzebnie. Wstał i szybko zajął inne miejsce przy małym stoliku, usiadł tyłem do profesora. Dzięki temu znacznie się uspokoił. Skinął na kelnera i zamówił następny kieliszek szampana. Przed godziną #/9#45 ze smutkiem zdał sobie sprawę z tego, że z najwspanialszego posiłku, jaki jadł do tej pory w życiu zostały zaledwie dwie łyżki creme brulee. Cóż, radości i smutki idą zawsze w parze. Fachowym okiem rozejrzał się wokół, nie wzbudzając przy tym żadnych podejrzeń i zorientował się natychmiast, kto był osobą, z którą miał nawiązać kontakt: był nim mały mężczyzna z przerzedzonymi włosami, który zachowywał taką ostrożność, że nie spojrzał nawet w jego stronę. O godzinie #/9#53, siedem minut przed pomyślnym wykonaniem pierwszego zadania, zdarzyło się coś, co zupełnie popsuło mu szyki. Mały mężczyzna z przerzedzonymi włosami zapłacił rachunek i pospiesznie opuścił restaurację. Do tego jeszcze zjawił się nagle profesor: - Jak się masz, dziwne, że cię wcześniej nie zauważyłem... Scylla wstał i jąkając się powiedział: - Dzień dobry, profesorze, cóż za niespodzianka... -...i to miła niespodzianka - odpowiedział profesor i bez zaproszenia usiadł na wolnym krześle -...a miłych niespodzianek nie można nie uczcić, czy piłeś porto? Mają tu Noval, rocznik trzydziesty pierwszy, legendarne, legendarne wino. - Mówiąc to złożył szybko zamówienie u kelnera, który równie szybko popędził, aby je zrealizować. O godzinie #/9#57 Scylla, który już zdążył stracić wiarę w pomyślne wykonanie zadania, poczuł, że jest zupełnie rozstrojony. W pierwszej chwili zignorował uwagę profesora, który uśmiechnął się szeroko na widok pustoszejącej restauracji i powiedział: - Wolę tę salę. Scylla pokiwał głową. - Znakomite jedzenie - zgodził się z profesorem, wypowiadając jednak te słowa, przyszła mu do głowy myśl, że profesor powiedział "wolę", a słowo to znaczyło, że wolał coś od czegoś innego. - Woli pan tę salę od której, profesorze? - Mówię, oczywiście o "Grillu". - Oczywiście - odpowiedział szybko Scylla. - Grill. - Z wielką trudnością kontrolował ton swoich słów. - O którym grillu pan właściwie mówi? - Jak to o którym, o tym w drugiej sali. Cholera, pomyślał Scylla, nikt mi nie powiedział, że są dwie sale; za dwie minuty miał nawiązać kontakt, a znajdował się w niewłaściwym miejscu... - Idę to toalety - wydusił z siebie i chciał pobiec szybko do właściwej sali, uprawianie joggingu w restauracji hotelu Connaught nie było jednak najlepszym sposobem na to, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, zaczął więc iść, starając się utrzymać naturalne tempo, spytał kogoś z obsługi o grill-bar i znalazł się w końcu w miejscu przeznaczenia dokładnie o godzinie dziesiątej. I w tym właśnie momencie wpadł w panikę, gdyż zapomniał, jakie było hasło. Czy Dywizja zatrudniała ludzi niekompetentnych? Co mogliby w takim wypadku zrobić? Zakuć go gdzieś w łańcuchy, aby nie mógł już nikomu zaszkodzić? Przestań - rozkazał sam sobie. Pomyśl logicznie. Jeśli tylko użyjesz zwykłej logiki, przypomnisz sobie, jakie jest hasło, każdy głupiec by to potrafił, a ty właśnie udowodniłeś, że nie jesteś jakimś głupcem, ale kimś specjalnym. Ale czy samo hasło rozwiązałoby jego problem: z osób, które znajdowały się w tej chwili w grill-barze, żadna nie sprawiała wrażenia kogoś, z kim należało nawiązać kontakt. Sala robiła się już pusta i zostały tylko dwa duże stoły, przy których siedzieli jacyś ludzie, w obydwu przypadkach byli to elegancko ubrani mężczyźni w towarzystwie kobiet. Gdy Scylla usiadł przy stoliku, kelner kończył właśnie nalewać porto. A może kelner był tym człowiekiem? Przestań już z tym - pomyśl! - Co w ogóle robisz w Londynie? - zapytał profesor. - Myślę. Ten drugi spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Burza mózgów, komputery, ten rodzaj pracy, profesorze. - Skosztuj, proszę - powiedział profesor i gdy wznieśli kieliszki, dodał: - Ta dziedzina nie jest mi zupełnie nieznana, jaka firma przysłała cię tu do tej pracy? - Wolałbym tego nie mówić, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. - To brzmi bardzo podejrzanie, nieprawdaż? Jezu Chryste, wzbudziłeś jego podejrzenia. - Znakomite porto - powiedział - wspaniałe. - Było tak rzeczywiście, jednak w tym momencie nie myślał o smaku wina, gdyż do baru weszła samotna kobieta, usiadła po przeciwnej stronie sali, rzuciła szybkie spojrzenie w jego stronę i jeszcze szybciej odwróciła wzrok. Tak więc właściwa osoba zjawiła się. Później jednak niż było to zaplanowane. Czy powinien o tym fakcie powiadomić przełożonych? Nie. Wszyscy w końcu popełniają błędy. Ważne, że ta osoba w ogóle już była. Gdyby tylko przypomniał sobie hasło. - Podobno tylko Anglicy potrafią docenić dobre porto, ale ja jestem odmiennego zdania - powiedział profesor. W tym momencie Scylla miał ochotę uściskać intruza, gdyż w haśle było coś, co było określone słowem "angielski". Ale co miało być angielskie? Miasto? Czy tym słowem była "wieś". Nie, przecież Szekspir był Anglikiem, to był klucz do zagadki, chodziło o jakiś cytat z Szekspira. Tak - "Kupiec Wenecki!" Nie. Tym miastem była Wenecja. O to właśnie słowo chodziło. Szkopuł był jednak w tym, że choć "Wenecja" była słowem i z pewnością była również miastem, to jednak to miasto nie należało do Anglii i nic nie wskazywało na to, aby miało się tak stać w przyszłości. Podwójna zasłona dymna. Samotnie siedząca kobieta uśmiechnęła się na widok trzech mężczyzn, którzy na powitanie pocałowali ją w policzek, usiedli przy jej stoliku i poprosili o menu. Scylla dopił porto i zdał sobie sprawę z istnienia kilku problemów, z których dwa pierwsze tkwiły już głęboko w jego świadomości: a) był już ciut więcej niż podchmielony; b) nie miał pojęcia jakie było hasło; c) dochodziła godzina dziesiąta trzydzieści; d) zawiódł zupełnie na całej linii. - "Hamlet", ty dupku - powiedział profesor. - Przepraszam, co pan mówił? - Hasłem był "Hamlet". Często stosujemy to hasło, gdy mamy do czynienia z nowicjuszami, ponieważ, no cóż, trzeba się cholernie starać, by go nie zapamiętać. - Byłem bliski odgadnięcia - powiedział Scylla. - Musi mi pan uwierzyć. - Wierzę - nikt nie mógłby kłamać w takiej sytuacji. - Potrząsnął głową. - Jestem tutaj ponieważ mamy zwyczaj utrudniać trochę zadanie nowicjuszom, chcemy w ten sposób sprawdzić ich reakcje. Dopiero potem piszemy raport. - Czy jest jakaś ocena poniżej niedostatecznej? - Nie bądź głupi, wystawię ci najwyższą ocenę, dostaniesz ode mnie całkowite wotum zaufania. - Dlaczego? - Ponieważ osiągnąłeś nadzwyczajne wyniki w czasie szkolenia. Dlatego również, że lubię dawać ludziom jeszcze jedną szansę. Ale przede wszystkim dlatego, że od lat nie miałem tak świetnej zabawy, jak przez te ostatnie czterdzieści pięć minut. Miałem zaszczyt być bezpośrednim świadkiem wszystkich zakrętów historii od czasów, gdy Chamberlain uwierzył Hitlerowi. Jeśli będziesz dalej pracował w tym stylu, zrobimy z ciebie podwójnego agenta i pozwolimy ci zniszczyć Rosjan. Napij się jeszcze trochę porto. - Dziękuję profesorze. - Nie bredź głupcze, nazywam się Perkins. Alfred Perkins. Moi bliscy znajomi nazywają mnie "Ma", ale ty nigdy nie będziesz się do nich zaliczał, gdyż oni posiadają umiejętność czytania i pisania przynajmniej na poziomie dzieci przedszkolnych. Obaj wybuchnęli śmiechem. Zbliżała się godzina pierwsza, gdy Scylla wszedł do swego apartamentu w hotelu Madison. W schowku na dworcu kolejowym znajdowała się mniejsza walizka w odpowiednio dobranym niebieskim kolorze oraz karteczka, na której widniał napis "Madison". Scylla był zadowolony. Chociaż mieszkał w Waszyngtonie całe lata - była to jego główna siedziba jako dostawcy - bardzo lubił hotel Madison. Usytuowany naprzeciwko Washington Post, był w jego mniemaniu najlepszym hotelem w stolicy. Gdy wpisywał się do książki hotelowej, nie nazywał się już Bede; pod koniec rozmowy telefonicznej w Nowym Orleanie Perkins poinformował go, że "na razie będzie się nazywał Richard Blaine" - było to nazwisko, jakie nosił Bogart w ulubionym filmie Perkinsa, Casablanca; miał również wiadomość pisaną ręką Perkinsa. Przeczytał ją dopiero wtedy, gdy znalazł się sam w hotelowym apartamencie. Charakter pisma był, jak zwykle, bardzo wyrafinowany, lecz sama wiadomość tym razem lakoniczna: "Wstąp do mnie o siódmej." I to wszystko. Sześć godzin wolności. Postanowił odwiedzić hotel "Czterech Pór Roku", który mieścił się przy ulicy Pennsylvania, na skraju Georgetown. Słyszał, że było to bardzo ładne miejsce. Miejsce gdzie jadały lunch bardzo ładne kobiety. Tak długo przebywał poza miastem. I był złakniony. Nie tylko dobrego jedzenia... `ty 3 `ty Martha Anne siedziała pośród zieleni hotelu "Czterech Pór Roku" i popijała herbatę, obawiając się jednocześnie tego, co miało nieuchronnie nastąpić: Colby siedząca obok niej w czasie lunchu, będzie cały czas flirtować - na razie wymieniając jedynie ukradkowe spojrzenia - z przystojnym opalonym mężczyzną siedzącym dwa stoliki dalej. A gdy Colby flirtowała, sukces był zagwarantowany - był to niejako produkt uboczny jej działalności. Mając w tej chwili trzydzieści dwa lata, Colby była dokładnie tym samym, czym była mając lat dziesięć - śliczną, głupią lalką. Martha Anne odgrywała tego typu role już wcześniej i wiedziała doskonale jakie reguły obowiązują w tej grze. Po krótkiej chwili zjawiał się mężczyzna. Colby rzucała mu uwodzicielskie spojrzenie, wzbudzając jego zainteresowanie. Następowała później nie kończąca się rozmowa pełna żartów i bieżących plotek, ona zaś - Martha Anne ze swą świetną figurą, ale nieciekawą twarzą, zachowywała się tak, jakby jej tam w ogóle nie było. Wtedy Colby zwracała się do niej w te słowa: - Martha Anne, spóźnisz się na spotkanie, a nie chcemy, żeby się to stało, prawda? Martha Anne udawała wtedy zdziwienie i odchodziła. Upokorzona. Już nie pierwszy raz. Dlaczego tu jestem - zastanawiała się Martha Anne. Jakiekolwiek były powody, dla których przyjaźniły się kiedyś, w tej chwili nie pasowały do siebie. Colby była kobietą elegancką, dwa razy rozwiedzioną, ustawioną materialnie na resztę życia dzięki alimentom, zainteresowaną tylko tym, co można dostać za pieniądze. A ona, dobra stara poczciwa Martha Anne, odniosła pewne sukcesy jako kobieta biznesu, posiadała bowiem piękny sklep z antykami przy Madison Avenua w Nowym Yorku, ale jeszcze lepszą inwestycją okazała się jej umowa dzierżawna: gdy miasto stało u progu bankructwa w 1976 roku, podpisała z władzami dwudziestoletnią umowę - wtedy umowa miała na celu interes publiczny - z której w tej chwili mogła czerpać duże korzyści, odrzuciła już na przykład ofertę swego zgryźliwego dzierżawcy na sumę ponad pół miliona dolarów w gotówce. Przyjeżdżała do Waszyngtonu dwa razy w roku, aby dowiedzieć się, co się dzieje w Hirshhorn, ale przede wszystkim po to, aby oglądać meble we wspaniałym sklepie z antykami, który znajdował się naprzeciwko "Czterech Pór Roku". I za każdym razem, gdy przyjeżdżała - czy to z poczucia obowiązku, winy, czy też jakiejś innej niejasnej przyczyny spotykała się z Colby na lunchu lub kolacji - i wcale jej te spotkania nie bawiły. Ich rodzice byli niegdyś przyjaciółmi. Czy to był wystarczający powód, aby odczuwać teraz przygnębienie? Prawdopodobnie tak. O Boże, zaczął podchodzić do ich stolika i z każdą sekundą wydawał się być bardziej atrakcyjny. Gdy jeszcze siedział, Martha Anne nie zdawała sobie sprawy z oczywistej siły, jaka tkwi w męskim ciele okrytym ubraniem. - Czy wolno mi będzie skorzystać z uprzejmości nieznajomych? - spytał uśmiechając się do Colby. Colby odwzajemniła uśmiech i zwróciła się do Marthy Anne. - Jak uważasz. - Oczywiście - powiedziała Martha Anne wiedząc, że Colby zabiłaby ją, gdyby odpowiedziała inaczej. Wskazała na wolne krzesło po przeciwnej stronie stolika i spoglądała na niego gdy zajmował miejsce. - Mam do dyspozycji tylko to popołudnie - powiedział mężczyzna. - Gdyby panie miały tylko jedno wolne popołudnie, jak spędziłyby ten czas w mieście, którego nie widziały wcześniej? - Na co ma pan ochotę? - spytała Colby, niby od niechcenia akcentując ostatnie słowo. - Nie rozumiem. - Czym się pan interesuje? - Pięknem. - W starym czy młodym wydaniu. Martha Anne reprezentuje tu stare piękno - antyki; ja jestem inna. Rozmawiali w nieskończoność, a Martha Anne jedynie słuchała i przyglądała się obojgu, im dłużej to trwało, tym bardziej zaczynała odczuwać, że rumieni się i nie może nic na to poradzić, ponieważ - cóż za szaleńcza myśl przyszła jej do głowy! - im dłużej rozmawiali, tym bardziej była pewna, że działo się coś, co było w równym stopniu niedorzeczne, co wspaniałe: ciemnoskóre stworzenie, które siedziało naprzeciwko, było zainteresowane właśnie nią. O drugiej trzydzieści nabrała powietrza do płuc i dokonała chyba najodważniejszego czynu w swoim życiu, ryzykując wszystko: - Colby - powiedziała - spóźnisz się na spotkanie, a nie chcemy, żeby się to stało, prawda? - Czy wiesz, że w tym momencie zmieniłeś nieodwracalnie związek, który trwa już całe dziesięciolecia? - powiedziała Martha Anne. Była godzina druga czterdzieści pięć i znajdowali się w jej pokoju w "Czterech Porach Roku". - Jestem tu z tobą w pokoju i nie wiem, czy tego chcę. - W takim razie poproś, żebym wyszedł. - Wiesz, do cholery, że tego nie zrobię. - A więc podejdź bliżej. Podeszła bliżej do okna. Zaczęli się obejmować. Pocałował ją kilka razy. Za każdym razem z dużą czułością. - Nie wiem nawet jak masz na imię - powiedziała Martha Anne. - A ja nie znam twojego nazwiska. I nie chcę go znać. Wyzwoliła się z jego objęcia. - To tylko jednodniowy romans, czy to masz na myśli? - Jeśli się nie odprężysz, nie uda nam się nawet to. Romans na jedno popołudnie - to brzmi lepiej nie sądzisz? - Dlaczego nie wziąłeś Colby? Wszyscy zawsze wychodzili z nią, nie ze mną. - Nie miałem ochoty na walkę. Martha Anne zastanowiła się przez chwilę nad tymi słowami. - Masz słuszność, ona może być dziwką. Ale ja też mogę. Potrząsnął głową. - Nie wiesz tego na pewno. - Odczytuję to z twojej twarzy - odpowiedział. - Z mojej pięknej twarzy można wszystko odczytać, czy to chciałeś powiedzieć? - Twoje ciało jest piękne, twoja twarz dobra. - Powiedz, czy któraś ci kiedykolwiek odmówiła? - W ciągu ostatnich kilku lat - nie. - Dlaczego się uśmiechasz? - To nieważne, proszę, podejdź bliżej. - Nie chcę iść z tobą do łóżka. - W porządku. Ale możesz się położyć obok mnie. Rozbierzemy się i wśliźniemy pod kołdrę, będziemy się trzymać za ręce i śpiewać smutne piosenki. - Czy mam najpierw rozebrać ciebie? - Kolejność nie ma znaczenia, ważne abyśmy oboje byli nadzy. Zdjęła mu marynarkę, rozwiązała krawat, zaczęła rozpinać koszulę. - Masz ciepłe ciało. - Długo przebywałem na słońcu. - Gdzie? - Właściwie nie wiem. Gdzieś na południu. - Chcę z tobą iść do łóżka, skłamałam mówiąc, że nie. - Już zdążyłem się przyzwyczaić do twojego przewrotnego sposobu mówienia. Wyciągnęła koszulę z jego spodni i ostrożnie położyła ją na oparciu krzesła. Gdy przez moment była odwrócona tyłem, jego ręce zaczęły rozpinać jej sukienkę. Gwałtownie odskoczyła na bok. - Nie jestem dobra w łóżku - powiedziała. - Muszę przyznać, że masz świetną opinię na swój temat. - To na pewno będzie katastrofa, nie zbliżyłam się do nikogo przez cały rok. Dlaczego wywołuje to twój uśmiech? - Dla niektórych ludzi rok nie jest tak długim okresem. - Zbliżył się do niej. - Zrób to do końca. Zdjęła z niego to, co jeszcze miał na sobie, następnie stała nieruchomo, gdy on ściągał z niej wszystkie rzeczy. Gdy zdjął z łóżka narzutę, powiedziała: - Będę zimna jak lód, doprowadzi cię to do szału. - Nie martw się, nawet nie będę miał erekcji, czy teraz jesteś zadowolona? Zaczęła się śmiać. Podniósł ją bez wysiłku i ułożył pod kołdrą, położył się tuż obok i masując jej ciało, powiedział szeptem: - Gdy minie wiele lat i będziesz o tym mówić, a wiem, że będziesz, bądź dobra... - Psiakrew - powiedziała Martha Anne. Była godzina wpół do szóstej, leżała w łóżku i patrzyła, jak właśnie zaczynał się ubierać. - Pomyśleć, że mogłam tak świetnie spędzić popołudnie, chodząc po sklepach z antykami. - Przykro mi z tego powodu. - Przebaczę ci; ja - McGivern, nie jestem osobą, która długo żywi do kogoś urazę. - Co mówisz? - To moje nazwisko. Kiedy będziesz tu znowu, mógłbyś do mnie zadzwonić, jeśli zadzwonisz odpowiednio wcześnie, myślę, że może uda mi się znaleźć trochę wolnego czasu. - Jesteś wspaniała, ale nie zadzwonię. - Dlaczego? - Tak będzie lepiej. - Nie mam na myśli nic poważnego - moglibyśmy po prostu wyjść gdzieś razem, jak - nie śmiej się teraz ze mnie... - jak para przyjaciół. - Nie mam przyjaciół. - Dlaczego? - Tak jest lepiej. Wstała wtedy z łóżka i objęła go. - Nie chcę robić ci przesłuchania, czy czegoś w tym stylu, ale czym właściwie zajmujesz się na co dzień? - Robię okropne rzeczy. - A inni robią je tobie, prawda? - Wskazała na jego bliznę. - To z powodu miłości. Był człowiek, który zagrażał komuś, na kim mi zależało. Na ułamek sekundy przestałem myśleć - i zapłaciłem za to. - Czy była piękna? Ta, na której ci zależało? - Ponad sześć stóp wzrostu, bardzo szczupła budowa ciała. Spojrzała ze zdziwieniem. - Młodszy brat. Zaczęła coś mówić, przerwała i pocałowała go. Trzymał ją przez chwilę w ramionach. Osunął ją delikatnie i ubierał się dalej, tym razem robił to szybciej. - Zrób dla mnie tylko jedną rzecz: powiedz, że być może zadzwonisz. - Dobrze. - Mówisz serio? - Czy chcesz, żeby tak było? - Tak. - W takim razie mówię to serio. - Po prostu wiedziałam, że nie można mi się oprzeć - powiedziała Martha Anne. Kiedy był już ubrany, zapytała: - Czy idziesz teraz robić te straszne rzeczy? - Chyba dopiero jutro. - Ale mnie nie zrobiłbyś czegoś takiego? - Nie, ty możesz czuć się bezpieczna. - Dlaczego? - Ponieważ jesteś łagodna. - Czy to takie ważne? - Od łagodności ważniejsza jest tylko boskość. Nigdy o tym nie zapominaj... `ty 4 `ty Ponieważ Kwatery Głównej Dywizji nie określano mianem Kwatery Głównej i ponieważ organizacja uporczywie starała się o to, by nie rzucać się w oczy i sprawiać wrażenie instytucji zaniedbanej i źle zorganizowanej - Dywizja wynajmowała wstrętny budynek na obrzeżach murzyńskich slumsów w Waszyngtonie - toteż i limuzyna Perkinsa nie była limuzyną we właściwym rozumieniu tego słowa. Perkins miał wprawdzie kierowcę, który był zawsze nienagannie ubrany, lecz samo auto było starym kombi ze specjalnie wzmocnionym tylnym siedzeniem z uwagi na warunki fizyczne swego głównego pasażera. Dokładnie o siódmej, trzymając w ręku teczkę z cienkiej skóry jak zwykle wypchaną do granic możliwości jakimiś dokumentami, Perkins wyszedł na ulicę, stąpając jak kaczka, następnie rozejrzał się w koło, rozejrzał się raz jeszcze i bez korzystania z pomocy kierowcy zajął tylne miejsce w samochodzie. Był przekonany, że w samochodzie był podsłuch, więc powiedział: - Niech szlag trafi komunizm - po czym dał znak kierowcy, aby ruszył. Otworzył teczkę, wyciągnął jakieś papiery i zaczął je pospiesznie czytać. Potrafił więcej pracować niż ktokolwiek inny, a swą ociężałość fizyczną rekompensował bystrością umysłu. Było dziesięć po siódmej, gdy podniósł głowę i bardzo głośno powiedział: - Wszyscy komuniści, to pakowacze wieprzowiny - zastanowił się następnie nad tym, co powiedział, po czym zwrócił się do kierowcy: - Czy wiesz kto to jest "pakowacz wieprzowiny"? - Nie mam pojęcia, proszę pana. Perkins potrząsnął głową. - Obawiam się, że slang znajduje się obecnie w opłakanym stanie, trudno go bowiem odróżnić od mowy potocznej. "Pakowacz wieprzowiny" - powiedział równie głośno, co poprzednio, pamiętając o domniemanym podsłuchu - jest osobą, która posiada patologiczny pociąg do martwych ciał. Jest to normalne wśród czerwonych, w końcu cóż innego mają do roboty? Sięgnął do teczki i wyciągnął gruby skoroszyt, polizał kciuk i rzucił się w wir pracy. Oderwał wzrok od swych dokumentów o wpół do ósmej, a więc w momencie, gdy samochód znalazł się na wysypanym żwirem podjeździe, który prowadził do jego domu. Dom był nieduży, na uboczu - najbliższy sąsiad mieszkał ćwierć mili dalej, w równie spokojnej okolicy. Nad garażem mogącym pomieścić dwa samochody znajdowało się małe mieszkanie, do którego udał się kierowca po zaparkowaniu samochodu. Perkins wszedł do domu przez kuchenne drzwi i zawołał: - Mała sierotka Annie przyjechała do naszego domu, aby tu zamieszkać - ruszył następnie wolnym krokiem w kierunku schodów, nabrał powietrza do płuc i zaczął powoli wchodzić na górę. Edna, jego starsza siostra, czekała już na niego. Pocałował ją w policzek, następnie spytał, jak minął dzień. Edna miała niedługo skończyć osiemdziesiąt lat i miała w sobie tyle energii, jak nigdy dotąd. W odpowiedzi na pytanie brata zrobiła dwuznaczny ruch prawą ręką, jakby chciała powiedzieć: comme ci, comme fa. - Teraz moja kolej - powiedział Perkins. - Tylko nie przesadzaj. - Masz na myśli codzienny trening? Nigdy z niego nie zrezygnuję. - Chodzi mi o to, żebyś się przespał. Przynajmniej chwilę. - Och, nie martw się o mnie. Pokiwała głową, uśmiechnęła się, zeszła na dół i żwawym krokiem zaczęła pokonywać ćwierćmilowy odcinek drogi do swego domu. Perkins wszedł do sypialni żony - kiedyś była to ich wspólna sypialnia, było to jednak przed wypadkiem. - Felicity Perkins - powiedział zbliżając się do jej łóżka. - Jesteś tu. Wyobraź sobie. Taka niespodzianka. - Kobieta nie przejawiała już żadnych oznak świadomości, co nie przeszkadzało jednak mężowi chodzić wokół łóżka i mamrotać coś pod nosem takim tonem, jakby był dziesięcioletnim dzieckiem, które mówi do swej ulubionej lalki albo ukochanego zwierzątka. - Wyglądasz tak ładnie, ale czy było kiedyś inaczej? Chcesz się dowiedzieć jak minął mi dzień? - Przerwał na moment. - Dobrze, opowiedz mi teraz, co u ciebie. - Znów przerwał. - Dobrze, teraz ułóż się wygodnie; pozwól, że ci pomogę. - Podszedł do łóżka, przesunął ostrożnie jej ciężkie ciało, poprawił poduszki. - Czy dziś wieczorem pokazują jakiś twój ulubiony program? Na którym kanale? - Odczekał chwilę. - Dobrze, w takim razie włączę drugi kanał, jeśli będziesz chciała zmienić, krzyknij na mnie. - Poruszał pokrętłem regulującym natężenie głosu. - Za głośno? - Milczenie. - Dobrze, masz rację, jest za głośno. - Ściszył nieco. - Będę obok, w moim gabinecie, jeśli będziesz czegoś chciała, krzyknij na mnie, obiecujesz, że tak zrobisz? - Milczenie. - Och, przestań, czy ty kiedykolwiek mogłabyś być ciężarem dla mnie? Mówiąc to, wyszedł z pokoju, zostawił teczkę w gabinecie, który służył mu teraz za sypialnię, następnie ruszył swym kaczkowatym krokiem do kuchni, włączył domofon, zadzwonił do mieszkania szofera i powiedział: - Przyjdź tu do mnie - i kiedy kilka minut później zjawił się umundurowany mężczyzna, Perkins rzucił mu groźne spojrzenie i powiedział mrukliwie: - Prowadzisz fatalnie. - Nie zależy mi na twojej dobrej opinii, Ma - powiedział Scylla. - Marynaty, może zjadłbym jakieś marynaty? Decyzje, decyzje, tak, oczywiście, że zjem. - Perkins pochylił się nad stołem kuchennym, który prawie w całości pokrywały produkty do robienia kanapek. - Czy to brzmi zachęcająco, Scylla? Ja będę mówił, a ty staraj się to sobie wyobrazić. Trzymając w ręce butelkę zimnego piwa, Scylla oparł się wygodnie o piec i przymknął oczy. - Na trzech kromkach chleba żytniego z makiem proponuję: wołowinę z konserwy, wołowinę wędzoną, ozór, sałatkę z kapusty, rosyjski sos do sałatki. - Widzę, że nie masz obrzydzenia do dobrego jedzenia. - To ciągła walka - sam powiedz, czy nie. - Czy dodać dużo rosyjskiej przyprawy? - Ależ naturellement. - A więc masz moje pozwolenie na przystąpienie do działania. - Przypatrując się Perkinsowi, który przystępował do dzieła, Scylla powiedział: - Jest coś, co mi nie daje spokoju. - Zrzuć kamień z serca. - Wydaje mi się, że wywróciliśmy do góry nogami połowę cywilizowanego świata, aby bezpiecznie przemycić mnie do miasta - dlaczego więc sądzisz, że tak sobie gawędząc w twoim domu, możemy czuć się bezpiecznie? - Ponieważ jest to mój dom. Gdyby ktokolwiek spróbował sfotografować nas z zewnątrz, odkryłby, że moja siedziba wyposażona jest w specjalnie zniekształcone okna. Gdyby jacyś obcy chcieli się tu dostać, również nie było by to łatwe - moja starsza siostra mieszka przy tej samej ulicy razem z kilkoma naszymi ludźmi. Prawie cały teren otoczony jest drutem. Nie jest poza tym gęsto zaludniony. Obcy rzucają się w oczy. W tym rejonie stosuje się wszystkie inne środki bezpieczeństwa. Gdyby ktoś przyszedł tu po mnie, może i mógłby mnie pokonać, ale nie miałby żadnych szans mnie zaskoczyć. Ty właśnie powinieneś wiedzieć, dlaczego tylko tu jest bezpiecznie - otóż nie wtajemniczamy rodziny w sprawy służbowe, chyba że sprawy wymykają się spod naszej kontroli. Od momentu gdy wychodzę pod koniec dnia z biura, do czasu gdy pojawiam się tam znowu następnego dnia rano, mam stosunkowo małą styczność z naszą robotą - podobne wytchnienie dajemy naszym wrogom. Do dzisiejszego wieczoru nigdy wcześniej nie wykonywałem tu żadnych obowiązków służbowych. Zainstalowali podsłuch w moim samochodzie tylko z tego względu, że wiem o tym i że doprowadza mnie to do szału. Ja, z kolei, zainstalowałem podsłuch w łazience faceta, który jest moim odpowiednikiem po rosyjskiej stronie. Jego opinia na temat demokracji nie jest zbyt pozytywna. - Grube ręce Perkinsa z chirurgiczną precyzją nakładały jedne gatunki mięs na drugie, ale tak, aby kanapka nie była zbyt gruba. Dodał jeszcze jedną kromkę chleba i zaczął nakładać łyżką sałatkę z kapusty, gdy nagle podniósł głowę, wymamrotał słowo: "przepraszam" i pospiesznie wyszedł. Scylla obserwował przez kuchenne drzwi, jak zirytowany Perkins szedł po schodach, wszedł do pokoju na górze, wypowiedział kilka słów przytłumionym głosem, wyszedł z powrotem na schody podniecony, zamknął za sobą drzwi, zszedł na dół. - Czy Felicity źle się czuje? - zapytał Scylla. Perkins zatrzymał się i wlepił w niego wzrok. - O, mój Boże, przecież ty o niczym nie wiesz, prawda? - To chyba Gore Vidal poczynił tę znakomitą uwagę. Rozmawiał kiedyś z Tennessee Williamsem, który powiedział: - Byłem cały czas pijany w latach sześćdziesiątych. - Vidal odpowiedział: - Nie martw się, nic, ale to nic nie straciłeś. - Ja właściwie nie wiem, co się działo w latach osiemdziesiątych, Ma. Nadrabiam to z godziny na godzinę, ale nie można powiedzieć, abym był ekspertem od tej epoki. - Trzy lata temu jechaliśmy razem do domu. Mieliśmy jeszcze pięć minut drogi. Byłem wkurzony jak nigdy. Wszystko układało się na opak. Ja odniosłem jedynie drobne obrażenia, Felicity była cała połamana - proszę, nie czuj się w obowiązku powiedzieć, że jest ci przykro, mnie jest wystarczająco przykro za wszystkich. - Zajął się ponownie sałatką z kapusty, dodał rosyjskiego sosu, następnie zwrócił się do Scylli. - Spróbuj sobie teraz wyobrazić coś innego: dwie kromki lekko opieczonego, białego chleba, między te kromki proponuję włożyć białe mięso z indyka, siekaną wątróbkę, grube plasterki bermudzkiej cebuli, sałatę, pomidor i majonez firmy Hellman's. - Bardziej odpowiada mi twój pierwszy przepis. - Czy wiesz, co uważam za najbardziej wstydliwy aspekt tego wypadku? Scylla potrząsnął głową. - Dalej piję i później prowadzę samochód - powiedział Perkins. Wrócił następnie do swoich zajęć, zrobił drugą wspaniałą kanapkę, podszedł do kredensu, wyciągnął dwa duże talerze, położył obydwie kanapki na jednym z nich, a drugi, pusty, podał Scylli. - W lodówce jest jogurt, jeśli wolisz - powiedział Perkins. Scylla zaśmiał się, wziął trochę chleba i sam zaczął sobie przyrządzać coś do jedzenia. - Dlaczego ściągnięto mnie z powrotem? - zapytał. Perkins posypał brzegi kanapek posiekanym koperkiem. - Podejmę ten temat w stosownym czasie. - Powiedz przynajmniej ogólnie. - Niech mnie kule biją, chyba po prostu nie wiem. - No, dobrze - powiedział Scylla znudzonym głosem. - A co do twojego brata - powiedział Perkins, głaszcząc się po brzuchu. Byli na górze w jego gabinecie, Perkins jadł drugą kanapkę, Scylla pił trzecie z kolei piwo. - Nie pytałem o niego. - Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żeby coś usłyszeć na ten temat, przyznaj, że tak? - Nie, Ma, nie miałbym nic przeciwko temu; czy jest szczęśliwy? Powiedz, że tak. - Moje dane pochodzą z naszych komputerów - czytałem te dane dziś po południu - nie mogłem ryzykować i sporządzić wydruku, gdyby ktoś to zobaczył, mogłoby wzbudzić jego podejrzenia, a musisz wiedzieć, że przynajmniej jedna dziesiąta naszego personelu pracuje dla nich - jesteśmy pewni, że co najmniej jedna dziesiąta - przynajmniej tyle samo, jak nie więcej ich ludzi pracuje dla nas - tak więc będziesz musiał polegać na mojej pamięci. Obawiam się, że dane komputerowe niewiele mówią o ludzkim szczęściu, ale z tego, co wiem, twojemu bratu wiedzie się wspaniale. - Uczy? Pisze? -...i jedno, i drugie, ale nie przerywaj mi, bo mogę o czymś zapomnieć. - Zamknął na chwilę oczy, spojrzał na Scyllę i zaczął mówić. - Tomas B. Levy. Profesor nadzwyczajny historii na uniwersytecie Columbia. Autor dwóch książek, obydwie były dobrze przyjęte, jedna na temat McCarthy'ego, druga opisywała potknięcia Sądu Najwyższego na przestrzeni wielu lat. Liczne artykuły w nudnych pismach naukowych - "nudnych" w mojej ocenie, nie komputera. I podejrzewam - to znów moja ocena - jego żona jest, być może, zdolniejsza od niego... ...cholera, to niemożliwe - powiedział Scylla, podnosząc butelkę piwa tak, jakby wznosił toast. - No proszę, sukinsyn ożenił się, fantastycznie, kim jest jego żona? - Melissa Biesenthal, córka dziekana wydziału historii... twój brat nie jest głupcem. - ...niech cię szlag trafi - powiedział Scylla - on nie potrzebuje protekcji, żeby osiągnąć to, czego chce. - Powodem, dla którego podejrzewam, że ona może być zdolniejsza, jest to, że twój brat uzyskał stopień doktora mając około dwudziestu pięciu lat, ona miała już ten tytuł, gdy skończyła dwadzieścia dwa. Jest filologiem. Uczy w Nowym Jorku, podróżuje po całym świecie jako konstultantka - Kalifornia, Illinois, ostatnio w Europie. Adres domowy: 465 Riverside Drive, blisko uniwersytetu Columbia, zapomniałem jaki jest kod; muszę cię na chwilę przeprosić. - Przerwał, podniósł głowę i nasłuchiwał, powiedział ponownie: "przepraszam" i przeszedł na drugi koniec korytarza do pokoju żony. Scylla wyszedł na korytarz. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał, gdy Perkins pojawił się ponownie. - Nie ma żadnego problemu. Wydawało mi się, że wołała. Prawdopodobnie słyszałem włączony telewizor. Felicity nie mówi ostatnio zbyt dużo. - Spojrzał na Scyllę. - I zapomnij o tym, o czym myślisz w tej chwili. - Komputery czytają teraz w ludzkich myślach? - Nie, ale to takie oczywiste - widziałem ożywienie w twoich oczach tylko w momencie, gdy mówiłem o twoim bracie. Myślisz o tym, aby złożyć mu wizytę, prawda? Scylla wzruszył ramionami. - Nigdy... nigdy tego nie rób, chyba że chcesz go zabić. Ich zabić, ma przecież żonę. - Bzdury. - Był z nami w jakiś sposób związany - nie przez to, że działał dla nas, ale przez to, że wie o różnych rzeczach; jak ci się wydaje - dlaczego on żyje? Ponieważ ty nie żyjesz. Ty jesteś kimś ważnym. Gdybyś go odwiedził i gdyby cię ktoś zobaczył u niego, lub dowiedział się o wszystkim, zapewniam cię, że ten ktoś również złożyłby mu wizytę - i dowiedziałby się, gdzie aktualnie przebywasz i pod jakim ukrywasz się nazwiskiem, gdyby wydobył te informacje siłą - czy to od niego, czy od niej - wiesz, jaki byłby ich los... Jeśli go odwiedzisz, narazisz go na śmierć... - Chryste, nie myślałem, aby zrobić to w ten sposób... -...jeśli go odwiedzisz, narazisz go na śmierć. Dlaczego teraz nie powiesz: "bzdury"? Nastąpiło długie milczenie. Po czym - cicho i ze smutkiem w głosie - wypowiedziane zostały słowa: -...nie...nie bzdury, Ma. Nie chcę go narażać, wierz mi. Perkins objął go ramieniem. - Mówiłem, że chcę, abyś ocalił świat, ale nigdy nie powiedziałem, że warto to zrobić. - Skierował się w stronę gabinetu. - Chodź, napijemy się szkockiej i pooglądamy filmy... - Ty stary gruby świntuchu - powiedział Scylla, wpatrując się w telewizyjny ekran w gabinecie. - Cicho, to nie są żarty, głupcze. Na czarno-białym ekranie, w zbyt przyciemnionej scenerii, można było teraz zobaczyć mocno umięśnionego Murzyna, który odbywał stosunek homoseksualny z mniejszym od siebie białym mężczyzną, obok nich, na drugim planie, znajdowała się kanapa, a na niej kobieta z obfitym biustem siedząca na zniewieściałym mężczyźnie o wątłej budowie ciała i siwych włosach - mówiąc bardziej precyzyjnie, siedziała na jego członku, unosząc swe wspaniałe ciało w górę, a następnie opadając w dół. - Co będzie dalej - spytał Scylla. - W którym momencie pojawi się Candy Barr? - Taśma ledwo co do mnie dotarła - nie najwyższą jakość obrazu można tłumaczyć tym, że mieszkanie Standisha to nie studio filmowe. - Standisha? - Ten garbus na kanapie. Spisuje się tu wyśmienicie, muszę mu to przyznać; ma jednak większy pociąg do ciemnoskórego dżentelmena. - W tym momencie w centrum ekranu pojawił się Standish, więc Perkins pilotem zatrzymał obraz. - Świetne urządzenie. - Zgaduję, że to magnetowid VHS - powiedział Scylla. - Nie bądź taki dumny, że wiesz. - Widziałem ogłoszenie w gazecie, reklamowali podobny sprzęt, chciałem się tylko upewnić, mów dalej. - Milo Standish. Musisz go zapamiętać. Scylla pokiwał głową. - Ma pięćdziesiąt dwa lata, mieszka w Village, niezależny finansowo, jest wynalazcą, naukowcem, w wielu krajach cieszy się złą sławą - człowieka wyjątkowo obrzydliwego, ale jednocześnie genialnego. - Perkins zmienił kasetę, nie było już na niej scen erotycznych, lecz fragmenty jakiegoś pogrzebu. - Nasi ludzie nakręcili ten film, nie sądzisz, że jakość obrazu jest lepsza? Scylla pokiwał głową i przyglądał się kolorowemu obrazowi. Wydawało się, że w pogrzebie, który odbywał się na maluteńkim cmentarzu, uczestniczyły tłumy ludzi. Większość z nich stanowiła młodzież. Z wyjątkiem jednej osoby - brodatego mężczyzny o łagodnej twarzy, która nosiła jednak więcej oznak bólu niż twarze innych żałobników. - Właśnie pochowano dwoje dzieci - powiedział Perkins, w którego głosie pojawiło się napięcie. - Chłopak był cudowny, dziewczyna wspaniała, miała chorą matkę, spełniała wszystkie jej zachcianki, nie było to łatwe dla takiej dzieciny. Teraz kamera skupiła się na płaczącym mężczyźnie o łagodnej twarzy. - Dziadek? - spytał Scylla. - Morderca - powiedział Perkins, zatrzymując na ekranie obraz twarzy, po której ciekły łzy. - Tego człowieka też zapamiętaj: J.V. Vaughan, znany powszechnie jako Arky - Arky, to imię wielkiego gracza baseballa w Pitsburgu. Fanatyk sportu, emerytowany profesor nauk technicznych z Princeton. Jeszcze tam mieszka, ma własne laboratorium w suterenie swego domu, pracuje samotnie, jego słabym punktem jest serce, natomiast bardzo mocnym - umysł. Scylla miał zamiar właśnie coś powiedzieć, gdy Perkins poderwał się raptownie, gdyż tym razem wydawało się istotnie, że odgłos pochodził z sypialni, która znajdowała się tuż obok. Gdy Perkins pospieszył do pokoju żony, Scylla wyszedł na korytarz. Nawet tu czuć było silny odór. Scylla przybliżył się do drzwi sypialni i zobaczył niezgrabnego Perkinsa, który robił, co mógł, aby przesunąć unieruchomione ciało żony; ponieważ wypił do dna dużą szkocką, jego ruchy nie były już tak pewne. Scylla wszedł do sypialni i zaczął mu pomagać. - Ależ nie trzeba, nie trzeba -- powiedział Perkins. - Tak będzie szybciej, Ma. - Odwrócił ją na drugi bok, ściągnął z niej koszulę nocną i zaczął obmywać jej ciało. - Potrafię to zrobić sam, Scylla, robię to każdej nocy. - Przynieś jeszcze jedną podpaskę higieniczną, ręcznik i koszulę nocną, dobrze? Perkins zrobił to. Gdy Scylla umył ją, od razu zniknął nieprzyjemny zapach. Następnie podał Perkinsowi poplamioną bieliznę, wykonał przy jego żonie wszystkie potrzebne czynności, aby doprowadzić ją do porządku i ułożył ją w wygodnej pozycji; robiąc to wszystko słyszał jeszcze ciągle dziwny głos Perkinsa opisującego zamordowaną dziewczynę, przed oczami miał natomiast obraz zapłakanej twarzy brodatego mordercy - obraz, który ciągle tkwił nieruchomo, zatrzymany na ekranie cholernego magnetowidu VHS. - Większość ludzi nie lubi się do niej zbliżać w podobnej sytuacji - powiedział Perkins, gdy wychodzili z sypialni. - Z wyjątkiem mojej siostry i mnie. - Uważam, że ma dobre towarzystwo - powiedział Scylla. - A więc dołącz do tego towarzystwa, co ty na to? Scylla pokiwał głową, wyszedł z pokoju, próbując nie słyszeć szeptów Perkinsa: -... będę w pokoju obok, dobrze...? - Milczenie. - ...tak, to Scylla, ale nie sądzę, abyśmy mieli komukolwiek mówić... - Znów milczenie. -...tak, różnica jest kolosalna, ale z drugiej strony medycyna poczyniła olbrzymie postępy... - Jeszcze jedna chwila milczenia, tym razem ostatnia, po niej jeszcze słowa: - oczywiście, że będzie wszystko w porządku, będziesz się czuła świetnie, twój stan poprawia się z dnia na dzień... Scylla siedział w gabinecie znużony oglądaniem twarzy mordercy, wziął więc do ręki pilota i zaczął wciskać różne guziki, aż wreszcie osiągnął sukces. - Brawo - powiedział Perkins, wchodząc do pokoju. - Przestań już, lepiej nalej. - Wskazał ręką na puste szklanki. Perkins napełnił je, po czym wychylił prawie jednym haustem zawartość swojej. - Jest tyle rzeczy do przedyskutowania, postaram się mówić zwięźle, jeśli będziesz miał jakieś wątpliwości, pytaj, wszystko sprowadza się jednak do tego: będzie wojna światowa, Ameryka wywoła tę wojnę - i wiedzą o tym trzy osoby, ty jesteś jedną z nich. Scylla miał zamiar spytać, kim była ta trzecia osoba, doszedł jednak do wniosku, że może z tym poczekać i dał znać gestem Perkinsowi, aby kontynuował. - Właściwie cała sprawa zaczęła się od dość niezwykłego spotkania w Pentagonie w najgorętszym okresie kryzysu związanego ze sprawą zakładników przetrzymywanych przez Ajatollaha. Byliśmy tam wszyscy, to znaczy ci, którzy liczyli się w tej grze, byliśmy tam po to, by usłyszeć, jakie są plany Pentagonu uratowania zakładników, a plany były, ogólnie rzecz biorąc, takie: w pobliżu ambasady znajdowało się boisko piłkarskie, zaproponowano, aby zrzucić w to miejsce całą armię uzbrojonych po zęby marines, następnie otoczyć szybko cały teren zwartym kordonem i zacząć morderczy ostrzał - takich właśnie użyto słów - w tym czasie inni mieli przypuścić atak na ambasadę i uwolnić jak największą liczbę zakładników. - Jak zwykle bywa w kręgach wojskowych, znalazła się jakaś pierdoła, która zaczęła szukać dziury w całym - ktoś kto znał realia Iranu, powiedział, że teren był gęsto zaludniony, że mieszkająca tam ludność była świetnie uzbrojona i że taki plan prowadził nieuchronnie do rzezi, osoba ta, muszę przyznać, bardzo wysoko postawiona, spytała następnie dlaczego w sytuacji, w której zrezygnowano z dyplomatycznych metod rozwiązywania konfliktów, nie można by użyć gazu paraliżującego, którego działanie polega na tym, że jedynie usypia przeciwnika i wywołuje u niego ból głowy - przez dzień lub dwa. Na to rzecznik Pentagonu odpowiedział, cytuję: - Nie możemy tego zrobić, nadszarpnęłoby to naszą dobrą opinię. Scylla wybuchnął śmiechem. - Mówisz poważnie? Perkins pokiwał głową. - Powodem, dla którego zajmujemy określoną pozycję, jest to, że koła wojskowe interesują się bardziej zachowaniem pozytywnego wizerunku w oczach opinii publicznej niż walką z wrogiem. Wszystkie służby są nawzajem o siebie zazdrosne, podobnie jest ze służbami tajnymi. Począwszy od spotkania, o którym wspomniałem, Dywizja stała się niezwykle wpływową organizacją. CIA posiada budżet w wysokości półtora miliarda dolarów. Służby Bezpieczeństwa Narodowego dostają dziesięć miliardów. Nie chcę tu cytować liczb, ale nie możemy narzekać na brak środków. - Na co wydajecie te pieniądze? - Czy wiesz co to jest Czarny Goya? Scylla pokiwał głową i powiedział, że jest to jego zdaniem jedyny powód, dla którego warto zwiedzić Madryt. - Tak więc wiesz, że jest to jedyny okres w całej historii sztuki, w którym geniusz postanowił zająć się najciemniejszą stroną naszej natury. My, poniekąd, robimy to samo. Co wiesz o różnych rodzajach broni? - Wiem, że to nie wojny zabijają ludzi, lecz określone rodzaje broni. Perkins uśmiechnął się i napił się szkockiej. - Wiesz, że interesuję się komputerami i historią. Wykonałem kawał dobrej roboty, badając moc rażenia różnych rodzajów broni. Weźmy na przykład miecz - załóżmy, że jego siła rażenia wyraża się współczynnikiem jeden - wprowadzam tu pewną arbitralność w moim rozumowaniu, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - Nie mam. - Tak więc jeśli siła rażenia miecza wynosi jeden, to siła rażenia strzelby skałkówki jest pięciokrotnie większa. Współczesnego karabinu bojowego - dwieście razy większa. Współczynniki dla innych rodzajów broni wynoszą odpowiednio: lekki karabin maszynowy - tysiąc, wielokrotna wyrzutnia rakietowa na pociski z gazem paraliżującym - milion; radziecka wyrzutnia ICBM przystosowana do wystrzeliwania głowic o mocy dwudziestu pięciu megaton posiada moc rażenia miliard razy większą niż miecz, uważany kiedyś za śmiercionośną broń. Załóżmy, że nie jesteś nieukiem - jaka jest słaba strona broni o tak wielkiej sile rażenia? - To oczywiste - nie tylko my posiadamy taką broń. - Mądry chłopiec. I wszelkie rozmowy na temat systemów broni - nic o tym nie wiesz, ale możesz mi wierzyć - mają jedną słabą stronę. Wszystkie rodzaje broni okazują się bezużyteczne z chwilą, gdy przeciwnik posiada podobne; rozmowy na temat Wojen Gwiezdnych - to wierutna bzdura. Ale wyobraź sobie, że my mielibyśmy coś, czego nie posiada nikt inny. - Już raz tak było. W latach czterdziestych - mieliśmy przecież bombę. Nie użyliśmy jej po zakończeniu wojny i sądzę, że podobnie postąpilibyśmy dzisiaj. - Gdybyś to powiedział sześć miesięcy temu, miałbyś rację. Nawet trzy miesiące temu. Ale teraz, w tej chwili, w tym okresie historii; w którym właśnie znaleźliśmy się, wahadło wychyliło się w drugą stronę. I jestem tu po to, aby ci o tym zakomunikować. - Jak możesz być tak arogancko pewny siebie? - Lalki dla dzieci - powiedział Perkins. - Lalki dla dzieci są papierkiem lakmusowym wojny. I tylko ja potrafię na ich podstawie przewidywać przyszłość. - Fantastycznie - wykrzyknął podniecony nagle Scylla, który siedział jak dotąd spokojnie - zlikwiduję Barbie i Kena, a kiedy już ich nie będzie, przypuszczę atak na wszystkie fabryki, które produkują pluszowe misie. - O wy, niewierni. - Och, przestań, Ma; Chryste, Timothy Leary miał chyba więcej zdrowego rozsądku niż ty w tej chwili. - Czy jesteś świadomy faktu, że słowa: "lalka" i "koszmar" mają wspólną etymologię? Ona właśnie łączy lalki z magią i przesądami. - Nie mów do mnie takim językiem. - Wziął butelkę szkockiej i napełnił obydwie szklanki. - To prawda, że mam skłonności do używania pompatycznych sformułowań, ale istnieje powód, dla którego tak jest - mam o wiele więcej oleju w głowie niż ktokolwiek inny. - Tak czy owak, masz z pewnością więcej pokory niż inni. W tym momencie Perkins zaczął mówić podnieconym głosem. - Posłuchaj mnie - powiem ci, co jest w tym wszystkim najdziwaczniejsze - całe życie zastanawiałem się nad tym, czy istnieje jakaś analogia między czynnikami, które prowadziły do wybuchu wojen. Wszyscy bowiem wiedzą, że wojna sama w sobie jest czymś niepozytywnym - nawet jednostki obdarzone minimalną inteligencją wiedzą, że w czasie wojny można odnieść rany. Ale wojny ciągle wybuchają. Dlaczego? Czy było coś, co było wspólne dla wszystkich wojen? Przeprowadzałem testy komputerowe na wszystkich możliwych materiałach. Scylla, podaję ci teraz te informacje w oparciu o wieloletnie doświadczenie. Doszedłem wreszcie do następującego wniosku. Zwiększającemu się poczuciu patriotyzmu w Ameryce towarzyszył ogromny wzrost liczby produkowanych lalek - mechanicznych lalek płci męskiej. Scylla usiadł wygodnie na krześle. - Z historycznego punktu widzenia lalki płci żeńskiej są w stosunku dwanaście do jednego do lalek płci męskiej. Jednakże w zeszłym roku, w okresie, w którym według notowań giełdy najlepiej prosperującą dziedziną gospodarki był właśnie przemysł zabawkarski - osiągnął wskaźniki prawie dwa razy wyższe od pozostałych, a jego największą siłą napędową okazała się produkcja lalek mechanicznych. Lalek płci męskiej było najwięcej. W poprzednich latach było inaczej. Zacząłem więc analizować to zjawisko. Fakty są brutalne, to prawda, ale w każdym przypadku, jaki sprawdziłem - w Niemczech w roku 1936, w Japonii w 1941 - lalki mechaniczne zyskują olbrzymią popularność, są symbolami walczących mężczyzn, te symbole stają się potem szybko rzeczywistością. Uwierz mi, przeanalizowałem dziesiątki różnych wojen. I zawsze jest to samo - moja hipoteza sprawdza się w każdym przypadku. A jest oczywiste, że słowa: "lalka" i "koszmar" mają wspólne pochodzenie. Ameryka rozpocznie wkrótce wojnę. - Proponuję usiąść wygodnie i z satysfakcją śledzić jej przebieg. - Używając współczesnej terminologii Pengatonu, na świecie są dwa rodzaje ludzi: "Bogobojni" i "Żądni Krwi". Bogobojni, a więc tacy, jak my, uważają, że najlepszym sposobem poprawy egzystencji jest powolny proces, w którym panuje zasada wzajemnej pomocy, tak więc jeden pomaga drugiemu i w ten sam sposób współżyją ze sobą całe narody; innymi słowy, Bogobojni wierzą, iż na świecie jest coraz więcej ludzi kierujących się dobrą wolą i uczciwością. Żądni Krwi są inni, pragną szybkich zmian - i to za wszelką cenę. Na szczęście jest tak, że Bogobojni prawie cały czas kontrolują bieg wypadków. Ale są "okna" - okna niebezpieczeństwa - występują one wtedy, gdy zwiększa się sprzedaż lalek, kiedy Żądni Krwi obejmują przywództwo, kiedy wybuchają wojny. Te okna są jednak małe. Gdy opóźnia się bieg pewnych wydarzeń, wtedy Bogobojni odzyskują władzę, a Żądni Krwi liżą swoje rany. - A moje zadanie polega na tym, by opóźniać bieg pewnych wydarzeń. - Takie nadzieje łączymy z twoją osobą. - My? - Tak, jest z nami oczywiście Beverage. On jest tym trzecim, który wie o wszystkim. Scylla zamrugał oczami i przypomniał sobie w tym momencie swój pobyt na lotnisku i setki dziewcząt, które z wrzaskiem przebiegały przez halę odpraw, ścigając rzekomego Menudo; wtedy było to równie szokujące, jak teraz to, co właśnie usłyszał: nie było osoby na świecie, która nienawidziła go bardziej niż Beverage. Być może miało to się zmienić. - Dlaczego powiedziałeś: oczywiście? - Beverage jest odpowiedzialny za strategię; jest szefem Dywizji. - Ale... w Nowym Orleanie Fountain mówił, że ty zajmujesz się strategią. - To prawda. Ale kiedy zaczęliśmy się rozrastać, postanowiono przenieść kwaterę główną daleko stąd, po to po prostu, aby nie rzucać się w oczy. Beverage od czterech lat mieszka w Anglii. Nie posiadał się z radości, gdy zasugerowałem abyś wrócił. Dziewczęta znów piszczały na lotnisku. - Ten buc? Nie posiadał się z radości? To niemożliwe. - Wiem. To dziwne, być może złagodził swój stosunek do ciebie, właściwie nigdy nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak głęboka była wasza wzajemna niechęć - aż do momentu, gdy z tak wielkim zapałem zaczął adorować twoją śliczną żonę przed zakończeniem waszej sprawy rozwodowej. Scylla przez chwilę nic nie mówił. - O czym myślisz? - O ptakach na mojej wyspie. Miałem zwyczaj ścigać je po drzewach. Brakuje mi tego. - Przetarł oczy. - Komu mam więc przeszkodzić w realizacji planów? - W tej chwili prowadzimy wiele różnych eksperymentów. Jedna grupa jest w Kalifornii i pracuje nad tym, aby spowodować, by rak stał się chorobą zaraźliwą. Inna grupa stacjonuje w Oregonie i przekonana jest o tym, że można doprowadzić do tego, by ludzie wybuchali jak granaty. W Maine przebywa grupa sympatycznych lekarzy, którzy pracują nad tym, aby wszystkie dzieci były płci żeńskiej. Ale upłyną całe lata, zanim to wszystko stanie się możliwe. - A nasze dwie gwiazdy filmowe? - wskazał na magnetowid. Perkins podał Scylli dezodorant do ust. - Standish używa identycznego, jak ten, możesz go zatrzymać na pamiątkę, jeśli chcesz, jedyna różnica polega na tym, że to, co ci dałem, jest zwykłym dezodorantem, Standish natomiast opracował skład substancji, która powoduje, że ludzie stają się zupełnie ulegli. Robią dokładnie to, o co się ich prosi. Mężczyzna, który odbywał w filmie stosunek homoseksualny - myślę o białym mężczyźnie - jest osobą, która czuje wstręt do homoseksualistów, Standish rozpylił trochę swego eliksiru, usilnie prosił go o uległość, a rezultat widziałeś na własne oczy. - A ten brodaty na pogrzebie? - Posiada płyn, który doprowadza ludzi do samobójstwa. - Jezu Chryste, Ma - czy lubisz swoją pracę? - To nie ma znaczenia, nie rozumiesz tego? To ma znaczenie tylko w tej chwili, w momencie gdy otworzyło się "okno" wojny. Jestem odpowiedzialny za wszystkie przeprowadzone eksperymenty, wszyscy składają mi raporty, a ja mówię: - Dobra robota, pracujcie dalej, ale w głębi duszy wiem, że to wszystko jest bez znaczenia - nigdy bowiem nie wykorzystamy wyników naszych eksperymentów. Zarówno Standish, jak i wuj Arky mają swoich popleczników. To czyste szaleństwo - nie możemy przecież stosować metod ani jednego, ani drugiego: gdybyśmy zastosowali metodę Arky'ego, mielibyśmy problem, co zrobić z ćwierć miliardem zwłok Rosjan. Metoda Standisha jest świetna, jedyny problem polega na tym, że nikt nie ma najmniejszego pojęcia, jak długo może trwać stan uległości. Jedyną pozytywną stroną jest to, że obydwaj pracują sami. Gdyby któryś zniknął, nie pojawiłaby się cała armia asystentów gotowych kontynuować ich eksperymenty. Czas mija. "Okna" zostaną zamknięte. Będziemy wszyscy czuć się bezpieczni - aż do następnego razu. - Po co, do diabła, sprowadziłeś mnie tutaj? - Zatrudniliśmy tych ludzi - Dywizja płaci za ich usługi - ale teraz chcemy, aby zniknęli, nie możemy jednak pozwolić na to, aby kojarzono nas z takim "zniknięciem", będziemy nadal pracować nad różnymi rodzajami broni - niezależnie od tego, czy ci się to podoba, Scylla, czy nie; potrzebne nam jest społeczeństwo wyedukowane; jeśli ludzie dowiedzą się, że to my ich zabiliśmy - cóż, nie poprawi to chyba naszej reputacji jako pracodawców, którzy oferują wszystkim takie same szanse na zatrudnienie; przypuszczam, że rozumiesz, o czym mówię. - Ciągle nie wiem, dlaczego mnie tu sprowadziłeś. Musieli być przecież inni, którzy mogli wykonać to zadanie. - Ci inni mają swoją przeszłość. Taką przeszłość można poddać analizie. Ty nie masz żadnej. Czy teraz możemy przejść do konkretów, czy też będziesz dalej pytał mnie, dlaczego tu się znalazłeś? - Ty jesteś szefem. Nie, nie ty, to Buc jest szefem. Beverage. - Będziecie musieli sami załatwić swoje problemy - kiedy tu skończysz robotę, będziesz mu potrzebny w Londynie. - Jeśli skończę. - Pod tym względem mam do ciebie absolutne zaufanie - potrafsz zabić każdego i mało cię to obchodzi czy sam będziesz żył, czy też zginiesz. - Perkins uśmiechnął się. - Daje ci to przewagę nad większością ludzi... Scylla wstał z gracją, otrzepał ubranie i spojrzał na poczerwieniałą twarz brodatego mężczyzny. - Wiedziałeś już wcześniej... musiałeś wiedzieć... -...bzdura... powiedziałeś mi sam dziś wieczorem... całe to nabożeństwo do Koufaxa... butelka, którą wybrałem, była jedyną, która była oznaczona nazwiskiem legendarnego sportowca: Sandy'ego. - Zgadłeś? -...oczywiście... -...mogłeś się pomylić... - ...oczywiście... -...i cały swój los uzależniłeś od tego czy zgadniesz? Scylla wzruszył tylko ramionami. Wuj Arky znów wymierzył pistolet w kierunku jąder Scylli i dwa razy wystrzelił. - Ślepe naboje - powiedział Scylla. - Jeśli chcesz, możesz sprawdzić, czy pozostałe też są ślepe. Wuj Arky zrobił lekki zwrot i stojąc bokiem do Scylli upadł nagle na kolana. - Kolba pistoletu również była pokryta wspaniałą trucizną, która przez skórę atakuje szczególnie podatne części ciała - czy twoje serce wali jak młotem? Wuj Arky wystrzelał wszystkie naboje. Scylla stał nieruchomo i czekał. -...dlaczego... dlaczego to robisz...? - Dlaczego zabiłeś dwójkę dzieci? -...dla... dobra mojego kraju... jestem... - głos powoli zanikał -...jestem... Amerykaninem... - Nie sądzę, aby Jefferson był podobnego zdania - powiedział Scylla. Przez kilka minut porządkował pomieszczenie. Następnie wybrał interesujące go przedmioty i zaniósł je do czerwonego chevroleta. Spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do jedenastej. Standish przychodził do "Kowala" dopiero o drugiej trzydzieści lub o trzeciej. Wszystko odbyło się więc zgodnie z planem. Zapalił silnik i ruszył powoli w kierunku Nowego Jorku. Głupio postąpił zgadzając się na zabawę z wybieraniem butelki. Szczególnie że wiedział, iż na śmierć Arky'ego wystarczy poczekać jedynie kilka minut. Ale do diabła z logiką - jeśli był najlepszy, nie, jeśli znów był najlepszy - czy tak istotnie było, gdyż jego przeciwnicy jak na razie nie byli wielkiego kalibru - bierne przyglądanie się, jak umiera otruty starzec, nie świadczyłoby przecież o wielkiej klasie lub o tym... ...jakie zajmował miejsce? W istocie. Jeśli znajdował się ciągle u szczytu, zawdzięczał to jedynie temu, że zawsze liczył się z możliwością porażki. Nigdy nie marzył o tym, że wycofując się kiedyś ze swej działalności, będzie miał na koncie same zwycięstwa. Stojąc na skraju przepaści, czuł się jak u siebie w domu. Wyjechał z Princeton i gdy droga była wolna włączył się do ruchu na autostradzie. Coraz bardziej nurtowało go pytanie, dlaczego został sprowadzony do kraju. Dlaczego? Do tej pory wszystkie zadania wydawały się takie łatwe. Być może później staną się bardziej niebezpieczne. Miał taką nadzieję. Właściwie nie mógł się tego doczekać. Dochodziła druga, gdy zaparkował samochód na Riverside Drive, naprzeciwko domu pod numerem 465. Być może popełniał w tej chwili błąd, ale niewiele go to obchodziło. Nie, to nieprawda. Obchodziło go to - i to bardzo. Ale czy kiedykolwiek będzie jeszcze w tym mieście - cały i zdrowy? Pukanie do drzwi obudziło portiera. - Czy mieszka tu Levy? Zaspany portier potaknął głową. - W którym mieszkaniu? Portier, który był jeszcze dzieciakiem, prawdopodobnie uczniem lub studentem i zatrudnił się w tym charakterze na czas wakacji, pokazał ręką w górę. - Numer piętnaście, od przodu. Ale jest okropnie późno. - To nic, Mark spodziewa się mnie - powiedział Scylla. - Cóż, zwyczaje kawalerskie. - Tu nie mieszka Mark Levy, tylko Tom. Thomas. I jest żonaty. - Och, dzięki Bogu, że mi pan powiedział, musiałem pomylić domy, przepraszam - uśmiechnął się, wyszedł na zewnątrz, przebiegł przez ulicę, zatrzymał się obok swojego samochodu. Teraz mógł policzyć piętra. Mieszkanie numer piętnaście znajdowało się na samej górze. Było to mieszkanie z tarasem. Babe miał taras, z którego roztaczał się najpiękniejszy widok w całym chyba mieście. Można tylko pozazdrościć. Aby się upewnić, Scylla ponownie policzył piętra. Tym razem wynik był zgodny z oczekiwaniami. Spojrzał w górę i wytężył wzrok. Tylko w niewielu mieszkaniach, na niższych piętrach, paliło się jeszcze światło, świeciło się - jak mawiał Irvin Shaw - "w namiętności lub w chorobie". W mieszkaniu na piętnastym piętrze było ciemno. Stojąc tak samotnie przy samochodzie, poczuł nagle, jak zabiło mu mocniej serce. Nie był najzupełniej pewny, ale miał wrażenie, że na tarasie piętnastego piętra porusza się jakaś postać. O tej godzinie? Czy to mógł być Babe? Czy to on przechadzał się po tarasie? Ich dwóch, tak blisko siebie w ciemnościach nocy. A jeśli to naprawdę był Babe. Scylla wciąż nie odrywał wzroku od ostatniego piętra budynku. Czyż to nie była wielka sprawa...? `ty 2 `ty Babe przebudził się gwałtownie i to nie tyle z powodu jakiegoś koszmaru, ale przede wszystkim dlatego, że kładąc się do łóżka był przekonany, że tej nocy nie będzie w stanie zasnąć. Mimo że czuł się zupełnie wyczerpany. Mimo że wyszedł przed jedenastą i przebiegł odcinek wzdłuż Riverside Park aż do Siedemdziesiątej Drugiej ulicy i z powrotem, następnie przemierzył Westside i dotarł do swego ulubionego sztucznego jeziora; biegał przez jakiś czas wokół niego, wiedząc doskonale, że nie było to zwykłe ryzykanctwo, ale totalna głupota - biegając po ciemku mógł przecież skręcić nogę w kostce, biegł jednak dalej, gdyż doszedł do wniosku, że tego typu cierpienie fizyczne mogłoby wzbogacić jego życie wewnętrzne. Kiedyś w młodości wyobrażał sobie, że jest maratończykiem, marzył często o wzięciu udziału we wspaniałych, legendarnych zmaganiach sportowców, jego idolem był Nurmi, wyobrażał sobie często, że biegnie w maratonie, dogania Nurmiego i wyprzedza go, podczas gdy miliony widzów stojących wzdłuż trasy wiwatują na jego cześć, skandując rytmicznie jego nazwisko: "Le-vy, Le-vy". Teraz jednak był już po trzydziestce i miejsce fantazjowania zajął walkman - słuchał Bacha, Vivaldiego, a od czasu do czasu, gdy czuł się pewny, że nikt go nie dogoni - Neila Diamonda. Po północy znalazł się przed budynkiem oznaczonym numerem 465, po przyjściu do mieszkania wziął prysznic; poczytał przez chwilę książkę, w trakcie czytania zorientował się, że do świtu zostało jeszcze wiele czasu, zasnął głęboko, po czym nagle przebudził się. Spojrzał na łóżko. Melissa leżała obok, odwrócona do niego plecami; nasłuchiwał, by upewnić się, że oddycha. Wstał z łóżka, zrobił sobie mocną szkocką z wodą sodową - nie robił tego zbyt często, może tylko raz, dwa razy w roku - narzucił szlafrok i wyszedł na taras, oparł się o balustradę i popatrzył w dal. Powodem wszystkiego było to, że on i Melissa, tuż po godzinie siódmej, po czterech latach tego, co uważane było powszechnie za przykład niezmąconego szczęścia, stoczyli ze sobą istny pojedynek na śmierć i życie - a właściwie dwa takie pojedynki. A jeszcze godzinę wcześniej niebo było bezchmurne i nic nie zapowiadało burzy. Babe skończył właśnie zajęcia na uniwersytecie Columbia, był wczesny wieczór i pogoda była wspaniała, pierwsza fala upałów miała dopiero dotrzeć do miasta za jakiś czas. Gdy Babe wszedł do mieszkania, Melissa była w trakcie swej uciążliwej lekcji ze spadkobierczynią fortuny z Pitsburga. Wchodząc do gabinetu, pomachał do niej ręką, ale drzwi zostawił lekko uchylone, aby słyszeć, co się dzieje w drugim pokoju; to prawda, że Melissa zarabiała sto dolarów za godzinę, ale była to ciężka mordęga. Spadkobierczyni z Pitsburga przylatywała samolotem na lekcje dwa razy w tygodniu i w te same dni, wieczorem, leciała z powrotem do domu; w domu ćwiczyła samodzielnie, wkładając w to dużo serca. Była słodkim, siedemnastoletnim dzieckiem, trzy lata wcześniej jej ojciec stał się nieprzyzwoicie bogatym człowiekiem, prawdopodobnie dzięki jakimś nielegalnym transakcjom w handlu nieruchomościami. Ojciec odkrył, że jego ukochana, wtedy jeszcze czternastoletnia dziewczynka jest dość tępa i nie rokuje nadziei na przyszłość i w związku z tym nie ma szans na to, by dostać się do "dobrego towarzystwa" miasta Pitsburga - czegoś, nawiasem mówiąc, co Babe uważał za sprzeczność samą w sobie. Tak więc ojciec zatrudnił najlepszych lekarzy, którzy wyprostowali Willie uszy i nos. Wilhelmina była jednak ciągle pucołowata, ale i z tym problemem uporano się dzięki pomocy dietetyków, obozom odchudzającym i specjalistycznym poradom medycznym. Skuteczną metodą okazała się w końcu obietnica zakupu samochodu porsche. Tak więc Willie przestała być głupiutką, nieciekawą dziewczynką. Miała teraz własne fryzjerki, kosmetyczki, konsultantów do spraw ubioru. O jej wygląd zewnętrzny zadbano dostatecznie dobrze. Jednakże ciągle miała ten okropny pitsburski akcent. Ten nie do przyjęcia akcent, który wywoływał salwy śmiechu wśród ludzi z "dobrego towarzystwa". Ojciec zaczął więc rozpytywać się jak temu zaradzić, i usłyszał wtedy o Melissie Levy z Nowego Jorku, która miała podobno lepsze ucho od samego Henry Higginsa - i tak zaczęły się lekcje, które odbywały się dwa razy w tygodniu i miały już w tej chwili swą trzymiesięczną historię. Babe przysunął krzesło do drzwi i starał się podsłuchiwać przebieg lekcji. Melissa była świetna w swoim zawodzie, jednakże nigdy przedtem nie miała do czynienia z kimś, kto miał tak drewniane ucho jak Wilhelmina. I trudno jej czasem było ukryć to, że jako nauczycielka straciła wszelką nadzieję na odniesienie jakiegokolwiek sukcesu. - No dobrze, Willie - powiedziała Melissa głosem pogodnym i pełnym życia. - Gdzie trzyma się nocą krowy? - W łoborze, pani Levy. - Mówiłam ci żebyś mówiła do mnie: "Melissa, a nie: "pani Levy". Teraz pomyśl. Jaka jest pisownia słowa oznaczającego miejsce, gdzie trzyma się krowy? - O-b-o-r-a. - Czy widzisz teraz, w czym tkwi problem? - Przykro mi. - Robisz duże postępy, będziesz pięknie mówić, to nie stanie się jednak z dnia na dzień. Proszę nie mów nigdy więcej, że jest ci przykro, to mnie raczej powinno być przykro, ponieważ pracuję tak nieefektywnie, ale robię, co mogę, więc mnie też w końcu nie powinno być przykro... czym jeździsz do szkoły? - Moim porschem. Melissa westchnęła. - A jak się nazywa to coś, czym jeździsz, Willie? Czy to jest powóz konny, skuter, powiedz mi. - Moim samłochodem. - Dajmy na razie spokój temu twojemu: "ł", dobrze? Czy przećwiczyłaś samogłoskę: "u"? - Tak, oczywiście. - Dobrze. W takim razie powiedz mi, co to jest Harvard? - Łuniwersytet? - Dobrze. Spróbuj tylko powiedzieć to tak, aby początek słowa brzmiał w ten sposób: "Uni... uni..." Spróbuj powtórzyć: - Łun. - Uni. - Łun. - Uni... uni... patrz na moje usta, Willie, uni. - Uni. Nagle Melissa zaczęła śpiewać: - The rain in Spain stays mainly in the play-hain. - Melissa, czy chcesz, żebym coś zaśpiewała? - Nie, Willie, według mnie ty już śpiewasz. - Ton, jakim to powiedziała, nie mógł jednak w najmniejszym nawet stopniu sugerować, że jako nauczycielka straciła w tym momencie wiarę w to, że jej wysiłki zostaną uwieńczone sukcesem. Po lekcji, gdy zatrzasnęły się drzwi wejściowe, Babe wybiegł tanecznym krokiem ze swego gabinetu, starając się, tak jak najlepiej to potrafił, naśladować Donalda O'Connora: - Hurrra Hołliwood, hurrra Hołliwood. Melissa zupełnie na to nie zareagowała, przeszła obok niego obojętnie, weszła do sypialni i zaczęła się rozbierać. Babe podążył za nią. - Yale jest łuniwersytetem w Kłonektiket. - Yale jest uniwersytetem i wcale nie sprawia mi przyjemności, gdy mój mąż zachowuje się jak kretyn i miesza się w moje sprawy, kiedy ja próbuję trochę popracować. - Nigdy wcześniej nie miałaś takich obiekcji. - Ale teraz mam. Babe nic nie odpowiedział, spoglądając w tej chwili na szczupłe nagie ciało swojej ukochanej. Oliwkowa skóra, duże ciemne oczy... Nigdy wcześniej nie przeszło mu nawet przez myśl - szczególnie że był przecież takim gamoniem, przynajmniej w sposobie zachowania się wobec kobiet - że tak inteligentna i ciesząca się uznaniem ogółu kobieta, jak Melissa Biesenthal, znajdzie dla niego trochę miejsca w swym szczodrym sercu. Podszedł teraz do niej i wziął ją w ramiona. - Nie łinteresuje mnie to - powiedziała Melissa, uwalniając się z jego uścisków. - Co się stało? Potrząsnęła głową. - O co chodzi? - O nic. - Nie kłam. - Mówię prawdę! - Czy musisz to robić aż tak głośno? - Nie chcę na ten temat rozmawiać. - W tym, co mówisz, moja droga, brakuje logiki: jeśli twierdzisz, że "nic" się nie stało, w takim razie nie ma o czym mówić. Ale ponieważ jest o czym mówić, sądzę, że powinniśmy zrzucić kamień z naszego wspólnego małżeńskiego serca, a ponieważ twoje serce znajduje się w miejscu dużo bardziej atrakcyjnym niż moje proponuję, abyśmy zaczęli od ciebie. - Będziesz się ze mnie śmiał. - Nie będę. - Znam cię. - Przysięgam. Melissa zawahała się przez chwilę, a następnie powiedziała cichym głosem: - Znów ją widziałam. Znając odpowiedź, Babe zapytał: - Kogo widziałaś? - Kobietę z obwisłą powieką. Szła za mną. - Gdzie to było? - W supermarkecie. - Czy podeszłaś do niej? - Była w innym miejscu. Nie zbliżyła się do mnie. Babe potrząsnął głową: - Słuchaj, Melissa: są dwa szczegóły, które należy wziąć pod uwagę. Po pierwsze - ta zjawa śledziłaby kogoś tylko wtedy, gdyby istniał ku temu jakiś powód, a ponieważ tą osobą jesteś ty i nie ma powodu, aby cię śledzić, więc wydaje mi się, że nie powinniśmy się martwić. Po drugie: gdyby był jakiś powód, to osoba, którą by wynajęli - nie pytaj mnie kim są ci "oni" - miałaby wygląd nie rzucający się w oczy. Kobieta z obwisłą powieką raczej wyróżnia się spośród tłumu, przynajmniej w twoim odczuciu. Podejrzewam więc, że puszczasz wodze fantazji - ta kobieta ze zwykłej ciekawości chciała po prostu zobaczyć, co kupujesz. Spojrzała tylko na niego i nie powiedziała ani słowa. - Kochanie, Andre Gigant chodzi już za mną od tygodnia, ale nie słyszałaś przecież, żebym mówił, że mnie śledzi; tak się składa, że bywamy razem w tych samych miejscach: biblioteki, biura wydziału historii. -...przysięgałeś... że... nie będziesz... śmiać się... a teraz... śmiejesz się... To był początek burzy. Eskalacja napięcia trwała około dziesięciu minut, Melissa cały ten czas próbowała powstrzymać łzy, aż w końcu nie wytrzymała i zamknęła się w łazience, Babe wybuchnął jak wulkan i był tak wzburzony, że wolał już potem nic nie mówić, aby uniknąć powiedzenia czegoś strasznego, postanowił też stłumić cały swój gniew, gdyż istniała taka możliwość, mało prawdopodobna, jednak nie dało się jej wykluczyć, że Melissa mogła mieć rację. Ktoś rzeczywiście mógł być na ich tropie. Albo raczej, co dużo bardziej prawdopodobne, na jego tropie... - Błardzo mi przykro - powiedział Babe z budki telefonicznej na rogu ulicy; była za kwadrans ósma. - Mnie również. - Nienawidzę kłótni. - Co za szczęście, że nie kłócimy się zbyt często. - Ty jesteś moim szczęściem. - Mów o tym dalej, chcę usłyszeć coś więcej. - Nie chcę cię psuć. Co masz ochotę ugotować - widziałem w sklepie kraby w miękkich pancerzach, wyglądały na świeże - próbował zażartować. - Gdybym wiedziała wcześniej, mogłabym przygotować sałatkę, ale kto je o północy? - Wrzuć coś na siebie i spotkamy się w Hunan. - Tom, płakałam jak dziecko, wpadłam w istną histerię, chyba przez cały rok nie będę się mogła pokazać wśród ludzi. - Dobrze, może w takim razie wrócę do domu, będziemy się kochać, a potem zamówimy pizzę, co ty na to? - Umowa stoi - powiedziała i odłożyła słuchawkę, za pięć minut wrócił Babe, a za godzinę zamówili pizzę, natomiast w ciągu tej godziny prawili sobie czułości i jak zwykle Babe był wcześniej gotowy do zbliżenia, ale ponieważ to on wywołał całą tę burzę, więc nie robił nic, czekając na znak od niej, czy mogą się razem oddać uciechom; gdy i ona poczuła się dostatecznie rozbudzona, wtedy oboje, przynajmniej na początku, czuli się niezręcznie - ale to się w końcu zdarza, nie ma w tym nic strasznego. Gdy przyniesiono pizzę, podzielili ją na połowy, podobnie zrobili z kilkoma butelkami piwa Miller Lite, ulubionego gatunku Melissy - ulubionego nie ze względu na smak, lecz filmy reklamowe, w których zachwalano to piwo; Melissa uwielbiała słuchać wypowiedzi różnych sportowców, występujących w reklamówkach i zgadywać po ich akcencie, skąd pochodzili; uważała, że najlepszy akcent ma Spillane oraz Heinsohn. Po zjedzeniu pizzy obydwoje pracowali - Babe pisał notatki do artykułu o zapomnianych postaciach historii, natomiast Melissa była pochłonięta lekturą na temat ostatnich badań w dziedzinie fonetyki. Gdy skończyła, zabrała się do sporządzania listy rzeczy, które niedługo mieli razem wziąć ze sobą w podróż - Babe wrzucił do walizki jakieś rzeczy, które znalazł pod ręką - w przypadku mężczyzn sprawa była prosta, pakowanie ubrań nie było rzeczą skomplikowaną, szare spodnie i kurtka były przecież odpowiednie na każdą okazję; kobiety musiały jednak planować takie rzeczy, dobierając odpowiednio poszczególne fragmenty ubioru; dla Melissy nie było to zadanie łatwe, gdyż na strojach zależało jej jeszcze mniej niż na dobrej kuchni. O dziesiątej trzydzieści przygotowali się do pójścia spać, pogasili światła, objęli się. - Co? - spytała. - Nic nie mówiłem. - Wyczuwam w tobie jakieś napięcie. - Może omówimy to kiedy indziej - powiedział Babe i przewrócił się na swoją część łóżka. - Wydaje mi się, że coś się między nami zepsuło. - To tylko twoja wyobraźnia. - Świetnie. Załóżmy, że masz rację. Dobranoc. - Dobranoc. Nastąpiła długa cisza, którą przerwał Babe: - No dobrze, teraz ty musisz obiecać, że nie będziesz się ze mnie śmiać. Opierając się na łokciu, sięgnęła ręką do lampki i zapaliła światło. - Nigdy nie opowiadałem ci o tym dokładnie, ale wiele lat temu miałem pewne kłopoty. - Czy mówisz o tym okresie, kiedy straciłeś brata? - Nie straciłem go, nienawidzę eufemizmów, one zaciemniają jedynie obraz rzeczywistości, brat został zabity, a człowiek, który to zrobił, był Niemcem o nazwisku Szell. Melissa czekała na to, co Babe powie dalej. - Ten Szell był protegowanym Mengele i przyszło mi na myśl, nie sądź, że jestem szalony, nie twierdzę, że tak akurat jest, ale biorąc pod uwagę cały ten rozgłos związany z Mengele w ciągu kilku ostatnich tygodni, sprawę odnalezienia jego ciała, właściwie jego kości - kto wie, to wszystko może mieć jakieś konsekwencje, na tym świecie żyje mnóstwo dziwnych ludzi, nie wiadomo, kto kogo może teraz tropić - i z jakich powodów. Nagle Melissa zaczęła krzyczeć: - Chryste, Tommy, jak mogłeś tak siedzieć spokojnie i pozwolić mi myśleć, że to ja jestem szalona, dlaczego nie powiedziałeś mi, co cię trapi? Miałam paranoiczne myśli, a ty mogłeś temu położyć kres, ale nie zrobiłeś tego, więc skąd ci przyszło do głowy, że mogę się śmiać z ciebie - ta przeklęta kobieta z obwisłą powieką faktycznie chodzi za mną i... -...Chryste, ona chodzi za mną, za tobą nikt nie chodzi... - ...nie wiesz tego na pewno, sukinsynu... -...Melissa, posłuchaj mnie, pierwsza kłótnia była z mojej winy, ale tę wywołujesz ty... Burza była tym razem krótsza, ale jej przebieg bardziej gwałtowny, po pięciu minutach Babe poczuł, że jest w nastroju do biegania, więc wyszedł i rozpoczął swą szaloną eskapadę w ciemnościach nocy. W tej chwili dochodziła druga, wypił trochę szkockiej z wodą sodową i spojrzał na Riverside Park. Na ulicy panował niewielki ruch. Po drugiej stronie ulicy zaparkowany był jakiś samochód. Będąc małym chłopcem Babe znał się dobrze na samochodach, w tym rozpoznał teraz chevroleta, prawdopodobnie koloru czerwonego, Babe zastanowił się przez moment, dlaczego ktoś zostawił tam auto i dlaczego stał obok niego jakiś facet; z tej odległości nie było widać wyraźnie, ale ten facet spoglądał chyba w górę - ciekawe, dlaczego? - To była moja wina - Babe usłyszał z tyłu głos Melissy. - Zamierzchłe dzieje. - To, co mi powiedziałeś, tak bardzo mnie uspokoiło. Babe uśmiechnął się. - Jeśli coś takiego przynosi ci ulgę, to chyba każdy potrafi cię uszczęśliwić. Och, przestań, uszczęśliwiasz mnie przecież codziennie. - Czasem dwa razy dziennie. - Zamierzchłe dzieje. - Stała boso w samej koszuli nocnej i dygotała z zimna. - Tu jest cieplej - powiedział Babe i odchylił połę szlafroka; zbliżyła się do niego, a on ją mocno przytulił. W tej chwili czerwony chevrolet ruszył w kierunku centrum miasta. - Czy wiesz, że krzyczałeś we śnie? - Nie spałaś? - Dla nas obojga była to okropna noc. - To wszystko z powodu tej afery z Mengele i rozmów na ten temat. Przypomniało mi to o Szellu, potem śnił mi się Doc. - Doc? - Wymyśliliśmy dla siebie imiona na własny, prywatny użytek, tylko on nazywał mnie Babe, ja nazywałem go Doc. W moim śnie biegłem za nim wzdłuż rzeki. On dawał mi znaki, żebym się pospieszył i dogonił go. Był niezwykle przystojnym facetem. Miał wspaniały uśmiech. Uśmiechał się do mnie i wszystko było takie prawdziwe, wyglądał, jak żywy. Wiedziałem, że jest żywy. Do momentu, aż przebudziłem się. - Nie rezygnujesz łatwo, prawda, Tommy? Babe potrząsnął głową. - Po pogrzebie ojca przez dłuższy czas byłem przekonany, że ojciec ciągle żyje. - Ale już się z tym uporałeś. - Podano mi pomocną dłoń - odpowiedział Babe. `ty 3 `ty Była druga trzydzieści nad ranem, gdy Standish stanął przed lustrem, analizując swój wygląd, następnie zapiął kamizelkę i po raz któryś z rzędu zaczął zastanawiać się nad jedynym problemem, jaki go w tej chwili nurtował: czy niezmącone niczym szczęście może kiedykolwiek stać się nudne? Nie spodziewał się, że to szczęście przyjdzie z dnia na dzień. Z pewnością też nie w ciągu kilku następnych dni. Ale któregoś dnia przyjdzie na pewno, był też pewny, że na nie zasłużył. Rozpylacz odniósł sukces, co do tego nie było wątpliwości. Jego sprzymierzeńcy w Waszyngtonie stawali się coraz potężniejsi. Podobną grupą popleczników mógł się jedynie poszczycić stary profesor z Princeton - wuj Arky. Jego działalności brakowało jednak rozmachu. Standish spodziewał się, że wojsko zezwoli wkrótce na produkcję jego specjalnej mieszanki, której jedną z największych zalet była prosta technologia jej wytwarzania. Oczywiście był też jedyną osobą, która znała recepturę - przynajmniej do tej pory. Wiedział jednak, co się stanie, gdy pewnego dnia wyjawi swój sekret i cały świat skorzysta z jego wynalazku: on, Milo Standish, będzie jedynym człowiekiem na świecie, który zostanie podwójnym laureatem Nagrody Nobla w ciągu tego samego roku: pierwszą nagrodę uzyska za odkrycia w dziedzine chemii, drugą będzie - to chyba oczywiste - Pokojowa Nagroda Nobla. Tak więc z punktu widzenia jego kariery wszystko układało się pomyślnie. Było tak jednak już od dawien dawna. Był zbyt utalentowanym naukowcem, aby nie odnosić sukcesów. Niestety nie można tego powiedzieć o jego życiu erotycznym. Przynajmniej w dawnych czasach. Pierwszą osobą, którą pokochał, której pożądał, dla której potrafiłby zabić, był James Dean, jego równolatek. Standish zobaczył go pierwszy raz w roli arabskiego kochanka w jakiejś sztuce na Broadwayu, po każdym następnym spektaklu czekał na aktora przy wyjściu ze sceny, starając się zebrać się na odwagę i podejść do niego, aby się przedstawić; wiedział jednak, że nigdy się to nie stanie. Dean był zbyt piękny, był wprost wspaniały, jego dodatkową zaletą był odziedziczony majątek, który nie odgrywał jednak żadnej roli w sytuacji, gdy ważne było samo piękno. Ale już tak nie jest, kochanie. Teraz Standish podszedłby po prostu do niego i powiedział: - Cześć Jimmy, kochanie - a następnie użył przez chwilę swego dezodorantu - i obaj oddaliby się swawolom aż do białego rana. Standish poprawił krawat, wiążąc go ciasno na szyi, włożył marynarkę od garnituru, do jednej kieszeni spodni wsunął portfel, do drugiej klucze i trochę drobnych. I wreszcie ukochany dezodorant, który powędrował do prawej kieszeni marynarki. Upewniwszy się, że wszystko jest w najlepszym porządku, opuścił swoje luksusowe mieszkanie, które było dobudówką na dachu drapacza chmur, zjechał na dół windą, wyszedł na ulicę i przez jakiś czas spacerował. Myśli, jakie od pewnego czasu zaprzątały jego umysł, stawały się coraz bardziej natarczywe. Czy to możliwe, że on, Milo Standish, stanie się wkrótce najsłynniejszym naukowcem w historii, nie mówiąc już o tym, że będzie uznany za najbardziej uwielbianą osobę swych czasów, za maszynę do uprawiania seksu, której nie może się oprzeć żaden mężczyzna - czy mógłby to wszystko zlekceważyć i zająć się przyziemnymi sprawami tego świata? ...a może to wszystko wywoła uczucie przesytu? Być może sprzykrzą mu się pochlebstwa? Zacznie go denerwować wścibski i pełen uwielbienia tłum? Czy najwspanialsi mężczyźni tego świata zawsze gotowi, by spełnić jego każdą zachciankę, nie pozbawią go w końcu zapału? A gdyby tak się stało, to co wtedy? Na świecie nie byłoby już z pewnością miejsca na większe osiągnięcia. Cóż by biedny począł, gdyby, powiedzmy, obudził się któregoś ranka z twarzą, która z powodu jakiś kłopotów byłaby poorana zmarszczkami? Cóż, zawsze był człowiekiem o wielkim intelekcie. Być może niezmącone szczęście można było osiągnąć dopiero w niebie. W każdy razie, cóż miał w tej chwili zrobić - po prostu zostawić rzeczy ich własnemu biegowi. I wtedy stanie się to, czego oczekiwał. Był o tym przekonany. Był też przekonany, że mężczyzna, który stanowił najbardziej łakomy kąsek u "Kowala", będzie niedługo paradował nago po jego mieszkaniu, błagając Wielkiego Milo Standisha, aby dał mu porządny wycisk. A w takich sytuacjach Milo potrafił być naprawdę niegrzeczny. Już ponad miesiąc używał swego dezodorantu, odwiedzał różne bary, wybierał mężczyzn i przyprowadzał ich do domu. Po tygodniu, gdy miał na to ochotę, dzwonił do jednego z nich, pytał, czy nie przeszkadza, czy mogliby się ponownie spotkać. Zawsze było tak samo: mężczyźni zgadzali się natychmiast. I błagali go później o odpowiednią "terapię". (Standish miał przez moment nachmurzoną minę - ludzie Arky'ego twierdzili że nikt nie wie, jak długo działa dezodorant - czy jako wynalazek był godny zainteresowania. On sam wiedział oczywiście, że jego działanie nie kończy się nigdy; w tej chwili nie potrafił jeszcze tego udowodnić.) Byli też tacy, którzy uważali, że Milo używał swego wynalazku dla własnych korzyści, rozpylając jego zawartość po to tylko, by oddawać się później cielesnym rozkoszom. Standish westchnął; robił to przecież dla dobra nauki, był po prostu człowiekiem, który kochał swą pracę - i to wszystko. U "Kowala" byli starzy bywalcy, ubrani w obowiązkowe skórzane stroje, było jednak mniej tłoczno niż zwykle. Standish zaczął przedzierać się przez tłum w kierunku baru; gdy znajdował się w połowie drugi, wpadł na niego jakiś pijany facet i obaj, jakby w miłosnym uścisku, runęli na pokrytą trocinami podłogę. Pijany facet nie był aż tak nietrzeźwy, aby nie poczuć się trochę zmieszany, pierwszy podniósł się, położył ręce na ramionach Standisha, pomógł mu wstać i mówiąc: - Przepraszam, jeszcze raz przepraszam, zaczął otrzepywać z trocin elegancki garnitur Standisha. - Już dobrze powiedział Standish. Pijany facet jeszcze raz powiedział pod nosem: Przepraszam - zrobił krok w tył i niemal ukłonił się szarmancko, dygając przy tym. Standish uważnie mu się przyjrzał. Był opalony, schludnie ubrany w spodnie i kurtkę. Miał doprawdy świetny wygląd. Nie był już młodzikiem i miał potężną budowę ciała. Jego ręce - gdy otrzepywały garnitur - wydały się Standishowi duże i silne, można powiedzieć - odpowiednie. Jego ramiona były mocno umięśnione. Był jednak pewien szczegół, który nie współgrał z całością. Mężczyzna wyglądał na przerażonego. Standish wykonał nagły zwrot i poszedł w kierunku swego ulubionego stolika w rogu sali. Barman podał mu jego ulubiony koktajl na letnią porę - portorykański rum z dodatkiem wody sodowej, plasterek cytryny; podany był w wysokiej szklance z dużą ilością lodu. Gdy Standish wyciągnął portfel, barman potrząsnął głową. - Już zapłacone - powiedział, wskazując ręką na pijanego faceta, który wpatrywał się w swoją szklankę. Milo pociągnął łyk koktajlu, obszedł bar dookoła i usiadł obok pijanego mężczyzny. - Czy wiesz kim była Florence Foster Jenkins? - Nie. - Czymś więcej niż legendą. Była piosenkarką; była bogata, kochała muzykę i była absolutnie pozbawiona - co do tego zgadza się większość krytyków - czystości barwy głosu. Co roku w Carnegie Hall odbywał się jej koncert, na który ściągały tłumy widzów. Widzisz, Madam Jenkins była prekursorem koncertów pod gołym niebem - jednak większość ludzi uważa, że była najgorszą piosenkarką w historii. - Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Nie jesteś dobrym aktorem, obaj dobrze wiemy, że nie jesteś pijany. - Podniósł szklankę do góry. - Zmieńmy temat, chcę powiedzieć: gracias. - De nada. Standish przypatrywał się wspaniałemu, opalonemu mężczyźnie, który bezustannie obracał w ręku swoją szklankę. Jestem tu od godziny - powiedział głosem, który w tej chwili nie był już głosem pijanego mężczyzny. Ile osób udało ci się powalić na podłogę? Ty by... byłeś pierwszym facetem, który wyglądał na kogoś... czy ja wiem, z klasą? Lubisz, gdy twoi kompani, to faceci z klasą, prawda? Mężczyzna obracał szklankę coraz szybciej. Standish wyciągnął rękę, położył ją na dłoni mężczyzny, która wprawiała szklankę w ruch. Wbrew temu, co myślisz, wypiłem jednak kilka drinków - powiedział w końcu opalony mężczyzna. - Po prostu nie potrafię się upić. - Czy zawsze tak jest, czy tylko dziś wieczorem? - Tylko dzisiaj. - Powiedz, jak masz na imię, ja jestem Milo, nigdy więcej nie spotkamy się, ale jeśli nie będziemy wiedzieć zbyt wiele, nie będziemy się mogli nawzajem szantażować, prawda? - Nie zrobiliśmy nic strasznego, mam na imię Ryszard, co jeszcze chcesz wiedzieć? - Nie muszę pytać. Zdradzają cię nerwy. Czy mam zgadnąć? Nie robisz tych rzeczy? - Czy to jest aż tak oczywiste? - Ile dzieci? - Dwóch chłopców i dziewczynka. - Z tą samą żoną? Potaknął głową. - Czy ona o tym wie? - Wie o czym? - Uch, jesteś przewrażliwiony. - Przepraszam. Nie, nie wie. - Jak długo wiesz o tym? Ja o tym wiedziałem, zanim skończyłem osiem lat. - Ja byłem starszy. Po dwudziestce. Chyba po dwudziestce. Nie jestem pewny. - Uch, Ryszardzie, wyrzuć to z siebie. - Nigdy nie patrzyłem tak na mężczyznę. - Aż do dzisiaj. Potaknął głową. - Do momentu, gdy w całej okazałości pojawiłem się w twoim polu widzenia. - Skończ z tymi pięknymi słówkami. - Na tym punkcie też jesteś przewrażliwiony? - Po prostu nie cierpię tego. - Jesteś taki męski. Gdzie mieszkasz Ryszardzie? - W Chicago. - Przyjechałeś tu na jakiś zjazd? - Owszem, tak. - Chodźmy do mnie, tam jest dużo wygodniej. - Nie jestem pewny, czy tego chcę. - Czego się boisz? - Kto do cholery się boi? - Cóż za odwaga. Dobrze. Lubię to u mężczyzn. - Jeszcze raz powiesz coś takiego i skończymy naszą znajomość. - Nie zaczęliśmy jej jeszcze. Czy będziemy to ciągnąć dalej czy też nie - to zależy od ciebie... - powiedział Standish z uśmiechem. - W końcu to ty jesteś duży i silny, więc jak mógłbym cię do czegokolwiek zmusić? - Myślę, że masz rację. Standish wstał. - Ryszardzie z Chicago, co ty na to, abyśmy odwiedzili moje królestwo? Weźmiemy taksówkę, to niedaleko stąd. I obiecuję dwie rzeczy: po pierwsze, widok z mojego mieszkania jest wspaniały. Po drugie, ja też taki jestem. Jadąc windą do apartamentu Standisha na dachu wieżowca, Scylla próbował ukryć swe podniecenie. Wszystko poszło mu tym razem gładko, lepiej niż kiedykolwiek. Być może był w swej życiowej formie, może był w tej chwili najlepszy. Czy miał zamiar wygłosić płomienną orację, wpadając w samouwielbienie? Nie. Jednakże świadomość tego, że jest się najlepszym, nie podważała z pewnością wiary we własne siły. To nic nowego, znana legenda głosi, że jest niezwyciężony... ...Jezu... cóż za brednie? - Legenda. - Też coś. Zaczyna się wierzyć w coś takiego, a ktoś tymczasem wbija ci nóż w bebechy po samą rękojeść. A Standish był żywy, bystry i niebezpieczny. W tej właśnie chwili uśmiechał się mówiąc: - Choć jesteś ubrany, widzę jak pięknie porusza się twoje ciało... -...skończ z tym. Ryszardzie, jesteśmy przecież sami w windzie. - Uważam, że należy zachować ostrożność. Nigdy nie wiadomo, gdzie może czyhać niebezpieczeństwo. - Zamknę buzię na kłódkę i wyrzucę kluczyki, poczekam, aż dojedziemy bezpiecznie na miejsce. - To, co powiedział, podkreślił jeszcze mimiką. Scylla przypatrywał się zmieniającym się cyfrom nad drzwiami windy. Kiedy pojawiła się w końcu litera "D" (oznaczająca dach), drzwi otworzyły się, Standish skinął głową, przepuścił swego towarzysza pierwszego, poprowadził go następnie przez korytarz, wyciągnął klucz i otworzył drzwi. Widok z mieszkania był rzeczywiście taki, jak opisywał go Milo. Scylla stał przy panoramicznym oknie i był pod wrażeniem tego, co widzi. Większa część Village była obszarem o niskiej zabudowie, z ostatniego piętra wieżowca roztaczał się więc zapierający dech w piersi widok na jedną z najpiękniejszych części miasta, podziwianie takiego widoku nie było dostępne dla zwykłego śmiertelnika. - A może zrobimy coś, aby poczuć się swobodniej? - zapytał Standish. Scylla obserwował, jak mężczyzna zbliża się do niego, i w tym momencie potrząsnął głową. - Czuję się świetnie, odpowiada mi tak jak jest. - Boisz się malutkiego Milo?... Och, zapomniałem, że tego typu język nie przemawia do ciebie, prawda? Scylla odsunął się na bok. - Dlaczego przypatrujesz mi się tak uważnie? Nie oderwałeś ode mnie wzroku od momentu, gdy wyszliśmy od "Kowala". - Być może nie był to taki dobry pomysł, abym tu przychodził. - Och, przestań z tą dziecinadą. - Ale załóżmy, że... hm, coś zaszłoby między nami, a potem zacząłbyś mnie szantażować? - Żaden problem. - Standish nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Pobiegnę wtedy do firmy Barnes i Noble i zakupię najnowsze wydanie książki telefonicznej Chicago - ile tam mieszka obecnie ludzi - cztery miliony, pięć? Potem zrobię sobie filiżankę kawy i zadzwonię do tych kilku Ryszardów, którzy tam mieszkają. Chyba nie jest ich więcej niż, powiedzmy, pięćdziesiąt tysięcy? Muszę przyznać, że zapłaciłbym okrągłą sumkę za rachunek telefoniczny, ale gra byłaby warta świeczki, ponieważ... Co robisz na co dzień Ryszardzie? - Firma budowlana. - Ilu zatrudniasz ludzi? - Cóż, większość robót ma charakter sezonowy. - A w szczycie sezonu, mój najdroższy? - Około dwudziestu pięciu. - No, teraz już rozumiem, dlaczego masz prawo czuć się zagrożony - mógłbym cię szantażować i bez trudu wyciągnąć od ciebie, no cóż, setki dolarów. Scylla spojrzał na małego zafajdanego elegancika, który uśmiechał się do niego. - Lubisz wprawiać ludzi w zakłopotanie? - Głupców. Przestraszonych małych głupców, owszem, to prawda. Podejdź tutaj. - Nie jestem w nastroju. - A więc musimy koniecznie wypić po jednym. - Wskazał ręką barek. - Przygotuj dla nas jakiegoś mocnego drinka. - Na co masz ochotę? Standish podszedł bliżej. - Zrób mi niespodziankę. - Rum z wodą sodową, tak, jak w tamtej knajpie? - Nie taki zwykły rum z wodą sodową. Mocny rum z wodą sodową. Tak mocny, jak ty. - To się nie uda; nie potrafię się upić, mówiłem ci już o tym. - Cicho, głuptasie, możesz przecież spróbować. Scylla podszedł do barku. Wszystkie potrzebne składniki były w zasięgu ręki. Napełnił szklanki lodem, nalał do nich rumu; zrobił to ostrożnie, aby nie rozlać ani kropli, dolał następnie wody sodowej i wziął kilka plasterków cytryny, przez cały czas był bardzo skoncentrowany, aby nie narobić w barku bałaganu i gdy, kończył przygotowywanie drinków, usłyszał za plecami jakiś hałas, obrócił się więc raptownie, ale było już za późno: Standish trzymał w prawej ręce swój dezodorant rozpylając jego zawartość... - Cóż to za świństwo? Dlaczego tak dziwnie się uśmiechasz? - Wygląda na to, że bardzo cię to zaskoczyło, teraz ja czuję się nieswojo, wybacz mi, ale mam obsesję na punkcie czystości... ...czy to jest perfuma? Standish uśmiechnął się. Jest bezwonna, możesz mi wierzyć. Nie złość się tylko na mnie, kochany Ryszardzie, zamieszaj drinki, lubię zimne koktajle, ale za to gorących mężczyzn. Już nie będę cię więcej ostrzegał, abyś nie mówił do mnie takim językiem. Och wybacz, po prostu zapominam o całym świecie w momentach triumfu. - Podszedł do okna z widokiem na miasto. - Podejdź tu. - Mówiłem ci już. Nie jestem w odpowiednim nastroju. - To przynajmniej przynieś mi mój kielich rozkoszy. Oczywiście, to mogę zrobić. - Podszedł do Standisha z dwiema szklankami i podał mu jedną z nich. - Za naszą przyszłość. Milo, kiedy skończę tego drinka, będzie po mnie. Oczywiście, że tak. - Standish uśmiechnął się i obaj wypili po łyku. - Powinieneś być barmanem, Ryszardzie. - Tak myślisz? - Masz talent, ale czy masz wystarczająco dużo siły - musisz być wytrwały, aby przetrzymać te długie godziny. Rozluźnij się, Ryszardzie. Jestem rozluźniony, Milo; któż czułby się inaczej w tak wspaniałym miejscu? Zdejmij przynajmniej kurtkę. Ach, o to chodzi, oczywiście, że mogę to zrobić. - Zdjął kurtkę i przerzucił ją przez oparcie krzesła. Ryszardzie? Tak, Milo? - Wiem, że nie znamy się zbyt dobrze, ale bardzo zależałoby mi na tym, gdybyś - jeśli nie chcesz, powiedz śmiało: nie a więc gdybyś odstawił szklankę i wziął mnie w ramiona. Nie żądasz zbyt wiele, Milo, biorąc pod uwagę darmowe drinki i wszystko inne. - Objął małego łysego mężczyznę i trzymał go tak przez chwilę. - Nigdy nie trzymałem tak mężczyzny. Oczywiście z wyjątkiem moich dzieci, które obejmuję bez przerwy, ale nigdy wcześniej nie obejmowałem dorosłego mężczyzny. - Czy pocałowałeś kiedyś dorosłego mężczyznę? - Pytasz poważnie? Nie, nigdy. - Spróbuj więc, spodoba ci się to. - Sam nie wiem, Milo. - Jestem niecierpliwy, wiem, że to okropne i proszę cię, jeśli nie masz na to ochoty, nie rób tego, ale gdybyś mnie pocałował - no wiesz, tak, jak się to zwykle robi - bylibyśmy sobie o tyle bliżsi. Zamknij oczy, mój Ryszardzie o lwim sercu. Duży mężczyzna zamknął oczy. - O kim marzyłeś, kiedy byłeś młodszy? - O Jean Simmons. I Elizabeth Taylor z filmu Ivanhoe. - W takim razie wyobraź sobie, że jestem jedną z nich, tylko przez chwilę; rzeczywistością zajmiemy się później, ale teraz udawaj, wiele to ułatwi. Jestem Elizabeth Taylor, Ryszardzie. Mam dwadzieścia lat i jestem najpiękniejszą kobietą na świecie - pocałuj mnie więc. Pocałowali się. Milo przerwał pierwszy. Poczuł jak coraz bardziej podnieca się. Zrobił krok do tyłu. - Mój Boże, jesteś jak dzieło sztuki. Nie rób tego, jeśli nie chcesz - obiecujesz? - Słowo honoru. - Ściągnij z siebie wszystko. - Co mówisz? - To by dla mnie znaczyło niesłychanie wiele - ale nie chciałbym nigdy narażać na szwank naszej przyjaźni. Zapomnij o tym, że mógłbyś mnie tym uszczęśliwić. Rób po prostu to, na co masz ochotę. - Skarpetki i buty też, Milo? - To również należy do ubrania, prawda? - Wskaż mi drogę do najbliższej łazienki. - Możesz do zrobić tutaj. - Chcesz, żebym rozebrał się tu, w miejscu, gdzie stoję? - Bardzo bym tego chciał, ale jak już mówiłem, wszystko zależy od ciebie. - To tylko ciało, Milo, ale jeśli chcesz je zobaczyć, nie mam nic przeciwko temu. - Jesteś doskonały - wyszeptał Milo, gdy opalony mężczyzna był już nagi. - Wolałbym nie mieć tej... zresztą ta blizna nie jest taka duża. - Jest fantastyczna, wyliżę ją później. Mężczyzna cofnął się o krok. - To obrzydliwe - powiedział. - Nic na to nie poradzę, mam sadystyczne upodobania. Wytłumaczę ci, o co mi chodzi. Spleć za sobą ręce. Mężczyzna zrobił to. - Czy w ten sposób? - Doskonale. Teraz stań w szerokim rozkroku. Stań w takiej pozycji, aby twoje ciało przypominało odwróconą literę: "V". Mężczyzna uczynił to. - Czy tak mam stać? - Już drugi raz spisujesz się na piątkę. Teraz posłuchaj, wiem, że dopiero co poznaliśmy się, ale to, o co chcę cię w tej chwili poprosić, jest dla mnie niezwykle ważne, ale decyzja w tej sprawie, tak jak zwykle, zależy tylko od ciebie, Ryszardzie, chcę cię kopać kolanem w jądra - i to tak mocno, jak tylko potrafię. - Milo, to będzie bolało jak diabli. - Tylko przez kilka minut. - Jesteś tego pewny? - Pięć minut prawdziwej rozkoszy, po jakimś czasie moje napięcie rozładuje się, możesz mi wierzyć. Za pół godziny nie będziesz nawet o tym pamiętał. - Czy nie mógłbyś mnie po prostu uderzyć lub zrobić coś podobnego? Nie miałbym wtedy takich obiekcji. - Ryszardzie, jeśli w taki sposób masz się zamiar zachowywać, możemy dać temu wszystkiemu spokój, mówiłem wprawdzie, jak duże ma to dla mnie znaczenie, ale jeśli moje szczęście nie ma znaczenia, możesz się ubrać i porozmawiajmy o twojej żonie i dzieciach. - Nie wściekaj się tak na mnie. - Nigdy się nie wściekam, szczycę się jedynie tym, że jestem gospodarzem, któremu nic nie można zarzucić i bałem się, czy przypadkiem nie wyprowadziłem cię z równowagi... -...ależ nie, nic takiego się nie stało. - A więc czy mogę cię kopnąć kolanem? - No cóż, nie mogę powiedzieć, że będzie to najwspanialsza chwila w tym dniu, ale zrób to, jeśli ma cię to uszczęśliwić. - Uszczęśliwi mnie, na pewno. Czy chciałbyś wiedzieć dlaczego chcę to zrobić? - Mówiłeś, że po to, aby zaspokoić swoje sadystyczne pragnienia. - Częściowo i z tego powodu - odpowiedział Milo, po czym przybliżył się szybko do opalonego mężczyzny i zaczął kopać go kolanem w jądra; robiąc to obserwował reakcje mężczyzny, który raz po raz tracił oddech, w końcu zasłonił jądra dłońmi, zbladł na twarzy, sięgnął ręką w kierunku krzesła, lecz nie znalazł go, upadł i zwinął się tak, że wyglądał jak dziecko w łonie matki. - Ale cała prawda, mój piękny ciemnoskóry, jest taka, że ani przez moment nie wierzyłem, że powodem, dla którego przyszedłeś tu, była moja klasa. Sądzę, że przyszedłeś tu, ponieważ ktoś cię nasłał. I wyobraź sobie, że o tym wszystkim mi zaraz opowiesz. Modlę się też o to, mój kochany, aby twoje odpowiedzi przypadły mi do gustu. Dla twojego dobra, nie mojego... - A więc wyjaw mi swój sekret - powiedział Standish kilka minut później, popijając drinka. Siedział teraz na kanapie naprzeciwko nagiego mężczyzny, który powoli dochodził do siebie. Milczenie. - Och, to milczenie wyraża aż nadto, Ryszardzie, ale proszę cię, nie bądź taki nieśmiały i milczący. A propos, czy rzeczywiście masz na imię Ryszard? Skinienie głowy. - Dlaczego nie możesz być ze mną szczery w tak mało istotnych sprawach, jak twoje własne imię? Nie odpowiadaj, jeśli nie chcesz, zapomnij o moim szczęściu. - Dzisiaj. - Co - dzisiaj? - Miałem wiele imion. Dziś mam na imię Ryszard. - Ach tak, wymień w takim razie jakieś inne. - No cóż, urodziłem się jako Henry David. Ku czci Thoreau. Mój ojciec był intelektualistą. - No widzisz, to wyznanie nic cię nie kosztowało ani też nie było żadną rewelacją, więc skąd ta ostrożność? Wzruszenie ramionami. - Znów wzmaga się w tobie ten opór. Mówiąc szczerze, jesteś najbardziej krnąbrną istotą, z jaką kiedykolwiek zetknąłem się. Niemal błagałem cię o jakieś smakowite kąski, które dałyby mi tyle szczęścia - a ty rzucasz mi same ochłapy. - Scylla. - Powtórz. - Scylla - taki miałem pseudonim. Standish nie powiedział nic, wlepił tylko w niego swój wzrok. - Sam wybierałem taki pseudonim. Widzisz, była to nazwa gigantycznej skały koło włoskiego wybrzeża. Lubiłem kojarzyć samego siebie właśnie ze skałą. W pobliżu tego miejsca znajdował się niebezpieczny wir zwany Charybda. Przebywanie koło Scylli było niebezpieczne. - A więc jesteś niebezpieczny? - Teraz już nie wiem, czasem wydaje mi się, że tak. Tak przynajmniej myślałem na początku tego wieczoru, gdy jechaliśmy windą. Ale byłem daleko stąd. I to tyle czasu. Gdy zostałem ranny - stąd ta blizna - umarłem. Wszyscy myśleli, że tak było. Podjęto jednak decyzję, że jeśli przeżyję, mogę okazać się pożyteczny. Moje oczy są takie same, jak przedtem. Ale usunięto moje linie papilarne. Moje struny głosowe zostały pogrubione, stąd mój chrapliwy głos. Moje wargi są teraz węższe, czoło wyższe, kości policzkowe spłaszczone i zmieniony układ brwi. Nikt nie wie jak teraz wyglądam. Nikt spośród ludzi, którzy znali mnie wcześniej, nie potrafiłby mnie teraz rozpoznać. Byłem daleko stąd, na wyspie, zbierając siły i czekając na moment, gdy będę potrzebny. - I teraz jesteś potrzebny? - Tak. - Komu jesteś potrzebny? - Dywizji. - Też dla nich pracujesz? - Tak, już od dwudziestu lat. - I chcieli, abyś mnie sprawdził, czy o to im chodziło? Chcieli, abyś wykorzystał swoje piękno i wkradł się w moje łaski, abyś odegrał rolę ich zaufanego człowieka - czy mam rację? Milczenie. - Jak możesz być taki okrutny i nie podzielić się ze mną tym, co w tej historii najciekawsze? Po co cię tu przysłali? - Abym cię zabił. Standish wstał i przyrządził sobie następnego drinka. - Czy Perkins wie o tym? - Sam Perkins dał mi to zadanie. Standish zrobił raptowny zwrot. - W tym wszystkim brak logiki. Perkins zatrudnił mnie przecież. - Wiem o tym. Ale odnosisz zbyt duże sukcesy. Ty i Arky. Żądni Krwi opanowali w tej chwili sytuację. Jeśli uda mi się opóźnić wasze działania, możliwe, że Bogobojni ponownie będą górą, przynajmniej on uważa, że może się tak stać. Ja sam nie wiem tego na pewno. - Czy odwiedziłeś Arky'ego? - Tak, udało mi się opóźnić jego działania. - Och, przepiękna istoto - powiedział Standish. - Wspaniały człowieku, czyż będę mógł kiedykolwiek ci się odwdzięczyć? - Podszedł do krzesła i uklęknął przed nagim mężczyzną. - Powiem ci, co zrobimy. Chodźmy do łóżka - ty i ja. Zwiążę cię - mówiłem ci już o moich sadystycznych upodobaniach, teraz już wiesz, że nie zmyślałem - następnie sprawię ci wielki ból, będziesz cierpiał, później będę okazywał skruchę do momentu osiągnięcia orgazmu - a potem pójdziemy popływać. - Popływać? - Tak, będziesz cały spocony, masz na to moje słowo, ubierzemy się i pójdziemy spacerkiem nad rzekę Hudson - i czy wtedy wyświadczysz mi największą przysługę, o jaką kiedykolwiek prosiłem innego człowieka? Czy zanurzysz się na chwilę w wodzie? - Ależ woda jest brudna i zimna, prawda, Milo? - Powiedziałem przecież: na chwilę. Przepłyniesz kilka metrów, to wszystko. Później przestaniesz się ruszać. - Ale jeśli przestanę, to czy nie pójdę na dno? - To bardzo prawdopodobne. - Mogę się wtedy utopić? - Tak, Scylla, prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest duże. - Pogłaskał nagiego mężczyznę po jego mocnych nogach. - Boże, jesteś dziką bestią, jakaż to przyjemność głaskać twoje uda! - Mówmy raczej o utonięciu - nie o moich nogach. - Widzisz, gdy nie ma Arky'ego, bitwa jest skończona. Rzecz jasna, będę musiał zniszczyć potęgę Perkinsa i ty mi w tym pomożesz, zostawiając mały liścik - możesz go sam podyktować jeśli wolisz. List będzie mówił o ohydnym antypatriotycznym spisku. Będziesz musiał zniknąć, nie lubię, gdy moi wrogowie zostają na polu bitwy, mogą wtedy sprawiać kłopoty. - Czy to będzie bolesne? - Utonięcie? Nie. Woda będzie trochę zimna, ale to nie potrwa długo. Bolesne natomiast będzie to, co zrobię ci teraz w sypialni. Zanim skończę, stracisz więcej krwi niż sądziłeś, że w ogóle masz. - Uśmiechnął się, wstał, wziął nagiego mężczyznę za rękę. - Chodź ze mną, chodź, czas zacząć harce. - Zatrzymał się i odwrócił głowę. - Czy mógłbyś pokochać taką twarz? - Nie wiem. - Nigdy wcześniej nie byłem taki szczęśliwy. Zdobędę podwójną nagrodę Nobla i będę się kochał z bogiem. Scylla był bogiem, czyż nie? - Właściwie kobietą potworem. W mitologii. - To doskonale, odpowiada mi zwłaszcza to, że był potworem. A pomyśleć tylko, że na początku tego wieczoru martwiłem się, jak uporać się z własnym szczęściem. Nigdy nie martw się na zapas. Pamiętaj o tym, Scylla. Teraz pocałuj koniuszki palców najszczęśliwszego człowieka na kuli ziemskiej. Scylla przytknął wargi do palców Standisha. Standish zaczął płakać. Scylla milczał. - Całe życie byłem dumny ze swojej uczciwości i dobroci. - Po policzkach ciekły mu łzy. - Dzięki tobie znika mój najbardziej zagorzały rywal, zapewniasz mi przez to nieśmiertelność - a co ja robię? Postanawiam, że cię poniżę, a następnie zamorduję. Czyż nie jestem potworem?! - Standish szlochał. Zaczął po omacku szukać krzesła, na którym siedział Scylla, upadł na ziemię i dalej lamentował, aż w końcu doszedł trochę do siebie i spytał: - Co się dzieje? - Umierasz, Milo, masz zamiar popełnić samobójstwo. - Ale byłem taki szczęśliwy. - Zaufaj mi. - Skąd ta pewność? - Wziąłem butelkę z płynem samobójczym z laboratorium Arky'ego. Dodałem kroplę tego płynu do twojego drinka. - Przecież użyłem swojego dezodorantu. - Wiem. Perkins dał mi jednak identyczny pojemnik jak twój. Podmieniłem je, gdy wpadłem na ciebie i upadliśmy na podłogę. Dokładnie rzecz biorąc, zrobiłem to, gdy pomagałem ci wstać. Mam dość zręczne ręce, nie było to zbyt trudne. Użyłeś po prostu zwykłego dezodorantu do ust. - Jak długo to potrwa, zanim umrę? - Myślę, że to zależy od tego, jaką wybierzesz metodę. Perkins chce abym został tu z tobą i robił notatki. Chce dokładnie wiedzieć, jak to się odbędzie; ten Perkins ma umysł prawdziwego naukowca. - Naprawdę chcę umrzeć, Scylla. - Wiem - odpowiedział spokojnym głosem. - Nie mów nic, umrzesz na pewno. - Ale nie lubię, gdy ktoś zadaje mi ból, czy rozumiesz, o co mi chodzi? To ja lubię, gdy inni cierpią przeze mnie. - Wyjął chustkę, wytarł nos i znów zapłakał. Scylla podszedł do miejsca, gdzie leżały jego ubrania. - Nie opuszczaj mnie, Scylla. - Nie przyszło mi to nawet do głowy, Milo, chcę się tylko ubrać. - Gdy był ubrany, Standish ciągle płakał. - Myślę, że będzie lepiej, jeśli zrobisz to, co masz do zrobienia, Milo; niepotrzebnie cierpisz. - Naprawdę chcę ze sobą skończyć, Scylla, ale nie chcę wyglądać na jakiegoś życiowego niedorajdę, nie chcę wyskoczyć przez okno i być później oglądany przez przypadkowych przechodniów, mam elektryczny piecyk, mogę do niego wcisnąć głowę i wtedy nie będę się czuł, jak głupiec. Pomóż mi. - Czy nie wspominałeś, że chcesz mnie związać? - Tak! Sznury! Ściślej rzecz biorąc - szarfy. - Czuł się coraz bardziej podniecony. - Piękny szkocki wzór. Mam wspaniałą kolekcję takich szarf - Rozejrzał się po pokoju. - To nie jest odpowiednie miejsce. - Nagle strzelił palcami. - Kandelabr w jadalni. Jest dobrze umocowany, a ja nie ważę zbyt dużo. Usunę spod siebie stół, zrobię pętlę - zobaczysz, to będzie wspaniała pętla, niezbyt gruba, ale mocna, wszyscy ją będą podziwiać. Dziękuję za pomoc, Scylla. - Milo, Bóg stworzył nas po to, abyśmy sobie wzajemnie pomagali. - Jakiego dobrego przyjaciela mamy w Jezusie - powiedział Milo Standish i popędził do swej jadalni, aby umrzeć. Zostały do wykonania proste rutynowe czynności. Scylla wziął klucz Standisha, butelkę whisky, zjechał windą i dotarł do miejsca, gdzie zaparkował samochód, z bagażnika wyciągnął ciało Arky'ego, polał je alkoholem, aby sprawić wrażenie, że mężczyzna jest zupełnie pijany, następnie zataczając się wrócił z powrotem po schodach; przechodząc obok na wpół śpiącego portiera udawał, że mówi coś do swojego kompana. Gdy był już na górze, umieścił ciało Arky'ego na krześle w jadalni w taki sposób, aby Arky - gdybyż to było tylko możliwe - mógł mieć w swym polu widzenia ciało Standisha, które obracało się teraz powoli wokół własnej osi dzięki lekkim podmuchom wiatru. Podniósł następnie słuchawkę i wykręcił najbardziej poufny numer, jaki Dywizja posiadała w Waszyngtonie - tak przynajmniej utrzymywał Perkins. Telefon odebrał mężczyzna mówiący ostro brzmiącym głosem, Scylla wyobraził sobie, że w tym właśnie momencie musiał z pewnością włączyć się automatyczny sprzęt do nagrywania wraz z całą gamą innych wymyślnych elektronicznych urządzeń. Zaczął mówić po francusku - kiedyś, przed laty, był dwujęzyczny - jego głos był chrapliwy i jednocześnie, przynajmniej miał taką nadzieję, można w nim było wyczuć triumfujący ton. Scylla nie dał szansy mężczyźnie na zadanie dodatkowych pytań i po zdaniu krótkiej relacji natychmiast odłożył słuchawkę. Musiał się spieszyć, gdyż wiedział, że ci "oni" będą w ciągu paru minut próbowali określić miejsce, z którego dzwonił. Nie miał więc czasu do stracenia - zwłaszcza że ciągle znajdował się tam, gdzie wydarzyło się tak wiele. Była jeszcze noc, dopiero dochodziła czwarta; ponownie zaczął zastanawiać się nad tym, dlaczego sprowadzono go z powrotem do kraju w celu wykonania tak dziecinnie prostych zadań. Jedynym insteresującym aspektem całej sprawy Standisha był moment, gdy był przez niego kopany kolanem. Wiele lat wcześniej jego pierwszy trener w Dywizji wyjawił mu ważny sekret: odporność na ból była wspaniałą bronią - zwłaszcza gdy wróg wiedział, że potrafi taki ból zadawać. Taka odporność wyrabiała charakter i jednocześnie usypiała czujność przeciwnika. Ostatnio Scylla był już dwukrotnie narażony na cierpienie, pierwszy raz, gdy został pobity w Nowym Orleanie i drugi właśnie teraz, w mieszkaniu Standisha. Zarówno w pierwszym, jak i drugim przypadku był tym jedynym, który został na polu walki. Nie było to chyba najgorsze rozwiązanie. `ty 4 `ty Ostro brzmiący głos, który odebrał dziwną wiadomość w obcym języku, należał do bardzo młodego człowieka o nazwisku Mullin, którego charakter odznaczał się tymi samymi cechami co jego głos; w ciągu niewielu lat pracy ów młody człowiek stał się głównym asystentem Perkinsa. Wiadomość przez telefon - trudno się temu dziwić - uderzyła go z dwóch powodów: była poważna i sformułowana w sposób prawidłowy. W Dywizji zdarzało się prowadzić dziwaczne rozmowy, lecz nie przez telefon. Mullin poderwał na równe nogi kilku swoich ludzi i gdy zabrali się do wykonywania powierzonych im zadań, on sam zadzwonił do Nowego Jorku do Hougha. Hough był dużym mężczyzną po pięćdziesiątce i ciągle zachowywał świetną formę, działał na Manhattanie i odpowiadał za prawidłowy przebieg różnych operacji. Nie był na tyle dobry, aby uczestniczyć w wielkich, zbiorowych działaniach, ale cieszył się zaufaniem Perkinsa - i to od wielu dziesiątków lat. Gdy w środku nocy zadzwonił telefon, Hough był zupełnie rozbudzony - chociaż wyglądał okazale, jego kondycja fizyczna nie była już tak doskonała, jak niegdyś, miewał obecnie coraz więcej kłopotów ze snem. Kiedyś wystarczyło, że przyłożył głowę do poduszki i zasypiał jak kamień. Te czasy należały jednak do przeszłości. Mullin zasugerował, aby Hough pojechał szybko do mieszkania Standisha w Village i zadzwonił stamtąd do niego. Hough zadzwonił od Standisha i powiadomił go o znalezieniu w jadalni dwóch mężczyzn, którzy wyglądali tak, jakby wpatrywali się w siebie; zasugerował następnie Mullinowi, aby zbudził Perkinsa, gdy on tymczasem ściągnie tylu techników, ilu uzna za stosowne. Mullin przystał na tę propozycję. Na miejsce wypadku przybyła ekipa techników, którzy z różnych przedmiotów zdejmowali odciski palców, przyglądali się uważnie wszystkim rzeczom, robili zdjęcia; wyszli po kilku godzinach, zostawiając na miejscu zdarzeń Hougha oraz głównego lekarza - Boyntona; obaj mężczyźni oczekiwali teraz na przybycie ekipy z Waszyngtonu. Ekipa składała się jedynie z Perkinsa i Mullina i dotarła przed dziesiątą rano. Sześciu ludzi, z których czterech było jeszcze ciągle żywych, znajdowało się obecnie w jadalni w apartamencie Standisha. Przybyli mężczyźni, ignorując obecność nieboszczyków, rozmawiali na jakiś temat ściszonymi głosami - tak przynajmniej było na początku. Na widok martwych naukowców Perkins poczuł się zupełnie oszołomiony; Mullin myślał przez chwilę, a właściwie obawiał się, że jego szef lada moment zemdleje. Powodem mogło być to, że obydwaj mężczyźni pracowali dla Perkinsa, składali raporty bezpośrednio na jego ręce; był jednak i inny powód - Mullin wiedział, że w walce pomiędzy Bogobojnymi i Żądnymi Krwi, nie było osoby, która z tak wielkim oddaniem popierałaby tych drugich, jak właśnie Perkins; w tej chwili, rzecz jasna, Perkinsowi i jego zwolennikom został zadany poważny cios. Perkins wprawdzie nie zemdlał, ale osunął się ciężko na krzesło. - Czy znaleźliście coś? - Nie ma żadnych odcisków palców - powiedział Hough. - Nie ma dosłownie niczego, co mogłoby nas naprowadzić na jakiś ślad. Wszystko to wydaje mi się bardzo dziwne. - Dziwne! - powiedział Perkins. - Cholera, człowieku, już nie pierwszy raz zbijają nas z tropu. Mullin spoglądał na Hougha, który właśnie cofnął się o krok. Hough również bał się Perkinsa. Mullinowi dawało to pewną satysfakcję. - Dziwne w tym wszystkim jest to, że nie wytarto szklanek i że pokój nie został doprowadzony do porządku. Jest mnóstwo odcisków palców Standisha. Wygląda to tak, jakby ten on - lub też oni, którzy tego dokonali, w ogóle nie posiadali linii papilarnych, co według mnie jest dość osobliwe. Perkins pokiwał głową, powiedział pod nosem: - Przepraszam - przetarł oczy i spojrzał na lekarza. - A może ty potrafisz coś tu pomóc? Boynton pokiwał przecząco głową. - To naprawdę świetna robota. Spójrzmy na to z medycznego punktu widzenia: mamy tu starszego mężczyznę, który miewał już wcześniej problemy z sercem i wydaje się, że właśnie serce odmówiło mu w końcu posłuszeństwa. Mamy tu również młodszego mężczyznę o wielkim intelekcie, który posiada jednak problemy emocjonalne - mężczyzna ten popełnia samobójstwo. Wszędzie na szarfach znajdujemy jego odciski palców. Ale tylko jego. Gdybym miał zatem sporządzić medyczny raport na podstawie dostępnych dowodów, napisałbym, że powodem śmierci starszego był ponad wszelką wątpliwość atak serca, natomiast w przypadku drugiego mężczyzny - samobójstwo. - Chociaż dobrze wiemy, że mamy tu do czynienia z podwójnym morderstwem - oznajmił Perkins. - Właśnie - potwierdził doktor Boynton. - Czy macie jakieś dane dotyczące rozmowy telefonicznej? - Perkins zwrócił się do Mullina. - Gdy wyjeżdżaliśmy na lotnisko, zbierali właśnie ostatnie informacje na ten temat, czy mam do nich zadzwonić? Głos Perkinsa odzyskał w tej chwili swą zwykłą energię. - Nie, Mullin, czy oczekujesz jakichś rewelacyjnych informacji? Proponuję, abyśmy wszyscy czterej zaciemnili pokój, chwycili się za ręce i odbyli seans. - Przepraszam pana, nie... nie wiem czy sam pan zadzwoni, czy ja mam to zrobić. - To chyba jasne, że musi to zrobić jeden z nas. A ponieważ to ty odebrałeś ten cholerny telefon, być może mógłbyś teraz zadać kilka inteligentnych pytań, choć osobiście uważam, że ktoś, kto wierzy, że tak się stanie, musi się odznaczać dość bujną wyobraźnią. - Zaraz wracam - powiedział Mullin i pospiesznym krokiem przeszedł do salonu, gdzie znajdował się najbliższy telefon. Trzej mężczyźni siedzieli w pokoju, w którym znajdowały się zwłoki dwóch innych mężczyzn i milczeli. W końcu Perkins powiedział: - Hough? - Tak, proszę pana. - Dlaczego siedzimy w tym pokoju? Ten pokój jest z pewnością najbardziej przygnębiającym miejscem w tej części miasta. Ja osobiście nie lubię patrzeć na ludzkie zwłoki, a ty? Hough potrząsnął głową. Doktor Boynton lekko zarumienił się. - Ja właściwie nie widzę w tym nic strasznego. - Powinieneś był zostać lekarzem - powiedział Perkins, po czym podniósł się powoli z krzesła, przemieścił swoje ciężkie ciało do salonu, znalazł tam najwygodniejszą kanapę, jaka znajdowała się w całym mieszkaniu i usadowił się na niej. - Teraz już wszystko wiem - powiedział Mullin, odkładając słuchawkę. - A więc mów. - Z analizy głosu nie wynika dokładnie nic, nie mamy takiego w kartotekach w żadnym z naszych biur. Głos mógł być celowo zniekształcony, był niski i chrapliwy, jego ton był niemal chełpliwy - nie mamy jednak żadnego punktu zaczepienia. Przekazana wiadomość brzmiała następująco: "Arky nie żyje. Madam Standish również. Teraz nasi naukowcy mogą dać waszym nieźle w kość". Wszystko to, rzecz jasna, wypowiedziane było poprawną francuszczyzną. Próbujemy przeanalizować stronę językową tej wypowiedzi, ale to również nie przynosi żadnych efektów. - Spojrzał na Perkinsa i zdziwił się nieco, gdyż odniósł wrażenie, że na twarzy starego mężczyzny pojawił się przelotny uśmiech. - Mullin - odezwał się Perkins. - Mam do ciebie pytanie. - Postaram się na nie odpowiedzieć. - Ponieważ w twoim genialnym wprost raporcie już dwa razy wspomniałeś, że nic nie wiecie, dlaczego więc odkładając słuchawkę powiedziałeś, że wiesz już "wszystko"? Pytam się ciebie, Mullin, moją dobrą angielszczyzną - gdzie tu, do cholery, jakaś logika? - Wiem kto to zrobił - powiedział Mullin. Perkins nie przerywał. - Blondynka - powiedział Mullin. Perkins był zaszokowany. Boynton spytał, kim jest Blondynka. - On jest najlepszym człowiekiem, jakiego mają - powiedział Hough. - Najlepszym z najlepszych. - Przy Trzeciej Alei pod osiemdziesiątym którymś, znajduje się nielegalne kasyno. Blondynka kocha ruletkę. Widziano go dzisiaj w kasynie o piątej nad ranem. Wyglądało na to, że jest we wspaniałym nastroju. - Pieprzony "horrorysta" - powiedział Hough. Boynton znów nie bardzo rozumiał, o co chodzi. - To następny stopień w naszej wspaniałej ewolucji - odpowiedział Perkins. -- Terroryzm jest jak teatr. Terroryści kochają sławę. "Horroryści" działają w ukryciu, lubią wywoływać w ludziach przerażenie. Ich przeciwnicy czują się tak bardzo zastraszeni, że działają poniżej swych możliwości. Hough wtrącił nagle: - Jaka szkoda, że nie żyje już Scylla. Założę się, że poradziłby sobie z Blondynką. - Spojrzał na Perkinsa. - Tak? - Nie uprawiam hazardu - odpowiedział Perkins. - Ale zapłaciłbym za to, aby być świadkiem tego pojedynku. - Spojrzał na Mullina. - Tego nie zrobił Blondynka, cóż nas to może obchodzić, że był w świetnym nastroju, grając w ruletkę? - Myślę, że powinniśmy sprawdzić każdy ślad. - Mullin, nie pozbawiłbym nigdy trutnia szansy sprawdzenia wszystkich śladów. Ale jeśli dobrze sobie przypominam szczegóły z życia Blondynki, ten facet nigdy nie mówił "dobrą francuszczyzną". - Mógł się nauczyć tych kilku słów - powiedział Mullin. Wstając powoli z kanapy, Perkins ryknął z wściekłością: - Człowieku, spójrz na ich twarze - idź do drugiego pokoju i przyjrzyj się ich twarzom - oni ciągle je mają. Mullin zawahał się, po czym potaknął głową. - Przepraszam, nie pomyślałem o tym. Perkins powoli ruszył w kierunku drzwi. - Sądzę, że powinniśmy odesłać Arky'ego do Princeton, prawda? Hough przytaknął. - A potem ludzie od propagandy zajmą się całą resztą. Tym razem pokiwał głową Mullin. - Czy coś jeszcze? Perkins uśmiechnął się. - Przypominacie sobie tę świetną myśl z końcowych fragmentów filmu Casablanca, wypowiedzianą po zastrzeleniu tego ciemnego typa? "Chyba wiecie, kogo macie aresztować? - Tych co zwykle." Myślę, że biorąc pod uwagę nasze pensje, powinniśmy przynajmniej sprawiać wrażenie ludzi zapracowanych. Ale to nic nie da. - Zatrzymał się przy drzwiach. - Panowie, na scenie pojawił się ktoś nowy. I boję się jednej rzeczy. - O co chodzi? - spytał Mullin. - "Teraz nasi naukowcy mogą dać waszym nieźle w kość" - to ciekawe. Czy nie rozumiecie? Gdyby komuchy kiedykolwiek miały wyrobić w sobie poczucie humoru, Ameryka nie miałaby z nimi żadnych szans! Perkins zatrzasnął za sobą drzwi, mając jednocześnie nadzieję, że nie zrobił tego zbyt mocno, starał się bowiem zawsze zachowywać powściągliwie. Wszedł do windy i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dużo czasu. Właściwie aż nadto. Jego codzienna rozmowa telefoniczna z Beveragem, ta nieoficjalna, odbywała się dokładnie o godzinie #/11#25 przed południem według czasu Wschodniego Wybrzeża. Zostało więc jeszcze czterdzieści pięć minut. Nie miał ochoty na bezczynne wyczekiwanie, więc zdobył się na odwagę i postanowił już w tej chwili znaleźć jakiś automat telefoniczny w pobliżu Broadwayu. Perkins zawsze czuł w sobie przypływ odwagi, gdy znajdował się w Cornegie - nie chodzi tu jednak o salę koncertową, lecz największe na świecie delikatesy. Przejechał taksówką przez zatłoczoną dzielnicę ze sklepami z odzieżą i dotarł wreszcie do celu swej podróży. Musiał stanąć w kolejce, ale zegarek wskazywał dopiero kwadrans po jedenastej. Kolejka posuwała się powoli, a Beverage nie lubił niepunktualności. Ależ jakie to miało znaczenie wobec tak smakowitej wędzonej wołowiny? Gdy przyszła jego kolej, Perkins zamówił w sumie dziesięć funtów różnych rodzajów wędlin, funt sałatki z kapusty, tuzin pęczków koperku, następnie zapłacił i kazał zapakować wszystko do podwójnej torby, obawiał się bowiem, że zapach tych wiktuałów przeniknie nawet przez teczkę i przyciągnie uwagę ludzi w czasie jego drogi powrotnej do domu. Wychodząc z delikatesów otworzył teczkę, włożył do niej zakupy, wyjął kilka dwudziestopięciocentówek, odwrócił się i zauważył automat telefoniczny, który nie tylko nie był zajęty, ale również - jak się niedługo okazało - działał; wykręcił numer kierunkowy kraju, następnie miasta, poczekał chwilę, aż zgłosiła się centrala, z której uzyskał informację, że pierwsze trzy minuty rozmowy będą kosztować dwa i pół dolara; mozolnie wrzucił do automatu monety, usłyszał sygnał, a następnie słowa: "Co?... Co?", którymi Beverage zwykle rozpoczynał rozmowę. Gdy Beverage awansował na stanowisko szefa Dywizji, nie należał do ludzi, których Perkins faworyzował. Jednakże od czasu przeniesienia tego pierwszego do Londynu ich wzajemne stosunki stały się całkiem znośne. Beverage był znakomitym organizatorem o umyśle szachisty. Połączenie telefoniczne było gorsze niż zwykle, Beverage używał w różne dni różnych automatów do rozmów. Ta jednak miała mieć charakter mniej dyskusyjny niż zwykle. - Słabo słychać - powiedział Perkins. - Co?... Co? - Z trudnością rozumiem, co mówisz. - Do cholery, nie nie słyszę - odpowiedział Beverage. Perkins musiał się w tym momencie zaśmiać. Oto bowiem ludzie, którzy przynajmniej w teorii stanowili śmietankę światowych służb wywiadowczych, wykrzykiwali do siebie w tej chwili z budek telefonicznych niczym dwie handlarki ryb wieszające na sznurach bieliznę. - Ocena jest "pięć z plusem" - powiedział głośno Perkins. - Hurra Bogobojni! Nie było żadnych wpadek? - Ani jednej. - Był więc w szczytowej formie? - Określiłbym to następująco: wolałbym nie mieć z nim na pieńku. W tym momencie zapanowała cisza. - Czy ciągle jest na mnie zły? Czy sądzisz, że jego opinia na mój temat jest nadal negatywna? - Chodzi ci o to czy dalej używa słowa zaczynającego się na "b"? Tak, gdy wymienia się twoje nazwisko, wypowiada zwykle słowo: "Buc". Gdy już będzie na miejscu, musicie to wszystko wyjaśnić. - Obydwaj jesteśmy zawodowcami. - Niedługo powinieneś otrzymać oficjalną wiadomość w sprawie Arky'ego i Milo. - Obiecuję, że moja reakcja na tę wiadomość będzie wyrażać z jednej strony przerażenie, z drugiej zaś głęboki smutek w związku z losem naszych dwóch zmarłych kolegów. - W tym momencie przerwał, a następnie powiedział: - Ma? - O co chodzi, Malcolmie? - Kto wie, może w końcu uda nam się zwyciężyć... `ty 5 `ty Scylla przebywał tego popołudnia w swym apartamencie w hotelu Madison, gdy zadzwonił ktoś z recepcji i poinformował go, że ma do odebrania paczkę. Prosił, aby przysłano mu ją na górę; gdy zjawił się posłaniec, Scylla dał mu napiwek, po czym zamknął drzwi na klucz i zaczął zdejmować z paczki gładki brązowy papier, na którym widniało imię i nazwisko adresata: "Richard Blaine"; w wyrafinowanym charakterze pisma rozpoznał rękę Perkinsa. Odnalezienie zawartości przypominało poszukiwanie skarbu. Na największej paczce widniał napis: "Najpierw otwórz mnie", Scylla zastosował się do polecenia. Wewnątrz znajdowały się całe pliki nowych, szeleszczących banknotów, była tam niemal fortuna: dziesiątki tysięcy amerykańskich dolarów oraz dziesiątki tysięcy brytyjskich funtów. Na mniejszej paczce był napis: "Ja jestem następna w kolejności." Scylla otworzył ją. W środku by ł paszport owinięty w list, na którym widniał kolejny napis: "Najpierw mnie przeczytaj, później obejrzysz resztę." Scylla zaczął więc czytać list pisany ręką Perkinsa: Wiele nad nim myślałem. Mam na myśli twoje nazwisko. Nie będziesz już więcej nazywał się "Bede" bądź "Blaine". Z tym już koniec. Ale twoje nazwisko nie może brzmieć pospolicie. Myślałem o czymś, co byłoby równie romantyczne i zarazem niebezpieczne, jak ty sam. Chciałem, aby twoje nazwisko wywoływało w ludziach uczucie zaskoczenia lub - jeśli wolisz - strachu. Myślałem o takim nazwisku, jak D'Artagnan lub kapitan Blood. Jeśli sądzisz, że wybranie stosownego nazwiska jest łatwe, spróbuj to zrobić sam, a przekonasz się. Teraz możesz już zerknąć do paszportu. Scylla otworzył swój nowy paszport i spojrzał na nowe nazwisko: Elmer Snerd Któregoś dnia zemści się za to. Przyjdzie do Perkinsa i zrobi coś okropnego - na przykład schowa mu majonez. - "Elmer Snerd". Też mi coś, stary skurwielu - powiedział na głos, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu. Ostatnia koperta była najcieńsza. Na zewnątrz widniały słowa: "Otwórz mnie - jeśli jeszcze w ogóle ze sobą rozmawiamy". Scylla otworzył kopertę i zaczął czytać: No więc do rzeczy Lekkomyślność w takiej pracy, jak nasza? Sądzę, że wydaje ci się to śmieszne - "Teraz nasi naukowcy mogą dać waszym nieźle w kość" itd. Brzmi to rzeczywiście śmiesznie, ale powinno się zawiadomić człowieka, zanim się z czymś takim wyskoczy. Gdy twoja wiadomość została przetłumaczona, poczułem się tak, jakbym miał za chwilę puścić pawia. Nie byłoby to zbyt zręczne w sytuacji, w której powinienem raczej udawać przygnębienie i kompletne zaskoczenie. A propos twojego zadania - sknociłeś robotę dokumentnie i tylko człowiek mojego pokroju - wspaniałomyślny i o wielkim sercu - może ci w takiej sytuacji przebaczyć. Niedługo wyjedziesz do Londynu i musimy w związku z tym omówić wiele ważnych spraw. Jest tam restauracja, o której słyszałem i byłbym ciekaw twojej opinii, restauracja znajduje się w hotelu Connaught. (Słyszałem pogłoski, że w tym starym szacownym budynku są dwa różne miejsca, gdzie można jadać, nasi najlepsi ludzie badają już tę sprawę i przed twoim wyjazdem do Londynu powinniśmy mieć wszelkie dostępne informacje na ten temat.) Odwiedź mnie któregoś dnia po zmroku. Pamiętasz, być może, że byłem niedawno w Nowym Jorku i udało mi się zahaczyć o moją Mekkę - w moim posiadaniu są całe tony wędlin w Carnegie. Mógłbyś popatrzeć, jak będę to wszystko konsumował. Cześć szczęściarzu. Ma. O wpół do dziesiątej wieczorem Scylla znalazł się przy schodach prowadzących do domu Perkinsa. Pokonując pierwszy stopień wiedział już, że tym razem jego wizyta nie będzie tak udana jak poprzednia. Było już dość ciemno, lecz na schodach udało mu się dostrzec leżące ciało, odwrócone twarzą do ziemi. Przewrócił ciało na bok i niemal wypuścił je z rąk - twarz była cała zmasakrowana; doszedł jednak do wniosku, że musiała to być starsza siostra Perkinsa, Edna. Scylla zorientował się również, że Felicity, żona Perkinsa była na górze w swoim łóżku, w powietrzu unosił się bowiem okropny odór i to nawet ostrzejszy niż w czasie jego pierwszej wizyty. Scylla wiedział, że nikt nie odpowie na jego wołanie, ale ponieważ nie był człowiekiem obojętnym i mimo wszystko posiadał serce romantyka, zawołał kilka razy: Ma - i otoczony głuchą ciszą zaczął pokonywać następne schody. Perkins był martwy, zupełnie zmasakrowany, jego twarzy nie można było rozpoznać, ręce miał szeroko rozłożone na łóżku Felicity, jakby w ostatnim momencie życia próbował ją uchronić przed potężną siłą ogarniętego furią oprawcy. Scylla przyglądał się przez chwilę Perkinsowi. Jedna z jego rąk była w dziwny sposób zaciśnięta. Scylla wyprostował palce martwego mężczyzny. Pod paznokciami znajdowało się kilka włosów koloru blond. Włosy były krótkie, prawdopodobnie zbyt krótkie, by mogły należeć do jakiejś kobiety. Felicity miała również zmasakrowaną twarz i leżała z rozrzuconymi ramionami na łóżku, jej ciało wydawało odór, który był nie do zniesienia. Scylla wyszedł z pokoju, gdyż wiedział, że wiadomość o tym co się stało, nie pozostanie przecież na zawsze tajemnicą; jeśli nie chciał się dłużej narażać na niebezpieczeństwo, musiał ulotnić się stamtąd tak szybko, jak to było możliwe - ruszył więc pędem w dół po schodach i był już prawie przy frontowych drzwiach, gdy nagle zatrzymał się i przypomniał sobie to, co Perkins mówił na temat własnego bezpieczeństwa. "...gdyby ktoś przyszedł tu po mnie, może i mógłby mnie pokonać, ale nie miałby żadnej szansy mnie zaskoczyć..." To były słowa Perkinsa. Było oczywiste, że Perkins nikogo nie pokonał. Ale równie oczywiste było to, że nie dał się zaskoczyć - człowiek, który go zabił, musiał prawdopodobnie rozprawić się najpierw ze starą kobietą na schodach. A więc...? Scylla starał się skoncentrować, nie chciał pozwolić, by zawładnęły nim jakieś emocje. W osiąganiu takiego stanu był kiedyś niezrównany. Potrafił odrzucać wszelkie uczucia i dokonywać chłodnej analizy każdej sytuacji - bywało jednak inaczej, gdy w grę wchodził Babe. A więc...? Stojąc zupełnie nieruchomo, Scylla nabrał pewności co do jednego: Perkins, jeśli miał taki zamiar, na pewno zostawił jakąś wiadomość. Gdzieś w tym ciemnym domu mógł być jakiś ślad lub znak przeznaczony wyłącznie dla Scylli. Zostawiony przez drogiego, martwego już człowieka. Z myślą tylko o Scylli. Ale znalezienie takiego śladu mogłoby trwać całe wieki. A Scylla miał na to znacznie mniej czasu. A więc...? Gdzie? Jeśli Perkins zostawił rzeczywiście jakąś wiadomość, to gdzie? - Miał przecież do dyspozycji cały duży dom. Znajdując się w pobliżu potwora o jasnych włosach, jakie wybrał miejsce, które później znalazłby Scylla - i nikt inny? Zamknął oczy i wyobraził sobie przez chwilę, że znajduje się na miejscu Perkinsa. Przecież to takie proste! Kuchnia. Ściśle biorąc - zamrażarka, w której znajdowały się wszystkie te tuczące, ukochane przez Perkinsa wiktuały. Scylla popędził do kuchni i stanął nagle jak wryty. W kuchni buszował już ktoś wcześniej - na podłodze leżały porozgniatane kawałki mięsa, blat stołu nosił ślady siekanej wątróbki, do ścian poprzyklejane były kawałki tak wspaniałego do niedawna mięsa. Scylla dokładnie rozejrzał się po kuchni. Był wściekły. Już dawno nie był w stanie takiej furii. Sytuacja była jednak wyjątkowa: zmasakrowano jego przyjaciela, czasu zostało niewiele, a w tym domu - nie w kuchni, lecz w jakimś innym miejscu - musiała być przecież jakaś wiadomość. I jeśli kiedykolwiek miał zamiar się zemścić, musiał ją w tej chwili znaleźć, trzeba było jednak najpierw pomyśleć. Użyć intuicji. Kierując się jednocześnie logiką. I tak też uczynił. Czując, że rozwiązał wreszcie zagadkę, Scylla jeszcze raz poszedł na górę do pokoju Felicity i zbliżył się do martwej kobiety - będąc tam po raz pierwszy mył jej ciało, Perkins obserwował to i wiedział, że nieprzyjemny zapach nie był dla Scylli czymś nie do zniesienia - stojąc więc teraz obok łóżka Felicity, postanowił podnieść jej martwe ciało. I właśnie tam - pod nią, znajdowała się zmięta kartka papieru. Scylla próbował odczytać wiadomość, która była pisana drżącą ręką i w wielkim pośpiechu, w warunkach, w których nie było już czasu na charakterystyczne zawijasy. Ostatnie słowo, jakie napisał Perkins, składało się z pięciu liter, było to słowo: "Tring". Tring - to nazwa małego miasteczka niedaleko Londynu. Była tam sympatyczna restauracja, w której oferowano duży wybór win; miasteczko położone było nad wijącą się rzeką. Perkins zaprosił tam kiedyś Scyllę na lunch - było to, rzecz jasna, wtedy, gdy żył jeszcze człowiek o nazwisku Perkins. Oczywiście Scylla nie miał pojęcia dlaczego miasteczko Tring miało z tym wszystkim cokolwiek wspólnego. Prawda jednak była taka, że miało wspólnego bardzo wiele. Musiało się tam dziać coś ważnego - i tego właśnie Scylla miał się dowiedzieć. Był przekonany, że mu się to uda. Miał wkrótce pojechać do Anglii i spotkać się z człowiekiem, który nienawidził go do szpiku kości; żywił nadzieję, że któregoś dnia spotka się z potworem o jasnym włosach, a właściwie był pewny, że dojdzie do takiego spotkania. Stojąc tak w ciemnym domu, otoczony atmosferą śmierci, Scylla przeczuwał, że wkrótce stanie oko w oko ze wszystkimi czyhającymi już od dawna niebezpieczeństwami, czuł też, że wszystko wokół niego zaczyna stawać się coraz dziwniejsze; zastanawiał się również nad tym - będąc jednocześnie zaskoczony, że podchodzi do tego tak emocjonalnie - czy będzie uczestniczył w tym, co można nazwać finałem całej sprawy. W tym właśnie momencie, znów ku własnemu zdumieniu, pragnął bardzo, aby tak się właśnie stało. (I stanie się.@ Będzie żył.@ Dowodząc tym samym, że Bóg nie istnieje.) `pk `tc Mechaniczne zabawki `tc `tc I. Spotkanie klanów `tc `ty 1 `ty Kiedy ostatni z manekinów zamilkł, mężczyzna postanowił odpocząć - usiadł, zapalił fajkę, zamknął oczy i pozwolił swym myślom powędrować do czasu dzieciństwa, z którego pamiętał jeszcze fragment wiersza dla dzieci. ...Pomiędzy ciemnością i brzaskiem, Gdy swą wachtę kończy już noc, Jest czas, aby przystanąć na chwilę - Poświęćmy ten czas najmniejszym z nas... Jakże lubił ten wiersz. Nie dlatego, że była to dobra poezja. Niezależnie od tego, kim był autor, żałował zawsze, że do słowa "noc" nie znalazł lepszego rymu. Jeśli chodzi o ścisłość, słowa: "noc" i "nas" w ogóle nie rymowały się. Lenistwo poety. Istna fuszerka. Fatalna sprawa. Jednak lubił ten wiersz, miał wrażenie, jakby ten fragment mówił właśnie o nim. Najgorszą robotę miał już za sobą. Już wkrótce miał nadejść brzask - to prawda, że jedynie w wymiarze symbolicznym - po wykonaniu każdego następnego zadania czuł się, jakby po ciemnej nocy wkraczał w zupełnie inny świat - świat słońca i radości. Innym powodem jego dobrego nastroju było to, że gdy tak siedział, delektując się ulubioną mieszanką tytoniu, odczuwał pełnię szczęścia - był to ten właśnie moment "by przystanąć na chwilkę". Mógł wtedy spokojnie przemyśleć swoje dotychczasowe osiągnięcia, nie zapominając również o tym, co mógłby w swej pracy usprawnić. Pomyślał w tej chwili o Pelem, bohaterze, którego widział wiele razy w różnych krajach świata. Zastanawiał się, czy ten czarnoskóry Brazylijczyk kiedykolwiek miewał chwile refleksji, czy po strzeleniu następnej bramki, gdy pędził z powrotem na własną połowę boiska wiedząc, że ma za sobą cały stadion - czy w takiej sytuacji pytał sam siebie: jestem świetnym graczem, ale czy nie mógłbym być jeszcze lepszy? Czy był jakiś zwód, jakiś ruch ciała, który można było wykonać jeszcze lepiej? Czy przed wykonaniem strzału lub główki nie było jakiegoś niepotrzebnego dryblingu? Czy to podanie mogło być jeszcze dokładniejsze? Zaciągnął się fajką i poczuł w gardle przyjemne ciepło - uwielbiał to. Wiedział, że palacze, którzy nie zaciągają się fajką, narażeni są na raka wargi, tym natomiast, którzy się zaciągają, grożą wszystkie inne okropne choroby. On sam zaciągał się bez przerwy. Wiedział, jakie spustoszenie wywołuje w wątrobie alkohol. Pił jednak kiedykolwiek miał na to ochotę, i to w dużych ilościach. Wiedział też, jak cholesterol działa na organy wewnętrzne, mimo to zajadał się wołowiną. Szczególnie amerykańską wołowiną. Pracował kiedyś w Japonii, gdzie tamtejsza ludność zachwycała się gatunkiem tego mięsa o nazwie Kobe, lecz amerykańska odmiana była jednak lepsza. Pracował również w Argentynie, a więc w kraju, który szczyci się swym bydłem, ale cokolwiek by powiedzieć o Argentyńczykach, nie jest to przecież najmądrzejszy z narodów. Lubił jednak nie tylko amerykańską wołowinę. Uwielbiał wysokogatunkowe żeberka i filety wielkości dłoni. Homary z Maine, kraby o miękkich pancerzach, gotowaną kukurydzę - raczej na zimno, niż na gorąco; gdy spożywał ją na zimno, smarował ją masłem z Wisconsin i dodawał trochę pieprzu. Amerykanie jedli lepiej niż jakikolwiek inny naród. Gdy przebywał w tym kraju, starał się jeść tak dużo, na ile tylko pozwalała pojemność żołądka. Siedział w tej chwili wśród manekinów opróżniając fajkę z resztek tytoniu i czuł się, jak zwykle w takich okolicznościach, zawstydzony. Ludzie miewali różne wstydliwe zwyczaje, na przykład podglądanie, on też posiadał osobliwy zwyczaj - trzeba przyznać - dość głupi. Uwielbiał buszować po cudzych lodówkach. Zwłaszcza w Ameryce. Szczególnie w pięknych amerykańskich domach, takich właśnie jak ten, w którym w tej chwili przebywał. Któż w takim miejscu miałby nawet śmiałość zgadywać, co się kryje za drzwiami lodówki? Zaburczało mu w brzuchu. Było to dość dziwne, ale nigdy nie odczuwał takiego głodu, jak właśnie wtedy, gdy skończył jakąś część swojej pracy i zostawały mu do zrobienia jedynie jakieś drobne poprawki. Jeśli akurat pracował w pokoju hotelowym lub na ulicy, wtedy, rzecz jasna, nie było warunków na buszowanie po czyjejś lodówce - uczucie głodu było jednak takie samo, jak zwykle. Kiedyś, na początku swej kariery, miał zwyczaj wypychania kieszeni jedzeniem, co pozwalało mu jakiś czas przetrwać. Później, gdy miał już pieniądze, zawsze po wyjściu z hotelu szedł do dobrej restauracji. Dom, w którym teraz przebywał, mógł okazać się wymarzonym miejscem. Grube manekiny były równoznaczne z dobrym jedzeniem, natomiast piękny dom - to przecież pieniądze na smakołyki. Kiedyś przeżył wspaniałą przygodę w Massachusetts, gdzie natknął się na tacę z trzema dużymi homarami. Aż trzema! W pierwszej chwili nie był pewny, czy będzie w stanie poradzić sobie ze wszystkimi na raz. Gdy przyświecał mu jednak jakiś wzniosły cel, potrafił osiągać szczyty swych możliwości - tak więc skonsumował je do ostatka, oblizał ostatni kawałeczek, zostawiając na talerzu całą górę skorupek. Dom, w którym się teraz znajdował, bez wątpienia wyglądał obiecująco. Wstał, przeszedł nad manekinem, ruszył w kierunku schodów, obszedł drugiego manekina i dotarł do kuchni. Poczuł jak zabiło mu mocniej serce - lodówka była olbrzymia, takich rozmiarów, jak lodówki w supermarketach. Był w dodatku początek lata - a więc sezon na kraby. Przypomniał sobie pierwszego kraba, jakiego zjadł w życiu - wyglądał tak dziwnie, że nie było wiadomo, co z nim zrobić. Ale coś podpowiedziało mu - prawdopodobnie jakiś instynkt - że należy zacząć od nogi. No i, rzecz jasna, noga homara rozpuściła się w jego ustach jak masło. Następnie włożył do ust całego homara i schrupał go z rozkoszą. Gdy stał przed drzwiami wielkiej szafy chłodniczej, uczuciu wstydu, którego doznał wcześniej, zaczęło w tej chwili towarzyszyć wielkie podniecenie. Otworzył drzwi i... ...jogurt? Na górnej półce ustawione były w rzędzie - niczym żołnierze na warcie - słoiki z jogurtem. Spojrzał na niższą półkę. Amerykańskie piwo - tego już za wiele! Cóż za ohyda! Jego wzrok zatrzymał się następnie na dużej brązowej torbie, która wypełniała niemal całą dolną półkę; nieomylny instynkt podpowiedział mu, że wkracza oto w świat prawdziwej rozkoszy. Wyjął z lodówki dużą torbę, położył ją na kuchennym stole i sięgnął ręką do środka. Wyciągnął mniejszą paczuszkę, otworzył ją, powąchał zawartość, przytykając pakunek do samego nosa - ozór. Otworzył następną paczkę - siekana wątróbka. W następnej torebce znalazł wołowinę w konserwie - i w tym momencie poczuł odrażającą woń czosnku... ...żydowskie jedzenie ...cała torba była pełna żydowskich potraw... ...podniecenie i wstyd ustąpiły miejsca rozczarowaniu i złości - chwycił paczkę wędzonej wołowiny, rozdarł opakowanie i rzucił tym wszystkim o ścianę, następnie porozgniatał siekaną wątróbkę na blacie stołu, po czym z dziką wściekłością, której towarzyszyła pewna systematyczność, przystąpił do ukończenia swego dzieła: targał inne torby, rzucał je gdzie popadnie, rozdeptywał ich zawartość na podłodze, rzucał jedzeniem po ścianach - cała kuchnia stała się w końcu istnym pobojowiskiem, nad którym unosiły się cuchnące opary czosnku... ...po prostu chciał kogoś ukarać. Ci na górze zostali już, oczywiście, ukarani. Wyszedł z kuchni i ponownie skierował swe kroki ku schodom. Czuł się taki rozczarowany. Po prostu zdruzgotany. Oczekiwanie od życia samych przyjemności nie było rzeczą zbyt mądrą - na każdego czyhały niemiłe niespodzianki i rozczarowania. Idąc czuł nadal woń czosnku. Zatrzymał się. Czyżby jego ubranie przesiąkło tym zapachem? Tego byłoby już za wiele. Nienawidził tego zapachu. Nienawidził go jeszcze bardziej niż... ...niż...? W tym momencie do jego nozdrzy doszedł inny zapach. Jego źródłem była sypialnia na górze, a właściwie leżąca tam sparaliżowana kobieta. Jakiś czas temu miała wypróżnienie. Co za wstyd. Co za hańba. I pomyśleć, że parę minut wcześniej czuł się taki szczęśliwy, przypominając sobie wiersz z dzieciństwa. Nabrał powietrza do płuc, sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej skrobaczkę, a ponieważ stara kobieta na schodach była pierwszą osobą, na którą się natknął, toteż do niej zabrał się w pierwszej kolejności, zdzierając z jej twarzy całą skórę. To doprawdy zastanawiające, w jak dziwne sploty wydarzeń życie potrafi nieraz uwikłać zwykłych ludzi. Jego pierwsze zadanie. Było to ponad dziesięć lat temu. Nie interesował się wtedy polityką, ale związał się z pewnym politycznym ugrupowaniem z jednego tylko powodu: zrobił to dla dziewczyny, która kierowała grupą. Miała na imię Anna. Nie pociągała go jednak jej uroda. Pragnął jej z innego powodu: podobała mu się jej pasja oraz jej poglądy na temat niesprawiedliwości. Już wcześniej miewał do czynienia z pięknymi dziewczynami. Po raz pierwszy zdarzyło się to, gdy miał zaledwie trzynaście lat, już wtedy był jednak duży, miał bardzo jasne, prawie białe włosy i na wskroś niebieskie oczy. Wydawało się, że kobiety widziały w nim coś, co wypełniało pustkę ich życia. Był jednak typem mężczyzny, który pociągał głupiutkie kobiety - owszem, były ładne, pięknie zbudowane, miały duże powodzenie, ale zdobywanie ich nie wymagało żadnego wysiłku i nie dawało satysfakcji. Takie kobiety były zawsze do dyspozycji, po zawarciu znajomości niemal natychmiast rozbierały się i wszystko to przypominało ubijanie piany. Wiedział, że jeśli kiedykolwiek uda mu się to zrobić z Anną, będzie to coś niezwykłego. Ona jednak nie okazywała mu zainteresowania, gdyż on z kolei nie interesował się jej pracą; dla dobra sprawy postanowił więc wciągnąć się w tę działalność, zdobyć zaufanie dziewczyny, okazać jej pomoc - a wszystko po to, aby móc ją później mieć dla siebie. Pierwszy manekin, jakiego stworzył, był młodym mężczyzną. Nie był to ktoś ważny, Anna powiedziała jednak, że jej ojciec był bogatym i złym człowiekiem i gdyby zabrakło mu syna, to być może wpłynęłoby to pozytywnie na jego charakter - poszedł więc do mieszkania syna, szybko zrobił to, co miał do zrobienia i gdy właśnie szykował się do wyjścia, sparaliżował go strach - był zupełnie pewny, że za swój czyn odpowie własnym życiem, ale pomyślał jednocześnie, że uniknie kary, jeśli nikt się o tym nie dowie, jeśli nie zidentyfikują ofiary; miał przy sobie prymitywny nóż kieszonkowy, którym zmasakrował twarz chłopca, po czym uciekł. Nie mógł wtedy przewidzieć reakcji opinii publicznej. Stan, w jakim znaleziono zwłoki, wywołał w mieście szok. Anna, dumna z jego siły i odwagi - nigdy nie otworzył jej oczu na swój prawdziwy charakter i motywy postępowania - stała się jego kochanką, była w tej roli wspaniała, dawała mu wszystko czego żądał, ich związek skończył się jednak po głupiej próbie napadu na bank. Oczywiście był smutny z tego powodu, ale jednocześnie stał się już wtedy sławny. Później przeczytał o największym amerykańskim kowboju - nazywał się Horn, Thomas Horn. Był tym, który schwytał Geronima i został znanym detektywem, nikt nie potrafił tak jeździć konno i strzelać jak on, pod koniec życia zajął się tropieniem przestępców dla uzyskania nagrody; pod głową tych, których zabijał, umieszczał kamień. Był to znak Horna. Znalezienie zwłok z kamieniem pod głową powodowało, że wszyscy przestępcy uciekali w popłochu - tak bardzo się go bali. Zakupił więc odpowiedni sprzęt i tak go przygotował, że był znacznie lepszy od najostrzejszej brzytwy, używał go następnie do swego "skrobania". Upodobnił się do Horna. Wywoływał popłoch, otrzymywał najwyższe honoraria, jakie kiedykolwiek płacono za tego typu pracę; było to jednak uzasadnione, gdyż stał się prawdziwą legendą - i to długo przed ukończeniem trzydziestu lat. "...Pomiędzy ciemnością i brzaskiem..." - pomyślał, użył jednak innych słów, bardziej stosownych: "...między śmiercią i skrobaniem..." Pracował w szaleńczym tempie. Jego działalność przypominała oskrobywanie ryb z łusek. Zrobił to ze starą kobietą na schodach, następnie z tą, która była sparaliżowana, a jej ciało wydawało ten straszny odór, na koniec zostawił grubego mężczyznę, który w tak beznadziejnie głupi sposób próbował obronić kalekę, walczył dzielnie i nawet zdobył się na to, aby zaatakować - chwycił napastnika za włosy, wyrywając mu kilka z nich. Gdy było już po wszystkim, odetchnął i poszedł do łazienki, aby umyć skrobaczkę. Planował polecieć na krótko do Nowego Jorku, całą noc spędzić na grze w ruletkę, następnie polecieć concordem do Anglii i przez jeden dzień odpocząć. Miał teraz coraz więcej pracy - no i coraz więcej pieniędzy. Był z tego zadowolony, gdyż potrzebował pieniędzy. Wszystko układało się pomyślnie. Był z siebie całkowicie zadowolony, istniało tylko jedno "ale": uczucie wstydu związane z apetytem, jakiego nabierał po wykonaniu roboty. Gdyby tylko mógł się wyzbyć tego wstydu. W tym, że jadł po zakończeniu pracy, nie było przecież nic złego. Wszyscy mieli jakieś dziwactwa. W jego fachu byli nawet tacy, którzy po zabiciu człowieka przeżywali orgazm. Uśmiechnął się. Przynajmniej nie był obłąkany. `ty 2 `ty Melissa nigdy nie będzie miała co do tego pewności, ale prawdopodobnie to znienawidzone znamię uratowało ją od nieszczęścia. Słowo "znienawidzone" ani w części nie oddawało uczuć Melissy, ale język angielski - przynajmniej według filologów francuskich - był zubożałym językiem, niezdolnym do tego, aby w adekwatny sposób opisać różne zjawiska. Melissa sądziła, że żabojady - znani skądinąd ze swej niezwykłej arogancji - w tym konkretnym przypadku mogli mieć rację. Słowo "nienawiść" być może nie miało dostatecznie mocnego zabarwienia emocjonalnego, ale Melissa nie znała bardziej odpowiedniego. Znamię, które miała od urodzenia miało kształt guza. Po prawej stronie. Kilka cali poniżej prawej piersi. Miało pomarańczowe zabarwienie. W jej oczach było tak duże, jak dynia, w rzeczywistości miało wielkość połowy śliwki. Z początku znamię miało zabarwienie czerwone i według opinii lekarzy nie było niczym niezwykłym. Występowało u wielu dzieci. Z biegiem czasu powinno zniknąć bez śladu. A poza tym, któż by je zauważył - cała reszta ciała była przecież taka śliczna. Po jakimś czasie znamię zmieniło jedynie swój kolor, jego rozmiary pozostały te same. Melissa zauważyła to. Będąc dorastającą dziewczyną, przy każdej okazji, gdy musiała być rozebrana, miała bolesną i ustawiczną świadomość faktu, że posiada owo znamię. Nienawidziła sytuacji, gdy w towarzystwie innych dziewcząt zmuszona była brać prysznic, w takich chwilach trzymała zawsze prawą rękę opuszczoną luźno w dół, zasłaniając tym samym wstydliwe miejsce, natomiast lewą ręką namydlała ciało. Gdy inne dziewczęta odkrywały jej tajemnicę, wtedy - jak to zwykle robią małe niewinne istoty - naśmiewały się z niej bez końca. Gdy Melissa miała skończyć siedem lat, postanowiła porozmawiać o swym zmartwieniu z ojcem. Wtedy jeszcze nie mogła wiedzieć, że Mark Biesenthal był nie tylko najbardziej znanym, ale i uznanym historykiem amerykańskim. Był wcieleniem doskonałości - mężczyzną, który zawsze przy kolacji nosił garnitur i krawat. Był początek grudnia i pora dnia, gdy Melissa chodziła już zwykle spać - wtedy właśnie odbyła się jej rozmowa z ojcem. Jak zwykle po kolacji ojciec siedział w swoim gabinecie. Dziewczynka podeszła do niego, ojciec wziął ją w ramiona, całując go w policzek wyszeptała: - Dobranoc, a potem - bardzo cichuteńko - powiedziała: - Już wiem, co chcę dostać pod choinkę. - Powiedz mi, może nie zapomnę. - Czytałam o tym w jednym z mamusi czasopism. - W takim razie mniemam, że to będzie kosztowne... Melissa wskazała na swój prawy bok, gdzie znajdowało się właśnie "to". - Operacja plastyczna - powiedziała. - Hm - Uśmiechnął się i przez chwilę trzymał ją w ramionach. - Wytłumacz mi, do czego jest ci potrzebna ta operacja plastyczna? - Tatusiu, taka operacja usuwa różne rzeczy. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. - Melissa, czy jesteś mądrą dziewczynką? - A bo ja wiem? Ojciec westchnął. - Kochanie, biorąc pod uwagę etap rozwoju, na jakim się właśnie znajdujesz, masz świetne ucho do języków, a więc nie muszę ci chyba o tym mówić, że wyrażenie "a bo ja wiem" nie pochodzi ani z naszego ani z jakiegokolwiek języka. Począwszy od tej chwili, chciałbym, abyś przestała tak mówić. Dobrze? Dziewczynka skinęła głową. - Pozwól, że sformułuję pytanie inaczej: jakie masz oceny w szkole? - Wiesz przecież sam, że mam dostawać tylko najlepsze. - Z tego co wiem, nie jesteś przez to nieszczęśliwa, prawda? - Nie. - I nauka nie zajmuje ci aż tyle czasu, abyś nie mogła choć chwilę pooglądać telewizji. Dziewczynka ponownie skinęła głową. - A więc dobrze. Czy uważasz - wiem, że to trudne pytanie, ale postaraj się odpowiedzieć - a więc czy uważasz, że jesteś atrakcyjna? Rzuciła ojcu ukośne spojrzenie. - Chodzi ci o to, czy jestem ładna? Nie. - (Nie było to kłamstwo, lecz niewinne kłamstewko. Była bowiem ładna. I miała nadzieję, że tak jest. Ale musiało upłynąć jeszcze dziesięć lat, zanim odpowiedziałaby na to pytanie twierdząco.) - A więc ja ci mówię, że jesteś ładna. Ale czy jesteś również wysportowana? - Szybko biegam. Jego głos stał się teraz bardziej doniosły, miał ton kpiący i wyrażał jednocześnie podenerwowanie. - Czy wygrywasz ze mną w "zośkę"? Ze mną, niegdyś mistrzem w tej grze? - No cóż, ćwiczę więcej niż ty. - Podsumujmy to wszystko: ładne, mądre, wysportowane stworzenie - jeśli nie będzie się mieć na baczności, może wyrosnąć na okropną arogantkę. Dziewczynka wyglądała na zmieszaną. - Na chwalipiętę - powiedział. Melissa nie cierpiała tego typu ludzi. - Nigdy się to nie stanie. - Może się tak stać. Ale myślę, że to czarujące znamię - które, jak dobrze wiesz, zniknie któregoś dnia, o czym zapewniali nas wszyscy lekarze - jest po prostu przypomnieniem, że nikt z nas, wyłączając mnie samego, nie jest doskonały. Myślę więc, że na Boże Narodzenie pomyślimy o jakimś innym prezencie. - A więc nie? Pocałował ją w policzek. - Być może kiedyś w przyszłości, gdy będziesz zdziecinniałą staruszką. W tej chwili jednak odpowiedź brzmi zdecydowanie: nie. W tym momencie weszła do gabinetu matka. - Wychodzę, wychodzę - powiedziała Melissa, ubiegając tym samym mamę, która i tak kazałaby jej za chwilę zmykać z pokoju ojca. Wybiegła z gabinetu, przystanęła na chwilę, aby posłuchać, o czym będą rozmawiać rodzice. - "Zdecydowanie: nie", ale w jakiej sprawie - spytała matka. - Chce, aby usunięto jej znamię. - Dlaczego tak bardzo jej to przeszkadza? - zastanowiła się matka. - A bo ja wiem - odpowiedział ojciec. Tej właśnie nocy obsesja Melissy wywołana czerwonym - zmieniającym barwę w pomarańczowe - miejscem na jej ciele, osiągnęła swoje apogeum. Pragnęła, aby znamię zniknęło. Nazajutrz - podobnie jak każdego ranka - sprawdziła, czy jej życzenie spełniło się. Zmierzyła następnie znamię w taki sposób, w jaki czyniła to co jakiś czas - zmierzyła nie tylko wysokość guza, ale również jego powierzchnię. Jeśli znamię nie znikało, chciała się wtedy przynajmniej upewnić, czy przypadkiem nie powiększa się - i okazywało się, że nie. Fakt ten, bardziej niż cokolwiek innego, nastrajał ją bardziej optymistycznie do życia i pozwalał jej myślom zająć się czymś bardziej pożytecznym. Chociaż obsesja osiągnęła wreszcie swój kres, Melissę ustawicznie trapiło coś innego: na ciele miała małe kępki włosów. Mając doskonałą figurę, nigdy nie wkładała dwuczęściowego kostiumu kąpielowego. Nigdy też nie pływała nago - nawet gdy znajdowała się na opuszczonej plaży gdzieś na Karaibach. Nie kochała się również z mężczyzną przy zapalonym świetle. Było tak przynajmniej do momentu, gdy w jej życiu pojawił się nagle Tom Levy, mężczyzna dość niezdarny, ale na tyle inteligentny, aby nie powielać sposobów postępowania jej ojca. Pierwszy raz, gdy spali ze sobą w jego małym mieszkanku, leżeli obok siebie bez żadnych ubrań, on pieścił jej ciało swoimi długimi palcami i zanim zdążyła odsunąć jego rękę, dotknął właśnie tego miejsca. Wyczuł w niej jakieś napięcie i spytał o przyczynę, gdy usłyszał wymijającą odpowiedź, nie zraził się, lecz nalegał, aby mu powiedziała; gdy wreszcie się na to zdobyła, zapalił światło i tak obrócił jej ciało, aby zobaczyć znamię. To, co wtedy powiedział było wspaniałe: - Sam chciałbym mieć coś takiego. - Następnie pocałował ją w to miejsce, zrobił to ponowie, po czym znów nastąpiła ciemność. Melissa już od dłuższego czasu była obiektem zainteresowania mężczyzn, ale po tej nocy wiedziała, że ten szczupły chłopak nie wymknie się z jej ramiona tak szybko, jak jego poprzednicy. W tej chwili, w późne czerwcowe popołudnie, u progu czwartego roku małżeństwa, leżała na ich wspólnym łóżku i czytała artykuł w brytyjskim czasopiśmie medycznym na temat odkryć w dziedzinie chirurgii krtani, które przyniosły wspaniałe wyniki w leczeniu dzieci mających pewne wady wymowy. Melissa polizała kciuk i obróciła stronę. Lizanie kciuka było nawykiem, którego nie potrafiła wyplenić. Jej ojca doprowadzało to do szału. - Moje książki są całe poślinione, musisz przestać to robić, w przeciwnym razie przestanę cię uznawać za swoją córkę. - Melissa próbowała, ale nie dawało to żadnego skutku, po prostu nie mogła nic na to poradzić i koniec - prawdopodobnie dlatego, że był to zwykły odruch, którego w ogóle nie była świadoma; podobnie zresztą było w przypadku McEnroe, który przy serwowaniu napinał językiem skórę policzka. Leżąc na łóżku Melissa czuła się bardzo szczęśliwa. Wyszła za mąż za mężczyznę, którego kochała, czytała w tej chwili artykuł, który ją zafascynował i mówiąc prawdę, była szczęśliwa z innego jeszcze powodu: nie musiała w tej chwili prasować. Nienawidziła tego, ale ponieważ nie potrafiła gotować, czuła się w obowiązku wykonywać czasem czynności typowej gospodyni domowej; uważała, że tak powinno być i nie przejmowała się tym, co na ten temat sądziły feministki. Gdy po raz pierwszy zadzwonił ktoś do drzwi, zignorowała to. Po chwili dzwonek rozległ się ponownie. Melissa wstała z łóżka, wygładziła spódnicę, narzuciła na siebie bluzkę bez rękawów i podeszła do drzwi wejściowych, nie otworzyła ich jednak, tylko spytała: - Tak? Z korytarza usłyszała głos: - Artykuły spożywcze, proszę pani. Melissa próbowała rozszyfrować osobnika stojącego po drugiej stronie drzwi. Był przed dwudziestką, z pewnością pochodzenia latynoskiego, prawdopodobnie inteligentny, prawie zupełnie zatracił obcy akcent. - O co chodzi? - Ze sklepu Gristede'a, proszę pani. - Nic u nich nie zamawiałam, nawet nie robię tam nigdy zakupów. Przez drzwi dał się słyszeć głęboki oddech. Potem padło pytanie: - Czy to jest piętnaste piętro? 465Ď? Melissa otworzyła ostrożnie drzwi, nie zdejmując z nich jednak grubego łańcucha. Młody człowiek był niewysokiego wzrostu i wyglądał schludnie. Miał w rękach tekturowe pudło wypełnione towarami ze sklepu spożywczego. - Przykro mi - powiedziała. - Być może chodzi o inne mieszkanie. - Już próbowałem, nikt jednak nie odpowiada. - No, cóż - powtórzyła Melissa. - Przykro mi; z pewnością zaszła jakaś pomyłka. Młody człowiek wyglądał na bardzo podenerwowanego. - To dopiero drugi dzień w pracy i zdarza mi się coś takiego! Większość zarobków to napiwki; niech to diabli! - Nie dam ci napiwku - powiedziała Melissa - nie możesz tego po mnie oczekiwać, ta pomyłka nie zaszła przecież z mojej winy. - Oczywiście, że nie, jestem po prostu wściekły, bo teraz muszę tracić czas na odszukanie właściwego adresu, a w moim fachu czas to pieniądz. - Uśmiechnął się. - Mój stary zawsze to powtarza: "w moim fachu". Wie ani dlacze o jest to śmieszne? On w ogóle nic nie robi. Czy wyczuwa pani w tym śmieszność? Melissa skinęła głową. "Czy wyczuwa pani śmieszność" - od tego chłopca nie spodziewała się usłyszeć takich sformułowań. Był z pewnością bardzo inteligentny i być może szukał sposobu na odmienienie swojego życia - prawdopodobieństwo, że mu się to uda, nie było jednak wysokie. - Czy mogę skorzystać z pani telefonu i zadzwonić do sklepu? Proszę mi pozwolić! - Nie. - Zrobię to błyskawicznie i zaraz sobie pójdę, wyjaśnię całe nieporozumienie i nie będę musiał iść z powrotem do sklepu. - Nie musisz wracać do sklepu, dwie przecznice dalej znajdziesz budkę telefoniczną. - Prawdopodobnie nie działa, a poza tym rozmowa kosztuje dwadzieścia pięć centów. Tak mi na tym zależy, proszę mi pozwolić. - Nie. Mam nadzieję, że rozumiesz powód. Pokiwał głową. - Tak. Rozumiem, proszę mi wierzyć. - Mówiąc to, zaczął odwracać się w kierunku wyjścia. Melissa spoglądała na niego, zamykając drzwi; jeszcze nie domknęła ich, gdy nagle chłopak odwrócił się i spojrzał na nią - tym razem na jego twarzy nie było już uśmiechu, wpatrywał się w nią błędnym, beznadziejnym wzrokiem chłopca ze slumsu. - Gdybym był jednym z was, wtedy wpuściłaby mnie pani do środka, to akurat zrozumiałem świetnie. Melissa poczuła się nagle dotknięta. Przede wszystkim dlatego, że pochodziła z rodziny o liberalnych poglądach i została dość rygorystycznie wychowana. Poza tym nie była przecież głupia - nie wpuszczało się do mieszkania obcych młodzieńców, niezależnie od tego, czy ich skóra ma kolor czarny, brązowy, biały czy zielony. Stojący na korytarzu chłopak nigdy nie zgodziłby się jednak z tego typu argumentacją. Mówiąc szczerze, Melissa nie obwiniała go za to - gdyby była na jego miejscu, myślałaby z pewnością podobnie; mając to wszystko na uwadze, ze złością zdjęła łańcuch i nieuprzejmym gestem wskazała nieznajomemu drogę do kuchni, gdzie znajdował się telefon. Obok zlewu ustawiona była deska do prasowania oraz żelazko wraz z całym stosem koszul Tommy'ego. Chłopak położył swój pakunek na desce, zrobił to niezwykle uważnie, aby nie poprzewracać koszul. Sięgnął następnie ręką do zawieszonego na ścianie telefonu, podniósł słuchawkę, wymamrotał: - Dziękuję - wykręcił szybko numer, po czym wykonał nagły zwrot i uderzył Melissę słuchawką w bok głowy - runęła jak długa, uderzając głową o podłogę, do oczu napłynęły jej piekące łzy, miała jednak nadzieję, że ani przez chwilę napastnik nie wziął ją za płaczliwą, rozhisteryzowaną babę, którą przecież nie była, łzy pojawiły się bezwiednie, a ona prawie w ogóle nie odczuła strachu, była tylko zła na samą siebie z powodu swej liberalnej głupoty; gdy tego typu myśli kłębiły jej się w głowie, napastnik wyjął zaostrzony śrubokręt i zbliżył go do jej twarzy. Dopiero wtedy odczuła prawdziwy strach. - dawaj... - ...co?.. - ...dawaj, do diabła... - ...co ci mama dać?... -...nie pieprz głupio, wszystko, co masz... Melissa wlepiła wzrok w młodego mężczyznę, który trzymał śrubokręt blisko jej gardła, jej myśli zaprzątała teraz sprawa dość osobliwa - otóż w warunkach stresu akcent chłopaka stał się o wiele łatwiejszy do rozszyfrowania, Melissa zastanawiała się, dlaczego tak jest i doszła do wniosku, że podobnie było przecież w przypadku kilku dobrze wychowanych Anglików, których kiedyś poznała i którzy - jak się później okazało - byli typowymi mieszkańcami londyńskiego slumsu próbującymi ukryć swe prawdziwe pochodzenia; ale w przypadku tego młodzieńca sprawa wyglądała inaczej, gdyż nie było wątpliwości, że był z pochodzenia Latynosem, co się zaś tyczy Anglików - wygląd zewnętrzny nie zdradzał przecież ich prawdziwego pochodzenia; biorąc to wszystko pod uwagę Melissa, która była zawsze osobą dociekliwą, miała przez chwilę ochotę spytać swego napastnika, dlaczego gubi w tej chwili niektóre spółgłoski, akcentując jednocześnie pewne samogłoski - ale ponieważ była nie tylko dociekliwa ale również inteligentna, postanowiła więc, że nie będzie w tej chwili stawiać chłopca w krzyżowym ogniu pytań... - Jezu, zamknij się, Melissa - pomyślała - rób, co ci każe, nie zjawił się tutaj, aby ci pomóc, nie chce się z tobą zaprzyjaźnić. - Próbowała obrócić się, lecz chłopak nie pozwolił jej na to, przytykając do jej boku ostry koniec śrubokręta. - Czy pozwoliłem ci się ruszać? - ...moja torebka... jest w przedpokoju... chciałam przynieść pieniądze, przecież po to tu przyszedłeś, prawda?... -...razem pójdziemy... nigdzie nie pójdziesz beze mnie... Poszli do przedpokoju, Melissa wskazała miejsce, gdzie znajdowała się jej torebka, chłopak wziął ją i wysypał zawartość na podłogę obok drzwi, chwycił następnie za portfel i otworzył go. - Piętnaście pieprzonych dolarów? -...Przepraszam, nie noszę przy sobie pieniędzy, ale posłuchaj, mam dwie karty kredytowe, weź je... -...po cholerę potrzebne mi są karty kredytowe kobiety, czy według ciebie wyglądam jak kobieta...? -...nie... nie, oczywiście, że nie... -...biżuteria? -...nigdy jej nie noszę... -...paniusiu, dawaj pieprzoną biżuterię, nie próbuj mnie wykiwać. - To mówiąc ukłuł ją w bok śrubokrętem. -...to boli... -...o to przecież chodzi, a teraz oddaj biżuterię... Głos Melissy zaczynał drżeć. - Przysięgam na Boga, gdybym miała, dałabym ci od razu i zostawiłbyś mnie w spokoju. - Pokaż mi teraz, gdzie się ubierasz... Przeszli razem do sypialni i podeszli do toaletki. Chłopak otworzył szuflady, wysypał na podłogę ich zawartość, niczego cennego nie znalazł, przeklął. - Widzisz? Nie kłamałam. Doskoczył do niej. - Masz cholerne szczęście, że nie - i nie rób tego na przyszłość. Dawaj compact. - Co takiego? Jeszcze mocniej ukłuł ją śrubokrętem. - Nie wiem, o czym mówisz. - Nie masz odtwarzacza płyt compactowych? Melissa pokiwała przecząco głową. Chłopak rozejrzał się po pokoju. - No dobrze. Wezmę telewizor. Melissa zamknęła oczy. ...proszę... nie kłamię... uwierz mi... ale... nie mamy telewizora... - Wszyscy mają w domu jakiś cholerny telewizor! Spojrzała na niego. - Mieliśmy kiedyś, ale zepsuł się, zresztą niewiele oglądaliśmy, właściwie tylko program "Cheers" i Tedda Koppela... - ...nie obchodzą mnie wasze upodobania! -...oczywiście, że nie... przepraszam... chcę tylko powiedzieć, że nie zdecydowaliśmy się jeszcze na kupno nowego... Chłopak spojrzał na pieniądze, które trzymał w ręce. - Piętnaście dolarów? Narażam dupę dla piętnastu dolarów...? Melissa dokładnie mu się przyjrzała. Był speszony - zepsuty dzieciak, który na urodziny nie dostał tego, co chciał. Rozejrzał się w koło, następnie spojrzał w kierunku przedpokoju, aż w końcu jego wzrok zatrzymał się na drzwiach. Melissa zrozumiała, że to, co mogło okazać się istnym koszmarem, w tym momencie kończyło się - chłopak chciał wyjść, było już po wszystkim, odniosła więc zwycięstwo; aby dać mu jeszcze jeden powód do wyjścia, powiedziała z taką energią w głosie, jaką potrafiła jeszcze z siebie wykrzesać: - Ciesz się, że masz chociaż tyle, jeśli jesteś mądrym chłopcem, lepiej idź już sobie, za chwilę wróci mój mąż. To był błąd - i to wielki. Przede wszystkim dlatego, że chłopak nie uwierzył jej słowom i sytuacja, w której się oboje znaleźli, nabrała jakby nowego wymiaru - teraz wiedział, że kobieta jest zupełnie sama i do tego bezbronna, dostrzegł w tym szansę, aby zmniejszyć rozmiary swojej porażki, odzyskać poczucie męskości i urządzić sobie zabawę, którą zapamięta na długo. - Naprawdę za chwilę? - Tak. - To znaczy może tu być lada moment? - Właśnie tak. - A więc myślisz, że najwyższy czas abym stąd spływał? Pokiwała głową i obserwowała, jak on tymczasem chwycił metalową stronę śrubokręta i przytknął okrągłą rączkę do jej najbardziej intymnego miejsca. Odsunęła śrubokręt na bok. - Ten twój skurwiel ma szczęście. Melissa milczała. - Wiesz, że jesteś ładniutka? - Popatrz, ty... - zaczęła. Przytknął śrubokręt do tego samego miejsca, tym razem zrobił to jednak mocniej. - Nie mam ochoty patrzeć, chyba że na ciebie. - Wskazał ręką na coś, co znajdowało się za jej plecami; wiedziała, że chodzi mu o łóżko. - Robicie to przy zapalonym świetle? Ty i ten twój szczęściarz? Nie wiedziała co ma w tej chwili powiedzieć. - C'mere - mówiąc to pomyślała, że będzie ją próbował pocałować, więc odchyliła głowę, okazało się to jednak daremne - jego zainteresowanie skupiło się bowiem na spódnicy, którą gwałtownym ruchem zdarł z jej ciała. - Przest... - zaczęła, ale on zasłonił jej usta mocno ręką i powiedział szeptem: -...jeśli zrobisz to jeszcze raz, rozerwę cię na strzępy, wierzysz mi? Skinęła głową. - Wyskakuj z majtek. Melissa stała jak wryta. - No już, ty dziwko, rób to, nie zmuszaj mnie, żebym to sam zrobił, dobrze? Po chwili stała naga od pasa w dół. Chłopak wziął do ręki śrubokręt i znów ją dotknął. - Proszę... -...kobiety to lubią... takie twarde rzeczy... -...nie... nie lubią... - A więc delikatnie. Chcesz delikatnie? -...nie... w ogóle nie chcę... - Będziesz chciała, kiedy to zobaczysz... - mówiąc rozpinał w spodniach zamek błyskawiczny. Wziął "to" następnie do ręki i zbliżając się do Melissy, zaczął rozbudzać w sobie swe męskie instynkty. Pchnął ją na łóżko. Melissa upadła, próbując cały czas zachować świadomość, starała się również przypomnieć sobie, co należy zrobić w takich okolicznościach - oczywiście żadna inteligentna kobieta nie mogła się znaleźć w takiej sytuacji, Melissa czytała przynajmniej na ten temat jakieś artykuły - i teraz, gdy napastnik przyparł ją do łóżka, próbowała za wszelką cenę przypomnieć sobie, co powinna w tej chwili zrobić: bronić się? Zrezygnować z walki? Zacząć rozmawiać z napastnikiem i w ten sposób próbować wyswobodzić się? Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi - choć ta odpowiedź mogła uratować jej życie. Cały okres nauki w szkole wydał jej się w tym momencie czasem straconym, uzyskiwanie dobrych ocen w szkole, na uniwersytecie oraz przy obronie pracy dyplomowej nie było niczym trudnym, trzeba było tylko włożyć w to wszystko trochę wysiłku - jednak teraz, gdy znalezienie trafnej odpowiedzi naprawdę miało jakieś znaczenie - gdy nie chodziło o studiowanie jakiejś książki po to jedynie, by uzyskać nie mającą znaczenia ocenę - Melissa nie sprawdziła się. - Wymyśl coś - mówiła do siebie w myślach - bronić się? Tak? - Ale jakiś inny głos podpowiadał jej, że taka reakcja kobiety mogła rozzłościć mężczyznę, który wpadłby wtedy w panikę i zabiłby swoją ofiarę; mógłby, rzecz jasna, zareagować tak samo, gdyby kobieta próbowała zastosować metodę perswazji; uległość w takich okolicznościach wydawała się natomiast Melissie czymś poniżającym - ale być może taka właśnie reakcja była najlepsza z możliwych: wyłączyć się zupełnie i myśleć o czymś innym, zapomnieć o napastniku i wyobrazić sobie, że to jedynie jakaś wizja - to fakt, że napawająca strachem, ale jednocześnie posiadająca jakiś komiczny wymiar... ...twarz, która zbliżała się w tej chwili do twarzy Melissy, nie posiadała jednakże takiego wymiaru. Pocałował ją. Do jej ust wcisnął swój język, jedną ręką trzymał jej głowę, aby nie mogła jej odwrócić, drugą dotykał jej nagiego ciała - a więc musiał odłożyć na bok swój śmiercionośny śrubokręt i przystępował w tej chwili do czynu, Melissa zamknęła oczy i nie otwierała ich, gdy pocałował ją ponownie; jego obie ręce znalazły się teraz na jej bluzce, na jej piersiach... ...pomyśl o polu stokrotek... - ktoś powiedział tak kiedyś do dziecka, gdy właśnie miało się zdarzyć coś niemiłego - "pomyśl o polu..." Chłopak zdzierał teraz z Melissy bluzkę. Śnieg. Biały śnieg - zawsze to kochała. Pomyśl o tym, powiedziała do siebie w myślach, wyobraź sobie, że ciągnie cię ktoś na saniach, myśl o tym, przypomnij sobie, jak wycinano ci migdałki, a potem jadłaś lody - takie zimne i białe, wyobraź sobie, że jesteś Królewną Śnieżką i że kocha cię książę - i że jesteś najpiękniejsza i... ...i w tym momencie poczuła w ramionach wielką moc, szokująco brutalną siłę w szczupłych nogach - zrozumiała bowiem, że pod podartą bluzką ten jakiś ciemnoskóry stwór zobaczy tak skrzętnie przez nią ukrywane pomarańczowe wstydliwe miejsce, a przecież w jej dorosłym życiu żaden mężczyzna tego nie widział, żaden mężczyzna z wyjątkiem Tommy'ego - było to słuszne, tak właśnie miało być i nic nie miało się pod tym względem zmienić; pomyślawszy o tym wszystkim, Melissa raptownie przewróciła się na bok, odpychając napastnika ramionami i kopiąc go nogami; on najwidoczniej nie był na to przygotowany i stracił w tym momencie równowagę, wtedy Melissa zamierzyła się palcami na jego oczy, lecz chybiła celu, tymczasem on, straciwszy równowagę, runął jak długi na łóżko, dzięki czemu Melissa dostrzegła leżący w pobliżu śrubokręt, sięgnęła po niego - udało się, zaczęła nim następnie wymachiwać na oślep chcąc trafić swojego oprawcę i jeden z ciosów dosięgnął nawet celu, nie wywołując jednak pożądanego skutku, napastnik odturlał się jednak w bok, co pozwoliło Melissie stanąć i choć ciało nie znajdowało się w doskonałej równowadze, zdołała odskoczyć kilka metrów dalej; on natychmiast rzucił się za nią w pościg i układając ciało jak do nurkowania, zdołał chwycić ją za stopę, Melissa niemal upadła, znajdując się w tej chwili przy samych już drzwiach; mogła spróbować je otworzyć, lecz były zamknięte; ponieważ często miewała kłopoty z ich otwarciem, wybrała w tym momencie inną możliwość - kuchnię, a tam znajdowały się przecież noże, tak więc gdy dotarła już do celu, sięgnęła po jeden z nich, lecz nie zdołała utrzymać go w dłoni, ciągle miała jednak przy sobie śrubokręt i gdy napastnik ponownie zaatakował, doskoczyła do niego raptownie, starając się zadać mu cios; przez moment zastanowiła się, czy byłaby w stanie zrobić z tej broni prawdziwy użytek, czy zdobyłaby się na to, aby go oślepić lub wbić mu nóż w gardło - czy byłaby do tego zdolna? Na to pytanie nie musiała znaleźć natychmiastowej odpowiedzi, gdyż oto za plecami napastnika pojawił się nagle jej Tommy, jej ukochany mąż, do jego dzikich oczu napłynęły w tym momencie łzy gniewu... `tc Iii. Próba generalna `tc `ty 1 `ty Wuj Arky siedział na jednej z wyżej umieszczonych ławek sali gimnastycznej uniwersytetu Princeton i pierwszy raz od pewnego czasu był bliski ekstazy - słowo to zwykle kojarzył z seksem, jednakże dla kogoś, kto przekroczył już wiek emerytalny, seks był równie podniecający - przynajmniej w niektóre dni - jak to czy na śniadanie zjeść grzanki, czy też otręby pszenne. W tym jednak momencie - było kilka minut po dziewiątej - uśmiechnęło się do niego szczęście. A powodem tego był fakt, że właśnie w jego mieście rodzinnym można było być świadkiem spotkania największych młodych talentów koszykówki - w sumie stu dziesięciu graczy, w większości uczniów niższych klas szkół średnich. Co więcej nie przyjechali oni z południowej Filadelfii czy też z przesyconych wilgocią boisk Waszyngtonu. Ludzie sportu mieli do tych miejsc jakieś dziwne uprzedzenie. Nie był to również zwykły obóz koszykarski, w czasie którego nie robi się nic innego, tylko biega i wykonuje rzuty przez dziesięć godzin dziennie. Ten obóz był czymś więcej - do udziału w nim zaproszono najlepszych graczy, jakich miała cała Ameryka, obóz miał ich przygotować nie tylko do przyszłych wyczynów sportowych, ale również do życia. Rano odbywały się sesje naukowe, popołudnia wypełniały spotkania przeznaczone na udzielanie porad indywidualnych oraz wykłady. Były też spotkania z wielkim Michaelem Jordanem. A potem, wieczorami - i to była największa frajda - w obecności kilkudziesięciu trenerów, łowców talentów z różnych uczelni, oraz starych bywalców sal gimnastycznych - takich właśnie, jak wuj Arky - pozwalano młodym chłopcom na to, aby pograli sobie swobodnie, można ich było wtedy oglądać, jak poruszają się zwinnie po boisku i rzucają celnie do kosza, można było podziwiać ich cudowną sztukę improwizacji. Będąc świadkiem tych wspaniałych pokazów, wuj Arky czuł się zupełnie beztrosko - biorąc pod uwagę jego codzienne zajęcia, można mu było takiego stanu ducha jedynie pozazdrościć. - Pieprzone czarnuchy - usłyszał za swoimi plecami. Wuj Arky odwrócił się i zobaczył opalonego mężczyznę, który właśnie przyszedł i usiadł w następnym rzędzie, był postawny, mocno zbudowany, jego wzrok wyrażał pogardliwy stosunek do tego, co działo się na boisku. Mężczyzna zwrócił się do Arky'ego: - Czy może pan uwierzyć, że wieczorami wypuszczają te goryle na wolność? Należałoby ich zamknąć na klucz, a potem wyrzucić ten klucz i pozwolić grać chłopcom, którzy wiedzą, jak się to robi. - A kimże są ci chłopcy? - zapytał wuj Arky, bawiąc się swoją brodą w stylu św. Mikołaja, aby ukryć nieuzasadnione podenerwowanie. - Och, niech pan przestanie pieprzyć. - Przypuszczam, że ma pan na myśli mieszkańców Kaukazu - powiedział wuj Arky. - Czy Żydzi mieszkają na Kaukazie? - zapytał opalony mężczyzna. - Czy to miał pan na myśli? Wuj Arky spojrzał na tego drugiego gniewnym wzrokiem, po czym odwrócił się raptownie w kierunku płyty boiska. - Kim pan jest - księżną Di? - Tak się składa, drogi panie, że jestem kibicem sportowym, a więc kimś, kim pan z pewnością nie jest. - Bzdury - wiem wszystko na ten temat - i wiem, że żydki nie grają w koszykówkę, jedyną dobrą rzeczą jaką zrobiły czarnuchy jest to, że ich przepędziły. Ale uprawiają inne sporty, nie wymyślili jednak do tej pory nic godnego zainteresowania. - Sid Luckman był najlepszym rozgrywającym, jakiego widział świat. - W tym momencie tłum kibiców krzyknął: "Aaa...", Arky odwrócił się, ale było już za późno, aby zobaczyć z pewnością wspaniały rzut. Przesunął się o kilka miejsc dalej. Opalony mężczyzna podążył za nim. - A więc umieją skakać - powiedział. - Kangury i żaby robią to lepiej. Ale nie mają rozumu podobnie jak żydki nie mają żadnej ikry. - Koufax? Koufax był najlepszym strzelcem w całej historii. Poznałem go osobiście. Był prawdziwym dżentelmenem - miałem wielki szacunek dla talentu, któremu towarzyszyła taka skromność... - Tak, z pewnością. I stchórzył przed wzięciem udziału w turnieju, gdyż - jak to tłumaczył - było to jakieś święto dla żydków. Prawda była taka - i wie o tym każdy kibic - że bał się po prostu grać z lepszymi od siebie. - Proszę zostawić mnie w spokoju - powiedział wuj Arky - chcę oglądać grę. - Jak długo potrafi pan strawić oglądanie tego marnego widowiska? - Do momentu, jak skończą. Nieważne, jak długo będą grać... -...grają do jedenastej. - A więc zostanę tu do tej godziny. - Zostanie pan tu aż do jedenastej w towarzystwie samych małp? - Ależ proszę pana - powiedział wuj Arky. - Zakończmy tę rozmowę, zanim zacznie pan dzielić się ze mną filozoficznymi poglądami na temat ludności latynoskiej. - Wuj Arky wpatrywał się w boisko przez kilka minut, a następnie odwrócił się na moment. Opalonego narwańca już nie było. Cóż za ulga. W tej chwili na boisku wielki czarny gracz blokował strzał innego zawodnika, robił to z taką gracją. Arky w dużym napięciu śledził grę ciemnoskórych zawodników, w pewnym jednak momencie zaświtała mu w głowie myśl, że w tym, iż ów narwaniec wypytywał go o plany na dzisiejszy wieczór, mogło się kryć coś więcej niż zwykła ludzka ciekawość. To dziwne. A może wcale nie? `ty 2 `ty Scylla wyszedł z sali gimnastycznej, wsiadł do czerwonego chevroleta i pojechał do zachodniej części Princeton, minął ciemny dom wujka Arky'ego, skręcił w najbliższą ulicę i zaparkował. Na tylnym siedzeniu znajdował się futerał na rewolwer; Scylla szybkimi ruchami, używając specjalnych pasków, zawiesił futerał na klatce piersiowej. Na siedzeniu leżał też zawinięty w jakiś papier pistolet Magnum. Scylla włożył grube rękawiczki, odwinął pistolet, wsunął go do futerału, wziął do ręki kurtkę, dużą latarkę, wyszedł na zewnątrz, kurtkę włożył na siebie. Podszedł do domu wuja Arky'ego - zgodnie z informacją, jaką uzyskał od Perkinsa, na skrzynce na listy widniało nazwisko: J. F. Vaughan. Skrył się w cieniu obok domu i odczekał chwilę. Panowała cisza. Następnie, działając szybko, otworzył bez trudu zamek w drzwiach wejściowych, wszedł do środka, zapalił latarkę. Salon nie wyróżniał się niczym specjalnym. Sam dom miał charakter bungalowu, był usytuowany na dość rozległej działce, nie posiadał jednak własnego charakteru. Scylla odnalazł schody prowadzące do sutereny, oświetlił je latarką i bez przeszkód dotarł do laboratorium. Chryste - ile tam było butelek! W środkowej części dużego pomieszczenia znajdował się ogromny stół, a na nim przynajmniej sto identycznych butelek ze szkła, wszystkie zawierały przezroczystą ciecz, wszystkie też posiadały dozowniki i były oznakowane podobnymi do siebie nalepkami. Scylla oświetlił butelki latarką. Na każdej nalepce widniało napisane na maszynie słowo oznaczające jakiś kolor. Była więc butelka "Niebieska, "Niebieska o odcieniu talu", "Bursztynowa", "Umbrowa". Były kolory: "Piaskowy", "Ciemnożółty", a obok "Żółć indiańska". "Lawendowy", "Turkusowy". "Szary", "Cytrynowy" i "Miedziany". I nagle Scylla poczuł się jak sparaliżowany, ale trwało to jedynie krótką chwilę, kiedy zorientował się, że podłoga, na której stoi, zaczęła nagle skrzypieć i że musiała być podłączona do prądu elektrycznego, gdyż tam gdzie stał, pojawiło się nagle światło; w chwilę później poczuł podmuch powietrza, które stawało się coraz gorętsze, natomiast skrzypienie coraz głośniejsze. Scylla nie był nowicjuszem i wiedział co znaczy znaleźć się w pułapce, wiedział więc teraz dobrze, że właśnie mu się to przytrafiło. - Jestem bardzo dobrym strzelcem - powiedział wuj Arky, pojawiając się nagle w drzwiach rozświetlonego pomieszczenia z małym, można by nawet powiedzieć, gustownym pistoletem w ręku. - A ty jesteś bardzo kiepskim złodziejem. Jeśli nie zgadzasz się z którymkolwiek z tych stwierdzeń - zrób ruch. Jeśli tak, stań w pozycji krzyża. - Jezu... -...do cholery, rozłóż ramiona! Polecenie zostało wykonane. Wuj Arky zapalił światło i wyłączył oświetlenie podłogi. Szybkim krokiem ruszył w kierunku Scylli i gdy był już blisko, przystanął, następnie wyciągnął mu pistolet Magnum znajdujący się w futerale pod kurtką i zrobił krok do tyłu. - Jeśli Opatrzność sprawi, młody człowieku, że będziesz miał okazję, by zrobić coś takiego jeszcze raz, nie sądź, że można tak szybko pokrzyżować plany komuś, kto jest twoją potencjalną ofiarą. Co ukradłeś? - Nic. - Opróżnij kieszenie. - Zszedłem tu na dół po coś cennego, później chciałem wziąć magnetowid. Wuj Arky zaczął się śmiać. - Co w tym śmiesznego? - Twoja panika czy głupota - nie wiem, która z tych dwóch rzeczy bardziej mnie śmieszy. - Otworzył swój maleńki pistolet. - Jak widzisz, pusty. Trzymam go tylko w celu odstraszania, jestem naukowcem. - Teraz wymierzył Magnum w serce wysokiego mężczyzny. - Ale możesz mi wierzyć: naprawdę dobrze strzelam. - Obniżył pistolet, celując w okolice jąder. - Chryste... niech mi pan pozwoli odejść... - Najpierw musisz mi powiedzieć, co chciałeś ukraść. - Co popadnie, wie pan, wszystko to, co można spieniężyć, mam taki nałóg, potrzebny mi jest szmal... Arky wyszedł ponownie na zewnątrz, przekręcił odpowiedni kontakt i podłoga, na której stał Scylla, zaczęła się znów robić coraz gorętsza. - Mogę cię tu usmażyć, jeśli chcesz, lepiej powiedz całą prawdę. - Jakiś pedał chciał butelkę! Już drugi raz w ciągu tego wieczoru wuj Arky był bliski ekstazy. Standish. Musiało chodzić o spanikowanego Standisha, który próbował opóźnić jego prace. Wspaniale - czyż mógł być jakiś lepszy dowód na to, że Standish był w tyle. Arky wyłączył dopływ prądu, patrzył, jak podłoga dochodzi do swego normalnego stanu, włączył oświetlenie, podniósł do góry Magnum i przybliżył się do głupca. - Powinieneś był poprosić. - Nie rozumiem. - Weź butelkę. - Którą? - No tak, to rzeczywiście jest problem. - Nie wiedziałem, że tyle ich będzie, ten facet obiecał mi dwa i pół dolara, jeśli wezmę butelkę i zawiozę ją do miasta. Myślałem, że to potrwa chwilę. - I nie potrwa dłużej - powiedział wuj Arky. Wskazał pistoletem na butelki. - Na pewno chodzi o jedną z tych. Przysięgam - jeśli wybierzesz tę właściwą, uścisnę ci dłoń. - Ale jest ich chyba ze sto. - Co najmniej. Wybieraj. - Spoglądał na opalonego mężczyznę, który przypatrywał się nalepkom. - Każda butelka oznaczona jest innym kolorem. - To prawda. - Ale wszystkie wyglądają tak samo. - Bystry umysł - Standish wybrał właściwego człowieka. - Niech pan posłucha, zawrzyjmy uczciwy układ, prawdopodobnie nie uda mi się wybrać właściwej za pierwszym razem, co wtedy? - Powiem ci później, na razie dokonaj wyboru, weź butelkę do ręki, odkręć ją, powąchaj zawartość i odłóż ją ostrożnie na swoje miejsce. - Na Boga, niech mi pan da jakąś szansę... - ...dobrze, dam ci szansę, gdybyśmy odwrócili role, zgadłbym od razu. - Szaaansa... - ...wybieraj! Spoglądał na mężczyznę, który najpierw zawahał się przez chwilę, wybrał butelkę, odstawił ją jednak, wziął następną i miał zamiar zrobić to samo, odkręcił ją jednak, powąchał i odstawił z powrotem. - No dobrze, wybrałem, co teraz? - Jestem wynalazcą - wszystkie butelki z wyjątkiem jednej zawierają coś, co sam wynalazłem. Gaz w postaci cieczy. Powinieneś był... - spojrzał na zegarek... - zostało ci co najmniej pięć sekund życia. - Ty sukinsynu - krzyknął duży mężczyzna i ruszył na Arky'ego z zamiarem odebrania mu pistoletu. Jednakże zanim zdołał się do niego zbliżyć, nogi odmówiły mu posłuszeństwa i zwalił się z łoskotem na twardą podłogę. Arky przypatrywał się temu z dużym zainteresowaniem. Nerwowe zaciśnięcie pięści. Potem jeszcze jedno... Wreszcie ciało przestało się ruszać. Arky przeszedł nad leżącymi zwłokami i podszedł do swego stołu, gdzie znajdował się jego najcenniejszy wynalazek, tak doskonale strzeżony dzięki chyba stu różnym systemom zabezpieczeń. Ze zwykłej ciekawości wziął butelkę, którą wybrał martwy już w tej chwili mężczyzna i ze zdumieniem stwierdził, że mężczyzna nie pomylił się, zdumiał się po raz drugi, gdy łomot jego własnego serca został zagłuszony głosem, który dochodził z miejsca, gdzie leżały zwłoki, głos ten powiedział jakby od niechcenia: - Nawet moi wrogowie muszą przyznać, że umieram w wielkim stylu... Babe nigdy nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w tym dniu skrócił swój bieg. Często, szczególnie późnym popołudniem, w takie miłe dni jak właśnie ten, biegał wokół sztucznego jeziora co najmniej przez godzinę, tego jednak dnia biegał dopiero dwadzieścia minut i nawet nie zdążył pofantazjować sobie do woli - Edwin Moses, niepokonany płotkarz, wyzwał go na pojedynek, mieli razem wziąć udział w maratonie, którego cały przebieg będzie na żywo transmitowała telewizja całego świata, zysk z całej imprezy będzie, rzecz jasna, przeznaczony na cele charytatywne; w związku z tym wydarzeniem na łamach prasy sportowej powstał spór: czy płotkarz - specjalista na dystansie pół mili, o którego wytrzymałości nikt nigdy nie słyszał, mógł stanąć w szranki z wielkim maratończykiem Babem, choć ten nie trenował właściwie od dziesięciu już lat? Wyglądało to tak, jakby Bobby Fisher powracał do swego fachu; Babe był przez całe lata profesorem historii i abstrahując od jego dawnej, niekwestionowanej wielkości - czy mógł teraz osiągnąć coś, co można by nazwać dobrą formą? Wariat, pomyślał Babe o sobie samym, następnie zwolnił bieg i w końcu zatrzymał się. Cóż za głupkowaty sen na jawie. Gdy biegał, lubił myśleć o rzeczywistości, wplatając w nią jednocześnie elementy fantazji, lecz to, o czym myślał przed chwilą, było najgłupszą rzeczą, jaką wymyślił od czasów... być może był to najgłupszy pomysł w całym jego życiu. Oparł się o ogrodzenie otaczające sztuczne jezioro, obok niego przechodziły tłumy ludzi. Gdy zaczął tam biegać, nikt nawet nie wiedział o istnieniu jeziora. Może z wyjątkiem kilku podobnych mu zapaleńców. Dziś stało się miejscem spotkań dla matek z Dalton. Tego dnia bieganie nie sprawiało mu żadnej przyjemności. W tym akurat dniu lepszym miejscem do uprawiania joggingu było z pewnością Bloomingdale's. Poza tym brakowało mu Melissy. Co prawda nie rozstawali się ostatnio, ale po prostu stęsknił się za jej towarzystwem. Większość czasu przy śniadaniu spędzili milcząc, ale powodem tego nie była wzajemna niechęć - Melissa zaczynała czytać ten świetny artykuł na temat krtani i nie interesowała się niczym innym. Babe uśmiechnął się i odepchnął ramionami od ogrodzenia. Byli na pewno ludzie, którzy mogliby uważać jego żonę za osobę dość dziwną - ileż w końcu było młodych ładnych kobiet, które lubiły same jeździć metrem, udawały, że nie zwracają uwagi na otoczenie, a tylko gapią się przez okno i nie czytają nawet - jak to robią wszyscy - jakiejś popularnej powieści - cały czas przysłuchując się z najwyższą uwagą, jak niektórzy ludzie przedłużają w wymowie pewne samogłoski, nie wypowiadając jednocześnie jakichś tam spółgłosek? Chyba jest dziwna - zdecydował w końcu Babe wybiegając z parku i kierując się w stronę ulicy Sto Szesnastej; pobiegł następnie wzdłuż West Side i dotarł do numeru 465, wjechał na górę windą i ze zdziwieniem stwierdził, że drzwi do mieszkania nie były zamknięte na klucz; otworzył je i usłyszał odgłosy jakiejś szamotaniny, dochodzące od strony kuchni i gdy po chwili znalazł się w krytycznym miejscu, dokonał szybkiej oceny sytuacji: zobaczył niskiego, mocno zbudowanego mężczyznę o brązowej skórze, rozporek w jego spodniach był rozpięty; obok niego stała jego własna żona w potarganej bluzce, a od pasa w dół nie miała na sobie nic; gdy łzy napłynęły mu do oczu, ruszył wprost na wroga - wyciągnął przed siebie długie szczupłe ramiona i naprężył palce rąk tak, jakby miał zamiar go dusić, ten jednak zrobił unik i zadał pięścią cios, który wylądował na brzuchu Babe'a; Babe - nie był przecież zdobywcą "Złotych Rękawic" - stracił na chwilę oddech i zatoczył się do tyłu, ten drugi rzucił się teraz na niego, raz po raz wymierzając mu ciosy w twarz; Babe poczuł nagle, że traci równowagę i ratując się przed upadkiem, oparł się na desce do prasowania, ta jednak spadła na podłogę, a on wraz z nią, uderzając mocno o podłogę; chłopak wskoczył teraz na Babe'a, skrępował jego ruchy kolanami i obiema rękami mógł teraz bezkarnie walić w niego jak w bęben; usta Babe'a zaczęły wypełniać się krwią... Do tej pory Melissa zetknęła się z przemocą tylko w kinie, na ekranie wszystko było jednak dokładnie zaplanowane, a główny akcent położony był na choreografię; poza tym siedząc w ciemnym kinie wiedziało się, że za scenami gwałtu nie kryje się prawdziwy ból. Teraz jednak, stojąc w kuchni i widząc zakrwawioną twarz męża, obserwując strużki krwi płynące po jego brodzie, gdy tymczasem mniejszy mężczyzna nie przestawał atakować, Melissa czuła się tak, jakby była cała sparaliżowana. W obserwowanej scenie było tyle brzydoty i prostactwa; chociaż ostatni kwadrans nie był przecież dla niej miły, był niczym w porównaniu z przymusem patrzenia na cierpiącego męża. Nagle ruszyła do przodu ze śrubokrętem w ręku, zamierzając ugodzić nim intruza w szyję, on jednak wyczuł jej intencję, odwrócił się raptownie i wyrwał śrubokręt z jej delikatnych rąk; gdy to zrobił, zrozumiała, że jeszcze bardziej pogorszyła tym sytuację, przypomniała sobie jednocześnie o swoim znamieniu, które jeszcze przed chwilą uratowało ją przed gwałtem - ale co teraz uratuje jej męża...? Gdy Latynos odwrócił się gwałtownie i wyrwał Melissie jej broń, Babe był pewny co do kilku rzeczy, a szczególnie co do dwóch - po pierwsze, jego przeciwnik będzie nacierał dalej, tym razem uzbrojony prawdopodobnie w śrubokręt; po drugie - to nie miało żadnego znaczenia. Cokolwiek zrobi ten drugi, nie będzie to miało znaczenia. Były pewne prawa, które działały w każdych okolicznościach - w czasie trzęsienia ziemi, w czasie pożaru, niezależnie nawet od ruchu planet. Jednym z takich praw była grawitacja. Innym było to, że biedni zawsze będą cierpieć. Jeszcze inne prawo mówiło, że w świecie polityki znajdą się zawsze niewłaściwi ludzie. W końcu wreszcie było prawo, które stanowiło, że on, Tom Levy, znany również jako Thomas Babington, Babe - pod tym imieniem znany jedynie przez zmarłego brata - a więc że on, Tom Levy, na pewno nie przegra tego pojedynku. Nie przegra go przecież, widząc obok siebie poturbowaną i roztrzęsioną Melissę, której oczy wyrażają nieprzytomny strach. Przenigdy. Sprawi, że ten strach zniknie z jej oblicza. Odzyska swą Melissę. Latynos uderzył go w zęby. Też coś! Następny cios został zadany łokciem i dosięgnął jego szyi. Nie miało to jednak większego znaczenia. Nie miało - ponieważ nieznajomy facet nie zdawał sobie sprawy z jednej ważnej rzeczy: otóż w mężczyźnie, którego w tej chwili przyparł do ziemi, drzemał ładunek niesamowitej siły; ta siła nie ujawniała się zbyt często, na pewno nie wtedy, gdy wpadali na siebie uliczni przechodnie. Zawsze mówił: - przepraszam, demonstrując maniery dobrze wychowanego chłopca. Gdy inni byli dla niego niegrzeczni lub nawet go obrażali, znosił to z uśmiechem na twarzy. Nieprzyjemne sytuacje, które zdarzały się każdego dnia, traktował z obojętnością. Ale niech ktoś wejdzie tylko w drogę jego rodzinie! Tak więc krztusząc się krwią, wyciągnął rękę i gorączkowo szukał wokół siebie jakiegoś przedmiotu, natknął się w końcu na żelazko, chwycił je mocno za rączkę, uniósł w górę i uderzył celując w twarz Latynosa; uderzenie nie było zbyt celne, żelazko co najwyżej musnęło twarz drugiego mężczyzny; żelazko jednak to coś więcej niż pięść, uderzenie nim to zetknięcie się metalu z ludzkim ciałem i choć Babe nie był w dogodnej pozycji, by uderzyć skutecznie, to jednak ten pierwszy cios posiadał swą siłę. Uderzył ponownie i tak przekrzywił dłoń, że kant żelazka ugodził ciemnoskórego faceta w skroń - okazało się to skuteczniejsze, gdyż mężczyzna stracił równowagę i odsunął się na bok; w tej chwili obaj ciężko sapali i prawie padali z wycieńczenia, nie minęła jednak nawet chwila, gdy Babe podniósł się z podłogi i wymierzył przeciwnikowi cios żelazkiem prosto w twarz - mężczyzna odskoczył do tyłu, a następnie zwalił się na podłogę, z jego twarzy trysnęła krew, a z oczu biło w tej chwili przerażenie; gdy Babe zadawał następny cios żelazkiem, jego przeciwnik znajdował się już pod nim, ten cios posiadał więc siłę miażdżącą: metalowe żelazko roztrzaskało mężczyźnie brodę, jego usta były teraz szeroko otwarte, a spod popękanej skóry wystawały kości; w tym momencie nie był już w stanie zadawać ciosów, walczył jednak nadal - jego następne uderzenie złamało przeciwnikowi nos, a szósty już z kolei cios dopełnił wszystkiego: mężczyzna padł bezwładnie na podłogę; nad nim był jeszcze Babe, który spojrzał na swego nieprzytomnego przeciwnika, uniósł wysoko żelazko chcąc zadać swój najmocniejszy cios, gdy nagle usłyszał Melissę, która wrzaskliwym głosem błagała go, by tego nie robił, nie poprzestała jednak na samym krzyku - rzuciła się na niego, powodując tym samym, że stracił równowagę, a jego cios nie doszedł celu; w końcu wreszcie, dziwnym trafem, oboje znaleźli się w swoich ramionach... Gliniarze zachowali się wspaniale. Zjawili się po dziesięciu minutach i wykonali rutynowe czynności niezwykle sprawnie. Pod nadzorem czarnego gibkiego detektywa, który nazywał się Rory Baylor, skuli kajdankami Ramireza - bo tak z kolei nazywał się intruz - i wzięli go ze sobą. Następnie Baylor, w sposób spokojny, taktowny i bardzo systematyczny, przesłuchał Babe'a i Melissę. Gdy dowiedział się już wszystkiego, pożegnał się grzecznie i prosił o natychmiastowy kontakt, gdyby przypadkiem zaszła taka potrzeba. Babe odprowadził policjanta do drzwi i gdy był z nim przez chwilę sam na sam, spytał go ściszonym głosem, czy w późniejszych godzinach w tym dniu będzie jeszcze na służbie. Baylor nie poczuł się zaskoczony i odpowiedział, że tego dnia z pewnością będzie w swym biurze i podał mu adres rejonowej komendy policji. Następnie wyszedł. Babe wrócił do Melissy. Ona również zachowała się wspaniale. Trzymała się bardzo dzielnie w trakcie przesłuchania, a teraz, będąc przez chwilę sama, załamała się, lecz jedynie na krótko i wypłakała się na ramieniu męża, następnie wzięła głęboki oddech, powiedziała, że była na granicy wytrzymałości i zastanowiła się przez chwilę czy aby suflety nie ucierpiały zbytnio przez to, że przez jakiś czas była w kuchni zajęta czymś innym; Babe przyjął te słowa z ulgą i ze śmiechem, wiedział bowiem, że gdy Melissa jest w dobrym humorze, nie ma powodu do zmartwienia. Powiedziała, że ma ochotę na kąpiel, poszła więc do łazienki i odkręciła kurek. Następnie rozebrała się w sypialni; poczuła się wzruszona, gdy odkryła, że Babe w międzyczasie dolał do wody płynu do kąpieli, co uczyniło perspektywę kąpieli jeszcze bardziej kuszącą; zamknęła oczy, poddając się kojącemu działaniu wody. Minęło około dziesięciu minut, gdy zawołała Babe'a i spytała go czy przypadkiem nie ma również ochoty na to, by zmyć z twarzy krew; Babe, rzecz jasna, odpowiedział twierdząco, ale dodał, że Melissa nie musi się spieszyć, a on może poczekać. Powiedziała mu, że jest "betonem". Babe nie zrozumiał, co miała na myśli. Wtedy wskazała wannę. - Wskakuj od razu. Uwierz mi, woda jest wspaniała. On jednak poczynił spostrzeżenie, że nawet dla jednej osoby wanna nie jest zbyt duża. Odrzekła na to, że jego mózg jest jeszcze mniejszy. No i w końcu, w końcu zrozumiał: Melissa pragnęła go. Babe nie był o tym w zupełności przekonany biorąc pod uwagę fakt, przez co niedawno przeszła. Zapytał więc, aby się upewnić. Rękami zakryła twarz, prosząc go, by nie zmuszał jej do odpowiedzi, gdyż czuje się już wystarczająco zawstydzona. Babe rozebrał się, po czym wśliznął się do wanny, układając swoje kościste ciało obok Melissy. W tym momencie wanna przepełniła się i woda rozlała się na podłogę. Nie zwrócili jednak na to większej uwagi. Melissa wzięła do ręki gąbkę i delikatnie starła z twarzy męża zaschniętą już krew. Gdy skończyła, on wziął gąbkę i zaczął masować jej piersi. Mówiąc ściszonym głosem, opowiedziała mu o tym, jak wiele wstąpiło w nią siły, gdy przypomniała sobie o znamieniu. On odpowiedział cicho i z przejęciem, że tym z kolei, co jemu daje siłę, jest właśnie ona. Wyszli oboje z wanny, osuszyli nawzajem swoje ciała i poszli do sypialni; następnie kochali się, okazując sobie przy tym wiele czułości. Melissę opanowało potem zmęczenie. Babe nie czuł się senny i chciał trochę popracować w swoim biurze na uniwersytecie, więc spytał żonę czy nie będzie miała nic przeciwko temu, jeśli wyjdzie na jakiś czas i zostawi ją samą. Odpowiedziała, że może wyjść, jeśli obieca, że wróci. Pocałował ją w szyję, potem wymasował ją w tym miejscu. Melissa odwróciła się na drugi bok, podkurczyła nogi i zaczęła głęboko oddychać. Gdy już spała, Babe ubrał się, starając się robić to cicho, następnie wyszedł do pracy. Kilka godzin wcześniej był pewny, że z bitwy, jaka toczyła się w kuchni, wyjdzie zwycięsko - w tej chwili natomiast był przekonany, że za sprawą Ramireza kryło się coś więcej niż rabunek i usiłowanie gwałtu. W najbliższej okolicy musiało być coś, co naprowadzi go na właściwy trop, trzeba było tylko tego poszukać. Zajęło mu to mniej czasu niż się spodziewał. Rozmawiał z dwiema osobami z domu, w którym mieszkał. Druga z tych osób dostarczyła mu informacji, których oczekiwał. Był to dzieciak zatrudniony na okres lata w charakterze portiera, pracował zwykle nocami. - Czy zdarzyło się coś niezwykłego...? - zaczął odpowiadać na pytanie, które zadał mu Babe -...Coś niezwykłego w ostatnim czasie? - Nawet najdrobniejszy szczegół - powiedział Babe. Dzieciak zastanowił się chwilę. - Nie. - Potrząsnął głową. - Przykro mi. - Zastanów się dobrze - nalegał Babe. Dzieciak uśmiechnął się. - To nie jest taka praca, w której ciągle się coś dzieje, panie Levy. Gdyby wydarzyło się coś szczególnego, pamiętałbym o tym. - Na pewno tak - powiedział Babe. Stali teraz w holu budynku. Na zewnątrz letnia noc robiła się coraz ciemniejsza. Nagle dzieciak przypomniał sobie o czymś. - Czy nieporozumienie zalicza pan do wydarzeń niezwykłych? - Kto wie? A co to było za nieporozumienie? Dzieciak zniżył głos. - Proszę nie mówić o tym mojemu szefowi, dobrze? Spałem akurat którejś nocy, kiedy przyszedł jakiś pijany facet i rozpytywał o pana. Babe zmusił się do tego, aby zachować spokój. - O mnie? - Tak, ale to była pomyłka; widzi pan, pytał czy mieszka tu Levy, mówił, że pan na niego czeka i chciał się dowiedzieć, na którym piętrze jest pańskie mieszkanie... -...i powiedziałeś mu...? - Czy postąpiłem źle? Bardzo mi przykro... - Mów dalej, nie zrobiłeś nic złego. Dlaczego nie wjechał na górę? Ponieważ było późno i zwróciłem mu na to uwagę, on jednak powiedział, że on i pan znacie się od dawna i prowadzicie bujne życie kawalerskie, dodał, że Frank, a może Mack - nie pamiętam, jakie wymienił imię - nie będzie miał nic przeciwko temu. Widzi pan, to było nieporozumienie. Powiedziałem mu, że ma pan na imię Thomas i że nie jest pan kawalerem, wtedy poczuł się zmieszany i odszedł. - Powiedz mi, jak wyglądał. Dzieciak znowu potrząsnął głową i zrobił głupią minę. - Nie potrafię powiedzieć, nie pamiętam go dobrze, wcześniej spałem, poza tym stał w ciemności, a ja byłem oświetlony. Chyba był duży, ale to wszystko, co pamiętam. - To, o co cię teraz spytam, jest bardzo ważne, zastanów się, zanim odpowiesz: czy miał obcy akcent? - Chodzi panu o to, czy był obcokrajowcem? - Powiedzmy Niemcem. Czy miał niemiecki akcent? - Nie pamiętam. Wydaje mi się, że nie. Ale, wie pan... - Wiem - wtrącił Babe. - Spałeś przecież wcześniej. - Potem jeszcze dodał: - Nie martw się, szef się nie dowie, chyba że przeczyta o tym w New York Timesie, możesz więc spać spokojnie. Dzieciak uśmiechnął się i pokiwał ręką, a Babe zniknął gdzieś w mroku nocy. Baylor, detektyw dyskretny i zarazem kompetentny pracował przy biurku w budynku rejonowej komendy policji. Gdy zobaczył Babe'a, zaprosił go do środka, mężczyźni podali sobie ręce i Babe usiadł przy biurku obok policjanta. - Z nią wszystko dobrze? - spytał Baylor. - Śpi. - Nigdy nie wiadomo, po takich przeżyciach niektóre kobiety nie mogą zasnąć przez dłuższy czas. - Muszę z panem porozmawiać o czymś ważnym - powiedział Babe. - Wiem, w przeciwnym razie nie zostawiłby pan jej samej. - Właśnie. - W tym momencie w drugim końcu pokoju mocno wymalowany szczupły mężczyzna wrzasnął: - Oto ona, chłopcy, oto ona, o rany, oto Rose - po czym zaczął parodiować ruchy striptizerki. - Proszę nie zwracać na niego uwagi - powiedział Baylor. - Jest nieszkodliwy. Wydaje mu się po prostu, że jest Ethel Merman i od czasu do czasu traci nad sobą kontrolę. - Baylor wstał i odprowadził mężczyznę do miejsca, które wcześniej zajmował na ławce. - Masz dziś dobry głos, Ethel. - Dziękuję, Rory. Biorąc pod uwagę obecne ceny lekcji śpiewu, nie mogę ćwiczyć tyle, ile bym chciała. - Mamy dziś sporo pracy, Ethel, więc byłbym wdzięczny, gdybyś przestała na chwilę, później znów poprosimy cię o występ. - Naprawdę uważasz, że mam dziś dobry głos? - Tak, naprawdę. - A więc zachowam milczenie. Baylor wrócił do swojego biurka. - Przepraszam. - Zanim przystąpię do sedna sprawy, chciałbym najpierw powiedzieć panu kilka słów o sobie, proszę jednak nie sądzić, że to oznaka samouwielbienia. - Dziękuję. - Za co? - Większość ludzi nie podejrzewałaby policjanta o znajomość tak wyszukanych słów, doceniam fakt, że jest pan pod tym względem inny, teraz proszę mówić dalej, nie będę panu więcej przerywał. - Dobrze. Jestem absolwentem wyższej uczelni, stypendystą Fundacji Rhodesa z Oksfordu, na uniwersytecie Columbia obroniłem pracę doktorską, jestem tam w tej chwili profesorem nadzwyczajnym na wydziale historii, ożeniłem się tylko jeden raz, jesteśmy z Melissą cztery lata po ślubie, w przyszłym roku, zgodnie z naszymi planami, chcemy mieć dziecko. - Przerwał na chwilę. - Wie pan, po co była ta cała gadka? Baylor potrząsnął głową. - Chcę po prostu, aby pan wiedział, że jestem zupełnie normalnym człowiekiem, nie zajmuję się w życiu jakąś dziwaczną działalnością, nie wspieram finansowo takich organizacji jak na przykład Towarzystwo Wyznawców Teorii, Że Ziemia Jest Płaska - chcę więc, aby uwierzył pan w to, co teraz powiem. Baylor dał znak, aby Babe kontynuował. - To, co stało się dzisiaj w naszym mieszkaniu, musiało być zaplanowane. Wiem, że tak było. Ktoś przysłał tego faceta - jak się nazywa, Jaime Ramirez? - aby sterroryzował Melissę, ale tak naprawdę chodziło mu o mnie. - Kto mógł się za tym kryć? - Nie wiem, może zabrzmi to dziwnie, ale sądzę, że mogli to być naziści, a kto wie, być może rząd jakiegoś kraju. - Chce pan przez to powiedzieć, że Ramirez jest na usługach jakichś bardzo ważnych ludzi, którzy chcą się panu dobrać do skóry? Babe pokiwał głową. - Ale nie uważa się pan za Ethel Merman? Gdyby tak było, jest tu ktoś, kogo powinien pan poznać. - Pokręcił głową. - Proszę mi wybaczyć, naprawdę nie chciałem pana obrazić, wierzy mi pan? Babe potaknął. - Szczerze mówiąc, panie Levy, jestem wdzięczny za informacje dotyczące pańskiej przeszłości, gdyby mi pan tego wszystkiego nie opowiedział, pozostałbym głuchy na to, o czym mówił pan później. - Miałbym do pana prośbę, aby sprawdził pan przeszłość tego faceta. Myślę, że mógłby pan znaleźć coś, co potwierdziłoby moje przypuszczenia. Może był szkolony za granicą? Czy zajęłoby to dużo czasu? Baylor rzucił na biurko jakiś skoroszyt. - Czy według pana zajęło to dużo czasu? To jest kartoteka Jaime'go. Prawie znam ją na pamięć. Aresztowałem go już przedtem dwa razy. Ma dwadzieścia osiem lat, wygląda na dziesięć mniej, odkąd skończył lat piętnaście, stosuje te same sztuczki. Obserwuje budynki i znajduje słabe punkty w ich systemach alarmowych, nosi również ze sobą torbę z artykułami spożywczymi, jeśli natrafia na zamknięte drzwi, próbuje podstępem wkraść się do środka, następnie okrada mieszkanie. Czasem robi również to, co próbował zrobić z pańską żoną. Niech pan posłucha, panie Levy, w ciągu ostatnich dziesięciu lat Jaime grasował po ulicach nie więcej niż sześć miesięcy, resztę czasu spędził w więzieniu, może pan to sprawdzić. Babe otworzył na moment skoroszyt, po czym zamknął go. - Wierzę panu. - Nachylił. się w stronę detektywa. - Może on nie był w więzieniu, kto wie czy nie sfałszowali tych kartotek, abyśmy sądzili, że tam był? - Kim są ci "oni"? - Nie wiem. - Dlaczego mieliby to wszystko robić? - Nie wiem. - Myślę, panie Levy, że w pewnym sensie jest pan w błędzie. Babe przetarł oczy i zastanowił się czy nie powinien opowiedzieć policjantowi o facecie, który rozmawiał na jego temat z portierem. Ale to nie miało sensu. Nie była to konkretna informacja. Nie zainteresowałaby Baylora. Babe przypomniał sobie również o kobiecie z obwisłą powieką, która chodziła za Melissą. O tym również nie warto było wspominać. Czy to czegokolwiek dowodziło? Babe wpadł jeszcze na pomysł, że Ramirez może mieć brata bliźniaka i że właśnie jego dziś aresztowano; wszystkie te hipotezy - zrozumiał nagle Babe - zaczęły się jednak za bardzo oddalać od rzeczywistości. - Nie, nie jestem w błędzie, za tym wszystkim musi się coś kryć, mogę się tylko mylić w ocenie pewnych szczegółów; no cóż, przepraszam, że zająłem panu tyle czasu. - Z przeciwnego końca biura znów rozległ się głośny śpiew Ethel: - Będę was teraz zabawiać, na wszystkich twarzach zagości uśmiech. - Spośród wszystkich osób, które zajęły mi dzisiaj czas, pan z pewnością był najsympatyczniejszy, może pan wpaść do mnie kiedykolwiek pan zechce. - Policjant wstał, mężczyźni podali sobie ręce i Babe wyszedł. Idąc do domu, otoczony ciemnością nocy, Babe poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony, pomyślał również, że to bardzo szczęśliwy traf, iż Melissa już niedługo wyjedzie do Anglii w sprawach służbowych i że mogą sobie zafundować krótkie wakacje - zasłużyli sobie przecież na jakiś wypoczynek, zwłaszcza po tym, co tego dnia oboje przeżyli. Babe ze złością kopnął puszkę po dietetycznej "Pepsi", która przeleciała na drugą stronę ulicy - do diabła, za tym wszystkim musiało się jednak coś kryć, był o tym całkowicie przekonany. Równie pewny był tego, że nie pozwoli, aby Melissie przytrafiło się coś podobnego w przyszłości. Babe zastrzelił Szella, mordercę swego brata. Jeśli ktokolwiek wejdzie w drogę Melissie - zabije go. W tym momencie zaczął biec w kierunku domu, jego umysł był pochłonięty jednym: mordowaniem... `ty 3 `ty Wychodząc z samolotu na płytę londyńskiego lotniska Heathrow, Scylla pomyślał o tym, o czym zawsze myślał w tym miejscu: umysł człowieka był nieograniczony w swych możliwościach. Scylla był pewien, że podobnie jak dziś podziwiamy piękno Wiszących Ogrodów Babilonu, tak samo przyszłe pokolenia za tysiąc lat będą pod ciągłym wrażeniem wspaniałości Heathrow. Będą się zastanawiać nad pracą nieznanego architekta, który w sposób doskonały wykonał coś, co mogłoby się wydać niemożliwe do realizacji: mianowicie odległość miejsc, gdzie wysiadali pasażerowie, od punktów kontroli paszportowej - i to niezależnie od tego, skąd ktoś przyleciał - była tak duża, że wystarczyłaby na zorganizowanie mini-maratonu. Można by oczekiwać, że droga z samolotu do punktów kontroli będzie prosta i nieskomplikowana: jedno wejście do budynku lotniska, szybki uśmiech na pożegnanie załogi samolotu, pokazanie paszportu - i po wszystkim. Ale nie na Heathrow, miejsce to było nieskończenie doskonałym przykładem lekceważenia wygody pasażerów. Scylla szedł szybkim krokiem, otoczony przez coraz większą liczbę innych podróżnych. Po jego prawej stronie jakieś dwie Amerykanki zaczęły wykazywać wyraźne oznaki zniecierpliwienia, jedna z nich powiedziała: - Słuchaj, Florence, muszę trochę odpocząć, jeśli chcesz, idź dalej. - Scylla szedł dalej. Po chwili natknął się na grupę turystów, pilot grupy właśnie zaczynał sprawdzać listę uczestników wycieczki; Scylla usłyszał jego głos: - Nie musimy się tak spieszyć, zwolnijmy trochę. Scylla przyspieszył kroku. Było w tym doprawdy coś szczególnego. Ludzie, którzy po raz pierwszy znajdowali się na Heathtow, przeżywali zawsze te same doświadczenia - byli przekonani, że skręcili w złym miejscu, zostawiając gdzieś daleko za sobą punkty kontroli paszportowej. Niestety, okazywało się, że nie pomylili drogi, a punkty kontrolne znajdowały się daleko, daleko przed nimi; należało jeszcze przebyć długą drogę ruchomym chodnikiem, który zresztą nie działał, napotykając po drodze szpecące napisy: Witajcie w Wielkiej Brytanii i pisane drukowanymi literami ogłoszenia, które wyglądały tak, jakby zostały już tam umieszczone na stałe, a które informowały jednak o "tymczasowych" zmianach - a wszystkiemu przyświecał jeden cel: ulepszenie Heathrow. Mała dziewczynka w różowej sukience usiadła na podłodze i kopiąc nogami wyrażała zrozumiałą frustrację. Jej matka powiedziała błagalnym głosem: - Kochanie, ja też jestem zmęczona. - Scylla przez moment pozazdrościł małej dziewczynce - kopiąc nogami i złoszcząc się, wyrażała uczucia wszystkich innych, ale czyż nie była jedyną osobą, która miała prawo robić to tak spontanicznie, nie oglądając się na otaczający ją świat? Scylla posuwał się do przodu, mijając zaspanych mieszkańców Orientu, zadyszanych Europejczyków, aż wreszcie - pojawił się upragniony punkt kontroli. W tym momencie Scylla uśmiechnął się, projektanci lotniska pomyśleli jeszcze o niespodziance na koniec. Pasażer, który wreszcie wchodził do hali odpraw, miał zwykle nadzieję, że teraz wszystko pójdzie już szybko i sprawnie - ale nic z tego. Procedura była taka, że paszport sprawdzało kilku celników. Na lotnisku, jak zwykle w sobotni poranek, panował duży ruch. To logiczne, że o tej właśnie.porze powinna być zatrudniana największa liczba pracowników. Tak jednak nie było. Najwięcej urzędników miało służbę w nocy, najlepiej późną nocą, gdy pasażerów było znacznie mniej niż w tej chwili. W godzinach szczytu personel lotniska pracował w niepełnym składzie. Sala odpraw była zatłoczona, pasażerowie stali w długich, wijących się kolejkach, byli zmęczeni, zmaltretowani, mieli przekrwione oczy. Co do tego nie ma wątpliwości - pomyślał Scylla zajmując miejsce na końcu kolejki - mając odpowiednią motywację, człowiek potrafi dokonać cudów. Dwie godziny później Scylla był już w Tring. Był piękny, typowo brytyjski letni dzień i spacerując wzdłuż jedynej handlowej ulicy maleńkiego miasteczka oddalonego około trzydziestu mil na północny zachód od Londynu, Scylla próbował dokonać ogólnej analizy sytuacji, w której znalazł się po śmierci Perkinsa. Nie dochodził jednak do żadnych konkretnych wniosków. Wiedział przynajmniej tyle, że skoro Perkins w ostatniej chwili życia napisał nazwę miasteczka na kawałku papieru, w tym miejscu musiało się coś ważnego dziać. I to coś z pewnością nie rzucało się w oczy zwykłemu przechodniowi. Co więcej, dotyczyło to Dywizji lub też jej wrogów - to było pewne. Ulica handlowa nie różniła się od podobnych ulic w innych miastach. Jakiś człowiek zamiatający chodnik, sklep z kasetami wideo (nawet tutaj), bar, cukiernia (niedawno zamknięta), malutka kwiaciarnia, centrala handlu winem (chyba zbyt mała, by nosić taką nazwę), sklep warzywny, rzeźnik, duży sklep papierniczy - i na tym koniec. Scylla zatrzymał się na końcu ulicy, starając się przypomnieć, co widział po drodze - jedna rzecz zaintrygowała go. To dość osobliwe, że tak małe miasteczko posiadało własną kwiaciarnię. (Osobliwe w tym znaczeniu, że właściciel nie mógł chyba liczyć na zbyt duże zyski.) Ale czy rzeczą równie niezwykłą nie był fakt, że w tak małej mieścinie znajdował się taki duży sklep papierniczy? (Taka sama odpowiedź, Wysoki Sądzie.) Co się zaś tyczy cukierni, a ściślej rzecz biorąc cukierni Abromsona, jej półki były ciągle pełne czekoladek, na widok których aż ślinka ciekła. Do okna wystawowego przyklejona była taśmą kartka, na której ktoś w pośpiechu nagryzmolił ołówkiem kilka słów. "Cukiernia nie będzie otwarta. Bez Maxa nie mam już dla niej serca. Dziękuję wszystkim." Pod spodem widniał niewyraźny podpis: "Pani Abromson". Cukiernia znajdowała się między sklepem mięsnym i centralą handlu winem i Scylla zastanowił się, czy powinien wejść do któregoś ze sklepów. Doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Jeśli szukało się odpowiedzi - tak przynajmniej wynikało z wcześniejszych doświadczeń Scylli - należało najpierw pomyśleć, jakie się chce zadać pytania. Na końcu ulicy znajdowała się mała poczta, podobnej wielkości biblioteka, a potem zaczynała się dzielnica mieszkalna. Domy były zadbane, jeden przylegał do drugiego. Scylla postanowił zrobić sobie mały spacer. Idąc przyglądał się wszystkiemu. Szukał czegoś - czegokolwiek. Ulice miały tak ładnie brzmiące, brytyjskie nazwy. Drummond Ride. Meadow Close. Betty's Lane (ta nazwa natychmiast przypadła Scylli do gustu). Mortimer Rise. (Ta również). Barber's Walk. Obejście większej części dzielnicy mieszkalnej miasteczka zajęło mu ponad pół godziny. Był to miło spędzony czas. Ale stracony. Cały ten czas był zmarnowany. Do momentu jednak, gdy Scylla natknął się na zgliszcza spalonego domu. Sprawdził adres. Znajdował się w tej chwili na ulicy Tring Mews, a zniszczony dom miał numer szesnaście. Krótką chwilę spoglądał na dom, po czym zawrócił szybko w stronę miasta i udał się do biblioteki, gdzie poprosił o wszystkie numery z ostatniego miesiąca lokalnej gazety Tring and District Gazette; został szybko obsłużony, usiadł w rogu pomieszczenia i zaczął odwracać kolejne strony. Gazeta z pewnością nie mogłaby stanowić konkurencji dla New York Timesa, ale z drugiej strony doskonale spełniała oczekiwania lokalnych czytelników. W jednym z numerów Scylla znalazł na pierwszej stronie świetny artykuł na temat występów jakiegoś zespołu. W tym samym miejscu w następnym numerze przeczytał "wspaniałą" wiadomość, że działalność zespołu została na rok zawieszona. (Scylla nie zrozumiał do końca lokalnego żargonu użytego w tytule, jednak nie był na tyle zainteresowany, by czytać artykuł.) W gazetach było wiele ogłoszeń o sprzedaży ziemi. W jednym z numerów był zgrabnie napisany artykuł na temat jednego z głównych problemów miasteczka, jakim było niszczenie marchewek przez borsuki. W gazetach zamieszczone były również zdjęcia. Dwóch mieszkańców Tring zginęło w wyniku tajemniczej eksplozji kotła. Jedną z tych osób była kobieta, sprzątaczka, która w czasie wybuchu robiła w tym domu porządki. Scylla spojrzał na jej zdjęcie. Nie znał tej kobiety. Drugą ofiarą wypadku był właściciel domu, amerykański biznesmen o nazwisku Webster. Scylla przyjrzał się dokładnie zdjęciu. Nie było zbyt wyraźnie. Ale jakieś kilkanaście lat temu widział tego człowieka, wyglądał wtedy, rzecz jasna, dużo młodziej. Widział go tylko raz. Przez krótką chwilę. Nie pamiętał gdzie. Nie był jednak Amerykaninem, nie nazywał się Webster, nie był również biznesmenem. Scylla miał nadzieję, że dowie się czegoś więcej na ten temat. Ale z pewnością nie w tej chwili, siedząc w bibliotece i próbując sobie cokolwiek przypomnieć. Jedyną rzeczą, która przyszła mu teraz do głowy, było to, że widział "Webstera" w Europie, prawdopodobnie było to w Niemczech. Ten "Webster" miał jednak czerwoną okładkę, na której widniał napis: "Słownik amerykańskiej angielszczyzny". Scylla siedział w pubie przy Tring High Street i kończył właśnie południowy posiłek, który składał się z kiełbasek i fasolki; jedzenie popił piwem Guinness. Wszystko było wyśmienite. Prawdopodobnie jakiś rzutki dziennikarz specjalizujący się w sprawach kulinarnych napisze kiedyś, że oto powstała nowa kuchnia brytyjska i wtedy wszyscy zaczniemy się nagle delektować łososiem wędzonym po szkocku z owocami kiwi, nie mówiąc już o sałatce na ciepło z halibuta z orzechami włoskimi. Biorąc pod uwagę jakość potraw serwowanych w brytyjskich pubach, nadzieja na odbudowę Imperium ciągle jeszcze istniała. Siedząc samotnie przy stoliku w rogu, Scylla poczuł nagle nieodpartą chęć powrotu do swego apartamentu w hotelu Savoy. Całą noc spędził w samolocie mając za jedynego towarzysza podróży autobiografię Lana Wooda i w tej chwili padał już ze zmęczenia. Jego umysł nie pracował na pełnych obrotach i gdyby nie ostatnia wiadomość od Perkinsa, nabrałby już w tej chwili pewności co do tego, że w sielankowym miasteczku Tring nie działo się nic szczególnego. Eksplodował kocioł. Jakiś mężczyzna używał cudzego nazwiska. Cukiernię otaczała tajemnicza atmosfera smutku. Nie istniał absolutnie żaden racjonalny powód, aby te fakty można było ze sobą połączyć. Scylla wiedział jednak, że wszystkie te wydarzenia musiały mieć jakiś wspólny mianownik, w przeciwnym razie Perkins nie zostawiłby swej ostatniej wiadomości. Pomyślał, że jeśli się prześpi choć chwilę, odzyska być może wiarę w swe intelektualne możliwości. Ale skoro już tu był, to czemuż, do diabła, marnować czas i nie próbować dalej - zapłacił więc rachunek i wyszedł na ulicę, przyglądał się zamkniętej cukierni, przeszedł obok niej i nie oczekując żadnych rewelacji wszedł do sąsiadującej z cukiernią kwiaciarni. Blady mężczyzna o twarzy cherubina robił ostatnie porządki. - Przepraszam - zaczął Scylla. - Zamykamy już -- odpowiedział cherubinek czystym irlandzkim akcentem. - Miałem nadzieję, że będę mógł jeszcze kupić jakiś upominek, może jakieś czekoladki, czy cukiernia jest zamknięta na dobre, czy...? -...o nic proszę nie pytać. Jeśli nie można mówić o kimś dobrze, lepiej w ogóle nic nie mówić, taką mam zasadę. - A więc nie byliście przyjaciółmi? - Był grubym wścibskim facetem, to co się stało, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Scylla spojrzał na mężczyznę pytającym wzrokiem. Cherubinek zirytował się nagle i uderzył się ręką w piersi. - Serce, człowieku, wpychasz w siebie czekoladę i serce - kaput. - Nie masz racji i wiesz o tym - odezwał się damski głos i po chwili pojawił się przy ladzie drugi irlandzki cherubinek, tym razem płci żeńskiej. - Aaa powiedział mężczyzna z oburzeniem w głosie i poszedł na zaplecze sklepu. - Jego nie zabiła czekolada, jego zabiły te tajemnicze dzieciaki. - Dzieciaki? -- powiedział Scylla jakby od niechcenia, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że trafił w tym momencie na żyłę złota. - Te niewidzialne dzieci. - Wiem, że chciała pani właśnie zamykać, ale chciałbym bardzo kupić trochę kwiatów - powiedział Scylla, wręczając kobiecie banknot. Spojrzała na niego. - Za dwadzieścia funtów może pan dostać wszystko, co tu jest. Scylla uśmiechnął się tak czarująco, jak tylko potrafił. - Kilka kwiatów pomoże w rozmowie. - Pani Abromson? - Zapukał lekko do drzwi małego domku. - Kto tam? - Odpowiedział głos po drugiej stronie drzwi. Dobre pytanie. Cóż miał powiedzieć? Mógł przecież powiedzieć cokolwiek, ale ponieważ tak dawno nie używał swojego nazwiska, postanowił tym razem powiedzieć prawdę. - Nazywam się Levy. - Czego pan sobie życzy? Mówiła z nieznacznym obcym akcentem, Scylla zastanowił się, ile już dziesiątków lat przeminęło, odkąd przybyła tu ze środkowej Europy. - Jestem tu w imieniu rodziny Websterów. Wiem, że jest to dla pani trudny okres, ale dla nich również nie jest łatwy. - Czy musi pan wchodzić? - Nie, oczywiście, że nie. Ale mam tu dla pani kwiaty - być może przyniosą pani jakieś pocieszenie. W tym momencie otworzyły się drzwi. Kobieta miała wynędzniałą starą twarz. Scylla wręczył jej olbrzymi bukiet. Kobieta zawahała się. - Nie musieli tego robić. - Proszę je wziąć. Bardzo panią proszę. Kobieta przyjęła prezent. - Ma pan ładne oczy. - To chyba zasługa rodziców, ale dziękuję za komplement. - I mówi pan ładnie. Wiedział, że kobieta ocenia go w tym momencie i że ta ocena wypadła dla niego korzystnie. Stanął przy wejściu i czekał. - Do środka, do środka - wskazała ręką kobieta. Zaprowadziła go do maleńkiego salonu. - Siadać, siadać. Znalazł krzesło, które wyglądało solidniej niż inne i usiadł na nim. - Ma pan na coś ochotę? - Nie, dziękuję. - Te schody prowadzą do kuchni, zaraz wracam. - Oddaliła się, szurając po podłodze. Scylla policzył stopnie, było ich dziesięć. Potem dziesięć stopni w dół - i była z powrotem. Usiadła naprzeciwko niego i uważnie mu się przyjrzała. - Żonaty? - Rozwiedziony. - Dzieci? - Nie mam. Przez dłuższą chwilę kiwała głową, mrucząc coś pod nosem: - Uuu..., uuu... Scylla rozejrzał się po pokoju. Był bardzo zadbany. Zauważył kilka fotografii. Na jednej z nich byli młodzi ludzie w dniu swojego ślubu. Kobietę na zdjęciu było łatwo rozpoznać - miała tę samą smutną zmęczoną twarz, choć cała reszta wyglądała dużo młodziej. Pan młody był wtedy już otyłym mężczyzną. Na innych fotografiach były dzieci. - A więc? - powiedziała w końcu. - Powiedziano mi, że pani mąż był świadkiem eksplozji. Czy mogłaby mi pani opowiedzieć, jak to się stało? - Już opowiadałam przecież. Scylla uśmiechnął się. - Ale nie mnie. Bardzo panią proszę. Kobieta ponownie zamruczała coś pod nosem: - Uuu..., uuu... - Następnie zaczęła opowiadać cichym głosem: - Chyba było to dwa tygodnie temu. Chyba w sobotę. Myślę, że tak. On był wtedy w sklepie. Był w złym nastroju. Nie było klientów. Myślał, że pora zamykać. I wtedy pojawiły się aniołki. Scylla nie dosłyszał ostatniego słowa. - Tak je później nazwał - "aniołki". Te małe dzieciaki. Takie kochane, że chciało się... - uszczypnęła się we własny policzek. - Ale wydawało mu się również, że były rozpieszczone. Mnie tam wtedy nie było, powtarzam cały czas jego słowa. Na początku robiły wrażenie rozpuszczonych brzdąców. Mały był w wieku sześciu, siedmiu, może ośmiu lat. Byli dobrze ubrani. Dobrze wychowani. Na początku miał wrażenie, że patrzą na świat z wyższością, wie pan, co mam na myśli, robili wrażenie pyszałkowatych. - Ale nie byli tacy? - Nie i to było duże zaskoczenie, okazali się tacy kochani. I byli bardzo grzeczni. Dużo mówili. Jeden z nich obchodził właśnie urodziny. Mieli do wydania całego funta. I wydali go. Max żałował, że nie mógł ich zaprosić do domu. Dał im białą czekoladę - bardzo drogą, ale jeśli dzieciom sprawia się radość, wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Scylla czekał na dalszy ciąg opowieści. - Chłopcy wyszli. Poczuł się nie najlepiej. Też mamy dzieci, ale nie żyjemy z nimi zbyt blisko, cóż, tak już jest. Wracając jednak do dzieciaków - kiedy już wyszli, on poczuł się nagle przygnębiony. Przygotował pospiesznie kilka pakunków ze słodyczami, oprócz białej czekolady chciał im dorzucić coś w prezencie, ale tak naprawdę, to chciał z nimi jeszcze trochę porozmawiać. Napełnił więc torebki słodyczami, zamknął sklep i wybiegł za nimi na ulicę. Dobiegł do rogu News, zobaczył ich w oddali i ruszył w ich stronę. Zatrzymali się obok domu Websterów i wyglądało na to, że jeden z nich płacze. Mąż biegł za nimi co tchu i wtedy nastąpiła eksplozja. Stracił na chwilę równowagę. Upadł, ale szybko podniósł się - w tym momencie wybuchnął płaczem. To był szok. Zwariowany kocioł; tragedia, wszystko stało się tak nagle, jego łzy były łzami zaskoczenia. Potem zbliżył się do miejsca wypadku, nie mógł jednak podejść zbyt blisko ze względu na podmuch gorącego powietrza. Odgłos eksplozji przyciągnął tłumy gapiów. Po jakimś czasie zjawiła się policja i straż pożarna. Istne szaleństwo. Policjantów było coraz więcej. Gapiów również. Strażacy. Coś takiego zdarzyło się w Tring po raz pierwszy. Mieszkamy już tu trzydzieści cztery lata, ale czegoś podobnego nie widzieliśmy nigdy wcześniej. Max stał i obserwował. Do samego końca. Myślał, że może być w czymś pomocny. Gdy wrócił do domu, było już późno. Zrobiłam mu herbatę. Był wściekły. Ale najgorsze miało dopiero stać się nazajutrz. - Co to było? - Gazety. Podały tylko zdawkowe informacje. I... napisali, oczywiście... że zginęły tylko dwie osoby, to znaczy Webster i sprzątaczka, nic nie napisali o dzieciach. Byli braćmi. Aniołki. Max nic z tego nie rozumiał. Zadzwonił na policję, potem poszedł na posterunek, opowiedział o wszystkim, nawet znał ich imiona: Stan i Ollie, nie odnaleziono ich ciał, na policji usłyszał, że musiał być w błędzie, jedynymi ofiarami było dwoje dorosłych. - Max był wściekły. Nie uwierzył w to wszystko. Chłopcy stali tak blisko domu i chociaż sam upadł na ziemię, wiedział przecież, że byli tam wtedy, nie widział wszystkiego dokładnie, ale tego był pewny. Nikt mu jednak nie uwierzył. Obszedł wszystkie sklepy w miasteczku i wypytywał, czy ktoś nie widział braci. Za każdym razem odpowiedź była ta sama: nie. Twierdzili, że nic nie widzieli. Chodził i wypytywał dalej. Niektórzy zaczęli się z niego śmiać - któregoś dnia wstąpił do baru i ktoś zapytał go o jego niewidzialne dzieci. - Ale wiedział, że nie były niewidzialne. - Wiedział. Nie mógł jednak nikogo o tym przekonać. Nie potrafił myśleć o niczym innym. Chodził wiele razy na policję, pisał do gazet, kontaktował się z telewizją. Opowiadał o tym, co widział. Ciągle do kogoś wydzwaniał. W końcu sama musiałam się zająć sklepem, żeby miał czas na to wszystko. Ludzie zaczęli śmiać mu się w twarz; całe życie ciężko pracował, żeby stać się w tej chwili pośmiewiskiem miasteczka, ale mój Max nie zwracał na to uwagi, był uparty i nie rezygnował - nigdy by nie zrezygnował, gdyby nie atak serca, który położył wszystkiemu kres. - Kobieta zamknęła w tym momencie oczy i znów coś mruczała pod nosem: - Uuu..., uuu... Scylla powiedział bardzo cicho: - Czy nie wiedział, że postępując w ten sposób, naraża swoje zdrowie, swoje serce? - Nie narażał się. To prawda, że był otyły i lubił dobrze zjeść, ale niecałe sześć miesięcy temu lekarz powiedział mu, że jest silny jak tur. Chciałam żeby zwolnił trochę tempo, żeby się tak nie podniecał, cały dzień myślał tylko o tych aniołkach. Nie minął jeszcze tydzień. W tym pokoju. Była to niemal awantura, nigdy nie kłóciliśmy się, ale tym razem mieliśmy naprawdę ostrą sprzeczkę. Powiedziałam do niego: - Słuchaj, nie masz już takiego dobrego wzroku, może przeszli na drugą stronę ulicy. - Dodałam jeszcze: - Słuchaj, upadłeś na ziemię, mogłeś nie widzieć wszystkiego dokładnie. - On odpowiedział na to: - Ty też mi nie wierzysz? - Ja powiedziałam wtedy: - Zawsze ci wierzyłam, czyż nie, ale w tym wypadku musi chyba istnieć jakieś inne wyjaśnienie. - Wtedy zjawił się ten głupi posłaniec, zadzwonił do drzwi tak, jak pan to dziś zrobił i przyniósł dla Maxa paczkę, Max wziął ją i przyjrzał się jej, trzymał ją przez chwilę w rękach i kiedy włożył okulary, powiedział do posłańca: - To nie o mnie chodzi, pomylił pan adres. - Posłaniec czuł się bardzo zmieszany, przeprosił za kłopot i wyszedł; Max wrócił do pokoju i błagał mnie, żebym nie wątpiła w jego słowa, mówił, że na pewno ma rację, na pewno się nie pomylił i przyznał, że mówił podniesionym głosem (mówiłam, że była to prawie awantura), później wyciągnął do mnie rękę i w tym momencie padł nieżywy na podłogę. Lekarz powiedział, że to serce. On jest dobrym lekarzem. To było serce. Scylla wiedział bardzo dobrze, jaki był prawdziwy powód śmierci i przypomniał sobie w tym momencie wujka Arky'ego gdy padał nieżywy na podłogę w laboratorium w swoim domu w Princeton, trzymając w ręce nasączony trucizną pistolet magnum. Scylla zapytał: - Czy posłaniec miał rękawiczki? Kobieta skinęła głową. - Był bardzo elegancki, rękawiczki, dobrze zawiązany krawat. Miał dobre maniery. Było mu bardzo przykro, że sprawił nam kłopot. - Z pewnością tak było - Scylla uśmiechnął się, rozglądając się po czyściutkim i uporządkowanym pokoju, porozmawiał jeszcze parę minut z kobietą, podziękował i wyszedł; wrócił następnie do miejsca wypadku i stanąwszy po przeciwnej stronie ulicy przyglądał się ruinom, które pozostały po domu numer szesnaście przy ulicy Trings Mews. Nie rozszyfrował jeszcze tajemnicy, ale przynajmniej wiedział, że taka tajemnica istnieje i poznał już kilka osób - bohaterów dramatu. Abromson widział coś, czego nie powinien był widzieć. I nie przestawał o tym mówić, kontaktując się w dodatku z gazetami i telewizją. Ktoś, kto chciał go powstrzymać, musiał się widocznie o wszystkim dowiedzieć. Ale to właśnie bracia, aniołki, Stan i Ollie musieli stanowić klucz do wyjaśnienia zagadki. Jakiej zagadki - tego nie wiedział, miał jednak zamiar wrócić do Tring i dowiedzieć się czegoś więcej. Czuł się w tej chwili strasznie zmęczony. I musiał w związku z tym coś zrobić. Następnego dnia powinien być w najlepszej formie. Tego bowiem dnia miał znów pojawić się w jego życiu znienawidzony Malcolm Beverage. `ty 4 `ty Tylko spokojnie - powiedział do siebie w myślach Beverage, który stojąc przed trójstronnym krawieckim lustrem, spoglądał krytycznie na marynarkę od swojego najnowszego garnituru. Był opanowany jak zwykle. Gdyby zapytać ludzi, których znał dość powierzchownie - wszystkich zresztą, których znał, znał jedynie powierzchownie - z pewnością odpowiedzieliby, że nie widzieli go nigdy rozzłoszczonego. Ale w jego wnętrzu wiały huragany i przewalały się wzburzone fale. Był człowiekiem, który nie cierpiał fuszerki i przeciętności, nie zadowalał się również tym, gdy ktoś wykonywał powierzone mu zadanie jedynie w poprawny sposób. Często żałował, że nie jest w posiadaniu takiego pistoletu, jakich używali tylko bohaterowie komiksów, mógłby wtedy unicestwiać ludzi, którzy nie spełniali jego oczekiwań. Gdyby miał taki pistolet, wtedy liczba mieszkańców naszej planety zmniejszałaby się dość znacznie. Beverage miał miłą powierzchowność. Przy pierwszym spotkaniu robił na ludziach pozytywne wrażenie. Był z pewnością inteligentny, umiał słuchać tego, co mówią inni, posiadał ujmujący uśmiech. Będąc czterdziestokilkuletnim mężczyzną, był równie mocno zbudowany, jak wiele lat wcześniej, gdy był świetnym gimnastykiem. Ciągle zachowywał sportową sylwetkę. Niestety jego wzrost był wzrostem typowego gimnastyka - pięć stóp i sześć i pół cala - owe pół cala dodawał do swego wzrostu jedynie dla lepszego samopoczucia. Krawiec krążył po poksoju. Beverage miał ochotę go unicestwić. Zwrócił się do krawca cichym głosem: - Czy nie sądzi pan, że w ramionach nie leży najlepiej? - Mówiąc to uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że leży dobrze, panie Beverage. Ale proszę nie zapominać, że ma pan pod spodem inne ubranie. - Mówiąc to odwzajemnił uśmiech. Beverage poruszał ramionami. - Ciasne, wydaje się trochę za ciasne. Ale teraz nie można z tym nic zrobić, prawda, Freddie? - Tu w sklepie nie, proszę pana. Beverage zrobił ledwie widoczny gest ręką. Natychmiast pojawił się pomocnik krawca, który ściągnął z niego marynarkę i pomógł mu założyć kurtkę, wyczyścił ją następnie szczotką i dyskretnie usunął się z drogi. O to właśnie chodzi - pomyślał Beverage tak właśnie powinien wyglądać ten świat, każdy powinien zajmować określone miejsce; nie miał muzykalnych uszu, najmilszym dla niego dźwiękiem był głos wydający polecenia - polecenia, które były wykonywane szybko i sprawnie. Gdy był już na zewnątrz, na Sloane Street, spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina piąta. Nigdy nie kończył pracy przed siódmą, nawet w soboty, a ta sobota była szczególna, gdyż umówiony był ze Scyllą. Scylla z pewnością czekał już kilka godzin, Beverage miał co do tego pewność; znał również osobliwe poczucie humoru Scylli i wiedział, że ten facet będzie się starał wystawić jego cierpliwość na próbę, mając nadzieję, że wyprowadzi go z równowagi. Tylko spokojnie - pomyślał Beverage. Oczekiwania Scylli nie spełnią się tym razem. Biuro Beverage'a znajdowało się naprzeciwko Harrodsa, na Hans Court; mężczyzna skręcił więc w lewo i z gracją przedarł się przez tłum przechodniów. Przechodząc obok jednego ze sklepów, spojrzał na swe odbicie w szybie wystawowej; to co zobaczył, sprawiło mu przyjemność: oto widział elegancko ubranego mężczyznę udającego się na sobotnią przechadzkę, mężczyzna sprawiał wrażenie człowieka sukcesu, którego nie trapią żadne zmartwienia. Osiągnięcie takiego wyglądu nie było łatwe. W tej chwili przeżywał prawdopodobnie najtrudniejszy okres w karierze. Życie rodzinne Beverage'a, zresztą z jego własnej winy, było zupełną klęską; mając podobne problemy, większość ludzi na jego miejscu popadłaby pewnie w depresję. Śmierć Perkinsa również odbiła na nim swe piętno. Wydarzenie to nie było, rzecz jasna, niespodzianką - przeciwnie, Beverage dobrze wiedział, że Perkins miał umrzeć, podobnie zresztą, jak i on sam, podobnie jak wszyscy w tym fachu. Niezależnie od tego będzie mu brakowało Ma. Lubił tego otyłego faceta. Życie rodzinne Perkinsa również było klęską - i sam ponosił za to wi xxxx nę: spowodował wypadek samochodowy i ugiął się potem pod ciężarem wszystkich jego konsekwencji, jedzenie stało się dla niego czymś w rodzaju nałogu, a z wyglądu przypominał czasem starzejącą się gwiazdę opery. Wiadomość telefoniczna w sprawie Perkinsa poruszyła Beverage'a do głębi - coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy od kilku lat. Co prawda nie płakał, był daleki od tego. On i Ma działali już wspólnie tyle lat, cały świat uważał ich za Żądnych Krwi, gdy tymczasem prawda była zupełnie inna - w tych okropnych czasach należeli do drugiego tajemniczego ugrupowania, czyli do Bogobojnych. Żądni Krwi stawali się coraz bardziej pewni swego. Ale w końcu przegrają. Beverage wiedział, że świadomość ostatecznego zwycięstwa była właśnie tym, co dawało mu wiarę w przetrwanie. Musiał przejąć kontrolę nad biegiem wydarzeń, całkowitą kontrolę - i to natychmiast. Przy najmniejszym nawet szczęściu była w tej chwili szansa na to, aby zapanował pokój. Pokój, którym będą się cieszyć całe pokolenia. To prawda, że był nieczułym i złym mężem; to prawda, że był taki sam jako przyjaciel. Jego wady można by wymieniać w nieskończoność. Nie zmieniało to jednak faktu, że kochał pokój tak bardzo, jak niektórzy alkoholicy słodkie wino. Niezależnie od tego, co myślał o tym cały świat, Beverage był pewny jednego: był największym wśród Bogobojnych. Świadomość zajmowania takiej pozycji uszczęśliwiłaby chyba każdego człowieka. Beverage nie był zachwycony rozmiarami swojego biura. Lokalizacja była natomiast bez zarzutu - Knightsbridge, niedaleko Harrodsa i Sloane Street. Kiedy jednak cztery lata wcześniej podjęto decyzję, aby dla "uniknięcia wzbudzania podejrzeń" przenieść szefa Dywizji za granicę, sprawę zapewnienia środków bezpieczeństwa potraktowano z przesadną gorliwością. Budynek, w którym znajdowało się biuro miał nędzny wygląd, nie było w nim wystarczająco dużo miejsca, a w zimie panował w pomieszczeniach przejmujący chłód; gdy Beverage zaproponował, aby zainstalowano klimatyzację, która pozwoli przetrwać letnią kanikułę, uznano ten pomysł za zły: klimatyzacja w Wielkiej Brytanii rzuca się w oczy i "wzbudza podejrzenia". Tak więc w gorące letnie dni, takie właśnie jak ten, personel biura cierpiał straszliwie. Gdy Beverage wszedł do pokoju, jego sekretarz potrząsnął głową. Oznaczało to, że nie było żadnych telefonów. Beverage spojrzał na zegarek. Piąta piętnaście. Wszedł do swojego prywatnego gabinetu, otworzył okna i przyglądał się dobrze ubranym ludziom, którzy jeszcze w tej chwili oblegali tłumnie słynny dom towarowy. Zasłużył sobie zresztą na taką sławę. Beverage nieczęsto miał ochotę na to, by unicestwić jakiegoś pracownika Harrodsa. Jedynie czasem, w okresie odbywających się dwa razy w roku wyprzedaży, zdarzało im się zatrudnić jakiegoś niekompetentnego sprzedawcę, ale ogólnie rzecz biorąc Harrods był oazą dla tych, dla których sprawność działania była życiową dewizą. Można wyrazić życzenie, aby ONZ pracował równie sprawnie. W tym momencie zadzwonił jego prywatny telefon i Beverage zastanowił się, czego może chcieć jego żona; rzadko rozmawiali w domu, a jeszcze rzadziej przez telefon - podniósł jednak słuchawkę bez uczucia gniewu. Zdarzało się, że gdy byli sami, tracił nad sobą kontrolę i krzywdził ją - nawet fizycznie - doprowadzając ją do bólu i łez. Czego więc mogła chcieć? - Cześć, Bucu. Usłyszawszy niespodziewanie ten zachrypnięty głos, Beverage aż usiadł z wrażenia. Głos był trochę zmieniony, podobnie zresztą jak jego właściciel, ale ton głosu i dobór słownictwa nie zmieniły się od dziesięcioleci. I do tego jeszcze to szczególne, wyrażające pogardę przedłużenie pierwszego "u". - Słuchaj Scylla - odpowiedział Beverage - chcę abyś wiedział, że niektórzy mogliby potraktować tego typu przywitanie jako akt niesubordynacji. Nie należę do tych ludzi. Kładę to na karb twojej ograniczonej inteligencji i ubogiego słownictwa. - Beverage? - Co? - Nie cierpimy się nawzajem od ćwierć wieku - nie zmieniajmy więc zasad gry. Innymi słowy, mam nadzieję, że po raz ostatni próbowałeś być uprzejmy. - Niech i tak będzie. Kiedy się spotkamy? - Jutro. W południe. Przy Speaker's Corner. - W porządku. - Przyjdź sam. - O co ci chodzi? - Chodzi mi o to, że masz przyjść bez towarzystwa goryli. - Opowiadasz jeszcze większe brednie niż dawniej. - Wyzwalasz coś takiego w ludziach. - Staram się jak mogę. - A więc do widzenia, Bucu. Staraj się zasnąć tej nocy. Nie martw się. Nie zrobię ci krzywdy. - Zamilkł na chwilę. - Nie. Kto wie czy nie zrobię ci krzywdy. Odłożył słuchawkę. Beverage siedział na krześle, na jego czole pojawiły się kropelki potu. Prawdopodobnie z powodu upału. W każdym razie upał był jednym z powodów. Zastanawiał się ilu goryli będzie musiał wziąć ze sobą następnego dnia. Scylla był człowiekiem, po którym można było oczekiwać agresywnego zachowania. Dwóch ludzi schowanych gdzieś w dyskretnym miejscu. Dwóch - to aż nadto. Beverage zamknął oczy i pomyślał o człowieku, z którym nazajutrz miał się spotkać. Postanowił, że czterech goryli zapewni mu większy komfort psychiczny... Zbliżając się do Speaker's Corner następnego dnia koło południa, Scylla pomyślał, że choć raz w ciągu każdego stulecia Bóg zaznaczał w jakiś sposób swą obecność. Czyż było bowiem jakieś inne miejsce w świecie poza tym właśnie w północno-wschodniej części Hyde Parku, gdzie w niedzielę każdy człowiek miał prawo zaprezentować własne opinie na dowolne tematy i bez względu na ich ekstremalny czy nawet obraźliwy charakter nie narażał się przy tym na żadną karę? Jaki inny byłby nasz świat, gdyby każde miasto miało swój Speaker's Corner! W promieniach słońca przechadzało się tysiące ludzi, kilkudziesięciu mówców ubiegało się o prawo głosu. Socjaliści i komuniści; ci, którzy wierzyli w rychły koniec świata i w zbawcze działanie witamin; wyznawcy wolnej miłości; Brytyjczycy, którzy nienawidzili Ameryki oraz Brytyjczycy, którzy nienawidzili Wielkiej Brytanii; Hindusi i Afrykanie - wszyscy oni starali się wykrzyczeć swoje poglądy, dopóki nie odmawiały im posłuszeństwa struny głosowe. Tłum przesuwał się od jednego mówcy do drugiego, sukces oracji nie zależał jednak od trafności i sposobu wygłaszania różnych filozoficznych idei, lecz od tego, jak reagowali na mowę "krzykacze". To właśnie oni nadawali temu miejscu jego szczególny charakter. Jeden Bóg wiedział, co ludzie ci robili przez cały tydzień, gdy jednak nadchodziła niedziela, "krzykaczom" przyświecał jeden tylko cel: zbić mówcę z pantałyku. Scylla widział już wcześniej sfrustrowanych mówców, którzy wybuchali płaczem, co rzecz jasna dodawało "krzykaczom" jeszcze więcej animuszu. "Krzykacze" byli ludźmi o szczególnych cechach: posiadali swoją dumę, byli bezwzględni i okazywali szacunek tylko tym nielicznym mówcom, którzy mimo całej wrzawy potrafili do końca zachować jasność i spójność swych wypowiedzi. Och, być takim "krzykaczem" - pomyślał Scylla. Wiele lat temu Scylla przychodził w to miejsce w każdą niedzielę. Podziwiał te słowne potyczki. Było to miejsce fascynujące - zawsze tłumy ludzi, ścieranie się różnych punktów widzenia, obecność "krzykaczy" - a nad wszystkim czuwało jedynie kilku londyńskich bobbys w swych wysokich hełmach i mundurach w kolorze błękitu nocy. Scylla zatrzymał się na krótko przy jakimś kiepskim mówcy, który stojąc na plastikowym pojemniku na butelki od mleka mówił z wielką pasją na temat potrzeby unikania "atomowych zim". Zaiste wspaniały temat i w dodatku mówca posiadał sporą wiedzę - jednakże jąkał się i jego mowa brzmiała tak patetycznie, że nawet "krzykacze" nie zwracali na niego specjalnej uwagi. Scylla podszedł następnie do eleganckiego mieszkańca jednego z krajów Orientu, który trzymał tabliczkę z napisem: Władza dla żółtych i mówił niemal szeptem; robił to celowo - była to stosowana w tym miejscu metoda przyciągania przez mówcę większej uwagi tłumu. Za plecami Scylli jakiś gruby głos zaczął nagle wykrzykiwać: - Cycki, cycki, cycki - po czym potężny mężczyzna wszedł na plastikowy pojemnik i kontynuował swój "cyckowy" temat. W miejscach, w których mężczyzna miał niegdyś zęby, widoczne były teraz duże szczerby. Scylla, który przypadkiem znalazł się blisko mówcy, postanowił choć przez chwilę nie zmieniać zajętego stanowiska. Gdy rozejrzał się wokół, zorientował się, że podjął właściwą decyzję, gdyż kilku "krzykaczy" zaczęło się nagle przysuwać bliżej, rozpychając się w tłumie łokciami. - Mój temat - zaczął mówca - mój dzisiejszy temat jest następujący: czy kobiety są istotami ludzkimi? Twierdzę, że nie. Nadają się do rozmnażania i na tym kończy się ich rola. Kobiety są słabe, potrafią tylko skamleć i użalać się nad wszystkimi, są głupie... -...twoja matka była głupia, to pewne - wrzasnął z tłumu niziutki "krzykacz". - Zapomniała wziął pigułkę... Mówca zignorował go. - Ogłaszam, że sposobem na rozwiązanie problemów tego świata jest stworzenie farm rozpłodowych dla kobiet. Powinniśmy umieścić tam wszystkie kobiety. -...George, przy obrzezaniu musieli ci odciąć nie to, co trzeba - powiedział niziutki "krzykacz". Mówca, który najwidoczniej miał na imię Georg, spojrzał na małego dręczyciela i wskazując na niego rękę powiedział: - Przyjacielu Pigmeju, każdy ma prawo do głupoty, ale ty najwidoczniej nadużyłeś tego prawa. W tym momencie włączył się jakiś inny "krzykacz": - Dlaczego George śmieje się we środę rano? Bo śmieje się z dowcipów, które usłyszał w niedzielę. Z kolei rozległ się głos następnego "krzykacza": - Dentysta Goerge'a postanowił zastrajkować, a zęby George'a ogłosiły strajk solidarnościowy... -...chciałbym być gołębiem, wtedy mógłbym ci nasrać na głowę - tymi słowami George zwrócił się do ostatniego intruza. - Wracając do tematu, otóż te farmy rozpłodowe, które według mnie są jedyną nadzieją ludzkości... -...już brałem dziś rano prysznic - wtrącił niziutki "krzykacz". - Nie musisz pluć, kiedy mówisz... Scylla przysłuchiwał się temu wszystkiemu; od czasu do czasu wybuchały salwy śmiechu, a nowych widzów wciąż przybywało. Zastanowił się, czy miał na tyle siły woli, by zostać "krzykaczem". Nigdy nie myślał o tym wcześniej, lecz teraz, po tylu latach spędzonych z dala od ludzi, nagle tego zapragnął, przeszkodą mogło być jednak to, że "krzykacze" pochodzili z Londynu - obcego mogliby przecież wyśmiać i poniżyć. Scylla wiedział, że telewizyjny serial Dallas osiągnął w Wielkiej Brytanii znaczną popularność i podejrzewał, że zgromadzonym ludziom spodoba się jego teksański akcent, więc nagle powiedział donośnym głosem: -...Puk puk... Nikt nie odpowiedział. Spojrzał na twarze "krzykaczy". Panowała cisza. - Puk puk - spróbował raz jeszcze, tym razem z mniejszą śmiałością. W końcu niziutki "krzykacz" odezwał się cichym głosem: - Kto tam? - Shirley. - Shirley i co dalej? - Shirley George jest idiotką. Roześmieli się. "Krzykacze" roześmieli się. Nie była to salwa śmiechu, ale ważne, że zaśmieli się - nieistotne przecież, jakie było natężenie hałasu mierzone w decybelach. Istotne było to, że Scylla został przynajmniej przez chwilę zaakceptowany; krzyknął jeszcze głośniej: - Puk puk... puk puk... Jak w niebie. Beverage zjawił się przy Speaker's Corner pięć minut przed godziną dwunastą w południe. Przebiegł przez Park Lane i wyglądało na to, że jest sam. Wybrał akurat to wejście do parku, aby być dobrze widoczny i tym samym uspokoić Scyllę. Zadbał o to, aby jego czterech ludzi znajdowało się w pobliżu, ale jednocześnie na tyle daleko od niego, aby nie przyciągać niczyjej uwagi. Beverage przyjrzał się tysiącom dreptających po parku ludzi. Nie był tu już od wielu lat i nie cierpiał tego miejsca, z przyjemnością rozdeptałby ich wszystkich na drobny pył - zarówno tutejszych, stanowiących połowę tłumu, którzy najwidoczniej nie mieli nic do roboty, jak i drugą połowę, którą tworzyli turyści ze wszystkich zakątków świata, i niemal każdy z nich miał na szyi aparat fotograficzny "Nikon". Beverage podszedł do miejsca, gdzie zgromadził się największy tłum; szczerbaty facet przyciągał uwagę widzów rozmawiając z jakimś głupkowatym teksańczykiem opowiadającym dowcipy o pukaniu do drzwi. Beverage ruszył dalej. Czy mówił kiedyś Scylli, jak bardzo nie cierpiał Speaker's Corner? Na pewno mówił - przecież właśnie dlatego Scylla upierał się, aby tu się właśnie spotkać. Nikt chyba nie mógł lubić tego miejsca. Spojrzał na zegarek. Pięć po dwunastej. Scylla powiedział, że przyjdzie dokładnie o dwunastej. Oznaczało to, że prawdopodobnie zjawi się o trzeciej. Beverage doskonale rozumiał, że będzie musiał czekać w nieskończoność, cały ranek przygotowywał się do tego, aby zachować spokój dając Scylli tę przeklętą satysfakcję. A więc Scylla przyjdzie o trzeciej; Beverage będzie uśmiechnięty i uprzejmy. Scylla powie, że mu przykro z powodu spóźnienia. Beverage powie wtedy: - Spóźnienia? Dopiero co przyszedłem, myślałem, że byliśmy umówieni o trzeciej. Przewidując przebieg rozmowy, Beverage niemal uśmiechnął się do swych myśli. Niezależnie od wszystkiego był to przepiękny, typowy angielski dzień. Beverage chodził bez celu od jednej grupki ludzi do drugiej, oglądając się ukradkiem, aby upewnić się, czyjego czterech ludzi podąża jego śladem. Było tak w istocie, lecz nikt nie mógł o tym wiedzieć. Obok niego przebiegło kilku Irańczyków skandując: - "śmierć Chomeiniemu". Beverage szedł dalej. Zobaczył przed sobą potężną kobietę niosącą tabliczkę z napisem: Straciłam osiem "stone" wagi, ty też możesz to zrobić. Beverage nigdy nie rozumiał angielskich jednostek wagi. Co to właściwie znaczyło: jeden "stone"? Dwanaście funtów? Czy to było właśnie tyle? Jeśli tak, to ile wagi faktycznie straciła? Był już niedaleki uzyskania prawidłowej odpowiedzi, gdy nagle zamarł w bezruchu i poczuł na szyi morderczy uścisk rąk, jednocześnie usłyszał zachrypły szept: - Mówiłem, Bucu, że masz przyjść sam. - Jestem sam - zdołał wydusić z siebie Beverage, w tym momencie ręce ścisnęły jego szyję jeszcze mocniej i poczuł tak nagły ból, że aż pociemniało mu w oczach. - Lubię zadawać ci ból - powiedział Scylla, stojąc tuż za plecami mniejszego mężczyzny. - Mogę to robić tak długo, jak sobie tego życzysz, jak widzisz, zająłem dogodną pozycję. - Dobrze - wyszeptał Beverage i wykonał trzy ruchy ręką. Scylla-rozejrzał. się wokół i zauważył trzech mężczyzn, którzy wyszli z ukrycia i zaczęli się powoli oddalać. Scylla zwolnił uścisk. Beverage odwrócił się i zachowując milczenie spojrzał na wielkiego opalonego mężczyznę. W końcu potrząsnął głową. - Nie do poznania. To niewiarygodne. Mężczyźni zaczęli iść. Przed nimi była wielka, prawie łysa kobieta, która weszła właśnie na plastikowy pojemnik i zamknąwszy oczy zaczęła pięknym głosem nucić piosenkę Danny Boy; tłum zaczynał powoli zmierzać w jej kierunku. - Miło cię znów widzieć, Mal - powiedział Scylla, obejmując ramieniem drugiego mężczyznę. - Czułości z twojej strony? Tego się nie spodziewałem. Ale być może złagodniałeś przez te lata. - Nie, nie złagodniałem. Beverage poczuł w tym momencie, jak mocne palce wbijają się w jego ramię. Aż jęknął zaskoczony nagłym bólem. - Zrób to, Mal. Beverage ledwo wykrztusił: - Co... mam zrobić? - Zrób to, Mal. Beverage'owi znów pociemniało w oczach, ale zdobył się na to, by wykonać ruch ręką. Scylla obejrzał się i zauważył czwartego człowieka z obstawy, który zajmował stanowisko przy najbliższej bramie wyjściowej z parku. - Przyprowadzanie ich ze sobą było głupim posunięciem. - Chyba tak, chyba tak. Na lewo od nich jakiś mówca tracił w tej chwili panowanie nad sobą, zwracając się do jednego z "krzykaczy": - Mówisz dwoma językami: łamaną angielszczyzną i kuchenną łaciną. Obaj mężczyźni szli dalej w promieniach południowego słońca. - Odnośnie Ma - powiedział Beverage. - Chcę, żebyś wiedział... -...nigdy go tak nie nazywaj! Tak nazywali go przyjaciele, ty nie byłeś jego przyjacielem, więc nazywaj go Perkins... Nagle Beverage stracił na chwilę panowanie i potrząsnął gwałtownie większym mężczyzną: - Nie wiesz o tym... w ogóle gówno wiesz na ten temat... wegetowałeś gdzieś wszystkie te lata... byliśmy sobie bliscy... byliśmy bliskimi przyjaciółmi... Scylla zrobił krok do tyłu i spojrzał na Beverage'a; wyglądał tak, jakby się miał zaraz rozpłakać.. - Przepraszam. Nie chciałem wzbudzać w tobie ludzkich uczuć. Proszę o wybaczenie. Mężczyźni szli dalej. Po ich prawej stronie przemawiał mężczyzna w typie Billi Grahama. - Czy masz już dość smutku tego świata...? Jezus jest blisko ciebie... Jezus puka do twojego serca... Beverage wskazał na znajdującą się w pobliżu ławkę i mężczyźni usiedli. - Powiem krótko: im mniej będziemy przebywać w swoim towarzystwie, tym lepiej dla nas obu. - Mów dalej - odpowiedział Scylla. - Ma został zamordowany przez osobnika zwanego Blondynką. Nie cierpię pochlebstw, ale można powiedzieć, że facet ten, w mniejszym lub większym stopniu, jest twoim nowym wcieleniem. Słyszałeś o rywalizacji pomiędzy Żądnymi Krwi a Bogobojnymi? - Tak. - Otóż Blondynka dziesiątkuje nasze szeregi. - I chcesz go odstawić na boczny tor? - Nie, to nie takie proste. Samo zabicie nie stanowi problemu, wiesz chyba o tym dobrze. Chcemy się dowiedzieć, kim jest nasz wróg, innymi słowy - chcemy wiedzieć, dla kogo Blondynka pracuje. Istnieje jednak pewien problem. Scylla nie przerywał. - On nic nie powie. W ostatnim dziesięcioleciu złapano go już dwukrotnie, pierwszy raz na Bliskim Wschodzie, drugi raz w Ameryce Łacińskiej. Za każdym razem zdołał nam się wymknąć, ale zanim to się stało, był poddawany profesjonalnym torturom. I okazywało się, że ten człowiek jest nieczuły na ból. - Być może jest teraz inaczej. Beverage skinął głową. - Być może jest teraz inaczej. - Czy wiesz, gdzie on teraz jest? Beverage znów pokiwał głową. - Nie kryje się z niczym. Nie przestrzega żadnych środków bezpieczeństwa, jest pewny, że nic mu nie grozi. Przyjechał wczoraj do Londynu i widziano go tego dnia wieczorem, grał w ruletkę w jednym z bardziej znanych kasyn w Belgravia. Kocha ruletkę. Gra o duże stawki. Przegrywa mnóstwo pieniędzy. Podejrzewam, że potrzebuje ich coraz więcej, ktokolwiek mu jednak płaci - płaci z pewnością bardzo dużo. Mężczyźni wstali i znów zaczęli spacerować. Przed Scyllą roztaczał się najsmutniejszy widok: na ławce siedział sterany pracą czarnoskóry śmieciarz, obok oparta była miotła, mężczyzna spoglądał posępnym wzrokiem na otaczający go tłum. Dlaczego było to smutne? W jego oczach park nie był miejscem radości i oazą wymiany poglądów. Był jedynie śmietnikiem. Stertą kubków po lodach, potarganych gazet i niedopałków papierosów. Dla śmieciarza nigdy nie będzie chwili wytchnienia, miejsce posprzątanych śmieci zajmą nowe - i tak będzie w nieskończoność. W pobliżu Scylli i jego towarzysza pojawił się teraz inny "krzykacz", który stawiał takie oto pytanie: - Mówca jest człowiekiem z zewnątrz, ciekaw jestem, jaką ma opinię na temat rodzaju ludzkiego? - Domyślamy się również, jaki jest powód, dla którego Blondynka przebywa w Londynie. Jeden z naszych głównych sojuszników, senator ze Wschodniego Wybrzeża, przyjeżdża dziś wieczorem i ma zamiar zatrzymać się tu przez tydzień, przywozi ze sobą dwóch małych synów. Słyszałem pogłoski, że chłopcy mogą zostać porwani. - Czy dzieci nie będą miały ochrony? - Na gorylach nie zawsze można polegać - powiedział Beverage. - Znałem kiedyś faceta - może w to nie uwierzysz, ale to prawda - który miał aż czterech goryli; jak się później okazało, ich pomoc okazała się zupełnie bezskuteczna. - Powiedziawszy to, uśmiechnął się. - Nie próbuj ponownie odwoływać się do moich ludzkich instynktów. Beverage uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nie obawiaj się... nienawidzę cię dużo bardziej niż ty mnie. - Rozkosz dla ucha - odpowiedział Scylla. `ty 5 `ty Krupier przy stole był zdezorientowany. Była już trzecia nad ranem; w ciągu nocy ruch w kasynie był niewielki, a w tej chwili został już tylko jeden grający - duży Francuz o ciemnej karnacji. Krupier był również Francuzem, więc obaj mężczyźni prowadzili już od godziny miłą pogawędkę. Gracz stawiał dość spore sumy pieniędzy. Krupiera zastanowiły dwie rzeczy. Po pierwsze, mężczyzna w ogóle nie wykazywał zainteresowania samą grą. Pytał krupiera, ile ma dzieci, a gdy ten odpowiadał, że troje, obstawiał wtedy trójkę. Podobnie pytał o miesiąc i dzień urodzenia żony i obstawiał odpowiednie liczby. Nie było w tym nic dziwnego - każdy gracz miał przecież swój własny system. Dziwne było jednak to, że opalonemu mężczyźnie zupełnie nie zależało na tym, by wygrać. Drugą zastanawiającą rzeczą było to, że samotny gracz również nie był Francuzem. To fakt, że mówił bez obcego akcentu, a jego słownictwo ponad wszelką wątpliwość dowodziło, że był człowiekiem wykształconym. Ale w jego sposobie mówienia było coś szczególnego. Jego francuszczyzna była niczym cenny, ukrywany przed światem skarb, przypominała rzecz, którą skrzętnie przechowywał przez długie lata, i która dopiero teraz mogła ujrzeć światło dzienne. Duży mężczyzna zapytał po francusku: - W którym roku urodziłeś się? - W tysiąc dziewięćset czterdziestym - odpowiedział krupier. - Nie był to dobry rok dla Paryża - powiedział gracz i obstawił "jedynkę", "dziewiątkę", "czwórkę" i "zero", kładąc w odpowiednich miejscach po dziesięć funtów, spojrzał na obracające się koło, a potem wpatrywał się we własne ręce, aż do momentu, gdy kulka zatrzymała się na "czwórce"; wzrok podniósł dopiero wtedy, gdy krupier wypłacał wygrane kombinacje. Gracz obstawił ponownie te same numery i spokojnym wzrokiem śledził krupiera, który obrócił koło przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i rzucił do niego kulką, lecz w odwrotnym kierunku. Gracz spojrzał na swoje duże, splecione dłonie. W tym momencie krupier uśmiechnął się, gdyż właśnie zauważył znajomego mężczyznę, który zbliżył się do stołu i usiadł naprzeciwko gracza o ciemnej skórze. - Wyjeżdżał pan? - spytał krupier. - Podróż służbowa do Ameryki - odpowiedział mężczyzna uśmiechając się, po czym lekko potaknął jasnowłosą, kształtną głową. Scylla nie cierpiał ruletki, która nudziła go w tym samym stopniu, w jakim mogłyby go znudzić letnie rozgrywki piłkarskie. Sytuacja Blondynki stawała się coraz trudniejsza i choć w Belgravia było sporo kasyn, to jednak wcześniej czy później jasnowłosy mężczyzna musiał w końcu natknąć się na swego rywala. Scylla nie miał jednak nic przeciwko temu, by przed rozpoczęciem otwartej wojny mieć trochę czasu na lepsze poznanie przeciwnika. Zawsze chciał wiedzieć jak najwięcej o wrogu i w przeszłości nie miewał trudności z właściwym rozpoznaniem sytuacji. Postanowił przynajmniej sprawdzić umiejętności posługiwania się językiem francuskim, którego nie używał już od wielu lat; to prawda, że jego mowa wydawała się krupierowi jakaś nienaturalna, ale ogólnie rzecz biorąc radził sobie zupełnie przyzwoicie; siedział w tej chwili przy ruletce, wpatrując się we własne dłonie, które splecione położył na stole; siedząc usłyszał nagle słowa: - Podróż służbowa do Ameryki. Poczuł wtedy żądzę krwi. Blondynka poczuł żądzę krwi, gdy tylko usiadł; poczuł się tym zaskoczony i to nie z tego powodu, że nie miał podobnych doświadczeń w przeszłości, ale dlatego, że uczucie to nigdy wcześniej nie wystąpiło tak nagle i z taką siłą. Siadając do stołu był w świetnym nastroju. Miał już bowiem następną robotę, która polegała na porwaniu dwójki małych dzieci z niezwykle zamożnej rodziny i gdyby dobrze wykonał zadanie, mógł zdobyć fortunę, która pozwoliłaby mu na to, by resztę życia spędzić na grach hazardowych. Spojrzał na mocno opalonego mężczyznę, który siedział po przeciwnej stronie stołu i przyglądał się swoim splecionym dłoniom. Zastanowił się, kim mógł być ten nieznajomy. To nie miało znaczenia. Rzadko zastanawiał się nad czymkolwiek, znał po prostu odpowiedzi. W tej chwili wiedział już, że mężczyznę o ciemnej skórze będzie niewątpliwie musiał zabić - i to już wkrótce. W tym momencie krupier, rzecz jasna, nic jeszcze nie wiedział o otaczającym to miejsce uczuciu żądzy krwi. Ani też o żadnej fali terroru, która była tak wielka, że można ją było porównać z ludzkim strachem wywołanym takim kataklizmem, jak na przykład trzęsienie ziemi. Ludzie nie reagują na pierwsze oznaki podobnych zjawisk. Czasem ciecze, gdy umieści się je w pojemnikach zaczynają lekko wzburzać się na powierzchni. Gdy pojawia się więcej oznak nadchodzącego kataklizmu, wyczuwają to niektóre ptaki. Na następne oznaki reagują konie. I psy. A wiszące przedmioty zaczynają się kołysać. I w końcu wszystko to zaczyna docierać do świadomości ludzi, a żądza krwi i fala strachu od tego momentu idą ze sobą w parze. I oto coś nagle dotarło do świadomości krupiera, który ni stąd ni zowąd zaczął przypominać sobie nieprzyjemne doświadczenia życiowe, jego oddech stał się głębszy, ponieważ odczuł nagle, że brakuje mu powietrza, pomyślał, że gdyby koło niego stał w tym momencie nieżyjący ojciec, zrobiłby to, co chciał zawsze zrobić, zabić tego człowieka, nie wahać się, po prostu zabić go... ...i jego oddech stał się słyszalny dla otoczenia, spojrzał na stół, przy którym działo się coś dziwnego: mężczyzna o ciemnej skórze przestał się wpatrywać w swoje dłonie, podniósł głowę i spojrzał przed siebie. Przez moment wydawało się, że cały świat zamarł w bezruchu, gdy spotkały się spojrzenia dwóch potężnych mężczyzn. I wtedy Blondynka wyciągnął rękę i niespodziewanie uderzył w twarz mężczyznę o ciemnej skórze. Nie zrobił tego mocno, ale było w tym tyle pogardy... Mężczyzna o ciemnej skórze obrócił się raptownie, wstał i pospiesznie wyszedł, zostawiając na stole wygrane żetony. `ty 6 `ty Podobnie jak banki szwajcarskie przechowują pieniądze, Grumpy przechowywał cenne informacje. Był wspaniałym ulicznym artystą, źle usposobionym do ludzi karłem, który każde popołudnie - i to nawet w dniu Bożego Narodzenia - spędzał w cichym zaułku niedaleko King's Road. Zjawiał się punktualnie o trzeciej i nikt nie wiedział, skąd przychodził. Rysował kredą do szóstej, a potem odchodził w nieznanym kierunku. Rysował to, na co miał w danej chwili ochotę. Jeśli zmarła powszechnie znana osoba lub też była zamieszana w jakiś skandal - lub też działo się coś, co artysta uważał za godne uwagi - powstawał wtedy portret, nierzadko o rozmiarach człowieka, wysoki na sześć stóp. Zdarzało się, że artysta kopiował starych mistrzów, najczęściej Van Gogha. Pracował jakby był ogarnięty szałem, miotał. się po chodniku, doskakując bez przerwy do otwartego pudełka z kredą, wybierając to ten, to innym kolor. Miał ze sobą tylko jedną rzecz - właśnie pudełko z kredą. Nosił kapelusz. Gdy przychodził kładł go obok pudełka i wrzucał do środka kilka funtowych banknotów, aby przechodnie wiedzieli, że chodzi tu nie tylko o samą sztukę, lecz również działalność zarobkową. Czasem podchodziły zaciekawione dzieciaki, jednak surowość artysty i jego zdeformowana sylwetka odstraszały je skutecznie - rzadko więc przebywały w tym miejscu dłużej niż tylko chwilę. Czasem przystawali turyści, on rzucał im wtedy gniewne spojrzenie, a następnie zerkał znacząco na kapelusz, jeśli nie wrzucali do niego pieniędzy, przestawał pracować i wlepiał w nich wzrok, zmuszając ich tym samym albo do rzucenia jakiegoś napiwku - albo też do odejścia. Zdarzało się również, że do artysty podchodzili mężczyźni - rzadziej kobiety - i wrzucali do kapelusza zwinięty banknot. Gdy ktoś znajdował się wtedy dostatecznie blisko i miał bystre oczy, mógł zauważyć, że w zwiniętym banknocie znajdowała się czasem karteczka. Była to informacja, jakiś kontakt na przyszłość. Zwykle nie było to nic ważnego, nikt jednak nie wiedział, jakimi kanałami wędrują informacje naprawdę istotne. Tak czy owak uliczny artysta miał dostęp do ogromnej ilości informacji. Nie pracował dla żadnej określonej grupy ludzi - wszyscy zaczęli korzystać z jego usług, gdy podjęto kiedyś w przeszłości decyzję, że taka postać jak Grumpy może okazać się pomocna dla wszystkich zainteresowanych. Tak więc podobnie jak Szwajcaria, Grumpy nie posiadał wrogów i miał zupełną swobodę działania. Był tajemniczą postacią - o zdeformowanej sylwetce, lecz utalentowaną, zachłanną i cichą - nikt nie słyszał, żeby kiedykolwiek coś mówił... Po wizycie w kasynie, po południu tego samego dnia Scylla znalazł się w małym zaułku; nie był całkiem pewny; czy jest we właściwym miejscu, dopóki nie spostrzegł malutkiej postaci pracującego jeszcze Grumpy'ego. Scylla nie był tu od dawna; Grumpy, którego wiek było trudno określić, świadczył mu różne usługi w przeszłości i już wtedy nie wyglądał na młodego człowieka. Scylla przystanął i zaczął przypatrywać się na wpół ukończonemu portretowi; było już po czwartej. Twarz na portrecie była uderzająco podobna do twarzy Borisa Beckera, młodego Niemca, który wszczynając jedną awanturę po drugiej, terroryzował cały Wimbledon. Grumpy podniósł wzrok na Scyllę, po czym spojrzał znacząco na kapelusz. Scylla był na to przygotowany. - Chcę uzyskać odpowiedź na pewne pytanie. Artysta spojrzał w stronę kapelusza. Scylla nie mógł sobie przypomnieć, jakie obowiązywały stawki na wejście. Grumpy już na samym wstępie wymagał, aby pewna suma pieniędzy zmieniła swego właściciela. Scylla zwinął starannie pięćdziesięciofuntowy banknot i włożył go do kapelusza zakładając, że suma była wystarczająca. Grumpy podszedł do kapelusza, wyjął z niego banknot, włożył pieniądze do kieszeni i popatrzył na Scyllę, następnie z widoczną wzgardą splunął na ziemię blisko miejsca, gdzie znajdowały się buty nieznajomego. Z pewnością nie była to oznaka zadowolenia. Scylla wyciągnął wtedy następne pięćdziesiąt funtów, które tym razem swobodnym lotem poszybowały w kierunku kapelusza. Grumpy przez kilka minut pracował nad włosami Beckera, mieszając ze sobą różne kolory kredy, by uzyskać odpowiedni odcień czerwieni. Potem przeciągnął się i powolnym krokiem ruszył w kierunku kapelusza, obchodząc wokół prawie gotowe dzieło; wyciągnął banknot, spojrzał na niego i znów włożył pieniądze do kieszeni, po czym wziął kawałek kredy i szybkim ruchem zrobił nim znak na chodniku: "*"; następnie szybko go starł. Wynikało z tego niezbicie, że stawką na wejściu jest w tej chwili sto funtów - cóż, w czasie gdy Scylla przebywał na wyspie, inflacja niczym jakaś zaraza poczyniła na tym świecie ogromne spustoszenie; natomiast znaczenie gwiazdki na chodniku było mniej więcej takie: "O co chodzi?" - Blondynka? Znasz go? Na chodniku pojawił się następny znak: "+". Oznaczał odpowiedź twierdzącą. - Czy ma jakąś słabą stronę? "+". - Czy wiesz, co to jest? "+". - Powiedz mi. "$" Scylla włożył następne sto funtów do kapelusza. "$$$$$". Scylla dorzucił jeszcze dwie setki. Grumpy splunął ponownie, tym razem celnie - prosto w buty Scylli. Scylla sięgnął do kieszeni, ale na tym poprzestał, gdyż nagle pojawiła się mała dziewczynka i powiedziała do swojej matki: - Mamusiu, popatrz, to przecież Becker. - Rzeczywiście, bardzo ładny portret - odpowiedziała matka. Kobieta z dziewczynką stanęły w promieniach słońca i uśmiechnęły się do karła. - Proszę pracować - powiedziała matka. - Chcemy przez chwilę popatrzeć. - Och, tak - powiedziało dziecko. Grumpy pokręcił głową. - To jest miejsce publiczne - powiedziała matka. - I ostrzegam pana, jeśli potrzeba potrafię być uparta. Grumpy rzucił jej groźne spojrzenie. Kobieta założyła ręce na piersiach i postanowiła, że nie ruszy się z miejsca. Grumpy chwycił kawałek kredy i zaczął rysować coś, co przypominało kształtem fallusa, przestał jednak, gdy matka powiedziała: - Chodźmy stąd - i odciągnęła dziewczynkę na bok. Grumpy zmazał swoje ostatnie dzieło, spojrzał na Scyllę i powtórnie narysował: "$$$$$", po czym szybko to zmazał. Scylla sięgnął po portfel, odliczył tysiąc funtów i zawahał się. Cokolwiek wiedział Grumpy, Scylla musiał to od niego wyciągnąć; wiedział, że walcząc przeciwko Blondynce, potrzebny mu będzie jakiś punkt zaczepienia, choćby najmniejszy. Grumpy był jednak człowiekiem z charakterem! Jeśli dało mu się zbyt mało pieniędzy - lub raczej jeśli on uważał, że jest to zbyt mało - wtedy chował pieniądze do kieszeni i nie dawał żadnej odpowiedzi. Wpatrywał się tylko ze wzgardą na skąpca i było wiadomo, że sprawa jest przegrana. Scylla odliczył dwa i pół tysiąca funtów i wrzucił pieniądze do czapki. Grumpy przeliczył banknoty, schował je do kieszeni i przez dłuższą chwilę przypatrywał się Scylli, jakby chciał lepiej zapamiętać jego twarz. W końcu narysował znak: "*". - Mów dalej. To oczywiste, że słaba strona Blondynki musiała dotyczyć albo jego ciała, albo też umysłu. Scylla miał nadzieję, że słaby punkt Blondynki ma charakter fizyczny. Miał zaufanie do siły swych rąk. Na to zaufanie złożyły się całe lata jego życia. - Czy chodzi o jego ciało? - zapytał. Grumpy stał bez ruchu i znów wpatrywał się badawczo w twarz Scylli. Obaj mężczyźni mieli już ze sobą do czynienia w przeszłości, lecz kontakty nie były zbyt częste i w tej chwili cierpliwość Scylli była już na wyczerpaniu. Grumpy nie mógł go przecież rozpoznać. Wszystko, czego w tej chwili pragnął, to odpowiedź na postawione pytanie, więc powtórzył je jeszcze głośniej: - Czy... chodzi... o jego ciało? Grumpy narysował na chodniku znak: "-", co oznaczało: nie. - A więc chodzi o jego umysł? - spytał Scylla. - Powiedz mi. - Jeśli ten słaby punkt nie dotyczy ciała, musi być związany z jego umysłem! "-". - Więc co, w takim razie? Grumpy zrobił ręką znak krzyża, do którego przybity był człowiek. Scylla zareagował złością i frustracją. - Jakaś religijna obsesja? Do diabła, cóż to za odpowiedź? W tej chwili Grumpy "rysował" w powietrzu człowieka, który okrada jakiegoś innego człowieka, a potem... -...moralność - powiedział głośno Scylla. - Jest jakiś słaby punkt w jego zasadach moralnych. "+". - Narysuj to! - Przyklęknął i spoglądał, jak karzeł rysuje jakąś dziwną chmurę z ustami, za którą biegnie mężczyzna. Scylla wpatrywał się w rysunek milcząco. Grumpy rzucił mu groźne spojrzenie. - Czy to jakaś gra? - spytał jeden z dwóch nastolatków. Chłopcy przechodzili obok i przystanęli, Scylla wstał i gwałtownie obrócił się w ich stronę, jego głos musiał mieć taki sam ton jak kiedyś na wyspie, gdy przestraszył pilota helikoptera; w tej chwili Scylla powiedział: - Nie, to nie jest gra dla was. - Usłyszawszy to, chłopcy spojrzeli na siebie i uciekli. Grumpy narysował tymczasem jeszcze jedną chmurę, potem następną, cały rząd chmur, każda z nich miała usta; narysował też mężczyznę, który biegł za chmurami i... ...i Scylla zrozumiał, że to nie były chmury, lecz wiatr, mężczyzna chciał dopędzić wiatr, Scylla przypomniał sobie jednocześnie jeden z wielu cytatów z Biblii i już wiedział, co to była za słabość, wypowiedział jedno słowo: "Próżność". Grumpy pokiwał głową, zmazał rysunek, jeszcze raz splunął w kierunku butów Scylli i powrócił do portretu Borisa Beckera... `tc Ii. Człowiek na ścianie `tc `ty 1 `ty Bracia - z pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - obaj byli grubiutcy, mieli rude włosy i piegi na twarzy; jeden miał dziewięć lat i trudno było się oprzeć jego urokowi, drugi był słodkim siedmiolatkiem. Podnieceni bracia szli blisko siebie, przeciskając się przez tłumy ludzi, którzy wieczorną porą załatwiali sprawunki na Oxford Street. - Chcę hambjurgera - powiedział starszy akcentem typowego nowojorczyka. - Ja też chcę hambjurgera, Clark - odpowiedział młodszy. Chmury wisiały nisko i zanosiło się na deszcz. - Cha! Cha! Spencer małpuje. - Wcale nie - stwierdził Spencer. - I frytki. - Ja też. - Z cebulą. - Ja też z cebulą. Clark objął brata. - Nie małpujesz, po prostu chcesz mieć to samo, co ja. Tuż za plecami chłopców rozległ się strofujący głos należący do czarnowłosego, kulawego mężczyzny. - Nie tak szybko, chłopcy. Poczekajcie na mnie. Razem przejdziemy przez ulicę. Chłopcy zwolnili. Czarnowłosy mężczyzna powiedział: - Dobrze chłopcy, chodźcie tu obaj - po czym wziął ich za ręce i bezpiecznie przeprowadził na drugą stronę Oxford Street. Gdy podróż wśród niebezpieczeństwa, jakie niesie Oxford Street, była zakończona, bracia znów ruszyli żwawo do przodu. - Ciągle zapominam, jak ten facet się nazywa, czy jego nazwisko brzmi Mister Atkinson? - wyszeptał Spencer. - Parkinson, pomyśl o karuzeli w Parku Centralnym, to może pomóc. Spencer objął braciszka. - Parkinson, Parkinson, Parkinson - powiedział zachwycony samym sobą. Potem dodał ciszej: - Dlaczego on musi za nami chodzić? - On nie chodzi za nami, on prowadzi nas - tak, abyśmy się nie zgubili i żeby nic złego nam się nie stało. Nigdy wcześniej nie byliśmy w Londynie. - Wolałbym, żeby się tak nie rozglądał przez cały czas. - Clark spojrzał za siebie jakby od niechcenia. - On rzeczywiście rozgląda się. Może na tym polega rola przewodnika - na sprawdzaniu tego, co się dzieje wkoło. - Nam nic złego nie może się przytrafić, prawda Clark? - Na razie nie, coś może się zdarzyć dopiero u McDonalda - odpowiedział Clark. - Czy on musi tak utykać? Clark uderzył Spencera w ramię. - On nic nie może na to poradzić, głuptasie. - Och. Może my też powinniśmy. - Co powinniśmy? - Utykać. - Doprowadzasz mnie do szału - po co? - Może wtedy miałby lepsze samopoczucie? - Jesteś bardzo kochany, naprawdę kochany, Spencer. Spencer nie mógł się nie uśmiechnąć. U McDonalda było tłoczno. Chłopcy ustawili się w kolejce, czarnowłosy mężczyzna stanął między nimi, gdy przyszła ich kolej, zamówili i zapłacili rachunek. - Pan nie będzie jadł? - Spytał Clark. - Później - powiedział mężczyzna. - Ależ Mister Parkinson - powiedział Spencer z dumą w głosie, zerkając szybko na Clarka - musi pan coś zjeść, to przecież McDonald. - Być może zjem to, co zostawicie na talerzach - powiedział Mr. Parkinson, uważnie rozglądając się w koło. Potem znalazł pusty stolik w odległym rogu baru i posadził ich plecami do wyjścia, sam usadawiając się tak, aby dobrze widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących. - Mieliście wspaniały dzień, chłopcy; ogród zoologiczny, kino, teraz tutaj. Jesteście zadowoleni? Clark pokiwał głową. Spencer potrząsnął głową. - Czy było coś nie tak? Spencer miał pełne usta, więc Clark odpowiedział za niego. - Brakuje mu Dwighta Goodena. - Kogo? - Jak to kogo? - spytał zdziwiony Spencer. - Doktora. Doktora K. Jest najlepszym zawodnikiem od rzutów, jakiego widziałem w życiu. - Spencer jest zakochany w Goodenie - powiedział Clark. Spencer ugryzł kanapkę i pokiwał głową. - Czy teraz gra liga baseballu? - Sięgnął ręką na drugi koniec stołu. - Czy mogę? - Wskazywał ręką na frytki. Clark pokiwał głową. - Czym wyróżnia się ten facet? - spytał Mr. Parkinson. W tym momencie Spencer zaczął mówić szybko i bez zająknienia: -...ma numer sto trzynaście i tylko on to potrafi, miał sto trzydzieści siedem celnych rzutów na sto trzydzieści osiem możliwych, on... Mr. Parkinson zaśmiał się. - Wierzę ci, jestem pewny, że jest świetny. - W tym momencie przerwał i spojrzał w kierunku drzwi; do baru wszedł właśnie szybkim krokiem mężczyzna o blond włosach, który rozejrzał się wokół i zajął miejsce w kolejce. - Ale nie słyszał pan najgorszego - on gra dzisiaj - gdybym był teraz w domu, siedziałbym przed telewizorem i liczyłbym jego rzuty i w ogóle. Ale wy nie macie baseballu w tym głupim kraju. - To nie jest głupi kraj - wtrącił Clark. - Przepraszam w imieniu brata. - To nie jest głupi kraj - zawtórował Spencer. - Głupie jest tylko to, że nie grają tu w baseball. Mr. Parkinson nic nie odpowiedział, przeciągnął się tylko i spojrzał w kierunku mężczyzny o blond włosach, który zmienił tymczasem swoje plany, pośpiesznie wyszedł z restauracji i pobiegł za odjeżdżającym autobusem. - Mamy baseball w tym kraju - powiedział wtedy Mr. Parkinson. Spencer wziął głęboki oddech. - Maaa...cie? Mr. Parkinson uśmiechnął się. - Jesienią telewizja nadaje mecze zawodowej ligi piłki nożnej, a w lecie można oglądać rozgrywki baseballowe. - Spojrzał na zegarek. - Za kilka minut będzie akurat transmisja. - Czy możemy ją obejrzeć? Możemy, możemy? - Zanim wrócimy do hotelu - zobaczycie, jaki jest duży ruch - będzie już prawie po meczu. - Przerwał. - Ale mieszkam blisko stąd, skończcie jeść i weźmiemy taksówkę. Za chwilę będziemy u mnie. - Do McDonalda możemy pójść w każdej chwili - powiedział Spencer podrywając się od stolika i ciągnąc za sobą Clarka. Chwilę później wszyscy znaleźli się na zewnątrz w ciemnościach i Mr. Parkinson złapał taksówkę; niedługo później byli już w windzie, jadąc na ostatnie piętro do jego mieszkania i po chwili byli w salonie; Spencer klęczał koło telewizora, próbując go włączyć i znaleźć odpowiedni kanał, tymczasem Clark otworzył okna, gdyż w mieszkaniu było duszno; gdy obaj chłopcy byli zajęci, Mr. Parkinson grzecznie przeprosił i udał się do sąsiedniego pokoju, zamknął za sobą drzwi, położył się na łóżku, jedną ręką sięgnął po telefon, a drugą ściągnął z głowy dobrze dopasowaną, lecz niewygodną czarną perukę, rozburzył swoje blond włosy - taki nieporządny wygląd odpowiadał mu najbardziej... Ta robota wydawała się podejrzana od samego początku. Blondynka dostał dokładne instrukcje - jakżeby nie! - które wydawały się całkiem logiczne: odebrać dzieciaki z hotelu Connaught, zabrać je do ogrodu zoologicznego, potem do kina, następnie do baru szybkiej obsługi i w końcu, wieczorem przyprowadzić je z powrotem. Ale czy wynajmuje się kogoś takiego do opieki nad dziećmi? Mógł je przecież uprowadzić od razu, lecz o takim rozwiązaniu nie myślał poważnie ani przez chwilę - nietypowy charakter tej roboty wymagał daleko posuniętej ostrożności. Domyślał się jedynie tego, że może być cały czas obserwowany. Postanowił więc, że poczeka na odpowiedni moment, upewni się, że nie jest śledzony i w stosownej chwili, gdy będzie ciemno, ulotni się z dziećmi w nieznanym kierunku. Nie cierpiał czarnej peruki, która kosztowała jednak majątek i w połączeniu z kuśtykaniem zmieniła jego wygląd nie do poznania. Mógł zostać wielkim aktorem. Patrząc na niego w nowym wcieleniu, można by przysiąc, że to ktoś inny. Blondynka nie spodziewał się, że chłopcy utną sobie pogawędkę z portierem. Sądził, że rozmowy zostawią sobie na później, gdy będą już w pokoju, ewentualnie zaczną je na korytarzu. Ale stało się inaczej. Zaczęli rozmawiać z portierem i nawet zdołali go rozśmieszyć. Blondynka przedstawił się, a chłopcy byli czarujący i jak na bogatych Amerykanów zachowywali się całkiem poprawnie. Blondynka wyczuł już na samym początku, że młodszego chłopca intrygowało jego kuśtykanie. Ale to już nie potrwa długo. Był wilgotny dzień. Blondynka miał na sobie niebieski garnitur, białą koszulę i krawat i było mu niezbyt wygodnie. Ale to też nie miało już trwać długo. Portier zatrzymał taksówkę, wsiedli do środka i pojechali w kierunku ogrodu zoologicznego w Regent's Park. Chłopcy usadowili się na tylnym siedzeniu, a ich opiekun siedział naprzeciwko nich, rozglądając się cały czas w koło, aby upewnić się, że nikt za nimi nie jedzie. Była godzina dwunasta trzydzieści, kiedy dotarli do zoo, a film, który planowali zobaczyć później - Powrót do Oz - zaczynał się o godzinie czwartej w kinie niedaleko Oxford Street, co oznaczało, że Blondynka będzie musiał udawać zainteresowanie światem zwierzęcym przez pełne trzy godziny. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie lubił miejsc publicznych - powodem były jego blond włosy i niebieskie oczy. Ludzie zawsze chcieli go dotykać, było to najbardziej żywe wspomnienie z tego okresu życia, przypominał sobie zwłaszcza stare grube kobiety, które podchodziły do niego i dotykały jego jasnych włosów. Film okazał się jeszcze gorszym doświadczeniem niż zwiedzanie zoo. Opowiadał o Dorothy, która chce powrócić do Oz i zobaczyć się z przyjaciółmi, ale wszyscy myślą, że jest szalona, więc jej ciotka i wuj zabierają ją do szpitala dla psychicznie chorych, gdzie zakładają dziewczynce elektrody na głowę... W czasie tej sekwencji Blondynka odwrócił głowę od ekranu. Powodem nie była jego wrażliwość, ale raczej to, że nienawidził zabijania dzieci - gdyby sprawy nie ułożyły się po jego myśli po wyjściu z McDonalda, ci dwaj, którzy siedzieli teraz obok niego w ciemności, musieliby zostać zamienieni w manekiny. Przyszedł mu do głowy pomysł, że powie im o meczu baseballa w telewizji dziesięć sekund przed rzekomą transmisją. To nie miało znaczenia, jaki wymyślił pretekst. Miał przecież do czynienia z dziećmi, a dzieci wierzyły we wszystko, co im się powie. Mecz w telewizji okazał się dobrym pretekstem, a więc skorzystał z niego. Apartament, który Blondynka zarezerwował tego samego dnia rankiem składał się z dwóch pokoi i łazienki na ostatnim piętrze. Budynek był duży, zaniedbany, lecz nie miało to znaczenia, gdyż Blondynka nie planował zatrzymać się tam na dłużej. Kupił trochę jedzenia, przygotował swój makabryczny dość sprzęt, następnie ubrał się i poszedł do Connaught... - Och, mam nadzieję, że nie przegapiliśmy baseballa - powiedział Spencer i gdy drzwi wejściowe były już otwarte, przebiegł szybko przez salon. Ukląkł obok telewizora i włączył go. - Jest duszno, czy możemy otworzyć okno? - spytał Clark. - Róbcie to, na co macie ochotę, chłopcy, czujcie się swobodnie - powiedział Blondynka, po czym wyszedł z salonu, zamknął drzwi łączące pokoje, położył się na łóżku i wykręcając numer telefonu ściągnął z głowy przeklętą perukę; gdy usłyszał w słuchawce głos, powiedział szybko, ale jednocześnie jasno i zwięźle: - Mam Clarka i Spencera, nieważne gdzie. Jeśli chcecie ich jeszcze zobaczyć, uwierzcie, że to wasza jedyna szansa - musicie zapłacić za każdego milion funtów, później zawiadomię was, gdzie dostarczyć pieniądze, ale najpierw chcę uzyskać odpowiedź, jesteśmy ludźmi interesu, pamiętajcie, to wasza jedyna szansa, a więc tak czy nie? W słuchawce. nastąpiła dłuższa chwila milczenia, po której odezwał się głos: - nie... Blondynka podniósł się na łóżku, był zaszokowany. Nie powinien mieć takich odczuć, ale tak bardzo potrzebował pieniędzy - było tyle miast na świecie, gdzie grało się w ruletkę, chciał je odwiedzić, wszystkie, jakie były... - Czy rozumiecie, że podpisujecie na nich wyrok śmierci, milion za dwóch, tak czy nie? Znów cisza w słuchawce, następnie krótkie: -...nie... Miał właśnie jeszcze bardziej obniżyć cenę, gdy nagle opanowało go uczucie pogardy na samego siebie - albo było się mężczyzną i nie zmieniało się zdania, albo też się nim nie było; albo mówiło się coś tylko jeden raz, albo też stawiało się warunki, które po chwili zmieniało się - jak mógł tak ustąpić i opuścić cenę, jak mógł się tak poniżyć... Trzasnął słuchawką, położył się bez ruchu, zamknął oczy i zaczął się zastanawiać, co robić dalej. Raczej nie "co" - ale "kogo"? Spencer był mniejszy i miał więcej uroku niż brat trudno byłoby go zostawić na koniec - musiał więc pójść na pierwszy ogień, zostawienie Clarka na później mogło okazać się niemal przyjemnością. - Spencer, dziecino - zawołał. - Czy możesz przyjść tu na chwilę? Z drugiego pokoju dochodził przytłumiony głos: - Szukam baseballa. - Głos wyrażał podenerwowanie. Chryste! Tylko nie łzy. - Clark, czy mógłbyś się na chwilę oderwać od telewizora i przyjść mi tu pomóc, bądź dobrym chłopcem. Po chwili Clark pojawił się w drzwiach. - Czego pan chce, panie Parkinson? - Nagle wskazał ręką na mężczyznę. - Co się stało z pana włosami? - Chodź, chodź i zamknij drzwi. Clark wszedł i zamknął za sobą drzwi. - Ale pańskie włosy... Blondynka wskazał ręką szafę. - Przynieś mi, synu, torbę. Czasem wkładam ciemną perukę, wyglądam wtedy młodziej. - Znów wskazał ręką. Clark powiedział: - Są dwie torby - i zajrzał do tej; która była bliżej niego. - Chce pan owoce i herbatniki? Blondynka uśmiechnął się. - Nie, tę drugą. Clark przeszedł przez pokój i podał torbę mężczyźnie, który tymczasem wstał, zdjął marynarkę, ściągnął krawat, rozpiął koszulę i wyciągnął z torby jakąś linę i taśmę. - Pomyślałem, że moglibyśmy pobawić się w coś ze Spencerem, czy on lubi jakieś gry? - Och, tak, uwielbia je, ja też, w co będziemy grać? - Chłopcze, co myślisz o zabawie w chowanego? Clark zrobił zgrymaszoną minę. - Ciągle się w to bawimy. - Ale ja się w to bawię inaczej. - A jak pan się bawi? - No cóż, kłopot z zabawą w chowanego polega na tym, że ktoś, kto się chowa, nie potrafi zachować się cicho i osoba szukająca wcześniej czy później znajduje go. Clark zrobił krok do tyłu. - Chyba nie podoba mi się pana sposób zabawy - powiedział, były to jego ostatnie słowa, gdyż jego usta zostały nagle zaklejone taśmą. Blondynka był zaskoczony ciężarem chłopca; gdy obracał go w powietrzu, okazał się cięższy niż się tego spodziewał; następnie wprawnymi ruchami mocno związał mu z tyłu ręce, obwiązał nogi na wysokości kostek, zaniósł go do dużej szafy w sypialni, wrzucił do środka i zamknął drzwi. Potem przeszedł do salonu i przyjrzał się uważnie czarującej piegowatej twarzy chłopca, który bawił się pokrętłami telewizora. Blondynka miał niewątpliwie rację - trzeba zacząć od Spencera, z Clarkiem pójdzie potem jak z płatka. - Spencer? - Tak, proszę pana. - Clark powiedział, że chce się wykąpać, idę nalać wody do wanny, jaką lubicie: gorącą, ciepłą czy letnią? - Nie tę ostatnią i nie gorącą. - W takim razie ciepłą, doskonale. - Poszedł do łazienki; odkręcił kurki, ustawił właściwą temperaturę. Gdy wanna była do połowy napełniona - tyle wody w zupełności wystarczy - Blondynka zakręcił kurki i poszedł po młodszego chłopca. - Nie mogę znaleźć baseballu, pokazują tylko filmy rysunkowe. - Życie ma swoje wzloty i upadki, podejdź tu do mnie, Spencer - mówiąc to Blondynka podniósł chłopca, jedną ręką zakrył mu usta, aby nie mógł piszczeć, zaniósł go do łazienki, obrócił go ponownie i włożył do wanny głową w dół i trzymał go tak przez chwilę... Dopiero wtedy, gdy Scylla zobaczył, jak ciemnowłosy, kuśtykający wcześniej mężczyzna rzuca się pędem, by po wyjściu z McDonalda zatrzymać taksówkę, zrozumiał, że Blondynka nie rozprawi się z gorylem chłopców, gdyż tym gorylem był właśnie on sam. Scylla niepokoił się o los chłopców, siedząc w kinie daleko za nimi i ich opiekunem, spoglądając na ekran, gdzie rozgrywała się akcja kiepskiego filmu. Pomyślał wtedy, że powinno się ustanowić prawo zabraniające kręcenia następnych części filmów, które odniosły sukces. Nie powinno się pod żadnym pozorem realizować "drugich" bądź "trzecich części". I to pod karą śmierci lub nawet gorzej - pod karą zakazu wstępu do Chasena. W innych dziedzinach sztuki nie robiono tych rzeczy na taką skalę jak w filmie - Leonardo nie namalował przecież "Drugiej Mony Lisy". Michał Anioł wykonał w Kaplicy Sykstyńskiej kawał dobrej roboty, ale to mu wystarczyło. Cóż za pomysł kalać dobre imię Judy Garland? Wyciągnął się wygodnie w fotelu i postanowił poprawić swój nastrój: nie nakręcono przecież drugiej części Deszczowej piosenki. Ani też Powrotu do pancernika Potiomkina. Bergman, jego ulubiony reżyser, nie miał pokus, aby wyreżyserować Ósmą pieczęć. Wilder nie nakręcił filmu Some Like It Cold. W tej chwili Scylla czuł się niemal rozbawiony. Przymknął oczy, starając się przypomnieć więcej tytułów kontynuacji znanych filmów. The North Philadelphia Story. Lot nad kukułczym gniazdem. Królowa Danii. To nie jest wspaniałe życie. Świeże truskawki - nie, przecież truskawki nie oznaczyły czegoś przeciwnego do poziomek. Scylla zaczynał w tej chwili wymyślać jakieś absurdalne tytuły. Poza tym - chwała Bogu - było już po filmie. Wychodząc z kina, Scylla wybrał inny rząd między krzesłami niż ten, przez który przechodziło trio: dwóch czarujących dzieciaków i ciemnowłosy kulejący facet, który bez wątpienia wykonywał w tej chwili swe obowiązki, przez cały czas bacznie rozglądając się wokół. Tak samo zachowywał się po wyjściu z kina, gdy znaleźli się w mroku wczesnego wieczoru - cały czas miał się na baczności. Scylla starał się natomiast utrzymywać bezpieczną odległość. Facet, który opiekował się dziećmi, pracował jakby dla niego - nie było sensu przysuwać się bliżej: gdyby Blondynka zrobił jakiś ruch, facet zauważyłby to od razu. Cała trójka przeszła na drugą stronę Oxford Street i weszła do McDonalda, chłopcy wraz z opiekunem usiedli przy narożnym stoliku koło okna i jedli coś, Scylla stał po drugiej stronie ulicy i obserwował wszystkich wchodzących i wychodzących; nagle cała trójka wyszła z baru i udała się w kierunku taksówki; opiekun chłopców nie kuśtykał. Scylla przebiegł połowę odcinka drogi do następnej przecznicy, starając się nie tracić taksówki z pola widzenia i jednocześnie znaleźć jakąś wolną dla siebie; nie wyglądało na to, by miało mu się to szybko udać, ale szczęście uśmiechnęło się do niego, gdy nagle zobaczył wysiadającego z taksówki mężczyznę w towarzystwie kobiety; wskoczył do samochodu i choć stracił trochę na czasie, wiedział na szczęście, w którym kierunku pojechali chłopcy wraz z opiekunem, po pewnej chwili ich taksówka znów znalazła się w polu widzenia i stracił ją z oczu dopiero wtedy, gdy skręciła w boczną ulicę - kiedy samochód, w którym jechał Scylla, dogonił w końcu taksówkę, była już pusta; w tym rejonie znajdowały się tylko dwa budynki, dwa duże hotele - jeden o nazwie Wellington, drugi Saint William, Scylla zaryzykował - wiedział, że być może nie będzie miał zbyt dużo czasu, nie był pewny, dlaczego dokonał akurat takiego wyboru, dość że najpierw postanowił iść do hotelu Wellington; usłyszawszy opis dzieci i mężczyzny, niechlujnie ubrany recepcjonista pokiwał najpierw przecząco głową, lecz gdy zobaczył banknot, zmienił nagle zdanie i Scylla dowiedział się, że terenem jego polowań będzie apartament numer 1010Ď; musiał długo czekać na windę, było to bardzo denerwujące, ale wreszcie przyjechała i Scylla był już wkrótce na dziesiątym piętrze, gdzie bez trudu odnalazł numer 1010, wszedł jednak najpierw do pokoju numer 1009, otwierając drzwi wytrychem; pokój był pusty, podszedł do okna i otworzył je na oścież. Kilka stóp poniżej, na tylnej ścianie budynku znajdował się gzyms szerokości sześciu cali. Scylla wyszedł z pokoju 1009 i po chwili znalazł się przed sąsiednimi drzwiami, wprawną ręką otworzył zamek i szeroko otworzył drzwi... Spencer leżał w wannie twarzą w dół i kopał nogami. Robił to niezgrabnie, ale z niezwykłą dla dziecka siłą, chlapiąc wodą po całej łazience. Blondynka nie spodziewał się takiego oporu, a z pewnością nie takiej determinacji ze strony małego dziecka, rozbryzgująca się woda na twarzy mężczyzny zmuszała go czasem do przymknięcia oczu i to prawdopodobnie spowodowało, że zwolnił na chwilę swój uścisk. Ten moment nieuwagi wykorzystał natychmiast Spencer, który wyswobodził się z rąk mężczyzny, wynurzył głowę i zaczerpnął powietrza. Blondynka chwycił teraz chłopca obiema rękami - jedną chwycił go za szyję, drugą przyłożył do jego twarzy. Spencer ugryzł mężczyznę w dłoń. Blondynka cofnął się na moment, po chwili znów chwycił chłopca, uniósł go nad powierzchnią wody i obróciwszy go teraz twarzą do góry, zanurzył ponownie w wodzie; w takiej pozycji trzymał go mocno przez kilka sekund. Nie trzymał go jednak dostatecznie mocno, gdyż Spencer wyśliznął się z jego rąk i zamachnąwszy się niezgrabnie, chciał go uderzyć w twarz. Blondynka odwrócił się w porę, a ręka chłopca jedynie musnęła jego twarz z siłą, z jaką spadają krople wiosennego deszczu. Spencer próbował wydostać się z wanny. Blondynka wepchnął go z powrotem do wody. Spencerowi udało się uklęknąć. Blondynka był zły na samego siebie z powodu marnotrawienia czasu. Spencer postawił jedną nogę na podłodze łazienki. Blondynka wepchnął go z powrotem do wanny, lecz robiąc to, pośliznął się na mokrej podłodze. Spencer stał już w tej chwili obiema nogami na podłodze. W tym momencie Blondynka zrozumiał charakter sytuacji, w jakiej się znalazł - tego typu praca była zawsze trudna, nie lubił takich zadań; maltretowanie dzieci, zwłaszcza takich kochanych jak te, nie dawało mu satysfakcji, był jednak człowiekiem, na którego słowie można było polegać, cieszył się wspaniałą opinią i ciężko na nią zapracował, dobra opinia pomagała w odnoszeniu sukcesów; mając to wszystko na względzie, chwycił dziecko mocno obiema rękami, podniósł je do góry i rzucił na twardą podłogę, podniósł jeszcze raz; chłopiec wpatrywał się teraz w niego szeroko otwartymi oczami, łokieć mężczyzny wylądował na twarzy chłopca, głowa dziecka niemal obróciła się wokół własnej osi; Blondynka podniósł chłopca ostatni już raz, jedną ręką z całej siły trzymał go za nogi nie pozwalając mu już tym razem kopać, drugą przytrzymywał jego głowę - i w tej pozycji zanurzył w wodzie; teraz zaczął odliczać: -...tysiąc jeden, tysiąc dwa... ...było już po wszystkim, zanim doliczył do tysiąca dwustu, ale żeby się upewnić, odliczył jeszcze następne sześćdziesiąt sekund i zostawił w wannie nie ruszającego się już chłopca; czując podniecenie, ruszył w kierunku drugiego pokoju, gdzie w szafie uwięziony był Clark, zaczął otwierać drzwi szafy. Nagle znieruchomiał. Poczuł, jak burczy mu w brzuchu. To dobrze, że przyniósł ze sobą trochę jedzenia; podszedł do drugiej szafy, sięgnął do torby; znalazł ulubione herbatniki w czekoladzie. I kilka jabłek Granny Smith. W Anglii uważane były za wielki przysmak. Zielone i cierpkie jabłka pobudziły jeszcze jego apetyt. Odłożył herbatniki w czekoladzie, postanowił ograniczyć posiłek. Wziął jabłko i położył się na łóżku. Gdy Clark dołączy do brata - a to stanie się już wkrótce i zajmie nie dłużej niż chwilę - wtedy zje coś bardziej konkretnego. Być może baraninę w hotelu Capitol. Ugryzł jabłko. Robiąc to prawie zarumienił się - tak bardzo było mu wstyd. Musisz z tym skończyć, powiedział do siebie w myślach. Te napady głodu - to doprawdy głupie. Po obfitym posiłku nigdy do tej pory nie wykonał manekina, zastanawiał się czy nie spróbować tego zrobić; czy pracując nad nieruchomymi zwłokami odczuje ponownie łaknienie. Być może to właśnie było rozwiązaniem jego problemów. Po jedzeniu należy popracować. Możliwe, że zniknie wtedy całe to upokorzenie. Jeszcze jeden kęs wspaniałego jabłka. Wybór był bezbłędny - owoc aż chrupał w ustach i był niezwykle soczysty. Jeszcze jeden kęs. Coraz bardziej łapczywie - jeszcze jeden, i jeszcze następny. Sok ściekał mu po brodzie, gdy nagle, czując się całkowicie zaskoczony, zobaczył w otwartych drzwiach pokoju faceta, którego dwa dni wcześniej uderzył w twarz przy stole w kasynie; facet z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo. W tym momencie Blondynka zrobił dwie dziwne rzeczy. Po pierwsze, ponieważ czuł się jak głupiec, leżąc tak na łóżku i jedząc, rzucił ogryzkiem w kierunku intruza; chybił, ale nawet gdyby stało się inaczej, czy wyrządziłby mu jakąś krzywdę? Po drugie, wyskoczył z łóżka i rzucił się na opaloną słońcem postać, nawet nie próbował zmylić przeciwnika, rzucił się na niego na oślep niczym byk na matadora; mężczyźni spletli się w uścisku mocnych ramion i tracąc nieznacznie równowagę, runęli na drzwi, które zamknęły się z trzaskiem, Blondynka wyzwolił się wtedy z uścisku i odskoczył na bok. Wiedział, co powinien w tej chwili zrobić: nieznajomy był potężny i z pewnością bardzo silny. Ale nie był wystarczająco potężny. Był również zbyt stary. Nie miał już tej szybkości i siły; nie miał odpowiedniego refleksu, nie był już taki młody. To prawda, że mógł być trudnym przeciwnikiem, ale walka z nim mogła w którymś momencie okazać się przyjemnością. Jego skrobaczka była tam, gdzie zwykle, w bezpiecznym miejscu, czyli w prawej kieszeni spodni. Za jakiś czas znajdzie się w jego ręce. I to będzie naprawdę przyjemne. Praca nad takim ciałem wywoła niebotyczny apetyt. Scylla przestraszył się, widząc szarżującego Blondynkę. Był to tak nie przemyślany ruch i Scylla wiedział, że potrafi się obronić, przygotował się przecież na każdą ewentualność; poczuł się jednak zaskoczony bezpośrednim atakiem i gdy ich ciała splotły się w uścisku, wiedział, że będzie to sprawdzian siły i zrobił, co w jego mocy, by wyjść z niego zwycięsko. Ale czy to wystarczy? Młodszy mężczyzna był w lepszej pozycji. Ostatnio nabył również więcej doświadczenia w walce. Dzięki temu mógł być szybszy. Nie mówiąc już o tym, że był uzbrojony. Cokolwiek można by powiedzieć o narzędziu do masakrowania zwłok, była to jednak broń i miał ją w tym momencie przy sobie. Mężczyźni zaczęli coś, co można nazwać wojennym tańcem. Scylla wykonał nieznaczny, prawie niezauważalny ruch. Blondynka wykonał podobny ruch, po którym nastąpił jakby szybki zryw do ataku, Scylla w samą porę odskoczył jednak w bok. Gdyby ktoś obserwował walkę z góry, mógłby dojść do wniosku, że nie zieje się nic szczególnego. Zobaczyłby taniec skorpionów. Dwa stworzenia w swym morderczym menuecie, oddalone jednak od siebie na bezpieczną odległość. Nie działo się nic. Oczywiście prawda była inna: działo się - i to bardzo wiele. Blondynka nie wiedział, kim jest Scylla - Scylla natomiast wiedział wystarczająco wiele o obu walczących. Znał też fakty z ich przeszłości. Wiedział, że te z pozoru nieznaczne ruchy - gdyby przeciwnik był niewtajemniczony i nie robił odpowiednich uników - były wstępem do zadania śmiertelnego ciosu. Blondynka zaczął w tej chwili przejawiać większą aktywność, a Scylla, czując się jakby zamknięty w ścianach sypialni, zaczął przesuwać się w stronę drugiego pokoju mając nadzieję, że okaże się szybszy; gdy obaj mężczyźni znaleźli się w salonie, okazało się, że nadzieje Scylli spełniły się. W tym pokoju również było prawie zupełnie ciemno, a jedynym źródłem światła byli bohaterowie filmu rysunkowego tańczący na ekranie kolorowego telewizora. Byli jakby brakującymi świadkami mającej się rozegrać rzezi. Blondynka nie czuł się zbyt dobrze w większych przestrzeniach salonu. Wolał małe pomieszczenia, w których mógł być bliżej przeciwnika, nie musiał wtedy tracić energii na niepotrzebne podchody i manewry. Ale znajdowali się w salonie, a więc nie w takich warunkach, jakie można było sobie wymarzyć, nie należało się jednak tym martwić, lecz przeciwnie - starać się wykorzystać tę sytuację na swoją korzyść. Blondynka nigdy nie zamartwiał się - miał przecież ręce, które rozwiązywały wszystkie problemy. Na moment jego uwagę przyciągnął film rysunkowy i chociaż było to tylko przelotne spojrzenie, zapłacił za nie: mocno opalony mężczyzna zadał cios pięścią w klatkę piersiową; nie odczuł tego jednak zbyt boleśnie, gdyż w ostatniej chwili odkrył zamiary przeciwnika i zdążył zamortyzować siłę ciosu... ...później przyjdzie czas na filmy rysunkowe. W tej chwili powinien raczej użyć skrobaczki, swego uniwersalnego narzędzia, którym równie dobrze można było poderżnąć komuś gardło jak zmasakrować twarz. Nieznacznie obrócił się w lewo, aby prawą ręką swobodniej wyciągnąć z kieszeni swą broń... ...i znów zapłacił za ten ruch, ale tym razem odczuł to boleśniej - jego przeciwnik zamarkował cios w klatkę piersiową, uderzając go jednocześnie stopą w prawy nadgarstek, co przynajmniej na chwilę wyeliminowało z walki tę część ciała. Chciał w tym momencie przekląć, lecz taki gest jedynie usatysfakcjonowałby wroga. Przygryzł tylko dolną wargę, odczuwając jednocześnie przypływ gniewu. Dobrze. Bardzo dobrze. Gniew już od dawna był jego sprzymierzeńcem. Gdy Blondynka odchylił się, starając się zapewnić większą swobodę ruchu prawej ręce, Scylla natychmiast przejrzał jego zamiary. Wiedział, że przeciwnik jest praworęczny, więc skrobaczka musiała się znajdować w prawej kieszeni jego spodni. Musiała być tam w tym momencie. Pierwsze kopnięcie po markowanym ciosie w żebra spełniło swe zadanie - wywołało ból, lecz nie tylko to: Blondynka nie wiedział do tej pory, że jego przeciwnik potrafi się posługiwać nogami, był to więc następny powód do zmartwienia. Wróg ponownie obrócił się nieznacznie i wyprowadził lewy prosty, lecz Scylla zrobił szybki unik, nie tracąc dogodnej pozycji; musiał w tej chwili skupić się na prawej ręce przeciwnika, maksymalnie zaangażować ją do walki, a następnie zmiażdżyć ją - chodziło mu o to, by ręce zmierzyły się z rękami, nie z ostrzem skrobaczki. Nie wiedział, jak wygląda broń Blondynki, lecz sądząc po tym, co widział w domu Perkinsa, musiała być niezwykle ostra. Znów zaczął się taniec; Scylla nagle pochylił głowę, by uniknąć prawego sierpowego Blondynki i mógł w tym momencie zaatakować korpus przeciwnika; byłby to jednak cios bolesny, lecz jeszcze nie taki, który mógłby zakończyć walkę - zdecydował się więc na następne kopnięcie, które tym razem ugodziło przeciwnika w palce prawej ręki; Scylla zauważył, że oczy Blondynki wyrażały ból. Blondynka poruszał teraz energicznie palcami, by pobudzić w nich krążenie krwi; Scylla kontrolował w tej chwili sytuację - gdy przeciwnik miał tylko jeden możliwy ruch, wtedy górowało się nad nim. I nagle on sam uderzył prawą dłonią, a raczej jej krawędzią, trafiając Blondynkę w nadgarstek - oczy Blondynki ponownie wyrażały teraz ból i choć w pokoju było ciemno, Scylla zauważył ten znaczący wyraz i sprawiło mu to zadowolenie; równocześnie na rozjaśnionym ekranie telewizora trwał pościg bohaterów filmu rysunkowego i chociaż walka trwała dopiero kilka minut, Scylla wyczuł, że Blondynka zaczyna tracić albo wiarę w zwycięstwo, albo też po prostu opada z sił - każda z tych możliwości byłaby przez Scyllę mile widziana i każdą z nich wykorzystałby na swoją korzyść. Blondynka był kibicem tenisa i wiedział, że Jimmy Connors miał jeden słaby punkt: odbicie z forhendu. Zwykle, gdy robił to w biegu, piłka uderzała o siatkę. Czasem natomiast uderzenie było zbyt mocne i piłka lądowała poza linią boiska. Uderzając z forhendu, rzadko udawało mu się zdobyć punkt. Tak więc jak to się działo, że Connors tyle razy wygrywał turnieje? Czy o jego słabym punkcie nikt nie wiedział? Oczywiście że nie. Powodem było to, że było niewielu graczy, którzy potrafili go zmusić do tego typu zagrania. A jaki to miało związek z Blondynką? Wyciągnięcie mu broni z kieszeni było rzeczą trudną. Nikt jednak, z kim walczył wcześniej, nie był na tyle dobry, aby ukarać go za sięgnięcie po nią - a to właśnie zdarzyło się teraz: jego ramię, bezwładne i niezdolne do walki, nie było w stanie sięgnąć po ostatnią deskę ratunku. Ale ktoś, kto był tak wielki jak Blondynka, nie poddawał się łatwo i szukał dróg wyjścia z opresji; istniał system walki wywodzący się z Danii o nazwie Maso; słowo "Maso" określało ludzi, którzy domagali się, aby zadawano im ból, natomiast sekret owego systemu polegał na tym, aby przyjmować ból, a nawet zajmować taką pozycję, by wystawiać się na bolesne ciosy przeciwnika. Z pozoru absurdalne. To prawda. Ale nie wtedy, gdy miało to spełnić określony cel. Blondynka zrobił więc ruch - ponowił próby wysuwania lewej strony ciała do przodu, następnie opuścił lewe ramię i stanął przodem wystawiając się przez ułamek sekundy na cios; jego klatka piersiowa była teraz odkryta i przeciwnik wykorzystał to natychmiast, uderzając w nią łokciem - kilka żeber zostało złamanych i ból był przejmujący, lecz metoda odwrócenia uwagi okazała się skuteczna: Blondynka miał teraz w ręce swą skrobaczkę... Gdy Scylla zorientował się, że przeciwnik jest odkryty - zaatakował, musiał to zrobić, gdyż uszkodzone lub połamane żebra osłabiały przeciwnika, zwłaszcza gdy walka miała trwać dość długo; w momencie zadawania ciosu zrozumiał jednak, że wpadł w pułapkę, było już jednak za późno, aby wycofać się, więc zadał w końcu cios i usłyszał trzask łamanych żeber. W tym samym momencie zobaczył jednak błysk w oku przeciwnika, który stał teraz gotowy do ataku, trzymając w prawej ręce swą śmiercionośną broń, którą tak desperacko próbował wydobyć z kieszeni spodni. Broń przypominała zwykłą brzytwę, lecz w jednym miejscu ostrze było zakrzywione, najwidoczniej miało pasować do twarzy ofiary. Gdy Blondynka wysunął do przodu uzbrojoną rękę, Scylla zaczął się wycofywać i próbując zachować odpowiednią równowagę ciała, czekał na pierwszy cios - gdy ten cios został zadany, zdołał go zablokować, lecz zorientował się natychmiast, że znów padł ofiarą podstępu. Blondynka zainkasował już kilka bolesnych ciosów, więc wiedział, że musi w tej chwili działać szybko i zdecydowanie, zrobił więc to, co wydawało się w tej sytuacji oczywiste - zadał cios skrobaczką, jednak gdy przeciwnik przysunął się bliżej chcąc zablokować uderzenie, Blondynka odrzucił broń na bok, oburącz złapał drugiego mężczyznę za nadgarstek, przerzucił go przez swe potężne, umięśnione ciało i cisnął przy użyciu całej swej siły na drugi koniec pokoju - Scylla uderzył o ścianę, po czym osunął się na podłogę zupełnie zaszokowany takim obrotem sprawy. Podniósł się szybko, lecz Blondynka był już przy nim, cisnął nim ponownie, tym razem w kierunku otwartego okna; Scylla niechybnie wypadłby na zewnątrz, lecz w ostatniej chwili uratowały go mocne ręce. Nie na długo jednak, gdyż Blondynka złapał go za ramiona; Scylla wierzgał nogami, chcąc się wyzwolić, lecz ten drugi był nieugięty, zawsze lubił walczyć w bliskim kontakcie z przeciwnikiem i w tym momencie wypychał opalonego mężczyznę przez okno w mrok nocy i... ...Cholera! Spojrzał na swoją ofiarę i przeklął swój los, gdyż mężczyzna trzymał się tego pieprzonego gzymsu, jednak nie chwycił go zbyt mocno - był przecież wyczerpany i zaskoczony, trzymał się jednak obiema rękami, wisząc dziesięć pięter nad ziemią - i był ciągle żywy. Blondynka wychylił się przez okno, starając się uderzyć przeciwnika w ręce, odległość była jednak zbyt duża. Ściągnął z nogi but i uderzył nim w gzyms, chcąc trafić w dłonie Scylli, lecz ten przejrzał jego zamiary i ostatkiem sił zdołał przesunąć się kilka centymetrów dalej. Wisząc na ścianie, potrząsał głową i zastanawiał się, co robić. Po chwili zaczął powoli przesuwać się w kierunku sąsiedniego okna, ale nie dotarł jeszcze do połowy drogi, gdy Blondynka popędził do sypialni, otworzył okno i uniemożliwił mu kontynuację tej karkołomnej wędrówki. Scylla zaczął się przesuwać z powrotem w kierunku okna salonu i gdy był w miejscu, gdzie przeciwnik nie mógł go już dosięgnąć, zawisł bezwładnie na ścianie. Blondynka był już w tej chwili w salonie i patrzył w dół przez okno czekając, by zadziałało prawo grawitacji. Mężczyzna wiszący za oknem musiał być przecież wyczerpany. Gzyms miał chropowatą powierzchnię, był zrobiony z tej samej cegły, co ściana budynku, jego szerokość nie przekraczała sześciu cali, człowiek nie mógł się na nim długo utrzymać i... ...Cholera! Mężczyzna próbował w tej chwili wgramolić się na gzyms. Blondynka, oddalony od niego nie więcej niż osiem stóp, obserwował desperackie wysiłki Scylli, który usiłował tak rozkołysać ciało, by móc stanąć na gzymsie. Blondynka nie miał lęku wysokości, ale nienawidził czekania, gdy odczuwał nagły głód - a tak właśnie było w tej chwili. Miał teraz ochotę na barani udziec i polędwicę wołową, wyobrażał sobie, że obgryza kość. Poczuł się jeszcze bardziej głodny, gdy wyszedł ostrożnie przez okno i trzymając się jedną ręką parapetu, wyczuł pod nogą gzyms; chciał nadepnąć na palce Scylli, lecz ten zdołał usunąć dłonie, przesuwając się nieco dalej. Blondynka podążył za Scyllą i obaj mężczyźni znaleźli się w ciemnościach - na gzymsie tylnej fasady hotelu Wellington na wysokości dziesiątego piętra - uczestnicy bitwy byli więc znów blisko siebie. Ale tylko przez chwilę. Scylla odsunął się dalej, Blondynka podążył za nim, mężczyzna znów oddalił się, Blondynka znów podążył jego śladem - i wtedy, właśnie wtedy Blondynka oniemiał z wrażenia: opalony mężczyzna niczym gimnastyk zwinnie rozkołysał swoje ciało i stanął nagle na gzymsie. Trwało to jednak tylko moment, gdyż Scylla zaczął się nagle wdrapywać po ścianie - tak, wdrapywać się po fasadzie budynku, robił to szybko i pewnie. Gdy był już na odpowiedniej wysokości, przesunął się nieco w bok i znalazł się tuż nad głową Blondynki, przy użyciu nóg starał się teraz dosięgnąć przeciwnika, który był w tym momencie bezradny - nie mógł sięgnąć ręką w górę, gdyż wtedy straciłby równowagę; tymczasem Scylla nadal kopał nogą, lecz nie w tym celu, by drugi mężczyzna odpadł od ściany, lecz po to jedynie, by zmusić go do zawiśnięcia na gzymsie; Blondynka najpierw próbował usiąść, lecz gzyms okazał się zbyt wąski, zawisł więc na nim podobnie jak jego wróg kilka chwil przedtem; choć wtedy był głodny, czuł się jednak dużo lepiej stojąc w oknie i spoglądając w dół, niż teraz - wisząc na ceglanym gzymsie i tracąc siły oraz wszelki apetyt. Wisząc na gzymsie, Scylla myślał o swym ulubionym filmie North by Northwest, którego pierwotny tytuł brzmiał: The Man in Lincoln's Nore; w końcowej scenie filmu Cary Grant był bliski śmierci, wisząc na ścianie góry Rushmore. Scylla nie sądził jednak, że znajduje się w aż tak wielkim niebezpieczeństwie jak bohater filmu. Nie było to wprawdzie idealne miejsce na spędzenie letnich wakacji, ale miał silne ramiona i gzyms z cegieł, choć jego powierzchnia była chropowata, wydawał się wystarczająco mocny. Scylla pragnął w tej chwili jednego: zwabić Blondynkę do zejścia na gzyms i sprowokować go, by z nim skończył. Gdyby tak się bowiem stało, reszta byłaby formalnością, końcówka byłaby jak w tenisie - "gem, set i mecz"; wdrapywanie się na ścianę budynku było przecież niczym w porównaniu z tropieniem ptaków na wyspie. Próbował więc zwabić drugiego mężczyznę, przysuwając się bliżej i następnie, udając, że opada z sił, wracał w bezpieczne miejsce. Ta metoda okazała się skuteczna. Kiedy Blondynka znalazł się na gzymsie i był w bezpiecznej odległości, Scylla zdołał stanąć na gzymsie, potem wdrapał się po ścianie i zaczął kopać nogą; robił to jednak w taki sposób, by Blondynka nie odpadł od ściany; Blondynka próbował usiąść, lecz było to niemożliwe; trzymając się gzymsu zawisł na rękach; tymczasem Scylla zsunął się po ścianie i wszedł przez okno do pokoju. Mógł w tej chwili łatwo dosięgnąć wiszącego Blondynkę. - Kto kazał.ci zabić Perkinsa? Potrząśnięcie głową. - Kto? Potrząśnięcie głową. - Nie ma sposobu, aby zmusić cię do mówienia? Trzecie potrząśnięcie głową. - Czy mam nadepnąć na twoje palce? - Rób, co chcesz, nie zależy mi na życiu. Scylla spojrzał w dół na Blondynkę. Jego ręce trzymające kurczowo gzyms zaczynały drżeć. Scylla chwycił mężczyznę za ręce i podniósł go do góry. - Teraz mogę cię puścić. - Śmierć nie przeraża mnie, puść mnie, jeśli chcesz. - A gdybym użył twojej skrobaczki i zmasakrował ci twarz? - Rób, co chcesz - mogę umrzeć. Scylla wyglądał na zdezorientowanego. - Słuchaj, nic nie rozumiesz, użyję skrobaczki nie po to, żeby cię zabić. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, przynajmniej nie takiemu przystojnemu facetowi jak ty. - O... o...czym ty mówisz? - No więc słuchaj - połamię ci ramiona, twoje ręce stracą jakiekolwiek czucie, posadzę cię na krześle, wezmę z podłogi twoją skrobaczkę i wiesz, co zrobię - przystąpię do pracy. - Do pracy? - Można to nazwać pracą, myślę, że to trudne zajęcie, nigdy tego wcześniej nie robiłem i moje ruchy mogą być mało wprawne, ale pomyślałem, że może w końcu uda mi się zeskrobać twoją twarz; gdy będę to robił, będziesz żywy i gdy skończę, dalej będziesz żył, nie będziesz już tylko taki piękny - na twojej twarzy nie będzie już przecież skóry, umawiając się na randki, będziesz na początku czuł się trochę nieswojo... -...nie mów takich rzeczy... -...dlaczego? Myślisz, że nie mówię poważnie? Mówię najzupełniej poważnie. Spójrz na mnie. Jestem takim samym miłym próżnym facetem jak ty, spodoba ci się to, co ci zaraz zrobię. Blondynka spojrzał Scylli prosto w oczy. - Widziałem, co zrobiłeś Perkinsowi, możesz mi wierzyć, że nie żartuję. Blondynka rozrzewnił się, z oczu trysnęły mu nagle łzy i zaczął krzyczeć: - Beverage, Beverage, dla niego pracuję. Scylla, dla którego wiadomość ta była nader interesująca, pogawędził jeszcze trochę z Blondynką, wciągnął następnie rozmazanego faceta do środka, użył skrobaczki zgodnie z jej przeznaczeniem i rozmyślając o Ma, wyrzucił swego niedoszłego zabójcę przez okno. Teraz musiał odnaleźć dzieci lub to, co po nich jeszcze zostało; ponieważ po raz pierwszy zobaczył Blondynkę z jabłkiem w ręce leżącego w sypialni, postanowił zacząć poszukiwania od tego właśnie pokoju, sprawdził najpierw dużą szafę po prawej stronie, po czym natknął się na jakieś "zawiniątko" leżące na podłodze. Podniósł ostrożnie ciężkiego dzieciaka i ściągnął mu z ust taśmę. - Niech pan więcej tego nie robi - powiedział chłopiec. - Nie mów nic - powiedział Scylla. - Już wszystko dobrze. Dzieciak spojrzał na niego. - Jest pan pewny? Scylla uśmiechnął się. - Nie mów nic. - Rozwiązał dziecku ręce, po czym zaczął uwalniać jego skrępowane nogi; w tym momencie chłopiec z wdzięczności rzucił mu się na szyję. Był odważnym młodym mężczyzną: nie płakał, nie trząsł się ze strachu. Scylla uwolnił jego nogi. - Czy ze Spencerem wszystko dobrze? Scylla pokręcił głową. - Jeszcze nie wiem. - On oglądał filmy rysunkowe - mówiąc to, dzieciak odwrócił się i popędził do salonu nawołując: - Spencer? Wychodź już, to ja, już się nie bawimy. Żadnej odpowiedzi. Scylla stanął w drzwiach i zapalił lampę, tak więc telewizor przestał być jedynym źródłem światła. Podszedł do najbliższej szafy. Była pusta. Dzieciak wyprzedził teraz Scyllę i popędził do łazienki, otworzył drzwi. Chwila ciszy. Potem cichym głosem powiedział: - Och! Spencer. W głosie było tyle smutku. Scylla pobiegł w stronę łazienki i zajrzał do środka. Wewnątrz było istne spustoszenie. Wanna była pełna wody. W rogu siedziało skulone dziecko, jakby pomniejszona wersja chłopca, którego Scylla właśnie uratował. - Jesteś cały mokry, Spencer - powiedział starszy chłopiec. - To nie była moja wina, Clark, nie chciałem się zamoczyć - odpowiedział Spencer. Scylla przyglądał się dzieciom, które wpadły sobie w ramiona i rozpłakały się, Clark podniósł młodszego braciszka i objął go z czułością. Spencer zobaczył w tym momencie mężczyznę i jęknął. Clark rozejrzał się wokół, potem znów spojrzał na brata. - Nie bój się, głuptasie, on mnie rozwiązał, to dobry facet. Spencer nie był o tym przekonany. - Jesteś zupełnie pewny? - wyszeptał. Clark objął go jeszcze mocniej. - Lepiej, żebyś się nie mylił - powiedział Spencer. - Nie chcę jeszcze raz umierać z głową na dnie wanny. - On ci to zrobił? - No pewnie. Włożył mi głowę do wody i tak trzymał, ja kopałem i kopałem, on się wtedy naprawdę wściekł i trzymał mnie pod wodą chyba całe wieki, potem mnie zostawił, nie wiedziałem, co robić, więc wyczołgałem się na podłogę i schowałem w kącie łazienki. Słyszałem jakieś hałasy, Clark, czy ktoś cię bił? Clark spojrzał na Scyllę. - Czy pan się z nim bił? Czy wygrał pan? Czy już go nie ma? Scylla potaknął głową. - Przysięgam. - Kim pan właściwie jest? - zapytał Spencer. - Nazywam się Mister Snerd - powiedział Scylla. Chłopiec zachichotał. - Snerd? - powtórzył jeszcze raz. - Snerd? Mam nadzieję, że nigdy nie będę się tak nazywał. Scylla uśmiechnął się i wziął ręcznik. - Trzeba cię wysuszyć, Spencer; Clark, ty weź drugi ręcznik, spróbujemy razem wykonać to zadanie. - To nie będzie łatwe, on ma wszędzie łaskotki. - Wziął jednak ręcznik i razem z mężczyzną robili, co mogli, by wytrzeć mokre ciało chłopca, ignorując jego histeryczne wybuchy śmiechu; po kilku minutach Spencer był suchuteńki. Wtedy poszli wszyscy razem do salonu i Spencer pobiegł w kierunku telewizora. - Och! filmy rysunkowe już się skończyły - powiedział ze smutkiem w głosie. - Chodźcie więc ze mną - Scylla zwrócił się do chłopców. Spojrzeli na niego. - Gdzie? - Zapytał Clark. - Och! tego nie musi pan robić, Mister Snerd, już tyle pan dla nas zrobił. - Nie pleć głupstw. - Naprawdę tak myślimy, prawda Spencer? - Tak, tak, tak. - Nieważne, co myślicie, muszę się i tak upewnić, że bezpiecznie dotrzecie do domu. - Proszę tego nie robić, Mister Snerd - powiedział Spencer. - Sprawiliśmy panu tyle kłopotu. - Podszedł do Scylli i objął go na wysokości pasa. - Proszę nas teraz zostawić samych. - Przestańcie już. - Uratował nas pan, to wystarczy. - Chodź Clark, mówię całkiem poważnie. Skąd was dzisiaj odebrano? - Connaught. - A więc tam was zaprowadzę. - Ale - zaczął Clark. - Nie ma żadnych "ale" - powiedział Scylla. - Proszę nam pozwolić, Mister Snerd - powiedział Spencer. - W hotelu pozwolę wam na wszystko, Spencer. Wyciągnął do nich obie ręce. Chłopcy zawahali się, spojrzeli na niego, a potem przez dłuższą chwilę na siebie. Wzięli go za ręce i ruszyli. Ale zanim to zrobili, jeszcze raz spojrzeli na siebie... `ty 2 `ty Dochodziła godzina ósma wieczorem, gdy Parkin zrozumiał, że problemy pojawiają się w życiu niespodziewanie. Był już kilkanaście lat na służbie i powinien być już do tego przyzwyczajony. Często zdarzało się, że kłopoty nie pojawiały się nagle, czuło się po prostu, że w powietrzu coś wisi. Bywały takie sytuacje, że problem pojawiał się nagle - jak grom z jasnego nieba. Tak było w przypadku dzieciaków. Była godzina #/7#48 i był kolejny mglisty londyński wieczór, Parkin był starym londyńczykiem i przeżył takich wieczorów bardzo wiele. I właśnie w taki wieczór zobaczył przed sobą dużego dżentelmena prowadzącego dwóch chłopców za rękę i cała trójka wychodziła zza rogu, idąc wprost na niego. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu ojciec wziął swoich synów na krótką przechadzkę. Cóż w tym dziwnego? Była to spokojna, prawie pusta ulica, oprócz tej trójki spacerowało kilka osób. Parkin szedł w stronę posterunku i był cały spocony - było parno i w dodatku jego niebieski mundur nie był wykonany z najcieńszego rodzaju materiału, do tego jeszcze przytył ostatnio kilka funtów, za co winę ponosiła jego doskonale gotująca żona; w miejscu, gdzie niegdyś miał miejsce na pas, robił się w tej chwili dość pulchny. Parkin zastanawiał się właśnie nad tym, z czego zrezygnować - z piwa, ziemniaków czy też z wołowiny, gdy nagle jeden z chłopców - ku zaskoczeniu dużego mężczyzny - zaczął kuleć, a drugi, ten mniejszy, wyrwał mu się raptownie i biegnąc w stronę policjanta krzyknął: - Panie oficerze, proszę nam pomóc. - O co chodzi, synu? - spytał Parkin i pochylił się nad uroczym, być może siedmioletnim chłopcem, który objął go, potrząsając przy tym głową; był zapłakany i nie był w stanie wydusić ani słowa. - Przepraszam, panie oficerze - powiedział mężczyzna, upominając drugiego chłopca i trzymając go teraz blisko siebie. - Spencer jest zmęczony, a poza tym to chłopiec, który lubi fantazjować. - Wyciągnął rękę do mniejszego chłopca. - Chodź tu, Spencer, nie możemy kazać na siebie zbyt długo czekać. W tej chwili rozpłakał się większy chłopiec. - My go nie znamy, panie oficerze. - Clark, przyjdź tu natychmiast - powiedział mężczyzna. - Proponuję, aby wszyscy się uspokoili - powiedział Parkin. - Dorośli też. Mocno opalony mężczyzna uśmiechnął się. - Nie chciałem sprawiać panu kłopotu. - Gdyby nie kłopoty, straciłbym pracę - powiedział Parkin. - Oczywiście, ale jest już późno i chciałbym zaprowadzić ich do domu. Mniejszy spojrzał w tej chwili na większego - byli braćmi, piegowaci, typowi Amerykanie; gdyby nie różnica wzrostu, mogliby z powodzeniem uchodzić za bliźniaków - większy spojrzał na Parkina i powiedział: - Chcę panu coś powiedzieć. Parkin badawczo spojrzał na wysokiego mężczyznę. Nastąpiła cisza. - Ależ oczywiście - powiedział w końcu opalony mężczyzna uwalniając z uścisku dziecko. - O co tu chodzi, Clark? - zapytał Parkin. - Powiem to panu na ucho. Parkin zbliżył ucho do ust dziecka. - Nie znamy go... jedliśmy... jedliśmy hamburgery z frytkami, a on powiedział, że ponieważ jesteśmy Amerykanami, a jego dzieci właśnie wróciły do Stanów, więc może nam kupić jeszcze jednego hamburgera, nie wiedzieliśmy, co zrobić i powiedzieliśmy: dobrze... - Chłopiec znów rozpłakał się. - Już dość tego - powiedział mężczyzna. - Przestań. -...dotykał nas... - Clark mówił szeptem. Popatrzył na dolną część ciała. -...tam... kiedy wyszliśmy z baru, zaprowadził nas do jakiejś łazienki, powiedział, że musimy umyć ręce... ale kiedy tam byliśmy, dotykał mnie i Spencera... tam... i teraz chce nas gdzieś zabrać, żeby znowu nas dotykać. Parkin podniósł się szybko, gdyż nie cierpiał ludzi, którzy wykorzystywali dzieci - a któż ich lubił! - i krzyknął: - Zostańcie w tym miejscu. - Bracia pokiwali zgodnie głowami i powiedzieli: - Tak jest. - Parkin ruszył w pościg za mężczyzną, który tymczasem popędził w kierunku rogu ulicy; gdy policjant znajdował się jednak w połowie drogi między dwiema przecznicami, wiedział już, że nie ma szans, by dogonić uciekiniera, który biegł niczym lekkoatleta; Parkin próbował jeszcze wzywać pomocy, lecz było już za późno - mężczyzny już nie było, pochłonęła go ciemność nocy. Parkin wrócił szybko do chłopców. Ich też pochłonęła ciemność nocy. Powiedzieli, że nie ruszą się z miejsca, ale zniknęli. Parkin zwrócił się do nich raz po imieniu: "Spencer i Clark", lecz wiedział, że ta informacja była w tej chwili bezużyteczna. Odwrócił się i zniknął w ciemnościach. Służył już kilkanaście lat, ale nigdy nie zdarzyło mu się coś podobnego. Bracia, opalony mężczyzna - wszystko to wydawało się bardzo dziwne, miał wrażenie, jakby w ogóle nic się nie zdarzyło. Ale zdarzyło się. Coś się jednak wydarzyło... `tc ŃIii. Teoria małych wybuchów `tc `ty 1 `ty Następnego dnia o wpół do trzeciej po południu zadzwonił do Beverage'a jego sekretarz i zawiadomił go o nadejściu jakiejś paczki. W chwilę później na biurku Beverage'a znalazła się brązowa papierowa torba, której ciężar z pewnością nie przekraczał pół funta. Sekretarz zostawił paczkę i wyszedł. Beverage przyjrzał się przesyłce. Nie był zaskoczony, gdyż oczekiwał czegoś w tym rodzaju - a przynajmniej jakiejś wiadomości. Ta przesyłka przyprawiła go jednak o mdłości. Z pewnością była od Scylli. Najwidoczniej zabił Blondynkę. Beverage nie posiadał żadnych innych informacji poza idiotycznym telefonem w sprawie okupu. Dzieci powróciły już bezpiecznie do Tring i opowiadały o tym, jak je maltretowano i jak uciekły mężczyźnie o ciemnej skórze. Ciało Blondynki zostanie pewnie wkrótce znalezione, ale ponieważ Beverage nie wiedział, pod jakim nazwiskiem działał ostatnio ten człowiek, upłynie z pewnością kilka dni, zanim dowie się przy pomocy nieoficjalnych kanałów o przyczynie i okolicznościach jego zgonu. Tymczasem jedynym źródłem informacji była paczka. Beverage spojrzał na nią i pomyślał przez chwilę, z jaką rozkoszą skazałby Scyllę na powolną śmierć - i to kilka razy. Puścił wodze fantazji. Cóż by to była za zabawa! Móc wyeliminować wroga w każdej chwili, gdy zaistniała taka potrzeba. Byłoby to dużo lepsze niż wyładowywanie agresji na worku treningowym. Na biurku dalej leżała nie rozpakowana paczka. Do diabła z nią! - Postanowił Beverage. - Nie dam się zastraszyć temu facetowi. - Sięgnął po paczkę i rozerwał papier; gdy zawartość znalazła się na blacie biurka, zrobiło mu się niedobrze: przed nim leżała ściągnięta z głowy skóra porośnięta blond włosami, kawałki warg i nosa - a wszystko to poplamione zaschniętą już krwią. Był jeszcze liścik. Beverage rozwinął go i szybko odczytał. "Ma umarł w straszliwych męczarniach. Nie widzę powodu, abyś ty nie miał umrzeć tak samo." Beverage wziął kilka głębokich oddechów i odzyskał panowanie nad sobą. Zawartość przesyłki wsypał do innej torby, wezwał sekretarza i kazał mu to wszystko spalić. Potem zaczął się zastanawiać, gdzie zaatakuje go Scylla. Kierując się zasadami logiki, można było podejrzewać, że spróbuje tego w jego własnym mieszkaniu. Ale jeśli takie rozwiązanie nakazywały prawa logiki, Beverage mógł być pewien, że Scylla wybierze jakieś inne miejsce. Biorąc jednak pod uwagę wszystkie możliwości, chwycił za słuchawkę, połączył się ze służbą bezpieczeństwa i rozkazał wysłać sześciu strażników na Belgrave Square, a więc tam, gdzie na najwyższym piętrze budynku numer 50 znajdowało się jego mieszkanie; ludzie z ochrony mieli stać na swoich posterunkach przez całą dobę, trzech na tyłach budynku, pozostali od frontu, wszyscy mieli być odpowiednio zamaskowani. Później kazał wezwać Haywarda. Hayward był człowiekiem, który z wyglądu nie wyróżniał się niczym szczególnym, lecz był za to jedynym pracownikiem, którego Beverage nigdy nie miał ochoty zetrzeć w pył. Był niski i miał tendencje do tycia, jego żona była prostą kobietą z obwisłą powieką; Hayward był pracownikiem niezwykle lojalnym. W czasie pierwszego tygodnia pobytu w Anglii, cztery lata temu, Beverage zasugerował swoim podwładnym w sposób bardzo kategoryczny, choć jednocześnie nieoficjalny, aby wzięli pod uwagę potrzebę - używając jego terminologii "wyposażenia się w jad". W tej sugestii nie było nic nadzwyczajnego - była to dość powszechna praktyka stosowana przez czołowych agentów wywiadu niemieckiego w czasie drugiej wojny światowej. Oczywiście Dywizja miała ponieść wszystkie koszty. Operacja była bardzo prosta. Składało się wizytę specjalnemu dentyście, który wyjmował pacjentowi ząb, umieszczał pod nim maleńką fiolkę z trucizną zdolną uśmiercić człowieka w ciągu kilku minut i osłaniał specjalnym materiałem spodnią część zęba, aby wyeliminować możliwość przypadkowego przegryzienia fiolki - nawet ktoś, kto miał manię przygryzania zębów w czasie snu, mógł się czuć zupełnie bezpiecznie. Ludzie Beverage'a wyrazili ostry sprzeciw przeciwko tego typu zabiegowi; panowała taka atmosfera, jakby szef wprowadzał do pracy średniowieczne metody. W szeregi pracowników wywiadu wkradła się istna panika - niczym wirus jakiejś zakaźnej choroby. Cóż za wstyd! Beverage, chcąc uniknąć zamieszania na samym początku swojej nowej pracy, oczywiście zrezygnował z pierwotnych planów. Ale zanim to się stało, Hayward zdążył już wyposażyć się w jad. Gdy zjawił się Hayward, Beverage poprosił o to, by na stałe zajął miejsce przy wejściu do jego biura. Wiedział bowiem, że tu właśnie przyjdzie po niego Scylla - była to najmniej prawdopodobna możliwość i dlatego Beverage uznał, że może być pewny, iż tak się właśnie stanie. Gdy Hayward zajął już miejsce na korytarzu przy drzwiach do biura szefa, Beverage polecił sekretarzowi, aby poszedł do Harrodsa, który znajdował się po drugiej stronie ulicy i kupił mały magnetofon oraz jedną kasetę; gdy mężczyzna wrócił, Beverage nagrał na taśmie krótki, lecz jak sam uznał, pełen zgryźliwości tekst, po czym wręczył magnetofon wraz z kasetą swemu sekretarzowi i wysłał go do Savoyu, udzieliwszy mu wcześniej dokładnych instrukcji co do sposobu dostarczenia przesyłki. Gdy zadzwonił telefon, Beverage aż podskoczył na krześle. Niech szlag trafi Scyllę i te jego sztuczki. Beverage zawahał się przez moment, zanim podniósł słuchawkę, mając nadzieję, że dzwoni jego żona, aby mu powiedzieć, że czuje się znudzona i chce na dzień lub dwa wyjechać z miasta, aby zobaczyć się z jakimiś znajomymi. Nie był to najlepszy moment na szarpanie sobie nerwów, obecność żony jedynie rozpraszałaby jego uwagę. Gdy Beverage usłyszał głos żony, poczuł, że uśmiechnęło się do niego szczęście. Spytała czy miałby coś przeciwko temu, żeby pojechała na jakiś czas do Edynburga odwiedzić przyjaciółkę, tamtejszą nauczycielkę, która przeżyła ostatnio miłosny zawód, czuła się nieszczęśliwa, opuszczona i potrzebowała psychicznie wsparcia. Beverage wybuchnął gniewem, odsądził żonę od czci i wiary za to, że czeka tylko na preteksty, by wyrwać się z domu, przypomniał jej o tym, że jest okropną żoną i do tego z dnia na dzień coraz gorszą; skończył rozmowę mówiąc, że oczywiście może jechać, a on przynajmniej nie będzie zmuszony jeść tych źle przyrządzonych posiłków; po czym szczęśliwy odłożył słuchawkę. Pracował prawie do dziewiątej, a potem, w towarzystwie Haywarda, poszli piechotą na Belgrave Square. Było to jedno z najbardziej prestiżowych i zarazem pięknych miejsc w całym mieście. Blisko jednego z jego najbardziej ulubionych parków. W tej chwili w okolicy placu mieszkało niewielu ludzi, większość budynków zajmowały obecnie ambasady; towarzystwo spirytystyczne zajmowało cały budynek pod numerem 33. W środku placu znajdował się kort tenisowy i rosły wspaniałe drzewa, były tam również ławki, wszystko wyglądało czysto i schludnie; gdy mężczyźni skręcili w West Halkin Street i zobaczyli przed sobą plac, Beverage zastanowił się czy nie jest w tym momencie obserwowany przez Scyllę, który mógł się gdzieś ukryć między drzewami. Było to możliwe, jednak mało prawdopodobne. Ludziom z ochrony kazał zająć pozycje w pobliżu domu numer 50, rozmawiał też z ich szefem, który zapewnił go, że trzech innych ludzi znajduje się na tyłach domu. Beverage miał do niego oczywiście zaufanie, jednak obszedł z Haywardem dom dookoła, by się upewnić. Ludzie z ochrony byli tam istotnie. Domy wokół placu tworzyły półkole i przylegały jeden do drugiego z wyjątkiem tych miejsc, gdzie biegły ulice. Natężenie ruchu ulicznego, lewostronnego, zgodnego ze wskazówkami zegara, było dość duże aż do późnej nocy. Na niższych piętrach budynku, w którym mieszkał Beverage, także były mieszkania podobne do jego, każde z nich zajmowało całe piętro i było zamieszkane przez bogatych Europejczyków, których kazano wcześniej dokładnie sprawdzić; tak więc choć Scylla mógł włamać się do jednego z mieszkań i czekać na odpowiedni moment, by zaatakować Beverage'a, taka możliwość była mało prawdopodobna. Beverage i Hayward weszli na górę po schodach. Beverage przekręcił klucz w zamku, obaj weszli do środka i natychmiast sprawdzili system alarmowy, który, jak się okazało, działał bez zarzutu; gdyby ktoś usiłował sforsować drzwi lub dostać się do wewnątrz przez okno, syrena alarmowa postawiłaby na nogi całą Belgravię. Beverage przyniósł Haywardowi krzesło, postawił je przed frontowymi drzwiami i przeprosił za ewentualne niewygody. Hayward nie miał żadnych obiekcji, a sposób, w jaki to wyraził sugerował, że z krzesła będzie korzystał jedynie sporadycznie. W pozycji siedzącej trudno było zachować maksymalną koncentrację. Hayward wyciągnął pistolet, pokazał go Beverage'owi i życzył mu dobrego odpoczynku, potem mężczyźni rozstali się. Beverage wszedł głębiej do mieszkania, podszedł do barku, nalał sobie czystej szkockiej i wrzucił do szklanki tylko jedną kostkę lodu. Następnie przeszedł do sypialni, ściągnął ubranie i z wielką ostrożnością powiesił je na wieszaku. Przeciągnął się i ziewnął. Fakt, że tej nocy, tej szczególnej nocy sądził, że będzie mógł zasnąć, świadczył o jego wielkiej umiejętności zachowania spokoju i opanowania. Poszedł jeszcze na chwilę do łazienki, przyczesał włosy i jak zwykle - cóż za głupi nawyk! - sprawdził czy czoło nie robi mu się coraz wyższe. Doszedł do wniosku, że jest taki jak zwykle - opanowany, jego waga natomiast nie zmienia się od dziesięcioleci. Napił się whisky, postawił szklankę na umywalce i odkręcił kurek od prysznica, który był namacalnym potwierdzeniem wadliwego działania angielskich systemów instalacji wodnych - ale cóż na tym świecie było doskonałe? Wszedł pod prysznic, z którego ledwie kapała woda, namydlił ciało, spłukał je wodą i sięgnął po szampon, który dostarczał mu jego fryzjer z firmy Trumpers, był to najlepszy szampon w tym kraju, a raczej najlepszy, jaki w ogóle był; gęstą pianą namydlił więc włosy i biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, czuł się w tej chwili panem sytuacji - do momentu jednak, gdy zgasło światło; zorientował się natychmiast, że to nie awaria, gdyż system bezpieczników w mieszkaniu nie pozwalał na to, aby wszystkie światła zgasły jednocześnie. Beverage - nagi i mokry, zaczął się w tym momencie trząść, gdyż wiedział, że nie jest w łazience sam, że jest z nim Scylla. Jednocześnie było to niemożliwe: Scylla nie mógł się dostać do środka nie zauważony przez ludzi z ochrony - chyba że Perkins go okłamał i Scylla naprawdę nie żył, a to była jakaś zjawa, która pochodziła nie wiadomo skąd i oto przebyła cały świat, aby teraz się nad nim znęcać... `ty 2 `ty Piętnaście godzin wcześniej, gdy w tym samym mieszkaniu zaczynał się właśnie dzień, Sally Beverage udawała, że śpi. Leżała nieruchomo na swej połowie łóżka, jej szczupłe ciało przykryte było kołdrą; w tym momencie jej mąż szykował się do wyjścia do pracy. Sally słyszała znajome odgłosy - ciche brzęczenie monet, które były właśnie wkładane do kieszeni marynarki oraz podobny odgłos klucza na łańcuszku, który miał swoje miejsce w drugiej kieszeni marynarki. Potem tylko cichy, szeleszczący odgłos portfela wsuwanego do tylnej prawej kieszeni spodni. Wiedziała, że mąż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że ona nie śpi. W ciągu ostatnich okropnych lat małżeństwa przeszli przez wszystkie etapy udawania i wzajemnego okłamywania się, okres ten przynajmniej w jej ocenie wydawał się okropny; czasem jednak myślała, że gdyby zapytać o to Malcolma, mógłby równie dobrze odpowiedzieć tak: - To prawda, że czasem bywały awantury, ale znasz Sally, to dobry materiał na żonę, w trudnych sytuacjach można na nią liczyć, jestem pewny, że gdyby ją zapytać, powiedziałaby, że ogólnie rzecz biorąc jest szczęśliwa. W tym momencie usłyszała już ostatni odgłos - było to trzaśnięcie drzwi. Odczuła ulgę. Przez jakiś czas nie będzie obiektem obojętnych spojrzeń, nie usłyszy jego beznamiętnego tonu w odpowiedzi na próbę nawiązania rozmowy, nie stanie się w końcu obiektem dzikich napaści, które w jego mniemaniu są formą sprawiedliwości, wymierzonej przez niego, jakby był sędzią. Czy słowo "wymierzonej" było tu poprawnie zastosowane? Kiedyś potrafiłaby odpowiedzieć na to pytanie. Wstała z łóżka i przejrzała gazetę - spotkanie na szczycie będzie z pewnością ciekawym wydarzeniem; biorąc pod uwagę sytuację na świecie, można było mieć tylko nadzieję; poszła do kuchni i zażyła witaminy: multiwitaminę i C. (Niezależnie od tego, o czym trąbił dziś medyczny świat, ona wierzyła nadal w skuteczność metod Linusa Paulinga.) Potem wypiła filiżankę kawy, którą przygotował wcześniej Malcolm; popijając czarną kawę i przegryzając grzankę, zastanawiała się, czy tego dnia dopisze jej więcej szczęścia. Ostatnio prześladował ją pech - od ponad tygodnia nie kupiła sobie nic nowego i biorąc pod uwagę, że wydreptała całe kilometry, zaglądając do tysięcy sklepów - czuła się bardzo rozczarowana. Całe jej obecne życie sprowadzało się do jednego: robienia zakupów. Kupowała upominki. Suweniry. Obdarzała nimi przyjaciół. I właśnie z tego była najbardziej dumna, z tej jednej czynności, która dawała jej tyle satysfakcji, lubiła o sobie myśleć, że jest osobą, której mało kto dorówna w robieniu zakupów. Sprawa nie polegała jednak na kupowaniu - kupować mógł przecież każdy. Nie polegała również na wydawaniu pieniędzy - Malcolm był przeciwnikiem, jak to określał, wyrzucania ich w błoto; po pierwsze jednak nie rozumiał pobudek, jakimi kierowała się jego żona, a po drugie Sally nie wydawała jego pieniędzy, nie robiła tego nigdy przedtem i nie miała zamiaru robić tego w przyszłości. Pochodziła z dość zamożnej rodziny i wydawane przez nią pieniądze uszczuplały jej własne konto bankowe - nie jego. Sekret wyboru odpowiedniego prezentu tkwił w tym, aby potrafić przypomnieć sobie jakieś szczegóły przeszłych wydarzeń. Prezent powinien uderzać w strunę przeszłości. I przypomnieć obdarowanej osobie o dwóch rzeczach: o lepszych czasach i życzliwości tej drugiej osoby. Przed przystąpieniem do wykonania dzisiejszego zadania musiała jednak najpierw uporządkować mieszkanie. Mieszkając wcześniej w Waszyngtonie, mieli do dyspozycji dom ze służbą. Tu jednak, w Londynie, mając zaledwie kilka pokoi, pomoc z zewnątrz nie była potrzebna. Sally lubiła ciężką pracę. Była pedantką i sprzątanie zajmowało jej całe godziny, ale tym przyjemniejsza wydawała się perspektywa robienia zakupów. Rzeczywiście nie było potrzeby zatrudniania służącej. Sally i jej mąż nigdy nie podejmowali gości, przynajmniej u siebie w domu. Sally właściwie nie wiedziała dokładnie, co robi jej mąż; na początku ich małżeństwa pytała go o to, a on odpowiedział, że zajmuje się eksportem, taką odpowiedzią musiała się zadowolić. Wiedziała, że pracuje dla rządu; najprawdopodobniej działa w służbach wywiadowczych i to na jakimś wysokim stanowisku, ale za każdym razem, gdy wypytywała go o szczegóły, wybuchał gniewem, więc dała temu spokój. Nie miało właściwie znaczenia, co robił "tam". Ważne było to, co robił, gdy byli sami - a gdy byli sami, był bryłą lodu. Albo wściekał się. Zawiodła - zawiodła jako żona. Nie pierwszy już raz. Przed dziewiątą mieszkanie było uporządkowane i Sally była gotowa do wyjścia. Założyła sukienkę o prostym kroju kupioną u Maxa i Spencera. Jej długie kasztanowe włosy były bezpretensjonalnie spięte w kok. Na nogach miała skromne pantofle na niskim obcasie - była wysoka, mierzyła pięć stóp i dziewięć cali i nigdy nie nosiła wysokich obcasów z wyjątkiem tych rzadkich przypadków, gdy mąż zabierał ją gdzieś na przyjęcie, upierał się wtedy, by włożyła buty na najwyższym obcasie, jakie miała - górowała wtedy nad mężem i czuła się niezręcznie, on jednak lubił takie sytuacje i nawet żartował na ten temat. Kiedyś, kiedy potrafiła jeszcze obudzić w nim mężczyznę, podejrzewała, że to go właśnie podnieca. Sally ostatni raz przejrzała się w lustrze, pomyślała, że wygląda bardzo nieciekawie; po chwili była już na korytarzu - celem jej wędrówki była ulica King's Road. Była to jej ulubiona ulica. W Londynie mogła znaleźć wiele podobnych. Oczywiście należała do nich Islington; Sally często odwiedzała uliczne jarmarki na Portobello Road, Bermondsey, jak również w innych miejscach. W niektóre dni szła na Regent Street, czasem można ją było spotkać na Picadilly lub Oxford Street, gdzie znajdowało się tyle dużych sklepów. Albo Jermyn Street, gdzie można było kupić tyle smakołyków. Gdy Sally robiła zakupy, była to po prostu ciężka praca - była cały czas niezwykle skoncentrowana, jej uwaga skupiona była na wystawionych towarach, ale nie tylko - nosiła ze sobą listę starych znajomych i starała się odpowiednio dobrać prezent do osoby z listy, poza tym trzeba było wziąć pod uwagę charakter okazji: inne prezenty kupowało się na Boże Narodzenie, inne na urodziny, jeszcze inne upominki wręczało się starym przyjaciółkom - na przykład koleżance ze szkoły imieniem Wellesley w rocznicę jej wyznania, że nie jest już dziewicą. Sally nie cierpiała upominków na pokaz - takich na przykład jak ten, który pewien milioner z Teksasu zamierzał ofiarować swojej żonie: w tajemnicy przed nią kupił dwunastoarową działkę i przez trzy lata budował tam dla niej wspaniałą rezydencję. Kiedy wszystko było gotowe, zabrał żonę na przejażdżkę i gdy jechali obok nowo zbudowanego domu, spytał ją jakby od niechcenia czy zechciałaby tu zamieszkać, ona odpowiedziała, że dom wygląda na zbyt ciasny - pojechali więc dalej i nigdy już tam nie wrócili. Sally czytała również o reżyserze z Hollywood, który sprowadził z zagranicy ciężarówki wypełnione śniegiem, by uprzyjemnić dziecku jego trzecie urodziny, które wypadały w samym środku kalifornijskiego lata. Pieniądze same w sobie nie były niczym złym - Sally nie widziała na przykład nic zdrożnego w tym, że J. P. Morgan posiadał w Szkocji rezydencję i gdy przyjeżdżał tam z przyjaciółmi na polowania, wynajmował krawca, który szył dla gości specjalne stroje - owszem, ktoś mógłby to uznać za zbytek, ale czyż taki myśliwski strój nie był wspaniałą pamiątką! Sally nie posiadała umiejętności tworzenia humorystycznych sytuacji, lecz ogromnie ceniła tę zaletę u innych; uwielbiała historię opisującą okoliczności, w jakich dramaturg Charles McArthur poznał na przyjęciu Helen Hayes i wręczył jej torbę z orzeszkami mówiąc: - Żałuję, że to nie szmaragdy. - To humorystyczne zdanie stało się wstępem do ich romansu. Wiele lat później bogaty już pisarz wracał do domu po długiej podróży i gdy ponownie spotkał Helen, dał jej następną brązową torbę, tym razem z prawdziwymi szmaragdami, i gdy wysypał zawartość do jej dłoni, powiedział: - Żałuję, że to nie orzeszki. Być może najbardziej ulubioną historią, jaką znała Sally na temat obdarowywania ludzi upominkami, była ta opowiadająca o złocie i pewnym znanym mizantropie, Jacku Benny. Jack miał najbardziej oddanego przyjaciela, George'a Burnsa. Pewnego dnia ofiarował mu monetę ze szczerego złota, po obu stronach monety wyryte były karykatury - jedna ofiarodawcy, druga Burnsa. Burns zachowywał ten upominek przez pół stulecia. Trzeba przyznać, że w prezencie zawarta była jakaś myśl. Myśl o charakterze osobistym. Był to również prezent, o którym pamięta się długo. Sally rozumiała, że jej życie stacza się po równi pochyłej, a jej zakupy zaczynają w sprawach codziennych odgrywać coraz większą rolę - zdając sobie z tego wszystkiego sprawę, odczuwała paniczny strach przed zniknięciem - nie przed zniknięciem z tego świata, gdyż taki los musiał spotkać wszystkich, ale zniknięciem z pamięci tych, których znała. W momencie, gdy wyszła ze sklepu Petera Jonesa kierując się w stronę nie kończącego się ciągu sklepów przy King's Road, poczuła, że ten dzień będzie szczególny. Trzeci sklep, do którego weszła, posiadał wspaniały wybór ledwo co dostarczonych saszetek z perfumami; wielkości książki, przewiązane były białą wstążką i zawierały całą gamę różnych zapachów: kapryfolium, rozmarynu i wielu, wielu innych. Sally wyszła ze sklepu, ale po chwili wróciła z powrotem; jakaś dziwna siła przyciągała ją do saszetek. Co i dlaczego? Zaczęła zastanawiać się nad tym. Choć nosiła przy sobie kalendarzyk, rzadko z niego korzystała - wszystkie ważniejsze daty dotyczące jej przyjaciół znała na pamięć. Wszystkie lipcowe daty urodzin już przeszły; nie zapomniała przecież w tym miesiącu o przyjaciołach, krewnych, a nawet ich dzieciach. Tak - teraz sobie przypomniała! Pomógł jej w tym zapach kapryfolium. Żona jej młodszego brata, delikatna dziewczyna o dobrym guście (której z pewnością spodobałaby się saszetka) powiedziała kiedyś, bardzo dawno temu, że kiedy była małą dziewczynką i mieszkała w stanie Virginia, jej ulubionym kwiatem było właśnie kapryfolium. A w dodatku jej urodziny przypadały na dwudziestego lipca. Sally zapytała czy sklep może przesłać upominek pod wskazany adres. Sprzedawczyni odpowiedziała, że tak. Sally zapytała czy może zapłacić kartą kredytową. Odpowiedź była twierdząca. Sally nie posiadała się ze szczęścia; zapłaciła, dołączyła do prezentu uroczy liścik i poprosiła, aby upominek został natychmiast wysłany do Ameryki, ponieważ musi dotrzeć do adresata przed dwudziestym. Sprzedawczyni powiedziała, że jej życzenie będzie spełnione. Sally, szczęśliwa i dumna z siebie, uśmiechnęła się i poszła dalej ulicą King's Road, będąc przekonana, że trójka jest dla niej szczęśliwą cyfrą, a ponieważ nie minęła godzina dziesiąta, miała nadzieję, że szczęście spotka ją jeszcze dwa razy. Drugie szczęśliwe zdarzenie miało miejsce przed godziną jedenastą. Aż trudno uwierzyć, że miejscem zdarzenia okazał się sklep ze starymi rupieciami. Kolejnym upominkiem stał się natomiast duży, brudny, ozdobiony malowidłami trzyczęściowy parawan. Sally wyciągnęła z torebki chusteczkę higieniczną i przetarła w jednym miejscu kurz; robiąc to, pomyślała o swojej ukochanej, schorowanej cioci z Poughkeepsie, która tak bardzo troszczyła się o nią, gdy była dzieckiem. Ileż to razy ciocia kołysała ją do snu, cichutko śpiewając: "Czerwone żagle na morzu, tam gdzie słońce świeci wiecznie, ach, wróćcie z mym ukochanym do domu bezpiecznie." A na tym właśnie parawanie namalowane były łódki z czerwonymi żaglami. Ciocia obchodziła już w tym roku urodziny, a do Bożego Narodzenia było jeszcze daleko, więc Sally postanowiła, że parawan będzie po prostu prezentem "z okazji poniedziałku"; nazwa ta pochodziła z jej ulubionej anegdoty o Marku Twainie, który pewnego razu dał swojej córce w prezencie pozytywkę i gdy spytała go, z jakiej to okazji, wzruszył ramionami i powiedział: - "Z okazji poniedziałku." - Czy wysyłamy towary pod wskazany adres? - powtórzył właściciel rupieciarni pogardliwym tonem. Pokiwał przecząco głową. Sally postanowiła nie wspominać nawet o kartach kredytowych, zapytała tylko o cenę i zapłaciła gotówką. Stanęła jednak w tym momencie przed problemem - parawan był ciężki i nieporęczny, mogła oczywiście złapać taksówkę i zawieźć go do domu. Ale wtedy nie wracałaby już do miasta i straciłaby szansę na trzeci udany zakup. Czy można było przerywać taką szczęśliwą passę? Postanowiła więc, że nie wróci w tym momencie do domu. - Czy dostarczy pan to na miejsce? - zapytała. Mężczyzna zadarł głowę do góry. Belgrave Square numer 50, to nie jest aż tak daleko. Kiedy? Sally zastanowiła się - przed drugą trzydzieści zakończy zakupy, miała więc aż nadto czasu, by znaleźć trzeci upominek. Bywały takie tygodnie, w ciągu których nie udawało jej się kupić trzech upominków. Bywały nawet takie miesiące. W każdym razie od dawna nie miała takiego szczęścia jak tego dnia. Określiła czas dostarczenia parawanu. - Za piątkę. Sally dała mężczyźnie pięć funtów. - To za mój trud, pani rozumie; będę musiał wcześniej zamknąć, żeby kogoś znaleźć. Z nim musi pani uregulować rachunek osobno. Wiedząc, że mężczyzna próbuje ją wykorzystać, Sally przystała na jego propozycję. Pomyślała zarazem o wszystkich kłopotach związanych z pakowaniem i wysyłką prezentu. Wiedziała jednak, że jeśli ciocia otrzyma podarunek na czas, nie zapomni o ofiarodawczyni. - Będę w domu o wpół do trzeciej - powiedziała i wyszła na ulicę. Dotarła do domu kwadrans po drugiej. Była rozczarowana. Nie znalazła trzeciego upominku. Nie natknęła się na nic ciekawego. Dokładnie o drugiej trzydzieści zadzwonił domofon. Podeszła do mikrofonu znajdującego się tuż przy drzwiach. - Słucham? - Dostawa parawanu. Beverage? Belgrave Square numer 50? Sally powiedziała, że to właściwy adres, przycisnęła guzik i drzwi wejściowe do budynku zostały otwarte. Następnie otworzyła drzwi do mieszkania i czekała, słysząc przybliżające się kroki; po kilku chwilach pojawił się mężczyzna z parawanem, Sally była zadowolona, gdy zobaczyła, że mężczyzna niesie parawan bardzo ostrożnie. - To tutaj - powiedziała do niego. Mężczyzna położył parawan w miejscu wskazanym przez Sally. - Chwileczkę - powiedziała - niósł to pan taki kawał drogi. - Otworzyła torebkę, wyjęła z niej portmonetkę i zaczęła odliczać jednofuntowe monety, zastanawiając się jednocześnie nad tym, jaka suma będzie wystarczająca. W tym momencie poczuła, jak mężczyzna głaszcze ją delikatnie po policzku odwrotną stroną dłoni. - Niech pan przestanie! - powiedziała, odskakując na bok. - Niech się pan stąd wynosi, w przeciwnym razie zadzwonię na policję! On nie przestawał jednak i przysunął się do niej tak blisko, że dotykał jej ciała; oboje zachowywali milczenie. To niewiarygodne, jak umysł ludzki reaguje czasem na niespodziewaną sytuację - w tej oto chwili Sally wyobraziła sobie, że jest o dwadzieścia lat młodsza i umówiła się na pierwszą randkę z niebezpiecznym mężczyzną, który był już zaręczony trzy razy, z tego dwa razy z jej szkolnymi koleżankami; wiedziała, że mężczyzna był prawdopodobnie zainteresowany tylko jej ciałem, ale było w nim jednak coś, co wzbudzało zaufanie; i gdy siedzieli razem na kanapie, trochę zamroczeni alkoholem, ona podjęła jakiś dziwny temat; on przypomniał jej własnego ojca, który również robił tę wspaniałą rzecz: głaskał ją po policzku, robił to tak delikatnie; na drugiej randce wiedziała, że będą spać ze sobą, ale zanim do tego doszło, znów głaskał ją delikatnie po policzku; robił to zawsze, nawet gdy byli już małżeństwem, zawsze wtedy, gdy mieli się kochać, był to ich wspólny sekret - i teraz, gdy nie przestawał jej głaskać, wyszeptała: - Przecież ty nie żyjesz - a on odpowiedział: - Wolałbym, żeby było inaczej - i po chwili drzwi do mieszkania były już zamknięte, a oni leżeli nadzy, ona miała rozchylone uda w taki sposób, w jaki oboje to lubili, on był pod nią, ona siedziała na nim okrakiem, on był twardy, ona - wilgotna; Sally zrozumiała, że nie pomyliła się w swych przewidywaniach; trójka rzeczywiście okazała się dla niej szczęśliwą cyfrą, a to zdarzenie było największym spośród wszystkich upominków - oto jej były mąż niczym Łazarz zmartwychwstał pod jej ciałem... - Popołudnia spędzasz zwykle inaczej, prawda? - powiedziała Sally, gdy siedzieli już razem półnadzy na kanapie i popijali herbatę. Scylla uśmiechnął się. - Masz ochotę? - wskazała na czajniczek. - Poproszę. Wstała, nalała mu herbaty, usiadła. - Jesteś taki cudowny jak dawniej. - Nie musisz mi schlebiać, przespaliśmy się już ze sobą. - Na komplementy również reagujesz tak jak kiedyś. - Uśmiechnęła się. - Można powiedzieć, że przeszliśmy przez różne zakręty życia lepiej niż wiele innych małżeństw. - Zatoczyła ręką koło po pokoju. - Przypuszczam, że przyszedłeś po to, aby mnie stąd zabrać. - Nie. Właściwie chcę, abyś sama się z tego uwolniła. Posłuchaj, czy jest ktoś, do kogo mogłabyś pojechać? - Dawidzie, to zupełne szaleństwo - zjawiasz się nagle po dwudziestu latach i chcesz mnie stąd wziąć wbrew mej woli. - Mówiąc to, uśmiechnęła się. - Chcesz, żebym opuściła własny dom. I to wszystko bez żadnego wyjaśnienia. - Wcale nie chcesz, żebym cokolwiek wyjaśniał. Do kogo możesz pojechać? - Nie wiem. Mam przyjaciółkę, od pięciu lat mieszka w Anglii, uczy na uniwersytecie w Edynburgu i często ją tam odwiedzam. - Może sprawdzisz czy nie jest w tej chwili zajęta? - Nie spodziewam się od ciebie jakiegoś wyjaśnienia, ale mógłbyś przynajmniej uchylić rąbka tajemnicy. - Gdy twój mąż wróci wieczorem z pracy, chciałbym z nim chwilę pogawędzić. Na pewno nie chciałabyś być świadkiem tej rozmowy. - Chyba nie chodzi ci o to, aby z nim pogawędzić. - Czy w związku z tym czujesz się nieswojo? Po chwili Sally pokręciła głową. - Właściwie nie. Czy to wszystko nie jest okropne? Scylla wstał, podszedł do niej i objął ją. - Jak mogłaś za niego wyjść? - Masz na myśli jakiś inny powód oprócz tego, że chciałam ci dokuczyć? Scylla nie odpowiedział. - Malcolm ma w sobie mnóstwo energii, przytłoczył mnie swoją osobowością, naprawdę tak było, miałam wtedy o sobie jak najgorsze zdanie, dzięki tobie zresztą... -...przestań... to nie ty doprowadziłaś do rozwodu i wiesz o tym dobrze. Moja praca miała wysoki współczynnik ryzyka i nie chciałem się z nikim wiązać uczuciowo. Dlaczego z nim zostałaś? - Bardzo nie chciał, żebym go opuściła. Podejrzewam, że moje odejście nie pomogłoby mu raczej w karierze zawodowej. Już raz zawiodłam, nie chciałam powtarzać tych samych błędów. - Dotknęła jego blizny. - Jak się tu dostałeś? - Kiedy wychodziłaś rano z domu, czekałem w taksówce. Stałem przed sklepem, kiedy kupowałaś saszetki. Gdy posłaniec wyszedł ze sklepu z rupieciami, zatrzymałem go i zapłaciłem mu dziesięć funtów, żeby nie dostarczył ci parawanu. Wziąłem go, po drodze podrzuciłem też paczkę do biura twojego męża. - Pocałował ją i wskazał na telefon. Ona też go pocałowała, po czym wstała, podeszła do aparatu i powiedziała: - Przynajmniej nie spędzamy ze sobą tyle czasu, aby się nawzajem zanudzić. - Podniosła słuchawkę, odłożyła ją z powrotem na widełki i spojrzała na niego. - Czego właściwie chcesz? - Zadzwoń do przyjaciółki i powiedz jej, że chcesz się z nią zobaczyć. Później zadzwonisz do męża i zawiadomisz go, że wybierasz się na północ. - I będziesz znów dotykał mojego policzka? - Oczywiście. - Mogę jeszcze o coś spytać? Scylla milczał. - Nie pozwolisz na to, abym zniknęła. Spojrzał na nią. - Obiecujesz, że zachowasz mnie w pamięci? Uderzył się w piersi. Wtedy wykręciła numer. `ty 3 `ty W ciemnościach rozległ się głos: - Cześć, Bucu. - Nie rozumiesz... -...to prawda, ale zaraz zrozumiem. - Scylla zapalił światło w łazience i skinął na Beverage'a, aby wyszedł. - Włożę tylko szlafrok. - Jego głos był już opanowany. - Nie. - Scylla pokręcił głową. - Nie. Chcę cię zapamiętać właśnie takiego: pomarszczonego i roztrzęsionego. - Powtórnie skinął na Beverage'a i gdy ten przybliżył się, popchnął go w kierunku salonu i zamknął drzwi do łazienki. Beverage usiadł na krześle, Scylla zajął miejsce naprzeciwko niego. - Dlaczego mnie wynająłeś, abym dowiedział się, kto płaci Blondynce - przecież to ty mu płaciłeś? - Chciałem, abyście zmierzyli się. Gdyby on cię zabił, cóż, opłakiwałbym oczywiście twoją śmierć. Myślałem, że jeśli ty go zabijesz... hm... przestawałem mu ufać. A jeśli ktoś za dużo wie i nie można na nim polegać, może okazać się niebezpieczny. - Ale on oskarżał ciebie. Beverage potaknął. - Nie przypuszczałem, że coś powie, myślałem, że szybko będzie po wszystkim i zanim dojdzie do jakiejś rozmowy, jeden z was nie będzie już żył. Myślałem, że Blondynka nie ma słabych punktów. - Wszyscy je mamy. - To prawda, nawet ty je masz - chodzi o twojego brata, o ile dobrze pamiętam. - A cóż to ma do rzecz ? - Nic. Po prostu nie przyszło mi do głowy, że Blondynka cokolwiek powie; chciałem go sprawdzić i dlatego kazałem mu zaopiekować się dziećmi. - Wszystko było ukartowane. Beverage potaknął. - To dziwne, że niczego nie podejrzewałeś. - Nie podejrzewałem! Wiedziałem o wszystkim; Perkins mówił mi, że będę ci tu potrzebny, ale było to oczywiście przed jego śmiercią, więc nie mogłeś chcieć, abym znalazł jego mordercę, ponieważ on jeszcze nie istniał. Niech to, co ci teraz powiem, nie zaskoczy cię zbytnio, ale wiele z tego, co mówisz, Mal, mija się z prawdą; uważam, że z twoich ust nigdy nie wychodzą słowa prawdy. - Wstał, przeszedł za plecami nagiego mężczyzny. - Ale nie tego wieczoru. Beverage uśmiechnął się. - Dziś wieczorem nie ma potrzeby kłamać. - Dlaczego zabiłeś Ma? - Zrobiłem to z wielkimi oporami. Był takim mądrym i porządnym facetem. Scylla zastanowił się przez moment czy powinien mu roztrzaskać kolano, czy też ramię. Beverage odwrócił się, zobaczył wyraz twarzy Scylli i powiedział: - Nie, nie rób tego, obiecuję, że nie będzie to konieczne. Widocznie Ma odkrył sprawę Webstera i przestał mi wierzyć. - Webstera? Faceta, u którego eksplodował kocioł? - Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Scylla; spisałeś się na piątkę. - Kim on był? - Kanadyjskim uczonym, który pracował w Europie; ściągnąłem go tutaj, pomogłem mu się ustawić, załatwiłem mu fundusze, był genialnym facetem i któregoś dnia cały świat usłyszałby o tym, że... -...on mnie nie interesuje, opowiedz mi o dzieciach... Beverage znów uśmiechnął się. - Ciekawe stworzonka, prawda? - Na ten temat nic mi nie wiadomo; wczoraj wieczorem wyrwałem się temu grubemu policjantowi i szczęśliwym trafem złapałem taksówkę, zapłaciłem kierowcy całą fortunę, żeby mnie jak najszybciej zawiózł do Connaught, dotarliśmy na miejsce bardzo szybko, to niemożliwe, żeby dzieci były tam przede mną. Czekałem, ale nie przyszły. - Oczywiście, że nie. Miały inne polecenia. Scylla nie przerywał. - Czy mogę przynajmniej napić się drinka? Scylla przyrządził dwie szkockie. - I co z dziećmi? - Pozwól, że posłużę się przykładem z dziedziny sportu. Joe Louis miał czterdzieści lat i potrafił jeszcze zadawać tak potężne ciosy jak dwadzieścia lat wcześniej. Dlaczego więc nie uprawiał czynnie sportu? Nie był już wystarczająco szybki. Potrafił uderzać, ale nie potrafił się tak ustawiać, aby bezboleśnie przyjmować ciosy. Siła rażenia danej broni nie ma właściwie znaczenia, jeśli nie potrafi się jej odpowiednio zneutralizować. Najważniejsza umiejętność, to zdolność przyjmowania ciosów. - A co to ma wspólnego z dziećmi? - "Mandraki". Tak je nazwał Webster; czytał w dzieciństwie komiks, w którym występował magik o imieniu Mandrake. Tak również nazwał tych dwóch chłopców. Scylla nie przerywał, przypatrywał się tylko nagiemu mężczyźnie na krześle. - To są bomby, Scylla. Kiedy wybuchają, ulatniają się jak kamfora, właśnie dlatego nie zostawiają śladów. Są najdoskonalszą bronią, ponieważ mogą się przemieścić w dowolne miejsce na kuli ziemskiej, a nie znajdzie się przecież nikt, kto skrzywdziłby opuszczone dzieci. Bezbronne dzieci - jak z bajek Disney'a. Bez trudu wymknęli ci się wczoraj wieczorem, prawda? - Nic nie mogłem na to poradzić. Beverage z zadowoleniem pokiwał głową. - Tym razem dostały proste instrukcje. Miały spotkać Blondynkę przed wejściem do Connaught; powiedziałem mu, że pochodzą z bogatej rodziny; pomyślałem, że biorąc pod uwagę jego złą passę przy ruletce, będzie próbował wyciągnąć od ich rodziny jakieś pieniądze. Gdyby próbował je zabić, miały udawać, że nie żyją do momentu, aż wyjdzie. Potem miały wrócić do domu. W przypadku, gdybyś je znalazł, miały cię skłonić, byś zostawił je same, a gdybyś nie chciał tego zrobić, miały się ulotnić i wrócić do domu. - Beverage zaczął teraz mówić podniesionym głosem. - Są magiczne. Mogą z łatwością przemieszczać się z miejsca na miejsce, potrafią eksplodować w każdej chwili, mogą unicestwić każdego... -...gdzie są teraz?... -...to nie ma znaczenia... już jest za późno, abyś mógł odwrócić bieg wydarzeń... bomby wybuchną i nikt nie potrafi temu zaradzić... -...ty skurwielu, chcesz tego... - ...mylisz się! Chcę, aby na świecie był pokój... Scylla chwycił nagiego mężczyznę i rzucił go na drugi koniec pokoju. - Niech to szlag trafi, gdzie one są? ...Tring... w Akademii w Tring... i nic nie możesz zrobić... dokładnie nic... spóźniłeś się, a to miejsce jest zbyt dobrze strzeżone... jak się teraz czujesz będąc bezradny w tym najważniejszym momencie, nie mogąc zrobić absolutnie nic...? - Zapominasz o jednej rzeczy. - Wątpię. - Mogę cię zabić - powiedział Scylla i ruszył w stronę nagiego mężczyzny, zatrzymał się jednak, gdy zobaczył, jak Beverage z ogromną siłą zaciska szczęki - Scylla wiedział od razu, co się dzieje, taką metodę stosowali Niemcy, stosowali ją również niektórzy w Dywizji; w kącikach ust Beverage'a pojawiły się kropelki śliny. Kiedy zaczęła się agonia, kropelki zmieniły się w pianę. Beverage spojrzał na Scyllę. - Zrobiłem wszystko, aby pozbawić cię przyjemności... `ty 4 `ty Strażnik, który stał za olbrzymią bramą przy wejściu do Akademii, był potężnym, gburowatym mężczyzną. Stał przy drzwiach prostokątnej budki strażniczej i przypatrywał się jakiejś postaci, która nagle pojawiła się w ciemnościach przed budynkiem. - Nikomu nie wolno wejść aż do rana - powiedział strażnik. Nazywał się Hoffer i nienawidził nocnej służby, uwielbiał bowiem spać; jedyną złą stroną pracy w ciągu dnia były promienie słońca, które w jakiś tajemniczy sposób przedzierały się przez liście drzew i padały mu zawsze prosto na twarz. - To ważna sprawa. - Mam rozkaz nikogo nie wpuszczać. Nieznajomy facet nagle wybuchnął: - Do cholery, jak się nazywasz? - Co to pana może obchodzić? - Gdybym znał twoje nazwisko, mógłbym ci się dobrać do dupy. Słuchaj - ledwo co przyjechałem do Londynu, zaczynam pracę w Dywizji, nie prosiłem, aby mnie tu przenoszono, nie prosiłem się też o to, abym został tu przysłany w środku nocy z jakimś listem, który mam osobiście wręczyć dowódcy straży - Beverage powiedział mi tylko to, co mam do zrobienia, ty mówisz, że to niemożliwe, a więc muszę się dowiedzieć, kto tu coś spieprzył, bo na pewno nie ja - w związku z tym całe ryzyko musisz wziąć na siebie. - Beverage? - powiedział Hoffer. - Dał ci list do Tomkinsa? Facet pokazał przez kraty zamkniętej bramy kawałek papieru. - Wezmę to. - Nie weźmiesz ani ty, ani nikt inny, muszę to doręczyć osobiście, ale jeśli mnie nie wpuścisz - twoja sprawa, podaj mi jednak swoje nazwisko. Hoffer poczuł na sobie badawczy wzrok mężczyzny. - Mniejsza z tym - powiedział facet. - Dobrze zapamiętałem twoją twarz, przekażę sprawę komu trzeba. - Mówiąc to, odwrócił się i zaczął odchodzić. Hoffer wyszedł z budki i zbliżył się do bramy. - Chciałbym przynajmniej zobaczyć list i upewnić się, że wszystko jest w porządku. - Do cholery, no dobrze. Hoffer zawahał się. Był uzbrojony, większy od tego faceta, mógł się więc czuć bezpiecznie; nie wiedział tylko czy ten drugi złoży na niego raport, czy też nie. - Nazywam się Hoffer, jeśli pokażesz mi list, być może wpuszczę cię do środka. - Nie wolno ci otwierać koperty od Beverage'a. - Na Boga, chcę tylko obejrzeć od zewnątrz. - Strażnik spoglądał teraz na faceta, który przystanął, zawahał się przez chwilę, w końcu podszedł powoli do bramy i podał mu list. Było już po północy i choć księżyc był zamglony, Hoffera uderzyła mocna opalenizna mężczyzny. Może rzeczywiście przyjechał niedawno do Londynu? Mężczyzna podał list przez kraty na wysokości pasa, więc Hoffer musiał spojrzeć w dół; robiąc to, zorientował się natychmiast, że odwracając oczy od nieznajomego popełnił błąd - poczuł nagle na ciele mocny uścisk potężnych rąk mężczyzny, które obróciły go o sto osiemdziesiąt stopni w taki sposób, że stał teraz przyciśnięty plecami do kraty, pociemniało mu w oczach, czuł, jak mężczyzna zabiera mu klucze, a po chwili usłyszał otwierającą się bramę - w tym momencie był jednak na klęczkach i nie był w stanie nic zrobić. Dotarcie do Tring nie zajęło Scylli wiele czasu. Opuszczenie mieszkania Beverage'a okazało się zadaniem dość łatwym - Sally pokazała mu wcześniej, jak działa system alarmowy, a ponieważ mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze, Scylla dostał się na dach budynku, przebiegł przez dachy sąsiednich domów, przeskakując przez oddzielające je ceglane murki i gdy dotarł do ostatniego budynku, znalazł wyjście awaryjne, przez które dostał się na dół. Będąc już w Tring, Scylla z łatwością odnalazł Akademię - stary ogromny budynek usytuowany w odległości mili od centrum miasteczka; budynek miał ceglaną, przybrudzoną fasadę i otoczony był wysokim murem. Został prawdopodobnie zbudowany w ubiegłym stuleciu z myślą o dzieciach z bogatych rodzin, które uczono, jak się właściwie zachować, gdy wiele lat później wybiorą się w swą pierwszą podróż po Europie. Scylla mógł z łatwością wdrapać się na mur, ale chciał najpierw zdobyć jakieś informacje; zobaczywszy strażnika pomyślał, że jego wygląd zewnętrzny być może odpowiada inteligencji, uciekł się więc do podstępu z kopertą, który okazał się skuteczniejszy, co bynajmniej go nie zasmuciło. - Kiedy przychodzi twój zmiennik? - Podniósł dużego mężczyznę z ziemi i zawlókł go do budki strażniczej. - O pierwszej. - To jeszcze godzina. Zbyt długo, by czekać. Kiedy ma się ktoś z tobą skontaktować? Strażnik milczał. - Kiedy? - Scylla ścisnął ramię Hoffera tak mocno, że mężczyzna zbladł na twarzy. -...niedługo... -...co to znaczy?... Hoffer wskazał na dzwonek. - Dzwonią do mnie, a ja oddzwaniam. Poczekali do momentu, aż rozległ się dzwonek. Scylla skinął głową. Hoffer wcisnął guzik, uruchomił dzwonek, po czym spuścił rękę w dół. - Ilu was tu jest? - Nie wiem dokładnie. W nocy może kilkunastu. Scylla zawahał się. Beverage mówił prawdę - to miejsce było rzeczywiście dobrze strzeżone. - Wszyscy uzbrojeni? -...tak... - ...mają prawo strzelać?... -...oczywiście... Nie jesteście jedynymi, którzy mają takie prawo - pomyślał Scylla i zadał Hofferowi takie ciosy, że mężczyzna tylko jęknął i wydał ostatni dech; Scylla ukrył ciało w krzakach koło budki strażniczej i wolno ruszył w kierunku ogromnego budynku. Zanim do niego dotarł, usłyszał jakiś śmiech, który dochodził z budynku znajdującego się w pobliżu głównej kwatery. Scylla podszedł bliżej i zajrzał do środka - możliwe, że miejsce to było używane dawniej jako magazyn, w tej chwili znajdował się tam stół, na nim dzbanek do kawy, krzesła, piecyk, jakieś kanapy i lodówka. A co najciekawsze, wewnątrz było kilku strażników, którzy siedzieli nieco poniżej poziomu okna, jedli kanapki i pili herbatę. Do Scylli uśmiechnęło się więc szczęście. Ruszył dalej mając nadzieję, że nikt go nie usłyszał; aby się o tym przekonać, zerknął jeszcze raz do środka - strażnicy śmiali się głośno, opowiadając rubaszne, żołnierskie dowcipy. Scylla stał przez chwilę nieruchomo, przypatrując się badawczo ich twarzom, ale zapomniał o zachowaniu czujności i nie zauważył, że nagle szczęście odwróciło się - gdy spojrzał za siebie, było już za późno: strażnik z wąsami trzymał podniesiony do góry karabin; uderzenie było miażdżące. Scylla padł na ziemię... Fogerty'emu zabrakło trawki. Było to irytujące, lecz nie mógł się wściekać na cały świat, gdyż winy za to nie ponosił nikt inny, tylko on sam. Wyczerpał cały zapas przez to cholerne stanie na warcie. Zwykle nie używał trawki, robił to tylko wtedy, gdy był sam i gdy nie był na służbie, ale od czasu, gdy przydzielili go do pracy w magazynie, często bywał wartownikiem i jakoś musiał przecież przetrwać długie godziny wystawania przed budką strażniczą. Postanowił więc skontaktować się z Hofferem, który stał w tej chwili przy głównej bramie. Hoffer był jego zaopatrzeniowcem od chwili, gdy zaczęli razem pracować i chociaż Fogerty wiedział, że jego kumpel nie będzie miał przy sobie ani grama, to przynajmniej poczęstuje go skrętem, co pozwoli mu przetrwać do chwili, gdy Hoffer zejdzie z warty i dokona większych zakupów wiadomych towarów. Fogerty nie cierpiał palić skrętów, ale cóż było robić - ruszył więc w stronę budki wartowniczej, wybierając drogę na skróty, która wiodła obok domku strażników... ...i tam właśnie natknął się na jakiegoś faceta, na intruza, cholera wie kogo; nieznajomy stał koło okna i przypatrywał się strażnikom, którzy spożywali posiłek. Fogerty ruszył szybko do przodu, podniósł karabin i uderzył faceta z ogromną siłą; nieruchome ciało mężczyzny wciągnął następnie do pomieszczenia, gdzie znajdował się Tomkins wraz ze strażnikami; nagle zapanowała cisza i dało się słyszeć tylko pojedyncze głosy: "Jezu", "a to sukinsyn"; wszyscy ze zdziwieniem spojrzeli najpierw na mocno opalonego mężczyznę, a potem z podziwem na Fogerty'ego, co zresztą nie uszło jego uwagi. Oto pojawił się prawdziwy bohater. Scylla z trudnością utrzymywał się w pozycji siedzącej na krześle, miał skrępowane ręce i strażnicy bili go po twarzy. Jeśli chodzi o ścisłość, bił tylko jeden - Tomkins, który był dowódcą, dwóch innych trzymało tylko Scyllę za ręce. - Jeszcze raz? - zapytał Tomkins. Scylla zlizał z wargi krew i pokręcił głową. Tomkins zadał następny cios. Scylla przymknął oczy. - No, dobrze. Skończmy z tymi bzdurami. - Dla kogo pracujesz? - Powiedziałem przed chwilą, ale nie uwierzyliście mi, nie chcę, aby pan mnie znowu uderzył... - Dla kogo pracujesz? -...dla Dywizji... Tomkins wziął karabin i przyłożył lufę mocno do brzucha Scylli; Scylla stracił oddech i zwinął się wpół, próbując zaczerpnąć powietrza. - Jak się tu dostałeś? - Mówiłem już... Hoffer mnie wpuścił... - Sprawdzimy to natychmiast - powiedział Tomkins. - Jak tylko przyjdzie Fogerty. - Podszedł do stołu, wziął kubek z kawą i wypił zawartość jednym haustem. Wyjrzał przez okno i zobaczył biegnącego Fogerty'ego. - No i co? - zapytał Tomkins. Fogerty nie mógł złapać tchu i wyglądał na przestraszonego. - Znaleziono go martwego w krzakach - powiedział. Tomkins zamrugał oczami. Chociaż Tomkins był szefem służby bezpieczeństwa, nie był zachwycony tym, że przydzielono go do służby w Tring. Podejrzewał, że jego nowa funkcja miała jakieś specjalne znaczenie - rozkazy dostał od samego Beverage'a, który uznał go za najlepszego dowódcę straży i sugerował, że po wykonaniu zadania czeka go być może awans. Nie zmieniało to faktu, że służba była bardzo uciążliwa. Strażnicy nieczęsto wchodzili do głównego budynku, mieli jedynie przyglądać się dokładnie wchodzącym i wychodzącym. Było ich niewielu, przynajmniej w ciągu ostatnich kilku tygodni zjawiał się regularnie tylko Webster, który był szefem i który - jak ktoś ostatnio mówił - przebywał od paru dni na urlopie. Praca była nudna i przez to właśnie uciążliwa. Nudne a zarazem frustrujące było to, że nawet dowódcy straży nie dopuszczano do pewnych tajemnic służbowych. Miłym natomiast doświadczeniem były ostatnio rozmowy z dziećmi oraz możliwość przysłuchiwania się różnym językom. Tring nie było jednak miejscem, do którego wracało się po latach w poszukiwaniu miłych wspomnień. Było to miejsce, z którego wyjeżdżało się po zakończeniu służby i wszyscy czekali na ten moment jak na zbawienie. Tomkins już dawno nie czuł się taki znudzony i kiedy zobaczył Fogerty'ego z opalonym mężczyzną, miał niemal ochotę rzucić się swojemu podwładnemu na szyję. Pojawiła się oto szansa, by przystąpić do czynu, by prowadzić przesłuchanie i w razie potrzeby zadać kilka ciosów - nawet śmiertelnych; Tomkins nie miał nic przeciwko takim rozwiązaniom, chociaż wiedział, że przynajmniej w filmach zabójstwa pociągały zawsze za sobą wyrzuty sumienia. Tomkins nie miewał wyrzutów i sypiał jak niemowlę. W tej chwili wycelował karabin w twarz opalonego mężczyzny i zastanawiał się czy powinien pociągnąć za spust. Miał na to ochotę, ale czy jego przełożeni nie doszliby potem do wniosku, że został zlikwidowany człowiek, który mógł się okazać doskonałym informatorem. Tomkins spojrzał na innych strażników. Prawdopodobnie zachowaliby się lojalnie, gdyby ich szef powiedział, że zastrzelił go przy próbie ucieczki, potwierdziliby jego zeznanie. - Czy masz jakieś ostatnie życzenie? - Proszę pozwolić, że ja to zrobię. - Tomkins usłyszał za plecami. Odwrócił się. Zobaczył Fogerty'ego. - Hoffer był moim przyjacielem. Tomkins zawahał się. Gdyby zrobił to Fogerty, on nie ponosiłby winy za zlikwidowanie faceta, zanim wyciągnięto z niego wszystkie możliwe informacje. - Masz odwagę to zrobić? - Zrobię to. Tomkins odsunął się na bok, dalej trzymając faceta na muszce; tymczasem zbliżył się Fogerty i wycelował w mężczyznę. - Czy masz jakieś ostatnie życzenie? Opalony mężczyzna skinął głową. - Mów szybko. Tomkins widział, jak przesłuchiwany przygląda mu się badawczo. - Chcę, abyś zabił Fogerty'ego - powiedział. - Cooo? - powiedział Tomkins. - Przynajmniej odbierzcie mu karabin, bardzo byłbym za to wdzięczny. - Nie ma sprawy - powiedział Tomkins i uderzył Fogerty'ego karabinem w ręce, strażnik upuścił broń na ziemię i stał osłupiały wpatrując się w szefa, który tymczasem podniósł jego karabin z ziemi. - Do cholery, o co tu chodzi? - powiedział Fogerty. - Jestem waszym kumplem, to wszystko moja zasługa, Chryste - kto zobaczył tego faceta - ja, widziałem jak rozpryskuje w waszą stronę zawartość czegoś, co wyglądało jak dezodorant, podczas gdy wy byliście za bardzo zajęci jakąś głupią paplaniną, by cokolwiek zauważyć; a kto go później złapał - ja! A kto znalazł w krzakach Hoffera? Ja. A teraz robicie wszystko, co ten facet wam każe. - Bardzo by mi na tym zależało - powiedział opalony mężczyzna. - Na czym? - Aby ktoś zajął się Fogertym. Tak bardzo byłbym za to wdzięczny. Jeśli jednak nie chcecie tego zrobić, zaklinam was, nie róbcie tego, ale czułbym się o wiele lepiej, gdyby kilku z waszych ludzi wyprowadziło go na zewnątrz i zrobiło co trzeba bez niepotrzebnego hałasu. Tomkins skinął na trzech ludzi, jeden z nich zakneblował protestującemu strażnikowi usta, podczas gdy pozostali wyciągnęli go siłą na zewnątrz, znikając po chwili w ciemnościach nocy. Po kilku minutach byli już z powrotem. - Czy coś jeszcze? - zapytał Tomkins. - Zastanowię się - odpowiedział mężczyzna o ciemnej skórze. Scylla nie czuł się bynajmniej szczęśliwy, gdy w czasie przesłuchania zadawano mu ciosy. Nie wiedział jednak dokładnie, po jakim czasie zaczyna działać dezodorant Milo Standisha, więc wolał znosić przez jakiś czas sadystyczne praktyki strażników, gdyż wiedział, że mijające minuty działają na jego korzyść. Siedział w tej chwili sam w domku strażników i popijał kawę, podczas gdy sześciu strażników pod dowództwem Tomkinsa rozprawiało się właśnie z innymi sześcioma kolegami, którzy stali na posterunkach. Prawdopodobnie mógł ich wszystkich zostawić przy życiu, pomyślał jednak, że jeszcze niedawno tak ochoczo przystali na to, aby się go pozbyć; poza tym widzieli jego twarz, a nikt nie wiedział, jak długie było działanie dezodorantu. Ta noc nie była przeznaczona na to, by zamartwiać się losem pracowników Dywizji; przekonany był co do jednego: tej nocy powinien zatrzeć za sobą wszelkie ślady. Scylla widział już wcześniej dzieci, rozmawiał z nimi w hotelu po rozprawieniu się z Blondynką i był świadkiem ich wzajemnych czułości i uścisków. Pamiętał też o tym, jak szybko się go pozbyły. Webster, podobnie zresztą jak Arky i Milo, był z pewnością niezwykle mądrym i utalentowanym człowiekiem. Beverage dysponował natomiast niezwykłą bronią w postaci dzieciaków. - Zadanie wykonane - powiedział zadyszany Tomkins, wchodząc do domku dla strażników. Scylla dokończył kawę. - Ilu macie tu w tej chwili naukowców? - Tylko dwóch. - Z przyjemnością się z nimi spotkam. Czy drzwi do głównego budynku są zamknięte na klucz? Tomkins skinął głową. - Jest już chyba ciemno, nie chcę się naprzykrzać, ale byłbym wdzięczny za klucz i latarkę. - Chciałbym służyć panu czymś więcej - powiedział Tomkins, po czym podszedł do szafki i wyciągnął z niej latarkę oraz pęk kluczy. - Nie wiem czy się naprzykrzam, czy też nie - powiedział wtedy Scylla. - Ależ nie, przysięgam, naprawdę z przyjemnością spełniam pańskie życzenia. - Czy mógłbyś zdobyć trochę nafty? Tomkins zaśmiał się. - Pyta pan poważnie? To nic trudnego. Nafta, galonowe kanistry z benzyną, sprzęt - mamy tu wszystko, co potrzeba. - Powiedz mi teraz czy możesz spełnić moją prośbę, nie chcę nadużywać twojej uprzejmości - chciałbym, abyś zwołał wszystkich ludzi i zebrał w jednym miejscu całe zapasy nafty i benzyny; zanieście to wszystko do piwnic budynku i oblejcie miejsca, gdzie znajdują się łatwopalne przedmioty. - Lubię pożary - powiedział Tomkins. - Kiedy byłem dzieckiem, szalenie lubiłem ogniska. - Spojrzał na Scyllę. - I co dalej? - Na dany sygnał podpalicie to wszystko. - I co potem? - Potem staniemy po prostu i będziemy się wszystkiemu przyglądać. - Czy możemy umrzeć? - Z tego, co przed chwilą powiedziałeś, wynika, że lubisz pożary - sądziłem, że będziesz chciał się znaleźć w samym centrum wydarzeń, ale jeśli odpowiedź brzmi: nie, to trudno. - Chwileczkę, nie mówię nie, panu nie odmówię niczego. - Porządny z ciebie facet - powiedział Scylla. - A teraz przystąpmy do dzieła. - Mówiąc to wyszedł, zostawiając samego Tomkinsa; przeszedł następnie obok strażników, którzy zgromadzili się przy domku i skierował się w stronę olbrzymiego starego budynku. Na najwyższym piętrze zapalone było światło - ale tylko tam. Scylla przekręcił klucz w zamku, otworzył grube drewniane drzwi i wszedł do nie oświetlonego holu, zamknął za sobą drzwi, zrobił krok do przodu, potknął się o coś i upadł. Zaświecił latarkę i spostrzegł urocze dziecko niczym z filmu Disney'a, które chodziło bez celu, powtarzając: - Chcę hamburgera z frytkami, chcę hamburgera z frytkami. - Dopiero teraz, gdy Scylla wstawał i podnosił się na nogi, usłyszał wyraźnie dziecięcą paplaninę. Skierował światło latarki w lewą stronę i zobaczył kilkoro pucołowatych dzieci, które chodziły bez celu i mówiły coś po włosku. Po chwili natknął się na następnego "aniołka" mówiącego z typowym bostońskim akcentem: - Zapaaarkuj samoooochód na podwóóórzu. Scylla stał pośród bomb, mając nadzieję, że nie zostały jeszcze zaprogramowane i że nagle nie nastąpi jedna wielka detonacja; kierując się w stronę głównych schodów zorientował się, że w holu znajdowały się dziesiątki podobnych dzieci, które mruczały coś pod nosem, chodząc bez celu i co chwilę na siebie wpadając; przypomniał sobie w tym momencie jedną z ostatnich scen z filmu Ptaki, w której bohater przenosi na rękach ranną ukochaną przez pole "minowe", na którym rolę min spełniają mordercze ptaki; ptaki cicho gruchają, gdy mężczyzna ociera się spodniami o ich nastroszone pióra. Scylla znajdował się kilkanaście stóp od schodów, po chwili już tylko dziesięć stóp - i nagle, co tu ukrywać, zamarł ze strachu, bo oto wszystkie dzieci wybuchnęły śmiechem, szczęśliwym śmiechem, a w chwilę później dało się słyszeć jeden wielki szloch i po policzkach maluchów płynęły łzy. W momencie, gdy dzieci znów zaczynały mówić różnymi dialektami i językami, Scylla znalazł się wreszcie na schodach, kierując się tam, gdzie mogli przebywać naukowcy. Jeden z naukowców znajdował się w pierwszym oświetlonym pokoju, na który natknął się Scylla. Był to mężczyzna o dużej nadwadze, który ślęczał nad jakimiś papierami, więc nie usłyszał, jak Scylla wśliznął się do środka, stanął ze jego plecami i zrobił to, co należało zrobić; potem wyszedł. Spotkanie z drugim naukowcem nie przeszło tak gładko, gdyż była to kobieta. Scylla nigdy nie lubił takich sytuacji, a ta akurat kobieta obsługująca właśnie jakiś sprzęt do nagrywania miała ładną twarz i gdy Scylla podchodził do niej, musiał najwidoczniej wywołać przy tym jakiś szmer, gdyż odwróciła się nagle i spojrzała na niego dużymi, pięknymi oczami. Po chwili jej oczy były już nieruchome, a Scylla odwrócił się, szybko opuścił pokój i zszedł po schodach; gdy znalazł się w królestwie dzieci, zwolnił nieco, gdyż obawiał się, że niektóre z nich mogą w każdej chwili eksplodować. Poza tym znajdował się w niezbyt fortunnym miejscu zważywszy fakt, że w piwnicy czekał już Tomkins, a w całym domu unosił się zapach benzyny, natomiast strażnicy, którzy byli pod wpływem dezodorantu, otoczyli teraz Scyllę wianuszkiem i uśmiechając się, czekali na dalsze instrukcje. Scylla powiedział im, żeby policzyli do pięćdziesięciu i życzył im miłej zabawy, on sam natomiast znalazł się szybko przy wyjściu i popędził przez trawnik, gdyż nie miał pojęcia, kiedy zapali się dom; biorąc jednak pod uwagę wystrój wnętrz i dużą ilość drewnianych przedmiotów znajdujących się w środku, Scylla przeczuwał, że nastąpi do lada moment. Gdy był już przy bramie, odwrócił się i stwierdził, że nie mylił się w swoich przewidywaniach: z okien budynku wydobywały się już kłęby dymu. Nie wiedział, jaki będzie los dzieci - czy spalą się, czy też - co było lepszym rozwiązaniem - eksplodują w zetknięciu z żarem; Scylla zastanawiał się, jak wielka będzie eksplozja, jeśli ta druga hipoteza okaże się słuszna. Po krótkiej chwili doszło jednak do wybuchu, gigantycznego - wydawało się, jakby cały budynek uniósł się nagle w powietrze, a podmuch aż wstrząsnął nieboskłonem... `ty 5 `ty Była trzecia nad ranem, kiedy dotarł do hotelu Savoy, poszedł do swojego apartamentu, rozebrał się i położył na łóżku - był jednak zbyt podniecony i szczęśliwy, żeby zasnąć. Ma byłby z niego dumny. Scylla nie wystawił sobie najwyższych ocen za wykonanie zadania - tylko amator mógł się dać zaskoczyć strażnikowi. Jednakże zadanie zostało wykonane. Okno otwarte przez Żądnych Krwi zostało zamknięte. Oni zaś sami skryją się w ciemnościach niczym hieny. Leżąc bez ruchu, Scylla poczuł, że musi mieć zamknięte oczy. Był tym zaskoczony. Potem znów zaczął oddychać głębiej - oddychał tak przecież przez ostatnie kilka godzin - i pomyślał o Blondynce, o Sally, Beverage'u i o tym, co stało się w Tring. Jego ciało straciło wszelką energię. Czuł się tak, jakby był na swojej wyspie i spędził cały dzień pływając. Dziesięć godzin snu. Przynajmniej tyle. Aż tak był zmęczony. Ostatnią rzeczą; jaką zdołał usłyszeć, był świergot ptaków na wierzchołku drzewa - ptaki mówiły mu: dobranoc... Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi, stawało się coraz głośniejsze i Scylla był tego świadomy. Jednak nie miał wystarczająco dużo siły, by wstać i dojść do drzwi. Ktoś pukał i pukał. Scylla zamrugał oczami, lecz jego mózg nie pracował w tej chwili na normalnych obrotach. Pukanie nie ustawało. Wstał w końcu z łóżka i dowlókł się do drzwi. Zobaczył twarz zmieszanego gońca. Chłopak trzymał jakąś paczkę. Nastąpiła szybka wymiana słów. Przesyłka została doręczona adresatowi. Goniec odszedł. Scylla zamknął drzwi i rozpakował paczkę. Wewnątrz znajdował się magnetofon. Scyllę kusiło, aby zostawić magnetofon na stole i wrócić z powrotem do łóżka. Jednak w tej chwili był już na tyle przytomny, że wiedział, iż nie wolno mu tego zrobić. Wcisnął odpowiedni guzik i poczuł się zaskoczony słysząc głos zza grobu - głos Beverage'a. -...odwaliłem popołudniową pracę i kazałem sekretarzowi, aby dostarczył to pod wskazany adres. Miał bardzo dokładne instrukcje. Jeśli byłeś w hotelu wcześnie rano, powinieneś był odebrać przesyłkę - dokładnie pół godziny przed brzaskiem. Gdybyś jej nie odebrał, miała być odesłana z powrotem do mojego biura. Słuchając mnie teraz, z pewnością dumny jesteś z tego, czego dokonałeś. Uwierz mi - nie masz powodu. Jest to mój triumf - nie twój. Mój podwójny triumf - zarówno w życiu zawodowym, jak i osobistym. Moje pierwsze zwycięstwo nad tobą. Przychodzi kiedyś taki dzień... Scylla doszedł do wniosku, że na razie nie usłyszał nic godnego uwagi. Miał ochotę wyłączyć magnetofon i cisnąć go w kąt - byłby to z pewnością jego triumf. Po prostu koniec z nudą - przestać tego słuchać. Wiedział jednak, że nie może tego zrobić. Beverage miał umysł szachisty, potrafił przewidywać ruchy przeciwnika; Scylla wiedział, że warto było słuchać dalej, Beverage z pewnością powie coś ciekawego, musi się jednak najpierw "rozgrzać". -...przychodzi na każdego. Możesz zadawać sobie pytanie, dlaczego nienawidziłam cię przez wszystkie te lata - może to jakiś uraz z dzieciństwa, a może jakaś obsesja? Odpowiedź jest bardzo prosta. Uwielbiam rywalizować z innymi - a od samego początku byłeś we wszystkim lepszy ode mnie. W pracy, poza pracą, lepiej wiodło ci się w życiu, byłeś lepszy w łóżku. Czy ktoś, kto kocha rywalizację i ciągle przegrywa, może zaprzyjaźnić się z własnym rywalem?... Zdrzemnij się - pomyślał Scylla. Zrób to. Beverage to zrobił. -...Przypuszczam, że zlikwidowałeś dzieci w Tring. Chcę cię zapewnić, że było to zupełnie bezcelowe. Zniszczyłeś egzemplarze z defektami, które i tak były przeznaczone na straty. W dniu, kiedy zginął Webster, sprawdzaliśmy serię próbną i rozpoczęliśmy wysyłkę. W ważniejszych krajach rozmieściliśmy około pięciu tysięcy dzieci, wszystkie są zaprogramowane i czekają tylko na sygnał, by przystąpić do akcji; umieściliśmy je wszędzie - w szafach, pudłach, kasetach, rowach, lasach. Rozpoczynamy akcję dziś o zmierzchu... (Zdarzyło się to w Denver siedem godzin wcześniej. Dwoje małych dzieci zapukało do drzwi jakiegoś mało reprezentacyjnego domu. Jedno rozpłakało się, a drugie zaczęło je pocieszać: - Nie płacz, Meathead. - Płaczące dziecko wydusiło z siebie: - Archie, nie mogę się powstrzymać. - W tym momencie otworzyły się drzwi, pojawiła się kobieta w szlafroku, która powiedziała: - O co chodzi? - Chłopcy wyglądali na braci i gdyby nie różnica wzrostu, mogliby uchodzić za bliźniaków. Starszy z nich powiedział: - Wypadliśmy z zakrętu i złapaliśmy gumę, nasz tata ma kłopoty z sercem, potrzebujemy pomocy, proszę, proszę nam pomóc. - Kobieta odpowiedziała: - Zaraz przyjdzie mój mąż. - Po chwili zszedł po schodach mężczyzna, który pospiesznie włożył ubranie, nachylił się nad chłopcami i zaczął z nimi rozmawiać; jego głos działał na nich kojąco. Nazywał się Arthur Minnifield i był generałem - trzecim pod względem ważności w organizacji NOMAD, jego bezpośredni przełożony mieszkał po drugiej stronie ulicy; gdy generał nachylił się nad dziećmi, doznał szoku - dom jego przełożonego wyleciał w powietrze. Już nigdy później nie przeżył takiego wstrząsu.) -...mówiąc całkiem szczerze, musieliśmy się z tym wszystkim pospieszyć, choć dodatkowe eksperymenty są zawsze pomocne, ale zmusiły nas do tego pewne wydarzenia - czy słyszałeś o "brytyjskiej chorobie"? Europejczycy tak właśnie nazywają falę terroru, która ostatnio rozprzestrzeniła się w Anglii. Scylla, Żądni Krwi dają o sobie znać nawet tutaj, w ostatnim miejscu na ziemi, gdzie kulturalne zachowanie ciągle coś znaczy i jest nawet traktowane jako sposób życia. Coś takiego może złamać człowiekowi serce... (Zdarzyło się to godzinę później w Paryżu na Champs Elysees. Dwaj krępi mężczyźni szli szybkim krokiem w świetle wczesnego poranka. Jeden z nich był Rosjaninem, drugi Francuzem. Obydwaj byli czołowymi naukowcami w dziedzinie fizyki jądrowej. Podbiegło do nich dwoje pucołowatych francuskich dzieci, uśmiechały się i wesoło gaworzyły. Naukowcy przystanęli. Nie można było nie uśmiechnąć się do takich dzieci.) -...Scylla, Teoria Małego Wybuchu znalazła obecnie swoje zastosowanie. Mam ogromną nadzieję, że w ciągu najbliższej godziny zginie większość najbardziej znaczących ludzi. Jak się domyślasz, wywoła to chaos. A jaki będzie rezultat tego chaosu? Pokój. Mówię całkiem poważnie, Scylla. Webser nie uwierzył mi, gdy mu to zasugerowałem, mianowicie, że jego cudowne dzieci mogą przynieść pokój. Tak więc próbowałem się go pozbyć. I odniosłem sukces. A czy wiesz, dlaczego nastąpi pokój?... Scylla słuchał teraz uważnie. Beverage odzyskał w tej chwili pełną samokontrolę, mówił powoli i z namaszczeniem niczym pastor w kościele baptystów, który odpowiednią modulacją głosu oddziałuje na stan psychiczny wiernych. ...Ponieważ Anglia będzie rządzić światem. Przywódcy wszystkich innych krajów zostaną zdziesiątkowani. Tu, na miejscu, również niektórzy będą musieli odejść - zniknie kilku zgrzybiałych ministrów, a niektóre pomniki świętości wylecą w powietrze. Ale sama Anglia przetrwa ten okres bez większych wstrząsów - po prostu musi tak być. Jedyną szansą na utrzymanie pokoju są rządy takiego kraju, który nie chce dopuścić do wojen. W takich krajach jak Ameryka, Chiny, Rosja, jak również w nowo powstałych państwach wiedzą tylko co to krew. Świat osiągnął szczyty rozwoju, gdy rolę przywódcy wzięła na siebie Anglia; Scylla, Anglicy spisali się lepiej niż jakikolwiek inny naród, od wieków nie było w historii tak pozytywnego przykładu rządów; Anglicy mają to we krwi - robili to najlepiej w przeszłości i historia powtórzy się... (W tym samym momencie w Tokio - lecz według wskazówek zegara dziewięć godzin później - odbywało się spotkanie ważnych bankierów i biznesmenów. Do drzwi zapukała dyskretnie sekretarka, przeprosiła, że przeszkadza w obradach, była zmieszana i zaciskała mocno dłonie, poinformowała zebranych, że jedno z dzieci na korytarzu, syn któregoś bankiera nagle dostał ataku i wije się z bólu; powiedziała, że potrzebna jest pomoc lekarza; przewodniczący zebrania zapytał wtedy: - Syn? Czyj syn? - Potem pojawiło się w drzwiach dwóch uroczych japońskich chłopców, jeden z nich złapał się za brzuch, drugi trzymał się kurczowo sekretarki, chłopcy uśmiechali się; zebrani w sali mężczyźni spojrzeli na nich ze zdziwieniem, potem na siebie - i wtedy nastąpił wybuch.) -...Scylla, cały świat będzie prosił Brytyjczyków, by objęli rolę przywódców, pierwszym powodem, dla którego tak się stanie, jest to, że będzie to jedyny kraj posiadający stabilną władzę. Świat uzna również zdolności przywódcze Anglików. Nie masz dzieci podobnie jak ja, ale pomyśl, jaki wspaniały dar zostawimy przyszłym pokoleniom. Jestem największym wśród Bogobojnych. Jedynym, który potrafi sprawić, aby to wszystko stało się rzeczywistością. A ty? Słuchając tego, prawdopodobnie uśmiechasz się z politowaniem. Będziesz cierpiał. Tak bardzo i tak długo. Zbliża się chwila mojego osobistego triumfu. Życzę ci miłego dnia... Człowiek, który zaczynał wpadać w samozachwyt, nagle zamilkł. Scylla wyłączył magnetofon. Gdzieś z oddali doszedł jakiś dziwny niebezpieczny hałas. Scylla popędził do okna i spojrzał w kierunku Tamizy; w tafli wody odbijały się promienie porannego słońca, Scylla spojrzał w górę i zobaczył płonącą wieżę Big Bena... `ty ...po zakończeniu... `ty Gdy pożar trwał już pół godziny, jakiś mędrzec ogłosił w programie BBC o godzinie #/6#30, że jest to z pewnością pierwszy zakrojony na tak szeroką skalę atak terrorystów. Scylla oglądał telewizję w swoim hotelowym apartamencie i był zaszokowany ignorancją spikera, który utrzymywał, że jedyną pewną informacją było to, że Arafat i Chomeini przystąpili do wspólnego działania z Kadafim. O #/6#40, gdy trzech głównych doradców Kadafiego zginęło w wyniku zamachu bombowego, a sam Kadafi niemal spłonął żywcem, teoria wygłoszona przez mędrca z telewizji straciła nieco na swej wiarygodności. Scylla z uwagą śledził wiadomości, które w tej chwili wypełniały cały telewizyjny program, nie wspomniano jednak o dzieciach ani o możliwości odrodzenia się starych imperiów. Podawano jedynie liczbę ofiar; po jakimś czasie, o godzinie #/6#45, zginął w wyniku eksplozji bomby pierwszy Amerykanin - członek gabinetu, a zaraz po nim sędzia Sądu Najwyższego, który był mężczyzną w podeszłym wieku. Gdy napływały coraz gorsze wiadomości, pojawił się w telewizji następny mędrzec, który stwierdził, że choć nie jest to właściwy czas na propagowanie idei szowinistycznych, to jednak nie można nie zauważyć, że dzięki zastosowaniu odpowiednich środków Wielkiej Brytanii udało się uniknąć poważniejszych ataków ze strony terrorystów. O godzinie siódmej nadeszła wiadomość, że w wyniku eksplozji zniszczeniu uległ Biały Dom, lecz na szczęście prezydenta nie było w pobliżu, gdyż właśnie znajdował się na pokładzie helikoptera lecącego z Camp David. Wiadomości o nieszczęściach napływały teraz bezustannie. Jedna straszna wiadomość prześcigała drugą - były nowe ofiary: minister obrony Francji; czterech członków Politbiura w Moskwie, którzy właśnie wysiadali ze swoich limuzyn; kilkunastu naukowców przebywających na zjeździe w Szwajcarii zostało zgładzonych w wyniku jednego wybuchu; następne informacje i znów następne - o #/7#20 świat został ogarnięty niesłychanym chaosem; BBC połączyła się z telewizją amerykańską, następnie z Madrytem i w tej właśnie chwili pokazywała pierwsze zdjęcia zniszczeń; zupełnie zrozumiałą rzeczą była panika, w jaką wpadł spiker, gdy okazało się, że do godziny siódmej wybuchło trzy tysiące bomb, piętnaście minut później liczba wybuchów osiągnęła cztery tysiące, o siódmej trzydzieści zbliżała się do pięciu tysięcy. Nikt nie wiedział, ile eksplozji ma jeszcze nastąpić. Scylla wiedział. Wiedział bardzo wiele. Miał pewność, że nastąpią jeszcze większe zniszczenia, ale był przekonany również o tym, że oczekiwania Beverage'a w sumie nie spełnią się - przy życiu pozostało jeszcze zbyt wiele liczących się osobistości. W Ameryce zginęło czternastu senatorów, ale nadal pozostało osiemdziesięciu sześciu, którzy mogli działać równie niekompetentnie jak do tej pory. Podobne statystyki zanotowano w innych krajach. Dokonane zniszczenia z pewnością nie miały precedensu w ostatnich dziesięcioleciach. Ale Beverage zanadto pospieszył się, powysyłał dzieci za wcześnie, zanim jeszcze wszystko zostało dopracowane w szczegółach, świadczyły o tym nadchodzące raporty na temat wybuchu na polu kukurydzy... w Ameryce, odległym o milę od domu gubernatora. Dzieci eksplodowały zbyt wcześnie albo zbyt późno, oczywiście nie wszystkie, ale niektóre z nich. Telewizja zaczęła ulegać ogólnej histerii, ale Scylla wiedząc, ile było bomb, zdawał sobie sprawę z tego, że eksplodowały już wszystkie - wzrastająca fala przemocy w Wielkiej Brytanii osiągnęła już swój szczyt. Scylla wstał, podszedł do okna i zobaczył, że ogień na tarczy wielkiego zegara został opanowany. Ale następnym razem płomienie nie zostaną ugaszone, gaszenie pożaru okaże się kiedyś nieskuteczne; wtedy znów zostanie otwarte "okno" i wzrośnie sprzedaż zabawek, a mechaniczne zabawki będą się cieszyć ogromnym powodzeniem. I wówczas do władzy dojdą Żądni Krwi i cały świat usłyszy tak długo tłumione okrzyki triumfu. Niech ich szlag, pomyślał Scylla, wiedział, że nikt nie może nic na to poradzić; w takiej sytuacji można było jedynie być blisko tych, których się kochało i nie pozwolić im odejść; Scylla też miał kogoś takiego, kogo bardzo kochał, pamiętał, że Perkins ostrzegał go, że jeśli kiedykolwiek skontaktuje się z Babem, będzie to wielkie ryzyko dla jego brata, czy jednak świat nie był już w tej chwili wystarczająco niebezpieczny? Nawet zaczerpnięcie tchu wymagało teraz dużej odwagi; Scylla podszedł więc do telefonu, połączył się z informacją w Nowym Jorku i spytał o numer swojego brata, zapytał o Thomasa Levy, mieszkającego przy Riverside Drive i kiedy otrzymał już właściwy numer, zadzwonił; usłyszawszy głos Babe'a, przez chwilę nie był w stanie wykrztusić ani słowa, ale był równocześnie zadowolony. Ale to nie był Babe, był to tylko jego głos nagrany na taśmie, który przekazywał najwspanialszą informację, że on i Melissa - dzięki Bogu - przebywają w hotelu Bloomsbury w Londynie. W Londynie! Scylla nie musiał się pakować, jechać na to okropne lotnisko Heathrow i siedzieć cztery godziny w samolocie czytając autobiografię Jane Rusell - wszystko, co musiał w tej chwili zrobić, to ogolić się, ubrać, sprawdzić adres i wsiąść do taksówki. Pieprzyć golenie - pomyślał Scylla - gdy wrzucał na siebie ubranie, wyszedł na korytarz, następnie złapał taksówkę i podał adres Bloomsbury, stanął przed hotelem - niezbyt reprezentacyjnym, lecz posiadającym swój własny charakter; dochodziła #/8#35. O #/8#40 zatrzymał się przy drzwiach Babe'a, podniósł rękę aby zapukać. Ale zawahał się przez chwilę - ciekawe czy ten moment, czy to ponowne połączenie może w jakiś sposób zaszkodzić jego ukochanemu bratu? Nie. Ależ nie. Nikt nie rozpoznałby jego twarzy. Nikt nie znał jego nazwiska. Scylla posiadał niewielką fortunę w gotówce, były to dolary i funty, które Perkins dał mu kiedyś w Ameryce. W tej chwili nikt inny nie mógł się czuć bardziej bezpiecznie niż Scylla. A może wszyscy wybiorą się na wycieczkę - Babe, jego frau, wynajmą łódź i popłyną na Karaiby, może uda mu się odnaleźć wyspę, pokaże im wtedy ptaki, nauczy, jak tropić je wśród wierzchołków drzew... ...Scylla stracił pewność siebie, gdyż w tej chwili odczuwał prawdziwy strach. Co będzie, jeśli nie wszystko ułoży się po jego myśli? A jeśli Babe zapomniał? Jeśli te wszystkie lata wymazały go z pamięci brata? - O! cześć; cieszę się oczywiście ze spotkania, wspaniale, że wpadłeś, nie możemy teraz pogadać, ale zadzwoń koniecznie, będzie nam miło mieć cię znów przy sobie. Scylla znów się zawahał. Po prostu bał się zapukać. Co powie, gdy otworzą się drzwi? Miał zamiar powiedzieć coś, co mogłoby rozładować napięcie, coś, co brzmiałoby na przykład tak: - Mój Boże, myślałem, że cię nie zastanę. - Chciał w jakiś specjalny sposób okazać bratu swoje względy, powiedzieć coś, o czym wiedzieli tylko oni dwaj. W końcu zapukał i po chwili pojawił się w drzwiach rozczochrany mężczyzna w wieku trzydziestu kilku lat; spojrzał na przybysza z zaciekawieniem i powiedział: - Tak? Ale przybrałeś na wadze - chciał powiedzieć Scylla. - Przytyłeś, nie powiem. W studenckich czasach byłeś taki szczupły, teraz jesteś profesorem, masz żonę, być może w drodze jest dziecko... -...tak? - powtórzył mężczyzna. Scylla stał bez ruchu zastanawiając się, co ma powiedzieć. W chwili, gdy trzeba było działać, był zupełnie bezradny. Ten człowiek, który potrafił się wspinać po murach, biegać jak sportowiec, człowiek, który z najgorszych opresji wychodził cało, zabijając przeciwników, ktoś, kto pozbywał się potworów o umyśle szachisty, ktoś kto... -...myślę, że to jakaś pomyłka. - Mówiąc to, mężczyzna chciał zamknąć drzwi. Scylla nie pozwolił mu na to i głośno wypowiedział pięć słów: - Babe, to nie była farba. Babe zamrugał oczami, zamrugał jeszcze raz, po czym wpadł Scylli w ramiona, z oczu trysnęły mu łzy; chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wykrztusić ani słowa, Scylla wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi, wziął w ramiona zapłakanego dzieciaka - czyż tak mógł się zachować profesor? - i zdobył się jedynie na to, by powiedzieć: - Już wszystko dobrze, już dobrze, już dobrze. - Babe na tyle zapanował nad sobą, by przynajmniej wykrztusić: - Wiedziałem, wiedziałem, że wrócisz. - Scylla powiedział wtedy: - Jestem tu, jestem - a Babe zapytał: - I nie wyjedziesz już nigdzie, prawda? - Scylla potrząsnął głową i zaproponował, że mogliby wszyscy troje pojechać w podróż na Karaiby, wynająć jacht, zapomnieć o całym świecie i lepiej się wzajemnie poznać. - Znam pewną wyspę, myślę, że to miejsce przypadłoby ci do gustu. - Babe powiedział tylko: - Umowa stoi, a potem dodał: - Szkoda, że nie ma z nami Melissy. - Scylla zapytał, gdzie jest i Babe zaczął opowiadać: Melissę zatrudniła bardzo duża firma z branży rozrywkowej, płaciła jej krocie, rozrywka to przecież wspaniały interes - tylko w zeszłym roku dwieście milionów ludzi odwiedziło amerykańskie wesołe miasteczka, być może na całym świecie liczba ta osiągnęła pół miliarda; ostatnio wezwali Melissę jako eksperta w dziedzinie różnych dialektów... -...jakich dialektów? - zapytał Scylla... - Chodziło o te dzieci - wytłumaczył Babe. - Posłuchaj, ta firma miała dzieci - to nie były jednak prawdziwe dzieci, powiedziano Melissie, że cała sztuczka polega na tym, że gdy takiemu dzieciakowi zapłaci się jakąś sumę pieniędzy i określi się miejsce, z którego się pochodzi, wtedy dziecko zacznie mówić, używając odpowiedniego dialektu. W tym momencie Scylla próbował nie słuchać już dalszego ciągu opowieści brata, starając się powrócić myślami do śpiewu ptaków; jednak raz po raz padały z ust Babe'a słowa, które Scylla tak dobrze znał: "Tring", "Webster". Babe opowiadał dalej o tym, że ostatnio Melissa pracowała ponad siły, prawie całą ostatnią noc zmuszona była spędzić w pracy, wykonując jakieś pilne zlecenie. Scylla nie musiał już nawet oglądać zdjęcia ślubnego swojego brata i ładnej brunetki - teraz wiedział już wszystko: wiedział, dlaczego nagrany na taśmie głos Beverage'a wyrażał tyle radości; wiedział, dlaczego Beverage z taką wielką ochotą przystał na pomysł Perkinsa, by ściągnąć go z powrotem do kraju. Scylla wlepił oczy w Babe'a, który ponownie poczuł się bezradny, do oczu napłynęły mu łzy, zbliżył się do brata i wyszeptał: - Uściśnij mnie mocno. W tym momencie obaj bracia zapłakali... 1 / 1