Iwaszkiewicz Jarosław - Ogrody
Szczegóły |
Tytuł |
Iwaszkiewicz Jarosław - Ogrody |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Iwaszkiewicz Jarosław - Ogrody PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Iwaszkiewicz Jarosław - Ogrody PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Iwaszkiewicz Jarosław - Ogrody - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław Iwaszkiewicz
OGRODY
Jerzemu Lisowskiemu
Utwór mój pod tytułem OGRODY nie jest rozdziałem moich
pamiętników czy wspomnień. Jest to rodzaj kompozycji z pejzaży,
ludzi, rozmów, zdarzeń, które istniały rzeczywiście lub powstały
w mojej wyobraźni, połączone w odpowiednie całości przez
topograficzne umiejscowienia w ogrodach mego życia w ogólno-
ści. Odczytywać te obrazki można, jak się chce, ale powoływać się
na nie jako dowody historyczne zdarzeń czy charakterów jest
niebezpiecznie. Bardzo dalekie są one od ścisłości i zawiera się
w nich znacznie więcej Dichtung niż Wahrheit.
J. I.
Byli szczęśliwi
dawniejsi poeci
Świat był jak drzewo
a oni jak dzieci
(Różewicz)
Bo dawniejsi poeci widzieli nie tylko jedno drzewo.
Widzieli zbiorowiska drzew, którym nic nie groziło, widzieli
lasy, widzieli ogrody. Może już wkrótce nie będzie ogro-
dów. Ogromne połacie ziemi pokryją martwo błyszczące
szklarnie i kwiaty, jak wszystko inne, będą płodem zor-
ganizowanej produkcji, nic z improwizacji, nic z niespo-
dzianki.
Mama sadziła w ogrodzie takie małe czarne ziarenka
i wyrastał z tego po niewielu tygodniach dosyć duży krzak,
jakich się teraz nie widuje. Krzak ten okrywał się kwiatami,
które otwierały się przed wieczorem, jak kolorowe wywie-
szki dla zmierzchnic. Były to drobne kieliszki, czerwone,
żółte albo takie jak perkaliki, malinowe w białe paski,
a pachniały bardzo mocno. Kwiat ten nazywał się „nocna
ozdoba". Już go nie widuję więcej, nigdzie nie widuję. A był
inny kwiat, na odmianę granatowy z białym. Siało się go na
wiosnę prosto do gruntu. Otwierał swoje powojowate kieli-
chy z rana, około jedenastej, a zamykał je przy zachodzie
słońca. Kwiat ten był w owych czasach pospolity, choć nie
znam jego polskiej nazwy, mówiło się o nim „belle dejour".
Bardzo polubiłem owe beldeżurki i zrosły się całkowicie
z moim dzieciństwem, i jeżeli kiedy myślę lub śnię o tych
kwiatach, to potem cały dzień mam jak gdyby rozjaśniony.
Ale to były wszystko kwiaty sadzone przed domem. Cały
zaś ogród dosyć dziwaczny rozciągał się za domem i wkoło
domu. Tylne okna sypialni mojej matki, które były także
oknami mojej sypialni, wychodziły bezpośrednio na wielkie
krzewy bzów. Takich wielkich krzewów bzowych już póź-
niej nigdy nie widziałem, dla bardzo prostej przyczyny:
podrosłem już sam — i wszystko wydawało mi się później
znacznie mniejsze.
Główny ogród rozciągał się za domem. Ale przed domem
roztaczało się szerokie koło obsadzone irysami i ogrodzone
żywopłotem. Irysy tu były albo te najwcześniejsze ciemno-
fiołkowe, które w Rzymie widujemy kwitnące nawet zimą,
albo późniejsze, szaroniebieskie. Te dwa gatunki pozostały
mi w pamięci i przez długi czas nie wiedziałem, że mogą
istnieć inne odmiany. I teraz nawet, gdy mówię słowo irys,
gdy słyszę na przykład imię angielskiej pisarki Iris, wyob-
rażam sobie tylko jeden z tych dwóch rodzajów Iris ger-
manica: albo ten niski fiołkowy, albo wysoki szaroniebieski.
To koło przed domem było jeszcze otoczone żywopłotem -—
stawałem tutaj zachwycony, bo z tego miejsca rozciągał się
widok na groblę nad stawem, wysadzoną starymi wierz-
bami, na błyski słońca igrające w tym stawie i na ową wodę,
która mnie zawsze zachwycała. Było to miejsce pamiętne
dla mnie i z innych względów. Ten ogród, to ogrodzenie
żywopłotowe i ten rząd bladych liści irysów otaczały plac,
na którym w najwcześniejszym dzieciństwie widziały mi się
jakieś zmysłowe widziadła, jakieś nagie ciała i jakieś piekiel-
ne męczarnie wyciągane z ilustracji Dorego do wielkich
książek Biblii, które oglądałem u sąsiadów. Mieszkali oni
w ten sposób, że dach ich domu wynurzał się z tych zarośli
licjum i berberysu, z zarośli i burzanów, z tych malinowych
krzaków, które zaczynały się tuż za irysami.
Dom ten z pozoru nie miał nic w sobie ciekawego, ale
jakoś się łączył w moich wyobrażeniach z tymi jasnymi
i ciemnymi irysami i zarysami ciemnych diabelskich ciał,
którymi francuski rysownik zaludniał swoje piekła, a które
wydawały mi się nie straszne, tylko bardzo piękne.
Do tego dalszego ogrodu, położonego za naszym do-
mem, szło się furtką obok ganku. Ganek ten, drzwi i parę
kamiennych stopni, schodzących ku dołowi, to była też jak
gdyby cząstka ogrodu, cząstka wiejskiego życia, cząstka
pełna marzeń, cichych, na pół dla dziecka zrozumiałych
rozmów i dalekiego rechotania żab, które było tutaj tak
doskonale słychać. Mój ojciec siadywał tu wieczorami
i nasłuchiwał tego wiosennego i letniego rechotania.
Już wtedy — choć byłem bardzo jeszcze mały — in-
teresowało mnie to, o czym ojciec mógł rozmyślać. Ojciec
był surowym człowiekiem, wszyscy go się w domu bali. Jak
to było z tym powstaniem, nic nie wiedziałem, ale wiem, że
chyba ojciec myślał o tym, jak to siedział w więzieniu, jak
groziło mu wywiezienie na Sybir i jak tego wszystkiego
uniknął. Dlaczego? Nigdy nie będę o tym wiedział.
Dlaczego stryj Zygmunt, o tyle od ojca młodszy (to
znaczy miał osiemnaście lat), musiał uciekać za kordon
galicyjski i tam już nigdy nie mógł się wylizać z po-
wstaniowych... ran? chorób? zaziębień? i w parę lat po
powstaniu umarł. Wiem tylko, że — jak mówiła matka —
pisywało się do niego do Galicji jako do „kuzynki Zosi".
I tak mnie to uderzyło, że musiał bytować pod nazwiskiem
„kuzynki Zosi". Miałem głęboki pociąg do tego stryja.
Z ganku schodziło się furtką do ogrodu. Tutaj były
piwonie. Rosły czerwone i różowe. Ale nie wtedy były
najpiękniejsze, kiedy kwitły, ale wtedy, kiedy na bardzo
wczesną wiosnę poczynały się wydobywać z ziemi. Sterczały
z niej jak czerwone kleszcze ugotowanego raka i powoli się
podnosiły w górę. Codziennie na nie patrzyłem i nie
widziałem, żeby się powiększały, żeby wyrastały, a jednak
po tygodniu były już zielone, zatracały podobieństwo do
kleszczy i ich czerwony kolor zmieniał się w połyskliwą
zieleń.
A obok piwonii były krzaki agrestu. Były tak wielkie jak
krzaki bzu, no, może trochę mniejsze, i także bardzo
wcześnie zaczynały się pokrywać zieloną mgiełką listków.
Ale to na wiosnę, a ta strona ogrodu była jednak domeną
lata. Tutaj się przebywało latem, tutaj stała stara, krat-
kowana altana, cała zarośnięta dzikim winem, w altance
tańczyły zawsze plamy słoneczne i pachniało wilgocią i ja-
kimiś zapleśniałymi owocami. Koło altanki siedziała kie-
dyś babunia Czekierska. I teraz siedzi dla mnie już na
zawsze. Przecież byłem w tym miejscu niedawno. Nie ma
tam ani domu, ani ganku, ani ogrodu, ani krzaków bzu, ani
agrestu, ani w ogóle nic nie ma, ale kiedy pomyślę sobie
o tym miejscu ogrodu, to zawsze tam siedzi babunia
Czekierska.
To była przyszywana babunia, jakaś daleka krewna, czy
może wcale nie krewna, która żyła tak jeżdżąc od domu do
domu, dopóki nie została na zawsze przy altanie w ogro-
dzie, i tam już siedzi na wieki. Była niska, zgarbiona, miała
obfite fałdy na twarzy, a pod nosem siwe gęste włosy, które
nie tworzyły wąsów, a jakiś taki zarost, jakby trawa czy
ptasi puch. Babunia mówiła po francusku, co mnie do głębi
irytowało, bo nic nie rozumiałem, i wprowadziła się na
dobre do mojej wyobraźni. Na przykład kiedy Gonczarow
w swoim Obrywie mówi o „babuszkie Rassiji", to ja
zawsze widziałem tę babuszkę w postaci babuni Czekiers-
kiej. Dlaczego? Przecież to nie miało nic wspólnego z sobą?
Babunia musztrowała moje siostry, ja jeszcze byłem za
mały, aż kiedyś, kiedy się wybierała w drogę do jakiegoś
innego domu, który miał być jej przytułkiem, moja siostra
powiedziała z wesołą minką:
— A jak babunia pojedzie, to ja będę dopiero w nosku
dłubać!
Ale altanka pełna cienia i liści jest ciemna, jest przelot-
nym kątem, nie ma nic ważnego w altance, trzeba unikać
altanki — bo zaraz dalej, o parę kroków, tam gdzie kwitną
purpurowe piwonie, leży miejsce rozkoszne; wszyscy są tam
tacy weseli i radośni, i tacy oświeceni słońcem, o ile się nie
kłócą. To jest plac krokietowy.
W altance prowadzi się poważne rozmowy. To w altance
opowiada o swojej szkole taka śmieszna, z dołkami w buzi
i w granatowym berecie, w sukience w paski białe i niebies-
kie, Stasia Szymanowska. Jej matka rozmawia z rodzicami
w salonie, piją tam herbatę i jedzą chrust (chrust — latem?
dlaczego?), a nam kazali bawić Stasię, ale właściwie mó-
wiąc, ona nas bawi. Jak wszyscy Szymanowscy, tak dużo
mówi i tak dużo opowiada, przyjeżdża z jakiegoś szerokiego
świata, wszystko miesza się w jej mowie: i Lwów, i Sacre-
-Coeur, i Elisawetgrad, i Kraków, i właściwie mówiąc nic
mi nie mówią te nazwy, tylko są czarem, i wszystko, co
mówi ta śliczna dziewczyna, jest czarem. Mama wychodzi
i mówi: „Weźcie Stasię na spacer, koniem pojedźcie", ale
co to za spacer biedką i starą klaczą, może lepiej niech
panny zagrają w krokieta, ale Stasia się dziwi: w krokieta?
Strasznie nie lubi krokieta, to taka nudna gra, a przy tym
zawsze wszyscy się przy tej grze pokłócą.
A potem opowiada, jak co miesiąc przystępują do komu-
nii w klasztorze. Moja matka się dziwi: tak często? co
miesiąc? A ona opowiada, jak to jest, kiedy się komunikuje
na czczo i nagle po komunii głód przechodzi, bo Chrystus
swoim jestestwem wszystko napełnia i nie odczuwa się już
ani łaknienia, ani pragnienia. Moja matka jeszcze się
bardziej dziwi. Jest bardzo religijna, ale nigdy nie od-
czuwała takich egzaltacji. A plamy słońca padają akurat na
twarz Stasi i na jej przemiłe dołki w twarzy, i taka bardzo
jest przyjemna, i tak się cieszę, że przyjechała do nas ze
swoją matką.
Ale krokiet jest krokietem. Nieraz we śnie słyszę, jak kule
uderzają jedna o drugą ze stukotem, takim charakterystycz-
nym dla ,,miesiąca na wsi". Śni mi się widocznie ten krokiet
i te wszystkie panny w bufiastych rękawach, z młotkami
kokieteryjnie zakładanymi na ramię.
W ostatnim pokoju Fruzia szyje suknie dla moich sióstr,
stoi tam manekin, na którym się próbuje materiałów. Jeden
jest taki piękny, z cieniutkiej wełny, biały w jasnobrązowe
prążki — i ma właśnie takie wielkie bufiaste rękawy, jak
panny, które grają w krokieta. A do tego mała wstawiona
„giestka" z brązowego jedwabiu; jak to ślicznie wygląda na
tym manekinie i jak ładnie wygląda Fruzia, kiedy upina ten
materiał i przypina do giestki szpilkami, które wyjmuje
z ust, tak jakby w ustach miała cały skład szpilek i igieł.
A w dzień, w słońcu, te wszystkie bluzki takie świetliste,
takie kolorowe, i kule, każda ma pasek w innym kolo-
rze, jedna ma czarny, druga fiołkowy, trzecia czerwony,
a czwarta zielony. Moja siostra lubi brać tę kulę z zielonym
paskiem. Jest ona cięższa od innych i wydaje specjalny
suchy stuk, kiedy się w nią uderzy. A kiedy się ją przystawi
do innej stojącej na pozycji, a potem się uderzy w nią nawet
lekko, to ta z pozycji ucieka daleko, w krzaki, prawie
w maliny. Bo zaraz za placem krokietowym są zarośla
malin. I kwitną krzaki malinowych piwonii.
Wśród gąszczu malin znajduje się jedyne „leśne" drzewo
ogrodu. Przysłał kiedyś mamie pan Parczewski z lasu
sadzonkę młodego dębczaka i mama posadziła go w tym
miejscu. Dąb rósł powoli, ale go jeszcze tam widziałem, gdy
w pierwszym roku pierwszej wojny odwiedziłem te miejsca.
Myślałem, że ta pamiątka — drzewo dębowe — zostanie tu
na zawsze. Ale potem, gdy przyjechałem, nie było już tego
dębu. Między gąszczem malin a płotem wyplatanym kun-
sztownie w piękny deseń z chrustu, w sposób znany tylko
tutejszym chłopom, było takie miejsce, gdzie z jednej stro-
ny chowającego się tam przykrywało malinowe zarośle,
a z drugiej ten gęsty, wysoki, pleciony płot chruściany. To
było miejsce, gdzie się chowałem, ile razy do siostry przy-
chodziły koleżanki, których się śmiertelnie bałem. Do dziś
dnia czuję ściśnięcie serca na wspomnienie chwili, kiedy
przez płot przechylała się piękna twarz ładnie uczesanej
Ziny K., która mnie odnajdywała schowanego, przytulone-
go do czarnej ziemi, pomiędzy liśćmi łopucha a pokrzywa-
mi, zakrytego zaroślami malin i przekonanego o zupełnym
bezpieczeństwie tego ukrycia. Bawiliśmy się także w tych
czasach w odnajdywanie schowanych dzieci przez kogoś
przebranego za śmierć, w białym prześcieradle i z arkuszem
białego papieru jak z maską na twarzy. Tak samo ściskało
się piekielnym strachem serce, kiedy znajdywała mnie
„śmierć" ukrytego głęboko pod łóżkiem, jak kiedy piękna
Zina przechylała się przez pleciony płot.
Za altanką główna ścieżka ogrodu, otoczona krzakami
agrestu i zaroślami bzu, podnosiła się w górę. Zostawiała na
boku małą łączkę, kryjącą się wśród krzewów tuż obok
ceglanych ścian domu, i to wesołe, pachnące latem miejsce.
Stał tam na wolnym powietrzu piec do smażenia konfitur.
Tutaj zawsze latem siedziała mama z łyżką albo z kopystką
w ręku, a na stojącym luzem piecu, gdzie płonęły całe
polana drzewa, błyszczały wielkie misy, nazywane wtedy
przez nas z ruska „tazy", miedziane, złociste, a w nich
smażyły się ciemno- lub jasnoczerwone masy róży, pur-
purowych wiśni lub ciemnych powideł śliwkowych. Na
bocznym stoliku stał talerz, na który mama zbierała z ta-
33 Opowiadania
zów „szumowiny", które miały kształt różowej pianki
i o które walczyły łakome dzieciska...
Wznosząca się w górę ścieżka prowadziła na „łączkę",
kawał przestrzeni, gdzie nie było już śladu żadnych wysił-
ków ogrodniczych, natomiast stały drzewa owocowe, jak na
przykład dwie sąsiadujące z sobą grusze. Stały tak blisko
siebie, że właśnie na nich zawieszało się hamak, gdzie
można się było kołysać jak na okręcie, gdzie można było się
nawet zdrzemnąć. Szczebiotały tu ptaki i brzęczały pszczo-
ły, chociaż do najbliższej pasieki było dosyć daleko, aż
gdzieś tam za stawem, „na wsi".
Grusze obradzały co roku wspaniałym owocem, który
był z tego względu wspaniały, że się nie nadawał — czy też
nie było to w zwyczaju — do zbierania na żadne przetwory
i można było jeść gruszki wprost z drzewa. Jadło się jeszcze
niedojrzałe, gdyż po dojrzewaniu stawały się kaszowate i nie
były wcale smaczne, a przynajmniej nie smakowały nam,
dzieciom. Siostry zjadały tych grusz ilości, które liczono na
kopy...
Pod gruszą był hamak, nie tylko hamak, była tam także
i huśtawka. Na tej huśtawce huśtałem moją przyjaciółkę lat
dziecinnych, Janinkę. Janinka miała czerwone wełniane
pończochy, dochodzące do pół łydki, reszta nogi była goła.
Moja matka była zgorszona, że matka Janinki ubierają tak
wyzywająco. A dla mnie te czerwone pończochy były czymś
czarownym, czymś z krainy baśni, z zaczarowanej opowie-
ści.
W ogóle, cała przestrzeń naokoło dwóch grusz była
przestrzenią zaczarowaną. Tutaj zawsze się coś działo.
Wyobraźnia moja podniecona tymi prostymi widokami
komponowała skomplikowane obrazy. Wśród trawy i pod
hamakiem widziałem jakieś małe drewniane cerkiewki,
a w nich wiele takich dziewczynek jak Janinka, tylko ma-
łych i z nogami bardziej obnażonymi. Cerkiewki te to były
mogiłki przykrywające zwłoki powstańców, a powstańcy
wszyscy byli bardzo młodzi, bardzo piękni i mieli obnażone
piersi jak na rysunku Grottgera albo jak na rysunkach Dorego
wojownicy izraelscy, którzy szli z wyciągniętymi mieczami.
Z niczym nie dawało się porównać wrażenia tej łąki.
Kiedy w nocy, po kąpieli, leżałem już w łóżku, napojony
i nakarmiony kaszką na mleku, w zasypiającej głowie po-
wstawały jakieś tumanne obrazy nagich ludzi, przyciska-
nych olbrzymimi kratami, które leżały na tej łące jak wielkie
żelazne brony. Spod tych żelaznych bron wydobywały się
nagie ramiona i nogi dziewczyńskie, odziane do pół łydki
w czerwone pończochy.
We śnie nocami błąkałem się po tej łące. Czasami
prowadził mnie za rękę ojciec. Ale opierałem się mocno,
nienawidziłem ojca i nie chciałem iść w tę stronę, dokąd
mnie prowadził. Widziałem dobrze, że tam był zielony
zwyczajny kurhan i pod tym kurhanem spał w młodzieńczej
pięknej pozie stryj Zygmunt.
Ale czasami nocne błąkanie się po dziwnej łące stawało
się męką nie do zniesienia. Szukałem ratunku u mojej
matki. Matka mnie uspokajała, brała mnie też za rękę. Ale
matkę kochałem. Nie bałem się iść z nią dalej, dalej.
Łączka kończyła się wysokim drewnianym płotem, który
oddzielał nasz ogród od ogrodów warzywnych, kartof-
lanych, buraczanych i słonecznikowych. Wzdłuż płotu rósł
szereg wierzb. W sierpniu trzeba było wdrapywać się na
wierzby z zapasem świeżych ogórków i z wielkimi tarczami
dojrzałych słoneczników w rękach. Z wierzb odsłaniał się
widok na te warzywniki, które właściwie mówiąc już były
polami, a za tymi warzywnymi polami ciągnęły się praw-
dziwe, równe i monotonne pola, którymi szedł zapach
bodiaków i coś jak gdyby wiatr od Czarnego Morza.
Oczywiście w mojej imaginacji. Tak siedzieliśmy na tych
wierzbach z siostrami, a one śpiewały na przemian albo
ukraińskie, albo polskie patriotyczne pieśni.
To był ogród mojego dzieciństwa.
33*
II
W Tymoszówce podjeżdżało się do domu od takiego
małego ganku, ozdobionego dość śmiesznymi drewniany-
mi arkadami. Z ganku wchodziło się do przedpokoju,
a potem do długiego korytarza. Z tego to korytarza wyszła
naprzeciw mnie kiedyś babunia Taube, o której tyle słysza-
łem. Bardzo zdziwiłem się, że była to taka malutka, całkiem
siwa staruszeczka. Z korytarza na lewo były pokoje, za
sypialnym Nuli była wielka jadalnia, za jadalnią kwadra-
towa biblioteka, a potem wielki, sześciookienny chyba sa-
lon; Z biblioteki wychodziło się na dużą werandę, z której
po stopniach schodziło się do właściwego ogrodu.
Przed werandą była duża przestrzeń, a potem rant ob-
sadzony kwiatami, i zaraz schodziło się w dół szerokimi
ścieżkami w zakosy aż nad sam staw. Jeżeli się jednak tych
ścieżek nie brało, to zostawała droga górą i wtedy szło się na
przełaj tarasami, które stopniowo także schodziły aż do
stawu.
Kwiaty rosły tylko na rantach, przy schodzących w dół
drogach, a na tarasach stały same owocowe drzewa tak
niezwykłych gatunków i zwykle latem osypane taką obfitoś-
cią owoców, że zawsze mi się kojarzy wspomnienie Tymo-
szówki nie z kwiatami, ale z owocami.
Tuż zaraz przy schodzeniu w dół stała ławeczka, na której
rozmawiałem ze Stasia o muzyce. Co znaczyło rozmawiać
ze Stasia o muzyce? Była to rozmowa tylko o pieśniach.
O Schubercie, o Manierze i o ariach. Zostały mi z tych
rozmów na zawsze w pamięci melodie arii z Lakme, bo
wracając do domu próbowałem naśladować koloraturę
słynnej arii z dzwoneczkami, albo znowuż prześladująca
mnie do dziś dnia melodia poloneza Filiny z Mignon
Thomasa.
Czasami teraz, w starości już, gdy się czeszę w ubieralni
lub wkładam koszulę, brzmi w głowie ten pompatyczny
polonez. Nie mogę sobie zrazu przypomnieć, co to za
melodia, skąd przychodzi i dlaczego mnie tak prześladuje,
a potem nagle wykwita przede mną zacieniona ścieżka tego
ogrodu. Stasia siedząca na ławce i nucąca nie odznaczającą
się żadną pięknością arię. I myślę sobie: dlaczego z tego
cudownego ogrodu, z tego starego domu, z tych niebywa-
łych wspomnień nie zostały mi melodie piękne, wspaniałe
czy chociażby czułe, a przychodzi ta pusta melodia kolora-
turowa. Filina! I staje się symbolem młodości, rozmyślań
i wzruszeń, których już nic nie zastąpi.
W Tymoszówce były trzy pamiętne ławeczki. Oczywiście,
pamiętne dla mnie. Ławeczki ogrodowe. Jedna ta właśnie,
gdzie mówiłem ze Stasia o muzyce i gdzie nuciła mi te pieśni
i arie przez nią ulubione ze swoim nieporównywalnym
wdziękiem starszej siostry, a druga była w zupełnie innej
stronie ogrodu. Gdy się przechodziło całym korytarzem,
kośćcem tego domu, wychodziło się przez pokój Felcia
znowu na mały ganeczek i dalej w ogród, w chaszcze; w tym
miejscu znajdowała się mała polanka, z której w dzień
rozlegał się najpiękniejszy widok w Tymoszówce. Widać
stąd było dalekie pszeniczne pola i wszystkie osiem wia-
traków, które stały przy kołowrocie, czyli przy samym
wjeździe do wsi. Na tej polance stał kołobieg, zwany przez
nas z francuska „pas des geants", i właśnie ta druga
pamiętna ławka.
Ławka ta była świadkiem moich spotkań z najmłodszą
siostrą Karola, Zioką. Łączyła nas wtedy, kiedy byłem
w Tymoszówce tego jednego pamiętnego lata po maturze,
wielka przyjaźń, która pomimo obopólnych starań nie
chciała się przerodzić w miłość. Kobieta w moim wieku
patrzyła na mnie jak na smarkacza, miała swoje dorosłe
i bardzo poważne flirty, ja nie bardzo orientowałem się
w uczuciach, które mną rządziły, byłem tak mało świadomy
pożądań i czynów, mało świadomy moich planów i tego, do
czego dążyłem — ale gadać potrafiłem godzinami. Ona
także. I oto właśnie ta ogrodowa ławeczka stawała się
powiernicą naszych pół zwierzeń, pół komedianckich pozo-
wań, młodzieńczych udawań i mówienia półsłówkami, dają-
cymi do zrozumienia, że miotają nami wielkie uczucia.
A była to tylko poza.
Trzecia ławka ogrodowa stała na werandzie, na dużej
werandzie. Siadała na niej Nula, kiedy układała bukiety
kwiatów dla całego domu. Było to zajęcie „pracochłonne"
i musiała przy tym mieć kogoś do konwersacji. Bardzo
często ja spełniałem rolę tego gadacza.
W ostatnich czasach z lekkiej ręki tych, co zabierają głos
w sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia, roz-
powszechniły się niekorzystne opinie o najstarszej siostrze
Karola Szymanowskiego. Sprawia mi to zawsze bardzo
dużą przykrość. Nula na starość rzeczywiście może była
nieznośna, ale przecie przed starością miała młodość, kiedy
była przystojną, dorodną pannicą kresową, z wielkimi
niebieskimi oczami, podobnymi do oczu Karola („Elle
ressemble a des mauvaises photos de Karol" — mawiała
o niej Kazelcia), ubierającą się zawsze na czerwono lub na
różowo. Kobiety wiedzą, jak niekorzystnym kolorem stroju
jest kolor różowy, a Nula miała predylekcję do tego koloru
i zawsze pamiętam ją w tych różanych barwach. Czasami
też była cała czerwona. Miała taką suknię z krótkim
bolerkiem ognistoczerwonego koloru i w tej to sukni por-
tretował ją Maruś Dobrowolski w salonie tymoszowieckim,
przy czym asystowałem ukryty za jednym z foteli. Maruś
Dobrowolski, przez Kruszyńskich spowinowacony z Szy-
manowskimi, był wtedy ładnym uczniem Akademii Sztuk
Pięknych w Krakowie. Kawalerski pokój w oficynie ozdobił
nad łóżkami chłopców „wspaniałym freskiem", to znaczy
wielkim rysunkiem węglem, przedstawiającym korowód
rusałek. Były to po prostu tańczące nagie kobiety, a w ry-
sach niektórych z nich rozpoznać można było twarze
pokojówek i dziewcząt podwórzowych z gospodarstwa
tymoszowieckiego. Marceli Dobrowolski stał się później
statecznym profesorem, historykiem sztuki, jednym z naj-
poważniejszych w poważnym Krakowie, ale wszyscy krako-
wscy profesorowie byli kiedyś młodzi, o czym się czasami
doszczętnie zapomina.
• Do Nuli odczuwałem zawsze wielką sympatię i prawdę
powiedziawszy uważałem ją za czwartą siostrę. Tak się
zresztą okoliczności złożyły, że przebywałem z nią może
nawet więcej niż z jej bratem. Nula nudziła się jak mops
w Tymoszówce, Warszawa jej nie wystarczała, na zagranicę
nie miała pieniędzy, często więc przebywała przed pierwszą
wojną w Kijowie, a w czasie wojny spędzała tam całe zimy,
mieszkała najczęściej u ciotki Józefy Szymanowskiej, w tym
samym domu co my albo niedaleko, chodziliśmy razem na
koncerty i na operę. Pierwszy raz słyszałem Walkirię
Wagnera w kijowskim teatrze operowym w jej towarzy-
stwie. W jesieni 1912 roku byliśmy z nią razem na kijows-
kim koncercie Artura Rubinsteina, a po koncercie poszliś-
my do niego, do pokoju artystów w Kupieckim Klubie (dziś
Filharmonii) w Kijowie, i Nula przypomniała mnie Ar-
turowi, widzieliśmy się bowiem tego lata w Tymoszówce, na
balu u Karola Rościszewskiego... Artur wtedy przyjechał
bardzo późno w nocy samochodem (w owe czasy!) z panią
Natalią Dawydow. Ja jeden zauważyłem podjazd samo-
chodu i pierwszy otworzyłem drzwiczki. Cóż dziwnego, że
w sześćdziesiąt lat potem, wchodząc do garderoby Rubin-
steina po koncercie w Rzymie, powiedziałem do wielkiego
artysty: — Arturku, tylko nie klękaj przede mną?!
Siedziałem na tym koncercie w Rzymie obok jakiegoś
młodego Włocha, który bardzo się zainteresował tym, że
znam Rubinsteina od roku 1912. Ale nie bardzo mogłem
wytłumaczyć mu wszystkie okoliczności tej znajomości. Jak
to wytłumaczyć takiemu Włochowi i Kijów, i Tymoszówkę,
i Nulę układającą kwiaty w wazonach, i wszystko, co
składało się na nastrój tych letnich dni, i to, że i ja byłem
młody, i Rubinstein był młody i pamiętał o tym w tej chwili,
grając tak niesłychanie, z taką rezygnacją i z takim nabo-
żeństwem koncert d-moll Brahmsa. To była wielka muzy-
ka — a to, co zawierała interpretacja Artura na rzymskiej
sali, rozumiały tylko dwie osoby: Nela Rubinsteinowa i ja.
My tylko wiedzieliśmy, co zawiera treść owego wyrzeczenia,
owego spokoju, owego zachodu słońca, która tak przej-
mująco brzmiała w tym niebywałym koncercie.
l pamiętałem wtedy i o tych chwilach na werandzie
tymoszowieckiego domu, spędzonych przy Nuli układającej
kwiaty w wazonach.
Kwiaty były skromne, najwięcej było astrów najrozmait-
szych barw. Ja chciałem barwy mieszać, ale Nula była
zwolenniczką dobierania tych samych kolorów w jednym
naczyniu, buraczkowe do buraczkowych, jasnofioletowe do
jasnofioletowych. Najwyżej lubiła stopniowanie gamy natę-
żeniowej w tym samym kolorze. Od jasnoczerwonych do
purpurowych, na przykład. Wielkie góry ściętych astrów
leżały między nami na stoliku, a Nula dobierała je prawie
machinalnie, nie przestając opowiadać, nie przestając wtaje-
mniczać mnie w sekrety swojego życia i cudzych żyć przy
okazji także. Ja lubiłem astry jasne, białe, puszyste jak
strusie pióra i duże, gwiaździste, kremowe. Były tam także
takie, cośmy je nazywali perkalikowymi: liliowe w białe
paski.
Ogrodnicy w Tymoszówce byli magami, kapłanami, mis-
trzami wiedzy tajemnej. Za moich dziecinnych czasów był
to Greiber. I potem już nie chciałem znać żadnego innego,
nie odpowiadał mi uczony Szelągowski, który rozwijał
wspaniały sad tymoszowiecki, który napełnił ogród na
tarasach najniezwyklejszymi kwiatami, nie chciałem go
znać. Dla mnie istniał zawsze Greiber, duży, wielki, z czarną
brodą, z masą Greiberówien, które co roku wychodziły za
mąż — i który w dzieciństwie podpatrywał mnie, jak
prowadziłem całą naszą wielką dziecinną gromadę do „pań-
stwa gruszczyńskich lub państwa śliwińskich", gdyż „pańs-
two jabłczyńscy" jeszcze byli niejadalni.
Kryty blachą domek Greibera, jedyna dzisiaj pozos-
tałość całej sadyby, stał już w dole ogrodu, na granicy
wsi, i z jego okien rozciągał się widok na chaty i na sto-
doły wiejskie, których nie widać było z domu. Te pawilo-
ny, rozgałęzienia wielkiego domu, tuliły nieraz treść waż-
niejszą od tego, co przechowywał dom główny. Jak gołe
nimfy, namalowane przez Marusia Dobrowolskiego na
ścianach kawalerskiej oficyny, i domek Greibera nieraz
bywał cubiculum miłości. Był pełen ciepła i zapachów
i przechowywał pod niskimi sufitami tajemnice, które nie
zawsze były słodkie, czasami były gorzkie, smutne i napeł-
niały domek ogrodnika niechętną atmosferą. A może ja
sam tylko o tym wiedziałem? Tym bardziej wzruszające
jest, kiedy widzę wynurzający się z resztek ogrodu metalo-
wy grzbiet tego dachu, jedyną rzecz, która przetrwała
z tamtych czasów.
Nula obszernie opowiadała o zimie, którą raz spędzili
w Tymoszówce. W Elisawetgradzie były jakieś choroby
i trzeba było z małymi dziewczynkami, z panną Denise,
z Karolem i z młodziutkim wówczas Felem Zbyszewskim
spędzić zimowe miesiące w pustym, zimnym, prawie nie
opalanym domu. Karol wtedy odwiedzał sąsiednie chaty
i przynosił z nich melodie, które potem przekształcał jak
w czasach późniejszych kurpiowskie pieśni. Nula wywróciła
naftową lampę, poparzyła się boleśnie, co przedłużyło ich
pobyt. Przy pokoju Nuli tuż pod oknami rosły wysokie
drzewa, jesienią i zimą szurały one gołymi gałęziami o dach.
Opowiadała o długich, strasznych nocach... Karol postawił
sobie fortepian gdzieś niedaleko i grał nocami. Mówiła
Nula, że od tego czasu nie znosiła Zygfryda, tu „szmer lasu"
i koloratura ptaszka — a tu naprawdę straszne drzewa i ból
w spalonym ciele, i gorączka, i samotność, i jakieś takie
opuszczenie...
Taras przed werandą był obsadzony wysokimi balsami-
nami, których nie można było używać do bukietu. Bal-
saminy były przepiękne, wielkokwiatowe, a potem pokazy-
wały się na nich nasionka, które skręcały się tak zabawnie,
kiedy się je ścisnęło. Mówiłem, że dopiero kiedy się je
ściśnie, okazują swoją treść — prawdziwą.
Ale od ganku na prawo, pomiędzy domem a bramą
wjazdową, leżał specjalny, heroiczny kawał ogrodu. Nie
było tutaj tych zwyczajnych drzew, od których roiły się
cieniste tarasy, nie było także ani drzew owocowych, ani
jagodowych krzewów, nie było także kwiatów, najwyżej
jakieś kępy georginij — jeszcze wtedy prymitywnych
w kształcie i nie wybujałych w swych kolorach — były tu
łączki zielone, zasiane trawnikiem niespecjalnie wygłas-
kanym, które wyglądały jak górskie połoniny, a wśród tych
łączek sterczały od czasu do czasu zespoły drzew iglastych
i krzewów wiecznie zielonych, bardzo obce ukraińskiemu
pejzażowi i sztucznie wyglądające.
Świerki i tuje gromadziły się tutaj w ciemne grupy,
w zespoły, które wyglądały jak dekoracje w Bayreuth, jak
dzika okolica z drugiego aktu Walkirii.
W wielkich dębowych kufrach, gromadzonych na strychu
tego zachwycającego domu, wśród wszystkich możliwych
strojów, świecideł i malowanych detali przechowywano
także hełm skrzydlaty i wielką dzidę, strój Brunhildy, tak
jak się ukazuje Zygmuntowi, gdy ma mu przynieść wyrok
śmierci.
Jest to jedno z najbardziej wzruszających miejsc w muzy-
ce Wagnera, co zresztą nie znaczy wiele, gdyż muzyka
Wagnera nie jest w zasadzie swojej wzruszająca i rzadko
zwraca się do naszego sentymentu.
Ale ten strój, powiewna szata miotana wichrami „lotu",
dzida w dłoni i hełm skrzydlaty na głowie był ulubionym
strojem Nuli. Ubierała się weń często i kiedy wkładała
emblematy córy Wotana na siebie — szła pomiędzy te iglaki
i na te łączki, stawała na tle nieba, które tutaj zdawało
się — w jednym miejscu — wyrastać wprost z pszennego
pola i wznosić się w górę bezpośrednio zza grupy wia-
traków.
Ktoś Nulę fotografował w tym stroju. Mam tę fotografię
u siebie jako pamiątkę Tymoszówki, tych rozmów, tej
przyjaźni i tego dziwnego, pół cienistego, pół słonecznego
ogrodu.
Tym sposobem ten zakątek ziemi ukraińskiej, ten tajem-
niczy ogród, był dla mnie wtajemniczeniem w dziedzinę
zupełnie dotychczas mi obcą, w muzykę Wagnera. Zresztą
w ogóle te rozmowy ogrodowe, to układanie kwiatów, te
spacery w cieniu starych drzew, poruszających gałęziami jak
rękami, jak pasażami skrzypiec, był jednym akordem muzy-
cznym. Wszystko tutaj było muzyką, wszystko grało i o gra-
niu mówiło, niejako dążyło w swym ruchu do tego, czym
jest brzmienie, pełne, piękne brzmienie głosu skrzypiec,
fortepianu, miłości.
Chyba najciekawsze w tym wszystkim było to, że tutaj,
przy boku wielkiego polskiego kompozytora, nie przej-
mowałem się jego muzyką ani żadną inną polską muzyką,
że poczynałem żyć muzyką Wagnera, jego sztuką kom-
binowaną z najrozmaitszych dziedzin, poezji, dramatu,
muzyki, ruchu, barwy. Dotychczas nie znałem Wagnera, to
znaczy, wiedziałem o nim wszystko z książek, ale nie ze
słyszenia. Tutaj w cieniach tych alejek schodzących do
stawu i na tych dziwnych łączkach, gdzie widniały kępy
świerczyny i sosen, przychodziły do mnie osoby Wagnerow-
skich dramatów, a przede wszystkim ta Brunhilda, która już
miała zostać ze mną na zawsze.
Nie widziałem wtedy jeszcze nikogo w roli Brunhildy,
widziałem tylko moją kuzynkę w jej fantastycznym stroju,
widziałem ten henn skrzydlaty, tę dzidę, te wielkie oczy,
które miały się zamknąć na ostateczny śmiertelny sen
w czarze ognia.
Widziałem potem wiele, wiele śpiewaczek w postaci
Brunhildy, widziałem wiele przedstawień Walkirii. Naj-
pierw w Kijowie, potem w Warszawie, gdzie tak zadziwia-
jącą Brunhildą była Zboińska-Ruszkowska, tak piękną
Margot Kaftal. Jeszcze dzisiaj widzę piękną Margot, wcho-
dzącą na scenę wśród milczenia orkiestry, wspartą na
białym koniu i mówiącą do Zygmunta te straszne i suges-
tywne słowa:
Nur Todtgeweihten taugt mein Anblick,
wer mich erschaut
der scheidet von Lebens Licht...
A potem Brunhildą w Bayreuth, skandynawska niewiasta
tak przejmująco majestatyczna, a potem w Palermo w Teat-
ro Massimo, gdzie ślizgały się jeszcze za kulisami widma
króla Rogera, może także już tutaj, w Tymoszówce, prze-
czutego, na gołej scenie obnażonej ze starych dekoracji
przez Wielanda Wagnera (który jako dziecko siedział obok
nas w loży w Bayreuth w 1931 roku), ta Brunhildą zasypia-
jąca nie w szmerze ulatniającej się z ukrytych rur pary, ale
w samym szmerze niewiarygodnych skrzypcowych pasaży,
Brunhildą zawsze, na każdym miejscu, w każdym teatrze
przywołująca mi przed oczy obraz tego niezapomnianego
ogrodu.
Brunhildą, która jak Walkiria Słowackiego powiadała:
Wiem! wydarto nam z ręku,
Lecz ten człowiek nasz będzie,
Nasz! nasz! Zawsze i wszędzie
Jak harfa pełna jęku,
Jako gwiazda stracona,
Nasz będzie, nasz! aż skona!
W tym czarnoksięskim ogrodzie czatowała na mnie
wszędzie, na każdej ławce, pod każdym drzewem muza
dźwięku, tajemnicza i zaborcza Muzyka. Ona towarzyszyła
moim rozmowom o pieśniach, o miłości, o kwiatach —
o wszystkim, o czymkolwiek tutaj rozmawiałem.
Gdy się schodziło tarasami na sam dół, aż pod niebieską
przestrzeń wielkiego stawu, spotykało się tam drzewo rajs-
kiego jabłka, o tej porze, kiedy w Tymoszówce bywałem,
okryte drobnym i gęstym, mocno różowym owocem, owo-
cem koloru sukien mojej kuzynki. A staw był rozmiarów
małego jeziora, pływaliśmy po nim i we dnie, i wieczorami,
i czasami czekaliśmy nad wodą, aż się pokaże księżyc wscho-
dzący jak nokturn fletowy nad przestrzenią liliowej mgiełki.
Ta mgiełka to już sprawa późniejsza, sprawa teatru,
sprawa wyobraźni. Na Ukrainie takich mgiełek nie ma,
powietrze jest czyste. Otaczało ono kryształowym kloszem
ten rozpostarty czar wodny, te jasne wody stawu młodości.
Tutaj była łazienka, gdzie kąpaliśmy się wszyscy, tutaj
przywiązana stała łódka, która potrafiła zastąpić wszystkie
ławeczki i stawać się terenem rozmów o muzyce, literaturze
i kwiatach.
Nie pamiętam tego ogrodu w deszcz. Chyba w czasie
wielkiej burzy, w czasie chwilowego — ale strasznego —
zmagania się wiatru z chmurami. Zawsze, kiedy myślę
o tym ogrodzie, widzę niepokalany błękit stawu, widzę na
tym tle purpurę mojego beretu, który mi pożyczyła wtedy
jedna z kobiet, i nad szafirem wody błękit nieba, z którego
leje się pogodny żar.
A więc powtarzam, że nad samym stawem stało małe,
czarujące drzewo, owo „rajskie jabłuszko", wiotkie i piękne
w rysunku drzewo, którego gałęzie jak na włoskim fresku
okryte były ku końcowi lata gęstym i drobnym owocem
tych dziwnych jabłuszek. Czerwone owoce na tle ciemnych
drzew dolnego ogrodu i na tle niebieskiej wody stawu były
czymś bardzo pocieszającym. Może dlatego to drzewo
nazywa się rajską jabłonią, że wygląda, jak gdyby było
z całkiem innego, lepszego świata?
Ale już pewnie tam nie rośnie.
III
W epoce, kiedy ja „nastałem" do Byszew, ogrodu we
właściwym znaczeniu tego słowa już tam nie było. Oczywiś-
cie nie było go już tam także później, gdy odwiedzałem te
miejsca w pięćdziesiąt lat potem — ale już zaniedbania
domowe, które doszły do szczytu po pierwszej wojnie
światowej, pozbawiły otoczenie tego prześlicznego dworku
klombów i kwiatów. Jeszcze do okna naszego sypialnego
pokoju na pięterku sięgał wysmukły krzak bzu, którego
kwitnienia nigdy nie widziałem (podobno był biały), jeszcze
między jabłoniami nad stawem widniały resztki jaśminów.
Jaśminy trzymają się bardzo długo nawet zapuszczonych
ogrodów i zrujnowanych domów, tak wykazuje praktyka
ostatnich czasów.
Pozostał jednak ogólny zarys, ogólny plan otoczenia
domu, pozostał wspaniały, olbrzymi i samotny dąb, który
nie wiadomo skąd się tu wziął, bo chyba puszcz tutaj nigdy
nie było. Tyle tylko, że było to miejsce od wieków uświęco-
ne zamieszkiwaniem ludzkim i kulturą, miejsce położone
właśnie w dołku, aby się ogród udał, miejsce wybrane przez
jakichś odległych przodków i przez swoje odwieczne siedzis-
ka nadające się do celów, w jakich je spożytkowałem: w ce-
lach rozmyślań i bardzo zasadniczych przeżyć.
Zarys ten stanowił o tym, że naokoło domu widniały
jakieś resztki kwiatów, tam, od tyłu, gdzie grunt się obniżał
i schodził do dwóch sadzawek, okrytych zieloną rzęsą przez
całe lato.
To między tymi sadzawkami przechodziła ścieżka i przy
ścieżce stał dąb. Przy ścieżce też pochowano jakiegoś
partyzanta, ale to dopiero w epoce drugiej wojny światowej,
a ja tam byłem, a ja tam rozmyślałem, a ja tam odnaj-
dywałem siebie przed pierwszą wojną.
Za sadzawkami grunt podnosił się w górę i tu, na górce,
rósł gęsty las sosnowy. Pośrodku tego lasu wznosił się
pagórek. Co to było, nie wiem. Coś, jak stara lodownia, coś,
jak mogiła, coś jak jakiś kurhan. Był ten kurhan celem
licznych spacerów i przechadzek, był więc otoczony wydep-
taną ścieżką, a na boku kurhanu rósł samotny krzak
leszczyny.
Niedaleko tego kurhanu, pod trzema starymi sosnami,
stała ławka. Widać o ławkę tę dbano, wynoszono ją na zimę
do piwnicy czy stodoły, bo przetrwała nietknięta przez wiele
lat. Nie była to ławka przeznaczona do rozmów. Roz-
mawiało się raczej przechadzając ścieżką, omijając lasek,
przechodząc przez rów, który przed laty otaczał cały ogród
odgradzając go od pola, a obecnie zarósł starymi lesz-
czynami, na których zawsze było bardzo dużo orzechów,
i szło się dalej przez zagajnik, który w miarę upływających
lat przekształcał się w młody, a potem w stary las, a z lasu
wychodziło się prześwitem na dziwnie jasną i pachnącą
łąkę, ozdobioną białą taflą stawu, który nosił nazwę Źród-
ła. To była trasa rozmów.
Na ławce siadało się z książką. Tam czytałem cały-
mi dniami, wolnymi jasnymi dniami, w zapachu żywicy
i wśród śpiewu i gwizdania: wilgi miały tutaj swoją kwaterę
generalną.
To tu przeczytałem O doświadczeniach religijnych Wil-
liama Jamesa, książkę, która zrobiła na mnie olbrzymie
wrażenie, tutaj czytałem szkice Christiansena z historii
sztuki, z których nic nie zapamiętałem, prócz zasadnicze-
go odróżniania malarstwa od grafiki, odróżniania, które
prześladuje mnie do dziś dnia.
Czarne pogmatwane korony sosen i nieustanne krzyki
wilg towarzyszyły mojemu uświadomieniu. Uświadomienie
polegało na zdobyciu doświadczenia — nie religijnego, ale
doświadczenia, że można właśnie tak. Że to są te ważne
sprawy, że o tym trzeba myśleć, że tak trzeba czuć, że nie to
jest ważne, czy się sprzedało, czy kupiło to, czy owo, ale że
się pomyślało tak czy inaczej.
I tutaj, pod tymi sosnami, ostatecznie przekonałem się, co
są warte stosunki międzyludzkie, co znaczy przyjaźń, co
znaczy miłość.
Choć właściwie mówiąc, to była epoka przyjaźni. I dlate-
go przyjaźń nierozłącznie zrosła się u mnie we wspomnieniu
z tym zapuszczonym ogrodem i z tym małym niezrozumia-
łym kurhanem, na którym rósł pojedynczy krzak leszczyny.
W pamięci mojej dość długi epizod zapuszczonego ogro-
du w Byszewach, który nieraz powraca w opisach moich,
w moich utworach, zajmując w nich dość eksponowane
miejsce, miesza się z bardzo krótkim, bo jednodniowym
zdarzeniem, wycieczką całej naszej gromadki młodzieżowej
do Łowicza i do Arkadii, czarodziejskiego parku położone-
go pod Łowiczem.
Była to wycieczka bardzo osobliwa, zakończona olb-
rzymim spacerem piechotą ze stacji Rogów, szosą do dziś
istniejącą i do dziś malowniczą, choć utraciła ona swoją
ozdobę wiekowych drzew jeszcze niedawno widniejących na
pobrzeżu folwarku Rogów, przez Brzeziny i Lipiny do
Byszew. Noc, której nic nie mąciło w letniej i spokojnej
pogodzie, w letnim zapachu i w letnim nastroju nie drama-
tycznej miłości, ale pogodnej przyjaźni — moderato ma
cantabile, jak by można było określić ten nastrój dzisiaj.
Arkadia po przyzwyczajeniu do prostoty i do zanied-
bania była czymś nadzwyczajnym. Owe domki i świątynie,
ów staw do połowy przykryty zieloną porosłą, z którym
związane były jakieś niezrozumiałe legendy, były tak wiel-
kim kontrastem z moim dotychczasowym życiem. Były
zresztą i kontrastem ze zgrzebną prostotą życia na wsi,
które jeżeli miało w sobie poezję, to poezję nieświadomą,
przykrytą jakimiś słojami i zaroślami, z których potrafiła się
wydobyć dopiero po latach, ale w dostatecznie silnym
sposobie, jeżeli wydobywa się jeszcze po dziś dzień i jeszcze
dzisiaj może okrasić wspomnienie, westchnienie i to wszyst-
ko, co się nazywa głębiną. Czyż byłem jeszcze wtedy tak
dziecinny, że wszystkie te wrażenia zostawiły tak głębokie
ślady, żłobiły takie „źródła" — jak się nazywały ukochane
stawy — że żyje jeszcze do dziś dnia nimi moje wspomnienie
i moja czułość, i moje życie wewnętrzne?
Noc była lipcowa, piękna, gdyśmy tak szli gęsiego pomię-
dzy Rogowem a Brzezinami — i do dziś dnia same nazwy
tych miejscowości zawierają dla mnie jakieś magiczne za-
klęcie. Szosa pomiędzy Rogowem a Brzezinami jest egzo-
tycznym szlakiem, gdzie odbywają się wszystkie moje węd-
rówki Sindbada, wszystkie moje opowiadania Szeherezady,
wszystkie bajki arabskie, kompozycje Rimskiego i Ravela,
i Szymanowskiego, i moja jedyna kompozycja na ten temat,
która wykonana była w rozdziale o Koncercie w Filhar-
monii w mojej powieści, gdzie skomponowałem i nie istnie-
jący tekst, i nie istniejącą muzykę dla nie istniejących —
a raczej istniejących tylko w mojej wyobraźni — ludzi, dla
Edgara i Elżbiety, moich najukochańszych przyjaciół. Bar-
dzo ich kochałem, może właśnie dlatego, że nigdy nie
istnieli.
Zanim jednak te wszystkie sprawy po wielu, wielu latach,
po dziesiątkach wahań, zastanowień i strachów, i żalów, po
przeżyciu dwóch wojen, które nie tolerowały tajemniczych
ogrodów, powróciły do mnie, notowałem to wszystko zaraz
na gorąco, zapisywałem fantastyczne rozważania na temat
przyjaźni w zaraz po powrocie z Łowicza napisanej powie-
ści, która nosiła zapomniany dziś przeze mnie tytuł.
Co bym dał, aby móc teraz przeczytać dwanaście roz-
działów tej wielkiej powieści, gdzie właśnie skupiałem opisy
przeżytych książek i ogrodów, gdzie zaklinałem ławki tymo-
szowieckie i byszewskie, niebo gwiaździste, świadka pierw-
szych pocałunków, i postacie tych kobiet i mężczyzn roz-
sianych po rozmaitych stronach mojego życia, a których
chciałem mieć wszystkich w jednym miejscu.
Ta „wielka" powieść o przyjaźni spoczywała lata całe
w rękach mojej owoczesnej przyjaciółki, towarzyszyła jej
34 Opowiadania
w wędrówkach do puszcz litewskich i na pobrzeża Wisły
i wreszcie spłonęła w blaskach pierwszych tygodni ostatniej
wojny. Nie było wtedy czasu ani na powieści, ani na
wspomnienie przyjaźni, ani nawet na miłość i na wędrówki
przez Arkadie.
Powieść była oczywiście dziecinna, przypisywała mło-
dzieży odczuwania dorosłych, była wzorowana na lek-
turach, i to na lekturach drugorzędnych, i w naiwny sposób
gromadziła niespodziewanie wszystkich bohaterów w Łowi-
czu i w Arkadii. Jura Mikłucho-Makłaj nazwany w powie-
ści Urielem —jak ten Anioł pierwotny — odgrywał wielką
rolę jako kochanek mojej przyjaciółki. Miała mi oczywiście
za złe takie powoływanie się na nie istniejącą rzeczywistość
i nie dawała mojego rękopisu do czytania swojemu mężowi.
Ale mąż nie interesował się moim rękopisem. Nie in-
teresował się żadnymi przebierankami i nie wiedział, pod
jakimi nazwami występuje w moich poematach i powieś-
ciach on sam, jego żona, ja i wszyscy moi przyjaciele. Nie
interesował się, pod jakimi przebraniami występuje ogród
w Byszewach czy park w Arkadii, czy też skromny ogród
cioci Ślusarskiej w Brzezinach (ale miała prześliczne kwia-
ty!) i ten wielki staw w ogrodzie, po którym pływaliśmy
o piątej rano, mocząc w zimnej wodzie nogi znaczone
bolesnymi pęcherzami po przejściu drogi szosą od Rogowa
do Brzezin.
Przyjaźń! To poszukiwanie ludzkiego echa w drugim
człowieku, tak imperatywne w epoce wczesnej młodości
i prowadzące tak nieuchronnie do rozczarowań. To ciągłe
przymierzanie się do innych indywidualności, to ciągłe
oczekiwanie jakiegoś tajemniczego dopasowania i ciągłe
rozczarowanie, i niemożność żadnej wspólnoty myślowej,
nabrzmiewanie nadziei i goryczy każdorazowego rozczaro-
wania, te typowe męki młodości, przeżywane w ogrodzie.
W zapuszczonym ogrodzie, gdzie zdawało mi się czasami, że
odnajduję coś boskiego w duszy przyjaciela czy przyjaciółki.
Ale co mogłem odnaleźć? Bardzo prędko wiedziałem, że
ciasne i dogmatyczne pojmowanie nauk zbliżających się
zwycięzców społecznych nie może mnie zadowolić. Dok-
tryny pozostawiały mnie zimnym i zupełnie wyschniętym,
jak gałęzie niektórych sosen nad „moim" kurhanem. Tak
samo wkrótce zobaczyłem, że przyjaźń z kobietą, polegają-
ca na długich godzinach zwierzeń i mówieniu o „innym"
i na niezmiernie rozbudowanej korespodencji, na setkach
liliowych liścików, które jeszcze dzisiaj pachną staroświecką
perfumą, są tylko okazją dla niej do mówienia o nim —
a może tylko o sobie? O swoich toaletach, o swoich
sukcesach?
A przyjaźń z przyszłym wojskowym, wielkim wojsko-
wym, to jakieś zadziwiające budowanie mostów pomimo
wszystkiego, co nas dzieli, pomimo wszystkich różnic zami-
łowań, usposobień, charakterów, środowisk, poglądów.
Mimo wszystko z tych zapędów, z tych wszystkich marzeń
w ogrodzie może została mi najdłużej trzymająca się myśl
o tym wielkim i wspaniale zbudowanym blondynie o po-
zornie bezmyślnych oczach, przypominających niektóre
kwiaty. Oczy jego przypominały kwiaty cykorii, tych batów
świętego Piotra, rozsianych po brzegach miedz i wokoło
dziwnych kamionek, których tam pełno było na polach.
Właśnie z mojej ławki w ogrodzie niedaleko było do
takiej kamionki, trzeba było tylko przejść przez rów od-
dzielający ogród od pola, przedostać się przez wyjątkowo
gęsty w tym miejscu zaroślak leszczyny i zaraz na polu,
najczęściej pachnącym łubinem, była kamionka.
Takie kamionki powstałe z uzbieranych w polu kamieni,
złożonych w jednym miejscu przez oraczy, którzy orali te
pola przez setki lat, były dla mnie czymś egzotycznym.
I nawet trochę obcym. Nie lubiłem siadać pośród kamieni
zgromadzonych w jednym miejscu, chociaż mój przyjaciel
zmuszał mnie do kucia w różowym granicie naszych inic-
jałów na wieczystą rzeczy pamiątkę. Jedyną atrakcją takich
34*
kamionek był otaczający je gąszcz jeżyn (dwóch gatunków
jeżyn, o co zawsze toczył się spór przy podwieczorku: jedne
były niebieskie, okryte puszkiem jak śliwy i mające zapach
mojego dzieciństwa, bywały takie na Ukrainie, a inne
czarne i bez niebieskiego puchu, podobne do jagód mor-
wowych, były suche i uznawałem je za niesmaczne i nieja-
dalne, z czym nie zgadzało się miejscowe towarzystwo) i to,
że kiedy się dłużej wśród kamieni posiedziało, zapach
łubinu trochę czadził, zaczynało się kręcić w głowie i brało
się przebiegające pr