4696
Szczegóły |
Tytuł |
4696 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4696 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4696 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4696 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
STEPHEN BAXTER
George i kometa
Przeistoczenie nast�pi�o �agodnie, bezwstrz�sowo. Nie
ockn��em si� raptownie i nie stwierdzi�em od razu, �e zosta�em
odmieniony. �wiadomo�� wraca�a stopniowo, jakby kto� powoli
zwi�ksza� nat�enie �wiat�a.
Le�a�em na wznak i czu�em si� jako� dziwnie. Jestem - to
znaczy, by�em - du�ym m�czyzn�. W m�odo�ci sporo grywa�em w
rugby, teraz jednak mia�em wra�enie, �e jestem ma�y i lekki, i
�e mo�e mnie porwa� lada podmuch wiatru.
Niebo, w kt�re si� wpatrywa�em, tak�e by�o dziwne. Co
najmniej po�ow� zajmowa�o gigantyczne s�o�ce - chore, czerwone,
wzd�te, pokryte p�omienistymi bliznami i czarnymi plamami.
Wprost nade mn� wisia� jasny ksi�yc (tak mi si� pocz�tkowo
wydawa�o). Kulisty obiekt, kt�ry ci�gn�� za sob� gazowy warkocz
odchylaj�cy si� od s�o�ca.
Nagle u�wiadomi�em sobie, �e to nie �aden ksi�yc, tylko
kometa. Co si� dzieje, do wszystkich diab��w?
W moim polu widzenia pojawi�a si� ma�pia twarz, futrzasta
maska, zza kt�rej wpatrywa�y si� we mnie zaskakuj�co b��kitne
oczy.
- S�yszysz mnie? - zapyta�a ma�pa. - Pami�tasz, kim
jeste�?
Zamkn��em oczy. A wi�c to tak. Najwyra�niej le�a�em w
��ku w swoim mieszkaniu, pogr��ony w nocnym koszmarze, kt�ry
dopad� mnie po koszmarnym dniu. Mia�em 32 lata, by�em
kierownikiem �redniego szczebla w firmie komputerowej. Po ca�ym
dniu u�erania si� z tymi z do�u i z g�ry cz�sto nie potrafi�em
si� odpr�y�; godzinami czeka�em na sen, a� wreszcie wpada�em w
ten nieprzyjemny stan mi�dzy snem a jaw�, gdzie grz�z�em w�r�d
ponurych majak�w.
Tak wi�c wiedzia�em ju�, co si� ze mn� dzieje, ale wci��
nie mog�em sobie przypomnie�, co robi�em wczoraj. Ba, nie
mia�em nawet poj�cia, jaki to by� dzie� tygodnia.
Co� zak��ci�o moje rozmy�lania: ostry b�l w policzku.
Niech�tnie otworzy�em oczy. Schorowane s�o�ce i kometa
tkwi�y tam, gdzie poprzednio, ja za� spostrzeg�em, �e oddzielaj�
mnie od nich ga��zie jakiego� du�ego drzewa. M�j ma�pi
przyjaciel wisia� na jednej z nich, uczepiony r�k� i stop�.
Mia� smuk�e, bardzo zgrabne cia�o, tyle �e obleczone w sk�r� co
najmniej trzy numery za du��; zwija�a si� wok� n�g i ramion w
obszerne fa�dy. Jego oddech pachnia� �wie�ym drewnem.
Ma�pa szczypa�a mnie w policzek.
Unios�em rami�, by j� odepchn��, i ponownie ogarn�o mnie
uczucie nadzwyczajnej lekko�ci, niemal bezcielesno�ci. Mign�a
mi moja r�ka: odnios�em wra�enie, �e jest poro�ni�ta jasn�
sier�ci�, ale postanowi�em chwilowo nie zawraca� sobie tym
g�owy.
- Wiem, co my�lisz - przem�wi�a ponownie ma�pa piskliwym
g�osikiem. - To nie sen. Wszystko dzieje si� naprawd�. Przez
tydzie� robi�em, co mog�em, �eby si� obudzi�, wi�c mo�esz od
razu...
- Odczep si�! - zaskrzecza�em.
Zaskrzecza�em? Dobry Bo�e, m�wi�em g�osem Kaczora Donalda!
Potar�em szcz�k� i stwierdzi�em, �e mam niedu��, okr�g�� twarz
pokryt� szorstkim futerkiem.
- W porz�dku. Jak sobie chcesz - powiedzia�a ma�pa, po
czym rozprostowa�a wszystkie cztery ko�czyny. Sk�ra naci�gn�a
si�, upodabniaj�c stworzenie do niedu�ego w�ochatego latawca.
M�j znajomy, niczym wytrawny gimnastyk, wykona� dwa obroty
wok� ga��zi, a nast�pnie zwolni� uchwyt i poszybowa�, nikn�c
mi z oczu.
Wiele lat temu widzia�em co� takiego w zoo. Lataj�cy lemur
o egzotycznej nazwie. Kolugo?
Czemu mia�by mi si� przy�ni� lataj�cy lemur?
A czemu nie?
Z ca�ej si�y zacisn��em powieki.
Jednak �wiat nie chcia� znikn��, mnie za� robi�o si� coraz
bardziej niewygodnie. Le�a�em na czym� gryz�cym jak siano i co�
k�u�o mnie w �ydki.
Westchn��em, po czym znowu otworzy�em oczy. Ogromne s�o�ce
wisia�o wci�� w tym samym miejscu: gigantyczna kopu�a
poznaczona wype�nionymi ogniem basenami i mrocznymi otch�aniami
tworz�cymi niemal przemys�owy krajobraz. Te czarne, ziej�ce
dziury troch� przypomina�y prawdziwe plamy s�oneczne, kt�re
ogl�da�em na fotografiach.
Podpar�em si� obur�cz - poczu�em pod r�kami li�cie i
ga��zki - i usiad�em. Przysz�o mi to bez wi�kszego trudu, cho�
czu�em si� tak, jakbym mia� na sobie zbyt lu�ne, ci�kie futro.
Oderwa�em jedn� r�k� od pod�o�a, podnios�em j�, przysun��em do
oczu.
By�a niedu�a, w�ska, tr�jpalczasta. Paznokcie by�y p�askie
i twarde, d�o� jasnor�owa, wierzch r�ki porasta�a
popielatobr�zowa sier��. Mi�dzy palcami znajdowa�y si�
p�przezroczyste membrany - patrz�c pod �wiat�o, wyra�nie
widzia�em sie� cieniutkich �y�ek; podobna membrana, tyle �e
grubsza (albo po prostu sk�ra), zwisa�a z przedramienia.
Pokrywa�o j� delikatne futerko w rozmyte pasy. Podni�s�szy
ramiona stwierdzi�em, �e te sk�rzaste p�achty si�gaj� a� do
kab��kowato wygi�tych n�g. Nogi r�wnie� by�y nimi po��czone.
Wbi�em paznokie� w jedn� z membran i poczu�em ostry b�l. A wi�c
ten sporo za lu�ny str�j stanowi� cz�� mnie.
Ja r�wnie� by�em ma�p�, tak� skacz�c� z drzewa na drzewo,
le�nym VIP-em. Roze�mia�em si�, ale szybko umilk�em, poniewa� z
mojego gard�a wydoby�o si� przera�liwe skrzeczenie.
Siedzia�em na jednym z najwy�szych konar�w ogromnego
drzewa. Usi�owa�em dojrze� cokolwiek przez zas�on� ga��zi i
li�ci, ale m�j wzrok nie by� w stanie dotrze� do ziemi otulonej
ciemnozielonym cieniem. Nagle zaszele�ci�y li�cie i m�j
przyjaciel wyl�dowa� przede mn� lekko niczym wr�bel. Jego
rozpostarte b�ony lotne natychmiast pozwija�y si� w fa�dy. Mia�
niedu��, delikatn� twarz z d�ugim pyszczkiem, ruchliwymi
nozdrzami i ma�ymi ustami.
- Bo�e! - powiedzia�. - Dopiero teraz zda�em sobie spraw�!
- Z czego?
- �e m�wisz po angielsku. O Bo�e!
- I co z tego?
- Nie rozumiesz? Przecie� r�wnie dobrze m�g�by� by�
staro�ytnym Etruskiem! - Chlipn�� i otar� �z� w�ochat� r�k�. -
Chocia�, mo�e wszystko zosta�o z g�ry zaplanowane w ten spos�b?
Mia�em wielk� ochot� ponownie zamkn�� oczy.
- Wybacz, ale nie wiem, o czym m�wisz.
- Och, przepraszam. - Spojrza� na mnie wilgotnymi,
ludzkimi oczami. - Nazywam si� George Newbould i mieszka�em w
Londynie. Ostatni� dat�, jak� pami�tam, jest rok 1985. Naszej
ery - doda� pospiesznie.
Otworzy�em usta, zamkn��em je, otworzy�em ponownie.
- Phil Beard. O co chodzi z t� dat�? 1985? Nic nie
rozumiem. Kt�ry rok mamy teraz?
Odruchowo podrapa� si� za stercz�cym uchem.
- A wi�c wie pan ju�, �e to nie sen?
- Niczego na razie nie wiem i... - Zdesperowany,
potrz�sn��em g�ow�. - Czy mia�em jaki� wypadek?
U�miechn�� si�, ods�aniaj�c garnitur doskonale r�wnych
z�b�w.
- W pewnym sensie. Wiem niewiele wi�cej od pana, ale...
eee... obudzi�em si� troch� wcze�niej i zd��y�em wyrobi� sobie
pogl�d na pewne sprawy. By�em nauczycielem przedmiot�w �cis�ych
w szkole �redniej, wi�c wiem co nieco o tym i owym, tote�...
- Czy mo�emy zostawi� sobie pa�ski �yciorys na p�niej?
- Tak, oczywi�cie. Bardzo przepraszam. Kr�tko m�wi�c,
wydaje mi si�, �e zostali�my zrekonstruowani.
Szarpn��em jedn� z fa�d.
- Zrekonstruowani? W jaki spos�b? A tak w og�le to czemu
kto� mia�by mnie rekonstruowa�? Nie by�em chory ani nie
umar�em...
- W jaki spos�b? Przypuszczalnie na podstawie fragmentu
DNA pobranego z kawa�ka paznokcia albo z�ba zachowanego w
skamielinie. Podobn� technik� stosuje si� przy klonowaniu.
W skamielinie? Spojrza�em na wzd�te s�o�ce i zadr�a�em.
- Dlatego mamy problemy z pami�ci�. Oryginalny Phil Beard
obci�� sobie paznokcie i �y� dalej, natomiast nowy, odtworzony
na podstawie jednego z tych paznokci, co prawda ma �wiadomo��
bycia Philem Beardem, ale jest pozbawiony szczeg�owych
wspomnie�. Je�li za� chodzi o to, kto to zrobi�, to nie mam
poj�cia. - Przechyli� g�ow� i spojrza� w niebo; blask komety
pad� na jego twarz, podkre�laj�c wystaj�ce ko�ci wok�
oczodo��w. - Kto wie, czy ludzko�� jeszcze istnieje? Mo�e
�wiatem rz�dz� teraz mr�wki? Albo mo�e �ycie takie, jakie
znamy, to znaczy opieraj�ce si� na starym, dobrym DNA, w og�le
wymar�o, a jego miejsce zaj�y organizmy zbudowane ze zwi�zk�w
krzemu? A mo�e...
- George... - Bardzo si� stara�em, �eby m�j g�os brzmia�
jak najnormalniej. - W jaki spos�b sta�em si� skamielin�? Gdzie
jeste�my? Kt�ry mamy rok?
Wskaza� kciukiem niebo.
- My�l�, �e to nasze s�o�ce. Przeistoczy�o si� w
czerwonego olbrzyma. Kt�ry mamy rok? Mniej wi�cej
pi�ciomiliardowy naszej ery.
Potar�em poro�ni�ty sier�ci� podbr�dek.
- A wi�c od roku 1985 min�o jakie� pi�� miliard�w lat,
s�o�ce zamieni�o si� w czerwonego olbrzyma, ludzko�� dawno
wymar�a, a jakie� superistoty z przysz�o�ci zrekonstruowa�y
mnie jako ma�ego, futrzastego Batmana.
Zerkn�� na mnie z ukosa.
- Tak, w og�lnym zarysie tak to w�a�nie wygl�da. Ale pan w
to nie wierzy, prawda?
- Ani w jedno s�owo.
Wzruszy� ramionami i rozpostar� �agle.
- Jak pan sobie �yczy.
- Hej, zaczekaj na mnie! - Usi�owa�em wsta�, ale nie
zdo�a�em utrzyma� r�wnowagi i upad�em twarz� w li�cie. - Co si�
z tym robi? Macha?
- Nie, leci pan jak szybowiec. K�t nachylenia p�aszczyzny
no�nej reguluje si� ruchami kciuk�w. O, w�a�nie tak!
Chwil� potem, w blasku wiekowego s�o�ca, George i ja
szybowali�my mi�dzy konarami drzewa.
Na drzewie ros�y owoce. �azi�em w�r�d najwy�szych ga��zi i
kosztowa�em wszystkie po kolei. Najsmaczniejsze okaza�y si�
s�odko-kwa�ne czerwone niby-jagody. Spr�bowa�em r�wnie� m�odych
li�ci; co prawda, by�y pozbawione smaku, ale naj�wie�sze
zawiera�y mn�stwo orze�wiaj�cej, ch�odnej wody, kt�r� ugasi�em
pragnienie. George powiedzia�, �e do tej pory pada�o tylko raz
i �e zdo�a� na�apa� troch� wody w miseczki zrobione z li�ci.
Z m�odych, gi�tkich ga��zek utka� sobie co� w rodzaju
kokonu, po czym wymo�ci� go li��mi, dzi�ki czemu uzyska�
schronienie o do�� szczelnych �cianach. Pocz�tkowo bardzo mnie
to rozbawi�o.
- Przecie� nie potrzebujesz �adnej os�ony! - wykrzykn��em
i zatrzepota�em b�onami lotnymi. - Jest ciep�o, prawie
bezwietrznie, opr�cz nas nikogo tu nie ma... Chyba �e si�
myl�?
- Nie o to chodzi, panie Beard. Jestem nauczycielem z
zachodniego Londynu. Nie przywyk�em do stylu �ycia lataj�cego
lemura. Czuj� si� bezpieczniej w pomieszczeniu ze �cianami, z
dachem nad g�ow�.
Parskn��em szyderczo... ale jak tylko zachcia�o mi si�
spa�, odruchowo skierowa�em si� do prymitywnego domku George'a.
Kiedy tam wszed�em, spojrza� na mnie, nie przerywaj�c
czynno�ci, kt�r� by� poch�oni�ty - robi� �uk ze spr�ystej
ga��zi i kawa�ka liany - po czym bez s�owa odwr�ci� wzrok.
Zaszy�em si� w najciemniejszy k�t i szczelnie otuli�em si�
swoim sk�rzastym p�aszczem.
Kiedy si� obudzi�em, �uk by� ju� got�w. George owin��
ci�ciw� wok� kr�tkiego kijka i teraz eksperymentalnie porusza�
�ukiem, wprawiaj�c kij w szybki ruch obrotowy. W przy�mionym
blasku zielonkawego �wiat�a ka�dy jego gest stawa� si�
zaskakuj�co delikatny, niemal zmys�owy. G��boko w l�d�wiach
poczu�em niepokoj�ce sw�dzenie.
U�wiadomi�em sobie, �e powinienem by� przera�ony. Czy
mo�na zasn�� we �nie? Jednak strach jako� nie chcia�
nadej��, a sw�dzenie w l�d�wiach przeistoczy�o si� w nieco
inne, jednoznacznie nieprzyjemne doznanie: ucisk pe�nego
p�cherza. Wygramoli�em si� z k�ta, star�em z oczu resztki
snu, po czym wylaz�em z "chatki".
I wtedy zacz�y si� prawdziwe problemy.
Najogl�dniej m�wi�c, penis lataj�cego lemura
nieszczeg�lnie rzuca si� w oczy, nawet w stanie wzwodu. Przez
prawie pi�� minut szuka�em cholernika, a kiedy go wreszcie
znalaz�em, nie by�em w stanie porz�dnie go chwyci�. Kiedy
wreszcie z ulg� odda�em mocz, znaczna jego cz�� sp�ywa�a mi po
palcach. Je�li chodzi o pozosta�e potrzeby... C�, mia�em
poro�ni�ty sier�ci� zadek i mn�stwo li�ci zamiast papieru
toaletowego. Nie by�o natomiast bie��cej wody.
Jednak nawet lemury miewaj� chwile rado�ci. Kiedy by�o
ju� po wszystkim, odbi�em si� z ca�ej si�y i poszybowa�em w�r�d
ga��zi naszego drzewo�wiata. P�d powietrza wype�ni� mi �agle.
Wydawa�o mi si�, �e je�li zdo�am chwyci� podmuch przeciwnego
wiatru, b�d� m�g� zawisn�� w powietrzu jak mewa, otoczony
blaskiem komety i zapachami lasu.
S�o�ce wci�� trwa�o bez ruchu na niebie. Nie by�o tu ani
dni, ani nocy. George i na ten temat mia� swoj� teori�.
- Nie wydaje mi si�, �eby�my byli na Ziemi. Przypuszczam,
�e oni...
- Kto taki?
- Budowniczowie. Ci, kt�rzy nas zrekonstruowali.
Podejrzewam, �e przygotowali to miejsce specjalnie dla nas.
- W takim razie dlaczego nie ma dni ani nocy?
Przez chwil� z namys�em grzeba� palcem w nosie.
- Po prostu nie przysz�o im to do g�owy. Widzi pan, d�ugo
po naszych czasach ruch wirowy Ziemi stawa� si� coraz
wolniejszy, a� wreszcie S�o�ce w og�le przesta�o w�drowa� po
niebie.
- Ale Budowniczowie z pewno�ci� wiedz�, �e za naszego
�ycia by�o inaczej!
- Panie Beard, dla nich to zamierzch�a przesz�o��. Z
pewno�ci� zna� pan wielu ludzi, kt�rzy my�leli, �e Aleksander
Macedo�ski i Juliusz Cezar �yli mniej wi�cej w tym samym
czasie, a przecie� dzieli�y ich setki lat.
- A wi�c to a� tak dawno?... - wyszepta�em i sier��
zje�y�a mi si� na ramionach. Natychmiast przyg�adzi�em j�
odruchowo. George zafascynowany przygl�da� si�, jak mi�nie
pracuj� pod moj� sk�r�; nagle jakby oprzytomnia� i, za�enowany,
pospiesznie odwr�ci� wzrok. - Dlaczego po prostu nie odstawili
nas na Ziemi�? A mo�e jest ju� niezdatna do zamieszkania, jak
my�lisz? Efekt cieplarniany, nikn�ca warstwa ozonu i tak
dalej...
George roze�mia� si�, po czym zatrzepota� b�onami lotnymi.
- Panie Beard, obawiam si�, �e zar�wno efekt
cieplarniany,
jak i problemy z warstw� ozonu do��czy�y do Niniwy i Tyru.
- Do czego?
- Niewa�ne. S�o�ce zu�y�o ca�y zapas wodoru i zamieni�o
si� w t� gigantyczn� rozd�t� kul�, kt�ra wisi nad naszymi
g�owami. Jak tylko jej zewn�trzna warstwa dotar�a do orbity
Ziemi, nasza planeta - a raczej jej smutne, wy�arzone resztki -
podzieli�a los Merkurego i Wenus. P�niej przysz�a kolej na
nast�pne planety. Ju� ich nie ma.
Spojrza�em w g�r�.
- To troch� zmienia obraz sytuacji, prawda, George?
- Owszem. Jeste�my bardzo daleko od domu.
Mija�a godzina za godzin�.
Postanowi�em zapu�ci� si� w g��b korony drzewa. Jak tylko
poch�on�� mnie zielonkawy p�mrok, sier�� zje�y�a mi si� na
grzbiecie, ale w�r�d niezliczonych poskr�canych ga��zi i
konar�w nie by�o �ywego ducha; ani ptak�w, ani nawet owad�w.
Zastanawia�em si�, w jaki spos�b drzewo utrzymuje si� przy
�yciu; czy�by m�g� istnie� ekosystem z�o�ony tylko z jednego
organizmu?
Wreszcie dotar�em do najni�szych ga��zi i zawis�em g�ow� w
d� jakie� 15 metr�w nad ziemi�. Od pnia dzieli�o mnie co
najmniej sto metr�w. Natychmiast ruszy�em w jego kierunku.
Pie� mia� oko�o dw�ch metr�w �rednicy. (Troch� trudno by�o
to oceni�, ale wydawa�o mi si�, �e George i ja mierzymy po
jakie� trzydzie�ci centymetr�w.) W grubej, pofa�dowanej korze
by�o mn�stwo szerokich szczelin, dzi�ki czemu zej�cie na d�
nie nastr�czy�o mi �adnych trudno�ci. Tu� nad ziemi�
zatrzyma�em si�, odwr�ci�em g�ow� do g�ry, po czym, jak
male�ki, ma�piatkowaty Neil Armstrong, ostro�nie postawi�em
stop� na br�zowych, szeleszcz�cych li�ciach wielko�ci moich
b�on lotnych. Grunt pod nimi by� mi�kki, wilgotny i ciep�y,
jak kompost.
Zrobi�em krok, drugi... i z przera�liwym piskiem run��em
na twarz. Natychmiast si� podnios�em i spr�bowa�em ponownie,
lecz tym razem przewr�ci�em si� na plecy. Moje drobne, gibkie
cia�o nie by�o w stanie utrzyma� pozycji pionowej. Musia�em
porusza� si� na czworaka, jak zwierz�... kt�rym przecie� by�em.
Ogarni�ty w�ciek�o�ci�, zacz��em biega� w k�ko, drze�
przednimi �apkami zeschni�te liscie, wyrzuca� je w powietrze i
skrzecze� bez opami�tania. Wreszcie, wyczerpany i zasapany,
opar�em si� grzbietem o pie�.
Gdzie� daleko, z g�ry, dobieg� szeleszcz�cy odg�os; to
krople deszczu uderza�y w li�cie i ga��zie na szczycie drzewa.
Kilka minut p�niej kilka z nich kapn�o mi na twarz; woda by�a
czysta i pachnia�a �wie�ymi li��mi.
Nie zauwa�y�em innych drzew, �lad�w zwierz�t,
jakichkolwiek ro�lin - nic, tylko pokryta grub� warstw� li�ci
r�wnina, nikn�ca w oddali w zielonkawym p�mroku. Otrzepa�em
si�, wybra�em na chybi� trafi� kierunek, po czym spokojnym
krokiem ruszy�em naprz�d. Po przebyciu oko�o stu metr�w pie�
prawie znik� mi z oczu, mnie za� ogarn�o potworne przera�enie.
Czym pr�dzej zawr�ci�em, pogna�em z powrotem i przywar�em ca�ym
cia�em do br�zowej kory.
Kilka minut p�niej spr�bowa�em ponownie. Tym razem
zatrzymywa�em si� co dziesi�� metr�w, �eby zostawi� �lad w
postaci wysokiego kopca li�ci. Po pewnym czasie tras� mojej
w�dr�wki znaczy� d�ugi szereg li�ciastych pag�rk�w; kiedy
straci�em pie� z oczu, znowu ogarn�a mnie panika, ale tym
razem nie zawr�ci�em. Zagrzeba�em si� w kompo�cie, nakry�em
g�ow� p�aszczem, zaczeka�em, a� strach minie, po czym
wygramoli�em si� na powierzchni� i kontynuowa�em w�dr�wk�,
zadowolony, �e nikt mnie nie widzi.
Mia�em powa�ne problemy z mierzeniem up�ywu czasu, wydaje
mi si� jednak, �e min�o kilka godzin, zanim dotar�em do
drugiego drzewa. W pierwszej chwili odnios�em wra�enie, �e
wr�ci�em do punktu wyj�cia, ale obieg�em pie� dooko�a i nie
znalaz�em moich kopczyk�w. Boja�liwie rozpocz��em wspinaczk� ku
wierzcho�kowi.
Rozd�te s�o�ce oraz j�dro komety by�y zas�oni�te przez
drzewo�wiat, ale na niebie l�ni� warkocz komety, rozja�niaj�c
je blaskiem tysi�ca startych na py� ksi�yc�w. A wi�c znalaz�em
si� po drugiej stronie �wiata, lecz nikogo nie znalaz�em: ani
ludzi-lemur�w, ani �adnych superstworze�.
Ani odpowiedzi.
Schodz�c z drzewa, z w�ciek�o�ci� szarpa�em mniejszymi
ga��ziami. Jak tylko znalaz�em si� z powrotem na ziemi,
wyruszy�em w dalsz� drog�, zostawiaj�c za sob� piramidki li�ci.
Kilka godzin p�niej ujrza�em przed sob� kolejny pie�, tym
razem nieco w lewo od mego szlaku. Zaraz za nim zaczyna� si�
rz�d nieco sp�aszczonych przez deszcz kopczyk�w. Obszed�em
�wiat dooko�a.
Potem jeszcze kilka razy powt�rzy�em sw�j wyczyn, co
pozwoli�o mi stwierdzi�, �e zosta�em uwi�ziony na planetce o
�rednicy najwy�ej kilometra, na kt�rej po przeciwnych stronach
rosn� dwa drzewa (albo jedno o bli�niaczych pniach).
Miniaturowy glob by� otoczony grubym p�aszczem konar�w i li�ci.
Moje ustalenia ogromnie zaintrygowa�y George'a; natychmiast
zacz�� si� zastanawia�, sk�d si� bierze grawitacja. Czy�by
czarna dziura ukryta w j�drze planety?
Mnie to zupe�nie nie obchodzi�o. Godzinami nie robi�em nic
innego, tylko wspina�em si� na najwy�sze ga��zie, szybowa�em
najdalej jak si� da�o, wspina�em si� ponownie, wykonywa�em
kolejny skok i tak bez ko�ca. Dok�adnie pozna�em swoje
wi�zienie; opr�cz mnie mieszka� w nim tylko George. Nie by�o
st�d wyj�cia ani nawet nikogo, kto by mi powiedzia�, dlaczego
si� tu znalaz�em.
Wbi�em pazury w kor� i zacz��em krzycze� co si� w p�ucach.
- Przyznaj si�, George - powiedzia�em, prze�uwaj�c m�ode
listki. - Ta twoja teoria o klonowaniu z fragment�w paznokcia
to bzdura, prawda?
Westchn�� ci�ko, zgarbiony nad swoim najnowszym dzie�em:
kawa�kiem drewna, w kt�rym wierci� dziur� ostro zako�czonym
patykiem.
- Mo�e i tak, ale sk�d mam wiedzie�?
- Gdybym by� klonem, by�bym dok�adn� kopi�, ale
jednocze�nie ca�kiem inn� osob�. Nie mia�bym �adnych wspomnie�
Phila Bearda. Tymczasem jestem nim, tyle �e wepchni�tym w cia�o
jakiej� cholernej ma�piatki. - Rozprostowa�em �agle i
potrz�sn��em nimi ze z�o�ci�. - Widzisz?
- By� mo�e Budowniczowie znaj� sposoby, o jakich nawet nam
si� nie �ni�o - wyszepta� George. - Mo�e dusze te� tworz�
skamieliny, tyle �e w innej, niewidzialnej warstwie osad�w?
Zmarszczy�em brwi.
- Chcesz powiedzie�, �e oddzielnie rekonstruuj� cia�a i
dusze, po czym sk�adaj� je w ca�o��?
- Co� w tym rodzaju.
Poderwa�em si� z miejsca i zacz��em wymachiwa� pi�ciami.
- Ale dlaczego w�a�nie my? Dlaczego ja? - Opu�ci� g�ow�,
nawet nie pr�buj�c odpowiedzie� na moje pytania. - Dlaczego
zrobili z nas jakie� cholerne ma�piatki zamiast da� nam
ludzkie cia�a? I dlaczego nie zrekonstruowali Londynu, tylko t�
przekl�t� d�ungl�?
Potar� pyszczek d�o�mi.
- Je�eli o to chodzi, to mam na ten temat pewn� teori�...
- Oczywi�cie.
Podni�s� g�ow� i spojrza� na mnie.
- Wszystko przez t� przepa�� czasow�, panie Beard. Ludzkie
DNA tylko nieznacznie r�ni si� od DNA szympans�w i goryli.
R�nica mi�dzy lud�mi a pierwszymi naczelnymi, jakie pojawi�y
si� na Ziemi, jest z pewno�ci� nieco wi�ksza, ale to wcale nie
oznacza, �e du�a.
- Od kiedy to lataj�ce lemury s� pierwszymi naczelnymi,
jakie pojawi�y si� na Ziemi?
- Nie lemury, lecz ich protopla�ci, ogromnie do nich
podobni. Prosz� pami�ta�, �e to tylko teoria. Tamte "lemury"
wykszta�ci�y chwytne r�ce i doskona�y wzrok, by sprawniej
szybowa� z miejsca na miejsce. P�niej wykorzysta�y sprawne
palce do wytwarzania narz�dzi.
Potrz�sn��em g�ow�.
- M�wi�c wprost, Budowniczowie usi�owali odtworzy� ludzkie
DNA, ale nie bardzo im si� to uda�o, tak?
- W ponad dziewi��dziesi�ciu procentach. To ca�kiem niez�y
rezultat. Jeste�my przecie� stworzeniami z zamierzch�ej
przesz�o�ci.
Wrzeszcz�c wniebog�osy, przez minut� albo dwie miota�em
si� po wierzcho�ku drzewa.
- Ale to wci�� tylko domys�y, George! - wysapa�em, kiedy
atak w�ciek�o�ci min��. - Kilka razy okr��y�em t� cholern�
planetk� i zapewniam ci�, �e opr�cz nas dw�ch nie ma na niej
nikogo! Niczego nie wiesz, George! - Rzuca�em w niego ga��zkami
i poszarpanymi li��mi. - Niczego nie wiesz!
Zas�oniwszy twarz, bez s�owa ko�ysa� si� do przodu i do
ty�u. M�j gniew niespodziewanie ust�pi� miejsca wstydowi i
zak�opotaniu. Przykucn��em przed nim i szturchn��em go w
�okie�.
- George, daj spok�j.
Spojrza� na mnie mokrymi od �ez oczami.
- Przepraszam...
- To ja ci� przepraszam, George.
- Bardzo t�skni� za �on�.
Opad�a mi szcz�ka.
- Nie wiedzia�em, �e by�e� �onaty.
Wzruszy� ramionami, po czym znowu schowa� twarz w
d�oniach.
- Mieli�cie dzieci?
Pokr�ci� g�ow�.
Nie�mia�o pog�aska�em go po przedramieniu. Mia� ciep��,
delikatn� sk�r�, moja r�ka przyjemnie �lizga�a si� po
jedwabistej sier�ci. Ponownie poczu�em niepokoj�ce sw�dzenie w
okolicy krocza i natychmiast cofn��em r�k�.
- M�j Bo�e! Jeste� samic�, prawda?
�a�o�nie skin�� g�ow�.
- Jeszcze jedna, drobna pomy�ka Budowniczych. Jakbym i bez
tego nie mia� dosy� k�opot�w.
Odsun��em si� od niego.
- Chyba zdajesz sobie spraw�, �e to ca�kowicie zmienia
p�aszczyzn� naszych wzajemnych stosunk�w?
Wyprostowa� si�, otar� oczy, a nast�pnie wzi�� do r�k
swoje prymitywne narz�dzia.
- Wola�bym nie rozmawia� na ten temat - powiedzia� i
ponownie przyst�pi� do powolnego wiercenia otworu w wi�kszym
kawa�ku drewna.
D�ugo skaka�em jak szalony po ga��ziach, usi�uj�c
zapomnie� o niepokoj�cych sygna�ach dochodz�cych z mojego
podbrzusza.
George wype�ni� zag��bienie pokruszonymi suchymi li��mi,
owin�� ci�ciw� �uku wok� cienkiego patyka, wsadzi� jego koniec
w li�cie, po czym zacz�� cierpliwie porusza� �ukiem, wprawiaj�c
patyk w szybki ruch obrotowy. Obserwowa�em jego poczynania spod
p�przymkni�tych powiek.
- Pomy�l tylko: wszystko znik�o... - wymamrota�em leniwie.
- To znaczy co?
- No, wszystko. Beethoven, Mozart... Tylko my dwaj jeszcze
o nich pami�tamy.
Otar� czo�o i spojrza� na �wiec�c� jasno komet�.
- Moim zdaniem, w�a�nie dlatego si� tu znale�li�my.
Przypuszczalnie stanowili�my, razem z ca�� ludzko�ci�, jedno z
najbardziej niezwyk�ych zjawisk w historii naszego Uk�adu
S�onecznego i dlatego zostali�my odtworzeni. Jako �wiadkowie.
- A co z muzyk�, kt�rej nie zd��yli�my wys�ucha�, i z
ksi��kami, kt�rych nie zd��yli�my przeczyta�? Te� znik�y, jakby
nigdy nie istnia�y. - Czu�em si� male�ki i kruchy, moje s�owa
tworzy�y cienk� skorup� wok� lodowatej samotno�ci. - Albo te
wszystkie bzdury, kt�re nas otacza�y... Ko�ci� �wi�tych Dnia
Ostatniego, Ruch Na Rzecz Odnowy Gatunku... Te� ich nie ma.
Dobry Bo�e, George! Opr�cz nas nie ma nikogo, kto by pami�ta�
"Born Too Late" Ponytails�w!
- Nawet ja tego nie pami�tam - przyzna�, nie przerywaj�c
pracy.
- Chcia�bym zobaczy�, jak Budowniczowie zabior� si� do
rekonstrukcji Ponytails�w! - U�miechn��em si� z satysfakcj�.
- Przynajmniej wiem, �e nie postrada�em zmys��w. �aden wariat
nie by�by w stanie wyobrazi� sobie czego� takiego jak The
Ponytails. George, albo mi si� zdaje, albo czuj�...
Z wype�nionego suchymi li��mi wg��bienia unosi�a si�
smu�ka dymu.
- Uda�o si�! - westchn�� George.
D�ugo, bardzo d�ugo wpatrywali�my si� w ni�, nieruchomi
jak pos�gi, a potem George rozpostar� p�aszcz i zamacha� nim ze
wszystkich si�. Buchn�� jeszcze g�ciejszy dym, ja za� jak
szalony zacz��em dorzuca� zesch�e li�cie, kln�c, kiedy kruszy�y
si� i przesypywa�y mi�dzy moimi palcami.
Wreszcie pojawi� si� pierwszy nie�mia�y p�omie�.
Odta�czyli�my dziki taniec rado�ci.
Zaraz potem zacz�o pada�.
Z niedowierzaniem spojrza�em w niebo, na niedu��, ale
bardzo ciemn� chmur�, kt�ra nie wiadomo sk�d pojawi�a si� na
tle ciemnoczerwonej s�onecznej tarczy. Przez kilka sekund
male�ki p�omie�, w�ciekle sycz�c, walczy� o przetrwanie, ale
wkr�tce zosta�a po nim tylko gar�� mokrego popio�u.
George bez s�owa skuli� si� i otuli� p�aszczem, ja
natomiast pogrozi�em niebu pi�ci�.
- Dlaczego nam to robicie? Przecie� byli�my od dawna
martwi. Dlaczego nie zostawili�cie nas w spokoju?
Rzecz jasna, nie otrzyma�em odpowiedzi. Chyba dopiero w
tej chwili zrozumia�em, �e to wszystko dzieje si� naprawd�, �e
zostan� tu na zawsze, �e nikt mi nigdy nie odpowie. Wydarzenia,
kt�re nast�pi�y zaraz potem, pami�tam jak przez mg��.
W napadzie sza�u rozrzuci�em smutne resztki ogniska,
powybija�em dziury w �cianach naszej chatki, usi�owa�em zedrze�
pazurami kor� z ga��zi naszego drzewo�wiata, nawet poszybowa�em
w d� i rozdepta�em kilka usypanych przez siebie kopczyk�w,
tarza�em sie w li�ciach, wyj�c jak op�tany i kalecz�c swoje
cia�o. Wreszcie, wyczerpany i zakrwawiony, wspi��em si� z
powrotem na wierzcho�ek, chwyci�em si� ga��zi stopami,
okr�ci�em si� kilka razy wok� niej - umieraj�ce s�o�ce,
znienawidzone drzewo i jaskrawa kometa zawirowa�y wok� mnie -
po czym zwolni�em uchwyt i pomkn��em w g�r�. U szczytu
trajektorii znieruchomia�em na sekund� w powietrzu z ustami
szeroko otwartymi do niemego krzyku i z wyprostowanymi
ko�czynami; kometa �wieci�a mi w oczy, ja�niej ni�
kiedykolwiek.
Skuli�em si� w k��bek.
Spada�em jak kamie�, marz�c o tym, by upa�� i ju� nigdy
si� nie podnie��.
Kiedy si� ockn��em, le�a�em na wznak, wpatrzony w rozd�te
s�o�ce. George pochyla� si� nade mn� z zatroskan� min�.
Spr�bowa�em si� u�miechn��. Co� pop�ka�o mi w k�cikach
ust; zaschni�ta krew?
- Nie uda�o si�, prawda? - wyszepta�em.
Wzruszy� ramionami, jakby nieco za�enowany.
- Jest pan za lekki, panie Beard. Bardzo mi przykro. Po
prostu spada� pan zbyt wolno, cho� musz� przyzna�, �e narobi�
pan mn�stwo ha�asu.
Spr�bowa�em si� podnie��; George schyli� si� i podpar�
mnie ramieniem.
- Wybacz, �e narobi�em ci k�opotu.
- Najwa�niejsze, �e nic si� panu nie sta�o. - Przycupn��
obok mnie z przechylon� g�ow�. W czerwonawym i srebrzystym
blasku jego twarz l�ni�a jak moneta. - Podejrzewam, �e to za
chwil� si� zdarzy. By�oby fatalnie, gdyby to pana omin�o.
- O czym m�wisz?
- O tym, co Budowniczowie postanowili nam pokaza�. W�a�nie
w tym celu nas zrekonstruowali. �eby�my zobaczyli. Kometa
�wieci coraz ja�niej, wi�c jestem prawie pewien, �e zbli�amy
si� do punktu kulminacyjnego.
Przyni�s� troch� owoc�w, po czym usiedli�my obok siebie na
ga��zi, wpatrzeni w komet� z ogonem rozwianym jak flaga na
wietrze.
Wszystko wydarzy�o si� b�yskawicznie, bez uprzedzenia.
Kometa uros�a raptownie, po czym eksplodowa�a, zalewaj�c
niebo, drzewo�wiat i nas upiornym srebrzystym blaskiem.
Wrzasn�li�my z przera�enia, dali�my susa pod li�cie, nakryli�my
si� na g�owy naszymi p�aszczami i przez w�skie szparki
zerkali�my ostro�nie w niebo, na kt�rym rozp�ta�o si� piek�o.
Po kilku minutach przera�liwy blask nieco przygas�. Na niebie
pozosta�y p�przezroczyste rozwleczone smugi, �arz�ce si�
r�owo w po�wiacie konaj�cego s�o�ca. Tam, gdzie jeszcze
niedawno �wieci�o j�dro komety, porusza�o si� niemrawo kilka
punkcik�w.
Dr��c z przera�enia, przytulili�my si� do siebie.
- Co to by�o, do diab�a? - wyszepta�em.
- �mier� komety - odpar� George r�wnie cicho. - S�o�ce
po�ar�o ju� planety, a teraz rozros�o si� do takich
rozmiar�w, �e niszczy przelatuj�ce w pobli�u komety. Wkr�tce
b�dzie otoczone grub� warstwa cz�steczek wody; ju� za
naszych czas�w astronomowie znajdowali w widmie czerwonych
olbrzym�w dowody na to, �e jest tam sporo wody... - Otuli�
si� szczelniej p�aszczem. - To ostateczna �mier� Uk�adu
S�onecznego. Budowniczowie zrekonstruowali nas, �eby�my
mogli ujrze� j� na w�asne oczy.
Ju� tylko czerwonobrunatna po�wiata przy�miewa�a blask
gwiazd; gdzieniegdzie pojawi�y si� obiekty ja�niejsze ni�
gwiazdy - czerwone i zielonkawe plamki przypominaj�ce
r�nobarwne zabawki.
- Jak my�lisz, co to mo�e by�? - zapyta�em George'a. -
Inni obserwatorzy, tacy jak my?
Wzruszy� tylko ramionami, ja za� wpatrywa�em si� w
tajemnicze zjawiska i rozmy�la�em, jakie� to zagadkowe,
zdumione i przera�one jak my istoty kryj� si� za zas�on�
wzburzonego nieba.
- No c� - George przerwa� przed�u�aj�ce si� milczenie. -
Co b�dziemy teraz robi�?
Wzruszy�em ramionami i zacz��em si� bawi� rosn�cym w
pobli�u li�ciem.
- To zale�y, ile czasu nam jeszcze zosta�o. Jak my�lisz,
kiedy i nas po�re s�o�ce?
- W�tpi�, �eby nam to grozi�o - odpar� po kr�tkim namy�le.
- Najprawdopodobniej zapewniono nam odpowiedni� os�on�, bo w
przeciwnym razie ju� teraz nasza planetka wysch�aby na popi�.
Mo�liwe wi�c, �e mamy wiele lat, mo�e nawet stuleci. W�tpi�,
�eby Budowniczych cho� troch� obchodzi�o, co robimy.
Poci�gn��em nosem. Teraz, kiedy zabrak�o blasku komety,
odnios�em wra�enie, �e zrobi�o si� ch�odniej.
- Na pocz�tek chyba trzeba b�dzie naprawi� dom.
- Dysponuj�c ogniem, mo�emy wiele osi�gn�� - ci�gn��
George. - B�dziemy w stanie wykona� narz�dzia z utwardzonego
drewna, usun�� wierzchni� warstw� gleby, dokopa� si� do ska�y,
w kt�rej mog� si� znajdowa� na przyk�ad z�o�a rud metali...
- Powinni�my te� pomy�le� nad jakim� substytutem papieru -
wpad�em mu w s�owo. - Niez�a b�dzie kora albo wysuszona papka
z prze�utego drewna. Trzeba wszystko zapisywa�, �eby co� po
nas zosta�o. - Wskaza�em kolorowe dyski na niebie. - Kiedy�
nasze dzieci polec� tam, daleko, i nawi��� kontakt z innymi
ofiarami Budowniczych. Kto wie, mo�e zmierz� si� z samymi
Budowniczymi? Musz� zna� nasz� histori�.
George podrapa� si� za uchem.
- Jakie dzieci?
- Wydaje mi si�, George, �e powinni�my om�wi� par�
spraw...
To wcale nie by�o �atwe. Przeszkadza�y nam te cholerne
b�ony lotne, za pierwszym razem moje wra�enia ograniczy�y si�
do ogromnej ulgi, jakbym wreszcie podrapa� si� w sw�dz�ce
miejsce, a poza tym obaj czuli�my si� potwornie g�upio.
Potem jednak by�o ju� coraz lepiej, ja za� wprost nie
mog�em uwierzy�, jak szybko rosn� dzieci.
Prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik
STEPHEN BAXTER
Urodzi� si� w roku 1957, dzieci�stwo sp�dzi� w
Liverpoolu, studiowa� matematyk� w Cambridge, doktoryzowa�
si� w Southampton. Obecnie mieszka w Anglii, w hrabstwie
Buckingham i zajmuje si� wy��cznie pisaniem. Debiutowa� na
�amach magazynu "Interzone" opowiadaniem "The Xeelee
Flower". Jest autorem siedmiu powie�ci SF i ponad
pi��dziesi�ciu opowiada�, laureatem m.in. Nagrody im.
Philipa K. Dicka, Nagrody im. Johna W. Campbella,
niemieckiej Nagrody im. Kurta Lasswitza oraz japo�skiej
Nagrody Seiun.
(anak)