Stare Krolestwo 02_ Lirael - NIX GARTH
Szczegóły |
Tytuł |
Stare Krolestwo 02_ Lirael - NIX GARTH |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Stare Krolestwo 02_ Lirael - NIX GARTH PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stare Krolestwo 02_ Lirael - NIX GARTH PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stare Krolestwo 02_ Lirael - NIX GARTH - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GARTH NIX
Stare Krolestwo 02: Lirael
Corka Clayrow
tlumaczyl Rafal Smietana
Annie, rodzinie, przyjaciolomoraz pamieci Bytenix (1986-1999),
prawzoru Podlego Psiska
Prolog
Lato bylo gorace i parne. Od komarow roilo sie wszedzie, od miejsca, w ktorym mnozyly sie w zgniliznie porosnietych trzcinami brzegow Czerwonego Jeziora az do stop gory Abed. Male, jasnookie ptaszki lataly w chmurach owadow, jedzac do syta. Nad nimi zas krazyly ptaki drapiezne, pozerajac je.
Bylo wszakze jedno miejsce w poblizu jeziora, nad ktore nie zapuszczal sie ani komar, ani ptak, gdzie nie rosla trawa, gdzie nie postala noga zywego stworzenia. Niski pagorek oddalony o ponad dwie mile od wschodniego brzegu. Kopiec z ubitego pylu i skal, nagich i obcych posrod dzikiej zieleni traw i zielonego lasu, ktory wspinal sie na pobliskie wzgorza.
Nie mial nazwy. A nawet jezeli kiedykolwiek pojawila sie ona na mapie Starego Krolestwa, mapa ta dawno zaginela. Kiedys w poblizu znajdowaly sie farmy, lecz nie blizej niz mile. Nawet kiedy mieszkali tam ludzie, nie spogladali w strone kopca ani o nim nie mowili. Najblizsza miejscowoscia byla Krawedz, niebezpieczna osada, ktorej mieszkancy nie znali lepszych czasow, lecz nie porzucili jeszcze nadziei na ich nadejscie. Dobrze wiedzieli, ze lepiej omijac wschodni brzeg Czerwonego Jeziora. Nawet zwierzeta lesne i lakowe unikaly okolic kopca i instynktownie trzymaly sie z dala od kazdego, kto zmierzal w jego kierunku.
Na przyklad od czlowieka stojacego na skraju lasu, w miejscu, gdzie wzgorze stapialo sie w jedno z rownina nad jeziorem. Byl to chudy, lysiejacy mezczyzna, odziany w skorzana zbroje oslaniajaca go od lydek po dlonie, wokol szyi i stawow wzmocniona metalem pokrytym czerwona emalia. W lewej dloni trzymal nagi miecz, przewieszony przez ramie. Prawa spoczywala na skorzanym pasie przechodzacym na ukos przez klatke piersiowa. Zwisalo z niego siedem mieszkow - najmniejszy rozmiarow fiolki na leki, najwiekszy - tak duzy jak jego zacisnieta dlon. Wystawaly z nich drewniane uchwyty. Czarne, hebanowe, po ktorych wedrowal palcami jak pajak po scianie.
Jeden rzut oka wystarczal, by zorientowac sie, ze sa to uchwyty dzwonkow, zdradzajacych profesje mezczyzny. Nekromanta mial ze soba siedem dzwonkow swojej mrocznej sztuki. Przez jakis czas spogladal w dol, na kopiec i zauwazyl, ze nie jest pierwszym, ktory przybyl tu tego dnia. Na szczycie kopca staly dwie osoby, a falujace powietrze zdradzalo, ze w poblizu znajduja sie jeszcze inne, mniej widoczne istoty.
Mezczyzna zastanawial sie, czy nie lepiej byloby poczekac do zmierzchu, ale wiedzial, ze nie ma takiego wyboru. Nie byla to jego pierwsza wyprawa do kopca. Gleboko pod nim kryla sie Moc, uwieziona w glebi ziemi. Przywolywala go z Krolestwa, wzywajac do siebie na dzien letniego przesilenia. Wzywala go teraz i nie mogl jej sie przeciwstawic.
Zachowal jednak na tyle dumy, by oprzec sie pokusie przebiegniecia ostatniej pol mili, jaka dzielila go od miejsca przeznaczenia. Powstrzymywal sie ze wszystkich sil, a gdy stopami dotknal nagiej ziemi otaczajacej kopiec, zrobil to rozwaznie, bez zadnych oznak pospiechu.
Jednego z ludzi znal i spodziewal sie tutaj zastac. Starszy mezczyzna, ostatni z rodu tych, co sluzyli rzeczy spoczywajacej pod kopcem, dzialal jako kanal Mocy, chroniac ja przed spojrzeniami widzacych wszystko wiedzm z lodowej groty. Fakt, ze byl sam i nie mial u boku zasmarkanego ucznia, dodawal otuchy. Zblizal sie czas, gdy Moc nie bedzie musiala ukrywac sie dluzej pod ziemia.
Drugiej osoby nie znal. Kobieta lub cos, co kiedys nia bylo. Nosila matowa maske z brazu i grube futro barbarzyncow z Polnocy. Niepotrzebne, niewygodne, zupelnie nie pasujace do takiej pogody... chyba ze przez skore wyczuwala jeszcze cos innego niz swiatlo slonca. Na palcach obleczonych w jedwabne rekawiczki miala kilka koscianych pierscionkow.
-Ty jestes Hedge - stwierdzila obca.
Mezczyzne zaskoczyla moc w jej glosie. Tak jak sie domyslal, byla guslarka Wolnych Magow, lecz znacznie potezniejsza niz mogl przypuszczac. Znala jego imie lub przynajmniej jedno z jego imion - to najmniejsze, ktorego ostatnio uzywal najczesciej. On takze byl guslarzem Wolnych Magow jak wszyscy parajacy sie nekromancja.
-Sluga Kerrigora - kontynuowala kobieta. - Widze jego znamie na twoim czole, chociaz przyznaje, ze calkiem sprytnie je ukryles.
Hedge wzruszyl ramionami i dotknal tego, co przypominalo znamie Kodeksu na czole. Znamie peklo na dwie czesci i odslonilo szpetna blizne, ktora wila sie i czolgala po skorze.
-Nosze znamie Kerrigora - odparl spokojnie. - Ale Kerrigora nie ma, bo pojmala go Abhorsen i wiezila przez ostatnie czternascie lat.
-Teraz bedziesz sluzyc mnie - powiedziala kobieta tonem nie znoszacym sprzeciwu. - Powiedz mi, jak zlaczyc sie z Moca, ktora ukryta jest pod tym kopcem, a sprawie, ze zegnie sie pod moja wola.
Hedge sklonil glowe, skrywajac usmiech. Czy nie przypominalo to dni po upadku Kerrigora, gdy przyszedl do kopca?
-Od zachodniej strony jest kamien - powiedzial, wskazujac mieczem kierunek. - Odsun go, a zobaczysz waski tunel opadajacy stromo w dol. Podazaj za nim do miejsca, w ktorym przegradza go plaski kamien. U jego stop zobaczysz saczaca sie wode. Skosztuj jej, a poczujesz Moc, o ktora ci chodzi.
Nie wspomnial o tym, ze tunel jest jego wlasnoscia, wynikiem pieciu lat wysilkow, ani o tym, ze saczaca sie woda to pierwszy widoczny znak walki o wolnosc toczacej sie od ponad dwoch tysiecy lat.
Kobieta skinela glowa. Waski fragment ciala wokol maski nie zdradzal wyrazu twarzy, jakby znajdujace sie pod nia rysy stezaly na podobienstwo metalu. Potem odwrocila sie i wypowiedziala zaklecie, a z kazdym slowem z ust maski wydobywal sie bialy dym. Kiedy skonczyla, spod jej stop podniosly sie dwa stworzenia, wczesniej niemal niewidoczne na tle zeschlej ziemi. Dwie, niesamowicie wychudle, przypominajace ludzi istoty, o miesniach z wirujacej mgly i kosciach z bialo-niebieskiego ognia. Stworzenia Wolnej Magii, ktore ludzie nazywali Hishami.
Hedge przyjrzal sie im z uwaga i oblizal wargi. Poradzilby sobie z jednym, ale dwoch zmusiloby go do ujawnienia Mocy, ktora poki co lepiej bylo zachowac w ukryciu. Starzec nic by nie pomogl. Nadal siedzial tam, gdzie przedtem, mamroczac cos pod nosem.
-Jezeli nie wroce przed zmierzchem - powiedziala kobieta - moi sludzy rozerwa cie na strzepy. Cialo i dusze tez, na wypadek, gdybys chcial szukac schronienia w Smierci.
-Zaczekam tu - odparl Hedge, siadajac na jalowej ziemi. Teraz, gdy juz poznal instrukcje Hishow, nie stanowili dla niego zadnego zagrozenia. Odlozyl miecz i przycisnal ucho do ziemi. Poprzez jej warstwy, poprzez zwaly skal slyszal nie milknacy szept Mocy, chociaz jego mysli i slowa nie mogly przeniknac petajacych ja okowow. Pozniej, jezeli bedzie to konieczne, zejdzie do tunelu, zaczerpnie wody i otworzy umysl, wysylajac mysli z powrotem w gore cieknacego strumyczka, ktory przedarl sie przez wszystkie siedem warstw chronionych potrojnymi zakleciami. Przez srebro, zloto i olow, jarzebine, jesion i dab, a takze przez siodma warstwe kosci.
Hedge nie zwracal uwagi na to, ze kobieta odchodzi, ani na odglos odsuwania wielkiego glazu, mimo ze byl to czyn ponad sily zwyklego czlowieka, a nawet kilku zwyklych ludzi.
Gdy wrocila, Hedge stal na samym szczycie kopca i spogladal na poludnie. Hishe staly obok, ale nie poruszyly sie, gdy ich pani wspiela sie ku nim. Starzec siedzial tam, gdzie zawsze, nie przestajac mamrotac, ale Hedge nie mogl stwierdzic, czy mowil zaklecia, czy bredzil. Wiedzial, ze to nie czary, chociaz w glosie starca wyczuwal Moc kopca.
-Bede ci sluzyc - powiedziala kobieta.
Z jej glosu uszla arogancja, choc nadal dzwieczala w nim Moc. Hedge zauwazyl skurcz miesni szyi, gdy wypowiadala te slowa. Usmiechnal sie i uniosl reke.
-Wokol kopca znajduja sie Kamienie Kodeksu, ktore postawiono zbyt blisko. Zniszczysz je.
-Zniszcze - zgodzila sie kobieta, pochylajac glowe.
-Sluzylas Czarnej Magii - mowil dalej Hedge.
W dawnych latach Kerrigor sciagnal do siebie wszystkich nekromantow z Krolestwa, ktorzy sluzyli mu jako pomniejsi rycerze. Wiekszosc z nich zginela podczas upadku Kerrigora albo pozniej, z reki Abhorsenow. Nieliczni przetrwali, lecz kobieta nigdy nie byla Sluga Kerrigora.
-Dawno temu - przyznala kobieta.
Hedge poczul w niej lekkie drgnienie Zycia, zanurzone gleboko pod podbitym zakleciami futrem i maska z brazu. Byla stara wiedzma. Bardzo, bardzo stara - do niczego dla nekromanty, ktory musi wejsc w Smierc. Chlod rzeki Smierci mial szczegolny smak dla tych, ktorzy unikali jej szponow az do konca danego im czasu.
-Wezmiesz ze soba dzwonki. Do pracy, ktora masz przed soba, bedziesz potrzebowac wielu Zmarlych.
Hedge odpial pas i bardzo ostroznie podal go kobiecie, pilnujac, zeby przypadkiem nie potracic zadnego dzwonka. Dla siebie mial drugi komplet, zabrany pomniejszemu nekromancie w chaosie powstalym po klesce Kerrigora. Odzyskanie ich wiazalo sie z pewnym ryzykiem, bo ukryte byly w samym srodku Krolestwa od dawna pozostajacej we wladaniu Krola i Krolowej Abhorsen. Ale w najblizszych planach nie potrzebowal dzwonkow. Nawet nie mogl ich zabrac tam, dokad zamierzal isc.
Kobieta wziela dzwonki, lecz nie zalozyla pasa. Zamiast tego wyprostowala prawa reke dlonia do gory. Lsnila tam malenka iskierka - odprysk metalu swiecacy jasnym, niemal bialym plomieniem. Hedge wyciagnal reke. Opilek przeskoczyl na nia, sadowiac sie tuz pod skora i nie pozostawiajac sladu krwi. Przylozyl dlon do twarzy, czujac tchnienie Mocy. Potem powoli zacisnal dlon i usmiechnal sie.
Nie dla niego ta iskra rzadkiego metalu. Byla ziarnem, ktore mozna zasiac w wielu glebach. Hedge mial wobec niego szczegolny plan, bardzo zyzna grzadke, na ktorej wyrosnie i wyda upragnione owoce. Ale pewnie minie wiele lat, zanim bedzie mogl zasiac ja w miejscu, gdzie spowoduje najwiecej szkod.
-A ty? - zapytala kobieta. - Dokad pojdziesz?
-Pojde na poludnie, Chlorr - powiedzial Hedge, pokazujac, ze zna jej imie i wie o niej jeszcze cos wiecej. - Na poludnie do Ancelstierre, na druga strone Muru. To moj kraj rodzinny, chociaz moj duch nie jest dzieckiem tej bezsilnej ziemi. Mam tam i jeszcze dalej wiele do zrobienia. Ale skontaktuje sie z toba, kiedy zajdzie potrzeba albo gdy dojda mnie wiesci, ktore mi sie nie spodobaja.
Odwrocil sie i odszedl bez slowa. Przeciez pan nie musi zegnac sie ze swymi slugami.
Czesc pierwsza
Stare Krolestwo
Czternasty rok od powrotu na tronkrola Touchstone'a I
Rozdzial pierwszyUrodziny pod zlym znakiem
Gleboko we snie Lirael czula, jak ktos glaszcze ja po czole. Lagodny, miekki dotyk chlodnej dloni na rozgoraczkowanej skorze dziewczynki. Usmiechala sie, bo sprawial jej radosc. Potem sen zmienil sie i Lirael zmarszczyla czolo. Dotyk nie byl juz miekki i serdeczny, lecz szorstki i bolesny. Juz nie chlodny, lecz goracy, nawet piekacy...
Obudzila sie. Natychmiast zauwazyla, ze sciagnela z siebie koldre i lezy twarza na szorstkim, welnianym poszyciu materaca. Poduszka spadla na podloge. Poszewke, ktora teraz zwieszala sie z krzesla, musiala zedrzec podczas sennego koszmaru.
Lirael rozejrzala sie po swojej komnacie, lecz nie dostrzegla innych sladow nocnej utarczki ani zniszczen. Szafa z grubo ociosanych sosnowych desek stala prosto, rygiel z matowej stali nadal byl zasuniety. Biurko i krzeslo staly w przeciwleglym kacie, a miecz cwiczebny spokojnie wisial w pochwie na drzwiach.
Najwyrazniej noc minela spokojnie. Czasami w przeplatanym koszmarami snie Lirael spacerowala, rozmawiala i siala spustoszenie. Lecz zawsze tylko w swoim ulubionym pokoju. Nie chciala nawet myslec o tym, co by bylo, gdyby musiala wrocic do rodzinnych komnat.
Znow zamknela oczy i nasluchiwala. Byla cisza, co oznaczalo, ze do Porannego Dzwonu zostalo jeszcze sporo czasu. Odzywal sie on codziennie o tej samej porze, wywolujac Clayry z lozek na powitanie nowego poranka.
Lirael jeszcze silniej zacisnela powieki i probowala ponownie zasnac. Chciala, zeby wrocilo uczucie dotkniecia dloni na czole. To dotkniecie bylo jedyna rzecza, jaka zapamietala po swojej matce. Nie twarz ani nie glos - tylko dotyk jej chlodnej dloni.
Dzisiaj rozpaczliwie go potrzebowala, lecz jej matka dawno odeszla, gdy Lirael miala piec lat, bez slowa, bez zadnego wyjasnienia, zabierajac ze soba sekret ojcostwa dziewczynki. Tylko znieksztalcona wiesc o jej smierci nadeszla z dalekiej Polnocy trzy dni przed dziesiatymi urodzinami Lirael.
Gdy przypomniala sobie o tym, wszelkie nadzieje na sen zniknely. Jak kazdego ranka, dziewczyna zaprzestala prob zaciskania powiek. Pozwolila im sie otworzyc i przez kilka minut wpatrywala sie w sufit. Przez noc kamien sie nie zmienil. Nadal byl szary i zimny, z niewielkimi plamkami rozu.
Znak Kodeksu tez sie tam zarzyl, cieply i zloty, zatopiony w kamieniu. Swiecil mocniej niz w chwili przebudzenia i rozjasnial sie coraz bardziej, gdy usiadla na lozku, poszukujac butow. Pokoje Clayrow ogrzewala para cieplych zrodel i magia, lecz kamienne podlogi byly zawsze zimne.
-Dzisiaj koncze czternascie lat - wyszeptala.
Wlozyla buty, lecz nie uczynila ruchu, by wstac. Od czasu, gdy wiadomosc o smierci matki dotarla do niej w przeddzien dziesiatych urodzin, wszystkie nastepne odbierala jak zwiastuny nieszczescia.
-Czternascie lat! - powtorzyla Lirael. Przepelnial ja bol. Miala czternascie lat i w swiecie poza Lodowcem Clayrow bylaby kobieta. Lecz tutaj nadal musiala nosic niebieska tunike dziecka, bo wejscia w doroslosc nie okreslal wiek, lecz dar Widzenia.
Jeszcze raz zacisnela powieki, zmuszajac sie do spojrzenia w przyszlosc. Wszyscy w jej wieku posiedli ten dar. Wiele mlodszych dzieci nosilo juz biale szaty i diadem z kamienia ksiezycowego. Bylo nie do pomyslenia, zeby w wieku czternastu lat dziewczyna z klanu Clayrow jeszcze go nie otrzymala.
Otworzyla oczy, lecz nie miala zadnej wizji. Zobaczyla tylko swoj prosty pokoj, troche zamazany przez lzy. Otarla je i wstala.
-Nie mam ojca, matki ani daru Widzenia - powiedziala, otwierajac szafe i wyciagajac recznik. Dobrze znana litania. Powtarzala ja czesto, chociaz ilekroc to czynila, czula uklucie smutku w zoladku. Zupelnie jakby bolal ja zab, a ona draznila go jezykiem. Mimo bolu nie mogla zostawic tego w spokoju. Rana byla teraz czescia jej osobowosci.
Lecz moze pewnego dnia, juz wkrotce, wezwie ja Glos Dziewieciodniowego Czuwania. Obudzi sie wtedy i powie: "Nie mam matki, nie mam ojca, ale mam dar Widzenia".
-Dostane ten dar - wymamrotala do siebie Lirael. Otworzyla drzwi i na palcach poszla korytarzem w strone lazienek. Znaki Kodeksu rozjasnialy sie, gdy przechodzila pod nimi, rozswietlajac polmrok. Lecz wszystkie pozostale drzwi w Kwaterze Mlodych byly zamkniete. Kiedys Lirael glosnym pukaniem wzywala mieszkajace tam sieroty na wczesna kapiel.
Ale tak bylo wiele lat temu. Zanim wszystkie dostaly dar Widzenia.
Opiekunka mlodych byla wtedy Merell. Rzadzila nimi lekka reka. Teraz te role przejela Kirrith, ciotka Lirael. Gdyby tylko uslyszala jakis halas, wyszlaby z pokoju w szlafroku w bialo-bordowe pasy, zeby nakazac cisze i szacunek dla spiacych starszych. Nie traktowala Lirael w wyjatkowy sposob. Wrecz przeciwnie. Kirrith byla przeciwienstwem matki Lirael, Arielle. Uwielbiala zasady, przepisy, tradycje i posluszenstwo.
Kirrith nigdy nie opuscilaby Lodowca, zeby pojsc nie wiadomo dokad i wrocic w siodmym miesiacu ciazy. Lirael zmarszczyla brwi przy drzwiach Kirrith. Nie, Kirrith nigdy jej tego nie powiedziala. Nie chciala mowic o mlodszej siostrze. Ta garstka informacji, jakie Lirael zdobyla o matce, pochodzila z podsluchiwania rozmow kuzynow, podczas ktorych zastanawiali sie, co zrobic z dziewczynka, ktora tak wyraznie nie jest jedna z nich.
Lirael skrzywila sie na te mysl. Grymas nie zniknal, nawet gdy szorowala twarz w goracej kapieli. Zmyl go dopiero dreszcz po zanurzeniu w zimnej wodzie dlugiego basenu.
Pojawil sie znow, gdy Lirael czesala sie przed duzym lustrem w szatni. Byl to wysoki na osiem i szeroki na dwanascie stop prostokat ze stali, troche zasniedzialy przy brzegach. Poznym rankiem stanie przed nim cala osemka sierot mieszkajacych w Kwaterze Mlodych.
Lirael nie znosila wspolnego korzystania z lustra, bo eksponowalo kolejna roznice miedzy nia i dziecmi. Wiekszosc Clayrow miala brazowa skore, nabierajaca szybko glebokiej, kasztanowej opalenizny na stokach Lodowca, jasnoblond wlosy i jasne oczy. W ich otoczeniu Lirael wygladala jak blady chwast posrod zdrowych kwiatow. Jej biala skora spiekala sie na raka, zamiast lagodnie sie opalac, miala tez ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze wlosy.
Wiedziala, ze odziedziczyla karnacje po nie znanym ojcu. Arielle nigdy jej tego nie powiedziala - nastepny wstyd dla i tak przepelnionej bolem dziewczyny. Kobiety z rodu Clayrow czesto miewaly dzieci z mezczyznami, ktorzy odwiedzali Lodowiec, ale zwykle nie odjezdzaly wraz z nimi ani nie utrzymywaly ojcostwa w sekrecie. I z niewiadomego powodu prawie zawsze rodzily dziewczynki - jasnowlose, brazowe jak kasztany, z blekitnymi lub jasnozielonymi oczami.
Z wyjatkiem Lirael. Nie mogla o tym zapomniec. Skupila sie na czesaniu, czterdziesci dziewiec ruchow grzebienia po kazdej stronie. Czula, ze wzbiera w niej nadzieja. Moze to dzis nadejdzie ten dzien. Czternaste urodziny ozdobione najlepszym mozliwym prezentem, darem Widzenia.
Mimo to nie miala ochoty jesc sniadania w Srodkowym Refektarzu. Wiekszosc Clayrow tam wlasnie jadla, musialaby wiec zasiasc przy stole z dziewczynkami mlodszymi o trzy lub nawet cztery lata, pasujac do nich jak oset do bukietu z ogrodowych kwiatow i do tego ubrana na niebiesko. Wszystkie dziewczyny w jej wieku nosily juz biale szaty i siadywaly przy stolach ukoronowanych i uznanych Clayrow.
Minela dwa ciche korytarze i zeszla klatka schodowa, wijaca sie spiralnie w dwoch przeciwnych kierunkach, na sam dol do Dolnego Refektarza. W nim jadali handlarze i interesanci, ktorzy przybyli poprosic Clayry, zeby zajrzaly w ich przyszlosc. Jedynymi Clayrami w tym pomieszczeniu byla obsluga kuchni lub osoba odczytujaca liste gosci.
Albo prawie jedynymi. Byl ktos jeszcze. Lirael miala nadzieje, ze przyjdzie. Glos Dziewieciodniowego Czuwania. Schodzac po ostatnich stopniach, Lirael wyobrazila sobie te scene. Glos kroczy w dol po schodach, uderza w gong, potem zatrzymuje sie, zeby oznajmic, iz Dziewieciodniowe Czuwanie ujrzalo ja - Lirael - koronowana diademem z kamienia ksiezycowego i ze wreszcie otrzymuje upragniony dar Widzenia.
Tego ranka w Dolnym Refektarzu panowal niewielki ruch. Tylko trzy sposrod szescdziesieciu stolikow byly zajete. Lirael podeszla do czwartego, jak najdalej od innych, i odsunela lawke. Wolala siadac sama, nawet bez towarzystwa Clayrow.
Dwa stoliki zajmowali kupcy, przypuszczalnie z Belisaere. Rozmawiali glosno o pieprzu, imbirze, galce muszkatolowej i cynamonie, ktore przywiezli z dalekiej Polnocy i mieli nadzieje sprzedac Clayrom. Prowadzona podniesionymi glosami rozmowa o jakosci i mocy przypraw byla wyraznie adresowana do pracujacych w kuchni.
Lirael pociagnela nosem. Szumne zapowiedzi mogly byc prawda. Zapach gozdzikow i galki muszkatolowej dochodzacy z pakunkow kupcow byl bardzo silny, lecz przyjemny. Lirael potraktowala to jako kolejna dobra wrozbe.
Przy trzecim stole rozsiedli sie straznicy kupcow. Nawet tutaj, we wnetrzu Lodowca, mieli na sobie zbroje z zachodzacych na siebie plytek metalu, miecze zas, ukryte w pochwach, trzymali pod reka. Najwyrazniej mysleli, ze bandyci albo ktos jeszcze gorszy moze latwo przebyc waska sciezke wzdluz rzecznego wawozu i wywazyc brame, wiodaca do ogromnego kompleksu we wnetrzu gory.
Oczywiscie wiekszosci fortyfikacji nie byli w stanie dostrzec. Na sciezce wzdluz rzeki roilo sie od znakow Kodeksu sluzacych do ukrywania i oslepiania, a pod plaskimi kamieniami, ktorymi wylozona byla sciezka, kryli sie poslancy Kodeksu o ksztaltach dzikich bestii i groznych wojownikow. Wkroczyliby do akcji przy najmniejszym zagrozeniu. Sciezka przecinala tez rzeke nie mniej niz siedem razy, po waskich kamiennych mostach prastarej konstrukcji. Mosty byly latwe do obrony - rzeka Ratterlin plynela wystarczajaco wartkim nurtem, zeby zupelnie uniemozliwic Zmarlym przedostanie sie do Lodowca.
Nawet tutaj, w Dolnym Refektarzu, dalo sie zauwazyc obecnosc magii Kodeksu, uspionej w scianach i w poslancach, w grubo ciosanych skalach podlogi i sufitu. Lirael widziala znaki Kodeksu, mimo iz byly delikatne, i odgadywala zaklecia, w jakie sie ukladaly. Trudniej bylo dostrzec poslancow, bo wyraznie widoczne byly tylko znaki, ktore ich uaktywnialy. Byly tez inne, wyrazistsze, oswietlajace to i wszystkie inne pomieszczenia w podziemnym panstwie Clayrow, wykutym w gorskiej skale pod chlodna masa Lodowca.
Lirael przygladala sie twarzom gosci. Bez oslony helmow ich krotko ostrzyzone wlosy zdradzaly, ze zaden nie nosi znamienia Kodeksu na czole. Znaczylo to, ze prawie na pewno nie widza czarow, jakie ich otaczaja. Instynktownie rozdzielila swoje troche za dlugie wlosy i dotknela znamienia. Lekko zapulsowalo pod palcami i poczula zwiazek, przynaleznosc do wielkiego Kodeksu, ktory opisywal swiat. Przynajmniej byla kims w rodzaju Maga Kodeksu, chociaz nie posiadala daru Widzenia.
Straznicy kupcow powinni bardziej ufac naszym zabezpieczeniom, pomyslala Lirael, spogladajac jeszcze raz na zbrojnych mezczyzn i kobiety. Jeden z nich dojrzal jej spojrzenie i oczy ich spotkaly sie na chwile, dopoki nie odwrocila wzroku. Ujrzala mlodego mezczyzne z glowa ogolona bardziej niz u pozostalych, tak ze jego czaszka lsnila, odbijajac swiatlo od znakow Kodeksu ze sklepienia.
Chociaz probowala nie zwracac na niego uwagi, zauwazyla, ze wstaje i kieruje sie ku niej. Plytkowa zbroja byla za duza, jakby zrobiono ja na wyrost dla kogos, kto dorosnie dopiero za kilka lat. Lirael zmarszczyla sie, gdy podszedl, i odwrocila glowe. Tylko dlatego, ze Clayry co jakis czas braly sobie kochankow sposrod gosci, niektorzy ludzie uwazali, ze kazda z nich, schodzac do Dolnego Refektarza, poluje na mezczyzne. Opinia ta byla dosc rozpowszechniona, szczegolnie wsrod mlodych chlopcow w wieku okolo szesnastu lat.
-Przepraszam - odezwal sie rycerz. - Czy moge sie przysiasc?
Lirael niechetnie skinela glowa, wiec chlopak usiadl. Kaskada metalowych plytek rozdzwonila mu sie na piersi powolnym wodospadem metalu.
-Mam na imie Barra - oznajmil radosnie. - Czy jestes tutaj pierwszy raz?
-Slucham? - zapytala Lirael, zaskoczona i oniesmielona. - W Refektarzu?
-Nie - odparl Barra, smiejac sie i rozkladajac rece, zeby wskazac znacznie szerszy obszar. - Tutaj, w Lodowcu Clayrow, jestem drugi raz, wiec gdybys potrzebowala kogos, zeby cie oprowadzic... Twoi rodzice pewnie czesto tu handluja, prawda?
Lirael znow odwrocila glowe, czujac jak pieka ja policzki. Chciala cos odpowiedziec, zrobic jakas blyskotliwa uwage, ale nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze nawet ludzie z zewnatrz wiedza, ze nie ma daru Widzenia. Nawet ten glupi, niedorosniety, gadatliwy prostak.
-Jak masz na imie? - zapytal Barra, nie zauwazajac jej rumienca, nieswiadomy poczucia straszliwej pustki, jaka ja ogarnela.
Przelknela sline i zwilzyla usta, lecz nie odpowiedziala. Czula, ze nie ma zadnego imienia, zadnej tozsamosci, ktora moglaby podac. Nie mogla nawet patrzec na Barre, bo jej oczy byly pelne lez, wiec wbila wzrok w niedojedzona gruszke na talerzu.
-Chcialem sie tylko przywitac - wytlumaczyl niezrecznie, gdy zalegla zupelna cisza.
Lirael pokiwala glowa i dwie lzy spadly na owoc. Nie podniosla glowy ani nie starala sie otrzec oczu. Czula, ze rece ma rownie bezwladne i bezuzyteczne jak glos.
-Przepraszam - dodal Barra, zrywajac sie na rowne nogi z chrzestem zbroi. Lirael patrzyla spod oka, jak chlopak wraca do swojego stolu. Gdy oddalil sie o kilka stop, jeden z mezczyzn powiedzial cos, zbyt cicho, by mogla uslyszec. Barra wzruszyl ramionami, mezczyzni zas - a takze niektore kobiety - wybuchneli smiechem.
-Mam urodziny - szepnela Lirael w strone talerza, glosem bardziej przepelnionym lzami niz jej oczy. - Nie wolno plakac w urodziny.
Wstala i niezgrabnie przekroczyla lawke, by zabrac talerz i widelec do okna zmywalni. Starannie unikala wzroku wszystkich blizszych i dalszych kuzynow, ktorzy tam pracowali.
Nadal trzymala talerz, kiedy jedna z Clayrow zeszla na dol glownymi schodami i metalowa rozdzka uderzyla w pierwszy gong, stojacy u stop siedmiu schodow. Lirael zamarla, a wszyscy w Refektarzu przestali mowic, gdy Clayr schodzila, uderzajac w kolejne gongi. Ich dzwieki zlaly sie w jedno, zanim wybrzmialy w ciszy.
Nowo przybyla zatrzymala sie na dolnym stopniu i uniosla rozdzke. Serce Lirael zabilo mocniej, a zoladek zawiazal sie w supel. Bylo dokladnie tak, jak sobie wyobrazala. Poczula pewnosc, ze poranna wizja nie byla tylko wyobrazeniem, lecz wlasnie nadejsciem daru Widzenia.
Sohrae, sadzac po rozdzce, byla dzisiaj Glosem Dziewieciodniowego Czuwania, oznajmiajacym, ze czuwajace osoby ujrzaly cos waznego dla Clayrow lub dla Krolestwa. Co najwazniejsze, Glos oznajmial takze, kiedy Czuwanie widzialo dziewczynke, ktora jako kolejna otrzyma dar Widzenia.
-Znasz ja jedna, znasz je wszystkie - oznajmila Sohrae, a jej czysty glos dosiegal kazdego kata Refektarza, niosl sie az do kuchni i zmywalni na tylach. - Dziewieciodniowe Czuwanie z wielkim zadowoleniem oznajmia, ze dar Widzenia obudzil sie w naszej siostrze...
Sohrae wziela oddech, zeby kontynuowac, a Lirael zamknela oczy, wiedzac, ze Sohrae zaraz wypowie jej imie.
To musze, musze, musze byc ja - myslala. - Dwa lata pozniej niz wszyscy, a dzisiaj sa moje urodziny. To musze...
-Anniselle - zaintonowala Sohrae.
Potem odwrocila sie i wspiela sie po schodach, lekko uderzajac w gongi, a ich dzwiek stanowil lagodny kontrapunkt dla rozmow, do ktorych powrocili goscie.
Lirael otworzyla oczy. Swiat sie nie zmienil. Nie otrzymala daru Widzenia. Wszystko bedzie tak samo jak dotad, czyli koszmarnie.
-Moge prosic o talerz? - zapytala jedna z kuzynek, niewidoczna zza okna zmywalni. - Ach, to ty, Lirael! Myslalam, ze to jeden z gosci. Lepiej pospiesz sie na gore, kochana. Przebudzenie Anniselle zacznie sie za niecala godzine. Tu Glos zaglada na samym koncu, wiesz? Dlaczego jadlas tutaj, na dole?
Lirael nie odpowiedziala. Podala talerz i przeszla przez Refektarz jak lunatyczka, dotykajac po drodze niespokojnymi palcami krawedzi stolow. Myslala tylko o glosie Sohrae, powtarzajac w myslach jej slowa: "Dar Widzenia obudzil sie w naszej siostrze Anniselle".
Anniselle bedzie nosic biala szate, dostanie srebrny diadem z kamieniem ksiezycowym, podczas gdy Lirael bedzie musiala ubrac sie w najlepsza niebieska tunike, mundurek dziecka. Tunika nie miala juz lamowki, tyle razy ja przedluzano, ale i tak byla za krotka.
Dziesiec dni temu Anniselle skonczyla jedenascie lat. Lecz jej urodziny byly niczym w porownaniu z dzisiejszym dniem, dniem Przebudzenia.
Urodziny to nic - myslala Lirael, mechanicznie stawiajac jedna stope przed druga na szesciuset stopniach oddzielajacych Dolny Refektarz od Drogi Zachodniej, dwiescie krokow po sciezce, a potem sto dwa kroki w gore do tylnej bramy drzwi Kwatery Mlodych. Liczyla kazdy krok i nie patrzyla nikomu w oczy. Widziala tylko ruch bialych szat i odzianych w czarne pantofle stop, gdy wszystkie Clayry zdazaly do Wielkiej Sali, zeby uczcic kolejna dziewczynke, ktora dolaczyla do szeregow tych, co widzialy przyszlosc.
Dotarlszy do swojej komnaty, Lirael stwierdzila, ze cala, choc i tak niewielka, radosc z urodzin wyparowala. Zgasla, zdmuchnieta jak plomyk swiecy. Ten dzien nalezal do Anniselle. Musiala sprobowac cieszyc sie jej szczesciem. Powinna przestac zwracac uwage na straszliwy smutek, jaki wzbieral w jej sercu.
Rozdzial drugi
Stracona przyszlosc
Lirael rzucila sie na lozko, probujac przezwyciezyc rozpacz. Powinna zaczac sie przebierac na Przebudzenie Anniselle. Ale za kazdym razem, kiedy probowala wstac, czula, ze nie potrafi sie podniesc i kladla sie z powrotem. Mogla tylko znowu przezywac te straszna chwile w Dolnym Refektarzu, gdy nie uslyszala swojego imienia. Udalo sie jej jednak oderwac od tych wspomnien i skupic mysli na najblizszej przyszlosci. Podjela decyzje. Nie pojdzie na Przebudzenie Anniselle.
Nikt chyba nie zauwazy jej nieobecnosci, chociaz mogl po nia ktos przyjsc. Ta mysl dala jej dosc sil, by wyjsc z lozka i zbadac mozliwe kryjowki. Zwykle chowamy sie pod lozkiem, lecz pod prostym poslaniem Lirael bylo ciasno i brudno, poniewaz od tygodni nie sprzatala jak nalezy.
Przez chwile zastanawiala sie nad szafa, ale jej ksztalt i konstrukcja z desek sosnowych przypominaly stojaca pionowo trumne. Lirael zawsze miala bujna wyobraznie, ktora kuzynki nazywaly chora. Jako male dziecko lubila odgrywac dramatyczne sceny smierci ze znanych opowiesci. Wiele lat temu przestala, lecz mysl o smierci - szczegolnie o wlasnej - zawsze jej jednak towarzyszyla.
-Smierc - wyszeptala Lirael i zadrzala, slyszac wymowione na glos straszliwe slowo. Wypowiedziala je raz jeszcze, troche glosniej. Proste slowo, latwy sposob na unikniecie wszystkiego, co ja przesladowalo. Mogla nie pojsc na Przebudzenie Anniselle, lecz chyba nie uda jej sie wymigac od nastepnych.
Gdybym sie zabila - myslala - nie musialabym patrzec, jak coraz mlodsze dziewczynki otrzymuja dar Widzenia. Nie musialabym stac z grupka dzieci w niebieskich tunikach, ktore przygladaja mi sie zza rzes podczas ceremonii Przebudzenia. - Lirael znala to spojrzenie i poznawala w nim strach. Baly sie skonczyc jak ona, skazana na brak jedynej naprawde waznej rzeczy.
I nie musialaby znosic Clayrow, spogladajacych na nia ze wspolczuciem, zatrzymujacych sie i pytajacych o zdrowie. Jakby same slowa mogly przedstawic, co czuje. Gdyby potrafila opisac, jak to jest miec czternascie lat i nie posiadac daru Widzenia.
-Smierc - wyszeptala znow Lirael, delektujac sie tym slowem. Co innego jej zostalo? Zawsze miala nadzieje, ze pewnego dnia zdobedzie dar Widzenia. Ale teraz ma juz czternascie lat - czy kiedykolwiek slyszano o Clayr w jej wieku pozbawionej tego daru?
-To najlepsze, co moge zrobic - odezwala sie znow, jakby opowiadala przyjacielowi o podjeciu bardzo waznej decyzji. Jej glos zabrzmial przekonujaco, ale w duchu nie byla tak pewna. Clayry nie popelnialy samobojstw. Odebranie sobie zycia byloby ostatecznym, straszliwym potwierdzeniem, ze tu nie pasuje. Ale w sumie to chyba najlepsze wyjscie. Tylko jak sie do tego zabrac? Wzrok Lirael zatrzymal sie na wiszacym na drzwiach cwiczebnym mieczu z tepej, miekkiej stali. Moglaby rzucic sie na jego ostrze, ale to spowodowaloby powolna i bardzo bolesna smierc. Poza tym ktos z pewnoscia uslyszy, jak jeczy, i moze sprowadzic pomoc.
Istnialo chyba zaklecie, ktore ugasiloby jej oddech, wysuszylo pluca i zamknelo gardlo. Ale nie znajdzie go w ksiazkach szkolnych, "Cwiczeniach z Magii Kodeksu", ani w "Indeksie znakow Kodeksu", ktore lezaly na jej biurku. Musialaby przetrzasnac Wielka Biblioteke, ale takie informacje z pewnoscia trzymano pod kluczem i chroniono dodatkowym zakleciem.
Pozostawaly dwa w miare dostepne sposoby zakonczenia tego wszystkiego: chlod i wysokosc.
-Lodowiec - wyszeptala Lirael. To wlasnie to, postanowila. Pojdzie na schody Starmount, kiedy wszyscy beda na Przebudzeniu Anniselle, i rzuci sie na skute lodem zbocze. Kiedys, jezeli komus zechce sie szukac, znajda jej zamarzniete, polamane cialo i wtedy dowiedza sie, jak to jest byc Clayra i nie miec daru Widzenia.
Lzy naplynely jej do oczu, gdy wyobrazila sobie wielki tlum patrzacy na jej cialo niesione przez Wielka Sale. Niebieski kolor tuniki zmieni sie w biel lodu i sniegu.
Pukanie do drzwi przerwalo krotkie, chorobliwe rojenia. Lirael podniosla sie. Dziewieciodniowe Czuwanie musialo ja wreszcie ujrzec po raz pierwszy. Widzieli, jak wspina sie na lodowiec, wiec przyslaly kogos, zeby temu zapobiec i powiedziec jej, ze pewnego dnia otrzyma dar Widzenia i ze wszystko bedzie w porzadku.
Drzwi otworzyly sie, zanim Lirael zdazyla powiedziec "prosze". Natychmiast zorientowala sie, ze to nie Glos Dziewieciodniowego Czuwania, zatroskany o jej bezpieczenstwo, tylko ciotka Kirrith. Opiekunka Mlodych zawsze traktowala Lirael tak samo jak inne dzieci, nie okazujac uczuc, jakich mozna bylo sie spodziewac od ciotki.
-Tu jestes! - krzyknela irytujacym, na pozor wesolym glosem. - Szukalam cie na sniadaniu, ale byl taki tlok, ze nie moglam cie znalezc. Najlepsze zyczenia urodzinowe, Lirael!
Lirael patrzyla na Kirrith i prezent. Duza, kwadratowa paczka, owinieta czerwono-bialym papierem, obsypanym zlotym pylem. Bardzo ladny papier. Ciotka Kirrith nigdy wczesniej nie dala jej zadnego prezentu. Wyjasniala to mowiac, ze nigdy tez nie przyjmuje prezentow, lecz Lirael myslala, ze nie ma racji. Chodzi o dawanie, nie o dostawanie.
-No, otworz! - wykrzyknela Kirrith. - Do Przebudzenia zostalo niewiele czasu. Wyobrazasz sobie? To mala Anniselle!
Lirael wziela paczke. Byla miekka, lecz dosc ciezka. Przez chwile wszystkie mysli o samobojstwie zniknely, odegnane przez ciekawosc. Co to za prezent? Po chwili, gdy znow dotknela paczki, doznala zlego przeczucia. Szybko wydarla dziurke w rogu papieru i zauwazyla niebieski kolor zdradzajacy zawartosc.
-To tunika - stwierdzila, a slowa dochodzily z bardzo, bardzo daleka, jakby od kogos innego. - Dziecieca tunika.
-Tak - powiedziala Kirrith, wyniosla, w bialej szacie i z jasnymi wlosami, na ktorych bezpiecznie rozgoscily sie krazek srebra i ksiezycowy kamien. - Zauwazylam, ze twoja stara tunika jest troche za krotka, zupelnie nie na miejscu, bo przeciez sporo uroslas...
Ciotka mowila dalej, lecz Lirael nie slyszala ani slowa. Juz nic nie wydawalo sie realne. Ani nowa tunika, ktora trzymala w rekach, ani plotaca w najlepsze ciotka Kirrith. Nic.
-No, a teraz przebierz sie! - zachecala Kirrith, prostujac zagiecia wlasnej szaty. Byla postawna, wysoka kobieta, jedna z najwyzszych Clayrow. Lirael w jej obecnosci czula sie malutka i w jakis sposob brudna na tle nieskazitelnej bieli szaty Kirrith. Patrzyla na nia i myslami wrocila do lodu i sniegu. Pograzyla sie w myslach do tego stopnia, ze Kirrith musiala nia potrzasnac.
-Co sie stalo? - zapytala Lirael, zdajac sobie sprawe, ze umknela jej wiekszosc z tego, co mowila ciotka.
-Ubieraj sie! - powtorzyla Kirrith. Mala zmarszczka pojawila sie na jej czole, co sprawilo, ze diadem zsunal sie nizej i rzucil cien na oczy. - Bardzo nieuprzejmie byloby sie spoznic.
Lirael mechanicznie zdjela stara tunike i wsliznela sie w nowa. Grubo tkane plotno, sztywne od nowosci sprawialo jej troche klopotow, dopoki ciotka Kirrith nie wygladzila faldow. Gdy rece przeszly, a tunika osiadla na ramionach, siegala troche powyzej kostek.
-Mozesz jeszcze sporo urosnac - powiedziala z zadowoleniem ciotka. - A teraz naprawde musimy juz isc.
Lirael spojrzala na morze niebieskiego plotna, spowijajace ja cala, i wydalo jej sie, ze tunika jest zbyt luzna, ze nigdy nie wypelni jej cialem. Ciotka Kirrith spodziewa sie pewnie, ze nie wdzieje bieli Przebudzenia, bo tunika pasowalaby nawet wtedy, gdyby Lirael rosla do trzydziestego piatego roku zycia.
-Idz, za chwile cie dogonie - sklamala, myslac o szczycie Starmount, klifach i czekajacym lodzie. - Musze isc do toalety.
-Dobrze - odparla Kirrith, szybko wychodzac na korytarz. - Ale pospiesz sie! Pomysl sobie, co powiedzialaby twoja matka!
Lirael poszla za nia, skrecajac w lewo do najblizszej ubikacji. Kirrith udala sie w prawo, klaszczac w dlonie, zeby pogonic trojke chichoczacych osmiolatek, ktore ubieraly sie po drodze.
Lirael nie miala pojecia, co matka moglaby powiedziec o czymkolwiek. Kiedy byla mlodsza, czesto dokuczano jej na temat Arielle, dopoki nie zyskala sobie statusu wyrzutka, ktorego nikt nawet nie probuje juz draznic. Clayry czesto wybieraly sobie kochankow sposrod gosci Lodowca, a nawet z zewnatrz, lecz nieslychana rzecza bylo nie odnotowac, kto jest ojcem dziecka.
Matka przyczynila sie jeszcze do jej osamotnienia, opuszczajac Lodowiec i piecioletnia Lirael pod wplywem jakiejs wizji, ktora nie podzielila sie z innymi Clayrami. Wiele lat pozniej ciotka Kirrith powiedziala jej, ze Arielle nie zyje, chociaz nikt nie znal szczegolow na ten temat. Lirael slyszala najrozniejsze domysly, na przyklad, ze matka zostala otruta przez zazdrosne rywalki na dworze jakiegos barbarzynskiego wladcy w zamarznietej pustce Polnocy albo rozszarpana przez dzikie bestie. Najwyrazniej utrzymywala sie tam z przepowiadania przyszlosci, czego zadna Clayr nie uznalaby za wlasciwe zajecie dla ludzi swej krwi.
Bol spowodowany utrata matki tkwil w jej sercu, lecz nie tak gleboko, by nie dalo sie go odslonic. A ciotka Kirrith potrafila to doskonale.
Kiedy Kirrith i trzy skarcone dziewczynki zniknely, Lirael wrocila do swojego pokoju i wyjela cieple ubranie: plaszcz z ciezkiej zgrzebnej welny, podwojna filcowa czapke z nausznikami, nieprzemakalne buty, futrzane rekawiczki i skorzane gogle z przyciemnianymi na zielono szklami. Jakis glos mowil jej, ze glupota jest zabierac te rzeczy ze soba, skoro i tak idzie na smierc, ale drugi utrzymywal, ze nie zaszkodzi ubrac sie wlasciwie.
Poniewaz wszystkie zamieszkane czesci gory ogrzewala para doprowadzana rurami z glebokich goracych zrodel, Lirael niosla swoj ekwipunek w rece. Mniejsze rzeczy zawinela w plaszcz. Wspinaczka po schodach Starmount i tak ja rozgrzeje, nawet bez tej calej welnianej odziezy. W ostatnim gescie buntu zdjela niebieska tunike i rzucila ja na podloge. Zamiast niej wdziala neutralny stroj noszony podczas prac kuchennych w Dolnym Refektarzu - dluga popielata bawelniana bluze, siegajaca jej do kolan, i waskie niebieskie legginsy. Strojowi temu zwykle towarzyszyl plocienny fartuch, ale Lirael nie wziela go ze soba.
Bylo to dziwne uczucie skradac sie Droga Polnocna i nie widziec nikogo. Zwykle na tym ruchliwym odcinku az roilo sie od kobiet, idacych na Dziewieciodniowe Czuwanie albo z niego wracajacych, lub zajetych przyziemnymi pracami dla spolecznosci. Lodowiec byl w rzeczywistosci miasteczkiem, troche dziwnym, bo glownym zajeciem jego mieszkancow, a wlasciwie mieszkanek, bylo patrzenie w przyszlosc albo - jak Clayry stale wyjasnialy gosciom - w rozne mozliwe warianty przyszlosci.
W miejscu, w ktorym Droga Polnocna krzyzowala sie z Zygzakiem, Lirael rozejrzala sie, zeby sprawdzic, czy nikt jej nie obserwuje. Potem zrobila kilka krokow po pierwszym odcinku Zygzaka, szukajac niewielkiego otworu na wysokosci piersi. Kiedy go znalazla, zdjela z szyi lancuszek z kluczem. Wszystkie Clayry mialy takie klucze, otwieraly one wiekszosc zwyklych drzwi. Z Bramy Starmount nie korzystano czesto, lecz Lirael nie sadzila, zeby potrzebny jej byl specjalny klucz.
Wokol otworu nie bylo sladu zadnych drzwi, dopoki Lirael nie wlozyla klucza i nie przekrecila go dwukrotnie. W tej samej chwili delikatna srebrnawa linia powoli wyrysowala w zoltawym kamieniu, poczynajac od podlogi, kontur wejscia.
Lirael pchnela skrzydlo bramy i wyszla na zewnatrz. Chlodne powietrze wdarlo sie do srodka, wiec szybko zrobila krok do przodu. Gdyby w poblizu byli jacys inni ludzie, poczuliby chlodny podmuch szybciej niz cokolwiek innego. Clayry mieszkaly wprawdzie w gorze na pol przywalonej lodowcem, ale zimno wcale im nie sluzylo.
Drzwi zatrzasnely sie za dziewczyna i srebrna linia, ktora znaczyla ich kontur, powoli zanikala. Przed nia prosto wiodly schody, a znaki Kodeksu nad nimi dawaly swiatlo bardziej przycmione niz w glownych korytarzach. Stopnie byly wyzsze niz zwykle. Lirael nie pamietala tego z klasowej wycieczki sprzed wielu lat, gdy wszystkie wydawaly sie wysokie. Skrzywila sie, zaczynajac wspinaczke, bo wiedziala, ze miesnie lydek zaraz zaprotestuja przeciwko dodatkowym szesciu calom wysokosci.
Tam, gdzie schody biegly w linii prostej, mniej wiecej przez pierwsze sto stopni, towarzyszyla im barierka z brazu. Lirael przytrzymywala sie jej podczas wspinaczki, bo chlod metalu przynosil jej ukojenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczela liczyc kroki. Ich miarowy rytm na jakis czas przegonil wizje upadku po nie konczacym sie lodowym stoku.
Prawie nie zauwazyla, kiedy barierka skonczyla sie, a schody zaczely zwijac sie w dluga spirale, ktora miala ja zawiesc na sam szczyt gory Starmount. Jej siostrzany szczyt nazywal sie Sunfall, a pomiedzy nimi usadowil sie lodowiec. Mial on kiedys swoja wlasna nazwe, ale dawno o niej zapomniano. Od tysiecy lat zatem nazywano go imieniem Clayrow, ktore mieszkaly na nim, obok niego, a czasem pod nim. Z czasem nazwa ta objela tez caly zamieszkany przez nie obszar - zarowno wielka mase lodu, jak i wykute w skalach komnaty zwano Lodowcem Clayrow, jakby stanowily jedno.
Clayry bynajmniej nie wybieraly pokojow zbyt blisko lodowca. Mieszkaly w gorze od tysiacleci, zajmujac tunele wydrazone przez prawie wymarle juz robaki lub prowadzac wlasne wykopy - za pomoca magii lub sily fizycznej. W tym samym czasie lodowiec kontynuowal nieublagany marsz w dol doliny, ocierajac sie o szczyty, ktore sciskaly mu boki. Niszczyl kamienie i nie zwracal uwagi na tunele Clayrow.
Oczywiscie Widzialy, dokad zmierza lodowiec, lecz nie powstrzymywalo to ambitnych budowniczych z przeszlosci. Najwyrazniej uwazaly, ze przybudowki beda trwac tak dlugo, jak one, byc moze trzy lub cztery pokolenia po nich - wystarczajaco dlugo, zeby ich praca nie poszla na marne.
Lirael myslala o tych budowniczych i zastanawiala sie, dlaczego schody maja tak wysokie i niewygodne stopnie. Ale po chwili nawet ich mechaniczne liczenie nie moglo utrzymac w ryzach jej wyobrazni. Zaczela myslec, jak teraz wyglada Anniselle. Moze stoi po dzieciecej stronie Wielkiej Sali - sylwetka w bieli na tle niebieskiego pola. Zapewne bedzie spogladala na przeciwlegla strone, prawie nieswiadoma obecnosci wielu szeregow ubranych na bialo Clayrow, siedzacych w lawkach, ktore rozciagaly sie po obu stronach Sali przez kilkaset jardow w dwudziestu jeden rzedach. Lawki, zrobione ze starego, ciemnego mahoniu, mialy jedwabne poduszki, ktore zmieniano co piecdziesiat lat, a towarzyszyl temu uroczysty ceremonial.
Po drugiej stronie Sali stanie Glos Dziewieciodniowego Czuwania i moze takze kilka osob z obsady Czuwania, jezeli pozwoli im na to rozklad zajec. Beda stali wokol Kamienia Kodeksu, ktory wznosil sie z podlogi Sali - pojedynczy blok kamienny mieniacy sie wszystkimi znakami Kodeksu, opisujacymi na swiecie to co widzialne i niewidzialne. A na Kamieniu Kodeksu, wyzej niz mozna dosiegnac, procz Glosu z rozdzka o metalowym koncu, widniec bedzie symbolizujacy nowa Clayre, diadem ze srebra i ksiezycowych kamieni, ktore odbijaja znaki Kodeksu.
Lirael zmusila zmeczone nogi do pokonania jeszcze jednego stopnia. Anniselle nie bedzie sie meczyc. Tylko kilkaset krokow wsrod usmiechnietych twarzy. Potem, kiedy zaloza jej diadem na skronie, powstanie tumult, towarzyszacy podnoszeniu sie z miejsc, a na koniec wielki aplauz, ktory rozniesie sie echem przez Sale i potoczy dalej. Przebudzenie Anniselle, prawdziwej Clayry, pani Widzenia, przyjetej przez jedna i przez wszystkich, w odroznieniu od Lirael, ktora zawsze byla samotna i zapomniana. Zbieralo jej sie na placz, lecz odegnala lzy. Jeszcze tylko sto krokow i bedzie przy Bramie Starmount. Kiedy przejdzie przez nia i przez szeroki taras, stanie na lodowcu i spojrzy w dol, w lodowa smierc.
Rozdzial trzeci
Papierowe Skrzydla
Lirael odpoczywala przez chwile u szczytu schodow Starmount, lecz chlod kamieni zbyt dawal jej sie we znaki. Ubrala sie do wyjscia. Po wlozeniu gogli caly swiat nabral zielonych barw. Na koniec wyciagnela z kieszeni jedwabny szalik, obwiazala nim nos wraz z ustami i wlozyla nauszniki.
Tak ubrana mogla byc jedna z Clayrow. Nikt nie widzial jej twarzy, wlosow ani oczu. Wygladala dokladnie tak samo jak wszystkie inne. Gdy znajda jej cialo, nawet nie beda wiedzieli, czyje jest, dopoki nie zdejma czapki, gogli i szalika.
Po raz ostatni bedzie wygladac jak Clayr.
Mimo to zawahala sie przed drzwiami, prowadzacymi do hangaru Papierowych Skrzydel przy Bramie Starmount. Chyba nie bylo jeszcze za pozno, zeby wrocic, powiedziec, ze zjadla cos, po czym zrobilo jej sie niedobrze, wiec musiala zostac w pokoju. Jezeli sie pospieszy, prawie na pewno zdazy wrocic, zanim wszyscy przyjda z Przebudzenia.
Ale nic to nie zmieni.
-Niczego dobrego sie tam nie spodziewam - stwierdzila - wiec rownie dobrze moge pojsc popatrzec na klify. Ostateczna decyzje podejme na miejscu.
Znow wyjela klucz. Niezgrabnie manipulujac palcami w grubych rekawiczkach, otworzyla drzwi. Tym razem ich zarys byl widoczny, lecz drzwi chronione byly zakleciem. Lirael czula, jak Magia Kodeksu wyplywa na zewnatrz przez klucz, przenika futrzane podbicie rekawic i jej dlon, by dotrzec do ramion. Poczula napiecie, potem odprezyla sie, gdy zaklecie odeszlo. Przed czymkolwiek mialo ja chronic, nie dotyczylo jej samej.
Za drzwiami bylo jeszcze zimniej, mimo ze pozostawala nadal we wnetrzu gory. Ogromna komora, w ktorej sie znalazla, byla hangarem Papierowych Skrzydel. Clayry przechowywaly tam swoje magiczne statki powietrzne, z ktorych trzy spaly w poblizu. Wygladem przypominaly waskie kanu ze skrzydlami i ogonami jastrzebi. Lirael poczula pokuse dotkniecia jednego z nich, ale wiedziala, ze nie powinna. Machiny zrobione byly z tysiecy arkuszy laminowanego papieru. Czesciowo jednak skladaly sie z czarow, dlatego mozna je bylo okreslic jako stworzenia myslace. Oczy namalowane na najblizszej, srebrno-zielonej, byly teraz ciemne, ale przy najlzejszym dotyku natychmiast rozjarzylyby sie dziwnym swiatlem. Nie miala pojecia, co moga wtedy zrobic. Wiedziala tylko, ze powietrznymi statkami sterowano za pomoca wygwizdywania znakow Kodeksu. Sama tez potrafila gwizdac, lecz nie znala potrzebnych zaklec ani specjalnych technik.
Ominela wiec Papierowe Skrzydla ostroznie i skierowala sie do bramy. Byla ogromna - wystarczajaco szeroka, by moglo przez nia przejsc trzydziestu ludzi lub dwie machiny - i przynajmniej cztery razy wyzsza od niej samej. Na szczescie nie musiala nawet probowac jej otwierac, bo w lewym skrzydle bramy wyciete byly drzwi. Chwila pracy z kluczem, musniecie ochronnego zaklecia i znalazla sie na zewnatrz.
Rownoczesnie uderzyly ja zimno i swiatlo sloneczne. Zimno przenikalo nawet przez grube ubranie, a swiatlo bylo tak jasne, ze musiala przymknac oczy, choc ukryte za szklami gogli.
Byl piekny letni dzien. W dolinie, ponizej lodowca, panowal upal. Tu, na gorze, bylo zimno. Chlod pochodzil glownie od wiatru wiejacego od lodowca.
Oczom Lirael ukazal sie szeroki, nienaturalnie plaski taras wyciety w zboczu. Mial okolo stu jardow dlugosci i piecdziesieciu szerokosci. Ze wszystkich stron otaczaly go zwaly sniegu i lodu, lecz sam taras byl tylko troche przyproszony. Wiedziala, ze w takim stanie utrzymuja go poslancy Kodeksu - stworzeni czarami sludzy, ktorzy zamiatali, usuwali szuflami i reperowali go przez caly rok, bez wzgledu na pogode. Teraz nie bylo widac zadnego z nich, lecz magia Kodeksu, kierujaca ich dzialaniami, czaila sie pod plytami z kamienia, ktorymi wylozony byl taras.
Po drugiej jego stronie zbocze opadalo gwaltownie w dol, tworzac pionowa przepasc. Lirael przyjrzala sie jej, lecz zobaczyla tylko blekitne niebo pociete smuzkami nisko wiszacych oblokow. Bedzie teraz musiala przejsc przez taras i spojrzec w dol, zeby tysiac stop ponizej zobaczyc glowny masyw lodowca. Ale nie przeszla. Zamiast tego wyobrazila sobie, co by sie stalo, gdyby skoczyla. Jesli wyskoczy wystarczajaco daleko za krawedz tarasu, spadnie na lod i smierc przyjdzie szybko. Gdyby jednak upadla blizej, uderzy w wystajacy kawalek skaly, zaledwie trzydziesci lub czterdziesci stop ponizej, a potem przez reszte drogi bedzie zjezdzac i odbijac sie od zmarznietego zbocza sila rozpedu, za kazdym uderzeniem lamiac kosci.
Zadrzala i odwrocila wzrok. Teraz, gdy znalazla sie na miejscu, zaledwie kilka krokow od przepasci, nie byla juz pewna, czy samobojstwo to taki dobry pomysl. Lecz ilekroc wracala mysla do swojej przyszlosci, czula sie slaba i osaczona, jakby wszystkie drogi byly zamkniete przez sciany - zbyt wysokie, by sie na nie wspiac.
Na razie zmusila sie do kilku krokow, zeby przynajmniej spojrzec w przepasc. Lecz jej nogi zyly jakby osobnym zyciem, przesuwaly sie wzdluz tarasu, zamiast zblizac do krawedzi.
Pol godziny pozniej wrocila do Bramy Starmount, przeszedlszy taras cztery razy wzdluz i nie osmieliwszy sie podejsc do krawedzi klifu po drugiej stronie. Najblizej udalo jej sie znalezc przy krawedzi w miejscu, skad wzbijaly sie w powietrze Papierowe Skrzydla, ale tu spadek wynosil zaledwie kilkaset stop po zboczu gory znacznie mniej stromym niz lodowiec. Nawet jednak wtedy nie mogla zblizyc sie do krawedzi na mniej niz dwadziescia stop.
Zastanawiala sie, w jaki sposob Papierowe Skrzydla startowaly po drugiej stronie tarasu. Nigdy nie widziala startu ani ladowania tych machin, dlatego spedzila troche czasu, probujac to sobie wyobrazic. Z pewnoscia slizgaja sie przez jakis czas po lodzie, a potem w jednej chwili wznosza w powietrze. Ale w ktorym miejscu? Czy potrzebuja dlugiego rozbiegu, jak niebieskie pelikany, ktore widziala na rzece Ratterlin, czy tez moga szybowac prosto w gore jak sokoly?
Wszystkie te pytania rozbudzily jej ciekawosc. Postanowila zaryzykowac i przyjrzec sie jednej z machin w hangarze, gdy nagle zorientowala sie, ze czarny punkcik, ktory zauwazyla wysoko nad glowa, nie jest wytworem jej wyobrazni ani malenka chmura burzowa, lecz prawdziwym Papierowym Skrzydlem, podchodzacym do ladowania.
W tej samej chwili uslyszala basowy grzmot towarzyszacy otwieraniu Bramy Starmount. Nerwowo zerkala to na nia, to na powietrzny statek. Co robic?
Mogla przebiec przez taras i rzucic sie z niego, ale nie miala juz na to ochoty. Chwila najczarniejszej rozpaczy mine