GARTH NIX Stare Krolestwo 02: Lirael Corka Clayrow tlumaczyl Rafal Smietana Annie, rodzinie, przyjaciolomoraz pamieci Bytenix (1986-1999), prawzoru Podlego Psiska Prolog Lato bylo gorace i parne. Od komarow roilo sie wszedzie, od miejsca, w ktorym mnozyly sie w zgniliznie porosnietych trzcinami brzegow Czerwonego Jeziora az do stop gory Abed. Male, jasnookie ptaszki lataly w chmurach owadow, jedzac do syta. Nad nimi zas krazyly ptaki drapiezne, pozerajac je. Bylo wszakze jedno miejsce w poblizu jeziora, nad ktore nie zapuszczal sie ani komar, ani ptak, gdzie nie rosla trawa, gdzie nie postala noga zywego stworzenia. Niski pagorek oddalony o ponad dwie mile od wschodniego brzegu. Kopiec z ubitego pylu i skal, nagich i obcych posrod dzikiej zieleni traw i zielonego lasu, ktory wspinal sie na pobliskie wzgorza. Nie mial nazwy. A nawet jezeli kiedykolwiek pojawila sie ona na mapie Starego Krolestwa, mapa ta dawno zaginela. Kiedys w poblizu znajdowaly sie farmy, lecz nie blizej niz mile. Nawet kiedy mieszkali tam ludzie, nie spogladali w strone kopca ani o nim nie mowili. Najblizsza miejscowoscia byla Krawedz, niebezpieczna osada, ktorej mieszkancy nie znali lepszych czasow, lecz nie porzucili jeszcze nadziei na ich nadejscie. Dobrze wiedzieli, ze lepiej omijac wschodni brzeg Czerwonego Jeziora. Nawet zwierzeta lesne i lakowe unikaly okolic kopca i instynktownie trzymaly sie z dala od kazdego, kto zmierzal w jego kierunku. Na przyklad od czlowieka stojacego na skraju lasu, w miejscu, gdzie wzgorze stapialo sie w jedno z rownina nad jeziorem. Byl to chudy, lysiejacy mezczyzna, odziany w skorzana zbroje oslaniajaca go od lydek po dlonie, wokol szyi i stawow wzmocniona metalem pokrytym czerwona emalia. W lewej dloni trzymal nagi miecz, przewieszony przez ramie. Prawa spoczywala na skorzanym pasie przechodzacym na ukos przez klatke piersiowa. Zwisalo z niego siedem mieszkow - najmniejszy rozmiarow fiolki na leki, najwiekszy - tak duzy jak jego zacisnieta dlon. Wystawaly z nich drewniane uchwyty. Czarne, hebanowe, po ktorych wedrowal palcami jak pajak po scianie. Jeden rzut oka wystarczal, by zorientowac sie, ze sa to uchwyty dzwonkow, zdradzajacych profesje mezczyzny. Nekromanta mial ze soba siedem dzwonkow swojej mrocznej sztuki. Przez jakis czas spogladal w dol, na kopiec i zauwazyl, ze nie jest pierwszym, ktory przybyl tu tego dnia. Na szczycie kopca staly dwie osoby, a falujace powietrze zdradzalo, ze w poblizu znajduja sie jeszcze inne, mniej widoczne istoty. Mezczyzna zastanawial sie, czy nie lepiej byloby poczekac do zmierzchu, ale wiedzial, ze nie ma takiego wyboru. Nie byla to jego pierwsza wyprawa do kopca. Gleboko pod nim kryla sie Moc, uwieziona w glebi ziemi. Przywolywala go z Krolestwa, wzywajac do siebie na dzien letniego przesilenia. Wzywala go teraz i nie mogl jej sie przeciwstawic. Zachowal jednak na tyle dumy, by oprzec sie pokusie przebiegniecia ostatniej pol mili, jaka dzielila go od miejsca przeznaczenia. Powstrzymywal sie ze wszystkich sil, a gdy stopami dotknal nagiej ziemi otaczajacej kopiec, zrobil to rozwaznie, bez zadnych oznak pospiechu. Jednego z ludzi znal i spodziewal sie tutaj zastac. Starszy mezczyzna, ostatni z rodu tych, co sluzyli rzeczy spoczywajacej pod kopcem, dzialal jako kanal Mocy, chroniac ja przed spojrzeniami widzacych wszystko wiedzm z lodowej groty. Fakt, ze byl sam i nie mial u boku zasmarkanego ucznia, dodawal otuchy. Zblizal sie czas, gdy Moc nie bedzie musiala ukrywac sie dluzej pod ziemia. Drugiej osoby nie znal. Kobieta lub cos, co kiedys nia bylo. Nosila matowa maske z brazu i grube futro barbarzyncow z Polnocy. Niepotrzebne, niewygodne, zupelnie nie pasujace do takiej pogody... chyba ze przez skore wyczuwala jeszcze cos innego niz swiatlo slonca. Na palcach obleczonych w jedwabne rekawiczki miala kilka koscianych pierscionkow. -Ty jestes Hedge - stwierdzila obca. Mezczyzne zaskoczyla moc w jej glosie. Tak jak sie domyslal, byla guslarka Wolnych Magow, lecz znacznie potezniejsza niz mogl przypuszczac. Znala jego imie lub przynajmniej jedno z jego imion - to najmniejsze, ktorego ostatnio uzywal najczesciej. On takze byl guslarzem Wolnych Magow jak wszyscy parajacy sie nekromancja. -Sluga Kerrigora - kontynuowala kobieta. - Widze jego znamie na twoim czole, chociaz przyznaje, ze calkiem sprytnie je ukryles. Hedge wzruszyl ramionami i dotknal tego, co przypominalo znamie Kodeksu na czole. Znamie peklo na dwie czesci i odslonilo szpetna blizne, ktora wila sie i czolgala po skorze. -Nosze znamie Kerrigora - odparl spokojnie. - Ale Kerrigora nie ma, bo pojmala go Abhorsen i wiezila przez ostatnie czternascie lat. -Teraz bedziesz sluzyc mnie - powiedziala kobieta tonem nie znoszacym sprzeciwu. - Powiedz mi, jak zlaczyc sie z Moca, ktora ukryta jest pod tym kopcem, a sprawie, ze zegnie sie pod moja wola. Hedge sklonil glowe, skrywajac usmiech. Czy nie przypominalo to dni po upadku Kerrigora, gdy przyszedl do kopca? -Od zachodniej strony jest kamien - powiedzial, wskazujac mieczem kierunek. - Odsun go, a zobaczysz waski tunel opadajacy stromo w dol. Podazaj za nim do miejsca, w ktorym przegradza go plaski kamien. U jego stop zobaczysz saczaca sie wode. Skosztuj jej, a poczujesz Moc, o ktora ci chodzi. Nie wspomnial o tym, ze tunel jest jego wlasnoscia, wynikiem pieciu lat wysilkow, ani o tym, ze saczaca sie woda to pierwszy widoczny znak walki o wolnosc toczacej sie od ponad dwoch tysiecy lat. Kobieta skinela glowa. Waski fragment ciala wokol maski nie zdradzal wyrazu twarzy, jakby znajdujace sie pod nia rysy stezaly na podobienstwo metalu. Potem odwrocila sie i wypowiedziala zaklecie, a z kazdym slowem z ust maski wydobywal sie bialy dym. Kiedy skonczyla, spod jej stop podniosly sie dwa stworzenia, wczesniej niemal niewidoczne na tle zeschlej ziemi. Dwie, niesamowicie wychudle, przypominajace ludzi istoty, o miesniach z wirujacej mgly i kosciach z bialo-niebieskiego ognia. Stworzenia Wolnej Magii, ktore ludzie nazywali Hishami. Hedge przyjrzal sie im z uwaga i oblizal wargi. Poradzilby sobie z jednym, ale dwoch zmusiloby go do ujawnienia Mocy, ktora poki co lepiej bylo zachowac w ukryciu. Starzec nic by nie pomogl. Nadal siedzial tam, gdzie przedtem, mamroczac cos pod nosem. -Jezeli nie wroce przed zmierzchem - powiedziala kobieta - moi sludzy rozerwa cie na strzepy. Cialo i dusze tez, na wypadek, gdybys chcial szukac schronienia w Smierci. -Zaczekam tu - odparl Hedge, siadajac na jalowej ziemi. Teraz, gdy juz poznal instrukcje Hishow, nie stanowili dla niego zadnego zagrozenia. Odlozyl miecz i przycisnal ucho do ziemi. Poprzez jej warstwy, poprzez zwaly skal slyszal nie milknacy szept Mocy, chociaz jego mysli i slowa nie mogly przeniknac petajacych ja okowow. Pozniej, jezeli bedzie to konieczne, zejdzie do tunelu, zaczerpnie wody i otworzy umysl, wysylajac mysli z powrotem w gore cieknacego strumyczka, ktory przedarl sie przez wszystkie siedem warstw chronionych potrojnymi zakleciami. Przez srebro, zloto i olow, jarzebine, jesion i dab, a takze przez siodma warstwe kosci. Hedge nie zwracal uwagi na to, ze kobieta odchodzi, ani na odglos odsuwania wielkiego glazu, mimo ze byl to czyn ponad sily zwyklego czlowieka, a nawet kilku zwyklych ludzi. Gdy wrocila, Hedge stal na samym szczycie kopca i spogladal na poludnie. Hishe staly obok, ale nie poruszyly sie, gdy ich pani wspiela sie ku nim. Starzec siedzial tam, gdzie zawsze, nie przestajac mamrotac, ale Hedge nie mogl stwierdzic, czy mowil zaklecia, czy bredzil. Wiedzial, ze to nie czary, chociaz w glosie starca wyczuwal Moc kopca. -Bede ci sluzyc - powiedziala kobieta. Z jej glosu uszla arogancja, choc nadal dzwieczala w nim Moc. Hedge zauwazyl skurcz miesni szyi, gdy wypowiadala te slowa. Usmiechnal sie i uniosl reke. -Wokol kopca znajduja sie Kamienie Kodeksu, ktore postawiono zbyt blisko. Zniszczysz je. -Zniszcze - zgodzila sie kobieta, pochylajac glowe. -Sluzylas Czarnej Magii - mowil dalej Hedge. W dawnych latach Kerrigor sciagnal do siebie wszystkich nekromantow z Krolestwa, ktorzy sluzyli mu jako pomniejsi rycerze. Wiekszosc z nich zginela podczas upadku Kerrigora albo pozniej, z reki Abhorsenow. Nieliczni przetrwali, lecz kobieta nigdy nie byla Sluga Kerrigora. -Dawno temu - przyznala kobieta. Hedge poczul w niej lekkie drgnienie Zycia, zanurzone gleboko pod podbitym zakleciami futrem i maska z brazu. Byla stara wiedzma. Bardzo, bardzo stara - do niczego dla nekromanty, ktory musi wejsc w Smierc. Chlod rzeki Smierci mial szczegolny smak dla tych, ktorzy unikali jej szponow az do konca danego im czasu. -Wezmiesz ze soba dzwonki. Do pracy, ktora masz przed soba, bedziesz potrzebowac wielu Zmarlych. Hedge odpial pas i bardzo ostroznie podal go kobiecie, pilnujac, zeby przypadkiem nie potracic zadnego dzwonka. Dla siebie mial drugi komplet, zabrany pomniejszemu nekromancie w chaosie powstalym po klesce Kerrigora. Odzyskanie ich wiazalo sie z pewnym ryzykiem, bo ukryte byly w samym srodku Krolestwa od dawna pozostajacej we wladaniu Krola i Krolowej Abhorsen. Ale w najblizszych planach nie potrzebowal dzwonkow. Nawet nie mogl ich zabrac tam, dokad zamierzal isc. Kobieta wziela dzwonki, lecz nie zalozyla pasa. Zamiast tego wyprostowala prawa reke dlonia do gory. Lsnila tam malenka iskierka - odprysk metalu swiecacy jasnym, niemal bialym plomieniem. Hedge wyciagnal reke. Opilek przeskoczyl na nia, sadowiac sie tuz pod skora i nie pozostawiajac sladu krwi. Przylozyl dlon do twarzy, czujac tchnienie Mocy. Potem powoli zacisnal dlon i usmiechnal sie. Nie dla niego ta iskra rzadkiego metalu. Byla ziarnem, ktore mozna zasiac w wielu glebach. Hedge mial wobec niego szczegolny plan, bardzo zyzna grzadke, na ktorej wyrosnie i wyda upragnione owoce. Ale pewnie minie wiele lat, zanim bedzie mogl zasiac ja w miejscu, gdzie spowoduje najwiecej szkod. -A ty? - zapytala kobieta. - Dokad pojdziesz? -Pojde na poludnie, Chlorr - powiedzial Hedge, pokazujac, ze zna jej imie i wie o niej jeszcze cos wiecej. - Na poludnie do Ancelstierre, na druga strone Muru. To moj kraj rodzinny, chociaz moj duch nie jest dzieckiem tej bezsilnej ziemi. Mam tam i jeszcze dalej wiele do zrobienia. Ale skontaktuje sie z toba, kiedy zajdzie potrzeba albo gdy dojda mnie wiesci, ktore mi sie nie spodobaja. Odwrocil sie i odszedl bez slowa. Przeciez pan nie musi zegnac sie ze swymi slugami. Czesc pierwsza Stare Krolestwo Czternasty rok od powrotu na tronkrola Touchstone'a I Rozdzial pierwszyUrodziny pod zlym znakiem Gleboko we snie Lirael czula, jak ktos glaszcze ja po czole. Lagodny, miekki dotyk chlodnej dloni na rozgoraczkowanej skorze dziewczynki. Usmiechala sie, bo sprawial jej radosc. Potem sen zmienil sie i Lirael zmarszczyla czolo. Dotyk nie byl juz miekki i serdeczny, lecz szorstki i bolesny. Juz nie chlodny, lecz goracy, nawet piekacy... Obudzila sie. Natychmiast zauwazyla, ze sciagnela z siebie koldre i lezy twarza na szorstkim, welnianym poszyciu materaca. Poduszka spadla na podloge. Poszewke, ktora teraz zwieszala sie z krzesla, musiala zedrzec podczas sennego koszmaru. Lirael rozejrzala sie po swojej komnacie, lecz nie dostrzegla innych sladow nocnej utarczki ani zniszczen. Szafa z grubo ociosanych sosnowych desek stala prosto, rygiel z matowej stali nadal byl zasuniety. Biurko i krzeslo staly w przeciwleglym kacie, a miecz cwiczebny spokojnie wisial w pochwie na drzwiach. Najwyrazniej noc minela spokojnie. Czasami w przeplatanym koszmarami snie Lirael spacerowala, rozmawiala i siala spustoszenie. Lecz zawsze tylko w swoim ulubionym pokoju. Nie chciala nawet myslec o tym, co by bylo, gdyby musiala wrocic do rodzinnych komnat. Znow zamknela oczy i nasluchiwala. Byla cisza, co oznaczalo, ze do Porannego Dzwonu zostalo jeszcze sporo czasu. Odzywal sie on codziennie o tej samej porze, wywolujac Clayry z lozek na powitanie nowego poranka. Lirael jeszcze silniej zacisnela powieki i probowala ponownie zasnac. Chciala, zeby wrocilo uczucie dotkniecia dloni na czole. To dotkniecie bylo jedyna rzecza, jaka zapamietala po swojej matce. Nie twarz ani nie glos - tylko dotyk jej chlodnej dloni. Dzisiaj rozpaczliwie go potrzebowala, lecz jej matka dawno odeszla, gdy Lirael miala piec lat, bez slowa, bez zadnego wyjasnienia, zabierajac ze soba sekret ojcostwa dziewczynki. Tylko znieksztalcona wiesc o jej smierci nadeszla z dalekiej Polnocy trzy dni przed dziesiatymi urodzinami Lirael. Gdy przypomniala sobie o tym, wszelkie nadzieje na sen zniknely. Jak kazdego ranka, dziewczyna zaprzestala prob zaciskania powiek. Pozwolila im sie otworzyc i przez kilka minut wpatrywala sie w sufit. Przez noc kamien sie nie zmienil. Nadal byl szary i zimny, z niewielkimi plamkami rozu. Znak Kodeksu tez sie tam zarzyl, cieply i zloty, zatopiony w kamieniu. Swiecil mocniej niz w chwili przebudzenia i rozjasnial sie coraz bardziej, gdy usiadla na lozku, poszukujac butow. Pokoje Clayrow ogrzewala para cieplych zrodel i magia, lecz kamienne podlogi byly zawsze zimne. -Dzisiaj koncze czternascie lat - wyszeptala. Wlozyla buty, lecz nie uczynila ruchu, by wstac. Od czasu, gdy wiadomosc o smierci matki dotarla do niej w przeddzien dziesiatych urodzin, wszystkie nastepne odbierala jak zwiastuny nieszczescia. -Czternascie lat! - powtorzyla Lirael. Przepelnial ja bol. Miala czternascie lat i w swiecie poza Lodowcem Clayrow bylaby kobieta. Lecz tutaj nadal musiala nosic niebieska tunike dziecka, bo wejscia w doroslosc nie okreslal wiek, lecz dar Widzenia. Jeszcze raz zacisnela powieki, zmuszajac sie do spojrzenia w przyszlosc. Wszyscy w jej wieku posiedli ten dar. Wiele mlodszych dzieci nosilo juz biale szaty i diadem z kamienia ksiezycowego. Bylo nie do pomyslenia, zeby w wieku czternastu lat dziewczyna z klanu Clayrow jeszcze go nie otrzymala. Otworzyla oczy, lecz nie miala zadnej wizji. Zobaczyla tylko swoj prosty pokoj, troche zamazany przez lzy. Otarla je i wstala. -Nie mam ojca, matki ani daru Widzenia - powiedziala, otwierajac szafe i wyciagajac recznik. Dobrze znana litania. Powtarzala ja czesto, chociaz ilekroc to czynila, czula uklucie smutku w zoladku. Zupelnie jakby bolal ja zab, a ona draznila go jezykiem. Mimo bolu nie mogla zostawic tego w spokoju. Rana byla teraz czescia jej osobowosci. Lecz moze pewnego dnia, juz wkrotce, wezwie ja Glos Dziewieciodniowego Czuwania. Obudzi sie wtedy i powie: "Nie mam matki, nie mam ojca, ale mam dar Widzenia". -Dostane ten dar - wymamrotala do siebie Lirael. Otworzyla drzwi i na palcach poszla korytarzem w strone lazienek. Znaki Kodeksu rozjasnialy sie, gdy przechodzila pod nimi, rozswietlajac polmrok. Lecz wszystkie pozostale drzwi w Kwaterze Mlodych byly zamkniete. Kiedys Lirael glosnym pukaniem wzywala mieszkajace tam sieroty na wczesna kapiel. Ale tak bylo wiele lat temu. Zanim wszystkie dostaly dar Widzenia. Opiekunka mlodych byla wtedy Merell. Rzadzila nimi lekka reka. Teraz te role przejela Kirrith, ciotka Lirael. Gdyby tylko uslyszala jakis halas, wyszlaby z pokoju w szlafroku w bialo-bordowe pasy, zeby nakazac cisze i szacunek dla spiacych starszych. Nie traktowala Lirael w wyjatkowy sposob. Wrecz przeciwnie. Kirrith byla przeciwienstwem matki Lirael, Arielle. Uwielbiala zasady, przepisy, tradycje i posluszenstwo. Kirrith nigdy nie opuscilaby Lodowca, zeby pojsc nie wiadomo dokad i wrocic w siodmym miesiacu ciazy. Lirael zmarszczyla brwi przy drzwiach Kirrith. Nie, Kirrith nigdy jej tego nie powiedziala. Nie chciala mowic o mlodszej siostrze. Ta garstka informacji, jakie Lirael zdobyla o matce, pochodzila z podsluchiwania rozmow kuzynow, podczas ktorych zastanawiali sie, co zrobic z dziewczynka, ktora tak wyraznie nie jest jedna z nich. Lirael skrzywila sie na te mysl. Grymas nie zniknal, nawet gdy szorowala twarz w goracej kapieli. Zmyl go dopiero dreszcz po zanurzeniu w zimnej wodzie dlugiego basenu. Pojawil sie znow, gdy Lirael czesala sie przed duzym lustrem w szatni. Byl to wysoki na osiem i szeroki na dwanascie stop prostokat ze stali, troche zasniedzialy przy brzegach. Poznym rankiem stanie przed nim cala osemka sierot mieszkajacych w Kwaterze Mlodych. Lirael nie znosila wspolnego korzystania z lustra, bo eksponowalo kolejna roznice miedzy nia i dziecmi. Wiekszosc Clayrow miala brazowa skore, nabierajaca szybko glebokiej, kasztanowej opalenizny na stokach Lodowca, jasnoblond wlosy i jasne oczy. W ich otoczeniu Lirael wygladala jak blady chwast posrod zdrowych kwiatow. Jej biala skora spiekala sie na raka, zamiast lagodnie sie opalac, miala tez ciemne oczy i jeszcze ciemniejsze wlosy. Wiedziala, ze odziedziczyla karnacje po nie znanym ojcu. Arielle nigdy jej tego nie powiedziala - nastepny wstyd dla i tak przepelnionej bolem dziewczyny. Kobiety z rodu Clayrow czesto miewaly dzieci z mezczyznami, ktorzy odwiedzali Lodowiec, ale zwykle nie odjezdzaly wraz z nimi ani nie utrzymywaly ojcostwa w sekrecie. I z niewiadomego powodu prawie zawsze rodzily dziewczynki - jasnowlose, brazowe jak kasztany, z blekitnymi lub jasnozielonymi oczami. Z wyjatkiem Lirael. Nie mogla o tym zapomniec. Skupila sie na czesaniu, czterdziesci dziewiec ruchow grzebienia po kazdej stronie. Czula, ze wzbiera w niej nadzieja. Moze to dzis nadejdzie ten dzien. Czternaste urodziny ozdobione najlepszym mozliwym prezentem, darem Widzenia. Mimo to nie miala ochoty jesc sniadania w Srodkowym Refektarzu. Wiekszosc Clayrow tam wlasnie jadla, musialaby wiec zasiasc przy stole z dziewczynkami mlodszymi o trzy lub nawet cztery lata, pasujac do nich jak oset do bukietu z ogrodowych kwiatow i do tego ubrana na niebiesko. Wszystkie dziewczyny w jej wieku nosily juz biale szaty i siadywaly przy stolach ukoronowanych i uznanych Clayrow. Minela dwa ciche korytarze i zeszla klatka schodowa, wijaca sie spiralnie w dwoch przeciwnych kierunkach, na sam dol do Dolnego Refektarza. W nim jadali handlarze i interesanci, ktorzy przybyli poprosic Clayry, zeby zajrzaly w ich przyszlosc. Jedynymi Clayrami w tym pomieszczeniu byla obsluga kuchni lub osoba odczytujaca liste gosci. Albo prawie jedynymi. Byl ktos jeszcze. Lirael miala nadzieje, ze przyjdzie. Glos Dziewieciodniowego Czuwania. Schodzac po ostatnich stopniach, Lirael wyobrazila sobie te scene. Glos kroczy w dol po schodach, uderza w gong, potem zatrzymuje sie, zeby oznajmic, iz Dziewieciodniowe Czuwanie ujrzalo ja - Lirael - koronowana diademem z kamienia ksiezycowego i ze wreszcie otrzymuje upragniony dar Widzenia. Tego ranka w Dolnym Refektarzu panowal niewielki ruch. Tylko trzy sposrod szescdziesieciu stolikow byly zajete. Lirael podeszla do czwartego, jak najdalej od innych, i odsunela lawke. Wolala siadac sama, nawet bez towarzystwa Clayrow. Dwa stoliki zajmowali kupcy, przypuszczalnie z Belisaere. Rozmawiali glosno o pieprzu, imbirze, galce muszkatolowej i cynamonie, ktore przywiezli z dalekiej Polnocy i mieli nadzieje sprzedac Clayrom. Prowadzona podniesionymi glosami rozmowa o jakosci i mocy przypraw byla wyraznie adresowana do pracujacych w kuchni. Lirael pociagnela nosem. Szumne zapowiedzi mogly byc prawda. Zapach gozdzikow i galki muszkatolowej dochodzacy z pakunkow kupcow byl bardzo silny, lecz przyjemny. Lirael potraktowala to jako kolejna dobra wrozbe. Przy trzecim stole rozsiedli sie straznicy kupcow. Nawet tutaj, we wnetrzu Lodowca, mieli na sobie zbroje z zachodzacych na siebie plytek metalu, miecze zas, ukryte w pochwach, trzymali pod reka. Najwyrazniej mysleli, ze bandyci albo ktos jeszcze gorszy moze latwo przebyc waska sciezke wzdluz rzecznego wawozu i wywazyc brame, wiodaca do ogromnego kompleksu we wnetrzu gory. Oczywiscie wiekszosci fortyfikacji nie byli w stanie dostrzec. Na sciezce wzdluz rzeki roilo sie od znakow Kodeksu sluzacych do ukrywania i oslepiania, a pod plaskimi kamieniami, ktorymi wylozona byla sciezka, kryli sie poslancy Kodeksu o ksztaltach dzikich bestii i groznych wojownikow. Wkroczyliby do akcji przy najmniejszym zagrozeniu. Sciezka przecinala tez rzeke nie mniej niz siedem razy, po waskich kamiennych mostach prastarej konstrukcji. Mosty byly latwe do obrony - rzeka Ratterlin plynela wystarczajaco wartkim nurtem, zeby zupelnie uniemozliwic Zmarlym przedostanie sie do Lodowca. Nawet tutaj, w Dolnym Refektarzu, dalo sie zauwazyc obecnosc magii Kodeksu, uspionej w scianach i w poslancach, w grubo ciosanych skalach podlogi i sufitu. Lirael widziala znaki Kodeksu, mimo iz byly delikatne, i odgadywala zaklecia, w jakie sie ukladaly. Trudniej bylo dostrzec poslancow, bo wyraznie widoczne byly tylko znaki, ktore ich uaktywnialy. Byly tez inne, wyrazistsze, oswietlajace to i wszystkie inne pomieszczenia w podziemnym panstwie Clayrow, wykutym w gorskiej skale pod chlodna masa Lodowca. Lirael przygladala sie twarzom gosci. Bez oslony helmow ich krotko ostrzyzone wlosy zdradzaly, ze zaden nie nosi znamienia Kodeksu na czole. Znaczylo to, ze prawie na pewno nie widza czarow, jakie ich otaczaja. Instynktownie rozdzielila swoje troche za dlugie wlosy i dotknela znamienia. Lekko zapulsowalo pod palcami i poczula zwiazek, przynaleznosc do wielkiego Kodeksu, ktory opisywal swiat. Przynajmniej byla kims w rodzaju Maga Kodeksu, chociaz nie posiadala daru Widzenia. Straznicy kupcow powinni bardziej ufac naszym zabezpieczeniom, pomyslala Lirael, spogladajac jeszcze raz na zbrojnych mezczyzn i kobiety. Jeden z nich dojrzal jej spojrzenie i oczy ich spotkaly sie na chwile, dopoki nie odwrocila wzroku. Ujrzala mlodego mezczyzne z glowa ogolona bardziej niz u pozostalych, tak ze jego czaszka lsnila, odbijajac swiatlo od znakow Kodeksu ze sklepienia. Chociaz probowala nie zwracac na niego uwagi, zauwazyla, ze wstaje i kieruje sie ku niej. Plytkowa zbroja byla za duza, jakby zrobiono ja na wyrost dla kogos, kto dorosnie dopiero za kilka lat. Lirael zmarszczyla sie, gdy podszedl, i odwrocila glowe. Tylko dlatego, ze Clayry co jakis czas braly sobie kochankow sposrod gosci, niektorzy ludzie uwazali, ze kazda z nich, schodzac do Dolnego Refektarza, poluje na mezczyzne. Opinia ta byla dosc rozpowszechniona, szczegolnie wsrod mlodych chlopcow w wieku okolo szesnastu lat. -Przepraszam - odezwal sie rycerz. - Czy moge sie przysiasc? Lirael niechetnie skinela glowa, wiec chlopak usiadl. Kaskada metalowych plytek rozdzwonila mu sie na piersi powolnym wodospadem metalu. -Mam na imie Barra - oznajmil radosnie. - Czy jestes tutaj pierwszy raz? -Slucham? - zapytala Lirael, zaskoczona i oniesmielona. - W Refektarzu? -Nie - odparl Barra, smiejac sie i rozkladajac rece, zeby wskazac znacznie szerszy obszar. - Tutaj, w Lodowcu Clayrow, jestem drugi raz, wiec gdybys potrzebowala kogos, zeby cie oprowadzic... Twoi rodzice pewnie czesto tu handluja, prawda? Lirael znow odwrocila glowe, czujac jak pieka ja policzki. Chciala cos odpowiedziec, zrobic jakas blyskotliwa uwage, ale nie mogla sie oprzec wrazeniu, ze nawet ludzie z zewnatrz wiedza, ze nie ma daru Widzenia. Nawet ten glupi, niedorosniety, gadatliwy prostak. -Jak masz na imie? - zapytal Barra, nie zauwazajac jej rumienca, nieswiadomy poczucia straszliwej pustki, jaka ja ogarnela. Przelknela sline i zwilzyla usta, lecz nie odpowiedziala. Czula, ze nie ma zadnego imienia, zadnej tozsamosci, ktora moglaby podac. Nie mogla nawet patrzec na Barre, bo jej oczy byly pelne lez, wiec wbila wzrok w niedojedzona gruszke na talerzu. -Chcialem sie tylko przywitac - wytlumaczyl niezrecznie, gdy zalegla zupelna cisza. Lirael pokiwala glowa i dwie lzy spadly na owoc. Nie podniosla glowy ani nie starala sie otrzec oczu. Czula, ze rece ma rownie bezwladne i bezuzyteczne jak glos. -Przepraszam - dodal Barra, zrywajac sie na rowne nogi z chrzestem zbroi. Lirael patrzyla spod oka, jak chlopak wraca do swojego stolu. Gdy oddalil sie o kilka stop, jeden z mezczyzn powiedzial cos, zbyt cicho, by mogla uslyszec. Barra wzruszyl ramionami, mezczyzni zas - a takze niektore kobiety - wybuchneli smiechem. -Mam urodziny - szepnela Lirael w strone talerza, glosem bardziej przepelnionym lzami niz jej oczy. - Nie wolno plakac w urodziny. Wstala i niezgrabnie przekroczyla lawke, by zabrac talerz i widelec do okna zmywalni. Starannie unikala wzroku wszystkich blizszych i dalszych kuzynow, ktorzy tam pracowali. Nadal trzymala talerz, kiedy jedna z Clayrow zeszla na dol glownymi schodami i metalowa rozdzka uderzyla w pierwszy gong, stojacy u stop siedmiu schodow. Lirael zamarla, a wszyscy w Refektarzu przestali mowic, gdy Clayr schodzila, uderzajac w kolejne gongi. Ich dzwieki zlaly sie w jedno, zanim wybrzmialy w ciszy. Nowo przybyla zatrzymala sie na dolnym stopniu i uniosla rozdzke. Serce Lirael zabilo mocniej, a zoladek zawiazal sie w supel. Bylo dokladnie tak, jak sobie wyobrazala. Poczula pewnosc, ze poranna wizja nie byla tylko wyobrazeniem, lecz wlasnie nadejsciem daru Widzenia. Sohrae, sadzac po rozdzce, byla dzisiaj Glosem Dziewieciodniowego Czuwania, oznajmiajacym, ze czuwajace osoby ujrzaly cos waznego dla Clayrow lub dla Krolestwa. Co najwazniejsze, Glos oznajmial takze, kiedy Czuwanie widzialo dziewczynke, ktora jako kolejna otrzyma dar Widzenia. -Znasz ja jedna, znasz je wszystkie - oznajmila Sohrae, a jej czysty glos dosiegal kazdego kata Refektarza, niosl sie az do kuchni i zmywalni na tylach. - Dziewieciodniowe Czuwanie z wielkim zadowoleniem oznajmia, ze dar Widzenia obudzil sie w naszej siostrze... Sohrae wziela oddech, zeby kontynuowac, a Lirael zamknela oczy, wiedzac, ze Sohrae zaraz wypowie jej imie. To musze, musze, musze byc ja - myslala. - Dwa lata pozniej niz wszyscy, a dzisiaj sa moje urodziny. To musze... -Anniselle - zaintonowala Sohrae. Potem odwrocila sie i wspiela sie po schodach, lekko uderzajac w gongi, a ich dzwiek stanowil lagodny kontrapunkt dla rozmow, do ktorych powrocili goscie. Lirael otworzyla oczy. Swiat sie nie zmienil. Nie otrzymala daru Widzenia. Wszystko bedzie tak samo jak dotad, czyli koszmarnie. -Moge prosic o talerz? - zapytala jedna z kuzynek, niewidoczna zza okna zmywalni. - Ach, to ty, Lirael! Myslalam, ze to jeden z gosci. Lepiej pospiesz sie na gore, kochana. Przebudzenie Anniselle zacznie sie za niecala godzine. Tu Glos zaglada na samym koncu, wiesz? Dlaczego jadlas tutaj, na dole? Lirael nie odpowiedziala. Podala talerz i przeszla przez Refektarz jak lunatyczka, dotykajac po drodze niespokojnymi palcami krawedzi stolow. Myslala tylko o glosie Sohrae, powtarzajac w myslach jej slowa: "Dar Widzenia obudzil sie w naszej siostrze Anniselle". Anniselle bedzie nosic biala szate, dostanie srebrny diadem z kamieniem ksiezycowym, podczas gdy Lirael bedzie musiala ubrac sie w najlepsza niebieska tunike, mundurek dziecka. Tunika nie miala juz lamowki, tyle razy ja przedluzano, ale i tak byla za krotka. Dziesiec dni temu Anniselle skonczyla jedenascie lat. Lecz jej urodziny byly niczym w porownaniu z dzisiejszym dniem, dniem Przebudzenia. Urodziny to nic - myslala Lirael, mechanicznie stawiajac jedna stope przed druga na szesciuset stopniach oddzielajacych Dolny Refektarz od Drogi Zachodniej, dwiescie krokow po sciezce, a potem sto dwa kroki w gore do tylnej bramy drzwi Kwatery Mlodych. Liczyla kazdy krok i nie patrzyla nikomu w oczy. Widziala tylko ruch bialych szat i odzianych w czarne pantofle stop, gdy wszystkie Clayry zdazaly do Wielkiej Sali, zeby uczcic kolejna dziewczynke, ktora dolaczyla do szeregow tych, co widzialy przyszlosc. Dotarlszy do swojej komnaty, Lirael stwierdzila, ze cala, choc i tak niewielka, radosc z urodzin wyparowala. Zgasla, zdmuchnieta jak plomyk swiecy. Ten dzien nalezal do Anniselle. Musiala sprobowac cieszyc sie jej szczesciem. Powinna przestac zwracac uwage na straszliwy smutek, jaki wzbieral w jej sercu. Rozdzial drugi Stracona przyszlosc Lirael rzucila sie na lozko, probujac przezwyciezyc rozpacz. Powinna zaczac sie przebierac na Przebudzenie Anniselle. Ale za kazdym razem, kiedy probowala wstac, czula, ze nie potrafi sie podniesc i kladla sie z powrotem. Mogla tylko znowu przezywac te straszna chwile w Dolnym Refektarzu, gdy nie uslyszala swojego imienia. Udalo sie jej jednak oderwac od tych wspomnien i skupic mysli na najblizszej przyszlosci. Podjela decyzje. Nie pojdzie na Przebudzenie Anniselle. Nikt chyba nie zauwazy jej nieobecnosci, chociaz mogl po nia ktos przyjsc. Ta mysl dala jej dosc sil, by wyjsc z lozka i zbadac mozliwe kryjowki. Zwykle chowamy sie pod lozkiem, lecz pod prostym poslaniem Lirael bylo ciasno i brudno, poniewaz od tygodni nie sprzatala jak nalezy. Przez chwile zastanawiala sie nad szafa, ale jej ksztalt i konstrukcja z desek sosnowych przypominaly stojaca pionowo trumne. Lirael zawsze miala bujna wyobraznie, ktora kuzynki nazywaly chora. Jako male dziecko lubila odgrywac dramatyczne sceny smierci ze znanych opowiesci. Wiele lat temu przestala, lecz mysl o smierci - szczegolnie o wlasnej - zawsze jej jednak towarzyszyla. -Smierc - wyszeptala Lirael i zadrzala, slyszac wymowione na glos straszliwe slowo. Wypowiedziala je raz jeszcze, troche glosniej. Proste slowo, latwy sposob na unikniecie wszystkiego, co ja przesladowalo. Mogla nie pojsc na Przebudzenie Anniselle, lecz chyba nie uda jej sie wymigac od nastepnych. Gdybym sie zabila - myslala - nie musialabym patrzec, jak coraz mlodsze dziewczynki otrzymuja dar Widzenia. Nie musialabym stac z grupka dzieci w niebieskich tunikach, ktore przygladaja mi sie zza rzes podczas ceremonii Przebudzenia. - Lirael znala to spojrzenie i poznawala w nim strach. Baly sie skonczyc jak ona, skazana na brak jedynej naprawde waznej rzeczy. I nie musialaby znosic Clayrow, spogladajacych na nia ze wspolczuciem, zatrzymujacych sie i pytajacych o zdrowie. Jakby same slowa mogly przedstawic, co czuje. Gdyby potrafila opisac, jak to jest miec czternascie lat i nie posiadac daru Widzenia. -Smierc - wyszeptala znow Lirael, delektujac sie tym slowem. Co innego jej zostalo? Zawsze miala nadzieje, ze pewnego dnia zdobedzie dar Widzenia. Ale teraz ma juz czternascie lat - czy kiedykolwiek slyszano o Clayr w jej wieku pozbawionej tego daru? -To najlepsze, co moge zrobic - odezwala sie znow, jakby opowiadala przyjacielowi o podjeciu bardzo waznej decyzji. Jej glos zabrzmial przekonujaco, ale w duchu nie byla tak pewna. Clayry nie popelnialy samobojstw. Odebranie sobie zycia byloby ostatecznym, straszliwym potwierdzeniem, ze tu nie pasuje. Ale w sumie to chyba najlepsze wyjscie. Tylko jak sie do tego zabrac? Wzrok Lirael zatrzymal sie na wiszacym na drzwiach cwiczebnym mieczu z tepej, miekkiej stali. Moglaby rzucic sie na jego ostrze, ale to spowodowaloby powolna i bardzo bolesna smierc. Poza tym ktos z pewnoscia uslyszy, jak jeczy, i moze sprowadzic pomoc. Istnialo chyba zaklecie, ktore ugasiloby jej oddech, wysuszylo pluca i zamknelo gardlo. Ale nie znajdzie go w ksiazkach szkolnych, "Cwiczeniach z Magii Kodeksu", ani w "Indeksie znakow Kodeksu", ktore lezaly na jej biurku. Musialaby przetrzasnac Wielka Biblioteke, ale takie informacje z pewnoscia trzymano pod kluczem i chroniono dodatkowym zakleciem. Pozostawaly dwa w miare dostepne sposoby zakonczenia tego wszystkiego: chlod i wysokosc. -Lodowiec - wyszeptala Lirael. To wlasnie to, postanowila. Pojdzie na schody Starmount, kiedy wszyscy beda na Przebudzeniu Anniselle, i rzuci sie na skute lodem zbocze. Kiedys, jezeli komus zechce sie szukac, znajda jej zamarzniete, polamane cialo i wtedy dowiedza sie, jak to jest byc Clayra i nie miec daru Widzenia. Lzy naplynely jej do oczu, gdy wyobrazila sobie wielki tlum patrzacy na jej cialo niesione przez Wielka Sale. Niebieski kolor tuniki zmieni sie w biel lodu i sniegu. Pukanie do drzwi przerwalo krotkie, chorobliwe rojenia. Lirael podniosla sie. Dziewieciodniowe Czuwanie musialo ja wreszcie ujrzec po raz pierwszy. Widzieli, jak wspina sie na lodowiec, wiec przyslaly kogos, zeby temu zapobiec i powiedziec jej, ze pewnego dnia otrzyma dar Widzenia i ze wszystko bedzie w porzadku. Drzwi otworzyly sie, zanim Lirael zdazyla powiedziec "prosze". Natychmiast zorientowala sie, ze to nie Glos Dziewieciodniowego Czuwania, zatroskany o jej bezpieczenstwo, tylko ciotka Kirrith. Opiekunka Mlodych zawsze traktowala Lirael tak samo jak inne dzieci, nie okazujac uczuc, jakich mozna bylo sie spodziewac od ciotki. -Tu jestes! - krzyknela irytujacym, na pozor wesolym glosem. - Szukalam cie na sniadaniu, ale byl taki tlok, ze nie moglam cie znalezc. Najlepsze zyczenia urodzinowe, Lirael! Lirael patrzyla na Kirrith i prezent. Duza, kwadratowa paczka, owinieta czerwono-bialym papierem, obsypanym zlotym pylem. Bardzo ladny papier. Ciotka Kirrith nigdy wczesniej nie dala jej zadnego prezentu. Wyjasniala to mowiac, ze nigdy tez nie przyjmuje prezentow, lecz Lirael myslala, ze nie ma racji. Chodzi o dawanie, nie o dostawanie. -No, otworz! - wykrzyknela Kirrith. - Do Przebudzenia zostalo niewiele czasu. Wyobrazasz sobie? To mala Anniselle! Lirael wziela paczke. Byla miekka, lecz dosc ciezka. Przez chwile wszystkie mysli o samobojstwie zniknely, odegnane przez ciekawosc. Co to za prezent? Po chwili, gdy znow dotknela paczki, doznala zlego przeczucia. Szybko wydarla dziurke w rogu papieru i zauwazyla niebieski kolor zdradzajacy zawartosc. -To tunika - stwierdzila, a slowa dochodzily z bardzo, bardzo daleka, jakby od kogos innego. - Dziecieca tunika. -Tak - powiedziala Kirrith, wyniosla, w bialej szacie i z jasnymi wlosami, na ktorych bezpiecznie rozgoscily sie krazek srebra i ksiezycowy kamien. - Zauwazylam, ze twoja stara tunika jest troche za krotka, zupelnie nie na miejscu, bo przeciez sporo uroslas... Ciotka mowila dalej, lecz Lirael nie slyszala ani slowa. Juz nic nie wydawalo sie realne. Ani nowa tunika, ktora trzymala w rekach, ani plotaca w najlepsze ciotka Kirrith. Nic. -No, a teraz przebierz sie! - zachecala Kirrith, prostujac zagiecia wlasnej szaty. Byla postawna, wysoka kobieta, jedna z najwyzszych Clayrow. Lirael w jej obecnosci czula sie malutka i w jakis sposob brudna na tle nieskazitelnej bieli szaty Kirrith. Patrzyla na nia i myslami wrocila do lodu i sniegu. Pograzyla sie w myslach do tego stopnia, ze Kirrith musiala nia potrzasnac. -Co sie stalo? - zapytala Lirael, zdajac sobie sprawe, ze umknela jej wiekszosc z tego, co mowila ciotka. -Ubieraj sie! - powtorzyla Kirrith. Mala zmarszczka pojawila sie na jej czole, co sprawilo, ze diadem zsunal sie nizej i rzucil cien na oczy. - Bardzo nieuprzejmie byloby sie spoznic. Lirael mechanicznie zdjela stara tunike i wsliznela sie w nowa. Grubo tkane plotno, sztywne od nowosci sprawialo jej troche klopotow, dopoki ciotka Kirrith nie wygladzila faldow. Gdy rece przeszly, a tunika osiadla na ramionach, siegala troche powyzej kostek. -Mozesz jeszcze sporo urosnac - powiedziala z zadowoleniem ciotka. - A teraz naprawde musimy juz isc. Lirael spojrzala na morze niebieskiego plotna, spowijajace ja cala, i wydalo jej sie, ze tunika jest zbyt luzna, ze nigdy nie wypelni jej cialem. Ciotka Kirrith spodziewa sie pewnie, ze nie wdzieje bieli Przebudzenia, bo tunika pasowalaby nawet wtedy, gdyby Lirael rosla do trzydziestego piatego roku zycia. -Idz, za chwile cie dogonie - sklamala, myslac o szczycie Starmount, klifach i czekajacym lodzie. - Musze isc do toalety. -Dobrze - odparla Kirrith, szybko wychodzac na korytarz. - Ale pospiesz sie! Pomysl sobie, co powiedzialaby twoja matka! Lirael poszla za nia, skrecajac w lewo do najblizszej ubikacji. Kirrith udala sie w prawo, klaszczac w dlonie, zeby pogonic trojke chichoczacych osmiolatek, ktore ubieraly sie po drodze. Lirael nie miala pojecia, co matka moglaby powiedziec o czymkolwiek. Kiedy byla mlodsza, czesto dokuczano jej na temat Arielle, dopoki nie zyskala sobie statusu wyrzutka, ktorego nikt nawet nie probuje juz draznic. Clayry czesto wybieraly sobie kochankow sposrod gosci Lodowca, a nawet z zewnatrz, lecz nieslychana rzecza bylo nie odnotowac, kto jest ojcem dziecka. Matka przyczynila sie jeszcze do jej osamotnienia, opuszczajac Lodowiec i piecioletnia Lirael pod wplywem jakiejs wizji, ktora nie podzielila sie z innymi Clayrami. Wiele lat pozniej ciotka Kirrith powiedziala jej, ze Arielle nie zyje, chociaz nikt nie znal szczegolow na ten temat. Lirael slyszala najrozniejsze domysly, na przyklad, ze matka zostala otruta przez zazdrosne rywalki na dworze jakiegos barbarzynskiego wladcy w zamarznietej pustce Polnocy albo rozszarpana przez dzikie bestie. Najwyrazniej utrzymywala sie tam z przepowiadania przyszlosci, czego zadna Clayr nie uznalaby za wlasciwe zajecie dla ludzi swej krwi. Bol spowodowany utrata matki tkwil w jej sercu, lecz nie tak gleboko, by nie dalo sie go odslonic. A ciotka Kirrith potrafila to doskonale. Kiedy Kirrith i trzy skarcone dziewczynki zniknely, Lirael wrocila do swojego pokoju i wyjela cieple ubranie: plaszcz z ciezkiej zgrzebnej welny, podwojna filcowa czapke z nausznikami, nieprzemakalne buty, futrzane rekawiczki i skorzane gogle z przyciemnianymi na zielono szklami. Jakis glos mowil jej, ze glupota jest zabierac te rzeczy ze soba, skoro i tak idzie na smierc, ale drugi utrzymywal, ze nie zaszkodzi ubrac sie wlasciwie. Poniewaz wszystkie zamieszkane czesci gory ogrzewala para doprowadzana rurami z glebokich goracych zrodel, Lirael niosla swoj ekwipunek w rece. Mniejsze rzeczy zawinela w plaszcz. Wspinaczka po schodach Starmount i tak ja rozgrzeje, nawet bez tej calej welnianej odziezy. W ostatnim gescie buntu zdjela niebieska tunike i rzucila ja na podloge. Zamiast niej wdziala neutralny stroj noszony podczas prac kuchennych w Dolnym Refektarzu - dluga popielata bawelniana bluze, siegajaca jej do kolan, i waskie niebieskie legginsy. Strojowi temu zwykle towarzyszyl plocienny fartuch, ale Lirael nie wziela go ze soba. Bylo to dziwne uczucie skradac sie Droga Polnocna i nie widziec nikogo. Zwykle na tym ruchliwym odcinku az roilo sie od kobiet, idacych na Dziewieciodniowe Czuwanie albo z niego wracajacych, lub zajetych przyziemnymi pracami dla spolecznosci. Lodowiec byl w rzeczywistosci miasteczkiem, troche dziwnym, bo glownym zajeciem jego mieszkancow, a wlasciwie mieszkanek, bylo patrzenie w przyszlosc albo - jak Clayry stale wyjasnialy gosciom - w rozne mozliwe warianty przyszlosci. W miejscu, w ktorym Droga Polnocna krzyzowala sie z Zygzakiem, Lirael rozejrzala sie, zeby sprawdzic, czy nikt jej nie obserwuje. Potem zrobila kilka krokow po pierwszym odcinku Zygzaka, szukajac niewielkiego otworu na wysokosci piersi. Kiedy go znalazla, zdjela z szyi lancuszek z kluczem. Wszystkie Clayry mialy takie klucze, otwieraly one wiekszosc zwyklych drzwi. Z Bramy Starmount nie korzystano czesto, lecz Lirael nie sadzila, zeby potrzebny jej byl specjalny klucz. Wokol otworu nie bylo sladu zadnych drzwi, dopoki Lirael nie wlozyla klucza i nie przekrecila go dwukrotnie. W tej samej chwili delikatna srebrnawa linia powoli wyrysowala w zoltawym kamieniu, poczynajac od podlogi, kontur wejscia. Lirael pchnela skrzydlo bramy i wyszla na zewnatrz. Chlodne powietrze wdarlo sie do srodka, wiec szybko zrobila krok do przodu. Gdyby w poblizu byli jacys inni ludzie, poczuliby chlodny podmuch szybciej niz cokolwiek innego. Clayry mieszkaly wprawdzie w gorze na pol przywalonej lodowcem, ale zimno wcale im nie sluzylo. Drzwi zatrzasnely sie za dziewczyna i srebrna linia, ktora znaczyla ich kontur, powoli zanikala. Przed nia prosto wiodly schody, a znaki Kodeksu nad nimi dawaly swiatlo bardziej przycmione niz w glownych korytarzach. Stopnie byly wyzsze niz zwykle. Lirael nie pamietala tego z klasowej wycieczki sprzed wielu lat, gdy wszystkie wydawaly sie wysokie. Skrzywila sie, zaczynajac wspinaczke, bo wiedziala, ze miesnie lydek zaraz zaprotestuja przeciwko dodatkowym szesciu calom wysokosci. Tam, gdzie schody biegly w linii prostej, mniej wiecej przez pierwsze sto stopni, towarzyszyla im barierka z brazu. Lirael przytrzymywala sie jej podczas wspinaczki, bo chlod metalu przynosil jej ukojenie. Zgodnie ze swoim zwyczajem zaczela liczyc kroki. Ich miarowy rytm na jakis czas przegonil wizje upadku po nie konczacym sie lodowym stoku. Prawie nie zauwazyla, kiedy barierka skonczyla sie, a schody zaczely zwijac sie w dluga spirale, ktora miala ja zawiesc na sam szczyt gory Starmount. Jej siostrzany szczyt nazywal sie Sunfall, a pomiedzy nimi usadowil sie lodowiec. Mial on kiedys swoja wlasna nazwe, ale dawno o niej zapomniano. Od tysiecy lat zatem nazywano go imieniem Clayrow, ktore mieszkaly na nim, obok niego, a czasem pod nim. Z czasem nazwa ta objela tez caly zamieszkany przez nie obszar - zarowno wielka mase lodu, jak i wykute w skalach komnaty zwano Lodowcem Clayrow, jakby stanowily jedno. Clayry bynajmniej nie wybieraly pokojow zbyt blisko lodowca. Mieszkaly w gorze od tysiacleci, zajmujac tunele wydrazone przez prawie wymarle juz robaki lub prowadzac wlasne wykopy - za pomoca magii lub sily fizycznej. W tym samym czasie lodowiec kontynuowal nieublagany marsz w dol doliny, ocierajac sie o szczyty, ktore sciskaly mu boki. Niszczyl kamienie i nie zwracal uwagi na tunele Clayrow. Oczywiscie Widzialy, dokad zmierza lodowiec, lecz nie powstrzymywalo to ambitnych budowniczych z przeszlosci. Najwyrazniej uwazaly, ze przybudowki beda trwac tak dlugo, jak one, byc moze trzy lub cztery pokolenia po nich - wystarczajaco dlugo, zeby ich praca nie poszla na marne. Lirael myslala o tych budowniczych i zastanawiala sie, dlaczego schody maja tak wysokie i niewygodne stopnie. Ale po chwili nawet ich mechaniczne liczenie nie moglo utrzymac w ryzach jej wyobrazni. Zaczela myslec, jak teraz wyglada Anniselle. Moze stoi po dzieciecej stronie Wielkiej Sali - sylwetka w bieli na tle niebieskiego pola. Zapewne bedzie spogladala na przeciwlegla strone, prawie nieswiadoma obecnosci wielu szeregow ubranych na bialo Clayrow, siedzacych w lawkach, ktore rozciagaly sie po obu stronach Sali przez kilkaset jardow w dwudziestu jeden rzedach. Lawki, zrobione ze starego, ciemnego mahoniu, mialy jedwabne poduszki, ktore zmieniano co piecdziesiat lat, a towarzyszyl temu uroczysty ceremonial. Po drugiej stronie Sali stanie Glos Dziewieciodniowego Czuwania i moze takze kilka osob z obsady Czuwania, jezeli pozwoli im na to rozklad zajec. Beda stali wokol Kamienia Kodeksu, ktory wznosil sie z podlogi Sali - pojedynczy blok kamienny mieniacy sie wszystkimi znakami Kodeksu, opisujacymi na swiecie to co widzialne i niewidzialne. A na Kamieniu Kodeksu, wyzej niz mozna dosiegnac, procz Glosu z rozdzka o metalowym koncu, widniec bedzie symbolizujacy nowa Clayre, diadem ze srebra i ksiezycowych kamieni, ktore odbijaja znaki Kodeksu. Lirael zmusila zmeczone nogi do pokonania jeszcze jednego stopnia. Anniselle nie bedzie sie meczyc. Tylko kilkaset krokow wsrod usmiechnietych twarzy. Potem, kiedy zaloza jej diadem na skronie, powstanie tumult, towarzyszacy podnoszeniu sie z miejsc, a na koniec wielki aplauz, ktory rozniesie sie echem przez Sale i potoczy dalej. Przebudzenie Anniselle, prawdziwej Clayry, pani Widzenia, przyjetej przez jedna i przez wszystkich, w odroznieniu od Lirael, ktora zawsze byla samotna i zapomniana. Zbieralo jej sie na placz, lecz odegnala lzy. Jeszcze tylko sto krokow i bedzie przy Bramie Starmount. Kiedy przejdzie przez nia i przez szeroki taras, stanie na lodowcu i spojrzy w dol, w lodowa smierc. Rozdzial trzeci Papierowe Skrzydla Lirael odpoczywala przez chwile u szczytu schodow Starmount, lecz chlod kamieni zbyt dawal jej sie we znaki. Ubrala sie do wyjscia. Po wlozeniu gogli caly swiat nabral zielonych barw. Na koniec wyciagnela z kieszeni jedwabny szalik, obwiazala nim nos wraz z ustami i wlozyla nauszniki. Tak ubrana mogla byc jedna z Clayrow. Nikt nie widzial jej twarzy, wlosow ani oczu. Wygladala dokladnie tak samo jak wszystkie inne. Gdy znajda jej cialo, nawet nie beda wiedzieli, czyje jest, dopoki nie zdejma czapki, gogli i szalika. Po raz ostatni bedzie wygladac jak Clayr. Mimo to zawahala sie przed drzwiami, prowadzacymi do hangaru Papierowych Skrzydel przy Bramie Starmount. Chyba nie bylo jeszcze za pozno, zeby wrocic, powiedziec, ze zjadla cos, po czym zrobilo jej sie niedobrze, wiec musiala zostac w pokoju. Jezeli sie pospieszy, prawie na pewno zdazy wrocic, zanim wszyscy przyjda z Przebudzenia. Ale nic to nie zmieni. -Niczego dobrego sie tam nie spodziewam - stwierdzila - wiec rownie dobrze moge pojsc popatrzec na klify. Ostateczna decyzje podejme na miejscu. Znow wyjela klucz. Niezgrabnie manipulujac palcami w grubych rekawiczkach, otworzyla drzwi. Tym razem ich zarys byl widoczny, lecz drzwi chronione byly zakleciem. Lirael czula, jak Magia Kodeksu wyplywa na zewnatrz przez klucz, przenika futrzane podbicie rekawic i jej dlon, by dotrzec do ramion. Poczula napiecie, potem odprezyla sie, gdy zaklecie odeszlo. Przed czymkolwiek mialo ja chronic, nie dotyczylo jej samej. Za drzwiami bylo jeszcze zimniej, mimo ze pozostawala nadal we wnetrzu gory. Ogromna komora, w ktorej sie znalazla, byla hangarem Papierowych Skrzydel. Clayry przechowywaly tam swoje magiczne statki powietrzne, z ktorych trzy spaly w poblizu. Wygladem przypominaly waskie kanu ze skrzydlami i ogonami jastrzebi. Lirael poczula pokuse dotkniecia jednego z nich, ale wiedziala, ze nie powinna. Machiny zrobione byly z tysiecy arkuszy laminowanego papieru. Czesciowo jednak skladaly sie z czarow, dlatego mozna je bylo okreslic jako stworzenia myslace. Oczy namalowane na najblizszej, srebrno-zielonej, byly teraz ciemne, ale przy najlzejszym dotyku natychmiast rozjarzylyby sie dziwnym swiatlem. Nie miala pojecia, co moga wtedy zrobic. Wiedziala tylko, ze powietrznymi statkami sterowano za pomoca wygwizdywania znakow Kodeksu. Sama tez potrafila gwizdac, lecz nie znala potrzebnych zaklec ani specjalnych technik. Ominela wiec Papierowe Skrzydla ostroznie i skierowala sie do bramy. Byla ogromna - wystarczajaco szeroka, by moglo przez nia przejsc trzydziestu ludzi lub dwie machiny - i przynajmniej cztery razy wyzsza od niej samej. Na szczescie nie musiala nawet probowac jej otwierac, bo w lewym skrzydle bramy wyciete byly drzwi. Chwila pracy z kluczem, musniecie ochronnego zaklecia i znalazla sie na zewnatrz. Rownoczesnie uderzyly ja zimno i swiatlo sloneczne. Zimno przenikalo nawet przez grube ubranie, a swiatlo bylo tak jasne, ze musiala przymknac oczy, choc ukryte za szklami gogli. Byl piekny letni dzien. W dolinie, ponizej lodowca, panowal upal. Tu, na gorze, bylo zimno. Chlod pochodzil glownie od wiatru wiejacego od lodowca. Oczom Lirael ukazal sie szeroki, nienaturalnie plaski taras wyciety w zboczu. Mial okolo stu jardow dlugosci i piecdziesieciu szerokosci. Ze wszystkich stron otaczaly go zwaly sniegu i lodu, lecz sam taras byl tylko troche przyproszony. Wiedziala, ze w takim stanie utrzymuja go poslancy Kodeksu - stworzeni czarami sludzy, ktorzy zamiatali, usuwali szuflami i reperowali go przez caly rok, bez wzgledu na pogode. Teraz nie bylo widac zadnego z nich, lecz magia Kodeksu, kierujaca ich dzialaniami, czaila sie pod plytami z kamienia, ktorymi wylozony byl taras. Po drugiej jego stronie zbocze opadalo gwaltownie w dol, tworzac pionowa przepasc. Lirael przyjrzala sie jej, lecz zobaczyla tylko blekitne niebo pociete smuzkami nisko wiszacych oblokow. Bedzie teraz musiala przejsc przez taras i spojrzec w dol, zeby tysiac stop ponizej zobaczyc glowny masyw lodowca. Ale nie przeszla. Zamiast tego wyobrazila sobie, co by sie stalo, gdyby skoczyla. Jesli wyskoczy wystarczajaco daleko za krawedz tarasu, spadnie na lod i smierc przyjdzie szybko. Gdyby jednak upadla blizej, uderzy w wystajacy kawalek skaly, zaledwie trzydziesci lub czterdziesci stop ponizej, a potem przez reszte drogi bedzie zjezdzac i odbijac sie od zmarznietego zbocza sila rozpedu, za kazdym uderzeniem lamiac kosci. Zadrzala i odwrocila wzrok. Teraz, gdy znalazla sie na miejscu, zaledwie kilka krokow od przepasci, nie byla juz pewna, czy samobojstwo to taki dobry pomysl. Lecz ilekroc wracala mysla do swojej przyszlosci, czula sie slaba i osaczona, jakby wszystkie drogi byly zamkniete przez sciany - zbyt wysokie, by sie na nie wspiac. Na razie zmusila sie do kilku krokow, zeby przynajmniej spojrzec w przepasc. Lecz jej nogi zyly jakby osobnym zyciem, przesuwaly sie wzdluz tarasu, zamiast zblizac do krawedzi. Pol godziny pozniej wrocila do Bramy Starmount, przeszedlszy taras cztery razy wzdluz i nie osmieliwszy sie podejsc do krawedzi klifu po drugiej stronie. Najblizej udalo jej sie znalezc przy krawedzi w miejscu, skad wzbijaly sie w powietrze Papierowe Skrzydla, ale tu spadek wynosil zaledwie kilkaset stop po zboczu gory znacznie mniej stromym niz lodowiec. Nawet jednak wtedy nie mogla zblizyc sie do krawedzi na mniej niz dwadziescia stop. Zastanawiala sie, w jaki sposob Papierowe Skrzydla startowaly po drugiej stronie tarasu. Nigdy nie widziala startu ani ladowania tych machin, dlatego spedzila troche czasu, probujac to sobie wyobrazic. Z pewnoscia slizgaja sie przez jakis czas po lodzie, a potem w jednej chwili wznosza w powietrze. Ale w ktorym miejscu? Czy potrzebuja dlugiego rozbiegu, jak niebieskie pelikany, ktore widziala na rzece Ratterlin, czy tez moga szybowac prosto w gore jak sokoly? Wszystkie te pytania rozbudzily jej ciekawosc. Postanowila zaryzykowac i przyjrzec sie jednej z machin w hangarze, gdy nagle zorientowala sie, ze czarny punkcik, ktory zauwazyla wysoko nad glowa, nie jest wytworem jej wyobrazni ani malenka chmura burzowa, lecz prawdziwym Papierowym Skrzydlem, podchodzacym do ladowania. W tej samej chwili uslyszala basowy grzmot towarzyszacy otwieraniu Bramy Starmount. Nerwowo zerkala to na nia, to na powietrzny statek. Co robic? Mogla przebiec przez taras i rzucic sie z niego, ale nie miala juz na to ochoty. Chwila najczarniejszej rozpaczy minela, przynajmniej na jakis czas. Mogla stanac z boku i obserwowac ladowanie powietrznego statku, lecz to z pewnoscia sciagneloby na nia ostre wymowki ciotki Kirrith, nie wspominajac o kilku dodatkowych miesiacach pracy w kuchni. A moze czekalaby ja jakas gorsza kara? Mogla tez ukryc sie i patrzec. Chciala przeciez zobaczyc, jak machina laduje. Wszystkie te mozliwosci przemykaly jej przez glowe i w mgnieniu oka wybrala ostatnia. Pobiegla ku zaspie, wskoczyla w nia i zaczela sie przysypywac. Niedlugo byla juz prawie calkowicie ukryta i tylko slady na sniegu wiodly wprost ku jej kryjowce. Szybko wyobrazila sobie Kodeks, a potem siegnela do jego wiecznego strumienia, zeby wyciagnac trzy potrzebne znaki. Jeden po drugim rozjasnialy sie w jej umysle, wypelniajac go, az nie mogla juz myslec o niczym innym. Wciagnela je do ust, a potem wydmuchnela ku sladom stop na sniegu. Zaklecie przybralo postac kuli zmrozonego oddechu, rosnacej do szerokosci rozpostartych ramion. Kula wrocila po jej sladach i sprawila, ze znikly. Po ukonczeniu zadania, pozwolila sie uniesc wiatrowi - jeden oddech i znaki Kodeksu rozwialy sie w powietrzu. Spojrzala w gore w nadziei, ze pasazerowie statku powietrznego nie ujrza dziwnej chmurki. Machina byla coraz blizej, a gdy wytracala wysokosc z kazdym okrazeniem, cien skrzydel padal na taras. Lirael zmruzyla oczy, bo widok zaslanialy jej gogle i snieg. Nie widziala dokladnie, kto siedzi w kokpicie. Kolorem machina roznila sie od powietrznych statkow uzywanych przez Clayry. Czerwony i zloty, czyli barwy Domu Krolewskiego. Moze poslaniec? Krol w Belisaere i Clayry utrzymywali regularne kontakty. Lirael wielokrotnie widywala poslancow w Dolnym Refektarzu, ale oni zwykle nie przybywali w Papierowych Skrzydlach. Kilka glosnych gwizdow dobieglo Lirael i przez jedna pelna zawrotow glowy chwile sama poczula, ze leci i musi ustawic sie pod wiatr. Potem ujrzala, jak latajaca machina nurkuje, zakreca na wietrze i zatrzymuje sie slizgiem rozbryzgujacym snieg na tarasie - tak blisko jej kryjowki, ze poczula niepokoj. Dwie zmeczone osoby wygramolily sie z kokpitu, rozprostowujac rece i nogi. Obie byly tak szczelnie opatulone futrami, ze nie mogla dostrzec, czy to mezczyzni, czy kobiety. Ale byla pewna, ze to nie Clayry. Nie w takich strojach. Jedna postac odziana byla w czarnosrebrne futro z kuny, a druga - w rudoczerwone. Ich gogle mialy niebieskie szkla, nie zielone. Sylwetka w rudym futrze siegnela do kokpitu i wyciagnela dwa miecze. Lirael byla pewna, ze wojownik - teraz wiedziala, ze to mezczyzna - przekaze jeden z nich towarzyszowi podrozy, lecz przypasal oba do szerokiego skorzanego pasa, po jednym z kazdego boku. Postac odziana w czarnosrebrne futro to musi byc kobieta, pomyslala Lirael. Bylo w niej cos miekkiego, gdy zdjawszy rekawice, polozyla dlon na dziobie powietrznego statku, niczym matka sprawdzajaca, czy dziecko nie ma goraczki. Kobieta takze siegnela do kokpitu i wyjela skorzany pas. Lirael wychylila sie, zeby lepiej widziec, nie zwracajac uwagi na snieg wpadajacy za kolnierz. Na widok malych mieszkow przymocowanych do pasa glosno westchnela i niewiele brakowalo, a zdradzilaby swoja obecnosc. Siedem mieszkow, najmniejszy rozmiarow fiolki na lekarstwa, a najwiekszy rozmiarow dloni. Z kazdego wystawal drewniany uchwyt dzwonkow spoczywajacych cicho w skorze. Nie wiadomo, kim byla ta kobieta, ale miala ze soba siedem dzwonkow nekromantki! Zalozyla pas i siegnela po miecz. Dluzszy od mieczy uzywanych przez Clayry i starszy niz one. Nawet ze swojej kryjowki Lirael wyczuwala bijaca od niego moc. Magia Kodeksu promieniowala i z przybyszow, i z mieczy. Dzieki dzwonkom Lirael wreszcie pojela, kim jest nieznajoma. Nekromancja nalezala do Wolnej Magii, zakazanej w Krolestwie, podobnie jak dzwonki uzywane przez nekromantow. Z wyjatkiem dzwonkow jednej kobiety, ktorej zadaniem byla naprawa wyrzadzonego przez nich zla, dajacej Zmarlym wieczny odpoczynek. Kobiety, w ktorej laczyla sie Wolna Magia i Kodeks. Lirael zadrzala, lecz nie czula chlodu. Zrozumiala, ze znajduje sie zaledwie dwadziescia jardow od Sabriel z rodu Abhorsenow. Wiele lat wczesniej Sabriel przywrocila do Zycia zakletego ksiecia Touchstone'a i wraz z nim pokonala bestie Wiekszej Smierci, Kerrigora, ktory niemal zniszczyl Krolestwo. Nastepnie poslubila Ksiecia, gdy ten zostal Krolem, i mieli razem... Lirael znow spojrzala na mezczyzne, na jego dwa miecze, potem na stojaca blisko Sabriel. Czujac mdlosci, zorientowala sie, ze musi on byc Krolem. Krol Touchstone i Sabriel z rodu Abhorsenow - tutaj! Tak blisko, ze moglaby podejsc i porozmawiac, gdyby starczylo jej odwagi. Ale nie odwazyla sie podejsc. W oczekiwaniu na rozwoj wydarzen zanurzyla sie jeszcze glebiej w snieg, nie zwracajac uwagi na wilgoc i przejmujacy chlod. Nie miala pojecia, jak dygac i klaniac sie przed Krolem i Krolowa Abhorsen. A juz na pewno nie wiedziala, jak wyjasnic swoja obecnosc. Wyciagnawszy bron, Sabriel i Touchstone zblizyli sie do siebie i rozmawiali szeptem. Ich osloniete twarze niemal sie stykaly. Lirael wytezala sluch, lecz nie byla w stanie niczego uslyszec. Wiatr unosil ich slowa w przeciwna strone. Bylo jednak jasne, ze czekaja na cos - lub kogos. Nie musieli dlugo czekac. Lirael z wolna odwrocila glowe w strone Bramy Starmount, uwazajac, by nie poruszyc sniegu wokol siebie. Z bramy wynurzala sie niewielka grupa Clayrow, spiesznie idacych po tarasie. Przybyly prosto z Przebudzenia, bo wiekszosc z nich zarzucila tylko peleryny na biale szaty i prawie wszystkie mialy jeszcze na sobie diademy. Lirael poznala dwie osoby z przodu - blizniaczki Sanar i Ryelle - wcielenie doskonalych Clayrow. Ich Widzenie bylo tak silne, ze niemal zawsze znajdowaly sie na Dziewieciodniowym Czuwaniu, wiec Lirael nigdy nie miala okazji ich spotkac. Obie byly wysokie i bardzo piekne. Ich dlugie jasne wlosy swiecily w blasku slonca jeszcze jasniej niz srebrne diademy. Za nimi szlo piec innych Clayrow. Lirael znala je wszystkie i gdyby sie postarala, przypomnialaby sobie ich imiona i stopien pokrewienstwa. Byly jej dosc dalekimi kuzynkami, ale rozpoznala w nich osoby posiadajace szczegolnie mocne Widzenie. Jezeli teraz nie uczestniczyly w Dziewieciodniowym Czuwaniu, beda na nim jutro i pewnie takze w przyszlym tygodniu. Krotko mowiac, nadeszlo siedem najwazniejszych Clayrow w calym Lodowcu. Oprocz pracy zwiazanej z Widzeniem piastowaly one inne wysokie stanowiska. Na przyklad, stojaca z tylu mala Jassel, pierwszy kwestor, odpowiadajaca za finanse Clayrow i bank handlowy. Byly to takze ostatnie osoby, jakie Lirael chciala spotkac w miejscu, w ktorym nie powinna sie znalezc. Rozdzial czwarty Cien na sniegu Gdy Sanar i Ryelle prowadzily orszak na spotkanie przybylych, Lirael miala nadzieje, ze nareszcie ujrzy ceremonial powitania Krola i Krolowej z rodu Abhorsenow. Lecz Sabriel i Touchstone nie czekali na zadne szczegolne powitanie. Objeli Sanar i Ryelle, a zdjawszy gogle i szaliki, ucalowali je w oba policzki. Lirael znowu nachylila sie do przodu, zeby uslyszec, co mowiono. Wiatr dmuchal w zla strone, ale oslabl, wiec udalo jej sie doslyszec rozmowe. -Co za radosc, kuzynki - powiedzieli rownoczesnie Sabriel i Krol z usmiechem. Patrzac na ich twarze, Lirael pomyslala, ze oboje wygladaja na bardzo zmeczonych. -Widzialysmy was wieczorem - powiedziala Sanar albo Ryelle, Lirael nie byla pewna. - Lecz musialysmy zgadywac czas przybycia po polozeniu slonca. Mam nadzieje, ze nie czekacie dlugo? -Pare minut - powiedzial Touchstone. - Ledwo rozprostowalismy kosci. -Nadal nie przepada za lataniem - powiedziala Sabriel, usmiechajac sie do meza. - Brak zaufania do pilota. Touchstone wzruszyl ramionami i rozesmial sie. -Jestes coraz lepsza. Lirael wyczula, ze nie mowi tylko o lataniu. Zdawalo sie, ze istnieje na poly sekretna wiez energii i uczuc, laczaca Touchstone'a i Sabriel. -Nie wiedzialysmy, ze nie zatrzymacie sie na dluzej - kontynuowala Sanar. - Czy to prawda? -Tak - odparla Sabriel, a usmiech zniknal jej z twarzy. - Na Zachodzie sa klopoty, a my nie mozemy dluzej czekac. Zostaniemy tylko tyle, ile trzeba na zasiegniecia porady. Czy mozecie jej udzielic? -Znow Zachod? - zapytala Sanar i wymienila zaniepokojone spojrzenie z Ryelle, podobnie jak inne Clayry miedzy soba. - Na wiekszej czesci Zachodu nie widzimy nic. Dziala tam jakas moc, ktora blokuje wszystko oprocz najkrotszych spojrzen. Ale wiemy, ze stamtad przyjda klopoty. Widzimy wiele pojedynczych fragmentow przyszlosci, ale sa zbyt male, by mozna je bylo wykorzystac. -Teraz tez mamy tam klopoty - powiedzial Krol z westchnieniem. - Przez ostatnie dziesiec lat postawilem szesc Kamieni Kodeksu wokol Krawedzi i Czerwonego Jeziora. Teraz pozostaly tylko dwa, a ja nie moge poswiecac wiecej czasu na naprawe. Jedziemy tam, zeby zazegnac niebezpieczenstwo i postarac sie znalezc jego zrodlo, ale nie jestem pewien, czy nam sie to uda. Zwlaszcza jesli zlo jest wystarczajaco silne, zeby ukryc sie przed darem Widzenia. -Nie zawsze moc nas oslepia - powiedziala jedna z Clayrow, najstarsza sposrod obecnych. - Ani nawet zlo. Istnieja moce, ktore odwracaja nasz dar Widzenia z powodow, ktorych mozemy sie tylko domyslac, a wszystko komplikuje fakt, ze Widzimy zbyt wiele przyszlosci w zbyt krotkim czasie. Moze to, co znajduje sie w poblizu Czerwonego Jeziora, nie jest niczym szczegolnym. -Jezeli tak, to niszczy Kamienie Kodeksu krwia Magow Kodeksu - powiedzial Touchstone. - Do tego przyciaga Zmarlych oraz Wolnych Magow silniej niz cokolwiek innego. Z calego Krolestwa okolice Czerwonego Jeziora i podnoze gory Abed najbardziej opieraja sie naszym rzadom. Czternascie lat temu Sabriel i ja obiecalismy, ze zniszczone Kamienie Kodeksu zostana wzniesione jeszcze raz, wsie pozakladane na nowo, a ludzie beda mogli wiesc zycie bez obaw o ataki Zmarlych i Wolnych Magow. Udalo nam sie to osiagnac na terenach od Muru do Polnocnej Pustyni. Ale nie mozemy pokonac tego, co przeciwstawia sie nam na Zachodzie. Nie liczac samej Krawedzi, ta czesc Zachodu jest nadal pustkowiem, ktore uczynil z niej Kerrigor ponad dwiescie lat temu. -Mecza was te ciagle wyzwania - powiedziala nagle stara Clayr. Touchstone i Sabriel przytakneli, lecz chociaz przyznawali sie do zmeczenia, niczym nie okazywali, ze pragna porzucic brzemie. -Nie mamy chwili odpoczynku - ciagnal Touchstone. - Zawsze pojawiaja sie jakies klopoty czy niebezpieczenstwa, z ktorymi uporac sie moze tylko Krol lub rod Abhorsenow. Sabriel jest w najgorszej sytuacji, bo nadal jest zbyt wielu Zmarlych i zbyt wielu glupcow, ktorzy otwieraja nastepne wrota Smierci. -Jak to, co grasuje teraz w poblizu Krawedzi - dodala Sabriel. - Przynajmniej tak mowia wiesci. Nekromantka albo guslarka Wolnej Magii, zaslaniajaca twarz maska z brazu. Towarzysza jej - bo mowi sie, ze to ona - zarowno Zmarli, jak i zywi ludzie. Napadaja na gospodarstwa i osady na wschod od Krawedzi. Podchodza prawie pod Roble's Town. Ale wy nic nam nie mowicie. Na pewno cos widzialyscie. -W okolicach Czerwonego Jeziora rzadko udaje nam sie cokolwiek zobaczyc - odparla Ryelle, z troska marszczac brwi. - Ale dalej zwykle nie mamy klopotow. Przykro nam, ze nie ostrzeglysmy was przed tym, co sie stalo, i nie mozemy podpowiedziec, co sie stanie. -Z Qyrre jedzie kompania Straznikow - powiedzial Touchstone. - Ale najwczesniej przybeda tu za trzy dni. Rankiem musimy juz byc w Roble's Town. -Mam nadzieje, ze bedzie pogodny - dodala Sabriel. - Jezeli doniesienia sa prawdziwe, ta nekromantka ma pod kontrola wielu Zmarlych Pomocnikow. Moze wystarczy ich do zaatakowania miasta noca albo pod oslona ciezkich chmur. -Raczej zobaczylybysmy atak na Roble's Town, gdyby mial sie wydarzyc - powiedziala Ryelle. - Ale nie widzialysmy. -To mnie troche uspokaja - stwierdzil Touchstone, lecz Lirael domyslila sie, ze niezupelnie im wierzy. Sama byla wstrzasnieta, bo nigdy nie slyszala, ze Widzenie mozna zablokowac, albo o miejscach, w ktore Clayry nie moga zajrzec. Oczywiscie z wyjatkiem terenow lezacych za Murem, w Ancelstierre, ale to co innego. W Ancelstierre nie dzialaly zadne czary, przynajmniej na Poludniu. Tak sie mowilo. Lirael nie znala nikogo, kto kiedykolwiek odwiedzilby Ancelstierre, chociaz krazyly plotki, ze Sabriel wlasnie tam sie wychowywala. Lirael zastanawiala sie nad tymi slowami, wiec nie uslyszala reszty rozmowy. Clayry poklonily sie, a Sabriel i Touchstone gestem dali im znak, by wstaly. -Nie bawcie sie w zadne ceremonie! - wykrzyknal Touchstone. - Nie Widzicie wszystkiego, podobnie jak my nie mozemy zrobic wszystkiego. Ale dotad jakos nam sie udawalo i nadal bedzie sie udawac. -"Udawac sie" to haslo na ten rok i wszystkie minione lata - westchnela Sabriel. - Ale skoro o tym mowa, lepiej odwrocmy Skrzydla i lecmy dalej. Po drodze do Roble's Town chce wpasc do Domu. -Zeby zasiegnac rady...? - zapytala Ryelle, ale Lirael nie doslyszala reszty slow, uniesionych naglym podmuchem wiatru, z wyjatkiem zakonczenia. - ...nadal spi przez wieksza czesc roku spetany Ranna... Kolejny urwany strzep rozmowy. Wszyscy zebrali sie wokol powietrznego statku i odwrocili go. Lirael wystawiala glowe do przodu na tyle, na ile mogla. Snieg opadl jej z twarzy. Denerwujace bylo widziec ich, slyszec niektore slowa, lecz nie rozumiec calosci. Przez chwile pomyslala nawet o zakleciu dla poprawy sluchu. Widziala odnosniki do takiego zaklecia, ale nie znala wszystkich znakow. Poza tym Sabriel i inni prawie na pewno zauwazyliby w poblizu nowe znaki Kodeksu. Nagle wiatr ucichl i Lirael znow slyszala wyraznie. -Sa jeszcze w szkole, w Ancelstierre - powiedziala Sabriel, oczywiscie w odpowiedzi na pytanie zadane przez Sanar. - Ale przyjada tu na wakacje za trzy... nie, za cztery tygodnie. Jezeli uporamy sie z klopotami, moze uda nam sie dostac do Muru, zeby wyjsc im na spotkanie. Mamy zaplanowane kilka tygodni razem w Belisaere. Ale jak znam zycie, znow pojawia sie jakies klopoty i jedno z nas bedzie musialo wyjechac, a potem koniec wakacji... Posmutniala, wypowiadajac te slowa. Touchstone z pewnoscia pomyslal to samo, bo wzial ja za reke opiekunczym gestem. -Przynajmniej tam sa bezpieczne - powiedzial, a Sabriel skinela glowa. Znow dalo sie zauwazyc jej zmeczenie. -Widzielismy, jak przekraczaja Mur, chociaz byc moze to nastepny raz. A moze przekrocza go jeszcze pozniej - potwierdzila Ryelle. - Elimere jest... bedzie... bardzo podobna do ciebie, Sabriel. -Na szczescie - powiedzial Touchstone, smiejac sie. - Chociaz w innych sprawach przypomina mnie. Lirael zorientowala sie, ze mowia o dzieciach. Wiedziala, ze maja ich dwoje. Ksiezniczke, mniej wiecej w wieku Lirael, i Ksiecia, ktory byl mlodszy, ale nie wiedziala, o ile. Widac bylo, ze Sabriel i Touchstone bardzo sie o nich troszcza i tesknia za nimi. Skierowalo to jej mysli w strone jej ojca i matki, ktorych pewnie wcale nie obchodzila. Po raz kolejny przypomniala sobie dotyk miekkiej, chlodnej dloni. Ale matka opuscila ja, a ojciec - kto wie, czy w ogole wiedzial o jej narodzinach? -Zostanie Krolowa - powiedzial silny glos, przywracajac Lirael do rzeczywistosci. - Nie: bedzie Krolowa. Moze bedzie Krolowa. Byla to jedna z Clayrow, starsza kobieta, mowiaca glosem proroczym, a jej oczy Widzialy cos wiecej poza zwalem lodu, w ktorym utkwila wzrok. Potem jeknela, zrobila krok naprzod i potknela sie z rekami wyciagnietymi przed siebie, zeby zamortyzowac upadek w zaspe. Touchstone skoczyl i zlapal ja, zanim zdazyla upasc. Postawil ja na nogi. Kolysala sie niepewnie, z oczami nadal dzikimi i pelnymi Widzenia. -Daleka przyszlosc - powiedziala, lecz tym razem glos jej nie brzmial proroczo - w ktorej twoja corka, Elimere, jest starsza niz ty teraz i panuje jako Krolowa. Ale widzialam tez inne mozliwe przyszlosci, jedna obok drugiej, w ktorych nie bylo nic, oprocz dymu i popiolow, caly swiat zostal spalony i zniszczony. Lirael poczula, jak dreszcz przebiega cale jej cialo, gdy uslyszala stara Clayr. Jej glos brzmial bardzo przekonujaco. Lirael niemal na wlasne oczy widziala opuszczone ruiny. Ale jak to mozliwe, zeby caly swiat byl spalony i zniszczony? -Prawdopodobna przyszlosc - wtracila Sanar, starajac sie zachowac spokoj. - Czesto zdarza nam sie dostrzegac przyszlosc, ktora nigdy sie nie zmaterializuje. To czesc ciezaru Widzenia. -Dlatego ciesze sie, ze nie mam tego daru - odparl Touchstone, przekazujac nadal drzaca Clayre w pomocne dlonie Sanar i Ryelli. Spojrzal na slonce, a potem na Sabriel, ktora skinela glowa. - Na nas juz czas. Razem z Sabriel usmiechneli sie z tego niezamierzonego rymu, zwracajac ku sobie glowy tak, ze tylko Lirael i oni to widzieli. Touchstone odpasal swoje miecze i schowal je w kokpicie, potem wzial miecz od Sabriel i wlozyl go na miejsce. Krolowa zdjela pas z dzwonkami i ostroznie polozyla go w srodku, pilnujac, zeby nie wydobyc z nich zadnego dzwieku. Lirael zastanawiala sie, dlaczego zadali sobie trud wyciagniecia broni na tak krotka chwile. Potem domyslila sie, ze ciagle zycie w wielkim niebezpieczenstwie sprawilo, iz trzymanie broni stale pod reka stalo sie ich druga natura. To samo dotyczylo straznikow, ktorych widziala rano w Refektarzu. Fakt, ze Abhorsen i Krol nie ufaja ochronie Clayrow, kazal Lirael zastanowic sie nagle nad jej wlasna bezbronnoscia. Co by zrobila, gdyby ktos zaatakowal ja tutaj po wyjsciu wszystkich? Nie byla pewna, czy klucz otwiera brame z zewnatrz. Nie pomyslala o tym, idac na gore. Przerazila sie. Wyobrazila sobie, ze musi spedzic noc w sniegu, z ktorego wywleka ja ogromny zakrzywiony szpon. Perspektywa smierci wcale jej sie nie spodobala. W tej samej chwili dojrzala, ze Sabriel, juz z powietrznego statku, pokazuje cos dlonia. Gestykulowala wprost na jej sniezna kryjowke! -Moze sprawdzicie ten cien na sniegu - wyrazne slowa dotarly do uszu Lirael. - Chyba nie jest niebezpieczny, ale nigdy nic nie wiadomo. Do widzenia, kuzynki. Mam nadzieje, ze wkrotce sie zobaczymy i to na dluzej. -A my mamy nadzieje, ze przydamy sie na cos wiecej - powiedziala Sanar, spogladajac w miejsce wskazane przez Sabriel. - I zobaczymy cos wiecej na Zachodzie, na Wschodzie i pod naszymi wlasnymi nosami. -Do widzenia - dodal Touchstone, machajac ku nim ze swego miejsca w tylnej czesci machiny. Sabriel gwizdnela donosnym, przesyconym magia dzwiekiem. Gwizd wzbil sie pod wiatr, zawrocil go i sprowadzil w dol, by uniesc powietrzny statek, slizgajacy sie teraz po tarasie. Sabriel i Touchstone pomachali na pozegnanie, a potem czerwono-zloty pojazd wystrzelil z konca tarasu i zniknal wszystkim z oczu. Lirael wstrzymala oddech, po czym westchnela z ulga, gdy latajaca machina znow pojawila sie w zasiegu wzroku. Krazyla coraz wyzej, a nastepnie skierowala sie na Poludnie i nabierajac predkosci, pedzila przed siebie, gdyz Sabriel wezwala teraz na pomoc wiatr od tylu. Lirael przez chwile przygladala sie temu lotowi, potem sprobowala zakopac sie glebiej w sniegu. Moze pomysla, ze jest lodowa wydra? Zanurzajac sie glebiej w zaspie, wiedziala jednak, ze nie ma to najmniejszego sensu. Wszystkie Clayry szly w strone jej kryjowki i wcale nie wygladaly na zadowolone. Rozdzial piaty Nieoczekiwana sposobnosc Lirael nie miala pojecia, jakim cudem tak predko wrocily do hangaru Papierowych Skrzydel. Czula, ze chwyta ja wiecej rak, niz ma do dyspozycji siedem osob razem wzietych i ze wleczenie po sniegu jest bardziej nieprzyjemne, niz moglaby przypuszczac. Przez kilka sekund myslala, ze sa na nia bardzo, bardzo zle. Potem stwierdzila, ze jest im po prostu zimno i jak najszybciej chca wejsc do srodka. Gdy wszystkie tam sie znalazly, stalo sie jasne, ze choc nie sa wsciekle, to jednak trudno bylo je nazwac zadowolonymi. Szybkie, ruchliwe dlonie sciagnely jej czapke, gogle i szalik, nie zwracajac uwagi na zaplatane w nie wlosy. Siedem wysmaganych zimnym wiatrem twarzy pochylilo sie nad nia. -Corka Arielle - powiedziala Sanar, jakby rozpoznawala egzotyczny kwiat lub rosline. - Lirael. Nie ma jej na liscie Czuwania, bo jeszcze nie ma daru Widzenia. Zgadza sie? -T-tak - wyjakala Lirael. Nikt nigdy nie przygladal sie jej w takim napieciu, ona zas taktownie unikala rozmow z innymi ludzmi, zwlaszcza pelnoprawnymi Clayrami. W ich obecnosci robilo jej sie nieswojo, nawet wtedy, gdy byla grzeczna. A teraz zblizalo sie ich siedem i wszystkie skupialy na niej uwage. Zalowala, ze nie moze tak po prostu zapasc sie pod ziemie i znalezc we wlasnym pokoju. -Dlaczego tam sie schowalas? - zapytala stara Clayr. Lirael przypomniala sobie nagle jej imie: Mirelle. - Dlaczego nie jestes na Przebudzeniu? W jej glosie nie bylo odrobiny ciepla, tylko chlodna powaga. Dopiero teraz Lirael przypomniala sobie, ze ta siwa kobieta, o twarzy koloru wyprawionej skory, dowodzi takze oddzialami specjalnymi Clayrow, ktore patroluja Starmount i Sunfall, lodowiec i doline rzeki. Zajmowaly sie wszystkim, poczawszy od zagubionych wedrowcow do bandytow i walesajacych sie bestii. Nie nalezalo ich lekcewazyc. Mirelle powtorzyla pytanie, lecz Lirael nie mogla odpowiedziec. Do oczu naplynely jej lzy, chociaz udalo sie jej powstrzymac placz. Potem, gdy Mirelle wlasnie miala wytrzasnac z niej zarowno lzy jak i odpowiedz, powiedziala pierwsze, co przyszlo jej do glowy: -Mam urodziny. Skonczylam czternascie lat. Nie wiadomo, dlaczego wlasnie te slowa wydawaly sie wlasciwa odpowiedzia. Wszystkie Clayry odetchnely, a Mirelle puscila ja. Lirael drgnela. Kobieta trzymala ja tak mocno, ze z pewnoscia pozostawila na jej ciele siniaki. -A wiec to tak - powiedziala Sanar tonem znacznie przyjazniejszym niz Mirelle. - I martwisz sie, ze nie masz jeszcze daru Widzenia? Lirael skinela glowa, nie ufajac darowi mowy. -Do niektorych z nas przychodzi pozno - mowila dalej Sanar, posylajac Lirael cieple, pelne zrozumienia spojrzenie. - Ale czesto bywa tak, ze im pozniej przychodzi, tym jest silniejszy. Ja i Ryelle otrzymalysmy ten dar dopiero w wieku szesnastu lat. Nikt ci o tym nie mowil? Lirael podniosla glowe, po raz pierwszy spogladajac na blizniaczke. Oczy miala szeroko otwarte z niedowierzania. Szesnascie lat! To niemozliwe! -Nie... - powiedziala z zaskoczeniem i z ulga w glosie - mialyscie szesnascie lat? -Tak - odparla Ryelle, usmiechajac sie i przejmujac paleczke od Sanar. - Scisle mowiac, mialysmy po szesnascie i pol. Myslalysmy, ze juz nigdy nie przyjdzie. Ale przyszedl. Pewnie nie moglas zniesc nastepnego Przebudzenia. Czy dlatego tu przyszlas? -Tak - przyznala Lirael. Na jej twarz wkradl sie lekki usmiech. Szesnascie lat! Wiec jest jeszcze nadzieja. Nagle poczula pragnienie przytulenia wszystkich, nawet Mirelle, i przemozna chec zbiegniecia po schodach Starmount, krzyczac z radosci. Plan popelnienia samobojstwa wydal sie jej teraz bardzo glupi, a nastroj, w ktorym go wymyslila - minal bezpowrotnie. -Caly problem polegal na tym, ze mialysmy za duzo czasu, aby myslec o braku daru - dodala Sanar, ktorej uwadze nie uszly oznaki ulgi w glosie i na twarzy Lirael. - Nie bylysmy w obsadzie Czuwania i nie mialysmy szkolenia z Widzenia przyszlosci. A wcale nie usmiechaly sie nam dodatkowe prace porzadkowe. -No wlasnie - pospiesznie wtracila Lirael. - Komu chcialoby sie czyscic toalety albo zmywac naczynia czesciej niz to konieczne? -Zazwyczaj nie przydziela sie tu nikomu zadnych stanowisk az do ukonczenia osiemnastego roku zycia - ciagnela Ryelle. - Ale poprosilysmy o jakies zajecie i obsada Czuwania zgodzila sie. Wstapilysmy wiec do szwadronu Papierowych Skrzydel i nauczylysmy sie latac jeszcze przed powrotem Krola. Czasy byly znacznie bardziej niespokojne i niebezpieczne, totez latalysmy na patrole czesciej i dalej niz teraz. Zaledwie po roku latania zbudzil sie w nas dar. Mogl to byc kolejny straszny rok, tak samo jak ten poprzedni, gdybysmy czekaly bezczynnie, ale bylysmy zbyt zajete, zeby zwracac na to uwage. Czy uwazasz, ze prawdziwa praca dobrze ci zrobi? -Tak - odparla goraczkowo Lirael. Praca uwolni ja z dzieciecej tuniki, bedzie mogla nosic stroj pracujacej Clayry. Mialaby tez dokad pojsc, z dala od mlodszych dzieci i ciotki Kirrith. Moze nie bedzie musiala uczestniczyc w Przebudzeniach, ale to juz zalezec bedzie od charakteru obowiazkow. -Chodzi tylko o to, jaka praca najbardziej by ci odpowiadala - zastanawiala sie Sanar. - Chyba nie wystepowalas nawet w naszych Widzeniach, wiec to nam nie pomoze. Czy jest cos, co szczegolnie lubisz? Oddzialy specjalne? Szwadron Papierowych Skrzydel? Biuro Handlowe? Bank? Budownictwo? Szpital? Parownia? -Nie wiem - odparla Lirael, zastanawiajac sie nad najrozniejszymi pracami, ktore moglaby wykonywac oprocz obowiazkow na rzecz wspolnoty. -W czym jestes dobra? - zapytala Mirelle, mierzac ja wzrokiem jako potencjalna kandydatke do oddzialow specjalnych. Lekki grymas na twarzy zdradzal, ze nie ma o niej zbyt wysokiego mniemania w tym wzgledzie. - Jak radzisz sobie z lukiem i mieczem? -Nie za dobrze - odpowiedziala Lirael z poczuciem winy, myslac o wszystkich treningach, jakie ostatnio opuscila, zamartwiajac sie w swoim pokoju. - Chyba najlepsza jestem z Magii Kodeksu i z muzyki. -Wiec moze Papierowe Skrzydla? - zaproponowala Sanar. Potem jednak zmarszczyla brwi i spojrzala na innych. - Chociaz czternascie lat to chyba troche za wczesnie. Moga miec na ciebie zly wplyw. Lirael spojrzala na Papierowe Skrzydla i nie mogla powstrzymac lekkiego dreszczu. Podobal jej sie pomysl z lataniem, lecz powietrzne statki troche ja przerazaly. Fakt, ze byly zywe i mialy wlasne osobowosci, wzbudzal niepokoj. Co by sie stalo, gdyby musiala do jednego z nich przemawiac przez caly czas? Nie znosila odzywac sie do ludzi, a co dopiero do Papierowych Skrzydel. -Prosze... - zaczela Lirael, myslac o miejscu, w ktorym najlepiej udawaloby sie unikac ludzi - chcialabym pracowac w Bibliotece. -Biblioteka - powtorzyla Sanar z zaniepokojeniem. - To moze byc niebezpieczne dla czternastolatki. Podobnie jak i dla czterdziestolatki. -Tylko niektore czesci - oponowala Ryelle. - Stare Poziomy. -Nie da sie pracowac w Bibliotece bez schodzenia na Stare Poziomy - dodala trzezwo Mirelle. - Przynajmniej przez jakis czas. Sama nie mialabym ochoty zapuszczac sie w niektore zakamarki. Lirael zastanawiala sie, o czym mowia. Wiedziala, ze Biblioteka Clayrow jest ogromna, lecz nigdy dotad nie slyszala o Starych Poziomach. Ogolny rozklad pomieszczen znala dosc dobrze. Biblioteka miala ksztalt muszli nautilusa, tunelu, pnacego sie ku gorze coraz wezsza spirala. Glowna byla bardzo dlugim kretym pomostem, ktory schodzil z najwyzszego poziomu gory, o kilka tysiecy stop w dol ponizej dna doliny. Od tej glownej spirali odchodzila niezliczona ilosc pomniejszych korytarzy, komnat, sal, pokojow i najdziwniejszych pomieszczen. W wielu z nich znajdowaly sie pisane swiadectwa Clayrow, przewaznie dokumentujace proroctwa i wizje wielu pokolen wrozbitow, a takze ksiegi i dokumenty z calego Krolestwa. Ksiegi magii i tajemnic, starozytne i nowe. Zwoje, mapy, zaklecia, przepisy, listy, opowiesci, historie prawdziwe i Kodeks wie, co jeszcze. Oprocz ksiag i tekstow w Bibliotece przechowywano rowniez inne rzeczy. Na jej terenie znajdowaly sie stare zbrojownie, a w nich - bron i zbroje nie uzywane od wiekow, lecz nadal lsniace jak nowe. Byly tam magazyny pelne roznego sprzetu, ktorego nikt nie umial uzywac. Byly sale z manekinami krawieckimi ubranymi od stop do glow wedlug mody Clayrow sprzed wiekow lub zupelnie odmienne stroje barbarzyncow z Polnocy. Byly szklarnie, dogladane przez poslancow, gdzie znaki Kodeksu rzucaly swiatlo jasne jak slonce, a takze sale pograzone w calkowitej ciemnosci, polykajace kazdy promien swiatla i tego, kto osmielilby sie do nich wejsc nie przygotowany. Lirael widziala juz czesc dobrze chronionej Biblioteki podczas wycieczek z reszta swojego rocznika. Zawsze pragnela przejsc przez mijane drzwi, pokonac barierki z czerwonych sznurow, szczegolne korytarze lub tunele, do ktorych wstep mialy tylko upowaznione bibliotekarki. -Dlaczego chcesz tam pracowac? - spytala Sanar. -To... takie ciekawe - wyjakala Lirael, niepewna, co ma odpowiedziec. Nie chciala przyznac, ze Biblioteka to najlepsze miejsce, zeby ukryc sie przed innymi Clayrami. Nie zapomniala tez, ze tam moze znalezc zaklecie, ktore pomoze jej bezbolesnie zakonczyc zycie. Oczywiscie nie teraz, skoro wiedziala, ze dar Widzenia moze jeszcze nadejsc, lecz pozniej, jezeli dar nie bedzie przychodzil i znow wzbierze w jej wnetrzu czarna rozpacz, tak jak rano. -To prawda. Ale w Bibliotece sa takze rzeczy grozne i niebezpieczna wiedza. Czy to ci nie przeszkadza? -Nie wiem - powiedziala szczerze. - Zalezy, co to jest. Ale naprawde chcialabym tam pracowac. - Przerwala i dodala bardzo cicho: - Bardzo chce byc zajeta, tak jak mowilas, i zapomniec o tym, ze nie mam daru Widzenia. Clayry odwrocily sie od Lirael i skupily w ciasny krag, szepczac cos do siebie. Lirael przygladala sie im niepewnie, swiadoma, ze zaraz wydarzy sie w jej zyciu cos bardzo waznego. Dzien zaczal sie okropnie, lecz teraz znow wrocila nadzieja. Clayry przestaly szeptac. Lirael spogladala na nie przez spadajaca na oczy grzywke, zadowolona, ze wlosy zaslaniaja jej twarz. Nie chciala, zeby poznaly, jak bardzo zalezy jej na tej pracy. -Poniewaz sa twoje urodziny, a my uwazamy, ze tak bedzie najlepiej, postanowilysmy, ze zgodnie ze swoja prosba zaczniesz od jutra pracowac w Wielkiej Bibliotece - oznajmila Sanar. - Rano zglosisz sie do Vancelle, Glownej Bibliotekarki. Jezeli z jakiegos powodu nie stwierdzi, ze sie nie nadajesz, zostaniesz Trzecia Asystentka Bibliotekarki. -Dziekuje! - krzyknela Lirael. Zabrzmialo to jak rechot zaby, wiec musiala powtorzyc: - Dziekuje. -Jeszcze jedno - dodala Sanar. Podeszla i stanela tak blisko przy niej, ze ta musiala podniesc glowe, aby zajrzec jej w oczy. - Dzisiaj uslyszalas cos, czego nie powinnas byla uslyszec. Widzialas odwiedziny, ktorych nie bylo. Stabilnosc Krolestwa jest krucha i latwo nia zachwiac. Sabriel ani Touchstone nie rozmawialiby tak swobodnie nigdzie indziej ani z nikim innym. -Nie powiem o tym nikomu - obiecala Lirael. - Nie jestem gadula, naprawde. -Zapomnisz - powiedziala Ryelle, ktora znalazla sie za jej plecami. Delikatnie podniosla zaklecie, ktore miala juz przygotowane i ukryte w dloniach. Zanim Lirael zdazyla cokolwiek pomyslec o jego odparciu, lancuszek lsniacych znakow Kodeksu opadl jej na glowe, chwytajac za skronie. -Przynajmniej dopoki nie bedziesz musiala sobie przypomniec - kontynuowala Ryelle. - Bedziesz pamietac wszystko, co dzisiaj sie stalo, z wyjatkiem wizyty Sabriel i Touchstone'a. Wspomnienie to zniknie, a zastapi je spacer po tarasie i przypadkowe spotkanie z nami. Wydawalas sie czyms przygnebiona, wiec rozmawialysmy o pracy i o darze Widzenia. W ten sposob otrzymalas nowe zajecie. Zapamietasz tylko to i nic wiecej. -Tak - odparla Lirael, a slowa wychodzily z jej ust tak, jakby byla pijana albo bardzo zmeczona. - Biblioteka. Jutro zglosze sie do Vancelle. Rozdzial szosty Trzecia Asystentka Bibliotekarki Glowna Bibliotekarka urzedowala w wielkim gabinecie wykladanym debowym drewnem. Najwazniejsze miejsce zajmowalo w nim bardzo dlugie biurko z blatem uslanym ksiegami i najrozniejszymi papierami. Na wierzchu lezala duza mosiezna taca, na ktorej znajdowaly sie resztki sniadania i nagi miecz o srebrnym ostrzu. Rekojesc spoczywala w poblizu dloni kobiety. Lirael stanela przy biurku i sklonila glowe, gdy tymczasem Bibliotekarka czytala uwaznie liscik od Sanar i Ryelle przyniesiony przez nia. -No? - gleboki, wladczy glos Bibliotekarki sprawil, ze Lirael niemal podskoczyla. - Chcesz zostac bibliotekarka? -T-tak - wyjakala. -Ale czy sie nadajesz? - drazyla kobieta. Dotknela rekojesci miecza i przez chwile Lirael wydawalo sie, ze go podniesie i zacznie wymachiwac, aby sprawdzic, czy nowo przybyla kandydatka do pracy nie przestraszy sie. Wyraz jej twarzy nie zdradzal zadnych uczuc. Gestykulowala oszczednie, jakby szykowala sie do gwaltownego wybuchu. -Czy sie nadajesz? - powtorzyla. -Uhm... nie wiem - wyszeptala Lirael. Bibliotekarka wyszla zza biurka tak szybko, ze dziewczyna nie wiedziala, czy przypadkiem nie mrugnela i dlatego nie zanotowala tego blyskawicznego ruchu. Vancelle byla niewiele wyzsza od Lirael, lecz wydawalo sie, ze przytlacza ja wzrostem. Miala jasnoniebieskie oczy i miekkie, lsniace wlosy, srebrzystosiwe, jak delikatny popiol gasnacego ogniska. Na palcach nosila wiele pierscieni, a na lewym nadgarstku srebrna bransolete z siedmioma blyszczacymi szmaragdami i dziewiecioma rubinami. Nie sposob bylo odgadnac, ile ma lat. Lirael zadrzala, gdy Bibliotekarka wyciagnela dlon i musnela znamie Kodeksu na jej czole. Czula, ze znak rozpala sie, rozgrzewa i ujrzala blask odbijajacy sie w klejnotach kobiety. Cokolwiek wyczula w znamieniu Lirael, nie dala tego po sobie poznac. Cofnela sie i wrocila za biurko. Jej dlon znow powedrowala ku rekojesci miecza. -Nigdy dotad nie przyjmowalysmy bibliotekarki, ktorej wczesniej nie wskazalo Widzenie - powiedziala, krecac glowa. - Wydaje mi sie, ze ciebie nikt nie Widzial, prawda? Lirael poczula, ze w ustach robi jej sie sucho. Nie mogac wykrztusic ani slowa, skinela tylko glowa. Wymykala jej sie nagle szansa znalezienia dla siebie jakiegos miejsca na swiecie, perspektywa pracy, stania sie kims... -Jestes dosc tajemnicza - mowila dalej Bibliotekarka. - A dla takich osob nie ma lepszego miejsca niz nasza Biblioteka - zreszta lepiej zostac bibliotekarka niz czescia kolekcji. Lirael nie bardzo zrozumiala jej slowa. Nagle znow powrocila nadzieja i odzyskala glos. -To znaczy... to znaczy, ze sie nadaje? -Tak - powiedziala Vancelle, Glowna Bibliotekarka Wielkiej Biblioteki Clayrow. - Nadajesz sie i mozesz zaczynac od razu. Zastepczyni Ness powie ci, co masz robic. Lirael wyszla oszolomiona szczesciem. Przebyla probe. Zostala przyjeta. Bedzie bibliotekarka. Zastepczyni Ness tylko pokrecila nosem na nowo przybyla i od razu odeslala ja do Roslin, Pierwszej Asystentki, ktora z roztargnieniem pocalowala Lirael w policzek i przekazala pod opieke Drugiej Asystentki, Imshi. Ta miala dopiero dwadziescia lat i niedawno zamienila zolta kamizelke z jedwabiu na czerwona, co oznaczalo awans z Trzeciej Asystentki na Druga. Zaprowadzila Lirael do Szatni, ogromnej sali pelnej najrozniejszych przyborow, broni i sprzetu przydatnego w pracy bibliotekarek, poczawszy od lin do wspinaczki, a skonczywszy na bosakach. Byly tam tez cale tuziny specjalnych kamizelek, wszystkie w najrozniejszych kolorach i rozmiarach. -Trzecia Asystentka nosi zolta, Druga - czerwona, Pierwsza - niebieska, Zastepca - biala, a Szefowa - czarna - wyjasnila Imshi, pomagajac Lirael wlozyc nowiutka zolta kamizelke na stroj roboczy. - Ciezsza niz mozna sie spodziewac, prawda? To zwykle plotno obszyte jedwabiem. Dlatego jest taka mocna. Petelka na kolnierzu sluzy do zaczepienia gwizdka. Wtedy wystarczy sklonic glowe i gwizdnac, kiedy cos przytrzyma ci rece. Uzywa sie go tylko w najtrudniejszych sytuacjach. A jesli sama uslyszysz gwizd, rzucaj wszystko, biegnij w jego strone i zrob, co sie da, zeby pomoc. Lirael wziela gwizdek, bedacy po prostu kawalkiem mosieznej rurki, i zgodnie z instrukcja przelozyla go przez specjalna petle na kolnierzyku. Jak powiedziala Imshi, rzeczywiscie dalo sie wen dmuchnac z latwoscia, lekko pochylajac glowe. Ale co Imshi miala na mysli? Co mogloby jej spetac rece? -Oczywiscie gwizdek zadziala tylko wtedy, gdy ktos bedzie go w stanie uslyszec - kontynuowala Druga Asystentka, podajac jej cos, co na pierwszy rzut oka wygladalo jak srebrna kulka. Gestem wskazala, ze powinno sie ja wlozyc do lewej przedniej kieszeni kamizelki. - W innych przypadkach pomoze ci mysz. Pamietaj, zeby nakrecac ja raz na miesiac, a zaklecie trzeba odnawiac co roku, w dzien przesilenia letniego. Lirael przyjrzala sie myszce. Miala nozki, oczka z dwoch kawalkow rubinu, a z grzbietu sterczal jej niewielki kluczyk. W jej wnetrzu wyczula cieplo uspionego zaklecia Kodeksu. Domyslila sie, ze to wlasnie ono uaktywni mechanizm myszki we wlasciwym czasie i posle tam, dokad ma sie udac. -Do czego sluzy ta myszka? - zapytala, zaskakujac tym Imshi. Najmlodsza z bibliotekarek nie odezwala sie ani slowem od chwili, gdy ja przedstawiono i przez caly czas stala, z twarza zaslonieta grzywa ciemnych wlosow. Imshi spisala ja juz na straty, jako kolejna ekscentryczna decyzje personalna Szefowej, ale moze jeszcze nie wszystko bylo stracone. Przynajmniej wyglada na to, ze cos ja zainteresowalo. -Sprowadza pomoc - odparla Imshi. - Kiedy znajdziesz sie na Starych Poziomach albo w takim miejscu, skad inni nie uslysza dzwieku gwizdka, poloz myszke na ziemi i wymow albo nakresl znak uaktywniajacy. Zaraz ci go pokaze. Po uaktywnieniu mysz pobiegnie do czytelni i zaalarmuje innych. Lirael skinela glowa i odgarnela z twarzy wlosy, zeby przyjrzec sie blizej myszce, wodzac palcem po jej srebrzystym grzbiecie. Gdy Imshi zaczela przegladac spis znakow Kodeksu, Lirael potrzasnela glowa i schowala myszke do specjalnej kieszonki. -Dzieki, znam ten znak - powiedziala cicho. - Wyczulam go w zakleciu. -Naprawde? - Imshi nie dowierzala. - Musisz byc dobra. Ja ledwo potrafie zapalic swiece albo rozgrzac nogi na lodowcu. Ale posiadasz dar Widzenia. Jestes prawdziwa Clayra - pomyslala Lirael. -Teraz masz juz gwizdek i myszke - zakonczyla Imshi, wracajac do swojej pracy. - Tu jest pas i pochwa na sztylet, a ja zaraz sprawdze, ktory jest najostrzejszy. Au! Ten sie chyba nada. Teraz wpiszemy jego numer do ksiegi. Wszystko, co stad wynosisz, trzeba wpisac do ksiegi. Sztylet byl zrobiony ze stali, ale posrebrzany. Ostrze mienilo sie znakami Kodeksu, ktore rozgrzewaly sie pod dotknieciem dloni. Lirael rozpoznala w nich znaki lamania i rozwiazywania, ktore byly szczegolnie przydatne w walce ze stworzeniami Wolnej Magii. Umieszczono je jakies dwadziescia lat wczesniej, zastepujac znaki, ktore sie starly. Te wytrzymaja moze jeszcze z dziesiec lat, bo nie polozono ich szczegolnie starannie ani umiejetnie. Lirael stwierdzila, ze sama lepiej by sobie z tym poradzila, chociaz nie jest zbyt biegla w czarowaniu przedmiotow nieozywionych. Zapiela szeroki pas, opierajac pochwe o biodro i udo. Cienkie ostrze weszlo do srodka na dlugosc przedramienia. Podniosla glowe i dostrzegla, ze Imshi czeka z gesim piorem w dloni nad ogromna oprawna w skore ksiega przykuta lancuchem do biurka przy wyjsciu z Szatni. -Podaj mi numer - poprosila Imshi. - Jest na ostrzu. -Aha. Wysunela sztylet z pochwy i odwrocila ostrze na bok, by zanikly znaki Kodeksu. Jej oczom ukazaly sie litera i numer wygrawerowane w metalu. -L 2713 - podala, chowajac sztylet. Imshi zanotowala numer, znow zanurzyla pioro w atramencie i podala jej do podpisu. W ksiedze, pomiedzy czerwonymi liniami widnialo imie Lirael, jej stanowisko Trzeciej Asystentki w Bibliotece i lista wszystkich rzeczy wydanych przez Imshi. Dziewczyna rzucila okiem na liste, ale nie podpisala. -Tutaj jest napisane, ze dostalam tez klucz - powiedziala ostroznie, przechylajac pioro, zeby zbierajaca sie na jego koncu kropla atramentu nie zrobila kleksa w ksiedze. -Ach rzeczywiscie, klucz! - wykrzyknela Imshi. - Zapisalam i zaraz zapomnialam! Podeszla do szafek wiszacych na scianie, otworzyla i pogrzebala w srodku. Wreszcie wyjela szeroka srebrna bransolete wysadzana szmaragdami, taka sama jaka zdobila jej wlasna reke. Zapiela ja na nadgarstku Lirael. -Bedziesz musiala pojsc do Szefowej, zeby obudzila zaklecie - wyjasnila, pokazujac, jak dwa z siedmiu szmaragdow na jej bransolecie jarza sie jasnymi znakami Kodeksu. - W zaleznosci od stanowiska i zadan do wykonania, otworzy wlasciwe drzwi. -Dzieki - rzucila krotko Lirael. Czula ukryte gleboko w srebrnych splotach znaki Kodeksu, czekajace na to, zeby przeplynac ku szmaragdom. Byla pewna, ze zaklec jest siedem, po jednym na kazdy kamien. Ale nie wiedziala, w jaki sposob sprawic, zeby ujawnily sie i zaczely dzialac. Ten rodzaj czarow przekraczal na razie jej umiejetnosci. Dziesiec minut pozniej Vancelle wziela ja za reke i szybko rzucila zaklecie. Poniewaz nie zostalo wymowione, nie mialo tez zadnych widocznych znakow pisanych ani kreslonych, niczego sie nie dowiedziala. Zaklecie rozjarzylo tylko jeden ze szmaragdow, nie zmieniajac pozostalych szesciu. Pozwalalo na otwarcie wspolnych drzwi wejsciowych do Biblioteki i zdaniem Vancelle, w zupelnosci powinno wystarczyc nowej Trzeciej Asystentce. Trzy miesiace zabralo Lirael rozpracowanie nastepnych czterech zaklec na bransolecie, lecz sekrety szostego i siodmego pozostawaly nadal niedostepne. Nie zbudzila jednak wszystkich od razu. Przez najblizszy miesiac pracowala nad stworzeniem wirtualnej bransolety w pierwotnym ksztalcie, ktora posluzyla do ukrycia tej prawdziwej i blasku dodatkowych szmaragdow. Poczatkowo powodowala nia ciekawosc i wcale nie miala zamiaru budzic dodatkowych zaklec. Traktowala wszystko jak wprawke z magii. Ale w Bibliotece co krok natykala sie na tak wiele intrygujacych drzwi, przejsc, wlazow i korytarzy, ze ciekawilo ja, co sie za nimi kryje. A gdy zaklecia w bransolecie uaktywnily sie, nie mogla przestac myslec o ich uzyciu. Codzienne zadania takze stanowily dla niej silna pokuse. Co prawda wiekszosc prac fizycznych wykonywali poslancy Kodeksu, przenoszac materialy pomiedzy Czytelnia Glowna i gabinetami naukowcow, lecz do ludzi nalezaly wszystkie prace zwiazane z zapisywaniem, sprawdzaniem i indeksowaniem materialow. Zadanie to zwykle przypadalo pomocnikom bibliotekarzy. Biblioteka kryla tez bardzo rzadkie lub niebezpieczne pozycje, po ktore nalezalo isc osobiscie lub nawet cala grupa uzbrojonych bibliotekarzy. Ku swemu rozczarowaniu, Lirael nie uczestniczyla w zadnej z tych ekscytujacych wypraw na Stare Poziomy. Nie bylo jej to pisane, dopoki nie otrzyma czerwonej kamizelki Drugiej Asystentki, co wymagalo przynajmniej trzech lat praktyki. W trakcie wykonywania zwyklych obowiazkow czesto mijala tajemnicze korytarze przegrodzone czerwonymi sznurami i drzwi, ktore przyzywaly ja: "Jak mozesz codziennie przechodzic obok nas i nie chciec wejsc do srodka?" Bez wyjatku, kazde obiecujace wejscie bylo zamkniete na klucz, poza zasiegiem pierwszego zaklecia w szmaragdzie na bransolecie Lirael. Mimo to Wielka Biblioteka spelniala jej nadzieje. Lirael przydzielono osobny pokoik do nauki, niewiele szerszy niz rozlozone rece. Miescily sie w nim tylko waskie biurko, krzeslo i kilka polek. Znalazla jednak tu schronienie, upragnione miejsce, w ktorym mogla byc sama, z dala od ciotki Kirrith. Miala przerabiac lektury obowiazkowe poczatkujacej bibliotekarki: "Zasady bibliotekarstwa. Podstawy bibliografii" i "Wielka Zolta Ksiege: Proste zaklecia dla Trzecich Asystentow". Opanowanie tych tomow zabralo jej raptem miesiac. "Pozyczala" wiec potajemnie wszystkie ksiazki, na jakie sie natknela, jak na przyklad "Czarna Ksiege Bibliomancji", nieostroznie porzucona przez Zastepczynie Bibliotekarki. Spedzala tez wiele czasu, analizujac zaklecia w bransolecie, powoli odszyfrowujac zlozone lancuchy znakow Kodeksu i znajdujac dla nich symbole uaktywniajace. Z poczatku powodowala nia zwykla ciekawosc i poczucie satysfakcji, plynace z rozpracowywania Magii, ktora jakoby miala byc dla niej zbyt trudna. Lecz po drodze zorientowala sie, ze opanowywanie Magii Kodeksu sprawia jej radosc sama w sobie. A kiedy uczyla sie znakow i skladania ich razem w zaklecia, zupelnie zapominala o klopotach i o tym, ze nie ma daru Widzenia. Dzieki temu miala takze co robic, gdy pozostale bibliotekarki lub kolezanki z Kwatery Mlodych oddawaly sie zyciu towarzyskiemu. Poczatkowo inne bibliotekarki, zwlaszcza kilkanascie Trzecich Asystentek, staraly sie okazywac jej przyjazn. Lecz wszystkie byly starsze od Lirael i mialy dar Widzenia. Czula, ze nie ma z nimi o czym rozmawiac, wiec milczala, zanurzajac sie gleboko w swoim fotelu. Po jakims czasie przestaly zapraszac ja na posilki, do popoludniowej gry w tabore i na wieczorne plotki o starszych przy kieliszku slodkiego wina. Znowu byla samotna wsrod ludzi. Tlumaczyla sobie, ze tak jest dobrze, ale czula uklucie w sercu, gdy widziala grupy mlodych rozesmianych dziewczat, pograzonych w swobodnej rozmowie i cieszacych sie swoim towarzystwem. Bylo jeszcze gorzej, gdy cale grupy bibliotekarek odwolywano na Dziewieciodniowe Czuwanie, co w pierwszych miesiacach pracy Lirael w Bibliotece zdarzalo sie czesto. Zwykle zajeta byla ukladaniem ksiazek w czytelni lub uzupelnianiem zapisow w rejestrach, gdy wchodzil poslaniec Czuwania, niosac zetony z kosci sloniowej wzywajace adresata do Obserwatorium. Czasami, w ogromnej nakrytej kopula czytelni, zetony otrzymywaly cale tuziny Clayrow. Usmiechaly sie, klely, robily miny lub przyjmowaly wszystko ze stoickim spokojem, potem przez chwile panowal ruch, gdy w pospiechu konczyly prace, zasuwaly krzesla, odkladaly ksiazki i papiery do biurek lub na polki i porzadkowaly stoly, a potem cala gromada wychodzily glownym wejsciem. Poczatkowo Lirael byla zaskoczona, ze wezwano ich az tyle. Jeszcze bardziej zdziwila sie, gdy czesc z nich wracala juz kilka godzin lub dni pozniej, podczas gdy tradycja bylo dziewiec dni, od ktorych zreszta Czuwanie wzielo swoja nazwe. Sadzila, ze wzywa sie wszystkie bibliotekarki, lecz nie na pelna zmiane. Nie chciala jednak nikogo o to pytac, wiec minal jakis czas, zanim jej ciekawosc zostala zaspokojona. Pewnego dnia podsluchala w czytelni rozmowe dwoch Drugich Asystentek: -Dziewiecdziesiat osiem to jeszcze w porzadku. Ale sto dziewiecdziesiat szesc albo siedemset osiemdziesiat cztery, jak wczoraj, to zupelnie bez sensu - narzekala jedna z dziewczat. - Nawet nie zmiescilysmy sie wszystkie w Obserwatorium. A teraz mowia o tysiac piecset szescdziesieciu osmiu! To prawie wszystkie dziewczyny! Wieksza obsada Czuwania wcale nie daje lepszych wynikow niz zwykle czterdziesci dziewiec. Przynajmniej ja nie widzialam zadnej roznicy. -Mnie tam wszystko jedno - odparla druga, starannie smarujac klejem oprawe ksiazki, z ktorej odpadl grzbiet. - Przynajmniej jest jakas odmiana, a poza tym szybciej sie konczy. Ale trudno sie skupic, kiedy niczego nie Widzimy. Dlaczego gora nie przyzna, ze przy tym glupim jeziorze po prostu nie da sie niczego zobaczyc i nie zostawimy go w spokoju? -To nie takie proste - przerwal im surowy glos Zastepczyni, ktora dopadla ich jak ogromny bialy kot dwie tluste myszy. - Wszystkie mozliwe warianty przyszlosci sa ze soba wzajemnie powiazane. Jezeli nie Widzimy punktu zwrotnego, poczatku ich wzajemnych powiazan, pojawia sie klopot. Powinnyscie to wiedziec, jak rowniez to, ze nie rozmawia sie o sprawach zwiazanych z Czuwaniem. Ostatnie zdanie wypowiedziane zostalo z gniewnym spojrzeniem rzuconym po calej sali. Lirael, na pol skryta za ogromna prasa do ksiazek, wyczula, ze skierowane jest przede wszystkim do niej. Przeciez wszystkie inne kobiety w sali byly pelnoprawnymi Clayrami i mogly uczestniczyc w Dziewieciodniowym Czuwaniu. Policzki zapiekly ja ze wstydu i upokorzenia. Skupila wszystkie sily na obracaniu ogromnych uchwytow sruby sciskajacej prase. Z wolna odzyl wokol niej gwar rozmow, lecz nie zwracala na nic uwagi, myslac tylko o swojej pracy. W tej wlasnie chwili postanowila obudzic czary uspione w bransolecie i uzyc zaklecia, ktore stworzyla, by zaslonic blask dodatkowych szmaragdow. Moze nie bedzie na Czuwaniu w Obserwatorium, lecz skorzysta z okazji i zbada wnetrze Biblioteki. Rozdzial siodmy Za brama slonca i ksiezyca Nawet obudziwszy dodatkowe zaklecia w bransolecie, Lirael miala klopoty z dotarciem do miejsc wczesniej przed nia zamknietych. Zawsze bylo zbyt wiele do zrobienia lub w poblizu znajdowalo sie za duzo innych bibliotekarek. Dwa razy prawie zauwazono jej obecnosc w zakazanych korytarzach, postanowila wiec odlozyc zglebianie tajemnic Biblioteki na dogodniejsza pore, kiedy bedzie mniej ludzi lub gdy bedzie mogla latwiej uciec z pracy. Pierwsza prawdziwa sposobnosc nadarzyla sie piec miesiecy po tym, gdy wlozyla zolta kamizelke Trzeciej Asystentki. Znajdowala sie w czytelni i sortowala ksiazki do zwrotu poslancom, ktorzy zebrali sie wokol niej. Jedynymi widocznymi czesciami ich spowitych mgla cial, byly dlonie. Istoty te nie pelnily wyzszych funkcji, ale kochaly swoja prace. Lirael lubila je, bo nie musiala sie do nich odzywac ani odpowiadac na zadne pytania. Podawala po prostu ksiazki wlasciwym poslancom, a ci odnosili je na odpowiednie miejsce na polce lub w szafce. Lirael bezblednie rozpoznawala poslancow. Przydawalo jej sie to, bo znaki wyhaftowane na szatach z kapturami bywaly czesto pokryte kurzem lub spruly sie i trudno bylo je odczytac. Poslancy oficjalnie nie mieli imion, tylko opisy obowiazkow, lecz wiekszosc z nich nosila przezwiska, takie jak Tad, opiekujacy sie opowiesciami podroznikow od A do D, albo Stoney, zajmujacy sie zbiorami z dziedziny geologii. Podawala wlasnie Tadowi wyjatkowo wielkie i nieporeczne tomisko oprawione w skore z wytloczonym motywem trojgarbnego wielblada, gdy przybyl poslaniec Czuwania. Z poczatku nie zwrocila na niego uwagi, bo wiedziala, ze sama nie ma co liczyc na zeton. Lecz po chwili zauwazyla, ze poslaniec zatrzymuje sie przy wszystkich biurkach i rozmawia z kazda bibliotekarka. Za jej plecami podniosl sie szmer rozmow. Zalozyla wlosy za uszy i nasluchiwala. Poczatkowo mamrotanie bylo niewyrazne, lecz gdy poslaniec zblizyl sie, uslyszala powtarzane slowa: "tysiac piecset szescdziesiat osiem". Zorientowala sie, ze o tym wlasnie mowily Drugie Asystentki - wezwanie tysiaca pieciuset szescdziesieciu osmiu Clayrow na Czuwanie, czyli nieslychane skupienie mocy Widzenia. Obliczyla szybko, ze w Bibliotece nie pozostanie prawie zadna asystentka, co da jej doskonala sposobnosc zrealizowania sekretnego planu. Po raz pierwszy w zyciu patrzyla na rozdawanie zetonow z podnieceniem, a nie z przygnebieniem lub rozpacza. Teraz marzyla, zeby wszystkie bibliotekarki zostaly wezwane na Czuwanie. Starajac sie nie zdradzic podniecenia wyrazem twarzy, wyszla nawet za biurko, chcac sprawdzic, czy kogos nie pominieto. Tak sie jednak nie stalo. Oddychajac szybko, czekala, czy ktos nie przypomni sobie o niej lub nie wyda jakiegos polecenia. Jednak wszystkie bibliotekarki, z ktorymi zwykle pracowala, zostaly wezwane. Nie bylo ani sladu Imshi. Domyslila sie, ze poslaniec spotkal ja w drodze na gore i tam przekazal jej wezwanie. Pragnela, zeby wszyscy sobie juz poszli i ze zdwojona energia zaczela porzadkowac ksiazki, jakby zupelnie jej nie obchodzilo, co sie dzieje wokol. Poslancy dostosowali sie do jej rytmu i przyspieszyli prace. Gdy jeden bral stos przygotowanych ksiazek, nastepny natychmiast zajmowal jego miejsce. Wreszcie w korytarzu zamigotala i znikla ostatnia jasna szata. Ponad piecdziesiat bibliotekarek opuscilo czytelnie w ciagu pieciu minut. Lirael usmiechnela sie i z hukiem odlozyla ostatnia ksiazke, co rozczarowalo poslanca, oczekujacego na pelne narecze. Dziesiec minut pozniej, upewniwszy sie, ze maruderzy tez wyszli, Lirael ruszyla w dol glowna spirala schodow. Mniej wiecej pol mili w glab, na Starych Poziomach, znajdowaly sie drzwi, ktore od jakiegos czasu ja intrygowaly. Na chropowatym drewnianym skrzydle znajdowal sie symbol slonca, zlota tarcza z rozchodzacymi sie na wszystkie strony promieniami. Oczywiscie w poprzek biegl czerwony sznur, umocowany po obu stronach woskowymi pieczeciami z symbolami Glownej Bibliotekarki - ksiega i mieczem. Juz dawno opracowala sposob radzenia sobie z ta irytujaca przeszkoda. Wyjela z kieszeni kamizelki kawalek drutu z dwoma drewnianymi uchwytami i przylozyla go do ust. Potem wypowiedziala trzy znaki Kodeksu, proste zaklecie powodujace podgrzanie metalu. W mgnieniu oka drut rozgrzal sie do czerwonosci, wiec szybko odciela pieczecie i schowala je wraz ze sznurem w zaglebieniu w scianie korytarza, poza zasiegiem swiatla. Teraz nadszedl czas prawdziwej proby. Czy bransoleta otworzy drzwi, czy tez beda potrzebne ostatnie dwa zaklecia, ktorych nie udalo jej sie jeszcze rozszyfrowac? Trzymajac sie za nadgarstek, tak jak ja nauczono, pomachala bransoleta przed drzwiami. Prawdziwe szmaragdy blysnely, przelamujac zaklecie ukrycia, i drzwi otworzyly sie bezdzwiecznie. Lirael przestapila prog, a drzwi powoli zamknely sie za nia. Znalazla sie w krotkim korytarzu i przez chwile stala zdezorientowana jasnym swiatlem bijacym z wnetrza komnaty. To przejscie chyba nie prowadzi na zewnatrz gory? Znajdowala sie w samym jej sercu, tysiace stop pod ziemia. Mruzac oczy od swiatla, szla naprzod. W jednej dloni sciskala rekojesc sztyletu, a druga trzymala nakrecana mysz ratunkowa. Korytarz rzeczywiscie nie wiodl na zewnetrz, a Lirael dopiero teraz odkryla, co wprowadzilo ja w blad. Przed nia rozposcierala sie wielka komnata, rozmiarami przewyzszajaca Wielka Sale. Na odleglym o setki stop suficie jarzyly sie znaki Kodeksu, jasne jak slonce. Srodek wypelnial ogromny zielony dab. Rozposcierajace sie wokol galezie rzucaly cien na jezioro w ksztalcie weza. Wszedzie, w calej komnacie, rosly czerwone kwiaty. Lirael pochylila sie i zerwala jeden z nich, nie wiedzac, czy nie ma do czynienia ze zludzeniem optycznym. Lecz kwiat byl prawdziwy. Nie czula zadnych czarow, tylko jedrna lodyge w palcach. Czerwona stokrotka w pelnym rozkwicie. Powachala ja i natychmiast kichnela, gdy pylek podraznil jej nos. Dopiero wtedy zorientowala sie, jak gleboka cisza panuje w komnacie. Do zludzenia przypominala ona rzeczywisty swiat, lecz powietrze stalo tu nieruchome i bylo zbyt cicho. Brakowalo powiewu wiatru i dzwiekow. Zadnych ptakow ani pszczol, krecacych sie wsrod kwiatow, zadnych zwierzat, przybylych do wodopoju. Oprocz kwiatow i drzewa nie bylo tu nic zywego. W odroznieniu od swiatla slonecznego, poswiata w komnacie nie dawala ciepla, lecz tylko rozpraszala ciemnosc. W srodku panowala taka sama temperatura jak w innych pomieszczeniach zamieszkanych przez Clayry, takie samo lekko wilgotne cieplo rozprowadzane gesta siecia rur, doprowadzajacych wode z polozonych gleboko pod ziemia goracych zrodel. Chociaz widok byl sliczny, Lirael czula rozczarowanie. Zastanawiala sie, czy to wszystko, co znajdzie podczas pierwszej samodzielnej wyprawy. Potem, po drugiej stronie komnaty, zauwazyla nastepne drzwi lub raczej krate bramy. Dotarcie do niej zajelo dziesiec minut, dluzej niz sie spodziewala, poza tym starala sie nie podeptac zbyt wielu kwiatow i na wszelki wypadek szerokim lukiem ominela drzewo i jezioro. Furtka zagradzala wejscie do kolejnego korytarza, ktory tym razem prowadzil w ciemnosc. Na metalowej kracie widnial srebrny polksiezyc. Jego rogi byly znacznie dluzsze i ostrzejsze niz zazwyczaj, co budzilo niepokoj Lirael i bylo po prostu nieladne. Zajrzala do srodka przez szpare miedzy pretami. Pomyslala o gwizdku na kamizelce i o niebezpiecznych stworach, mogacych schwycic ja za rece. Zorientowala sie nagle, ze gwizdek i tak do niczego sie tutaj nie przyda, podobnie jak mysz. W Czytelni Glownej nie bylo przeciez nikogo, kto moglby przyjsc jej z pomoca. Obawa przed nieznanym nie powstrzymala Lirael przed proba otwarcia furtki. Machnela dlonia, szmaragdy blysnely, lecz zamek nie zareagowal. Odgarnela wlosy z czola, zmarszczyla brwi. Najwyrazniej na brame dzialaly tylko bardziej zaawansowane zaklecia. Potem uslyszala szczek zamka i lewa strona furtki powoli otworzyla sie - na tyle, zeby mogla wcisnac sie do srodka. Rogi polksiezyca wnikaly w otwarta przestrzen furtki. Jeden z nich znajdowal sie na poziomie szyi, a drugi na wysokosci brzucha Lirael. Spojrzala na waskie przejscie i zastanowila sie przez chwile. A jezeli dalej znajduje sie cos strasznego? Lecz wlasciwie, co ma do stracenia? Przez moment strach walczyl z ciekawoscia, ale ciekawosc zwyciezyla. Dzialajac pod wplywem impulsu, Lirael wyjela myszke z kieszeni i polozyla wsrod kwiatow. Jezeli za furtka stanie sie cos zlego, wykrzyknie znak Kodeksu uaktywniajacy mysz i zwierzatko popedzi sobie tylko znana droga do czytelni. Nawet gdyby bylo zbyt pozno na uratowanie jej samej, to jej przypadek posluzy jako ostrzezenie dla innych. Nierzadko zdarzalo sie przeciez, ze bibliotekarze oddawali zycie, prowadzac niebezpieczne badania, z przepracowania lub walczac z nieznanymi niebezpieczenstwami odkrytymi w zbiorach Biblioteki. Lirael uznala, ze zasada samoposwiecenia stosuje sie szczegolnie do niej, bo reszta kolezanek ma dar Widzenia. Polozywszy mysz na ziemi, chwycila sztylet i przecisnela sie przez uchylone skrzydlo bramy. Przejscie bylo bardzo waskie, a rogi polksiezyca ostre jak brzytwa, lecz udalo jej sie pokonac przeszkode, nie niszczac ubrania. Nie przyszlo jej do glowy, ze sztuka ta z pewnoscia nie udalaby sie doroslej osobie. W korytarzu bylo bardzo ciemno, wiec przywolala prosty znak swiatla Kodeksu, pozwalajac mu splynac na ostrze sztyletu, ktorym probowala oswietlac droge jak latarnia. Zaniepokoilo ja troche, ze nie blyszczal z wystarczajaca moca. Albo niestarannie rzucila zaklecie, albo cos tlumilo jego dzialanie, a do tego dolaczyl jeszcze przenikliwy chlod. Pewnie korytarz nie jest podlaczony do systemu ogrzewania Lodowca. Pyl wzbijany jej krokami wirowal, przybierajac dziwne ksztalty, byc moze nie znanych jej znakow Kodeksu. Korytarz konczyl sie niewielka prostokatna sala. Unoszac wysoko sztylet, Lirael ujrzala wijace sie w katach znaki Kodeksu - tak stare, ze prawie stracily swoj blask. Cale to miejsce pograzone bylo w czarach starodawnej Magii Kodeksu, ktorej nie rozumiala i ktorej troche sie obawiala. Byly pozostaloscia jakiegos niewiarygodnie starego zaklecia, powoli ulegajacego zniszczeniu. Pozostaly z niego tylko setki oddzielnych znakow rozpadajacych sie w pyl. Resztki zaklecia sprawily, ze Lirael poczula sie nieswojo. W powietrzu unosily sie znaki obezwladniania i uwiezienia, strazy i ostrzezenia. Nawet w tak bardzo zniszczonej postaci zaklecie nadal staralo sie wypelnic swoje zadanie. Co gorsza, choc znaki byly bardzo stare, zaklecie nie oslablo na skutek uplywu czasu, jak wydawalo jej sie na poczatku. Zostalo przelamane, i to calkiem niedawno, w ciagu ostatnich miesiecy, a moze tygodni. Na srodku pomieszczenia znajdowal sie niski stol z czarnego lsniacego kamienia albo raczej plyta przypominajaca oltarz. On takze pokryty byl resztkami dawnego poteznego zaklecia lub uroku. Jego gladka powierzchnie obmywaly znaki Kodeksu, przez caly czas poszukujac znaku glownego, ktory polaczylby je razem. Ale jego juz nie bylo. Na plycie stalo siedem malych cokolikow ustawionych jeden za drugim. Zostaly wyciete z jakiejs swietlistej bialej masy i wszystkie, z wyjatkiem jednego, byly puste. Na trzecim od lewej strony stala mala figurka. Lirael zawahala sie. Nie miala pojecia, co to jest, lecz nie chciala podchodzic blizej, przynajmniej nie teraz, kiedy nie wiedziala jeszcze wszystkiego o zakleciach, ktore zostaly zlamane w tym miejscu. Stala przez jakis czas, przygladajac sie znakom i nasluchujac. Nic sie jednak nie zmienilo i w pomieszczeniu nadal panowala cisza. Jeden maly krok nie zaszkodzi - pomyslala. - Zobacze tylko, co jest na trzecim cokoliku i wroce. Zrobila go i podniosla sztylet, oswietlajac sobie droge. Gdy tylko dotknela stopa podlogi, zorientowala sie, ze popelnila blad. Posadzka zadygotala niepewnie. Nagle rozlegl sie straszny huk i Lirael obiema stopami przebila tafle ciemnego szkla, ktore pomylila z reszta podlogi. Upadla, ledwo utrzymujac w dloni sztylet. Poszukujac oparcia, natrafila na stol i instynktownie chwycila statuetke. Kolanem uderzyla w miejsce, gdzie szklo stykalo sie z kamieniem, i poczula tepy bol. Pociete przez szklo stopy piekly ja niemilosiernie. Spojrzala w dol i ujrzala cos znacznie gorszego niz rozbite szklo i pokaleczone nogi, cos, co kazalo jej uciekac bez wzgledu na dalsze obrazenia. Szklana tafla stanowila kiedys pokrywe dlugiego, przypominajacego trumne rowu, w ktorym cos lezalo. Cos, co z poczatku wygladalo jak naga spiaca kobieta. W przerazajacym ulamku sekundy Lirael ujrzala, ze przedramiona stworu dorownuja dlugoscia nogom i zakonczone sa ogromnymi szczypcami. Calosc przypominala modliszke. Stwor otworzyl oczy, ktore zalsnily jak srebrne ogniki, jasniejsze i straszniejsze niz cokolwiek, co wczesniej widziala. Ale jeszcze gorszy byl zapach. Odor zdradzajacy Wolna Magie pozostawil w jej ustach i gardle metaliczny posmak, a zoladek az podskoczyl. Oboje poruszyli sie w tym samym momencie. Lirael rzucila sie z powrotem w strone korytarza, potwor zas zaatakowal ja dlugimi szczypcami. Nie trafil, wiec wydal z siebie nieludzki ryk wscieklosci. Lirael pedzila przed siebie, najszybciej jak mogla, nie zwazajac na poranione stopy. Nim umilklo echo okropnego ryku, Lirael, ciezko dyszac z przerazenia, przecisnela sie przez furtke. Gdy znalazla sie po drugiej stronie, pomachala bransoleta i wykrzyknela: -Zamykaj sie, zamykaj! Lecz furtka ani drgnela. W tej samej chwili przy bramie pojawil sie potwor, przepychajac przez otwor noge i jedno straszliwe ramie. Przez chwile Lirael myslala, ze nie bedzie mogl przecisnac sie obok ostrych rogow polksiezyca, lecz nagle stwor zaczal zmieniac ksztalt. Srebrne oczy zalsnily, otwarla sie pelna srebrnych zebow paszcza, a podobny do pijawki, pokryty zoltymi paskami szary jezor oblizal wyglodniale wargi. Miala juz dosc tego widowiska. Zapomniala o myszy ratunkowej, zapomniala o omijaniu jeziora i drzewa. Popedzila prosto przez lake kwiatow, ktorych platki eksplodowaly chmurami pylku. Nie przestawala biec, obawiajac sie, ze lada chwila moze ja powalic cios zakrzywionych szczypiec. Nie zwolnila takze w zewnetrznym korytarzu i zatrzymala sie, ledwo unikajac wpadniecia na drzwi. Na miejscu poruszyla bransoleta i gdy szczelina byla jeszcze waska, wcisnela sie w nia, obrywajac sobie wszystkie guziki z kamizelki. Kiedy znalazla sie na zewnatrz, znow pomachala bransoleta, spogladajac na otwarty korytarz z przerazeniem owcy, ktora obserwuje skradajacego sie wilka. Drzwi zaczely sie z wolna zamykac. Lirael westchnela i upadla na kolana, jakby miala zamiar zwymiotowac. Na moment przymknela oczy i uslyszala szczek, ktory zupelnie nie przypominal odglosu zamykajacych sie drzwi. Natychmiast otworzyla oczy i ujrzala zakrzywiony owadzi hak, dlugi jak jej wlasna reka, wcisniety w szpare szerokosci palca. Potem pojawil sie kolejny i drzwi nie wytrzymaly - zaczely sie otwierac. Lirael dmuchnela w gwizdek i przenikliwy dzwiek odbil sie echem od scian korytarza. Lecz nie bylo nikogo, kto moglby go uslyszec, a gdy dlonia siegnela do kieszeni po mysz, natknela sie jedynie na dziwna statuetke z brazu. Drzwi zadrzaly i szpara zaczela sie poszerzac. Potwor najwyrazniej wygrywal walke z zakleciem, ktore mialo utrzymac drzwi. Lirael bezradnie przygladala sie temu, nie wiedzac, co robic dalej. Z nadzieja nasluchiwala, czy z korytarza Biblioteki nie nadchodzi pomoc. Ale pomoc nie nadchodzila. Wiedziala jedno - potwor nie moze wydostac sie na glowna spirale schodow. Przypomniala sobie opowiesci bibliotekarek o poswieceniu innych, podobnie jak wspinaczke na Starmount zaledwie kilka miesiecy wczesniej. Teraz, gdy smierc wydawala sie tak bliska, uswiadomila sobie, jak bardzo chce zyc. Wrocila jej przytomnosc umyslu. Skoncentrowala sie i siegnela do Kodeksu. Z nieskonczonego strumienia wybrala wszystkie znane sobie znaki lamania i niszczenia, ognia i rozpadu, a takze blokowania, zasuwania i zamykania. Wplynely do jej umyslu oslepiajacym strumieniem, tak silne, ze ledwo daly sie ulozyc w zaklecie. Jakims cudem dokonala jednak tego i polaczyla je razem jednym znakiem glownym, tak silnym, ze nigdy wczesniej nie osmielila sie go uzyc. Z gotowym zakleciem, nabrzmiewajacym w jej wnetrzu sama tylko sila woli, Lirael zdobyla sie na niezwykly gest odwagi. Jedna dlonia dotknela drzwi, druga szczypiec potwora i wypowiedziala znak glowny. Rozdzial osmy Piata Klatka Schodowa w dol Gdy otworzyla usta, poczula fale ciepla w gardle. Z prawej dloni eksplodowala w strone potwora masa ognia, a tytaniczna sila uwolniona z lewej dloni zatrzasnela drzwi. Moc zaklecia odrzucila ja do tylu. Przekoziolkowala kilka razy i ze straszliwym impetem uderzyla w podloge. Upadek sprawil, ze na jakis czas stracila przytomnosc. Odzyskawszy swiadomosc, nie zdawala sobie sprawy z tego, gdzie jest. Czula goracy, przenikliwy bol glowy, jakby ktos rozwiercal jej czaszke rozpalonym pretem. Wokol czaila sie wilgoc, bolalo ja gardlo, jak przy silnej anginie. Przez chwile wydawalo jej sie, ze jest chora, lezy w lozku i zaraz przyjdzie do niej ciotka Kirrith lub jakas dziewczyna i nachyli sie nad nia z naparem ziolowym. Wtedy poczula, ze pod glowa ma zimny kamien, a nie materac, i ze jest ubrana. Delikatnie dotknela glowy i poczula, skad wziela sie wilgoc. Spojrzala na krople jasnej krwi i w tej samej chwili od stop do glow zalala ja fala chlodu. Zakrecilo jej sie w glowie. Starala sie wezwac pomoc, ale miala obolale gardlo. Nie mogla wydobyc z niego ani slowa, tylko cichy jek. Teraz przypomniala sobie, co chciala zrobic, i otrzezwil ja blysk przerazenia. Starala sie uniesc glowe, lecz za bardzo ja bolala, wiec przewrocila sie tylko na bok, zeby zobaczyc drzwi. Byly zamkniete i ani sladu potwora. Wpatrywala sie w nie, dopoki ich ksztalt nie zaczal sie rozmywac. Jeszcze nie dowierzala, ze jest bezpieczna i ze stwor zostal z drugiej strony. Gdy upewnila sie, ze drzwi wytrzymaja, odwrocila glowe i zwymiotowala. Bolace gardlo przezarla na dodatek gorycz zolci. Przez chwile lezala bez ruchu, starajac sie uspokoic nierowny oddech i lomoczace serce. Ostroznie dotknela glowy - krew zaczyna krzepnac, wiec to chyba nic powaznego. Z gardlem bylo gorzej. Kto wie, czy nie sparzyla go sobie, przywolujac zaklecie, ktorego z braku sil i doswiadczenia nie byla w stanie poprawnie wymowic. Sprobowala powiedziec pare slow, lecz wyszedl jej tylko chrapliwy szept. Potem zajela sie nogami - bardziej podrapanymi niz pocietymi, a w butach bylo tyle dziur, ze wygladaly jak sandaly. W porownaniu z glowa, stopy mialy sie stosunkowo dobrze, wiec postanowila sprobowac wstac. Zabralo jej to kilka minut, mimo ze wspierala sie o sciane. Nastepne piec spedzila, schylajac sie, podnoszac sztylet i chowajac go do pochwy. Gdy nabrala sil, postanowila przyjrzec sie drzwiom z bliska. Byly zatrzasniete jak nalezy, bez zadnej szpary. Czula wlasne zaklecie oraz magiczny zamek, ktory pozwolil je zatrzasnac. Nikt nie mogl teraz wejsc ani wyjsc, nie lamiac jej zaklecia. Nawet Glowna Bibliotekarka musialaby poprosic Lirael o zdjecie go lub zlamac je sama. Myslac o Szefowej, Lirael starala sie pozbierac wszystkie oderwane guziki, zalozyla tez czerwony sznur i pieczecie na drzwi, chociaz wypowiedzenie zaklecia podgrzewajacego wosk przyszlo jej z ogromnym trudem. Gdy skonczyla, zrobila kilka krokow po glownej spirali schodow, lecz nie mogla jeszcze podjac wiekszego wysilku. Usiadla na stopniu i natychmiast wpadla w stan polprzytomnego otepienia, nie potrafiac myslec o niczym ani wlasciwie ocenic sytuacji. Siedziala dosc dlugo, byc moze nawet godzine. Potem wrodzony hart ducha wzial gore. Lirael przypomniala sobie, gdzie jest i w jakim stanie. Zakrwawiona, posiniaczona, z poobrywanymi guzikami od kamizelki, bez myszy ratunkowej. Wszystko bedzie musiala wyjasnic. Utrata myszy przypomniala jej o figurce. Ku swemu przerazeniu odkryla, ze dlonie ma jeszcze mniej sprawne niz zwykle, lecz w koncu udalo jej sie wydobyc z kieszeni kamienna statuetke i polozyc na kolanach. Byl to pies, wyrzezbiony w szaroniebieskim, milym w dotyku steatycie. Szpiczaste uszy i taki sam pysk, z boku ktorego wystawal kawaleczek jezyka, sprawialy, ze robil wrazenie niebezpiecznego, jego usmiech jednak byl przyjazny. -Czesc piesku - szepnela Lirael tak slabym i zachryplym glosem, ze sama prawie nie mogla go uslyszec. Lubila psy, chociaz w wyzszej czesci Lodowca ich nie trzymano. Oddzialy specjalne mialy budy dla psow w poblizu Wielkiej Bramy, goscie tez co jakis czas przyprowadzali je do kwater i Dolnego Refektarza. Zawsze witala sie z psami, nawet wtedy, gdy byly to ogromne podpalane wilczury w obrozach nabitych kolcami. Zwierzeta zachowywaly sie wobec niej przyjaznie, czesciej niz ich wlasciciele, ktorzy bywali niezadowoleni, kiedy mowila tylko do psow, a do nich nie odzywala sie ani slowem. Zastanawiala sie, co robic dalej. Czy powinna opowiedziec Imshi, czy tez komus wyzej o potworze, ktory grasuje w komnacie z kwiatowym polem? I przyznac sie, ze obudzila dodatkowe zaklecia w bransolecie? Siedziala dosc dlugo, rozmyslajac nad nastepnymi rozwiazaniami i drapiac psa po karku, jakby byl prawdziwym miniaturowym zwierzatkiem. Wreszcie doszla do wniosku, ze powiedzenie calej prawdy to chyba najlepsze rozwiazanie, lecz wtedy przypuszczalnie straci prace, a powrot na zajecia dzieci i koniecznosc przywdziania niebieskiej tuniki bylyby nie do zniesienia. Znowu zastanawiala sie nad ucieczka w Smierc, lecz doswiadczenie realnego zagrozenia zycia w szczypcach potwora sprawilo, ze samobojstwo stracilo moc jedynego wyjscia. Nie, postanowila. Sama wpedzila sie w klopoty i sama sie z nimi upora. Sprawdzi, z kim lub czym ma do czynienia, nauczy sie, jak stawic temu czolo i wroci, by pokonac potwora. Miala tylko nadzieje, ze on nie wydostanie sie do tego czasu z zamkniecia. Skoro jednak nikt poza nia nie mogl teraz wejsc do komnaty, chwilowo nie stanowil on zadnego niebezpieczenstwa dla innych. Trzeba bylo jeszcze wyjasnic rozcieta glowe, pokaleczone stopy, siniaki, zgubienie myszy, utrate glosu i ogolny balagan. Mozna by to wszystko wytlumaczyc za jednym zamachem, gdyby miala jakis blyskotliwy plan. Niestety, nic nie przychodzilo jej do glowy. -Zastanowie sie po drodze - szepnela do figurki psa. Przemawianie do niego i trzymanie go w rekach dziwnie ja uspokajalo. Przyjrzala sie, jak przysiada na tylnych lapach z zawinietym ogonem, z glowa podniesiona do gory i wyprostowanymi przednimi lapami, jakby czekal na swoja pania. - Szkoda, ze nie mam prawdziwego psa - dodala, podnoszac sie z grymasem bolu na twarzy. Wolnym krokiem zaczela wspinac sie po schodach spiralnego korytarza. Potem zatrzymala sie i spojrzala na figurke, a w glowie dojrzewala jej szalona mysl. Moze przeciez stworzyc poslanca Kodeksu w postaci czworonoga, ktory bedzie szczekal i robil wszystko tak jak prawdziwy pies. Potrzebowala tylko ksiazki "Jak tworzyc poslancow", moze tez "Magiczne stworzenia". Oczywiscie obie przechowywano w zamknieciu, lecz dziewczyna wiedziala, gdzie sa. Mogla nawet sprawic, zeby poslaniec Kodeksu przybral ksztalt slicznej figurki pieska. Lirael usmiechnela sie na mysl o posiadaniu wlasnego zwierzecia. Prawdziwego przyjaciela, do ktorego bedzie mogla mowic, nie narazajac sie na niepotrzebne pytania ani nieuprzejme odpowiedzi. Kochajacego i kochanego przyjaciela. Schowala figurke do kieszeni i pokustykala przed siebie. Sto jardow dalej porzucila mysli o stworzeniu poslanca i zaczela sie martwic, gdzie znalezc informacje o potworze grasujacym w komnacie kwiatow. W Bibliotece bylo sporo bestiariuszy, ale dotarcie do nich stwarzalo pewne klopoty. Rozmyslala nad tym przez kolejne sto jardow, dopoki nie zorientowala sie, ze ma do rozwiazania jeszcze pilniejszy problem. Musiala przedstawic jakies wiarygodne wyjasnienie swoich obrazen i zagubionej myszy. Czula, ze wiele zawdziecza Bibliotece, wiec nie chciala zbyt jawnie klamac w zywe oczy. Poza tym nie sadzila, ze uda jej sie w ten sposob przebrnac przez uwazne przesluchanie ze strony Szefowej lub kogos innego. Najwiekszy klopot byl z mysza. Zatrzymala sie, zeby spokojniej pomyslec i z zaskoczeniem stwierdzila, jak bardzo jej cialo potrzebuje odpoczynku. Zwykle przebiegala Biblioteke wzdluz i wszerz, w gore i na dol po schodach, po drabinach, po salach. Teraz ledwo mogla sie poruszac bez zmuszania sie do tego wysilkiem woli. Upadek wytlumaczy rane na glowie - pomyslala Lirael, dotykajac skaleczenia. Przestalo krwawic, lecz na wlosach zaczal formowac sie skrzep, pod ktorym wzbieral potezny guz. Towarzyszacy upadkowi przerazliwy krzyk zalatwi bol gardla, latwo takze wytlumaczyc pourywane guziki, a mysz mogla jej przeciez wypasc z kieszeni. Schody, postanowila. Spadniecie z nich bedzie najlepszym wyjasnieniem wszystkiego. Zwlaszcza jezeli ktos znalazlby ja u ich stop, zeby sama nie musiala zbyt wiele mowic. W mgnieniu oka zdecydowala, ze Piata Klatka Schodowa pomiedzy Kwatera Mlodych i glowna spirala bedzie najbardziej prawdopodobnym miejscem wypadku. Po drodze wezmie szklanke wody z fontanny pamieci Zally. Oczywiscie nie wolno bylo zabierac stamtad szklanek, ale to tylko uprawdopodobni cale wydarzenie. Wszyscy, zwlaszcza ciotka Kirrith, beda mieli okazje, by za cos ja obsztorcowac, i nikt nie zauwazy powazniejszych wykroczen. A rozbita szklanka przyda sie do wyjasnienia obecnosci ran na nogach. Teraz chodzilo o to, zeby dotrzec na miejsce, nie spotykajac nikogo po drodze. Jezeli mozna cokolwiek wnosic z poprzednich nadzwyczajnych zgromadzen, Czuwanie, na ktorym bedzie tysiac piecset szescdziesiat osiem uczestniczek, nie potrwa dlugo. Istnial dosc scisly zwiazek pomiedzy liczebnoscia obsady Czuwania a dlugoscia jego trwania. Zwykle Czuwania czterdziestu dziewieciu Clayrow trwaly dziewiec dni. Lecz gdy uczestniczylo w nich wiecej osob, Clayry wracaly znacznie wczesniej. Ostatnie Czuwanie zabralo im niecaly dzien. Im blizej dochodzila do Kwatery Mlodych, tym wieksze bylo niebezpieczenstwo spotkania dziewczat nie bedacych w obsadzie Czuwania. Lirael postanowila, ze jezeli kogos zobaczy, po prostu upadnie i zemdleje, majac nadzieje, ze ktokolwiek to bedzie, nie okaze sie zbyt dociekliwy. Na szczescie nie spotkala nikogo. Nabrala szklanke wody z fontanny Zally, minela stale otwarte kamienne wrota wiodace na piate pietro Biblioteki i doszla do Piatych Tylnych Schodow. Byly one waskie i krete, rzadko uzywane, bo laczyly jedynie Biblioteke z zachodnim skrzydlem Kwatery Mlodych. Zmeczona wspiela sie do miejsca, w ktorym klatka schodowa zaczynala zakrecac. Potem rzucila szklanke. Wzdrygnela sie na halas rozbijanego szkla. Musiala jeszcze obliczyc, gdzie powinna lezec, gdyby rzeczywiscie spadla ze schodow. Zakrecilo jej sie w glowie, a gdy usiadla, wydalo sie rzecza zupelnie naturalna, ze polozyla glowe na gornym stopniu, oslaniajac ja wyciagnieta reka. Wiedziala, ze powinna odpowiednio sie ulozyc na pietrze ponizej, jak ofiara prawdziwego wypadku, lecz nagle wszystko wydalo sie jej zbyt trudne. Sila, podtrzymujaca ja do tej pory, zniknela. Nie mogla wstac. Latwiej bylo zasnac. Wspanialy sen, podczas ktorego nic nie bedzie juz meczyc... Obudzil ja glos, powtarzajacy jej imie, i dotyk dloni sprawdzajacej puls. Tym razem dosc szybko doszla do siebie. Powrocil bol, wywolujac grymas na twarzy. -Lirael! Mozesz mowic? -Tak - szepnela. Glos nadal miala slaby i bardzo ochryply. Byla zdezorientowana. Ostatnia rzecza, jaka pamietala, byly schody, a teraz lezala na wznak na posadzce. Zdala sobie sprawe, ze bardziej przypomina ofiare upadku, niz gdyby cokolwiek zdazyla zaaranzowac. Po utracie przytomnosci musiala zesliznac sie po stopniach. Ujrzala twarz Pierwszej Asystentki w niebieskiej kamizelce. Zmruzyla oczy, zastanawiajac sie, po co ta obca osoba porusza glowa tam i z powrotem przed jej oczami. Po chwili zorientowala sie, ze to Amerane, z ktora pracowala przez kilka dni w zeszlym miesiacu. -Co sie stalo? - zapytala Amerane z troska w glosie. - Zlamalas cos sobie? -Uderzylam sie w glowe - szepnela Lirael i poczula, jak w oczach wzbieraja jej lzy. Wczesniej nie plakala, lecz teraz nie mogla sie powstrzymac i naraz calym jej cialem zaczely wstrzasac konwulsje, mimo ze bardzo chciala sie uspokoic. -Na pewno nic sobie nie zlamalas? - dopytywala sie Amerane. - Boli cie cos jeszcze oprocz glowy? -N-nie - zalkala Lirael. - Nic mi sie nie stalo. Amerane obmacala po kolei jej rece i nogi, delikatnie naciskajac palce i stopy. Poniewaz Lirael nie krzyczala z bolu, nie bylo slychac chrzestu kosci, nie zauwazyla guzow i opuchniec, pomogla jej wstac. -Chodz - powiedziala przyjaznie. - Zaprowadze cie do czesci szpitalnej. -Dzieki - szepnela Lirael, obejmujac jedna reka Asystentke, druga zas wlozyla do kieszeni, sciskajac kamiennego pieska. Gladki grzbiet figurki byl dla niej zrodlem pocieszenia, gdy Amerane wyprowadzala ja z Biblioteki. Rozdzial dziewiaty "Stworzenia" Nagyego Z poczatku Lirael myslala, ze wyjdzie z izolatki na drugi dzien. Ale jeszcze trzy dni po "upadku" ledwo mowila i brakowalo jej energii. Nie miala nawet sily wstac. Bol gardla i glowy wprawdzie zelzal, jednak wszechogarniajacy strach wysysal z niej wszystkie sily. Strach przed srebrnookim potworem o haczykowatych lapach, ktorego niemal widziala czajacego sie wsrod czerwonych stokrotek, i obawa, zeby nie wydaly sie jej przewinienia i by w efekcie nie stracila pracy. Ukladalo sie to w zaklety krag wyczerpujacy cialo i wypelnialo koszmarami rzadkie chwile snu. Rankiem czwartego dnia Glowna Uzdrawiaczka pokrecila glowa i zmarszczyla brwi, nie widzac postepow w leczeniu. Wezwala druga, zeby rzucila okiem na dziewczyne, ktora znosila wszystko cierpliwie. Obie zdecydowaly, ze trzeba bedzie wezwac Filris z pokoju snow. Lirael wzdrygnela sie, slyszac to. Filris byla miedzy innymi opiekunka szpitala i najstarsza sposrod zyjacych Clayrow. Spedzala wiekszosc czasu w swoim pokoju snow. Byc moze pracowala tez w izbie chorych, chociaz Lirael nie widywala jej, gdy jako dziecko musiala lezec w izolatce, przechodzac choroby wieku dzieciecego. Nigdy nie widziala naprawde starych Clayrow, tak starych, ze mialy wlasne pokoje snow. Potrzebowaly takich pokojow, bo dar Widzenia stawal sie z wiekiem trudniejszy do zniesienia, dajac coraz czestsze wizje, lecz w mniejszym zakresie, ktorych nie dalo sie opanowac nawet koncentrujacymi wlasnosciami lodu i Dziewieciodniowego Czuwania. Dosc czesto starsze Clayry widzialy tylko te pokawalkowana przyszlosc i zupelnie nie mialy kontaktu z terazniejszoscia. Gdy jednak godzine pozniej pojawila sie Filris, przyszla sama i najwyrazniej nie potrzebowala pomocy w kontaktach z otaczajacym swiatem. Lirael spojrzala na nia podejrzliwie, widzac niewysoka, drobna kobiete o wlosach bialych jak snieg na szczycie Starmount i skora jak wiekowy pergamin. Pod skora twarzy widac bylo wyraznie siatke delikatnych naczyn krwionosnych. Staruszka bez slowa obejrzala od stop do glow lezaca. Suche jak pieprz dlonie delikatnie pokazy waly jej, w ktora strone ma sie odwracac. Wreszcie zajrzala jej do gardla i przygladala sie mu jakis czas, przyswiecajac sobie malenka kulka swiatla Kodeksu, az badanej zupelnie zdretwiala szczeka. Gdy Filris wreszcie przestala, odeslala Glowna Uzdrawiaczke z oddzialu i usiadla przy lozku chorej. Zalegla cisza, bo sala byla teraz zupelnie pusta. Pozostalych siedmiu lozek nikt nie zajmowal. Wreszcie Lirael wydala z siebie dzwiek, na poly kaszel, na poly lkanie. Odslonila twarz i nerwowo zerknela na staruszke. Natrafila na spokojne spojrzenie jasnoniebieskich oczu. -Wiec to ty jestes Lirael - uslyszala. - Uzdrawiaczka powiedziala mi, ze spadlas ze schodow. Ale gardlo masz uszkodzone czyms innym, nie krzykiem. Szczerze mowiac, dziwie sie, ze jeszcze zyjesz. Nie znam zadnej Clayry w twoim wieku - i bardzo niewiele starszych - ktore bylyby w stanie wypowiedziec taki znak i nie zostac przez niego zniszczone. -Jak to? - zacharczala Lirael. - Skad wiesz? -Z doswiadczenia - odparla sucho Filris. - Od ponad stu lat pracuje w izbie chorych. Nie jestes pierwsza Clayra cierpiaca z powodu tego, ze porwala sie na zbyt ambitne czary. Ponadto ciekawi mnie, skad masz inne obrazenia, zwlaszcza ze szklo wydlubane z twoich nog to czysty krysztal i w niczym nie przypomina szkla z naczyn spod fontanny Zally. Lirael przelknela sline, lecz nie odezwala sie ani slowem. Znow zalegla cisza. Filris czekala cierpliwie. -Wyrzuca mnie z pracy - wyszeptala wreszcie Lirael. - Wysla mnie z powrotem do Kwatery. -Nie - zapewnila ja staruszka, ujmujac jej reke. - To, co bedzie powiedziane, zostanie miedzy nami, nie wyjdzie na zewnatrz. -Bylam taka glupia - powiedziala ochryplym glosem Lirael. - Wypuscilam cos. Cos bardzo niebezpiecznego dla wszystkich. Dla wszystkich Clayrow. -Hmm - prychnela Filris. - Nie moze byc az tak niebezpieczne, skoro przez ostatnie cztery dni nic sie nie stalo. Poza tym Clayry bardzo dobrze potrafia sie zatroszczyc o wlasne bezpieczenstwo. Ale martwie sie o ciebie. Pozwalasz, by strach uniemozliwil ci powrot do zdrowia. Teraz zacznij od poczatku i opowiedz mi o wszystkim. -Nie powiesz Kirrith? Ani Szefowej? - zapytala rozpaczliwie Lirael. Jezeli tamte sie dowiedza, zabiora ja z Biblioteki, a wtedy nic jej juz nie zostanie. Zupelnie nic. -Jesli masz na mysli Vancelle, to nie - odparla Firlis. Pogladzila ja po dloni i dodala: - Nikomu nie powiem. Dochodze do wniosku, ze powinnam byla tu zajrzec do ciebie juz dawno temu. Ale wydawalo mi sie, ze jestes jeszcze dzieckiem... Coz, mow, co sie stalo? Powoli, glosem tak slabym, ze Firlis musiala sie ku niej nachylic, Lirael opowiedziala wszystko. O urodzinach, o wyjsciu na taras, o spotkaniu z Sanar i Ryelle, o pracy w Bibliotece i o tym, jak bardzo jej to pomoglo. Przyznala sie o obudzenia zaklec w bransolecie i mowila o drzwiach z symbolem slonca, i o bramie z polksiezycem. Glos jej sie zalamal, gdy doszla do trumny z krysztalowym wiekiem. O figurce psa, o ucieczce po schodach, a takze o udawanym upadku. Rozmawialy ponad godzine. Filris zadawala pytania, odkrywala jej obawy, nadzieje i marzenia. Pod koniec tego spotkania Lirael czula sie spokojna, uwolniona od bolu i cierpienia, ktore ostatnio ja przesladowaly. Gdy skonczyla mowic, Filris chciala jeszcze zobaczyc psa. Siegnela pod poduszke i niechetnie podala staruszce kamienna figurke. Bardzo sie do niej przywiazala, bo byl to jedyny przedmiot, ktory przynosil jej pewne pocieszenie, obawiala sie tez, ze Firlis jej go odbierze albo powie, ze powinien wrocic do Biblioteki. Kobieta wziela figurke w obie dlonie, tak ze widac bylo tylko pyszczek, potem westchnela gleboko i oddala ja dziewczynie. Lirael byla zaskoczona cieplem, jakiego nabral kamien w dloniach starej kobiety. Firlis nie odzywala sie, dopoki Lirael nie usiadla prosto na lozku, zwracajac na siebie jej uwage. -Przepraszam cie, Lirael. Dziekuje, ze powiedzialas mi prawde. I za to, ze pokazalas mi figurke. Od dawna sie na to zanosilo, od tak dawna, ze wydawalo mi sie, iz bede wtedy calkiem zanurzona w przyszlosci, zbyt szalona, zeby dostrzec, jak to sie spelnia. -To znaczy co? -Dawno temu widzialam twojego pieska - wyjasnila Firlis. - Wtedy, gdy po raz ostatni mialam wyrazna wizje, pelna i nieprzerwana. Widzialam stara kobiete, przygladajaca sie uwaznie trzymanemu w dloniach malutkiemu pieskowi z kamienia. Wiele lat minelo, zanim wpadlam na to, ze ta stara kobieta to ja. -Czy mnie tez widzialas? - zapytala Lirael. -Widzialam tylko siebie - odparla spokojnie. - Niestety, mam wrazenie, ze juz sie nie spotkamy. Bardzo bym chciala pomoc ci pokonac potwora, ktorego wypuscilas, sluzac ci rada, jezeli nie pomoca, bo obawiam sie, ze musisz go unieszkodliwic najszybciej, jak potrafisz. One nie budza sie bez przyczyny ani bez pomocy z zewnatrz. Chcialabym tez zobaczyc poslanca twojego psa, ale to chyba niemozliwe. Najbardziej zaluje, ze przez ostatnich pietnascie lat zbyt rzadko zanurzalam sie w terazniejszosc. Powinnam byla poznac cie wczesniej, Lirael. To taka nasza przypadlosc, ze czasami zapominamy o jednostkach i nie zwracamy uwagi na ich klopoty, wiedzac, ze wszystko przemija. -Co chcesz przez to powiedziec? - zapytala Lirael. Po raz pierwszy w zyciu czula sie dobrze, opowiadajac komus o sobie, o wlasnym zyciu. Teraz wydawalo sie, ze byl to tylko dreczacy przedsmak bliskosci, jaka cieszyli sie inni ludzie, jakby nigdy nie miala doznac tego, na co inne Clayry nie zwracaly nawet uwagi. -Kazda Clayr oglada zwiastuna wlasnej smierci, chociaz nie sama smierc, bo zaden czlowiek nie znioslby takiego ciezaru. Prawie dwadziescia lat temu widzialam siebie i twojego pieska, zorientowalam sie wtedy, ze wizja ta jest przepowiednia moich ostatnich dni. -Ale ja ciebie potrzebuje - powiedziala Lirael, obejmujac krucha postac staruszki. - Potrzebuje kogos! Sarna sobie nie poradze! -Potrafisz i poradzisz sobie. Pies zostanie twoim przyjacielem, ktorego tak bardzo ci potrzeba. Musisz dowiedziec sie wszystkiego, co mozna, o stworzeniu, ktore uwolnilas, i pokonac je! Szukaj w Bibliotece. Pamietaj, ze Clayry maja wglad w przyszlosc, inni zas te przyszlosc tworza. Mam wrazenie, ze ty bedziesz ja tworzyc, a nie tylko ogladac. Musisz mi obiecac, ze tak sie stanie. Obiecaj mi, ze sie nie poddasz. Obiecaj mi, ze nigdy nie porzucisz nadziei. Sama zadbaj o swoja przyszlosc, Lirael! -Postaram sie - szepnela dziewczynka, czujac, jak przeplywa w nia energia Filris. - Postaram sie. Staruszka chwycila ja za reke silniej, niz wydawalo sie to mozliwe kruchymi starczymi palcami. Potem pocalowala w czolo, posylajac strumien energii przez znak Kodeksu, przez cale cialo az do piet. -Nigdy nie bylam blisko z Arielle ani z jej matka - dodala kobieta. - Bylam nieodrodna corka Clayrow, zbyt dlugo zylam w przyszlosci. Ciesze sie, ze nie spoznilam sie na rozmowe z toba. Zegnaj, moja praprawnuczko. Pamietaj o obietnicy! Z tymi slowy wyszla z sali, trzymajac sie prosto i dumnie, tak ze ktos, kto nie znal jej wieku, nigdy nie odgadlby, iz pracowala tam przez ponad sto lat, a zyla jeszcze o polowe dluzej. Lirael nigdy wiecej nie ujrzala Filris. Wraz z wieloma innymi oplakiwala ja podczas ceremonii Pozegnania, zapominajac o swej niecheci do niebieskiej tuniki, prawie nie zauwazajac, ze jest o glowe wyzsza od innych dzieci i wielu ubranych na bialo Clayrow, ktore niedawno obudzily sie na swoj dar. Nie byla pewna, jak bardzo oplakiwala Filris, a jak dlugo sama siebie i swoja samotnosc. Chyba bylo jej pisane nie miec przyjaciol, lecz tylko niezliczone kuzynki i ciotke. Nie zapomniala wszakze slow starej Clayry i nastepnego dnia wrocila do pracy, chociaz glos miala jeszcze slaby i lekko utykala. W ciagu tygodnia zdobyla potajemnie ksiazki "Tworzenie poslancow" i "Najlepsi poslancy w 70 dni", ale "Magicznych stworzen" nie dalo sie wyjac z zamknietej na klucz skrzynki. Bestiariusze tez sprawialy nieco klopotow, bo wszystkie byly przytwierdzone lancuchami do polek. Zagladala do nich, kiedy nikogo nie bylo w poblizu, lecz na razie bez powodzenia. Wydawalo sie, ze identyfikacja zwierzecia zabierze jej troche czasu. Przy kazdej nadarzajacej sie okazji podchodzila do drzwi z wizerunkiem promieniejacego slonca i starala sie wyczuc, czy rzucone przez nia zaklecie jeszcze dziala, czy wystarczajaco silnie wiaze drzwi, zawiasy i zamek z otaczajacym je kamieniem. Towarzyszyl jej wtedy strach i czasami nawet wydawalo jej sie, ze czuje niszczycielski odor Wolnej Magii, jak gdyby potwor czyhal po drugiej stronie, oddzielony od niej tylko cienka warstwa drewna i zaklec. Wtedy przypominala sobie slowa Firlis i spieszyla do gabinetu, zeby popracowac nad psem-poslancem, albo do ostatnio odkrytego bestiariusza, zeby sprawdzic, czy opisuje on stworzenie o postaci kobiety z oczami ze srebrnego ognia i szczypcami modliszki, wytwor Wolnej Magii, okrucienstwa i straszliwego glodu. Czasami budzil ja w nocy koszmar otwierajacych sie drzwi. Chciala sprawdzac je czesciej, lecz po Czuwaniu tysiaca pieciuset szescdziesieciu osmiu Szefowa nakazala, by na Stare Poziomy zapuszczac sie tylko parami, wiec trudniej bylo jej wymknac sie tam i wrocic niepostrzezenie. Z tego, co slyszala, Czuwanie nie przynioslo zadnych wynikow, lecz Clayry najwyrazniej martwily sie czyms jeszcze. Biblioteka nie byla jedynym miejscem, w ktorym wprowadzono srodki ostroznosci. Dodatkowe oddzialy specjalne patrolowaly Lodowiec i mosty, obsada rur grzewczych pracowala teraz parami i wiele drzwi i korytarzy wewnetrznych zamknieto na stale po raz pierwszy od czasow powrotu na tron krola Touchstone'a. W ciagu ostatnich siedemdziesieciu trzech dni Lirael sprawdzala drzwi wiodace do pola kwiatow czterdziesci dwa razy, zanim odnalazla bestiariusz, z ktorego dowiedziala sie, jakie stworzenie zbudzila. Przez ten czas niepokoju, nauki i przygotowan przeszukala az jedenascie bestiariuszy i wykonala wiekszosc prac przygotowawczych koniecznych do stworzenia psa-poslanca. Prawde mowiac, mysl o nim nie opuszczala jej ani na chwile, az znalazla wzmianke o potworze. Zastanawiala sie wlasnie, kiedy moze rzucic nastepna grupe zaklec, gdy otworzyla przypadkowo niewielka oprawna w skore ksiazeczke zatytulowana po prostu "Stworzenia", autor J. Nagy. Przewracajac bezwiednie strony, zwrocila uwage na drzeworyt przedstawiajacy dokladnie to, czego szukala. Tekst udowadnial niezbicie, ze kimkolwiek byl lub jest Nagy, spotkal takiego samego potwora, jakiego Lirael wypuscila z pokrytej szklem trumny. Stilken przewyzsza wzrostem nawet wysokiego mezczyzne. Na ogol przyjmuje ksztalty pieknej kobiety, chociaz cialo ma bardzo elastyczne. Zamiast przedramion czesto posiada wielkie haki lub szczypce, ktorymi zwinnie lapie ofiary. Usta zwykle przypominaja ludzkie, lecz gdy sa otwarte, widac w nich podwojny rzad zebow, waskich i ostrych jak igly. Zeby te moga byc z jasnego srebra lub ciemne jak noc. Oczy Stilkena sa takze ze srebra i plona dziwnym blaskiem. Czytajac ten opis, Lirael zadrzala. Zadzwonil tez lancuch, ktorym ksiega przymocowana byla do polki. Szybko rozejrzala sie, czy ktos jej przypadkiem nie uslyszal i nie przyjdzie sprawdzic, co sie dzieje. Lecz oprocz jej oddechu panowala cisza. Z tego pomieszczenia korzystano rzadko, bo znajdowala sie w nim wylacznie kolekcja osobistych pamiatek niewiadomego przeznaczenia. Lirael weszla tutaj tylko dlatego, ze "Stworzenia" J. Nagyego figurowaly w indeksie glownym jako bestiariusz. Opanowawszy drzenie rak, czytala dalej, lecz slowa wypelnialy tylko czesc jej umyslu. Reszta jej swiadomosci walczyla z mysla, ze skoro juz wie, czego szuka, musi teraz stanac ze Stilkenem twarza w twarz i zniszczyc go. Stilken jest jednym z podstawowych zywiolow Wolnej Magii, dlatego nie da sie go pokonac bronia wykonana z materialow ziemskich, jak na przyklad stala. Nie mozna go takze dotknac, bo sklada sie z substancji niszczacej wszelkie przejawy zycia. Stilkena mozna unicestwic tylko zakleciem Wolnej Magii, i to rzuconym przez czarodzieja silniejszego niz on sam. Przerwala, przelknela nerwowo sline i jeszcze raz przeczytala ostatnia linijke. Stilkena mozna zniszczyc tylko zakleciem Wolnej Magii, i to rzuconym przez czarodzieja silniejszego niz on sam. Ale ona nie zna zaklec Wolnej Magii, ktore byly zabronione jako zbyt niebezpieczne. Nie wiedzac, co robic dalej, Lirael kontynuowala czytanie i westchnela gleboko z ulga, gdy znalazla dalej te slowa: Mimo ze Stilkena da sie zniszczyc tylko przy uzyciu Wolnej Magii, mozna go unieszkodliwic Magia Kodeksu i uwiezic w naczyniu lub strukturze takiej jak butelka z metalu lub gorskiego krysztalu (zwykle szklo jest zbyt kruche), lub w suchej studni nakrytej kamieniem. Sam podjalem sie tego zadania, wykorzystujac zaklecia, ktorych liste zamieszczam ponizej. Ostrzegam jednak, ze wiezy te maja straszliwa sile i wykorzystuja az trzy glowne znaki Kodeksu. Jedynie specjalista wysokiej klasy, ktorym nie jestem, osmielilby sie ich uzyc bez pomocy zaczarowanego miecza lub rozdzki z drewna jarzebiny, naladowanej pierwszym kregiem siedmiu znakow wiazania zywiolow, a w przypadku ognia i powietrza takze drugim kregiem, wszystkich polaczonych glownym znakiem... Znow przelknela sline, bo nagle zabolalo ja gardlo. W zapiskach Nagyego widnial ten sam glowny znak, ktorym oparzyla sobie gardlo. Co gorsza, nie znala znakow drugiego kregu wiazacych ogien z powietrzem, nie miala takze pojecia, w jaki sposob mozna bylo je wszystkie zmiescic w mieczu lub rozdzce z jarzebinowego drewna. Nie wiedziala nawet, gdzie mozna znalezc jarzebine. Powoli zamknela ksiazke i odlozyla na polke tak, zeby nie zadzwonil lancuch. Ogarnelo ja zniechecenie. Odkrywszy wreszcie, co to za potwor, musiala dowiedziec sie wiecej. Odczuwala jednak ulge, ze na razie nie moze stanac przed obliczem Stilkena. Jeszcze nie teraz. Najpierw nalezy stworzyc psa-poslanca. Przynajmniej wtedy bedzie miala z czym... z kim rozmawiac. Nawet, jezeli pies nie bedzie w stanie jej odpowiedziec ani pomoc. Rozdzial dziesiaty Pod znakiem psa Rzucenie ostatniego zaklecia potrzebnego do stworzenia psa-poslanca wymagalo czterech godzin nieprzerwanej pracy, wiec Lirael musiala poczekac na kolejna sposobnosc, gdy wiekszosc bibliotekarek uda sie na zewnatrz. Gdyby ktos jej w tym przeszkodzil, cala praca kilku ostatnich miesiecy poszlaby na marne. Misternie spleciona siec zaklec Kodeksu rozpadlaby sie na pojedyncze znaki, zamiast dac sie spiac razem ostatecznym pojedynczym zakleciem. Sposobnosc nadeszla predzej, niz sie spodziewala. Najwyrazniej to, co chcialy ujrzec Clayry, nadal wymykalo sie ich Widzeniu. Lirael podsluchala, jak inne bibliotekarki narzekaja na zadania Obserwatorium i zrozumiala, ze obsada Czuwania znow sie zwieksza, poczawszy od dziewiecdziesieciu osmiu. Za kazdym razem, gdy zwolywano nowa, zwiekszona, Lirael starannie sledzila pory wezwania i notowala godziny powrotu. Gdy wsrod licznych protestow i narzekan znow powolano pelny sklad - tysiac piecset szescdziesiat osiem - ocenila, ze ma przynajmniej szesc godzin. Wystarczy na dokonczenie pracy. W pokoiku figurka psa siedziala nieruchomo, grzecznie przygladajac sie z blatu biurka przygotowaniom Lirael. Przemowila do psa, zamykajac drzwi zakleciem, poniewaz byla zbyt nisko ranga, zeby miec do nich wlasny klucz. -Juz czas, piesku - powiedziala wesolo, glaszczac figurke po pyszczku. Dzwiek wlasnego glosu zaskoczyl ja, nie z powodu chrypki, ktorej jeszcze sie nie pozbyla, lecz dlatego, ze brzmial dziwnie i obco. Przypomniala sobie, ze od dwoch dni nie przemowila ani slowa. Inne bibliotekarki przyzwyczaily sie juz do jej milczenia i ostatnio nie musiala uczestniczyc w zadnej rozmowie wymagajacej czegos wiecej niz skinienia, pokrecenia glowa badz po prostu natychmiastowej realizacji wyznaczonego zadania. Nie dokonczony pies-poslaniec znajdowal sie pod jej biurkiem, przykryty udrapowanym kawalkiem plotna. Zdjela je i wyjela przygotowana ramke, by zaczac rzucanie zaklecia. Poglaskala go, czujac cieplo znakow Kodeksu, ktore leniwie przemieszczaly sie po wygietych srebrnych drucikach ukladajacych sie w ksztalt psa. Byl maly, mial mniej wiecej stope wysokosci, poniewaz tylko tyle srebrnego drutu udalo jej sie zdobyc. Poza tym uwazala, ze maly pies-poslaniec bedzie lepszy niz duzy. Chciala dobrego przyjaciela, a nie takiego, ktory rozmiarami dorownywaloby psom straznikow. Oprocz szkieletu ze srebrnego drutu, pies posiadal dwoje oczu zrobionych z kawalkow agatu i nos z czarnego filcu - wszystko nasaczone znakami Kodeksu. Mial takze ogon ze splatanej siersci, obcietej niepostrzezenie kilku psom towarzyszacym gosciom w Dolnym Refektarzu. Ogon zostal juz zaszczepiony znakami Kodeksu, definiujacymi cos, co mialo dac mu postac psa. Ostatnia czesc zaklecia wymagala od Lirael wydobycia z Kodeksu kilku tysiecy znakow i umozliwienia im swobodnego przeplywu przez nia sama prosto w druciany szkielet. Znakow, w pelni okreslajacych psa i dajacych mu pozory zycia. Po ukonczeniu zaklecia srebrny drut, kawalki z agatu i psia siersc znikna, a ich miejsce zajmie szczeniak o ciele z zaklec. Z daleka bedzie wygladal jak zwykly pies, dopoki nie podejdzie sie wystarczajaco blisko, by dojrzec poszczegolne znaki Kodeksu i nie bedzie mozna go dotknac. Dotykanie wiekszosci poslancow przypominalo dotykanie wody - skora podda sie naciskowi, a potem znow ulozy sie wokol tego, co ja dotknelo, osoba dotykajaca zas poczuje buzowanie i cieplo znakow Kodeksu. Dziewczyna usiadla ze skrzyzowanymi nogami obok szkieletu ze srebrnych drucikow i zaczela oczyszczanie umyslu, biorac powolne oddechy i zmuszajac sie, by byly tak glebokie, aby powietrze wypelnilo cale jej pluca, wypychajac brzuch do przodu. Wlasnie miala zamiar siegnac do Kodeksu i rozpoczac rzucanie zaklec, gdy katem oka dostrzegla kamiennego pieska na biurku. Wygladal na samotnego i opuszczonego. Instynktownie wziela go do reki i polozyla na kolanach. Figurka nachylala sie lekko, lecz nadal stala pionowo, spogladajac na swoja kopie ze srebrnego drutu. Lirael zaczerpnela jeszcze kilka glebokich oddechow i zaczela od nowa. Zapisala wszystkie potrzebne znaki bezpiecznym stenotypem uzywanym przez magow do notowania znakow Kodeksu. Kartki lezaly kolo niej ulozone w starannie uporzadkowany stosik. Zauwazyla, ze pierwsze znaki przychodza latwo, a nastepne niemal dobieraja sie same. Znak za znakiem wyskakiwal z Kodeksu prosto w jej umysl, a potem z taka sama szybkoscia przemykal do szkieletu psa lukiem zlotej blyskawicy. W miare jak przebiegaly przez nia kolejne znaki, wpadla w trans, ledwo swiadoma czegokolwiek oprocz Kodeksu i wypelniajacych ja znakow. Zlota blyskawica zmienila sie w silny most swiatla pomiedzy czubkami jej dloni i srebrnymi drutami, z kazda chwila przybierajacy na jasnosci. Zamknela oczy oslepione blaskiem i czula, ze zsuwa sie na krawedz snu. Pomiedzy znakami przeplywal nieprzerwany strumien obrazow wielu psow, wszelkich ksztaltow i rozmiarow. Psy szczekajace, aportujace kije, odmawiajace biegu, szczeniaki poruszajace sie na niepewnych nogach, stare psy otrzasajace sie z wody, szczesliwe, smutne, glodne, psy grube i senne. Przelecialo coraz wiecej obrazow, dopoki nie stwierdzila, ze widziala juz wszystkie psy, jakie kiedykolwiek zyly. Lecz znaki Kodeksu nadal przeplywaly jej przez glowe. Dawno juz stracila w nich orientacje, zapomniala, dokad doszla i jakie maja byc nastepne, a zlota poswiata uniemozliwiala dostrzezenie, jak postepuja prace nad psem. A znaki plynely nadal. Uswiadomila sobie, ze nie tylko nie wie, jakie zakonczyla, ale rowniez, co przelatuje przez jej glowe! Obce, nieznane znaki przelewaly sie z niej w poslanca. Potezne znaki, targajace calym cialem, swym pedem usuwajace wszystko inne z umyslu. Lirael rozpaczliwie starala sie otworzyc oczy, zeby zobaczyc, co sie dzieje, ale bijace od szkieletu lsnienie oslepialo teraz i porazalo goracem. Chciala wstac, zeby skierowac strumien znakow na sciane lub sufit, lecz cialo zupelnie nie sluchalo umyslu. Czula wszystko, a jednak nie mogla poruszac rekami i nogami, jak we snie. Znaki plynely dalej. Nagle wyczula charakterystyczny, metaliczny odor Wolnej Magii, wiedziala juz, ze stalo sie cos bardzo, bardzo zlego. Probowala krzyczec, lecz nie wydobyla z siebie zadnego dzwieku, tylko znaki Kodeksu, ktore wyplywaly z ust w strone zlotego blasku. Plynely takze z palcow, wzbieraly w oczach, wylewaly sie calymi strumieniami lez. Bylo ich coraz wiecej. Roily sie niczym nieskonczony strumien jasnych motyli, przeciskajacych sie przez brame ogrodu. W miare jak tysiace, tysiace znakow rzucaly sie w jasnosc, odor Wolnej Magii przybieral na sile, a zlota poswiata byla tak jasna, ze przenikala przez zamkniete powieki, wkluwajac sie w wypelnione lzami oczy. Utrzymywana w bezruchu strumieniem Magii Kodeksu, Lirael nie mogla nic zrobic. Jasna poswiata nabierala sil, usuwajac w cien zloty blask znakow. Wiedziala, ze to juz koniec. To, co teraz uczynila, bylo wielekroc gorsze niz uwolnienie Stilkena. Nie mogla pojac rozmiarow wyrzadzonego przez siebie zla. Widziala tylko, ze znaki, ktore przez nia przeszly, sa starsze i silniejsze niz wszystko, co dotad widziala. Nawet jezeli Wolna Magia darowala jej zycie, to znaki Kodeksu zamienia ja w proch. Zauwazyla jednak, ze znaki nie sprawiaja bolu. Albo jest w szoku i juz umiera, albo znaki nie robia jej zadnej krzywdy. W normalnych okolicznosciach kazdy z nich mogl pozbawic ja zycia, a tutaj wydala z siebie ich kilkaset i jeszcze oddycha. A moze nie? Przerazona mysla, ze moze nie oddycha, skupila resztki sil na wdychaniu - w chwili, gdy straszliwy strumien znakow nagle ustal. Poczula, ze polaczenie z Kodeksem skonczylo sie, gdy ostatni znak przeskoczyl na druga strone wrzacej masy zlota i bialego swiatla, ktore kiedys bylo jej psem ze srebrnego drutu. Oddech przyszedl tak niespodziewanie, ze stracila rownowage i przechylila sie w tyl. W ostatniej chwili zdolala chwycic sie polki, ktora prawie spadla jej na glowe, lecz przynajmniej pomogla sie podeprzec. Teraz Lirael gotowa byla do krzyku, ale uwiazl jej w gardle. Tam, gdzie chwile wczesniej w masie ruchliwych blyskow walczyly ze soba znaki Wolnej Magii Kodeksu, zamiast szkieletu psa pojawila sie ciemna kula. Odor Wolnej Magii takze zniknal, a jego miejsce zajal wilgotny zapach zwierzecia, ktorego nie rozpoznawala. Na czarnej powierzchni kuli blysnela malenka gwiazdka, potem nastepna i nastepne, az kula wygladala jak usiane gwiazdami nocne niebo. Lirael urzeczona wpatrywala sie w nie. Stawaly sie coraz jasniejsze, az musiala mrugnac. W tej samej chwili kula zniknela, a na jej miejscu pojawil sie pies. Nie sliczny piesek przytulanka, poslaniec Kodeksu, lecz siegajacy jej do pasa czarnobrazowy kundel. Wydawal sie jak najbardziej realny, lacznie z godnymi podziwu zebami. Nie mial zadnej z cech poslanca. Jedyna wskazowka magicznego pochodzenia psa byla gruba obroza, na ktorej klebil sie najwiekszy roj znakow Kodeksu, jaki kiedykolwiek widziala. Pies wygladal dokladnie jak zywa, oddychajaca kopia kamiennej figurki. Przyjrzala mu sie, potem zerknela na kolana. Figurka zniknela. Podniosla glowe. Pies byl tam nadal. Drapal sie w ucho tylna lapa, a oczy mial zamkniete w skupieniu. Byl mokry, jakby dopiero co skonczyl plywac. Nagle przestal sie drapac, otrzasnal sie, opryskujac oszolomiona Lirael i caly gabinet. Potem podszedl do niej i polizal po twarzy jezykiem, ktory z pewnoscia nalezal do psa, a nie jakiejs kodeksowej imitacji. Gdy nie zareagowala na lizniecie, pies usmiechnal sie i oznajmil: -Jestem Podle Psisko. A raczej suka, jezeli chodzi o szczegoly techniczne. No to gdzie pojdziemy na spacer? Rozdzial jedenasty W poszukiwaniu wlasciwego miecza Spacer, na ktory udala sie Lirael z psem, byl pierwszym z wielu, chociaz Lirael nigdy potem nie pamietala, gdzie byli, co powiedziala ona, ani co on jej odpowiedzial. Pamietala tylko, ze znajdowala sie w stanie szoku, przypominajacym ten, gdy uderzyla sie w glowe, chociaz teraz nic jej nie bolalo. Zreszta nie mialo to specjalnego znaczenia, bo Podle Psisko nigdy nie odpowiadalo na jej pytania. Lirael powtarzala je, lecz pies zbywal ja, dajac wciaz te same enigmatyczne odpowiedzi. Na najwazniejsze z nich: "Kim jestes? Skad sie wziales?", mial caly wachlarz odpowiedzi, poczawszy od: "Przeciez to ja, twoje Podle Psisko", poprzez "Znikad", czasami bardziej elokwentne, jak na przyklad: "Jestem twoim psem" albo "Ty mi powiedz, to twoje zaklecie". Odmawial takze odpowiedzi na pytania o swoja nature. Przewaznie zachowywal sie zupelnie jak prawdziwy pies, tylko ze dosc wygadany. Przynajmniej z poczatku. Przez pierwsze dwa tygodnie sypial w jej pokoiku pod biurkiem, ktore musiala ukrasc z pustego pomieszczenia obok. Nie wiedziala, co moglo sie stac z jej wlasnym, bo nie bylo po nim sladu od czasu, kiedy nagle pojawil sie pies. Zywil sie tym, co Lirael wyniosla dla niego z Refektarza lub z kuchni. Chodzil na spacery cztery razy dziennie po najmniej uzywanych korytarzach i salach, jakie udalo sie jej znalezc, co bylo dosc wyczerpujace nerwowo, chociaz psu zawsze udawalo sie ukryc w ostatniej chwili przed nadchodzacymi Clayrami. Ogolnie rzecz biorac, oprocz obrozy ze znakami Kodeksu i zdolnosci mowienia Podle Psisko rzeczywiscie wydawalo sie dosc sporym psem o niepewnym rodowodzie. Ale oczywiscie wcale nim nie byl. Kiedys po kolacji zakradla sie do swojego pokoiku i ujrzala, ze pies czyta cos na podlodze. Przewracal lapa strony wielkiej popielatej ksiazki, ktorej Lirael nie poznala. Lapa, ktora urosla, a na jej koncu pojawily sie trzy bardzo gietkie palce. Pies podniosl glowe na widok swojej niby-pani zastyglej w bezruchu w drzwiach. Lirael mogla tylko myslec o slowach w ksiazce Nagyego, o plynnosci formy Stilkena i zmianie jego rozmiarow po to, zeby mogl przejsc brama strzezona przez polksiezyc. -Jestes ze swiata Wolnej Magii - wybuchnela, siegajac do kieszeni po mysz ratunkowa, a ustami do gwizdka. Tym razem nie popelni bledu i od razu wezwie pomoc. -Wlasnie ze nie - zaprotestowalo Podle Psisko, a uszy zesztywnialy mu z urazy, lapa zas skurczyla sie do normalnych rozmiarow. - Nie jestem! Jestem taka sama czescia Kodeksu jak ty, ale mam szczegolne wlasciwosci. Spojrz na obroze! Nie jestem Stilkenem ani jedna z setek wariacji na jego temat. -Co wiesz o Stilkenie? - zapytala Lirael. Nadal nie wchodzila do pokoiku, a w dloni sciskala myszke. - Dlaczego wlasnie teraz o nim wspomniales? -Duzo czytam - odparl pies, ziewajac. Potem pociagnal nosem, wietrzac zapach, a oczy zaswiecily mu sie z podniecenia. - Masz dla mnie kosc? Nie odpowiedziala, lecz ukryla papierowy pakunek za plecami. -Skad wiesz, ze myslalam o Stilkenie? Nadal nie mam pojecia, czy nie jestes Stilkenem albo jeszcze czyms gorszym! -Chwyc mnie za obroze! - zjezyl sie pies, podchodzac blizej i oblizujac sie. Najwyrazniej rozmowa nie byla tak interesujaca jak perspektywa posilku. -Skad wiedziales, ze mysle o Stilkenie? - powtorzyla Lirael, akcentujac kazde slowo. Teraz przez caly czas trzymala zapakowana kosc nad glowa. Widziala, ze pies sledzi kazdy jej ruch. Stworzenie Wolnej Magii z pewnoscia do tego stopnia nie interesowaloby sie jedzeniem. -Odgadlem, bo sporo myslisz o Stilkenie - odparl pies, wskazujac lapa ksiazki rozlozone na stole. - Studiujesz wszystko, czego potrzeba do zwiazania Stilkena. Wczoraj na kawalku papieru, ktory potem spalilas, napisalas czternascie razy slowo Stilken. Odczytalem to na bibulce. A poza tym wyczulem zapach twojego zaklecia na drzwiach na dole oraz odor Stilkena, ktory czai sie za nimi. -Sam wychodzisz na spacer! - wykrzyknela. Zapominajac, ze boi sie tego, czym moze okazac sie pies, wpadla do pokoiku zatrzaskujac za soba drzwi. Przy okazji mysz ratunkowa upadla na ziemie. Kosc nadal spoczywala w jej rece. Mysz odbila sie dwa razy i wyladowala u stop psa. Lirael wstrzymala oddech, wiedzac, ze drzwi sa teraz zamkniete, co zdecydowanie opozni nadejscie pomocy, gdyby jej potrzebowala. Lecz pies nie wydawal sie niebezpieczny i o wiele latwiej bylo z nim rozmawiac niz z innymi z wyjatkiem Filris, lecz ona nie zyla. Podle Psisko obwachalo mysz z zainteresowaniem, a potem odtracilo nosem na bok, przenoszac uwage na przyniesiona kosc. Lirael westchnela i wlozyla z powrotem mysz do kieszeni. Wyjela kosci z papieru i podala psu, ktory natychmiast chwycil zdobycz i polozyl ja w kacie pod biurkiem. -To twoja kolacja - powiedziala, marszczac nos. - Lepiej zjedz, zanim zacznie smierdziec. -Zakopie ja pozniej w lodzie - odparl pies. Zawahal sie i zwiesil glowe, a pozniej dodal: - Poza tym wcale nie musze jesc, ale lubie. -Co?! - wykrzyknela Lirael, znow zdenerwowana. - To znaczy, ze niepotrzebnie kradlam dla ciebie jedzenie? Gdyby mnie zlapali... -Wcale nie niepotrzebnie! - przerwal pies, podchodzac blizej, tracajac pyskiem jej udo i patrzac szeroko otwartymi oczyma. - Dla mnie. I bardzo ci za to dziekuje. A teraz naprawde powinnas dotknac mojej obrozy. Wtedy sie przekonasz, ze nie jestem Stilkenem, Margrue ani Hishem. Mozesz mnie przy okazji podrapac po grzbiecie. Lirael zawahala sie, lecz pies wygladal tak samo przyjaznie, jak zwierzeta, ktore odwiedzaly Refektarz. W koncu jej dlon automatycznie powedrowala ku jego grzbietowi. Poczula cieplo psiego ciala oraz krotka jedwabista siersc i zaczela glaskac wzdluz kregoslupa, w strone obrozy. Pies zadrzal i wymamrotal: -Troche wyzej. Teraz w lewo, nie - z tylu. Aaaa, teraz dobrze! Potem Lirael dotknela obrozy tylko dwoma palcami i na chwile cos odrzucilo ja z tego swiata. Widziala i slyszala tylko znaki Kodeksu, latajace wokol, jakby w jakis sposob wpadla do jego srodka. Pod palcami nie czula skorzanej obrozy, nie bylo psa ani pokoiku. Byl tylko Kodeks. Potem nagle znow znalazla sie w swoim ciele. Krecilo jej sie w glowie. Obiema rekami czochrala psa po szyi pod broda. -Twoja obroza... jest jak Kamien Kodeksu. Ale widzialam, ze przy tworzeniu ciebie uczestniczyla Wolna Magia. Ona gdzies tam jest... prawda? Zamilkla, lecz pies nie odpowiadal, dopoki nie przestala go drapac. Potem odwrocil glowe i polizal ja po twarzy i ustach. -Potrzebowalas przyjaciela - powiedzial, gdy tymczasem Lirael wycierala sobie usta rekawami. - Przyszedlem. Czy to ci nie wystarczy? Wiesz, ze obroza jest rodem z Kodeksu, a jesli ja jestem czyms wiecej, ograniczy mozliwe dzialania, nawet gdybym chcial cie skrzywdzic. A poza tym mamy do zalatwienia sprawe ze Stilkenem, prawda? -Tak - przyznala Lirael. Powodowana naglym impulsem schylila sie i objela psa za szyje, czujac cieplo jego ciala i delikatny pomruk znakow Kodeksu przez cienki material bluzki. Podle Psisko znosilo cierpliwie przez minute ten objaw serdecznosci, potem sapnelo i zadrapalo pazurami. Widziala takie zachowanie u psow gosci, wiec zrozumiala, ze czas wstac i puscic go. -Wlasnie - powiedzial pies. - Za Stilkena trzeba sie zabrac natychmiast, zanim sie wyrwie i znajdzie jeszcze gorsze rzeczy, a potem je uwolni, albo wpusci cos z zewnatrz. Zebralas juz chyba wszystko, co potrzebne do zwiazania? -Nie mam przyrzadow, o ktorych pisze Nagy - rozdzki z jarzebinowego drewna ani miecza ze znakami Kodeksu... -Tak, tak - powiedzial pospiesznie pies, zanim mogla dokonczyc liste. - Wiem. Dlaczego ich nie masz? -Nie leza sobie tak po prostu na wierzchu - bronila sie Lirael. - Wydawalo mi sie, ze moge wziac zwykly miecz i zalozyc... -To zbyt dlugie. Zajmie pare miesiecy! - przerwal znow pies, ktory zaczal z powaga chodzic tam i z powrotem. - Wydaje mi sie, ze Stilken za pare dni przelamie twoje zaklecie. -Co?! - krzyknela. Potem dodala ciszej: - Co? To znaczy, ze ucieknie? -Juz wkrotce. Myslalem, ze wiesz. Wolna Magia zzera znaki Kodeksu tak samo jak cialo. Chyba ze potrafisz odnowic zaklecie. Lirael potrzasnela przeczaco glowa. Nie odzyskala jeszcze w pelni sil po glownym znaku, ktorego uzyla tamtym razem. Zbyt ryzykowne bylo ponowne jego uzycie, zanim calkiem nie wydobrzeje. Przynajmniej nie bez dodatkowej mocy miecza ze znakami Kodeksu, co zawracalo ich znow do punktu wyjscia. -No to musisz pozyczyc miecz - stwierdzil pies, patrzac na nia z powaga. - Nie sadze, zeby ktokolwiek mial wlasciwa rozdzke. Jarzebina nie pasuje do Clayrow. -Miecza z zakleciami tez nie mam - zaprotestowala Lirael, opadajac na krzeslo. - Dlaczego nie moge byc zwykla Clayra? Gdybym miala dar Widzenia, nie musialabym petac sie po Bibliotece i nie napytalabym sobie biedy. Jezeli kiedykolwiek dostane dar Widzenia, przysiegam na Kodeks, ze nigdy juz nie bede badac jej zakamarkow! Nigdy! -Mhmm - powiedzial pies z takim wyrazem, ktorego nie umiala przeniknac, chociaz pewnie krylo sie w nim jakies ukryte znaczenie. - Byc moze. Ale mylisz sie, co do magicznych mieczy. W okolicy jest ich calkiem sporo. Jeden ma kapitan oddzialow specjalnych, straze Obserwatorium maja trzy - wlasciwie jeden z nich to topor, ale w jego ostrzu kryja sie te same zaklecia. Blizej, Glowna Bibliotekarka ma miecz stary i bardzo slawny. Nazywa sie Kajdan, co bardzo do niego pasuje. Bedzie w sam raz. Lirael spojrzala na psa z takim oslupieniem, ze ten przestal spacerowac, odchrzaknal i powtorzyl: -Uwazaj, powiedzialem, ze mylisz sie co do... -Slyszalam, co powiedziales - odburknela. - Chyba zupelnie zwariowales! Nie moge ukrasc Szefowej miecza! Trzyma go zawsze przy sobie! Pewnie nawet z nim spi! -Zgadza sie - przyznal z zadowoleniem. - Sprawdzilem. -Co za pies! - jeknela, starajac sie ograniczyc oddechy do jednego na sekunde. - Nie chodz sam po pokojach Glownej Bibliotekarki! Ani nigdzie indziej! A gdyby tak ktos cie zobaczyl? -Nikt mnie nie widzial - odparl pies wesolo. - Szefowa trzyma miecz w sypialni, ale nie w lozku. Kladzie go na stojaku kolo lozka. Wiec mozesz go pozyczyc, kiedy zasnie. -Nigdy. - Pokrecila glowa. - Nie bede sie zakradac do sypialni Szefowej. Wole walczyc ze Stilkenem bez miecza. -Wiec zginiesz - oznajmil pies, nagle bardzo powazny. - Stilken wypije twoja krew i nabierze sil. Potem zejdzie do nizszych kondygnacji Biblioteki i od czasu do czasu bedzie sie pojawial i porywal bibliotekarki. Powybiera jedna po drugiej, zje ich ciala w ciemnych korytarzach. Ich zwlok nigdy nikt nie odnajdzie. Znajdzie sobie sojusznikow, stwory zamieszkujace jeszcze glebiej w Bibliotece, i otworzy drzwi wszelkiemu zlu, jakie czai sie w srodku. Musisz go unieszkodliwic, lecz bez miecza ci sie to nie uda. -Mozesz mi pomoc? - zapytala Lirael. Musi istniec jakis sposob ominiecia Szefowej, jakis sposob bez uzycia miecza. Zdobycie miecza od Mirelle, dowodcy straznikow lub z Obserwatorium nie bedzie wcale latwiejsze. Poza tym nawet nie wiedziala dokladnie, gdzie jest Obserwatorium. -Chcialbym - odparl pies. - Ale to twoj Stilken. Ty go wypuscilas, wiec ty musisz poniesc konsekwencje. -Wiec nie pomozesz mi - powiedziala smutnie Lirael. Przez chwile miala nadzieje, ze Podle Psisko wkroczy do akcji i zalatwi za nia cala sprawe. Przeciez jest stworzeniem magicznym, ma tez pewnie wlasna moc. Wygladalo jednak na to, ze jego moc nie wystarczy do pokonania Stilkena. -Posluze ci rada - powiedzial pies. - Bo tak trzeba. Ale sama bedziesz musiala pozyczyc miecz i rzucic zaklecie. Na przyklad dzisiaj wieczorem. Po co to odkladac? -Dzisiaj? - spytala cicho. -Tak - potwierdzil pies. - Punktualnie o polnocy, czyli wtedy, kiedy powinny rozpoczynac sie podobne przygody, wejdziesz do pokoju Szefowej. Miecz jest po lewej stronie, za szafa, w ktorej wisi mnostwo czarnych kamizelek. Jezeli wszystko pojdzie dobrze, zwrocisz miecz przed switem. -Jezeli wszystko pojdzie dobrze - powtorzyla Lirael smutnie, wspominajac srebrzysty plomien w oczach Stilkena i straszliwe haczykowate pazury. - Czy... Moze powinnam zostawic jej liscik, w razie gdyby cos nie poszlo dobrze? -Tak - powiedzial pies, odbierajac Lirael resztke odwagi. - Tak, to znakomity pomysl. Rozdzial dwunasty W pokojach Glownej Bibliotekarki Gdy ogromny zegar wodny w Srodkowym Refektarzu pokazal za kwadrans polnoc, Lirael wyszla ze swej kryjowki w jadalni i wspiela sie szybem wentylacyjnym do Waskiego Przejscia, wiodacego do Southscape i pokojow Glownej Bibliotekarki Vancelle. Przebrala sie w stroj bibliotekarki na wypadek spotkania innej Clayry. W zanadrzu schowala koperte zaadresowana do Szefowej. Podstawowa obsada Biblioteki pracowala takze nocami, chociaz zwykle bez Trzecich Asystentow, takich jak Lirael. Jesli ktos ja zatrzyma, powie, ze ma wazna wiadomosc do przekazania. Rzeczywiscie, koperta zawierala liscik "na wszelki wypadek", w ktorym ostrzegala Szefowa o obecnosci Stilkena. Nikogo jednak nie spotkala. Nikt nie schodzil Waskim Przejsciem, ktore, jak sugerowala nazwa, bylo zbyt waskie, zeby mogly sie w nim minac dwie osoby. Rzadko z niego korzystano, bo jezeli spotykalo sie kogos idacego w przeciwna strone, mlodsza Clayr musiala sie cofnac - czasami nawet cala dlugosc korytarza, czyli ponad pol mili. Southscape byl szerszy i stwarzal znacznie wieksze ryzyko, bo wzdluz niego mieszkalo wielu starszych ranga Clayrow. Na szczescie znaki, oswietlajace jasno szeroki korytarz w czasie dnia, noca ledwo sie jarzyly, dzieki czemu jego fragmenty byly zacienione i w razie czego mogla sie w nich ukryc. Jednak drzwi do kwatery Szefowej oznaczal jasny pierscien znakow Kodeksu wokol symbolu ksiazki i miecza, wykutych w kamieniu obok wejscia. Lirael rzucila im zlowrogie spojrzenie. Nie po raz pierwszy zastanawiala sie, co robi. Lepiej bylo chyba przyznac sie do wszystkiego juz pare miesiecy temu, kiedy znalazla sie w klopotach. Wtedy ze Stilkenem uporalby sie ktos inny... Nagle cos dotknelo jej nogi. Podskoczyla i ledwo zdusila okrzyk przerazenia, poznajac Podle Psisko. -Myslalam, ze nie masz zamiaru mi pomoc - szepnela. Pies podskoczyl, probujac polizac ja w twarz. - Lezec, idioto! -Wcale ci nie pomagam - odparl wesolo. - Przyszedlem sobie popatrzec. -Swietnie - skomentowala Lirael, starajac sie by glos jej brzmial sarkastycznie. W duchu jednak byla zadowolona. Z psem u boku pokoj Glownej Bibliotekarki wydawal sie nieco mniej grozny. -Kiedy cos sie bedzie dzialo? - zapytal pies minute pozniej, widzac, ze Lirael stoi w cieniu i wpatruje sie w drzwi. -Teraz - odparla, majac nadzieje, ze to slowo doda jej odwagi do rozpoczecia dzialania. - Teraz! Dziesiecioma dlugimi krokami minela korytarz, chwycila klamke z brazu i pchnela drzwi. Clayry nie zamykaly drzwi, wiec Lirael nie spodziewala sie zadnego oporu. Rzeczywiscie, drzwi otworzyly sie bez klopotu i weszla do srodka. Za nia wsunal sie pies. Cicho zamknela drzwi i odwrocila sie, zeby zbadac wnetrze pomieszczenia. Byl to zwykly pokoj, ktorego trzy sciany zaslanialy polki z ksiazkami. Stalo tam tez kilka foteli i rzezba przedstawiajaca cos w rodzaju wysokiego, wychudzonego konia, wyrzezbionego w przezroczystym kamieniu. Czwarta sciana przykula uwage Lirael. Bylo w niej pojedyncze, wielkie okno, zajmujace cala jej wysokosc, wykonane z najbardziej przejrzystego i czystego szkla, jakie kiedykolwiek widziala. Za nim roztaczal sie widok na poludnie, na cala doline Ratterlinu i szeroki, srebrny pas rzeki lsniacej w swietle ksiezyca. Proszyl lekki snieg, a jego platki wirowaly, opadajac na stok. Zaden nie przyklejal sie do szyby ani nie zostawial na niej sladow. Lirael wzdrygnela sie i zrobila krok w tyl, widzac ciemny ksztalt zmierzajacy prosto przez padajacy snieg. Po chwili zrozumiala, ze to tylko sowa, lecaca w dol doliny na przekaske po polnocy. -Do brzasku mamy sporo roboty - szepnal pies beztrosko do Lirael wygladajacej przez okno, oniemialej na widok srebrnej wstazki niknacej za odleglym horyzontem i dziwnego krajobrazu, rozciagajacego sie w swietle ksiezyca, jak daleko siegala wzrokiem. Za horyzontem lezalo wlasciwe Krolestwo: wielkie miasto Belisaere pelne cudow, otwarte do samego nieba i otoczone morzem. Caly swiat, ktory Clayry widzialy w lodach Obserwatorium, byl tam, lecz ona znala go tylko z ksiazek lub opowiesci podroznikow podsluchanych w Dolnym Refektarzu. Po raz pierwszy zastanowila sie, co tez Clayry probowaly tam dostrzec ze zwiekszona obsada Czuwania. Gdzie jest to miejsce, ktore opiera sie darowi Widzenia? Jaka przyszlosc tam sie zaczyna, moze nawet w tej wlasnie chwili? Cos przemknelo jej przez mysl, jakies wrazenie deja vu lub minionego wspomnienia. Niczego sobie jednak nie przypomniala, stojac jak w transie i patrzac na swiat. -Mamy sporo do zrobienia! - powtorzyl pies troche glosniej. Z ociaganiem Lirael odeszla od okna i skupila sie na stojacym przed nia zadaniu. Sypialnia Szefowej musi byc dalej. Ale gdzie sa drzwi? Bylo tylko okno, drzwi wyjsciowe i polki... Usmiechnela sie, widzac, ze z jednego konca bocznego regalu wystaje galka, a nie ciasno stojace ksiazki. Szefowa oczywiscie ma drzwi, bedace jednoczesnie regalem. -Miecz znajdziesz na stojaku po lewej - szepnal pies, ktory nagle wydal sie troche zaniepokojony. - Nie otwieraj drzwi za szeroko. -Dzieki - odpowiedziala, sprawdzajac galke, zeby sie przekonac, czy trzeba ja pociagnac, wcisnac czy przekrecic. - Myslalam, ze mi nie pomagasz. Pies nic nie odpowiedzial, bo gdy tylko dotknela galki, caly regal obrocil sie. Lirael udalo sie jeszcze chwycic za nia, wiec drzwi nie otworzyly sie zupelnie i musiala troche je przymknac, by moc sie przesliznac. W sypialni bylo ciemno. Rozswietlala ja tylko poswiata ksiezyca z komnaty zewnetrznej. Lirael z wolna wsunela glowe do srodka i pozwolila oczom przyzwyczaic sie do ciemnosci, starajac sie tymczasem nastawic uszu i zlowic dzwiek lub ruch naglego przebudzenia. Po mniej wiecej minucie dostrzegla niewyrazny ciemny ksztalt lozka i uslyszala regularny oddech spiacej osoby, chociaz nie byla pewna, czy to rzeczywisty dzwiek czy tylko wyobrazenie. Zgodnie z tym, co mowil pies, obok drzwi znajdowal sie stojak, cos w rodzaju cylindrycznej klatki otwartej tylko u gory. Nawet w polmroku Lirael dostrzegla tam Kajdana spoczywajacego w pochwie. Glowica rekojesci znajdowala sie kilka cali pod gorna czescia stojaka, wiec dostep byl latwy. Chcac wyjac miecz na tyle wysoko, zeby go uwolnic, musialaby znalezc sie tuz obok stojaka. Cofnela sie na chwile i wziela gleboki oddech. W sypialni bylo duszno. Powietrze zdawalo sie ciemniejsze i bardziej lepkie, jakby szykowalo sie do ataku na takich zlodziei jak Lirael. Pies mrugnal, dodajac jej otuchy. Serce dziewczyny zaczelo bic coraz mocniej, gdy weszla do srodka. Nagle zrobilo jej sie dziwnie chlodno. Kilka krotkich ostroznych krokow doprowadzilo ja do stojaka. Dotknela go obiema rekami, potem ostroznie wyciagnela dlon, zeby chwycic rekojesc miecza. Ledwo jej palce dotknely metalu, miecz wydal z siebie cichy gwizd i na calej rekojesci rozblysly znaki Kodeksu. Lirael puscila go i przykucnela, starajac sie calym cialem zaslonic swiatlo i stlumic dzwiek. Nie smiala sie odwrocic. Nie chciala ogladac Szefowej zbudzonej i wscieklej. Ale nie uslyszala ani krzyku oburzenia, ani surowego glosu pytajacego, co robi. Czerwona plama przed oczami znikala, w miare jak wzrok przyzwyczajal sie do ciemnosci. Nastawila uszu, by uslyszec cokolwiek poza rytmicznym lomotem wlasnego serca. Zorientowala sie, ze gwizd i swiatlo nie trwaly dluzej niz sekunde. Bylo jasne, ze Kajdan wybieral osoby, ktorym pozwalal - lub nie pozwalal - brac sie do reki. Zastanowila sie przez chwile, potem nachylila sie i szepnela tak cicho, ze sama ledwo slyszala: -Kajdan, pozycze cie na te noc. Potrzebuje twojej pomocy, zeby obezwladnic Stilkena, potwora Wolnej Magii. Obiecuje, ze zwroce cie twojej pani przed wschodem slonca. Przysiegam na Kodeks, ktorego znak nosze. Dotknela dwoma palcami znaku Kodeksu na czole i zadrzala, gdy nagly rozblysk swiatla ogarnal stojak. Potem przylozyla palce do glowicy Kajdana. Miecz nie zagwizdal, a znaki na rekojesci ledwo zablysly. Lirael stlumila jek w ostatniej chwili, zanim zdolal ja zdradzic. Miecz dal sie wyjac ze stojaka bez jednego dzwieku, chociaz musiala go podniesc wysoko nad glowe, by wydostac cale ostrze. Nie spodziewala sie, ze bedzie tak ciezki i dlugi. Czula, ze wazy przynajmniej dwukrotnie wiecej niz jej wlasny miecz treningowy, musial tez byc o jedna trzecia dluzszy. Za dlugi, by przyczepic pochwe do pasa, chyba ze podciagnelaby go pod pachy albo pozwolila koncowi wlec sie po ziemi. Wychodzac z sypialni, starannie zamknela za soba drzwi. Doszla do wniosku, ze tego miecza nie stworzono z mysla o czternastolatkach. Wokol nie bylo ani sladu Podlego Psiska. Rozejrzala sie, lecz nie dostrzegla niczego, co mogloby posluzyc mu za kryjowke - jesli nie skurczyl sie i nie wcisnal pod jeden z foteli. -Psie! Mam go! Chodzmy juz! - syknela. Nie bylo odpowiedzi. Odczekala minute, ktora wydawala sie dluzyc w nieskonczonosc. Potem podeszla do drzwi i przylozyla do nich ucho, uwaznie nasluchujac. Powrot do Biblioteki z mieczem bedzie najtrudniejsza czescia calego przedsiewziecia. Obecnosci miecza nie uda jej sie wytlumaczyc zadnej kobiecie z Clayrow. Do jej uszu nie docieral zaden dzwiek. Nagle uslyszala za soba szczek klamki i naprzeciw niej pojawil sie cien. Poczula natychmiastowe uklucie strachu. Ale tak jak poprzednio, byl to tylko pies. -Przestraszyles mnie! - szepnela, usuwajac sie w cien, w strone Drugiego Tylnego Przejscia, ktore prowadzilo bezposrednio do Biblioteki. - Dlaczego na mnie nie czekales? -Nie lubie czekac - odparl pies, biegnac truchtem przy nodze. - A poza tym chcialem rzucic okiem na pokoje Mirelle. -Nie! - krzyknela Lirael glosniej, niz zamierzala. Przyklekla na kolano, przytrzymala miecz w zgieciu lokcia i chwycila psa za dolna szczeke. - Prosilam cie, zebys nie snul sie po pokojach innych! Co zrobimy, jesli ktos stwierdzi, ze jestes grozny? -Przeciez jestem grozny - wymamrotal pies. - Wtedy, kiedy chce. Poza tym wyczulem, ze jej nie ma. -Prosze cie, prosze, nie chodz tam, gdzie moga zobaczyc cie ludzie - blagala. - Obiecaj mi. Pies probowal odwrocic wzrok, ale Lirael nie puszczala go. Wreszcie wydusil z siebie cos, co byc moze przypominalo slowo "obiecuje". Stwierdzila, ze ze wzgledu na okolicznosci musi jej to wystarczyc. Kilka minut pozniej, skradajac sie do Drugich Tylnych Schodow, Lirael przypomniala sobie obietnice dana Kajdanowi. Przyrzekla, ze miecz wroci do sypialni Vancelle przed switem. Ale co bedzie, jesli sie jej nie powiedzie? Pokonawszy schody, skierowali sie w dol glowna spirala, dopoki nie znalezli sie tuz przed drzwiami do komnaty kwiatow. Lirael stanela nagle. Pies, ktory szedl kilka jardow za nia, zblizyl sie i spojrzal na nia badawczo. -Psie - powiedziala wolno. - Wiem, ze nie pomozesz mi walczyc ze Stilkenem. Ale jak nie uda mi sie go zwiazac zakleciem, chcialabym, zebys wzial Kajdana i zaniosl go do Vancelle. Przed switem. -Sama go zaniesiesz, panienko - odpowiedzial pewnym glosem, niemal warczac. Potem zawahal sie i dodal lagodniejszym tonem: - Ale zrobie tak, jak chcesz, jezeli okaze sie to konieczne. Masz moje slowo. Lirael skinela glowa na znak podziekowania, nie mogac wydobyc z siebie ani slowa. Przeszla ostatnie trzydziesci stop dzielace ja od drzwi. Upewnila sie, czy mysz ratunkowa spoczywa bezpiecznie w prawej kieszeni kamizelki, a malutka srebrna buteleczka w lewej. Potem wyjela z pochwy Kajdana i po raz pierwszy potraktowala go jak bron gotowa do walki. Odczula magiczna moc miecza: znaki Kodeksu zaplonely jasnym ogniem, wyczuwajac wroga. Wiedziala, ze Kajdan zwyciezyl wiele dziwnych stworzen. To dodawalo jej otuchy, az przypomniala sobie, ze chyba po raz pierwszy uzywa go osoba, ktora tak naprawde niezupelnie wie, co robi. Nim ta mysl zdazyla ja sparalizowac, wyciagnela dlon i zlamala zaklecie zamykajace na drzwiach. Jak zapowiadal pies, bylo ono tak skorodowane, ze rozpadlo sie zaledwie po jednym dotknieciu i wyszeptaniu komendy. Potem nakreslila znak nadgarstkiem. Szmaragdy w bransolecie rozblysly i drzwi otworzyly sie ze skrzypnieciem. Lirael byla przygotowana na nagly atak Stilkena, lecz nic nie nastapilo. Z wahaniem minela korytarz, probujac wyczuc chocby najslabszy odor Wolnej Magii. Szeroko otwartymi oczami wypatrywala najmniejszego sladu obecnosci potwora. Za korytarzem wejsciowym nie bylo jasnego swiatla, tylko dziwna poswiata, magiczna imitacja swiatla ksiezyca, ktora zredukowala wszystkie kolory do roznych odcieni szarosci. Gdzies w tym polcieniu czail sie Stilken. Lirael uniosla miecz i weszla do komory. Pod stopami zaszelescily kwiaty. Podle Psisko trzymalo sie dziesiec krokow za nia, z sierscia zjezona na grzbiecie. Z jego gardla dobiegalo ciche warczenie. Widzial slady Stilkena, lecz brakowalo swiezego tropu. Potwor gdzies sie ukrywal. Szykowal jakas zasadzke. Przez chwile pies niemal chcial przemowic. Ale potem przypomnial sobie - Lirael musi sama go pokonac. Polozyl sie na brzuchu, obserwujac, jak jego pani idzie przez lake pelna kwiatow w strone drzewa i jeziora, gdzie z pewnoscia przyczail sie Stilken. Rozdzial trzynasty Stilken i dziwne zaklecia Glucha cisza w komnacie kwiatow ponownie zaskoczyla Lirael. Oprocz szelestu krokow wsrod stokrotek do jej uszu nie dochodzil zaden dzwiek. Powoli, rozgladajac sie dokola, aby sprawdzic, czy nic nie skrada sie z tylu, Lirael minela komnate i dotarla do bramy z polksiezycem. Skrzydlo nadal bylo uchylone, lecz nie osmielila sie wejsc do srodka, obawiajac sie, ze Stilken zamknie ja tam, jezeli ukrywa sie gdzies w duzej komnacie. Pomyslala, ze stwor najpewniej ukryl sie za drzewem. Wyobrazila sobie, ze owinal sie wokol galezi jak waz. Ukryty wsrod lisci, srebrnymi oczami sledzi kazdy jej ruch... W dziwnej poswiacie dab byl tylko cienista plama. Stilken mogl sie ukrywac za jego pniem i powoli go okrazac, zeby pozostawac pod jego oslona. Lirael nie spuszczala z pnia szeroko otwartych oczu, jakby spodziewala sie w ten sposob zlapac wiecej swiatla. Nadal jednak nic sie nie poruszalo, wiec poszla w strone drzewa. Stawiala coraz krotsze kroki, a zoladek coraz bardziej podchodzil jej do gardla. Tak mocno skupila uwage na drzewie, ze nie zauwazyla nawet, kiedy weszla do jeziora. Jasne kregi odbijajace sie w sztucznym swietle ksiezyca rozbiegly sie po powierzchni wody, ktora po chwili znow stala sie gladka i ciemna. Cofnela sie, strzepnela krople ze stop i zaczela obchodzic jezioro. Dostrzegala szczegoly drzewa, skupienia lisci i pojedyncze galezie. Byly tam tez grupy cieni, ktorych nie potrafila zidentyfikowac. Za kazdym razem, kiedy przenosila wzrok z miejsca na miejsce, wydawalo jej sie, ze widzi w ciemnosciach jakis ruch. Postanowila, ze oswietli sobie droge, mimo ze oznaczalo to zdradzenie wlasnego polozenia. Siegnela do Kodeksu, potrzebne znaki zaczely naplywac jej do glowy i natychmiast przepadly, gdy z wody tuz obok niej gwaltownie wynurzyl sie Stilken i zaatakowal ja poteznymi haczykowatymi kleszczami. W jakis niewytlumaczalny sposob Kajdan odbil je strumieniem bialych iskier i pary. Towarzyszylo temu potezne uderzenie, ktore niemal wyrwalo reke Lirael ze stawu. Cofnela sie z krzykiem, w ktorym pobrzmiewal tylez wojenny zapal, co panika i instynktownie przybrala pozycje obronna. Znow posypaly sie iskry i zasyczala woda, bo Stilken ponowil atak. Lirael ledwo nadazala odbijac ciosy pazurow, uzywajac Kajdana. Nieswiadomie zaczela cofac sie w strone drzewa. Zapomniala zaklec obezwladniajacych, nie mogla tez nawiazac kontaktu z Kodeksem. Teraz chodzilo tylko o przezycie, o odpieranie ostrzem miecza morderczych atakow szczypcow. Tym razem potwor zamachnal sie nizej, w jej nogi. Lirael odbila cios i ze zdziwieniem stwierdzila, ze jej niezupelnie wytrenowane miesnie przejely inicjatywe. Uderzenie skierowala prosto w piers Stilkena. Ostrze Kajdana trafilo bestie w brzuch, wysylajac nastepna porcje iskier, ktore wypalily dziurki w kamizelce Lirael. Ale potwor wcale nie wydawal sie ranny, raczej rozwscieczony. Za kazdym zamachem poteznych kleszczy odpychal Lirael o krok do tylu. Rozpaczliwie zaslaniajac sie Kajdanem, czula, ze kazde zablokowane uderzenie przenika ja az do szpiku kosci. Ciezar miecza zaczynal juz doskwierac jej rekom nienawyklym do walki. Nigdy nie byla zbyt dobra z szermierki i nie zalowala tego - to znaczy, az do tej chwili. Cofnela sie jeszcze o krok. Stopa nie natrafila na wlasciwy opor i zaglebila sie w ziemie znacznie bardziej niz powinna. Dziura. Stracila rownowage i poleciala na plecy, a ostre pazury potwora ze swistem przeciely powietrze w poblizu jej gardla. Upadajac, miala wrazenie, ze czas sie zatrzymal. Widziala, jak cios miecza idzie w bok, gdy desperacko machajac rekami starala sie odzyskac rownowage. Stilken zamachnal sie zbrojna w pazury lapa. Tym razem prawie na pewno jej dosiegnie. Lirael twardo upadla na ziemie, lecz nie czula bolu. Przewracala sie na bok, zauwazajac, ze potknela sie o jeden z korzeni, ktory wymierzyl jej cios. Ziemia, kwiaty, daleki sufit ze swiatelkami Kodeksu podobnymi do sztucznych gwiazd, znow ziemia, kwiaty, sztuczne niebo. Z kazdym obrotem Lirael spodziewala sie ujrzec srebrne wejrzenie Stilkena i poczuc przeszywajacy bol uderzenia. Lecz nic takiego sie nie stalo. Smiertelny cios nie nadszedl. Za szostym obrotem wstala i rzucila sie do przodu. Od gwaltownego skoku rozbolaly ja miesnie brzucha. W dloni nadal trzymala Kajdana, gdy tymczasem Stilken probowal uwolnic lewy hak zaplatany w korzeniach drzewa. Natychmiast pojela, ze podczas jej upadku potwor nie trafil w nia, tylko w korzen. Spojrzal na nia blyszczacymi oczami i wydal gardlowy odglos towarzyszacy polykaniu. Jego cialo zaczynalo zmieniac ksztalt, przemieszczajac mase ciala ze schwytanej w pulapke lewej lapy. Stwor zrobil sie bardziej przysadzisty, a pod skora przypominajaca ludzka, niczym gasienice pod liscmi, prezyly sie sploty miesni, probujacych uwolnic lape. Potwor napial sie, chcac wyrwac sie z objec drzewa i znow zaatakowac Lirael. Wiedziala, ze tych kilka sekund stanowi jej szanse. Na ostrzu Kajdana rozblysly znaki Kodeksu. Siegnela do nich, laczac je z innymi zaczerpnietymi z Kodeksu. Potrzebowala czterech znakow glownych, lecz aby moc z nich skorzystac, musiala najpierw oslonic sie mniejszymi. Kajdan pomogl jej i wkrotce znaki utworzyly w jej glowie lancuch, ale zbyt wolno, gdy tymczasem Stilken, wytezajac wszystkie sily, stopniowo wyciagal pazury z korzeni drzewa. Ostatkiem swiadomosci Lirael dostrzegla, ze sam dab chce unieruchomic potwora. Slyszala, jak drzewo skrzypi i steka, za wszelka cene starajac sie zasklepic rane zadana przez Stilkena i zarazem uwiezic jego pazury. Ostatni znak przypomniala sobie z latwoscia. Pozwolila zakleciu dzialac, czujac, jak jego moc plynie w jej zylach i kosciach, chroniac przed dzialaniem czterech glownych znakow, ktore musiala wezwac. Pierwszy z nich zakwitl w jej glowie, gdy Stilken uwolnil wreszcie lape przy wtorze jeku drzewa i bryzgow bialozielonej zywicy. Mimo ochrony, Lirael nie pozwolila, by glowny znak zbyt dlugo pozostawal w jej umysle. Rzucila go za posrednictwem ostrza Kajdana, po ktorym rozlal sie jak olej, a potem nagle rozjarzyl je zlotym plomieniem. Stilken, szykujacy sie do skoku, probowal uchylic sie, ale bylo juz za pozno. Lirael zrobila krok do przodu i Kajdanem zadala wspanialy cios z wykroku, przebijajac szyje potwora. Rozszalal sie zloty ogien, biale iskry wygladaly jak slad komety i potwor zastygl raptem dwa kroki od Lirael, niemal obejmujac ja lapami. Wezwala kolejny znak glowny, ktory natychmiast poszybowal wzdluz ostrza. Lecz gdy tylko dotknal szyi Stilkena, zniknal. Chwile pozniej skora potwora zaczela pekac i luszczyc sie. Nastepnie opadla na ziemie przy wtorze eksplozji od srodka. Nie minela minuta, gdy Stilken stracil swoja na poly czlowiecza postac. Teraz byl tylko slupem bezksztaltnego bialego swiatla unieruchomionego mieczem. Trzeci znak zesliznal sie z Kajdana i trafil w swietlisty slup. Resztki Stilkena zaczely sie natychmiast kurczyc, az wreszcie stal sie plama swiatla o srednicy cala. Szpic Kajdana opieral sie teraz o nia. Lirael wyjela z kieszeni metalowa butelke, polozyla ja na ziemi i ostrzem miecza wtoczyla lsniaca resztke potwora do srodka. Dopiero wtedy odlozyla miecz na bok i z calej sily wepchnela do butelki korek. Chwile pozniej zapieczetowala ja czwartym znakiem glownym, ktory owinal sie wokol korka blyskiem swiatla. Przez chwile butelka podskakiwala i krecila sie na jej dloni, potem znieruchomiala. Lirael wsunela ja do kieszeni i ciezko dyszac, usiadla obok Kajdana. To byl koniec. Obezwladnila Stilkena. Sama, bez niczyjej pomocy. Skrzywila twarz w grymasie bolu. W mgnieniu oka dostrzegla blysk swiatla dochodzacy z okolic drzewa. Zebrala sie w sobie, chwycila w dlon Kajdana, zapomniawszy o zmeczeniu. Podnioslszy miecz, podeszla blizej, zeby zbadac sprawe. Skad by sie wzial kolejny Stilken? A moze w ostatniej chwili udalo mu sie uciec? Sprawdzila starannie zamknieta butelke. A moze mrugnela podczas rzucania czwartego znaku? Swiatelko znow rozblyslo, lekkie i zlociste. Zblizyla sie i westchnela z ulga. Musiala to byc magia Kodeksu, wiec jest bezpieczna. Poswiata bila z dziury, w ktora wczesniej wpadla i przewrocila sie. Ostroznie rozgrzebala ja Kajdanem, odsuwajac ziemie na bok. Zauwazyla, ze poswiate rzuca ksiazka, oprawiona w cos, co wygladalo jak wlochata skora. Pomagajac sobie mieczem, wydobyla ja. Widziala, jak drzewo schwycilo Stilkena, wiec nie chciala, zeby cos podobnego przytrafilo sie i jej. Uwolniwszy ksiazke od splatanych korzeni, wziela ja do reki. Znaki Kodeksu na okladce byly znajomymi zakleciami, sluzacymi utrzymaniu jej w czystosci, odpedzajacym rybiki i mole. Wziela opasly tom pod pache, nagle uswiadamiajac sobie, ze cala jest zlana potem, upaprana blotem, platkami kwiatow i zupelnie wyczerpana, nie wspominajac juz o siniakach. Lecz powazniej ucierpiala tylko jej kamizelka, chyba w stu miejscach poprzepalana iskrami, jakby zaatakowal ja roj plonacych ciem. Pies wstal ze swojego miejsca w kwiatach, gdy skierowala sie w strone wyjscia. W pysku trzymal pochwe Kajdana, ktorej nie wypuscil, gdy Lirael wsunela miecz na miejsce. -Udalo mi sie - powiedziala. - Obezwladnilam Stilkena. -Mhmmph, mhmmph, mhmmph - wymamrotal, podskakujac na tylnych lapach. Potem ostroznie odlozyl miecz i powiedzial: - Tak, panienko. Wiedzialem, ze tak bedzie. Nie mial szans. -Wiedziales? - Spojrzala na swoje dlonie, ktore nagle zaczely sie trzasc. Potem dreszcze ogarnely cale jej cialo i musiala usiasc. Prawie nie poczula ciezaru psa za plecami, ktory dodajac otuchy polizal ja w ucho. -Odniose miecz - zaproponowal, gdy wreszcie przestala drzec. - Odpocznij sobie, wroce niedlugo, a ty bedziesz tu bezpieczna. Skinela glowa, nie mogac wykrztusic ani slowa. Poklepala psa po glowie i polozyla sie na usianej stokrotkami lace, pozwalajac, by ich zapach otulil ja szczelnie. Miekkie platki lekko dotykaly policzkow. Oddech wyrownal sie i stal sie bardziej regularny, mrugnela jeszcze raz, potem drugi, wreszcie zamknela oczy. Pies odczekal chwile, zeby sie upewnic, czy Lirael rzeczywiscie zasnela. Potem szczeknal raz, krotko i wraz ze szczeknieciem pojawil sie znak Kodeksu, ktory zaczal unosic sie nad spiaca. Pies przyjrzal sie dzielu okiem eksperta, po czym, zadowolony z siebie, chwycil miecz poteznymi szczekami i pobiegl truchtem glowna spirala schodow. Po przebudzeniu Lirael zauwazyla, ze w komnacie jest juz jasno jak w dzien. Przez ulamek sekundy myslala, ze nad jej glowa unosi sie znak Kodeksu, lecz najwyrazniej byl to tylko sen, bo gdy sie obudzila i usiadla, niczego nie zauwazyla. Czula, ze cialo ma zesztywniale, a rece i nogi bolaly ja troche, lecz nie bardziej niz po jednym ze zwyklych egzaminow czy walk mieczem i strzelaniu z luku. Kamizelka byla w strzepach, ale miala inne, poza tym nie bylo widac zadnych sladow walki ze Stilkenem. Przynajmniej nic takiego, co wymagaloby wyprawy do lecznicy. Lecznica... Filris. Przez chwile Lirael zalowala, ze nie moze opowiedziec swojej praprababce, ze mimo wszystko udalo jej sie pokonac Stilkena. Filris z pewnoscia spodobaloby sie tez Podle Psisko, myslala, spogladajac na spiace obok zwierze. Pies lezal skulony, z ogonem owinietym wokol tylnych lap, siegajacym prawie do pyska. Lekko pochrapywal i od czasu do czasu podrygiwal, jak gdyby snila mu sie pogon za krolikami. Miala wlasnie zamiar go obudzic, gdy poczula, ze uwiera ja ksiega. W dziennym swietle zauwazyla, ze to, co wczesniej wydawalo sie wlochata skora, jest recznie wykonana okladka. Otworzyla ksiege, lecz zanim zdazyla cos przeczytac, zorientowala sie, ze kazda jej czesc przenika moc Magii Kodeksu. Znaki byly na kartkach, w atramencie, a nawet w zszywanym grzbiecie. Na stronie tytulowej widnial tylko napis: "W powloce Lwa". Lirael obrocila ksiege, majac nadzieje znalezc spis tresci, ale trafila od razu na pierwszy rozdzial. Chciala czytac w miejscu oznaczonym jako "Rozdzial pierwszy", lecz czcionka nagle zaczela sie rozmywac. Mrugnela, przetarla oczy, ale gdy po raz kolejny spojrzala na strone, ta miala naglowek "Przedmowa", chociaz byla przekonana, ze nie przewrocila kartki. Wrocila wiec do poczatku, lecz byla tam strona tytulowa. Lirael zmarszczyla brwi i wertowala tom. Zaczela od "Przedmowy". Zanim litery mialy okazje znow sie zmienic, przeczytala na glos: -"Tworzenie powlok Kodeksu" ...Pozwala Magowi przybrac cos wiecej niz tylko ksztalt albo upodobnic sie do rosliny lub zwierzecia. Wlasciwie utkana powloka Kodeksu, noszona w przepisany sposob, nadaje Magowi pozadany ksztalt, wraz ze wszystkimi cechami charakterystycznymi, sposobem postrzegania, ograniczeniami i przewagami wynikajacymi z tego ksztaltu. Ksiega ta zawiera teoretyczne i praktyczne wskazowki, jak nalezy tworzyc powloki Kodeksu, jest praktycznym wstepem dla poczatkujacego, kompendium kompletnych powlok, w tym lwa, konia, skaczacej ropuchy, szarej golebicy, srebrnej zmii i roznych innych pozytecznych ksztaltow. Zawarte w ksiedze nauki, praktykowane systematycznie i z samozaparciem przez trzy do czterech lat, dadza sumiennemu Magowi wiedze konieczna do zrobienia pierwszej powloki Kodeksu. -Niezla ksiazka - skomentowal dopiero co obudzony pies, przerywajac Lirael lekture i kladac pysk na kartach ksiegi. Najwyrazniej domagal sie porcji porannych pieszczot. -Rzeczywiscie - przyznala, starajac sie kontynuowac czytanie w miejscach, ktorych nie zaslaniala glowa psa, lecz bez powodzenia. - Pisza, ze jezeli przyloze sie do nauki, za trzy lub cztery lata bede mogla przyjac dowolny ksztalt. -Poltora roku - ziewnal pies. - Dwa lata, jezeli jestes leniwa. Ale nawet noszac powloke Kodeksu pozostajesz ta sama osoba. Pamietaj, zeby zaczac od czegos, co nadaloby sie do badania Biblioteki. Wiesz, do przechodzenia przez male otwory i takie rzeczy. -Dlaczego? -Dlaczego? - powtorzyl pies z niedowierzaniem, wysuwajac glowe spod jej dloni. - Tyle tutaj ciekawych rzeczy do zobaczenia, nie mowiac o zapachach! Cale pietra Biblioteki, ktorych nikt nie odwiedzal przez sto, moze nawet tysiac lat! Zamkniete komnaty pelne starozytnych tajemnic. Skarby! Wiedza! Zabawa! Co, moze masz zamiar przez cale zycie byc Trzecia Asystentka? -Niezupelnie - odparla troche urazona. - Pragne zostac dobra Clayra. Chce miec dar Widzenia. -Moze znajdziesz cos, co obudzi w tobie ten dar - przyznal pies. - Wiem, ze masz prace, ale zostaje ci jeszcze tyle czasu, ktorego nie powinnas tracic. Czy moze byc cos lepszego, niz chodzic tam, gdzie nikt nie zagladal od tysiaca lat? -Chyba masz racje - zgodzila sie Lirael. Slowa psa uruchomily jej wyobraznie. Ilez drzwi pragnela otworzyc. Na przyklad tam, gdzie nagle konczy sie glowna spirala schodow, jest tajemniczy otwor... -Poza tym - dodal pies, przerywajac jej tok myslenia - wokol sa sily, ktore chca, zebys skorzystala z tej ksiazki. Cos uwolnilo Stilkena, a obecnosc stwora obudzila tez inne czary. Drzewo nie oddaloby ci tej ksiegi, gdybys nie miala jej dostac. -Pewnie masz racje. Nie podobala jej sie mysl, ze Stilken mial pomocnikow w ucieczce z miejsca, w ktorym byl uwieziony. Sugerowalo to, ze na Starych Poziomach kryje sie jeszcze wieksza sila zla, ktora potrafi dotrzec do Lodowca Clayrow mimo gestych linii obrony i strazy. Uznala, ze jesli w Bibliotece rzeczywiscie znajduje sie jakies stworzenie obdarzone moca Wolnej Magii, cos w rodzaju Stilkena, jej obowiazkiem jest odnalezienie go. Czula, ze wraz z pokonaniem Stilkena nieswiadomie przyjela na siebie obowiazek unieszkodliwienia wszystkiego, co moglo stac sie zagrozeniem dla Clayrow. Poszukiwania wypelnia jej wolny czas. Zdala sobie sprawe, ze niewiele myslala przez ostatnie miesiace o Przebudzeniach i o darze Widzenia. Stworzenie psa i odkrycie, jak pokonac Stilkena, wypelnilo niemal wszystkie jej wolne chwile. -Naucze sie, jak robic powloki Kodeksu - oznajmila. - I bedziemy szukac, poszukiwac i przetrzasac, piesku! -Swietnie! - ucieszyl sie, a glosne szczekniecie odbilo sie echem po calej komorze. - Teraz lepiej biegnij i umyj sie, zanim Imshi zacznie sie niepokoic, czy cos ci sie nie stalo. -Ktora godzina? - zapytala zaniepokojona Lirael. Nie majac pod reka gwizdkow ciotki Kirrith jak w Kwaterze Mlodych ani wodnego zegara z kurantem jak w czytelni, stracila zupelnie poczucie czasu. Wydawalo jej sie, ze jest mniej wiecej swit, bo nie spala zbyt dlugo. -Och, dopiero szosta trzydziesci - odparl pies, jakby nasluchiwal odleglego dzwieku kuranta. - Z dokladnoscia do... Reszty slow nie doslyszala, bo wyszla juz z komory i zaczela biec, troche utykajac. Pies westchnal i z latwoscia ja dogonil, nim zamknela drzwi. Czesc druga Ancelstierre, 1928 Stare Krolestwo Osiemnasty rok powrotu na tron krolaTouchtone'a I Rozdzial czternastyKsiaze Sameth zdobywa szesc punktow Siedemset mil na poludnie od Lodowca Clayrow dwudziestu dwoch chlopcow gralo w krykieta. W Starym Krolestwie, za Murem odleglym o trzydziesci mil na polnoc, konczyla sie jesien. Tutaj, w Ancelstierre, ostatnie dni lata byly cieple i bezchmurne, wprost wymarzone na mecz turnieju o Tarcze Szkol - trofeum, o ktore walczylo osiemnascie druzyn szostoklasistow. Wlasnie rozpoczela sie ostatnia seria: do rozegrania zostala tylko jedna pilka i trzy punkty do wygrania rundy, calego meczu i zdobycia nagrody. Wybijajacy, ktory przygotowywal sie do rozegrania ostatniej pilki, za miesiac konczyl siedemnascie lat. Mial szesc stop i pol cala wzrostu, czarne krecone wlosy i charakterystyczne ciemne brwi. Na pierwszy rzut oka nie nalezal do przystojnych, lecz mial mila powierzchownosc. Szczegolne wrazenie robil w bialym stroju do krykieta, ktory stracil troche ze swej pierwotnej swiezosci, nasiakajac potem siedemdziesieciu punktowanych biegow, a szescdziesiat z nich chlopiec wykonal indywidualnie. Przy boisku do krykieta w Bain zebral sie tlum znacznie wiekszy niz na zwyklych meczach szkolnych druzyn, nawet gdy jedna z nich byl zespol reprezentujacy pobliska szkole w Dormalan. Wiekszosc widzow przybyla po to, by obejrzec w akcji wysokiego mlodego wybijajacego - nie dlatego, ze byl bardziej utalentowany niz inni czlonkowie druzyny, ale dlatego, ze byl Ksieciem Starego Krolestwa. Miasto Bain, polozone najblizej Muru oddzielajacego Ancelstierre od krainy magii i tajemniczosci, wycierpialo wiele podczas dziewietnastu lat najazdow Zmarlych, ktore udalo sie przerwac tylko dzieki pomocy rodzicow wybijajacego, zwlaszcza jego matki. Ksiaze Sameth byl swiadom zaciekawienia, jakie jego osoba wzbudzala wsrod mieszkancow miasta Bain, lecz nie pozwalal, by go ono rozpraszalo. Cala uwage skupil na rzucajacym - silnym, rudym chlopcu, ktory poteznymi rzutami zdobyl wczesniej trzy punkty. Mimo to sprawial wrazenie zmeczonego, jego ostatni rzut byl dosc niepewny, pozwalajac Samowi i jego partnerowi, Tedowi Hopkissowi, wybic pilke daleko w pole, co umozliwilo im zdobycie decydujacych punktow. Sameth pomyslal, ze jesli rzucajacy nie odzyskal jeszcze w pelni sil i precyzji, on sam ma dosc spore szanse na celne trafienie. A rzucajacy nie spieszyl sie. Z wolna zginal i rozprostowywal reke, przygladajac sie nadchodzacym chmurom. Pogoda nie wplywala dobrze na Sametha. Wiatr, ktory zerwal sie kilka minut wczesniej, wial bezposrednio z polnocy, niosac ze soba strzepy magii znad Starego Krolestwa i Muru. Chlopiec odczuwal mrowienie znamienia Kodeksu na czole i niezbyt silna obecnosc Smierci. Chociaz, tlumaczyl sobie, niewielu ludzi stracilo zycie na boisku do krykieta, przynajmniej ostatnio. Rzucajacy wreszcie wzial rozbieg i cisnal jasnoczerwona pilke. Ze swistem poleciala w poprzek boiska i odbila sie w gore, gdy Sameth zrobil krok do przodu, wychodzac jej na spotkanie. Kij trafil w skore z gluchym trzaskiem, a pilka wystrzelila wysoko ponad glowa wybijajacego. Wyzej, coraz wyzej, wzbila sie lukiem nad zawodnikami i trafila w widownie, gdzie zlapal ja mezczyzna w srednim wieku, demonstrujac dawno nie wykorzystywana forme chwytajacego. Szostka! Sameth poczul, ze twarz rozjasnia mu usmiech, a trybuny eksploduja aplauzem. Ted podbiegl do niego, scisnal mu dlon, mowiac cos bardzo szybko. Po drodze do szatni w pawilonie Sam zdazyl jeszcze wymienic usciski z druzyna przeciwna i cala masa innych ludzi. Ledwo spojrzal na tablice wynikow. Zdobyl szescdziesiat szesc punktow z obrony, co bylo jego rekordem zyciowym i ukoronowaniem szkolnej kariery. Kto wie, czy nie calej kariery, pomyslal, zastanawiajac sie nad powrotem do Starego Krolestwa juz za dwa miesiace. Na polnoc od Muru nie grano w krykieta. Doskonalego wystepu pogratulowal mu w szatni Nicholas, jego serdeczny przyjaciel. Znakomicie rzucal podkrecone pilki, lecz slabo uderzal i jeszcze gorzej gral w polu. Czesto wpadal w zadume, przygladajac sie jakiemus owadowi na ziemi lub ciekawemu ukladowi chmur na niebie. -Gratulacje, Sam! - zawolal Nick, energicznie potrzasajac jego dlonia. - Kolejne trofeum dla starej dobrej Somersby. -Rzeczywiscie, niedlugo to bedzie naprawde stara dobra Somersby - odparl Sam, siadajac na lawce i odpinajac ochraniacze. - Moze nie? Dziesiec lat narzekania, a kiedy czas odejsc... -Wiem, wiem - przerwal Nick. - Dlatego powinienes pojsc ze mna do Corvere. Jeszcze troche tego dobrego na uniwersytecie. Strach przed przyszloscia odlozymy na pozniej... Reszta zdania utonela w gwarze pozostalych zawodnikow, przepychajacych sie, by uscisnac koledze dlon. Nawet pan Cochrane, znany z wybuchowosci trener druzyny krykieta Somersby, raczyl poklepac go po plecach i stwierdzic: -Swietna gra, Sameth. Godzine pozniej wszyscy znalezli sie w szkolnym omnibusie, lsniacym od deszczu przyniesionego przez polnocny wiatr. Padal deszcz, potem wychodzilo slonce i tak w kolko, czasami zaledwie przez kilka minut. Ostatnie krople spadly wlasnie wtedy, gdy szli do autobusu. Jazda miala trwac trzy godziny. Do Somersby wiodla prosta droga na poludnie, przechodzaca przez Bain. Dlatego pasazerowie autobusu zdziwili sie, gdy zaraz za miastem kierowca skrecil w waska polna droge. -Zaraz, zaraz! - wykrzyknal Cochrane. - Dokad pan jedzie? -Objazd - odparl kierowca zwiezle, prawie nie ruszajac ustami. Zastepowal Freda, etatowego kierowce Somersby, ktory dzien wczesniej zlamal reke podczas klotni po przegranym meczu w strzalki. - W Beardsley zalalo droge. Powiedzial mi listonosz w gospodzie. -W porzadku - odparl Cochrane. Zmarszczenie brwi zdradzalo, ze jednak nie przekonalo go to wyjasnienie. - Ale cos mi tu nie pasuje. Przeciez nie padalo az tak bardzo. Na pewno znasz droge? -Tak, prosze pana - przyznal mezczyzna. Cos jakby usmiech przemknelo mu przez twarz przypominajaca pysk lasicy. - Beckton Bridge. -Nigdy o tym nie slyszalem - powiedzial Cochrane lekcewazaco. - Ale chyba wiesz lepiej. Chlopcy nie zwracali szczegolnej uwagi ani na rozmowe, ani na droge. Musieli wstac o czwartej rano, zeby zdazyc do Bain. Dlatego teraz wiekszosc z nich, w tym Nick, zasnela. Sameth nie zmruzyl oka, podekscytowany zdobyciem szesciu punktow. Przygladal sie strugom deszczu na oknach autobusu i polom uprawnym. Mijali zagrody rolnikow i domy rozswietlone cieplym blaskiem elektrycznego swiatla. Slupy telegraficzne migaly wzdluz drogi, podobnie jak czerwona budka telefoniczna w wiosce, przez ktora przejezdzali. Wkrotce bedzie musial opuscic ten swiat. Zdobycze nowoczesnej techniki, jak telefony czy elektrycznosc, po prostu nie funkcjonowaly po drugiej stronie Muru. Dziesiec minut pozniej jego oczom ukazal sie nastepny widok, ktorego nie zobaczy po drugiej stronie Muru - wielkie pole pelne setek namiotow. Na kazdym dostepnym skrawku sznurka wisialo pranie, wszedzie panowal nieopisany balagan. Autobus zwolnil i Sameth ujrzal, ze w wejsciach do namiotow staly kobiety z dziecmi, spogladajac smetnie na padajacy deszcz. Prawie wszystkie nosily na glowach niebieskie opaski lub kapelusze. Poznal, ze to uchodzcy z Poludnia. Ponad dziesiec tysiecy zakwaterowano tymczasowo w miejscu opisanym przez "Corvere Timesa" jako "tereny na dalekiej polnocy kraju", co w dziennikarskim zargonie oznaczalo bliskosc Muru. Sameth domyslil sie, ze to jeden z obozow dla uchodzcow, ktore pojawily sie w ostatnich trzech latach. Dostrzegl tez, ze cale pole otoczone jest potrojnymi zasiekami, a w bramie stoi kilku policjantow. Deszcz splywal strumieniami po helmach straznikow i ciemnoniebieskich przeciwdeszczowych pelerynach. Poludniowcy uciekali przed walkami, jakie toczyly sie pomiedzy czterema panstwami na dalekim Poludniu, za Morzem Sunder. Wojna zaczela sie trzy lata wczesniej od na pozor nic nie znaczacej rebelii w Autarchii Iskerii. Rebelia niespodziewanie przerodzila sie w wojne domowa, angazujac po roznych stronach sasiednie kraje - Kalarime, Iznenie i Korroyie. Sameth wiedzial o szesciu przynajmniej walczacych stronach, poczawszy od sil Autarchy Iskerii i rebeliantow do tradycjonalistow popieranych przez Kalarime i imperialistow z Korrovii. Z zasady Ancelstierre nie wtracala sie w wojny na poludniowym kontynencie, powierzajac marynarce wojennej i silom powietrznym zadanie utrzymywania tego rodzaju niepokojow z dala od granic panstwa. Lecz wojna ogarnela teraz wieksza czesc kontynentu, wiec dla nie bioracych udzialu w walkach jedynym bezpiecznym miejscem byla Ancelstierre. Wielu uchodzcow zmuszano do powrotu jeszcze na morzu lub w wiekszych portach, lecz na kazdy duzy zawrocony statek przypadala mniejsza jednostka, ktorej udawalo sie w innym miejscu dotrzec do brzegu Ancelstierre z dwustu lub trzystu uchodzcami, ulozonymi na pokladzie ciasno jak sardynki. Wielu utonelo lub zginelo z glodu, co jednak nie zniechecalo innych. Uciekinierow wylapywano i zamykano w obozach przejsciowych. Teoretycznie uchodzcy mogli ubiegac sie o status imigrantow we Wspolnocie Ancelstierre, lecz w praktyce obywatelstwo otrzymywali tylko ci, ktorzy mieli pieniadze, koneksje lub pozyteczne umiejetnosci. Pozostali siedzieli w obozach, podczas gdy rzad zastanawial sie, w jaki sposob odeslac ich tam, skad przybyli. Walki jednak nasilaly sie, sytuacja komplikowala sie coraz bardziej i nikt, komu udalo sie uciec, nie mial zamiaru wracac z wlasnej woli. Za kazdym razem, gdy probowano organizowac masowe deportacje, uchodzcy organizowali rozne formy protestu, wybuchaly strajki glodowe i zamieszki. -Wujek Edward mowi, ze Corolini chce wyslac Poludniowcow w wasze strony - powiedzial Nicholas sennie, kiedy autobus zwolnil. - Za Mur. Mowi, ze tutaj nie ma dla nich miejsca, a w Starym Krolestwie jest go pelno. -Corolini to populista - odparl Sameth, cytujac artykul redakcyjny z "Timesa". Jego matka, zajmujaca sie kontaktami dyplomatycznymi z Ancelstierre z ramienia Starego Krolestwa, miala jeszcze gorsze zdanie o polityku wyniesionym na szczyty popularnosci w nastepstwie wojny poludniowej. Uwazala go za niebezpiecznego egoiste, ktory nie cofnie sie przed niczym, byle zdobyc wladze. - Nie wie, co mowi. Przeciez wszyscy zgina, gdy tylko przekrocza granice. Tam jest bardzo niebezpiecznie. -O co w tym wszystkim chodzi? - zapytal Nick. Wiedzial, ze jego przyjaciel nie lubi mowic o swoich rodzinnych stronach. Sam powtarzal mu, ze zupelnie nie przypominaja Ancelstierre, wiec Nick i tak nie zrozumie. Nie udalo mu sie wiecej dowiedziec, bo w zadnej bibliotece nie znalazl informacji o Starym Krolestwie. A zamknietej granicy strzeglo wojsko. -Sa tam niebezpieczne... niebezpieczne zwierzeta i... hm... takie rozne rzeczy... - odparl Sameth. - Mowilem ci juz wczesniej, na przyklad bron palna i elektrycznosc tam nie dzialaja. Jest inaczej niz... -...w Ancelstierre - przerwal Nicholas z usmiechem. - Wiesz, chcialbym wpasc do ciebie na wakacje i sam sie o tym przekonac. -Chcialbym, zebys przyjechal. Po szesciu miesiacach towarzystwa Ellimere musze zobaczyc przyjazna twarz, inaczej zwariuje. -A skad wiesz, ze nie wybieram sie wlasnie do twojej siostry? - zapytal Nick, spogladajac znaczaco na przyjaciela, ktory nigdy nie powiedzial dobrego slowa o swojej starszej siostrze. Mial jeszcze cos dodac, lecz slowa uwiezly mu w gardle, gdy wyjrzal przez okno. Sameth takze spojrzal. Dawno mineli oboz uchodzcow. Krajobraz za oknami porastal dosc gesty las. Wynurzajaca sie zza chmur tarcza sloneczna wisiala tuz nad drzewami. Lecz poniewaz wygladali przez okna z lewej strony autobusu, slonce powinni miec po swojej prawej stronie. Oznaczalo to tylko jedno - od jakiegos czasu jada na Polnoc. W strone Muru. -Lepiej powiem profesorowi - szepnal Sameth, siedzacy blizej przejscia. Wstal i skierowal sie ku przodowi pojazdu, gdy nagle silnik zakaslal i omnibusem zarzucilo. Sam niemal wyladowal na podlodze. Kierowca zaklal i zredukowal bieg, lecz silnik nadal przerywal. Znow zaklal i nacisnal pedal gazu. Wycie motoru obudzilo reszte uczniow. Nagle silnik przestal dzialac. Zgasly swiatla w srodku i na zewnatrz omnibusu, ktory toczyl sie jeszcze przez chwile i stanal. -Panie profesorze! - krzyknal Sam, przekrzykujac gwar rozbudzonych glosow. - Przez caly czas jechalismy na Polnoc! Mysle, ze jestesmy w poblizu Muru! Cochrane, ktory wygladal przez okno, slyszac slowa Sama, zerwal sie i stanal w przejsciu. Jego masywna postura wystarczyla do uciszenia blizej stojacych chlopcow. -Spokoj! - krzyknal. - Dziekuje, Sameth. Wszyscy zostaja na swoich miejscach, a ja zobacze... Reszte slow wychowawcy zagluszyl trzask zamykanych drzwi od strony kierowcy. Chlopcy rzucili sie do okien mimo ostrzezen Cochrane'a i ujrzeli, jak kierowca przeskakuje przydrozny mur i pedzi pomiedzy drzewami, jakby scigany przez smiertelnego wroga. -Co sie dzieje, do licha? - krzyknal nauczyciel. To, co przerazilo kierowce, najwyrazniej nie wydawalo sie przerazajace dla niego, bo otworzyl drzwi i wyszedl na zewnatrz, oslaniajac sie parasolem. Gdy tylko wysiadl, uczniowie zaczeli przepychac sie do przodu. Sam ze swojego miejsca w przejsciu dotarl tam pierwszy. Wygladajac na zewnatrz, najpierw ujrzal na drodze szlaban z wielka czerwona tablica. Z powodu deszczu nie mogl odczytac napisu, lecz dobrze znal jego tresc. W kazde wakacje, gdy jezdzil do Starego Krolestwa, widywal identyczne tablice. Szkarlatne oznaczaly poczatek wojskowej Strefy Granicznej stworzonej przez armie Ancelstierre w okolicy przylegajacej do Muru. Za tym znakiem po obu stronach drogi nie bylo lasow. Zamiast tego rozciagal sie polmilowy pas umocnien, rowow i zasiekow, od wschodniego do zachodniego wybrzeza. Dobrze pamietal napis. Udajac, ze ma niesamowita zdolnosc przebijania wzrokiem zaparowanych szyb, odczytal ostrzezenie, tak zeby slyszeli inni. Musza wiedziec. DOWODZTWO STREFY GRANICZNEJ GRUPA ARMII POLNOCNEJ Wyjscie poza Strefe Graniczna bez zezwolenia surowo wzbronione.Kazdy, kto sprobuje przekroczyc Strefe Graniczna, zostanie zastrzelony bez ostrzezenia. Podrozni posiadajacy specjalne zezwolenie musza zameldowac sie w Kwaterze Glownej Dowodztwa Strefy Granicznej. PAMIETAJCIE - BEZ OSTRZEZENIA! Koledzy Sama zamilkli, orientujac sie z wolna w powadze sytuacji. Potem zasypali go gradem pytan, lecz Sam nie odpowiadal. Sadzil, ze kierowca uciekl, bo bal sie przebywac tak blisko Muru. A moze przywiozl ich tutaj umyslnie? I dlaczego uciekal przed dwoma zandarmami wojskowymi w czerwonych czapkach, ktorzy wybiegli z budki strazniczej i skierowali sie w ich strone?W Starym Krolestwie rodzina Sametha miala wielu wrogow. Niektorzy byli ludzmi i w Ancelstierre uchodzili za nieszkodliwych. Inni ludzmi nie byli, lecz dysponowali moca umozliwiajaca im przekroczenie Muru i dotarcie na Poludnie, zwlaszcza w dniu, w ktorym wiatr wieje z polnocy. Nie zawracajac sobie glowy plaszczem przeciwdeszczowym, Sam wyskoczyl z omnibusu i pobiegl do miejsca, w ktorym dwoch zandarmow rozmawialo wlasnie z profesorem Cochrane'em, albo raczej tam, gdzie sierzant krzyczal na nauczyciela. -Wszyscy maja natychmiast opuscic pojazd i uciekac! - krzyknal sierzant. - Biegnijcie tak szybko, jak sie da, a potem idzcie spokojnie. Rozumie pan? -Dlaczego? - najezyl sie pan Cochrane. Jak wiekszosc grona profesorskiego i obslugi administracyjnej w Somersby nie pochodzil z Polnocy i nie mial pojecia o Murze, Strefie Granicznej ani Starym Krolestwie. Zawsze traktowal Sametha tak samo jak drugiego ksiecia w szkole - albinosa z dalekiego Karshmelu - czyli jak adoptowane dziecko nie bedace w pelni czlonkiem rodziny. -Wykonac! - rozkazal sierzant. Sameth zauwazyl, ze jest bardzo zdenerwowany. Odpiawszy kabure rewolweru, nie spuszczal wzroku ze sciany lasu. Jak wiekszosc zolnierzy w Strefie Granicznej, lecz w odroznieniu od innych jednostek armii Ancelstierre, przy lewej nodze nosil sporych rozmiarow sztylet, a na wojskowym mundurze kolczuge, chociaz glowe nakrywal czerwona czapka zandarmerii zamiast zwyklym helmem, ktory zaslanial twarz, jaki nosili zolnierze garnizonu Strefy. Sam zauwazyl, ze zaden z mezczyzn nie ma na czole znamienia Kodeksu. -Nie zgadzam sie! - protestowal Cochrane. - Zadam kontaktu z oficerem! Nie moge kazac chlopcom biegac po deszczu! -Lepiej posluchajmy sierzanta - wtracil sie Sam. - W lesie cos jest i kieruje sie w nasza strone. -A ty kim jestes? - zapytal sierzant, wyciagajac miecz. Stojacy za nim starszy kapral postapil tak samo i zaczal zachodzic Sama z boku. Obaj wpatrywali sie w czolo Sametha i znamie Kodeksu widoczne pod czapka od stroju do krykieta. -Ksiaze Sameth ze Starego Krolestwa - przedstawil sie Sam. - Proponuje, zebyscie dali znac majorowi Dwyerowi z druzyny Zwiadowcow albo do kwatery generala Tindalla i przekazali im, ze tu jestem - i ze w lesie znajduje sie przynajmniej trzech Pomocnikow Zmarlych. -A niech to! - zaklal sierzant. - Wiedzielismy, ze ten wiatr nie przyniesie nic dobrego. Jak oni sie tu... a zreszta, to nie ma znaczenia. Harris, wracaj na stanowisko i zaalarmuj dowodztwo. Powiedz, ze mamy ksiecia Sametha, grupe dzieci ze szkoly i przynajmniej trzech intruzow kategorii A. Uzyj golebia i rakiety. Telefony na pewno nie dzialaja. Wykonac! Starszy kapral zniknal, zanim sierzant zdazyl zamknac usta. W tej samej chwili odezwal sie Cochrane. -Sameth! O czym ty mowisz? -Nie ma czasu na wyjasnienia - odparl goraczkowo Sam. Wyczuwal obecnosc Pomocnikow Zmarlych - zwlok wypelnionych duchami przywolanymi z Krainy Zmarlych. Poruszali sie wzdluz drogi. Nie wyczuli jeszcze zywych, ale gdy tylko to nastapi, zjawia sie tutaj za pare minut. - Musimy sie stad wydostac jak najpredzej. Jak najdalej od Muru! -Ale... - probowal zaprotestowac zaczerwieniony Cochrane, zdumiony impertynencja jednego ze swoich podopiecznych, ktory osmielal sie nim komenderowac. Z pewnoscia dodalby cos jeszcze, gdyby sierzant nie wyciagnal rewolweru i nie powiedzial z calym spokojem: -Prosze sie zbierac albo zastrzele pana. Rozdzial pietnasty Jest wielu Zmarlych Piec minut pozniej cala druzyna znalazla sie w strugach deszczu na drodze, kierujac sie na Poludnie. Za rada Sametha uzbroili sie w kije do krykieta, paliki do bramek z metalowymi zakonczeniami i pilki. Sierzant biegl z nimi ramie w ramie. Rewolwer skutecznie uciszyl protesty Cochrane'a. Z poczatku chlopcy traktowali wszystko jak wspaniala przygode, lecz gdy zaczal zapadac zmrok i deszcz zgestnial, zrobilo sie ciszej. Zarty urwaly sie na dobre, gdy za plecami uslyszeli cztery szybkie strzaly i odlegly, pelen bolu krzyk. Sameth i sierzant wymienili spojrzenia wyrazajace przestrach i swiadomosc makabrycznych wydarzen. Strzaly i krzyk musialy pochodzic od kaprala Harrisa, ktory wrocil na swoje stanowisko. -Czy jest tu gdzies strumyk, rzeka albo inna plynaca woda? - wydyszal Sameth, przypominajac sobie ostrzegawczy wierszyk o Zmarlych. Sierzant pokrecil przeczaco glowa. Nie przestawal ogladac sie za siebie, niemal przewracajac sie podczas biegu. W chwile po uslyszeniu okrzyku pokazal Samethowi dlonia na niebo i trzy czerwone race na spadochronach, opadajace z wolna za nimi. -Harris wreszcie puscil golebia - westchnal sierzant. - Moze nawet zaczal dzialac telefon, skoro udalo mu sie wystrzelic. Zaraz sprowadza tu rezerwowa kompanie i pluton Zwiadowcow. -Mam nadzieje - odparl Sameth. Wyczuwal Zmarlych na drodze za nimi. Zblizali sie szybko. W poblizu nie bylo widac zadnej kryjowki ani schronienia w postaci kamiennego budynku, gospodarstwa, szalasu, zadnego strumienia, ktorego plynacej wody Zmarli nie mogli przekroczyc. Droga opadala teraz w dol i zwezala sie w sciezke - doskonale miejsce na zasadzke. Gdy o tym pomyslal, zorientowal sie, ze wyczuwa innych Zmarlych. Z poczatku stracil orientacje, jednak po chwili zdal sobie sprawe z tego, co sie dzieje. Kolejny Zmarly powstal przed nimi, gdzies w ciemnosciach otaczajacych waska sciezke. Co gorsza, byl nowy, zostal sprowadzony ze Smierci wlasnie w tym momencie. W strefie znalazly sie ciala nie obdarzone wlasna wola, tylko Pomocnicy Zmarlych, przywolani przez nekromante po ancelstierrskiej stronie Muru. Kontrolowane przez umysl maga byly znacznie grozniejsze niz duchy-maruderzy. -Stojcie! - krzyknal Sam. Jego glos przedarl sie przez szum deszczu i tupot stop na asfalcie. - Sa przed nami! Musimy zejsc im z drogi! -Kto jest przed nami, chlopcze?! - krzyknal znow rozwscieczony Cochrane. - Tego juz za wiele... Glos mu zamarl, gdy z ciemnosci przed nimi wylonila sie sylwetka. Z pewnoscia kiedys nalezala do czlowieka. Teraz rece byly wiszacymi strzepami miesni, wylysiala glowa pokazywala glebokie oczodoly i lsniace zeby. Stwor byl niewatpliwie niezywy. Bil od niego odor rozkladajacego sie ciala, na ktory nakladala sie delikatna won deszczu. Z poruszajacego sie trupa opadaly kepy trawy, co sugerowalo, ze wlasnie wykopal sie z ziemi. -W lewo! - krzyknal Sam. - Wszyscy w lewo! Jego krzyk pobudzil pozostalych do dzialania. Chlopcy przeskakiwali kamienny mur okalajacy droge. Cochrane odrzucil parasol i jako jeden z pierwszych znalazl sie po drugiej stronie. Zmarly podazal w ich strone, wyczuwajac Zycie, ktorego pragnal. Sierzant oparl sie o mur i czekal, dopoki stwor nie znalazl sie w odleglosci trzech metrow. Potem oproznil magazynek poteznej czterysta piecdziesiatki piatki wprost w tors Zmarlego - piec szybko nastepujacych po sobie strzalow i westchnienie ulgi, ze bron zadzialala. Stwor polecial w tyl, pozniej padl na ziemie, lecz sierzant nie czekal. Stacjonowal w Strefie wystarczajaco dlugo, by wiedziec, ze znow wstanie. Kule powstrzymywaly Pomocnikow Zmarlych, lecz tylko wtedy, gdy udalo sie poszatkowac ich na strzepy. Granaty z bialym fosforem sprawdzaly sie lepiej, palac ciala na popiol - to znaczy wtedy, gdy dzialaly. Bron palna, granaty i inne wytwory techniki wojskowej w Ancelstierre zawodzily tym czesciej, im blizej znajdowaly sie Muru i Starego Krolestwa. -W gore! - zakomenderowal Sam, wskazujac na kopiec w miejscu, gdzie las sie przerzedzal. Jezeli uda im sie tam dotrzec, beda przynajmniej widziec, co sie do nich zbliza i z ktorej strony. Za plecami biegnacych rozlegl sie ostry nieludzki swist, jakby ktos przypadkiem nadepnal na pekniety miech. Sam wiedzial, ze pochodzi z przebitych pluc Pomocnika Zmarlych. Drugi znajdowal sie nieco na prawo od tego, ktorego postrzelil sierzant. W tej samej chwili wyczul innych Zmarlych, zblizajacych sie z lewej i z prawej strony. Okrazali wzgorze. -Gdzies tam jest nekromanta - powiedzial w biegu. - W okolicy musi byc sporo cial niedawno zmarlych osob. -Caly autobus Poludniowcow... zjechal z drogi w okolicy, jakies szesc tygodni temu - powiedzial sierzant, dyszac. - Dziewietnastu zabitych. Ale nie wiadomo bylo, dokad wlasciwie jada... koscielny w Archell nie chcial ich przyjac ani krematorium armii, wiec zakopali ich... przy drodze. -Co za glupota! - wykrzyknal Sam. - Za blisko Muru. Powinni byli ich spalic! -Cholerni biurokraci - dyszal sierzant, zwinnie omijajac galaz. - Przepisy mowia... nie zakopujemy w Strefie. Ale... to jest poza Strefa, no nie? Sameth nie odpowiedzial. Wspinali sie pod gore i potrzebowal tchu. Wyczul, ze za plecami maja przynajmniej dwunastu Pomocnikow Zmarlych, do tego trzech lub czterech po bokach. Oprocz nich bylo jeszcze cos lub ktos, byc moze nekromanta - w miejscu, skad przychodzily ciala. Na wzgorzu nie bylo drzew z wyjatkiem kilku malych smaganych wiatrem szczepkow. Zanim do nich dotarli, sierzant kazal sie wszystkim zatrzymac. -W porzadku! Zbierzcie sie razem. Brakuje kogos? Ilu... -Szesnastu, w tym pan Cochrane - powiedzial Nick, ktory potrafil blyskawicznie liczyc. Cochrane rzucil mu zle spojrzenie, lecz zwiesil glowe, probujac odzyskac oddech. - Wszyscy sa. -Ile mamy czasu, Ksiaze? - zapytal sierzant Sama. Obaj wpatrywali sie w drzewa, lecz trudno bylo cokolwiek dojrzec. Widocznosc byla slaba, padal coraz gestszy deszcz i szybko zblizala sie noc. -Pierwszych dwoch albo trzech bedzie tu za kilka minut - odparl z powaga Sameth. - Deszcz im troche przeszkadza. Musimy ich przewrocic na ziemie i przebic kijami, zeby nie mogli wstac. Nick, zorganizuj wszystkich w trojki. Dwoch uderzajacych i ktos do trzymania kijow. Nie, Hood, ty pojdziesz z Asmerem. Kiedy podejda, odwroce ich uwage pewnym... po prostu odwroce ich uwage. Wtedy uderzajacy musza ich bic w nogi tak silnie, jak potrafia, a potem rece i nogi przyszpilic do ziemi kijami. Sameth przerwal, widzac jak jeden z chlopakow przyglada sie prawie metrowym kijom z metalowymi koncami. Z wyrazu jego twarzy mozna sie bylo domyslic, ze nie wyobraza sobie, jak mozna to wbic w czlowieka. -To nie ludzie! - krzyknal Sam. - To Zmarli. Jezeli nie bedziecie z nimi walczyc, to oni nas pozabijaja. Wyobrazcie sobie, ze to dzikie zwierzeta, i pamietajcie: walczymy o zycie! Jednemu z chlopcow lzy plynely po twarzy. Z poczatku Sam myslal, ze to deszcz, zanim nie ujrzal spojrzenia wyrazajacego bezbrzezne przerazenie. Mial wlasnie powiedziec jeszcze cos dla otuchy, gdy Nick wskazal na wzgorze i krzyknal: -Ida! Trzej Pomocnicy Zmarlych mineli linie drzew, zataczajac sie jak pijani. Widac bylo, ze nie w pelni kontroluja ruchy rak i nog. Ciala zostaly pokiereszowane w wypadku, myslal Sam, oceniajac ich sile. To dobrze. Beda wolniejsi i mniej skoordynowani. -Nick, twoja druzyna bierze tych po lewej - polecil, mowiac bardzo szybko. - Ted, twoj jest w srodku, a Jacka z prawej. Pamietajcie, walimy w kolana, i jak tylko upadna, przebijamy ich palikami do bramek. Nie pozwolcie sie chwycic - sa silniejsi, niz wygladaja. Reszta - bardzo prosze, panie sierzancie i profesorze Cochrane - musi stanac z tylu i pomagac, kiedy jakas druzyna bedzie miala klopoty. -Tak jest! - odparl sluzbiscie sierzant. Cochrane tylko skinal glowa w milczeniu, gapiac sie na zblizajacych sie Pomocnikow Zmarlych. Sam zdziwil sie, ze po raz pierwszy twarz profesora nie jest czerwona. Byla niemal tak biala jak skora zblizajacych sie Zmarlych. -Czekajcie na moj rozkaz! - krzyknal Sam. W tej samej chwili siegnal do Kodeksu. Na prawie calym obszarze Ancelstierre Kodeks byl niedostepny, lecz w poblizu Muru dotarcie do niego sprawialo pewne klopoty, przypominajace nurkowanie w glebokiej rzece. Sameth znalazl Kodeks. Przez chwile szukal pociechy w znajomym dotyku i stalosci calego istnienia, a potem wybral potrzebne znaki, przygotowujac sie do wypowiedzenia ich nazw. Gdy wszystko bylo gotowe, wyciagnal prawa reke z trzema wyprostowanymi palcami. Kazdy z palcow symbolizowal jednego ze zblizajacych sie Zmarlych. -Anet! Calew! Ferhan! - wykrzyknal, splunal i z trzech palcow wystrzelily znaki w formie srebrnych ostrzy, swiszczac w powietrzu, przelecialy szybciej, niz mogl nadazyc wzrok. Kazde z nich trafilo jednego Pomocnika, wyrywajac mu dziure wielkosci piesci w rozkladajacym sie torsie. Cala trojka cofnela sie, a jeden upadl, wymachujac rekami i nogami jak chrzaszcz przewrocony na plecy. -O, do diabla! - wyrwalo sie chlopcu stojacemu obok Sama. -Teraz! - krzyknal Sam i pozostali z wrzaskiem rzucili sie naprzod, wymachujac prowizoryczna bronia. Sam z sierzantem ruszyli razem z nimi, Cochrane zas zaatakowal sam, zachodzac Zmarlych z boku. Rozlegly sie krzyki, lomot palek do krykieta i tepy chrzest palikow, ktorymi przybijano ciala Zmarlych do rozmoklej ziemi. Rozgrywajace sie wokol wydarzenia Sam rejestrowal w dziwnym rozgoraczkowanym transie, jak kakofonie dzwiekow, obrazow i emocji. Nie byl pewien, co sie wlasciwie dzieje. Ocknal sie i pomogl Mniejszemu Druittowi wbic palik w ramie wijacego sie stwora. Nawet z przebitymi wszystkimi konczynami Zmarly nadal wykrecal sie i niemal sie uwolnil, lecz kilku chlopcow z rezerwy sprytnie przywalilo mu wyswobodzone ramie ogromnym kamieniem. Widzac to, wszyscy wybuchneli entuzjazmem. Sam cofnal sie i starl krople deszczu z twarzy. Wyczuwal, ze od drogi i z drugiej strony wzgorza zblizalo sie coraz wiecej Zmarlych. Szybki rzut oka pokazal, ze zostaly tylko trzy paliki do bramek, a dwa z pieciu kijow do krykieta zlamaly sie podczas ataku. -Wracajcie - polecil, uciszajac okrzyki. - Idzie ich wiecej. Nick z sierzantem podeszli do Sama. Chlopiec przemowil pierwszy, pytajac cicho: -Co teraz zrobimy, Sam? Oni sie ruszaja! Za pol godziny sie uwolnia. -Wczesniej dotra tu oddzialy ze Strefy - wymamrotal Sam, spogladajac na sierzanta, ktory przytaknal. - Boje sie tych nowych. Przychodzi mi tylko do glowy... -Co? - wpadl mu w slowo Nick. -Wszyscy ci to Pomocnicy Zmarlych, a nie Zmarli z wolna wola - odparl Sam. - Stworzeni na nowo. Ich duchy sa takie, jakie udalo sie napredce znalezc nekromancie. Nie sa ani silne, ani madre. Gdyby udalo mi sie dotrzec do nekromanty, ktory ich kontroluje, pewnie rzuciliby sie na siebie albo chodziliby w kolko. Czesc z nich pewnie zapadlaby znow w Smierc. -No to lapmy tego nekromante! - zawolal Nick glosno. Glos mial pewny, lecz nie mogl powstrzymac nerwowego spojrzenia w dol zbocza. -To nie takie proste - powiedzial zamyslony Sam. Wiekszosc uwagi skupial na Pomocnikach Zmarlych, ktorych wyczuwal dookola. Dziesieciu bylo jeszcze na drodze, a kolejnych szesciu gdzies po drugiej stronie wzgorza. Ustawiali sie w nierowne szeregi. Nekromanta zapewne planowal, ze wszyscy zaatakuja w tej samej chwili, od razu z obu stron. -To nie takie proste - powtorzyl. - Nekromanta jest gdzies w poblizu, a przynajmniej jego cialo, chronione zakleciem albo przez jakiegos straznika. Duchem wszedl w Smierc. Zeby sie do niego dostac, sam musze tam pojsc, a nie mam miecza, dzwonkow ani niczego... -Wejsc w Smierc? - zapytal Nick glosem wyzszym o oktawe. Mial jeszcze cos dodac, ale spojrzal na przybitych do ziemi Zmarlych i przestal. -Nie ma nawet czasu, zeby rzucic diamentem dla oslony - wymamrotal do siebie Sam. Nigdy wczesniej nie byl samotnie w Smierci. Bywal tam tylko z matka, Sabriel Abhorsen. Bardzo zalowal, ze nie ma jej teraz w poblizu. Nic innego nie przychodzilo mu do glowy. On sam niemal na pewno dalby rade uciec, ale nie mogl zostawic innych. -Nick - powiedzial, podejmujac decyzje. - Zejde w Smierc. Tutaj nic nie bede czul ani widzial. Moje cialo bedzie wygladalo na zamarzniete, wiec potrzebuje ciebie i was, sierzancie, zebyscie mnie pilnowali, jak umiecie najlepiej. Planuje wrocic, zanim dotra tu Zmarli, ale jak nie zdaze, starajcie sie ich spowolnic, jak tylko sie da. Rzucajcie pilkami, kamieniami, czymkolwiek, co znajdziecie. Jezeli nie, zlapcie mnie za reke, ale nie ruszajcie. -Dobrze - zgodzil sie Nick. Widac bylo, ze jest zdziwiony i boi sie, ale wyciagnal reke. Sam uscisnal ja. Inni chlopcy przygladali sie im ciekawie lub starali przeszyc wzrokiem deszcz. Poruszyl sie tylko sierzant, podajac mu swoj miecz, rekojescia do przodu. -Przyda ci sie, Ksiaze, bardziej niz mnie - powiedzial. Potem, jakby powtarzajac mysli Sama, dodal: - Szkoda, ze nie ma tu twojej matki. -Dzieki, ale tylko magiczny miecz moze mi pomoc. Zatrzymaj go. Sierzant skinal glowa. Tymczasem Sam przyjal postawe obronna boksera i zamknal oczy. Szybko odnalazl granice miedzy Zyciem i Smiercia, przez chwile czujac, jak krople deszczu przedostaja mu sie za kolnierz. Po chwili jego twarz ogarnal straszliwy chlod Smierci. Cala sila woli Sam odepchnal sie w strone zimna, kazac swojemu duchowi wejsc w Smierc. Nagle bez ostrzezenia znalazl sie tam. Zimno odczuwal calym cialem, nie tylko na twarzy. Otworzyl oczy, ujrzal popielata poswiate Smierci i poczul na nogach parcie rwacego nurtu rzeki. W oddali uslyszal huk wodospadu Pierwszych Wrot i zadrzal. W Zyciu Nick i sierzant ujrzeli, ze cialo Sama sztywnieje. Znikad splynela mgla, owijajac sie wokol jego nog jak winorosl. Na dloniach i twarzy pojawil sie lod. Lodowa powloka, ktorej nie zmywal deszcz. -Nie jestem pewien, czy wierze w to, co widze - szepnal Nick, odwracajac glowe od Sama i patrzac na zblizajacych sie Zmarlych. -Lepiej uwierz - mruknal ponuro sierzant. - Bo cie zabija bez wzgledu na to, czy w nich wierzysz, czy nie. Rozdzial szesnasty Droga w Smierc Poza loskotem wodospadu oznaczajacego Pierwsze Wrota w Smierci panowala zupelna cisza. Sam stal spokojnie, pozostajac blisko granicy Zycia, nasluchujac i rozgladajac sie. Lecz posrod osobliwej szarosci, splaszczajacej wszystko i znieksztalcajacej perspektywe, widzial tylko otaczajaca go rzeke. Woda byla zupelnie ciemna, oprocz bialej piany wokol jego kolan, gdzie przyspieszala biegu. Ostroznie zaczal isc sama krawedzia Smierci, walczac z pradem, ktory staral sie wciagnac go na glebie i uniesc ze soba. Domyslal sie, ze nekromanta musi byc gdzies w poblizu granicy z Zyciem, lecz nie bylo gwarancji, ze on sam idzie we wlasciwym kierunku i ze go odnajdzie. Nie mial wystarczajacych umiejetnosci, zeby stwierdzic, w ktorej czesci Smierci sie znajdowal w stosunku do Zycia. Pamietal tylko miejsce, gdzie powinien wrocic po swoje cialo. Poruszal sie znacznie ostrozniej niz wtedy, kiedy po raz ostatni byl w Smierci - rok wczesniej, z matka u boku. Teraz, gdy byl sam i bezbronny, wszystko wydawalo sie inne. Prawda, ze mogl uzyskac do pewnego stopnia kontrole nad Zmarlymi, gwizdzac lub klaszczac w dlonie, lecz bez dzwonkow nie mogl im wydawac polecen ani tym bardziej ich przepedzic. Poza tym, mimo ze biegle opanowal arkana Magii Kodeksu, nekromanta najpewniej byl adeptem Wolnej Magii, przewyzszajac go o klase. Jedyna szanse widzial w podejsciu nieswiadomego niczego nekromanty, co bedzie mozliwe tylko w chwili, gdy ten skupi sie calkowicie na znajdowaniu i wiazaniu duchow Zmarlych. Co gorsza, Sam zorientowal sie, ze brodzac w rzece, robi dosc sporo halasu. Bez wzgledu na to, jak ostroznie staral sie stapac, nie mogl calkowicie wyeliminowac plusku. Byla to tez ciezka praca, bo rzeka przyzywala go, kierujac mysli ku zmeczeniu i porazce. Latwiej byloby poddac sie jej i polozyc, by go poniosla, przeciez i tak nie wygra... Sameth skrzywil sie, odpedzil makabryczne mysli i zmusil do stawiania kolejnych krokow. Ani sladu nekromanty. Zaczal sie niepokoic, ze jego przeciwnik wyszedl juz ze Smierci. Moze jest teraz w Zyciu i kieruje atakami Zmarlych? Wiedzial, ze Nick i sierzant zrobia wszystko, aby oslonic jego cialo, ale wobec czarow praktyka Wolnej Magii beda bezbronni. Przez chwile Sam zastanawial sie, czy nie zawrocic, lecz w tym samym momencie delikatny dzwiek sprawil, ze cala uwage skupil na Smierci. Uslyszal odlegly, czysty dzwiek, ktory z poczatku wydawal sie daleki, lecz szybko sie ku niemu zblizal. Potem dojrzal towarzyszace dzwiekowi kregi, rozchodzace sie po wodzie - prosto w jego kierunku! Natychmiast zatkal uszy, niemal wbijajac palce do glowy. Dobrze znal to dlugie, czyste wezwanie. Pochodzilo od trzeciego z siedmiu dzwonkow - Kibetha, zmuszajacego wszystkich do pojscia za jego glosem. Dzwiek wdarl sie w uszy Sama, wniknal do umyslu i objal go we wladanie. Potem przeobrazil sie w cala ich kaskade ukladajaca sie w rytm dyktujacy jego nogom, co maja robic. Na przekor woli chlopca poruszal miesniami, popychajac go naprzod. Sam desperacko sprobowal wydac wargi, zeby wygwizdac przeciwzaklecie lub wydac jakikolwiek przypadkowy dzwiek, mogacy zaklocic zew dzwonka. Lecz policzki nie chcialy go sluchac, nogi zas niosly go juz zupelnie wbrew woli, prowadzac szybko ku zrodlu dzwieku, ku osobie trzymajacej dzwonek. Rzeka odkryla swoja szanse w naglej nieporadnosci Sama. Prad owinal sie wokol jego stop, a on potknal sie i runal w ciemna ton jak dlugi. Chlodna woda klula go po calym ciele tysiacem ostrzy. W tej samej chwili Kibeth umilkl, lecz Sam nadal pozostawal pod jego wplywem, jak ryba na wedce. Dzwonek staral sie go prowadzic, gdy tymczasem rzeka pragnela utrzymac go w swoich odmetach. Sameth walczyl tylko o to, by wystawic glowe nad powierzchnie i zaczerpnac tchu, zanim bedzie zmuszony napic sie wody. Jednak moc nurtu i przemozny zew dzwonka zakleszczyly go w walce dwoch zywiolow, pozbawiajac zupelnie panowania nad cialem. Drzac z zimna, wbrew swej woli zblizal sie ku Pierwszym Wrotom i wodospadowi. Podjal ostatni wysilek. Rzucil sie w strone powierzchni i udalo mu sie zaczerpnac tchu, lecz w tej samej chwili nasilil sie ryk Pierwszych Wrot. Wiedzial, ze jest zbyt blisko i lada chwila przez nie przeplynie. Bez dzwonkow stanie sie latwym celem dla stworzen zamieszkujacych drugi obszar. Nawet gdyby udalo mu sie uciec, pewnie bedzie za slaby, by oprzec sie sile rzeki. Prad zabierze go z soba az do Dziewiatych Wrot i ostatecznej Smierci, ktora lezy za nimi. Nagle cos chwycilo go za prawy nadgarstek i zatrzymal sie. Rzeka szumiala i pienila sie bezsilnie wokol niego. Sam niemal rzucil sie z piesciami na ratujacego, lecz obawa przed woda byla silniejsza, poza tym musial oddychac, wiec nie mogl myslec o niczym innym. Znalazl oparcie dla stop i udalo mu sie odkrztusic troche wody. Zorientowal sie, ze go piecze nadgarstek, a z rekawa buchaja kleby pary. Krzyknal z przerazenia. Bal sie spojrzec, kim lub czym byl jego wybawiciel. Mimo to z wolna podniosl glowe. Podtrzymywal go nekromanta, ktorego Sam mial nadzieje zaskoczyc - wychudly, lysiejacy mezczyzna w skorzanej zbroi wzmocnionej metalem pokrytym czerwona emalia. W poprzek klatki piersiowej nosil pas z dzwonkami. Tutaj, w Smierci, Wolna Magia nadawala zlowieszczy wyraz jego sylwetce, otaczajac go cieniem ognia i ciemnosci, ktory poruszal sie wraz z nim, przeksztalcajac go w straszliwa i naprawde okrutna istote. Z oczodolow postaci wystrzeliwaly plomienie. To dotyk jego dloni oparzyl Sama. Nekromanta wyciagnal miecz i przysunal ostrze do szyi chlopca. Jeszcze kilka cali i dotknie jego gardla. Wzdluz ostrza splywaly ciemne plomienie i jak krople rteci spadaly w odmety rzeki, ktora unosila je dalej. Sam znow zakaszlal - nie dlatego, ze musial, lecz po to, by zamaskowac probe siegniecia do Kodeksu. Ledwo zaczal, miecz przyblizyl sie. Duszacy dym z zakletego ostrza sprawil, ze zaczal kaszlec naprawde. -Nie - powiedzial nekromanta glosem przesiaknietym Wolna Magia. Oddech jego cuchnal zaschla krwia. Sam rozpaczliwie zastanawial sie, co robic. Nie mogl siegnac do Kodeksu, a z golymi rekami nie mial szans w walce z uzbrojonym w miecz przeciwnikiem. Nie byl w stanie nawet sie poruszyc, bo druga reke nekromanta trzymal ciagle w piekacym uscisku. -Wrocisz do Zycia i odszukasz mnie - rozkazal nekromanta niskim, twardym i bardzo pewnym siebie glosem. Chlopiec poczul, ze musi postapic tak, jak tamten rozkazal. I nie chodzilo tu tylko o slowa. Nekromanta wymowil wlasnie zaklecie Wolnej Magii, lecz bedzie ono kompletne dopiero po zwiazaniu moca Saranetha, szostego dzwonka. I w tym lezala szansa Sama, bo napastnik musial puscic jego dlon lub schowac miecz do pochwy, aby wyciagnac dzwonek i uzyc go. Sam pragnal, by nekromanta puscil go, starajac sie nie napinac zbytnio miesni i nie zdradzic wlasnych zamiarow. Jednak przeciwnik wolal schowac miecz do pochwy i prawa dlonia wyciagnal drugi z duzych dzwonkow - Saranetha, czyli tego, ktory wiaze. Jego dzwiekiem nakaze Samowi wykonywac wlasna wole, chociaz dziwna byla chec powrotu do Zycia, bo nekromanci zwykle nie cenili sobie zbytnio zywych Pomocnikow. Uscisk drugiej dloni nie zelzal ani na troche. Bol, jaki odczuwal Sam, byl przejmujacy - tak silny, ze nie dalo sie go zniesc, wiec mozg postanowil odciac bodzce bolowe. Gdyby nie mial przed oczami swoich palcow, wydawaloby mu sie, ze dlon zostala nadpalona u nadgarstka. Nekromanta ostroznie otworzyl mieszek, w ktorym ukryty byl Saraneth. Lecz zanim zdazyl chwycic dzwonek i wyciagnac go, Sam rzucil sie w tyl i nogami zlapal nekromante w pasie. Obaj wpadli do lodowatej wody. Nad nekromanta wzniosl sie ogromny slup pary. Sam znalazl sie pod woda, ktora natychmiast zalala mu usta i nos, starajac sie wedrzec do pluc. Czul, ze skora na udach zaczyna go parzyc, mimo dojmujacego chlodu rzeki. Ale nie puszczal przeciwnika. Nekromanta wil sie i staral uwolnic. Spod wody ksztalt jego ciala wydawal sie platanina ognia i ciemnosci, potworniejsza i bardziej nieludzka niz wczesniej sadzil chlopiec. Swobodna dlonia Sam desperacko siegnal do pasa przeciwnika, starajac sie wyrwac chociaz jeden z dzwonkow. Lecz ich sliskie hebanowe uchwyty parzyly, w odroznieniu od gladkich, oblozonych zakleciem Kodeksu mahoniowych uchwytow dzwonkow jego matki. Nie mogl zlapac zadnego z nich, a co gorsza, kleszczowy chwyt jego nog powoli slabl wskutek nadludzkiej sily nekromanty, ktory nie przestawal takze miazdzyc jego nadgarstkow, co prawie zupelnie pozbawialo chlopca tchu z bolu. Wtem prad przyspieszyl, podrywajac ich obu. Sam nie wiedzial, w ktora strone powinien sie obrocic, zeby zlapac oddech. Potem polecieli w dol - przez wodospad Pierwszych Wrot. Wodospad zakrecil nimi i znalezli sie w Drugim Obszarze. Sam nie mogl juz utrzymac nekromanty. Mezczyzna wyswobodzil sie z jego uchwytu i uderzyl go bolesnie w brzuch, usuwajac mu z pluc marne resztki powietrza eksplozja babelkow. Sam staral sie walczyc, lecz do pluc wdarla mu sie woda i opuszczaly go resztki sil. Czul, ze nekromanta uwalnia sie i ucieka, poruszajac zygzakami przez wode jak waz, i stracil wszelka zdolnosc kojarzenia poza rozpaczliwa mysla o przetrwaniu. Sekunde pozniej wyplynal na powierzchnie, kaszlac jak szalony i polykajac powietrze oraz wode. Rownoczesnie staral sie przeciwstawic pradowi i odnalezc wroga. Rozblysla w nim iskierka nadziei, gdy nie zauwazyl ani sladu nekromanty. Musial byc blisko Pierwszych Wrot, lecz na Drugim Obszarze trudno to bylo stwierdzic, bo w dziwnej poswiacie wzrok czasami nie siegal dalej niz na wyciagniecie reki. Dostrzegl jednak piane wodospadu i gdy zrobil krok naprzod, zanurzyl dlon w pedzaca kaskade Pierwszych Wrot. To wystarczylo do przywolania zaklecia przepuszczajacego z "Ksiegi Zmarlych", ktora zaczal studiowac w zeszlym roku. Rozmyslajac o niej, przypomnial sobie strony, a slowa Wolnej Magii zalsnily, gotowe do wypowiedzenia. Otworzyl usta - lecz w tej samej chwili dwie plonace dlonie wtloczyly mu glowe do rzeki. Tym razem nie mial czasu wstrzymac oddechu, a jego krzyk zamienil sie w piane ledwo zaburzajaca powierzchnie wody. Dopiero bol przywrocil mu swiadomosc. Bol kostek i dziwne zawroty glowy. Zorientowal sie, ze nadal znajduje sie w Smierci - lecz tym razem na granicy z Zyciem. Nekromanta trzymal go za kostki glowa w dol. Z uszu i nosa chlopca wylewaly sie strugi wody. Mezczyzna znow przemowil, wypowiadajac potezne zaklecia, petajace Sama jak stalowe okowy. Czul, ze krepuja go i wiedzial, ze powinien sprobowac im sie przeciwstawic, lecz nie mogl. Resztka energii, jaka mu pozostala, udawalo mu sie utrzymac oczy otwarte. Zrozumial jedna wazna rzecz - nekromanta wysyla go z powrotem do Zycia, a zaklecie mialo na celu dopilnowac, by wykonywal jego rozkazy. Lecz okowy nie mialy teraz dla niego zadnego znaczenia. Nic nie mialo znaczenia oprocz tego, ze wraca do Zycia. Nie obchodzilo go, ze w Zyciu bedzie musial spelnic jakies straszliwe zadania nekromanty. Wroci do Zycia... Napastnik puscil jedna noge Sama i chlopiec zakolysal sie jak wahadlo, ledwo dotykajac glowa powierzchni wody. Wydawalo sie, ze nekromanta urosl, bo wcale nie trzymal reki wysoko. A moze - myslal Sam resztkami swiadomosci - to ja sie skurczylem? -Powrocisz do mnie w Zyciu, w miejscu, gdzie droga przy Murze schodzi w dol przy otwartych grobach - rozkazal na koniec nekromanta, gdy zaklecie osiadlo na Samie tak scisle, ze czul sie jak mucha osaczona przez pajaka. Musial jeszcze przypieczetowac calosc Saranethem. Na jego widok Sam probowal walczyc, lecz cialo nie sluchalo polecen umyslu. Chcial siegnac do Kodeksu, lecz zamiast chlodnego spokoju niekonczacego sie strumienia znakow poczul ogromny wir zywego ognia, burze, ktora grozila zniszczeniem zarowno jego umyslowi jak i poparzonemu cialu. Wreszcie odezwal sie niski, gleboki ton Saranetha. W ostatniej chwili instynkt pozwolil Samowi wydobyc z pluc dzwiek wprowadzajacy dysonans w brzmieniu dzwonka, ktory zadrzal w dloni nekromanty, wydajac przerazliwy jazgot. Mezczyzna natychmiast puscil Sama, wolna dlonia uciszajac serce dzwonka, bo brzmiac falszywie grozil straszliwymi konsekwencjami osobie, ktora go uzywala. Gdy dzwonek wreszcie sie uspokoil, nekromanta znow zwrocil sie ku chlopcu. Ten jednak zniknal, choc przeciez nurt rzeki nie mogl uniesc go z soba tak szybko. Rozdzial siedemnasty Nicholas i nekromanta Po powrocie do Zycia pierwsza rzecza, jaka uslyszal Sam, byl ostry klekot serii karabinow maszynowych. Otaczajacy go krajobraz nabieral bialo-czarnych odcieni w jaskrawych rozblyskach eksplozji rac opadajacych z wolna na spadochronach posrod strug deszczu. Gdy sie poruszyl, lodowa skorupa, ktora pokryte bylo jego ubranie, popekala w najdziwniejsze wzory. Zrobil pol kroku i upadl na kolana, lkajac z bolu, szarpiac palcami blotnista ziemie, szukajac pocieszenia w tchnieniu Zycia. Z wolna zaczelo do niego docierac, ze otaczaja go ludzie. Nie rozumial ich glosow, bo w glowie ciagle pobrzmiewaly mu slowa nekromanty, powtarzajace, co ma zrobic. Staral sie przemowic przez zeby scisniete zimnem, podswiadomie nasladujac rytm ostrzalu. -Nekromanta... droga w dol... przy grobach - wystekal urywanym glosem, nie wiedzac, co mowi ani do kogo. Ktos dotknal jego nadgarstka, a bol oslepil go bardziej niz race, ktore rozkwitaly na niebie nad ich glowami. Po naglym rozblysku zalegla ciemnosc. Zemdlal. -Jest ranny! - wykrzyknal Nick, spogladajac na slady oparzen na rekach Sama. - Poparzony. Ale jak to sie moglo stac? -Co? - spytal sierzant. Spogladal w dol stoku, sledzac czerwone linie pociskow smugowych nadlatujacych z pobliskiego wzgorza przy drodze. Co jakis czas rozlegala sie eksplozja, syk i oslepiajacy rozblysk bialego fosforu. Widac, ze oddzial z garnizonu Strefy przebija sie w strone wzgorza, na ktorym bronia sie sierzant i chlopcy. Zolnierz niepokoil sie kierunkiem ostrzalu nacierajacych oddzialow. -Sam jest poparzony - powtorzyl Nick, nie mogac oderwac wzroku od sinych sladow na nadgarstkach przyjaciela. - Musimy cos zrobic. -Pewnie - odparl sierzant, nagle znikajac w ciemnosci, jaka zalegla po rozblysku ostatniej racy. - Chlopcy spychaja Zmarlych w nasza strone. Pewnie mysla, ze juz po nas, bo nie patrza, gdzie strzelaja. Jezeli stad nie uciekniemy, zaczniemy sami zbierac kule. Jakby na potwierdzenie jego slow nastepna raca zatoczyla luk nad ich glowami i na niebie pojawily sie slady pociskow smugowych. Klekot karabinow nie ustawal. Sierzant krzyknal: -Padnij! Wszyscy padnij! W swietle nowej racy Nick ujrzal wynurzajace sie zza linii drzew ciemne sylwetki, kierujace sie w strone zbocza. Charakterystyczne powloczenie nogami zdradzalo, kim sa. W tej samej chwili jeden z chlopcow znajdujacy sie dalej za wzgorzem zaczal krzyczec: -Wychodza od tylu! Cale... Reszta slow utonela w kolejnych seriach ognia maszynowego, dlugich wybuchach serii smugowych, kreslacych czerwone linie w szeregach Zmarlych, trafiajac niektorych po wielekroc. Ciala zataczaly sie pod wplywem uderzen, lecz nie przerywaly niesamowitego pochodu. -Z tamtej gorki maja dobre pole ostrzalu - powiedzial sierzant. - Ale dojda tutaj, zanim serie rozerwa ich na strzepy. Nie takie rzeczy widzialem. A przy okazji poszatkuja nas na kawalki. Mowil wolno i Nick zorientowal sie, ze sierzantowi trudno zebrac mysli, jakby calkowicie przesiakniety groza ich polozenia umysl nie byl w stanie ogarnac rozgrywajacych sie wydarzen. -A nie mozna jakos dac znac zolnierzom? - probowal przekrzyczec kolejne serie ognia maszynowego. Lecz ciemne sylwetki Zmarlych i rozblyski kolorowych sladow pociskow zblizaly sie ku nim nieublaganie, jak niepowstrzymane, hipnotyzujace narzedzie w rekach losu. Jedna z serii skierowala sie wyzej w ich strone. Kule odbijaly sie od skal i ziemi, gwizdzac kolo glowy Nicka. Chlopiec przyciagnal do siebie nieprzytomnego Sama, oslonil jego cialo wlasnym, wciskajac sie w bloto. -Nie mozemy im dac jakiegos sygnalu?! - zawolal rozpaczliwie, choc glosem stlumionym przez bloto wypelniajace usta. Sierzant nie odpowiadal. Nick spojrzal w jego strone. Zolnierz lezal bez ruchu. Czapka z czerwona opaska walala sie na ziemi, a glowa lezala w kaluzy krwi, czarnej w swietle rac. Nie wiedzial, czy jeszcze oddycha. Z wahaniem wyciagnal przez bloto dlon ku sierzantowi. Obawa przed strzaskaniem reki przez nisko przelatujace kule wystarczala, by staral sie trzymac ja mozliwie najnizej. Palcami dotknal metalu - rekojesci miecza sierzanta. Wzdrygnal sie i chcial cofnac dlon, lecz w tej samej chwili ktos za jego plecami wydal tak straszliwy wrzask, ze odruchowo zacisnal dlon na rekojesci. Odwracajac sie, zauwazyl sylwetke jednego z chlopcow zmagajacego sie z wieksza postacia, ktora trzymala go za szyje i probowala dusic. Nie zastanawiajac sie nad tym, ze moze zostac trafiony kula, Nick skoczyl na rowne nogi, zeby pomoc koledze. Podniesieni na duchu jego przykladem ruszyli inni, walac w Pomocnika Zmarlych kijami do krykieta, palikami i kamieniami. W kilka sekund powalili go i przyszpilili do ziemi, lecz bylo za pozno. Harry Benlet mial skrecony kark. Juz nigdy nie uda mu sie w jedno popoludnie stracic trzech bramek w krykieta. Juz nigdy nie przeskoczy dla zabawy stolikow w sali egzaminacyjnej w Somersby, udajac, ze to bieg przez plotki. Walka z Pomocnikiem Zmarlych przywiodla chlopcow na sam szczyt wzgorza. Zmarli nadchodzili z dwoch przeciwleglych stron, jedynie marsz grupy atakujacej z poludnia opoznial ogien karabinow maszynowych. Nick widzial pozycje, z ktorych strzelaja zolnierze, dostrzegal nawet pojedyncze sylwetki. Na pobliskim wzgorzu bylo kilka stanowisk karabinow maszynowych, a przynajmniej z setka zolnierzy oskrzydlala Zmarlych po obu stronach drogi. Zorientowal sie, ze jedna czerwona seria leci w kierunku chlopcow. Zaryla w rozmokla ziemie trzydziesci jardow przed nimi. Karabin nagle przestal strzelac. Odleglosc byla zbyt duza, zeby cokolwiek mozna bylo zobaczyc, poza tym padal deszcz. Domyslil sie, ze zmieniaja magazynek albo przestawiaja podstawe karabinu, bo wokol stanowiska uwijaly sie sylwetki zolnierzy. Zauwazyli cele na szczycie wzgorza. -Naprzod! - krzyknal Nick, pedzac po stoku w polprzysiadzie. Inni poszli jego sladem i gnali na zlamanie karku, az powpadali jeden na drugiego i poprzewracali sie. Chwile pozniej smugi pociskow przelecialy im nad glowami i szczyt wzgorza eksplodowal fontanna wody, blota i kul. Nick instynktownie pochylil sie, mimo ze szczyt chronil go przed trafieniem. W ulamku sekundy zdal sobie sprawe z trzech straszliwych faktow: pozostawil Sama po drugiej stronie wzgorza, musial jakos dac znac zolnierzom, zeby przestali strzelac i nie pozabijali zywych jeszcze chlopcow, oraz ze gdyby nawet zaczeli biec, wpadna w rece Zmarlych, zanim zolnierze zdaza ostrzelac teren. Lecz z tej swiadomosci zrodzil sie nagly przyplyw energii i nie znana wczesniej determinacja, jasnosc mysli, jakiej nigdy jeszcze nie doswiadczyl. -Ted, wyjmij zapalki - rozkazal, przypominajac sobie nalog kolegi. - A wy starajcie sie znalezc cos suchego, co da sie spalic. Papier, cokolwiek! Wszyscy zebrali sie wokol Nicka. Przepelnione strachem twarze swiadczyly o determinacji. Podawano sobie listy, pomiete karty do gry, po chwili wahania nawet kartki z notatnika, zawierajace to, co wlasciciel do tej pory uznawal za poezje najwyzszych lotow. Potem nadeszla najwazniejsza rzecz - cenna piersiowka brandy od Cooke'a Mniejszego, co dziwne, bo zawsze przestrzegal wszystkich przepisow, regul i zasad. Pierwsze trzy zapalki tylko zasyczaly na deszczu, potegujac niepokoj chlopcow. Ted zdjal czapke, pod ktora udalo sie wreszcie zapalic czwarta. Od niej zajal sie papier zwilzony brandy. Pomaranczowe plomienie zabarwione niebieskim odcieniem alkoholu nagle przywrocily barwy bialo-czarnemu krajobrazowi, oswietlanemu przez race. -Dobrze! - warknal Nick. - Ted, ty i Mike podczolgacie sie pod szczyt i sciagniecie tu Sama. Nie zblizajcie sie do samego szczytu i uwazajcie na jego rece - jest poparzony. -A ty co? - zapytal Ted z wahaniem, widzac kilka smug pociskow i eksplozje fosforowych granatow. Widac bylo, ze sie boi, ale nie chce sie przyznac. -Poszukam nekromanty, ktory steruje tymi potworami - powiedzial Nick, wymachujac mieczem. - A wy lepiej zacznijcie spiewac przy ognisku, aby wojsko wiedzialo, ze tutaj sa prawdziwi ludzie. Musicie utrzymac Zmarlych na odleglosc, a ja sprobuje pociagnac najblizszych za soba. -Spiewac? - zapytal Cooke Mniejszy. Wydawal sie zupelnie spokojny, byc moze dlatego, ze zanim oddal piersiowke, oproznil ja do polowy. - Ale co? -Nasza szkolna piesn - rzucil Nick przez ramie, schodzac w dol. - Tylko to znamy chyba wszyscy. Zeby uniknac ognia karabinow maszynowych, Nick obiegl wzgorze, potem skierowal sie ku Zmarlym, ktorzy teraz znajdowali sie za ich pierwsza linia obrony. Biegnac, wymachiwal mieczem i wykrzykiwal slowa bez znaczenia, ktore tonely w nieprzerwanym szczeku karabinow maszynowych. Znalazl sie w polowie drogi od Zmarlych Pomocnikow, gdy uslyszal pierwsze dzwieki szkolnej piesni. Nie ma co, dyrygent choru w Somersby bylby zadowolony. Urywane slowa docieraly do uszu Nicka, ktory zamarkowal wlasnie skret w lewo przed Zmarlymi, a potem rzucil sie w prawo, zwracajac sie w kierunku drzew i drogi. "Wybierz droge, droge honoru..." Zwolnil, zeby ominac zmurszaly pien. Pomiedzy drzewami bylo ciemniej, bo swiatlo rac rozpraszaly korony drzew. Zaryzykowal spojrzenie za siebie i z zadowoleniem zmieszanym z przerazeniem stwierdzil, ze niektorzy Zmarli odwracaja sie i podazaja jego sladem. Przerazenie sprawilo, ze pomiedzy drzewami przyspieszyl, pedzac szybciej, niz nakazywal zdrowy rozsadek. "Z radoscia podejmuj wyzwania..." Slowa szkolnej piesni nagle ustaly, gdy Nick wyskoczyl z gestwiny, wpadl na kamienny mur, przewrocil sie i spadl szesc lub siedem stop na droge ponizej. Zgubil miecz i rekami probowal zamortyzowac upadek. Uderzenie o asfalt odarlo mu z dloni naskorek. Przez chwile lezal, dochodzac do siebie, potem zaczal sie podnosic. Gdy byl juz na czworakach, zauwazyl, ze ktos przed nim stoi. Skorzane buty z metalowymi oslonami kolan zachrzescily, kiedy mezczyzna zrobil krok do przodu. -Wiec przyszedles, jak ci rozkazalem. Czyli Saraneth nie byl potrzebny - powiedzial mezczyzna. Jego glos w jakis dziwny sposob eliminowal pozostale dzwieki, docierajace dotad do uszu Nicka. Odglosy strzalow, eksplozje, spiew - wszystko zniklo. Slyszal tylko niesamowity glos, wzbudzajacy w nim nieopisany strach. Zaczal unosic glowe, lecz bal sie spojrzec wprost na mezczyzne. Instynktownie wiedzial, ze to nekromanta, ktorego w swojej glupocie poszukiwal. Teraz mogl tylko zwiesic glowe tak, zeby daszek czapki od krykieta zaslonil mu twarz. -Podaj mi reke - rozkazal nekromanta slowami trafiajac prosto do umyslu chlopca. Nick uklakl, jak w modlitwie, z pochylona glowa i wysunal zakrwawiona przy upadku dlon. Reka nekromanty powoli wyszla jej na spotkanie. Przez chwile Nick myslal, ze uscisna je sobie, gdy nagle przypomnial sobie slady oparzen na dloniach Sama. Slady palcow! Lecz nie mogl sie poruszyc. Cialo zastyglo w bezruchu na komende nekromanty. Dlon mezczyzny zatrzymala sie kilka cali od reki Nicka. Pod jej skora cos zaczelo sie poruszac, jak pasozyt probujacy wydostac sie z pulapki. Byl to kawalek metalu, z wolna odwracajacy sie w strone otwartej dloni chlopca. Po wyjsciu na zewnatrz wisial w powietrzu przez kilka sekund, potem nagle skoczyl. Nick poczul, jak trafia go, jak przedziera sie przez skore i przedostaje do krwi. Zaczal krzyczec, cialo zwinelo sie w konwulsjach i wtedy po raz pierwszy Hedge ujrzal twarz chlopca. -Nie jestes Ksieciem! - krzyknal i zamierzyl sie mieczem. Lecz nagle powstrzymal sie o milimetr przed Nickiem. Gdy konwulsje ustapily, chlopiec spojrzal na niego spokojnie, przyciskajac dlon do piersi. Zanurzona we krwi drzazga tajemnego metalu pokonywala labirynt zyl w ciele chlopca. Po tej stronie Muru miala niewielka moc, lecz wystarczajaca, zeby dotrzec do ostatecznego celu. Do serca Nicholasa Sayre dotarla po minucie, a po uplywie kolejnej z jego ust zaczely wydobywac sie geste obloki bialego dymu. Hedge poczekal, az dym sie rozproszy. Po chwili poczul, ze wiatr zmienia kierunek na wschodni, a jego wlasna moc maleje. Uslyszal stukot podkutych butow na drodze i syk racy rozblyskujacej mu nad glowa. Zawahal sie przez chwile, potem z nadludzka zrecznoscia wskoczyl na skarpe i dal nura miedzy drzewa. Z ukrycia przygladal sie, jak zolnierze ostroznie podchodza do nieprzytomnego chlopca. Niektorzy mieli na karabinach bagnety, bylo takze dwoch z lekkimi karabinami maszynowymi Lewina. Ci nie stanowili dla niego zagrozenia, ale byli tez inni, z mieczami pokrytymi znakami Kodeksu, z blyszczacymi znamionami Kodeksu i tarczami ozdobionymi godlem Zwiadowcow Strefy. Mezczyzni znali Magie Kodeksu, mimo iz Armia zaprzeczala, ze cos takiego w ogole istnieje. Nekromanta wiedzial, ze z taka iloscia przeciwnikow nie ma szans. Wszyscy Zmarli Pomocnicy zostali zlikwidowani, unieruchomieni w sposob, ktorego nie rozumial do konca, lub przywroceni Smierci, gdy ich ciala zanadto oslably. Mrugnal, trzymajac oczy zamkniete przez pelna sekunde. Tym samym przyznal, ze ten plan spalil na panewce. W Ancelstierre przebywal juz cztery lata i pilnowal realizacji jeszcze innych zamierzen. A po chlopca jeszcze wroci. Gdy znikal w ciemnosci, sanitariusze przekladali Nicka na nosze, mlody oficer przekonywal chlopcow na wzgorzu, ze naprawde moga juz przestac spiewac, a Ted i Mike starali sie opowiedziec przytomniejacemu Samowi, co sie stalo. Lekarz wojskowy obejrzal poparzenia na rekach i nogach chlopaka i przygotowal zastrzyk z morfiny. Rozdzial osiemnasty Uzdrowicielski dotyk ojca Szpital w Bain byl stosunkowo nowy, bo wybudowano go szesc lat wczesniej podczas chaotycznych reform systemu opieki zdrowotnej. Sporo ludzi juz w nim umarlo, a polozenie blisko Muru wystarczylo, zeby zmysl wyczuwania Smierci przez Sametha pozostal aktywny. Oslabiony bolem i otepialy morfina, ktora mu podawano na usmierzenie, chlopiec nie byl w stanie pozbyc sie dreczacego uczucia bliskosci Smierci. Wypelnialo ono cale jego cialo przejmujacym chlodem, powodujac dreszcze, co z kolei sprawialo, ze lekarze zwiekszali dawki lekow. W snach nawiedzaly go bezcielesne stwory przychodzace z krainy Smierci, by dokonczyc dziela rozpoczetego przez nekromante. Co gorsza, w tych rzadkich chwilach, kiedy udawalo mu sie obudzic, mial wrazenie, ze Hedge skrada sie w jego strone. Wolal wtedy o pomoc, dopoki pielegniarka, bo w rzeczywistosci byla to ona, nie dala mu nastepnego zastrzyku i nie rozpoczal sie nowy cykl koszmarow. Cierpial tak przez cztery dni, na przemian to odzyskujac, to tracac przytomnosc. Wlasciwie w ogole nie budzil sie ze stanu dziwnego otepienia, ktoremu towarzyszyla swiadomosc bliskosci Smierci i paralizujacy strach. Czasami byl swiadom, ze na lozku obok lezy Nick z obandazowanymi rekami. Zdarzalo sie, ze wymieniali po pare slow, lecz nie byla to prawdziwa rozmowa, bo Sam nie mogl odpowiadac na pytania ani kontynuowac watku rozpoczetego przez Nicka. Piatego dnia wszystko sie zmienilo. Sam nadal znajdowal sie w szponach koszmaru, po raz kolejny w Smierci, stojac blisko nekromanty, ktory jednoczesnie byl wieloma stworzeniami, nad i pod woda. Chlopiec biegl, potykal sie i tonal, przezywajac to, co stalo sie w rzeczywistosci, potem poczul dotyk... tym razem nie na nadgarstku, lecz na ramieniu. Byl on chlodny i przynosil ulge, wyprowadzil go z koszmaru na rozswietlone niebo cale cieple od znakow Kodeksu i slonca. Gdy otworzyl oczy, po raz pierwszy widzial wyraznie. Ustapilo otepiajace dzialanie lekow i zawroty glowy. Czul na szyi lekki dotyk palcow w miejscu, w ktorym wyczuwalny byl puls, i poznal dlon ojca, zanim jeszcze spojrzal w gore. Touchstone siedzial obok z zamknietymi oczami, wypowiadajac uzdrawiajace zaklecia. Z jego palcow wynurzaly sie znaki i zaglebialy w cialo syna. Sam spojrzal na ojca, cieszac sie, ze ow nie widzi ulgi na jego twarzy ani lez, ktore pospiesznie starl z policzkow. Po raz pierwszy od kilku dni czul cieplo plynace z Kodeksu. Jego znaki wypieraly z krwi leki i usmierzaly bol oparzen. Sama tylko obecnosc Touchstone'a odegnala lek przed Smiercia. Nadal ja wyczuwal, lecz wrazenie bylo metne, odlegle, a co najwazniejsze, juz sie nie bal. Krol dokonczyl wypowiadanie zaklecia i otworzyl oczy. Byly popielate, tak samo jak oczy syna, lecz malowal sie w nich niepokoj i zmeczenie. Z wolna zdjal dlon z szyi Sama. Prawie sie objeli, lecz chlopiec ujrzal dwoch lekarzy, czterech straznikow Krola, dwoch oficerow Armii Ancelstierre i caly tlum policji, zolnierzy i urzednikow zebranych w korytarzu i ciekawie zagladajacych do srodka, dlatego tylko uscisneli sie. Niechec, z jaka rozluznial uscisk, zdradzala, jak bardzo cieszy go widok ojca. Lekarze nie posiadali sie ze zdumienia, ze Sam tak szybko odzyskal przytomnosc. Jeden z nich spojrzal nawet w karte informacyjna, zeby upewnic sie, ze pacjent rzeczywiscie od kilku dni dostawal dozylnie morfine i wykrzyknal: -To niemozliwe! - lecz przerwal na widok chlodnego spojrzenia krolewskiego straznika, dajacego wyraznie do zrozumienia, ze rozmowa jest teraz nie na miejscu. Nastepny dyskretny gest oznaczal, ze obecnosc lekarza takze nie jest potrzebna, wiec wycofal sie ku wyjsciu. Straznicy, podobnie jak Krol nosili trzyczesciowe garnitury w stonowanym kolorze popielatym, zeby nie zranic delikatnych uczuc mieszkancow Ancelstierre. Efekt ten psuly tylko przypasane do bokow miecze wystajace spod podwinietych plaszczy. -Eskorta - powiedzial Touchstone sucho, widzac, ze Sam pytajaco spoglada na ludzi zebranych w korytarzu. - Mowilem im, ze przybywam tu wylacznie jako osoba prywatna, lecz najwyrazniej w takiej sytuacji tez musze miec oficjalna eskorte. Mam nadzieje, synu, ze utrzymasz sie w siodle. Jezeli zostaniemy chocby chwile dluzej, zlapie mnie jakis komitet albo polityk. -W siodle? - powtorzyl Sam. Musial wypowiedziec te slowa dwa razy, bo gardlo odzwyczailo sie od mowienia. - Mam rzucic szkole przed koncem semestru? -Tak - powiedzial Touchstone cicho. - Chce, zebys wrocil do domu. W Ancelstierre nie jest juz bezpiecznie. Miejscowa policja zlapala kierowce autobusu. Przekupiono go srebrnymi denarami Starego Krolestwa. To znaczy, ze ktos z naszych wrogow potrafi dzialac po obu stronach Muru, a przynajmniej wydawac pieniadze w Ancelstierre. -Chyba jestem w formie i dam rade jechac - powiedzial Sam, marszczac brwi. - To znaczy, nie wiem, czy rzeczywiscie cos mi jest. Boli mnie reka... Przerwal i spojrzal na bandaz, ktorym owiniety mial nadgarstek. Znaki Kodeksu nadal uwijaly sie wokol bandaza, splywajac jak zloty pot. To naprawde dziala, pomyslal Sam, bo nadgarstek zaledwie go swedzial w miejscu, gdzie jeszcze niedawno czul przeszywajacy bol, podczas gdy pieczenie pomniejszych oparzen na nogach zupelnie zniklo. -Mozna juz zdjac bandaz - powiedzial Touchstone i zaczal go odwiazywac. Przy okazji pochylil sie ku Samowi i szepnal: - Na ciele nie odniosles powaznych obrazen, ale podejrzewam, ze masz silny uraz duchowy. Potrzeba czasu, zeby sie zagoil, bo to wykracza poza moje umiejetnosci. -Co to znaczy? - zaniepokoil sie Sam. Nagle poczul sie maly, bezradny, w niczym nie przypominajac prawie doroslego Ksiecia, jakim niedlugo mial sie stac. - A mama da sobie z tym rade? -Nie sadze - odparl Touchstone, opierajac dlon na ramieniu syna. W swietle szpitalnej sali na palcach Krola wystapily biale szramy po cwiczebnych i prawdziwych walkach mieczem. - Nie wiem, co sie stalo, wiem tylko, ze sie stalo. Domyslam sie, ze wybrales sie do Smierci nieprzygotowany i bez oslony, dlatego straciles troche ducha. Niewiele, ale wystarczy, zebys czul sie slabszy lub powolniejszy... jakby bylo ciebie mniej. Ale z czasem wrocisz do pelni sil. -Nie powinienem byl tam isc, prawda? - szepnal Sam, spogladajac w twarz ojca i poszukujac chocby sladu dezaprobaty lub oznak surowosci. - Czy mama jest na mnie zla? -Ani troche - odparl zaskoczony Touchstone. - Postapiles tak, jak uwazales za sluszne i konieczne, zeby uratowac innych, co bylo zarowno odwazne, jak i w najlepszej tradycji obu stron rodziny. Twoja matka najbardziej martwi sie o ciebie. -Gdzie jest teraz? - zapytal Sam, zanim zdazyl sie powstrzymac. Gdy tylko otworzyl usta, pozalowal, ze cokolwiek powiedzial. -Wyglada na to, ze w Oldmond jest Mordaut plywajacy jako przewoznik - wyjasnil cierpliwie Touchstone. Wiele razy w dziecinstwie Sama w podobny sposob tlumaczyl czesta nieobecnosc Sabriel. - Dowiedzielismy sie o nim, gdy dotarlismy do Muru. Poleciala Papierowym Skrzydlem, zeby sie z nim uporac. Zobaczymy sie w Belisaere. -Jezeli nie bedzie musiala poleciec gdzies indziej - powiedzial Sam, wiedzac, ze przemawia przez niego gorycz i zal. Ale przeciez mogl umrzec, a jak widac, to nie wystarczylo, zeby mama przyjechala sie z nim zobaczyc. -Jesli nie bedzie musiala poleciec gdzies indziej - przyznal Krol, jak zawsze spokojny. Ojciec bardzo staral sie zachowywac spokoj, bo plynela w nim goraca krew i obawial sie wzburzenia. Sam tylko raz widzial wybuch jego wscieklosci, gdy falszywy ambasador jednego z polnocnych klanow probowal pchnac Sabriel widelcem podczas oficjalnej kolacji w Palacu. Touchstone, ryczac jak bestia, chwycil ogromnego barbarzynce i rzucil nim przed siebie. Mezczyzna przelecial przez cala dlugosc stolu i wyladowal na pieczonym labedziu. Krol przestraszyl tym wszystkich bardziej niz proba zabojstwa, zwlaszcza ze na dodatek usilowal podniesc podwojny tron i rzucic nim w napastnika. Na szczescie nie udalo mu sie. Po jakims czasie uspokoila go Sabriel, glaszczac po glowie, gdy zapamietale staral sie oderwac od podlogi marmurowy cokol tronu. Sam przypomnial sobie o tym w chwili, gdy ujrzal, ze ojciec mrugnal. Na jego czole pojawila sie zmarszczka. -Przepraszam - mruknal. - Wiem, ze musi. Obowiazki Abhorsenow. -Tak. To jedno slowo powiedzialo mu, co Touchstone naprawde mysli o czestych nieobecnosciach Sabriel i jej walkach ze Zmarlymi. -To moze lepiej sie juz ubiore? - powiedzial Sam i przerzucil nogi na bok poslania. Dopiero w tej chwili zauwazyl, ze pobliskie lozko jest puste i zascielone. - A gdzie Nick? Byl tutaj, prawda? Chyba ze mi sie wszystko przysnilo. -Nie wiem - odparl Touchstone, ktory znal przyjaciela syna z wczesniejszych wizyt w Ancelstierre. - Nie bylo go tutaj, kiedy przyszedlem. Doktorze! Czy na tym lozku lezal Nicholas Sayre? Lekarz pospiesznie podszedl do Krola. Nie wiedzial, kim jest ten dziwny, choc najwidoczniej wazny gosc, nie znal takze pacjenta, poniewaz Armia chciala zachowac absolutna tajemnice i nakazala uzywac tylko imion. Teraz zalowal, ze poznal nazwisko drugiego chlopca. Lecz Glowny Minister nie mial syna w tym wieku, wiec chlopak musial byc tylko jego siostrzencem albo bratankiem. Co za ulga. -Pacjent Nicholas X - powiedzial, akcentujac "X" - zostal wczoraj wypisany i oddany w rece jednego z zaufanych slug rodzicow. Przebyl tylko lekki wstrzas i doznal otarcia naskorka. -Zostawil jakas wiadomosc? - dopytywal sie Sam, zaskoczony, ze jego przyjaciel nie staral sie z nim skontaktowac. -Nie sadze... - zaczal lekarz, gdy nagle przerwala mu pielegniarka przepychajaca sie w korytarzu przez tlum granatowych, popielatych i ziemistych mundurow. Byla mloda i ladna. Spod wykrochmalonego czepka wysuwaly jej sie jaskraworude wlosy. -Zostawil list, wasza wysokosc - powiedziala z akcentem charakterystycznym dla mieszkancow Polnocy. Z pewnoscia pochodzila z Bain, bo wiedziala dokladnie, kim sa Touchstone i Sam, co nie spodobalo sie lekarzowi. Lekarz wzial list i podal chlopcu, ktory natychmiast rozdarl koperte. Z poczatku nie rozpoznal charakteru pisma Nicka. Litery byly wieksze niz zwykle i zawijasy mniej regularne. Po chwili domyslil sie, ze przyjaciel pisal list obandazowana dlonia. Sam, Przyjacielu, Mam nadzieje, ze wkrotce wydobrzejesz na tyle, zebys mogl przeczytac te slowa. Co do mnie, to chyba juz wyzdrowialem, chociaz musze przyznac, ze wspomnienia z wydarzen tamtego wieczoru mam dosc mgliste. Chyba nie wiesz, ze ubzduralem sobie znalezc tego goscia - nekromante, ktorego najpierw Ty chciales zlapac tam, dokad poszedles. Niestety, bylo ciemno, deszcz, bieglem za szybko i jedyne, co udalo mi sie zrobic, to spasc z muru oporowego i stracic przytomnosc. Mialem szczescie, ze niczego sobie nie zlamalem, jak powiedzieli doktorzy, chociaz nabilem sobie pare interesujacych siniakow. Ale nie sadze, zeby te konowaly w Corvere potrafily tak samo sie nimi zajac jak siostra Moulin. Wiem, ze Armia skontaktowala sie z Twoim tata i ze wybierasz sie do domu, wiec wyglada na to, ze nie dokonczysz semestru. Ja chyba tez nie bede sobie zawracal tym glowy, bo juz sie dostalem do Sunbee. Bez Ciebie i bez biednego Harry'ego Benleta bede zupelnie kim innym. A nawet bez Cochrane'a. Znalezli go nastepnego rana jakies piec mil dalej. Plotl cos bez sensu, pienil sie, wiec mysle, ze zamkneli go u czubkow w Smithwen. Oczywiscie juz dawno powinni byli to zrobic. Myslalem sobie, ze przyjade odwiedzic Cie w Starym Krolestwie, zanim przyjdzie czas wrocic do college'u. Przyznaje, ze moje zainteresowanie wzbudzily ruszajace sie zwloki i Twoja demonstracja sily, czy jak to tam nazywasz. Wiem, ze uwazasz to za magie, ale jestem przekonany, ze wszystko da sie wyjasnic poprzez wlasciwe zastosowanie metod badawczych. Kto wie, moze wlasnie mnie sie to uda. Teoria surrealizmu Sayre'a albo prawo zjawisk magicznych Sayre'a. W szpitalu bywa dosc nudno, zwlaszcza jezeli kolega z sali nie jest w stanie podtrzymac rozmowy. Wiec musisz mi wybaczyc rozwleklosc. O czym to ja mowilem? Aha, eksperymenty w Starym Krolestwie. Wydaje mi sie, ze to Armia blokuje wszelkie badania. Uwierzysz, ze wczoraj przyszla do mnie cala procesja? Pulkownik i dwoch kapitanow. Kazali mi podpisac oswiadczenie, ze zgodnie z ustawa o tajemnicy panstwowej nikomu nie pisne ani slowa o dziwnych wydarzeniach w Strefie. Zapomnieli o jezyku migowym, wiec jak wroce, dorwe jakiegos gluchego reportera. Chociaz nie. Ani slowa, przynajmniej dopoki nie bede mial cos konkretnego do zakomunikowania. Najlepiej jakiegos wielkiego odkrycia. Ci oficerowie chcieli, zebys Ty tez podpisal, ale nie byles w nastroju, wiec siedzieli i czekali, a potem wsciekali sie na siebie. Wtedy im powiedzialem, ze nie jestes nawet obywatelem Ancelstierre. To dalo im do myslenia. Wyszli i dlugo rozmawiali o tym z porucznikiem, ktory dowodzi ochrona szpitala. Cos mi mowi, ze nie wie lewica, co czyni prawica, bo ci byli z Wydzialu Prawnego z Corvere, a ochrona jest ze Zwiadowcow Ochrony Strefy. Zaciekawilo mnie, ze ci ostatni sa z Twoich stron, bo maja na czolach ten wasz znak kastowy, czy jak to tam nazywacie. Chociaz spiesze dodac, ze socjologia to sie specjalnie nie interesuje. Teraz zjezdzam. Wiekowi rodzice przyslali po mnie kogos w rodzaju osobistego podsekretarza czy tez nadsekretarza, lub szambelana, w kazdym razie jednego z totumfackich, zeby zabral mnie do domu do Amberne Court. Ojciec ma sporo roboty z uchodzcami z Poludnia, odpowiedziami na pytania w Izbie i tym podobnymi rzeczami, a wujowi Edwardowi potrzebne jego poparcie, ple, ple, ple, jak zwykle. Mama wydawala chyba obiad na cele dobroczynne albo cos rownie ekscytujacego. Niedlugo sie odezwe, zeby omowic szczegoly odwiedzin. Mam nadzieje, ze za pare miesiecy wszystko przygotuje, no, maks za trzy. Glowa do gory! Nick, tajemniczy Pacjent X Sam zlozyl list z usmiechem. Przynajmniej Nick przezyl tamten wieczor bez powazniejszych obrazen i z nienaruszonym poczuciem humoru. Mozna sie bylo domyslic, ze Zmarli zaostrza tylko jego naukowy apetyt, a nie wywolaja strachu, co byloby znacznie bardziej rozsadne. -Wszystko w porzadku? - zapytal Touchstone, ktory cierpliwie czekal. Przynajmniej polowa gapiow stracila zainteresowanie tym, co sie dzieje w sali. Po kolei wycofywali sie z przejscia i poza zasieg wzroku, gdzie mogli bez przeszkod poplotkowac. -Tato - zaczal Sam - przywiozles mi jakies ubrania? Rzeczy szkolne pewnie do niczego juz sie nie nadaja. -A niech to! Prosze, tu jest torba - powiedzial Touchstone. - Wszystkich prosze o wyjscie. Jak dwa stada owiec, ktore nie chca sie z soba zmieszac, ludzie stojacy w sali probowali wyjsc, podczas gdy ludzie z korytarza chcieli ruszyc na pomoc, uniemozliwiajac tym pierwszym wyjscie. Wreszcie wszystkim udalo sie wydostac z sali. Na miejscu zostal jedynie Damer, osobisty ochroniarz Touchstone'a, niski, chudy czlowieczek o blyskawicznym refleksie. Przed wyjsciem podal Krolowi bagaz, po czym zamknal za soba drzwi. W srodku znajdowaly sie ubrania w stylu Ancelstierre, zdobyte - podobnie jak stroje Touchstone'a i ochrony - dzieki posrednictwu konsulatu Starego Krolestwa w Bain. -Wloz je teraz - powiedzial Touchstone. - W normalne ubrania przebierzemy sie w Strefie. -Wzmocniona kurtka i helm, wysokie buty i miecz - powiedzial Sameth, sciagajac przez glowe szpitalna koszule. -Tak. Masz cos przeciwko temu? Ja musze wracac do Krolestwa. Ale ty moze bylbys bezpieczny w Corvere. W sumie moglbys pojechac na Poludnie... -Nie - postanowil Sam. Chcial zostac z ojcem. Chcial poczuc na ramionach ciezar zbroi i rekojesc miecza w dloni. Ale nade wszystko pragnal spotkac sie z matka w Belisaere. Dopiero tam bedzie bezpieczny od Smierci... i nekromanty, ktory pewnie nadal czeka na niego w lodowatej rzece. Rozdzial dziewietnasty Poglady Ellimere na edukacje Ksiecia Po dwoch tygodniach wyczerpujacej jazdy, zlej pogody, marnego jedzenia i bolu miesni, ktorym trudno bylo przystosowac sie do konskiego grzbietu, Sam przybyl do wielkiego Belisaere, wspanialej stolicy Starego Krolestwa. Okazalo sie, ze matki nie ma. Sabriel wyjechala, wezwana do czarnoksieznika Wolnej Magii i bandytow atakujacych podroznych w polnocnej czesci Drogi Gwozdzia. Nastepnego dnia wyjechal takze Touchstone sprawowac sady w Estwael, gdzie zadawniona wasn miedzy dwoma szlacheckimi rodami przerodzila sie w serie morderstw i porwan. Podczas nieobecnosci Touchstone'a, Ellimere, starsza o czternascie miesiecy siostra Sama, zostala mianowana wspolregentka wraz z Jallem Orenem, Kanclerzem. Byla to formalnosc, bo Touchstone rzadko udawal sie gdzies dalej niz kilka dni drogi jastrzebia pocztowego, lecz miala ona wywrzec ogromny wplyw na Sama. Ellimere powaznie traktowala swoje obowiazki. Uznala tez, ze jednym z nich, jako wspolregentki, jest zaradzenie brakom w wychowaniu mlodszego brata. Touchstone'a nie bylo ledwie godzine, gdy Ellimere przyszla do sypialni Sama. Chlopiec wrocil do sil po doznanych obrazeniach i meczacej podrozy, lecz jeszcze nie czul sie soba. Meczyl sie latwiej niz przedtem i chetniej przebywal sam. Dwa tygodnie wstawania przed switem i jazda az do zachodu slonca w polaczeniu z jowialnym poczuciem humoru straznikow znowu spowodowaly zmeczenie i nie stal sie bardziej towarzyski. Dlatego wcale sie nie ucieszyl, gdy Ellimere obudzila go pierwszego ranka, odslaniajac zaslony, otwierajac okno i zrywajac zen koce. W Starym Krolestwie od kilku dni byla zima i panowal przenikliwy chlod. Wial ostry i zimny wiatr od morza, a slaba poswiata slonca tylko draznila oczy. -Wstawaj! Wstawaj! Wstawaj! - wolala Ellimere, ktora jak na kobiete miala dosc niski, spiewny glos. -Zjezdzaj! - warknal Sam, starajac sie wyrwac siostrze koce. Nastapila krotka przepychanka, wreszcie poddal sie, gdy jeden z nich przedarl sie na pol. -Patrz, co zrobilas - powiedzial z wyrzutem. Ellimere wzruszyla ramionami. Mowilo sie, ze jest ladna, niektorzy nawet widzieli w niej pieknosc, lecz Sam nic takiego nie dostrzegal. Dla niego Ellimere byla tylko dokuczliwym pasozytem, tymczasem rodzice, wynoszac ja do godnosci wspolregentki, zrobili z niej niebezpiecznego potwora. -Przyszlam przedstawic ci plan dnia - oznajmila. Przysiadla wyprostowana na skraju lozka, z dlonmi zlozonymi po krolewsku na kolanach. Sam zauwazyl, ze na codzienne ubranie wlozyla delikatny bufiasty plaszcz przetykany zlotem. Cos w rodzaju diademu podtrzymywalo dlugie i starannie uczesane czarne wlosy. Poniewaz zwykle ubierala sie w stary skorzany stroj mysliwski, a wlosy zawiazywala z tylu, zeby nie przeszkadzaly, nowy wizerunek wcale nie zapowiadal upragnionej przez Sama rodzinnej atmosfery. -Co takiego? -Twoj plan dnia - powtorzyla. - Jestem pewna, ze miales zamiar spedzic wiekszosc czasu przebywajac w tej swojej smierdzacej dziurze, ale obawiam sie, ze obowiazki wobec Krolestwa stoja na pierwszym miejscu. -Co? - powtorzyl Sam. Czul sie bardzo zmeczony. Nie mial najmniejszej ochoty na te rozmowe, zwlaszcza ze istotnie zamierzal spedzac duzo czasu w swoim warsztacie w wiezy. Przez kilka ostatnich dni, gdy zblizali sie do Belisaere, marzyl o chwili samotnosci i spokoju przy stole roboczym, z narzedziami starannie powieszonymi na scianie nad mala komoda, ktorej kazda szuflada zawierala uzyteczne materialy, na przyklad srebrny drut czy kamien ksiezycowy. Sam przetrwal ostatni etap podrozy, wymyslajac nowe zabawki i gadzety, ktore mial zamiar zrobic w swojej oazie spokoju i odpoczynku. -Krolestwo przede wszystkim - powtorzyla Ellimere. - Bardzo wazne jest morale ludnosci i kazdy czlonek rodziny musi zaangazowac sie w jego podniesienie. Jako jedyny Ksiaze w okolicy, bedziesz musial... -Nie! - wykrzyknal Sam, nagle zdajac sobie sprawe, do czego zmierza jego siostra. Wyskoczyl z lozka i spojrzal na nia gniewnie. Powiew wiatru z okna owinal mu koszule nocna wokol nog. Ellimere wstala i popatrzyla na niego z gory. Byla troche wyzsza niz brat, a na dodatek nosila buty na obcasie. -Tak. Swieto Letniego Przesilenia. Masz zagrac role Ptaka Switania. Proby zaczynaja sie jutro. -Ale to jeszcze piec miesiecy! - zaprotestowal Sam. - Poza tym nie mam ochoty byc jakims cholernym Ptakiem Switania. Kostium wazy chyba tone i bede go musial nosic przez tydzien! Tata ci nie mowil, ze jestem chory? -Powiedzial, ze powinnam znalezc ci zajecie. A skoro nigdy nie tanczyles roli Ptaka, przyda ci sie piec miesiecy cwiczen. Oprocz tego jest tez wystep z okazji Swieta Zimowego Przesilenia - juz za szesc tygodni. -Nogi mnie bola - wymamrotal Sameth, myslac o podwiazkach noszonych przez Ptaka Switania. - Wez kogos z nogami grubymi jak pien drzewa. -Sameth! Bedziesz tanczyl te role bez wzgledu na to, czy ci sie to podoba, czy nie - uciela Ellimere. - Czas najwyzszy, zebys sie tu do czegos przydal. Zaplanowalam tez, ze razem z Jallem przewodniczysz sadowi grodzkiemu codziennie od dziesiatej do pierwszej, dwa razy dziennie bedziesz cwiczyl walke mieczem, oczywiscie ze straznikiem, i musisz schodzic na posilki. Koniec z jedzeniem w dziupli. A zeby widziec zycie z odpowiedniej perspektywy, co dwa tygodnie w srody popracujesz z pomywaczami. Sam jeknal i opadl na lozko. To byl pomysl Sabriel. Co dwa tygodnie przez caly dzien Ellimere i Sam pracowali gdzies w palacu, niby tak samo jak zwykli ludzie. Oczywiscie nawet gdy zmywali naczynia lub froterowali podlogi, sludzy rzadko zapominali, ze Sam i Ellimere nastepnego dnia znow stana sie Ksieciem i Ksiezniczka. Wiekszosc sluzby radzila sobie z ta sytuacja w taki sposob, ze udawala, iz nie ma wsrod nich jednego ani drugiego, z kilkoma godnymi uwagi wyjatkami, jak Pani Finney, sokolniczka ktora rugala ich tak samo jak wszystkich innych. Dzien prac wykonywanych w nerwowym milczeniu i odosobnieniu nazywano zwykle Perspektywa. -A ty co bedziesz robic? - zapytal Sam, podejrzewajac, ze Ellimere jako wspolregentka bedzie sie starala wymigac od obowiazku. -Wybralam stajnie. Sam odchrzaknal. Praca w stajniach byla ciezka, zwlaszcza ze wypadala wtedy pora czyszczenia. Lecz Ellimere kochala konie, wiec pewnie nie bedzie miala nic przeciwko temu. -Mama powiedziala, ze tego tez masz sie nauczyc. - Z przepastnego rekawa wyjela paczuszke. Trudno bylo od razu poznac, co zawierala, bo owinieta byla impregnowanym papierem i obwiazana grubym, wlochatym szpagatem. Sam siegnal po pakunek, lecz gdy dotknal go palcami, nagle poczul straszliwy chlod i obecnosc Smierci, mimo zaklec i znakow majacych zapobiec wszelkim z nia kontaktom wpisanym w otaczajace ich Kamienie. Natychmiast cofnal dlon i przysiadl na drugim koncu lozka. Serce walilo mu jak mlotem, a na twarzy i dloniach wystapily kropelki potu. Juz wiedzial, co zawiera ten z pozoru niegrozny pakunek. Byla to "Ksiega Zmarlych", niewielki tomik, oprawiony w zielona skore z zapinkami z matowego srebra. Skore i srebro nasycono ochronna magia. Znaki petania i oslepiania, zamykania i wiezienia. Tylko ktos biegly w Wolnej Magii i nekromancji mogl ja otworzyc, tylko czysty Mag Kodeksu mogl ja zamknac. Zawierala cala wiedze na temat nekromancji i kontrnekromancji zebrana przez piecdziesieciu trzech Abhorsenow na przestrzeni ponad tysiaca lat - i cos wiecej, bo tresc nigdy nie byla taka sama. Zmieniala sie w zaleznosci od sytuacji i kaprysu ksiazki. Sam podczytywal ja troche u boku matki. -Co ci jest? - zapytala ciekawie Ellimere, widzac, ze jej brat blednie i zaczyna szczekac zebami. Polozyla pakunek na lozku i podeszla do niego, kladac mu dlon na czole. -Jestes zimny - powiedziala zaskoczona. - Bardzo zimny! -Jestem chory - wymamrotal. Ledwo mogl mowic. Za gardlo chwycil go strach. Byl przerazony, ze w jakis niewytlumaczalny sposob ksiazka wrzuci go w Smierc, ze zanurzy go w zimnych nurtach rzeki, ze wodospad wepchnie go za Pierwsze Wrota... -Wracaj do lozka - zawolala Ellimere, nagle zatroskana. - Zawolam doktora Shemblisa. -Nie! - krzyknal Sam, myslac o nadwornym doktorze i jego dziwnych, wnikliwych pytaniach. - Przejdzie mi. Zostaw mnie na chwile samego. -Dobrze. Ellimere zamknela okno i pomogla mu zascielic lozko resztkami koca. -Ale nie mysl sobie, ze to cie uratuje przed Ptakiem Switania. Chyba, ze doktor Shemblis powie, iz jestes bardzo, bardzo chory. -Nie jestem. Za pare godzin mi przejdzie. -Ale co ci sie stalo? Tata nic mi nie powiedzial i nie mielismy czasu na rozmowe. Podobno byles w Smierci i wpakowales sie w klopoty? -Cos w tym rodzaju - szepnal. Ellimere podniosla pakunek, zwazyla ciekawie w dloni i rzucila na lozko obok Sama. -Ciesze sie, ze nigdy nie mialam do tego zdolnosci. Wyobrazasz sobie, co by bylo, gdybym to ja byla Abhorsenem, a ty Krolem? Ale dobrze, ze zaczales zagladac w Smierc, bo mamie przyda sie teraz kazda pomoc. W kazdym razie bardziej niz te twoje zabawki. Ale mialam cie poprosic, zebys mi zrobil dwie rakiety do tenisa, wiec pewnie nie powinnam sie skarzyc. Nikt inny nie rozumie, czego mi trzeba, a od skonczenia Wyverley nie gralam ani razu. Zrob mi, dobrze? -Obiecuje - odpowiedzial Sam, ale nie myslal o tenisie tylko o ksiazce, ktora lezala obok niego, i o tym, ze ma stac sie Abhorsenem. Wszyscy spodziewali sie, ze zostanie nastepca Sabriel. Bedzie musial przestudiowac "Ksiege Zmarlych". Bedzie musial znow wejsc w Smierc i stanac oko w oko z nekromanta albo z czyms jeszcze gorszym, jezeli to w ogole mozliwe. -Na pewno nie chcesz, zeby przyszedl Shemblis? Jestes blady jak przescieradlo. Przysle tu kogos z herbata rumiankowa. Chyba bedzie lepiej, jak zaczniesz od jutra. Jutro ci sie poprawi, prawda? -Chyba tak - zastygl w bezruchu, przerazony bliskoscia ksiazki. Siostra rzucila bratu jeszcze jedno zatroskane spojrzenie, wyrazajace tez irytacje. Potem odwrocila sie i wyszla zamaszyscie, zatrzaskujac za soba drzwi. Sam lezal, starajac sie oddychac regularnie i powoli. Czul bliskosc ksiazki, zupelnie jakby byla zywa istota, na przyklad zwinietym wezem, czajacym sie do ataku. Nasluchiwal dzwiekow plynacych ku niemu z Palacu. Regularne okrzyki wartownikow, nagly gwar rozmow na dziedzincu pod oknem, szczek broni z pola cwiczen za murem. W tle tego wszystkiego przez caly czas przewijal sie szum morza. Belisaere bylo prawie wyspa, a Palac wybudowano na jednym z czterech wzgorz w czesci polnocno-wschodniej. Sypialnia Sama znajdowala sie w wiezy na morskim klifie. Podczas najsilniejszych burz zimowych zdarzalo sie, ze piana niesiona wiatrem od morza uderzala z impetem o jej okno, chociaz wieza lezala dosc daleko od brzegu. Sluzacy przyniosl mu herbate rumiankowa. Zamienili kilka slow, chociaz Sam nie mial pojecia, co mowi. Napoj wystygl, a slonce podnioslo sie wyzej, minelo okno i znow zrobilo sie chlodniej. Wreszcie poruszyl sie. Drzacymi rekami ujal pakunek. Przecial sznurek mieczem, lezacym u wezglowia lozka, i szybko odwinal papier, wiedzac, ze jezeli przerwie te czynnosc, juz do ksiazki nie wroci. Tak jak podejrzewal, byla to "Ksiega Zmarlych". Zielona skora swiecila, jak pokryta potem. Srebrne klamerki zamykajace ksiazke byly matowe. Rozjasnily sie, gdy przygladal sie im z uwaga, potem znow zmatowialy, mimo ze na nie nie dmuchnal. Byla takze wiadomosc - pojedyncza, postrzepiona strona, na ktorej widnial tylko znak Kodeksu i jego imie napisane pewna reka Sabriel. Sam podniosl kartke, potem uzyl papieru pakunkowego jako rekawicy ochronnej, zeby wsunac ksiazke pod lozko. Jeszcze nie moze do niej zagladnac. Nie dzisiaj. Dotknal znaku Kodeksu na kartce i w glowie rozbrzmial mu glos Sabriel. Mowila szybko, a po odglosach w tle odgadl, ze pozostawila mu wiadomosc tuz przed odlotem w Papierowym Skrzydle, zeby walczyc ze Zmarlymi. Sam, Najdrozszy, Mam nadzieje, ze czujesz sie dobrze i wybaczysz mi, iz nie moge byc teraz przy Tobie. Ojciec przeslal mi jastrzebiem wiadomosc, ze czujesz sie lepiej i mozesz konno dojechac do domu, ale zejscie w Smierc bardzo Cie zmeczylo. Wiem, co to znaczy, i jestem z Ciebie dumna, ze tam poszedles, aby ratowac przyjaciol. Chyba nie odwazylabym sie pojsc w Smierc bez dzwonkow. Nie martw sie, wszystkie urazy duchowe ustepuja z czasem. Natura Smierci jest odbierac, a natura Zycia - dawac. Twoja postawa pokazala mi tez, ze jestes juz gotow rozpoczac szkolenie nastepcy Abhorsenow. Jestem z tego dumna, ale i troche smutna, bo to znaczy, ze dorosles. Abhorsen ma wiele obowiazkow - a jednym z najgorszych jest ten, ze jestesmy skazani na nieobecnosc w tak wielu waznych chwilach zycia naszych dzieci - twojego zycia, Sam. Odkladalam na pozniej rozpoczecie nauki, bo chcialam, zebys jak najdluzej pozostal drogim malym chlopcem, ktorego pamietam. Lecz od wielu lat nie jestes juz chlopcem, tylko mlodym mezczyzna i trzeba Cie traktowac jak doroslego. Czesc z tego to uznanie dziedzictwa i wazne zadanie, jakie masz do spelnienia w przyszlosci naszego Krolestwa. Spory fragment naszego dziedzictwa zawarty jest w "Ksiedze Zmarlych", ktora masz teraz przy sobie. Czesc z tego przeczytales ze mna, ale teraz nadszedl czas, zebys sam opanowal ja najlepiej, jak potrafisz. Bede potrzebowala Twojej pomocy, bo co chwile pojawiaja sie nowi Zmarli, a takze nowi adepci Wolnej Magii, a ja nie moge znalezc przyczyny jednego ani drugiego. Porozmawiamy dluzej, kiedy wroce, ale teraz chcialabym, abys wiedzial, ze jestem z Ciebie dumna, Sameth. Twoj ojciec tez. Witaj w domu, synku. Kocham Cie, Mama Sam wypuscil kartke z rak i opadl na poduszke. Przyszlosc, rysujaca sie tak jasno, gdy wybil pilke do krykieta wysoko w gore i poza pole do gry, zdobywajac szesc punktow, teraz wydala mu sie ciemna i ponura. Rozdzial dwudziesty Drzwi trzech znakow W dzien swoich dziewietnastych urodzin Lirael postanowila udac sie z psem w szczegolne miejsce, czyli do poszarpanej dziury w jasnozielonej skale, gdzie urywala sie nagle glowna spirala schodow Biblioteki. Otwor byl zbyt maly, zeby Lirael mogla sie wen zmiescic, wiec specjalnie na wyprawe zrobila sobie nowa powloke Kodeksu. Przez kilka lat, od czasu znalezienia ksiazki "W powloce lwa", nauczyla sie robic trzy rozne powloki. Dobierala je zaleznie od okolicznosci. Lodowa wydra, mala i zwinna, umozliwiala jej latwe poruszanie sie po waskich przejsciach, po sniegu i po lodzie. Rudy niedzwiedz byl o wiele wiekszy i silniejszy od Lirael, a grube futro chronilo go przed zimnem i obrazeniami. Dzieki sowie smieszce mogla unosic sie w powietrzu i widziala w ciemnosciach, chociaz dotad latala tylko po wielkich salach Biblioteki, w ktorych tak naprawde nigdy nie bylo calkiem ciemno. Trzeba jednak przyznac, ze powloki Kodeksu mialy swoje wady. Na przyklad lodowa wydra widziala wszystko w odcieniach szarosci z bardzo niekorzystnej perspektywy przy samej ziemi, co wiecej, po zrzuceniu powloki Lirael towarzyszyl niepohamowany apetyt na ryby, ktory utrzymywal sie przez kilka dni. Z kolei niedzwiedz mial slaby wzrok, poza tym stale czul sie glodny i zly. Za dnia bylo niewiele pozytku z sowy, a w rozswietlonej czytelni lzawily jej oczy. Mimo wszystko czula zadowolenie z powlok i dokonanych wyborow, poza tym byla z siebie dumna, ze opanowala umiejetnosc ich stosowania w krotszym czasie, niz przewidywal autor ksiazki. Glowna wada powlok byl jednak czas konieczny do ich przygotowania i zalozenia. Z reguly przynajmniej piec godzin zabieralo samo przygotowanie, kolejne godziny - wlasciwe ich zwiniecie, zeby wytrzymaly dzien lub dwa w worku czy w torbie, do tego trzeba bylo doliczyc jeszcze przynajmniej pol godziny, a czasem dluzej, na zalozenie, co dotyczylo zwlaszcza skory lodowej wydry, poniewaz byla ona o wiele mniejsza niz Lirael. Przypominalo to troche probe naciagniecia na noge skarpety rozmiarow palucha, tylko ze w miare nakladania stopa kurczyla sie, a skarpeta rozciagala. Doprowadzenie calego przedsiewziecia do szczesliwego konca bylo bardzo trudne i zwykle wywolywalo zawroty glowy, gdy zmienial sie nie tylko ksztalt jej ciala, lecz takze rozmiary. Otwor w skale mial srednice zaledwie dwoch stop, wiec mogla wcisnac sie do srodka tylko w powloce wydry. Z westchnieniem zaczela ja nakladac, podczas gdy Podle Psisko gmeralo przy skale. W jakis niewytlumaczalny sposob stawalo sie coraz dluzsze i chudsze, dopoki wygladem nie zaczelo przypominac jamnika, podobnego do noszonych jako kolnierze przez pasterki z Rasseli, co Lirael widziala na ilustracjach swojej ulubionej ksiazki podrozniczej. Po kilku minutach goraczkowej pracy tylnych lap pies zniknal. Lirael westchnela, bo sama jeszcze nie skonczyla wciskac sie w powloke. Poczula sie dotknieta, ze nawet w urodziny nie poczekal na nia ani nie pozwolil przejsc przodem, chociaz tak naprawde wcale sie tego nie spodziewala. Urodziny byly najbardziej znienawidzonym dniem w roku. Nachodzily ja wowczas wspomnienia wszystkich zlych rzeczy, jakie przydarzyly jej sie w zyciu. W tym roku, tak jak poprzednio, zbudzila sie bez daru Widzenia. Spowodowany tym bol co prawda nie ustapil, lecz ukryl sie w glebi serca. Lirael nauczyla sie nie okazywac cierpienia nawet psu, dzielacemu z nia wszystkie inne troski i marzenia. Nie dopuszczala tez mysli o samobojstwie, co przydarzylo jej sie w czternaste urodziny i na krotko w siedemnaste. Udalo jej sie stworzyc wlasne zycie - nie idealne, ale zadowalajace. Nadal mieszkala w Kwaterze Mlodych, gdzie miala pozostac az do dwudziestego pierwszego roku zycia, kiedy to dostanie wlasne lokum. Na szczescie kazda wolna chwile spedzala w Bibliotece, wiec przewaznie nie musiala kontaktowac sie z ciotka Kirrith. Od dawna przestala tez chodzic na Przebudzenia i inne uroczystosci, podczas ktorych musialaby wdziewac szczerze znienawidzona niebieska tunike, wyrazny znak, ze nie w pelni zasluguje na miano Clayry. Zamiast tego nosila stroj bibliotekarki, nawet podczas sniadania. Zaczela tez wiazac na glowie biala chustke jak niektore starsze Clayry. Ukrywala ona jej czarne wlosy, a w mundurku trudno bylo stwierdzic, kim jest. Tydzien przed urodzinami do stroju roboczego dodano jej czerwona kamizelke, triumfalny symbol awansu na Druga Asystentke. Awans nie przebiegl jednak bez pewnych klopotow, bo oficjalne zawiadomienie dotarlo do niej nieoczekiwanie pewnego popoludnia. Vancelle gratulowala jej i powiedziala, ze nastepnego ranka odbedzie sie krotka ceremonia, podczas ktorej uaktywni kolejny kamien w bransolecie Lirael i nauczy ja nowych zaklec "odpowiadajacych stanowisku i zakresowi obowiazkow Drugiej Asystentki w Wielkiej Bibliotece". Dziewczyna nie zmruzyla oka tej nocy, starajac sie ukryc dodatkowe zaklecia w bransolecie, aby nie zdradzic potajemnych wypraw po zakamarkach podziemi. Usypianie zaklec okazalo sie jednak trudniejsze niz ich uaktywnienie. Wiele godzin pozniej jeki rozpaczy obudzily psa, ktory chuchnal na bransolete, uspil dodatkowe zaklecia i sprawil, ze Lirael zasnela tak twardo, iz prawie spoznila sie na ceremonie. Czerwona kamizelka nie byla jedynym prezentem. Imshi i inne mlode bibliotekarki najblizej wspolpracujace z Lirael podarowaly jej nowe pioro - cienka rozdzke ze srebra z wygrawerowanymi glowami sow, z dwoma waskimi otworami, w ktore mozna bylo wkrecac rozne stalowki. Pioro lezalo w wylozonym aksamitem futerale ze slodko pachnacego drewna sandalowego. Kompletu dopelnial kalamarz z zielonego matowego szkla, zamykany zlota zakretka z wygrawerowanymi runami, tak starymi, ze nikt nie potrafil ich odcyfrowac. Pioro i kalamarz byly aluzja do skrajnej malomownosci Drugiej Asystentki. Kiedy tylko mogla, wymigiwala sie pisaniem notatek. Rzadko zdarzalo jej sie wypowiedziec wiecej niz dziesiec slow i dosc czesto przez kilka dni nie odzywala sie do ludzi. Oczywiscie Clayry nie mialy pojecia, ze milczenie wynagradza sobie wielogodzinnymi dyskusjami z psem. Czasami zwierzchniczki pytaly, dlaczego w ogole sie nie odzywa, lecz nie mogla im tego powiedziec. Rozmowa z Clayrami przypominala jej o tym wszystkim, czego nie miala, zawsze poruszaly temat Widzenia, najwazniejszej czesci ich zycia. Nie odzywajac sie, Lirael po prostu unikala cierpienia. Podczas urodzinowej herbatki w Sali Wspolnej mlodszych bibliotekarek, zwykle wypelnionej gwarem, smiechem i plotkami, byla w stanie wydusic z siebie tylko "dziekuje" i usmiechnac sie, chociaz towarzyszyly temu lzy wzruszenia. Kolezanki okazywaly jej sympatie, ale przede wszystkim byly Clayrami, a dopiero potem bibliotekarkami. Ostatni urodzinowy prezent dostala od psa, ktory serdecznie ja ucalowal. Poniewaz jego pocalunki polegaly na lizaniu po twarzy, Lirael z radoscia polozyla im kres, podajac mu resztke tortu. -Takie wlasnie dostalam prezenty, a do tego pocalunek od psa - wymamrotala. Zalozyla juz polowe powloki wydry, lecz zanim wyruszy sladem Podlego Psiska, minie jeszcze z dziesiec minut. Nie miala pojecia o tym, ze calkiem sporo osob pragnelo ja pocalowac. Wielu mlodych mezczyzn sposrod straznikow i handlarzy regularnie odwiedzajacych Lodowiec przygladalo jej sie z coraz wiekszym zainteresowaniem. Lecz ona jasno dawala wszystkim do zrozumienia, ze chce byc sama. Nie uszlo ich uwadze, ze nie odzywa sie nawet do obslugi kuchni. Mlodzi mezczyzni wiec tylko przygladali sie jej, a co bardziej romantyczni marzyli o chwili, gdy nagle zejdzie na dol i zaprosi ich do siebie. Inne Clayry co jakis czas tak robily, ale nie Lirael. Nadal jadala sama, a marzyciele marzyli. Rzadko myslala o tym, ze mimo swoich dziewietnastu lat nigdy sie nie calowala. Wiedziala wszystko o seksie z obowiazkowych lekcji w Kwaterze Mlodych i z ksiazek z Biblioteki. Byla jednak zbyt niesmiala, by podejsc do gosci, nawet tych znanych z widzenia z Dolnego Refektarza, a wsrod mieszkancow Lodowca bylo bardzo niewielu mezczyzn. Czesto slyszala, jak inne mlode bibliotekarki rozmawiaja swobodnie o mezczyznach, czasem zbyt wylewnie. Wydawalo jej sie, ze zwiazki te najwyrazniej nie sa dla nich tak wazne jak dar Widzenia i praca w Obserwatorium. Kiedy juz bedzie miala dar, moze potem postapi jak inne, zaprosi mezczyzne do Gornego Refektarza na obiad i na spacer w Perfumowanym Ogrodzie, a potem moze do lozka... Nie wyobrazala sobie jednak, ze jakikolwiek mezczyzna moze sie nia zainteresowac. Uwazala, ze kobiety majace dar Widzenia zawsze beda bardziej atrakcyjne niz ona. Po zakonczeniu pracy postepowala inaczej niz jej kolezanki. O czwartej po poludniu wiekszosc dziewczat szla do Kwatery Mlodych, do wlasnych mieszkan, do jednego z Refektarzy albo w miejsce, gdzie najlepiej wypoczywaly - do Perfumowanego Ogrodu lub Slonecznych Schodow. Lirael udawala sie w przeciwnym kierunku - schodzila do pokoiku na nizszym poziomie, zeby obudzic psa. Awansowi towarzyszyl przydzial nowego pokoju. Teraz przyslugiwal jej troche wiekszy od poprzedniego, z malutka lazienka i ubikacja. Po zbudzeniu psa i ustawieniu na miejsce poprzewracanych przedmiotow, po entuzjastycznym wspolnym powitaniu, czekali na odprawe nocnej zmiany Biblioteki, gdy wszystkie dyzurne zbieraly sie na chwile w Czytelni Glownej, zeby odebrac przydzial zadan. W ten sposob, zabezpieczeni przed ciekawskimi, Lirael z psem zapuszczali sie w dol glowna spirala schodow na Stare Poziomy, gdzie rzadko zagladali inni. W ciagu ostatnich lat poznala wiele sekretow i niebezpieczenstw, jakie kryja w sobie Stare Poziomy. Pomagala nawet innym bibliotekarkom bez ich wiedzy. Przynajmniej trzy z nich czekalaby niechybna smierc, gdyby wraz z psem nie zajela sie kilkoma nieprzyjemnymi stworami, ktore w jakis sposob przedostaly sie do wnetrza Biblioteki. -Pospiesz sie! - mruknal pies, wystawiajac glowe z otworu. Lirael weszla juz calkowicie w powloke wydry, lecz cos bylo nie tak z brzuchem. Wygladal inaczej, ale nie wiedziala, dlaczego. Przewrocila sie na grzbiet, zeby lepiej widziec. -Dumna z nowej kamizelki, jak widze - skomentowal pies, pociagajac nosem. -Co ty opowiadasz? Usiadla i nachylajac glowe, spojrzala na swoj futrzany brzuszek. Mial inny odcien szarosci, lecz przeciez nie wprowadzala do powloki zadnych zmian. -Lodowe wydry nie miewaja zwykle czerwonych brzuszkow, pani Druga Asystentko - zauwazyl pies. - No, chodz juz! -Rzeczywiscie! Lirael nigdy wczesniej nie zmieniala ubarwienia futra. To, co sie zdarzylo, zdradzalo mistrzowskie opanowanie sztuki przygotowywania powlok Kodeksu. Usmiechnela sie i wskoczyla za psem do waskiego korytarza. Zawsze pragneli sprawdzic, co jest w tym przejsciu, lecz ciagle cos im przeszkadzalo. Wreszcie dowiedza sie, co lezy za glowna spirala. -Korytarz sie zapadl - powiedzial pies, machajac wesolo ogonem w sposob kontrastujacy z powaga przekazywanej informacji. -Przeciez widze! - odburknela. Czula sie podenerwowana, glownie dlatego, ze znajdowala sie w powloce lodowej wydry juz od dwoch godzin. Stala sie ona bardzo niewygodna, jak spocone ubranie przylegajace do ciala w niewlasciwych miejscach. Nic tez nie odwracalo jej uwagi od dyskomfortu, bo tunel rozpoczynajacy sie otworem na koncu glownej spirali okazal sie dosc monotonny. Po jakims czasie rozszerzal sie, lecz dalej wiodl zygzakiem, bez zadnych interesujacych skrzyzowan, komnat ani drzwi. Teraz zakonczyl sie lodowa sciana, kompletnie blokujaca przejscie. -Nie masz o co sie wsciekac - odparl pies. - Poza tym jest tutaj przejscie. Lodowiec rzeczywiscie wdarl sie w gore, ale kiedys wiercacy robak przedostal sie przez nia. Jak sie powspinamy, moze uda nam sie przejsc na druga strone. -Przepraszam - westchnela Lirael, wzruszajac swoimi wydrzymi ramionkami, a ruch przeplynal fala po calym jej dlugim ciele pokrytym szarym futrem. - Wiec na co czekamy? -Czas na kolacje - odezwal sie pies polgebkiem. - Beda sie o ciebie niepokoic. -Innymi slowy, zal ci, ze niczego dla ciebie dzis nie ukradne - narzekala. - Nikt za mna nie zateskni. A ty nie musisz jesc. -Ale lubie - zaprotestowal pies, spacerujac tam i z powrotem, zrecznie omijajac fragmenty lodu, ktore odlamaly sie kiedys od lodowca i blokowaly dalsze przejscie tunelem. -Prosze cie, znajdz jakas droge. Uzyj slynnego nosa. -Tak jest, kapitanie - powiedzial zrezygnowany pies. Zaczal sie wspinac po lodowym rumowisku. Pazury zostawialy glebokie, topniejace slady. - Wiertlo robaka jest na samej gorze. Lirael skoczyla za psem, delektujac sie zwinnoscia i gracja ruchu lodowej wydry. Oczywiscie wspomnienie tych ruchow sprawialo, ze przez kilka minut po zrzuceniu powloki potykala sie i podskakiwala, dopoki umysl nie zorientowal sie, ze steruje zupelnie innymi grupami miesni. Podle Psisko wdrapywalo sie juz w wywiercony przez robaka otwor - doskonale okragly o srednicy okolo trzech stop, przecinajacy zwaly lodu. A bylo to wiertlo zaledwie sredniej wielkosci. Duze mialy ponad dziesiec stop srednicy. Ostatnio wiercace robaki spotykalo sie bardzo rzadko. Lirael byla chyba jedna z niewielu mieszkanek Lodowca, ktora kiedykolwiek zetknela sie z zywym robakiem. Widziala je dwukrotnie. Za kazdym razem pies wyczul je wczesniej, wiec mieli czas zejsc im z drogi. Nie byly niebezpieczne, przynajmniej rozmyslnie, lecz reagowaly bardzo powoli, a ich obracajace sie wieloszczeki zuly wszystko, co stanelo im na drodze: lod, skaly lub wolno poruszajacych sie ludzi. Pies posliznal sie, lecz nie tak jak prawdziwy pies. Lirael zauwazyla, ze lapy jej przyjaciela urosly niemal dwukrotnie, dzieki czemu lepiej radzil sobie z lodem. Takie rzeczy nie przydarzaly sie zwyklym psom, lecz ona juz dawno pogodzila sie z faktem, ze nie wie, kim lub czym wlasciwie jest Podle Psisko. Niewatpliwie laczyl w sobie zarowno elementy Kodeksu jak i Wolnej Magii, lecz byl jedynym jej przyjacielem i udowodnil swoja lojalnosc wiecej niz sto razy przez ostatnie cztery i pol roku. Mimo magicznego pochodzenia, zapachem jak najbardziej przypominal prawdziwego psa, zwlaszcza gdy byl mokry. Jak teraz, gdy zmarszczony nos zmienionej w wydre Lirael podazal w slad za tylnymi nogami i ogonem zwierzecia przez wydrazony tunel. Na szczescie tunel nie byl zbyt dlugi i dalo sie zapomniec o odorze. Okazalo sie, ze konczy sie on komnata z jarzacym sie Magia Kodeksu sklepieniem i scianami w kafelkach. -To bardzo stara komora - oznajmil pies, wychynawszy z tunelu na wylozona jasnoniebieskimi plytkami podloge. Oba zwierzeta otrzasnely sie z resztek lodu - Lirael nasladujac wyraziste ruchy psa. -Na to wyglada - przyznala, tlumiac chec podrapania sie w szyje. Powloka juz sie postrzepila, a przeciez czeka ja jeszcze droga powrotna przez tunel. Zmuszajac opatrzone pazurami lapy do spokoju, starala sie skupic na komnacie, w czym przeszkadzalo jej ograniczone pole widzenia zwierzecia i fakt, ze postrzega swiat wylacznie w odcieniach szarosci. Pomieszczenie rozswietlaly zwykle znaki Kodeksu, jarzace sie u sklepienia. Dostrzegla, ze sa wyblakle i starsze niz wiekszosc jej znanych. Jeden kat komnaty zajmowal stol z rozanego drewna, nie bylo jednak przy nim krzesel. Wzdluz jednej sciany staly puste szafki na ksiazki z zamknietymi szklanymi drzwiczkami. Znaki Kodeksu do usuwania kurzu uwijaly sie tam i z powrotem, przypominajac blask plamy oleju na wodzie. Po przeciwnej stronie zobaczyla drzwi, zrobione z takiego samego drewna, nabijane malutkimi zlotymi gwiazdami, zlotymi wiezami i srebrnymi kluczami. Gwiazdy mialy po siedem ramion, byly herbem Clayrow, zlota wieza zas symbolizowala Krolestwo. Nie wiedziala natomiast, czego symbolem jest srebrny klucz, chociaz spotykano go w roznego rodzaju pieczeciach. Wiele miast i miasteczek mialo go w swoich tarczach herbowych. Zblizajac sie do drzwi, wyczula znaczny ladunek magii. Znaki Kodeksu zamykania i strazy powtarzaly sie wzdluz slojow drewna. Byly tez inne, opisujace cos, czego Lirael nie byla w stanie rozpoznac. Zrobila wiec krok w strone drzwi, zeby przyjrzec im sie z bliska, zapominajac o swedzeniu wokol szyi, lecz droge zatarasowal jej, jak niesfornemu szczeniakowi, pies. -Stoj! - warknal. - W drzwiach jest ukryty poslaniec-wartownik, ktory zobaczy wydre i zabije ja. Musisz podejsc do nich jako Lirael, zeby wyczul nieskazona krew. -Aha! - wykrzyknela, przysiadajac i opierajac glowke o przednie lapy. Ciemne paciorki oczu ani na moment nie spuszczaly drzwi z pola widzenia. - Ale przygotowanie nowej powloki zabierze mi przynajmniej pol nocy. Nie bedziemy na kolacji ani na polnocnej odprawie. -Sa takie rzeczy, dla ktorych warto odpuscic sobie przyjemnosc - powiedzial pies uroczyscie. -A odprawa? - nie dawala za wygrana wydra. - Juz drugi raz w tym tygodniu. Mam urodziny, ale za kare dostane dodatkowa zmiane w kuchni... -Lubie, jak pracujesz w kuchni - oblizal sie pies, po czym na dodatek polizal wydre po twarzy. -Ach! Wystarczy! - krzyknela. Nie przestawala sie wahac, rozmyslajac nie tylko nad dodatkowymi obowiazkami, lecz takze nad lajaniem ciotki Kirrith. Ale tuz przed nia migotaly wysadzane gwiazdami i wiezami drzwi. Przyzywaly ja... Zamknela oczy i zaczela zastanawiac sie nad kolejnoscia znakow Kodeksu, ktore spruja powloke wydry. Siegnela w nieskonczony nurt Kodeksu, wybierajac stad symbol, stamtad znak i tkajac z nich zaklecie. Za kilka minut znow stanie sie zwykla Lirael z dlugimi niesfornymi czarnymi wlosami, tak niepodobna do swoich jasno - i brazowowlosych kuzynek, z bardziej wydatnym ostrym podbrodkiem, blada skora, ktora nigdy sie nie opala, nawet w ostrym sloncu odbijanym przez zwaly lodowca, z brazowymi oczami, podczas gdy reszta Clayrow ma niebieskie lub zielone... Podle Psisko patrzylo na transformacje wydry w dziewczyne. Skora zwierzatka rozjarzyla sie wirujacymi znakami Kodeksu, az stala sie kula swiatla rozblyskujacego coraz jasniej i jasniej, coraz szybciej i szybciej, dopoki nie znikla. Na miejscu gryzonia stanela szczupla mloda kobieta, mruzac oczy. Zanim je szeroko otwarla, sprawdzila, czy ma czerwona kamizelke, sztylet, gwizdek i mysz ratunkowa. Na poczatku nauki zdarzalo sie, iz powloki rozpadaly sie razem z calym jej ubraniem, ktore w mgnieniu oka pekalo w szwach. -Dobrze! - pochwalil pies. - Teraz mozemy zabrac sie za drzwi. Rozdzial dwudziesty pierwszy Za drzwiami z drewna i z kamienia Lirael postapila dwa kroki w strone drzwi z rozanego drewna i zatrzymala sie, gdy Magia Kodeksu rozblysla i zaczela wirowac wokol niej. Ostre zolte swiatlo, ktore z nich bilo, zmusilo ja do przykucniecia. Gdy podniosla wzrok, przy drzwiach pojawil sie poslaniec Kodeksu. Miesnie i kosci mial utkane ze znakow Kodeksu, ktore powstaly w okreslonym celu. Nie byl to jeden z pomocnikow z Biblioteki, lecz straznik o ludzkich ksztaltach, chociaz znacznie wyzszy i szerszy w ramionach niz jakikolwiek zywy czlowiek. Mial na sobie srebrna kolczuge, a glowe zaslanial mu stalowy helm. W wyciagnietej rece trzymal miecz. W odroznieniu od ciala z zaklec, bron czy tez narzedzia, w jakie wyposazeni byli poslancy, zawsze daly sie dotknac. Lirael podejrzewala, ze magiczna bron jest twardsza, ostrzejsza i bardziej niebezpieczna od oreza ze zwyklej stali. Przez kilka sekund poslaniec trzymal miecz przed soba i nawet nie drgnal. Potem blyskawicznie ostrze miecza mignelo przy gardle dziewczyny, co wystarczylo, zeby na samym jego czubku pojawila sie kropelka krwi. Powstrzymala okrzyk przerazenia i stala bez ruchu, wiedzac, ze straznik uderzy znow, gdyby zadrzala. Dosc sporo wiedziala o poslancach, bo doksztalcala sie w temacie nawet po "zrobieniu" psa, lecz nie potrafila okreslic celu, w jakim ten zostal stworzony. Po raz pierwszy od walki ze Stilkenem przestraszyla sie, a cialo przeszyl dreszcz, ze cos poszlo nie tak w Magii Kodeksu. Poslaniec znow podniosl miecz. Tym razem Lirael zrobila unik, nie mogac opanowac strachu. Lecz straznik po prostu pozwalal kropli krwi splywac wyzlobieniem biegnacym wzdluz ostrza, powoli, jak kropla oleju, nie zostawiajac ani sladu na ostrzu utkanym ze stali Kodeksu. Po chwili trwajacej cale wieki kropla krwi dotarla do rekojesci i wsiakla w straznika jak roztopione maslo w kromke chleba. Pies wydal z siebie przeciagle ni to westchnienie, ni to warkniecie, natomiast poslaniec zasalutowal wzniesionym mieczem - i rozpadl sie. Symbole Kodeksu, z ktorych byl utkany, zawirowaly w powietrzu i zamienil sie w nicosc. Lirael zorientowala sie, ze wstrzymuje oddech, i wypuscila powietrze z westchnieniem pelnym ulgi. Pomacala szyje, spodziewajac sie znalezc slad po ostrzu miecza, lecz nic nie wyczula. Pies popchnal ja nosem w kolano, potem ruszyl naprzod i usmiechnal sie. -Zaliczylas test. Teraz mozesz otworzyc drzwi - powiedzial. -Ale wcale nie jestem pewna, czy chce - zastanawiala sie na glos, z roztargnieniem pocierajac palcami szyje. - Moze powinnismy wrocic. -Co?! - wykrzyknal pies, stawiajac uszy z niedowierzaniem. - Teraz? Od kiedy to grzeczna panienka stwierdzila, ze nie nalezy sie zapuszczac w pewne miejsca? -Mogl mi poderznac gardlo - odparla drzacym glosem dziewczyna. - Prawie mi to zrobil. Pies przewrocil oczami i opadl na lapy w gescie bezradnosci. -Tylko sprawdzal, czy masz wlasciwa Krew. Jestes z Clayrow - zadne stworzenie Kodeksu nie zrobi ci krzywdy. Wez takze pod uwage, ze swiat pelen jest niebezpieczenstw, wiec lepiej pogodz sie z mysla, ze nie mozesz poddawac sie tylko dlatego, ze jakies zauwazylas! -Czy na pewno jestem jedna z Clayrow? - szepnela dziewczyna. Strumienie lez plynely jej z oczu. Przez caly rok udawalo jej sie nie okazywac smutku, lecz w urodziny zawsze bylo najgorzej. Teraz tez nie udalo jej sie go powstrzymac. Przyklekla i objela psa, nie zwracajac uwagi na jego odor. - Mam dziewietnascie lat i nie dostalam jeszcze daru Widzenia. Nie jestem podobna do nikogo. Kiedy poslaniec wystawil miecz, mialam wrazenie, ze wie, ze nie jestem z Clayrow i zabije mnie. -Ale cie nie zabil, bo jestes z Clayrow, glupia - lagodnie zaoponowal pies. - Widzialas psy mysliwskie, prawda? Od czasu do czasu rodza sie szczeniaki z opadajacymi uszami zamiast szpiczastych albo z brazowym grzbietem zamiast zlotego. Ale nadal sa przeciez czescia stada. Ty masz po prostu opadajace uszy. -Ale nie widze przyszlosci! - krzyknela Lirael. - Czy stado przyjmie psa, ktory nie ma zmyslu wechu? -Przeciez ty masz zmysl wechu - odparl pies nieco bez zwiazku. Polizal dziewczyne w policzek. - Poza tym masz inne zdolnosci. Zadna inna Clayr nawet w polowie tak dobrze jak ty nie opanowala Magii Kodeksu. Zapomnialas? -Nie. Ale Magia Kodeksu sie nie liczy. Wlasnie dzieki Widzeniu nalezy sie do Clayrow. Bez niego jestem niczym. -Moze sa jeszcze jakies inne rzeczy, ktorych potrafisz sie nauczyc - zachecal pies. - Moze... -Co, moze mam haftowac? - Lirael chwycila sie mokrymi od lez dlonmi za glowe. - A moze szyc skory? -To sie nazywa uzalanie sie nad soba i jest tylko jeden sposob, zeby sobie z tym poradzic - szczeknal pies, a z jego glosu zniknely wszystkie oznaki wspolczucia. -Jaki? -Taki - odparl pies, skoczyl naprzod i dosc ostro klapnal Lirael zebami w lydke. -Au! Dlaczego to zrobiles?! - krzyknela i oparla sie o drzwi. -Zaczelas sie roztkliwiac nad soba - wyjasnil pies, gdy ona tymczasem rozmasowywala sobie miejsce na lydce, gdzie mimo welnianych legginsow pojawily sie dosc wyrazne slady zebow. - Teraz jestes zla, czyli nastapila poprawa. Lirael obrzucila psa gniewnym spojrzeniem, bo nie mogla wymyslic niczego, co nie zabrzmialoby ponuro ani obrazliwie. Poza tym przypomniala sobie ugryzienie psa w siedemnaste urodziny i nie miala ochoty dodawac do niego nastepnego w dziewietnaste. Pies odwzajemnil jej spojrzenie, przekrzywiajac glowe na bok i czekajac na jakas odpowiedz. Wiedziala z doswiadczenia, ze on potrafi wytrwac w takiej pozycji calymi godzinami, i poddala sie. Najwyrazniej nie rozumial, jak wazny jest dar Widzenia. -No wiec... jak to sie otwiera? Gdy starala sie zlapac rownowage po capnieciu psa, nieswiadomie oparla sie o drzwi. Poczula pulsujace w nich w rytm jej wlasnego tetna cieplo Magii Kodeksu. -Po prostu popchnij je - zaproponowal pies, podchodzac blizej i obwachujac szpare miedzy drzwiami i progiem. - Poslaniec pewnie otworzyl je dla ciebie. Lirael oparla o nie dlonie. Ciekawe, ale kiedy patrzyla w inna strone, metalowe nity na pewno sie poruszyly. Wczesniej byly pomieszane, lecz teraz sprawialy wrazenie uporzadkowanych, chociaz trudno bylo dostrzec jakiekolwiek znaczenie. Nie byla pewna, z jakimi symbolami ma do czynienia, chociaz czula, ze pozostawiaja jej slady na skorze. Metalowe znaki na drzwiach tez przenikniete byly Magia Kodeksu, owocem wielu miesiecy rzucania zaklec najwyzszej mocy i rownie mistrzowskiego opanowania obrobki metalu i drewna. Pchnela jeden raz i drzwi jeknely. Pchnela mocniej i nagle odsunely sie jak harmonijka, dzielac sie na siedem mniejszych plaszczyzn. Wszystko odbylo sie tak szybko, ze nie zauwazyla ruchu. Jeden z trzech symboli zniknal, pozostawiajac inne. Ogarnal ja nagly przyplyw Magii Kodeksu. Czula, jak rozplywa sie w niej, dajac poczucie uderzajacego do glowy szczescia, jakiego nie doznala od chwili, gdy Podle Psisko przybylo rozproszyc jej samotnosc. Plynelo w jej zylach, zalsnilo w oddechu, potem nagle zniknelo i zatoczyla sie, opierajac o framuge drzwi. W tej samej chwili odciski nitow na dloniach zanikly, zanim zdazyla sie im przyjrzec i odczytac, co znacza. -Ho, ho! - pokrecila glowa, jedna reka przygarniajac psa do siebie dla dodania sobie otuchy. - Co to bylo? -Drzwi powiedzialy ci "czesc" - wyjasnil pies. Wysunawszy sie z uchwytu Lirael, pomaszerowal naprzod, stawiajac lapy na schodach wiodacych w glab gory. -To znaczy? - zapytala. Zadarty do gory ogon psa zniknal za pierwszym zakretem schodow. - Jak drzwi moga mowic "czesc"? Stoj! Poczekaj na mnie! Pies nigdy nie byl skory sluchac polecen, prosb ani nawet blagan, lecz tym razem zatrzymal sie jakies dwadziescia krokow dalej. Bylo tu znacznie mniej znakow swiatla, a stopnie porosniete ciemnym mchem. Od bardzo dawna nikt tedy nie przechodzil. Pies podniosl glowe, gdy Lirael zblizyla sie do niego, potem znow zaczal zbiegac po schodach, bez wysilku wyprzedzajac ja o dwadziescia krokow, i znow zginal jej z oczu, chociaz slyszala stukot pazurow na schodach. Westchnela i zwolnila kroku, nie ufajac sliskim, omszalym stopniom. W glebi znajdowalo sie cos, co budzilo jej podswiadomy niepokoj, ktorego nie potrafila sie pozbyc. Z kazdym krokiem w dol narastala nieprzyjemna presja. Pies czekal na nia jeszcze osiem razy, zanim zeszli na najnizszy poziom. Lirael uswiadomila sobie, ze znajduja sie ze czterysta jardow glebiej pod gora niz kiedykolwiek wczesniej. Na tym poziomie nie bylo juz pasm lodu, co potegowalo tylko uczucie obcosci tego miejsca, w niczym nie przypominajacego czesci Lodowca zamieszkanych przez Clayrow. W miare schodzenia nizej robilo sie tez coraz ciemniej. Stare znaki Kodeksu bladly, az wreszcie bylo ich tylko kilka rozproszonych tu i owdzie, migoczacych coraz slabiej. Spogladajac na nie, domyslila sie, ze ktokolwiek zbudowal te schody, musial zaczac od samego dolu. Im nizej lezaly, tym byly starsze i nie odnawiano ich od stuleci. Zwykle nie miala nic przeciwko ciemnosci, lecz tutaj, w glebi gory, bylo inaczej. Wezwala dwa jasne znaki Kodeksu dla swiatla i wplotla je sobie we wlosy. Rzucaly w rytm jej krokow podskakujace snopy swiatla na schody. Na dole pies drapal sie za uchem przed kolejnymi drzwiami usianymi znakami Kodeksu - tez z kamienia, a na ich powierzchni wykuto jakies litery. Byly wielkie i gleboko rzezbione sredniowieczna czcionka, podobnie jak symbole dostrzegalne tylko dla Maga Kodeksu. Nachylila sie, zeby je odczytac, potem nagle odskoczyla, odwrocila sie ku schodom i probowala uciec. Pies zaplatal jej sie pod nogi i upadla, tracac kontrole nad znakami swiatla, ktore zgasly, powracajac do bezkresnego nurtu Kodeksu. Przez pelna przerazenia chwile miotala sie w ciemnosci, kierujac sie w strone schodow. Nagle natknela sie na miekki, wilgotny nos psa i ujrzala delikatna widmowa poswiate, otaczajaca jego cialo. -Sprytnie - szepnal pies do ucha dziewczyny. - Nie przypomnialas sobie czasem, ze zostawilas placek w piekarniku? -Drzwi - szepnela dziewczyna, nie probujac sie podniesc. - To krypta. -Czyzby? -Z wyrytym moim imieniem. Przez chwile zaleglo milczenie. Przerwal je pies: -Wiec uwazasz, ze ktos zadal sobie tyle trudu, aby tysiac lat temu zrobic dla ciebie krypte na wypadek, gdybys pewnego dnia pojawila sie tu i przypadkowo dostala ataku serca? -Nie... Znowu na dlugo zamilkli. -Moze naprawde sa to drzwi do krypty. Czy moge zapytac, jak czesto nadaje sie Clayrom imie Lirael? Wiesz, chyba nosze je na pamiatke jakiejs ciotki, a przed nia byla jeszcze jedna... -Wiec jezeli to rzeczywiscie krypta grobowa, to z pewnoscia jakiejs Lirael z dawnych wiekow - zasugerowal uprzejmie pies. - A dlaczego uwazasz, ze to krypta? Przypominam sobie, ze na drzwiach sa wyryte dwa slowa. A drugie wcale nie wygladalo na "grob" ani na "krypte". -Wiec co to bylo? - zapytala, wstajac i podswiadomie siegajac do Kodeksu po znaki, ktore dadza jej swiatlo. Dlonie miala juz przygotowane do nakreslenia ich w powietrzu. Nie pamietala, czy przeczytala drugie slowo, ale nie chciala przyznac sie przed psem, iz miala po prostu przeczucie, ze to krypta. Polaczone ono bylo z ujrzeniem wlasnego imienia i wywolalo atak paniki oraz jedno pragnienie, zeby znalezc sie juz w bezpiecznym schronieniu Biblioteki. -To cos zupelnie innego - powiedzial pies z zadowoleniem, gdy z palcow Lirael blysnely snopy swiatla, padajac prosto na drzwi. Tym razem dziewczyna dlugo przygladala sie wykutym literom, dotykajac palcami glebokich wyciec. Na przemian marszczyla brwi, jakby nie mogla zlozyc liter w sensowne slowo. -Nie rozumiem - powiedziala wreszcie. - Drugie slowo to "sciezka". Czyli "Sciezka Lirael"? -W takim razie powinnas chyba ruszyc przed siebie - zauwazyl pies. - Nawet jezeli ty nie jestes ta Lirael, do ktorej nalezy sciezka, masz na imie Lirael, a dla mnie jest to wystarczajacy powod... -Wiesz co, psie? Zamknij sie - przerwala mu dziewczyna. Zamyslila sie. Jezeli te drzwi rzeczywiscie rozpoczynaja sciezke jej imienia, musiala ona zostac wykonana przynajmniej tysiac lat wczesniej. Nie mozna tego wykluczyc, bo Clayry miewaly czasami Wizje tak bardzo dalekiej przyszlosci. Lub kilku mozliwych przyszlosci, bo przyszlosc przypominala, ich zdaniem, strumien o wielu rozgalezieniach, plynacych rownolegle, przecinajacych sie i znow rozchodzacych. Znaczna czesc szkolenia Clayrow polegala na stwierdzeniu, ktore sposrod mozliwych przyszlosci sa najbardziej prawdopodobne lub najbardziej pozadane. Lecz w przypuszczeniu, ze Clayry sprzed wiekow ujrzaly Lirael, tkwila pulapka, bo Clayry dnia dzisiejszego nie Widzialy nawet okrucha z przyszlosci dziewczyny. Przeciez Sanar i Ryelle powiedzialy jej, ze gdy bez Dziewieciodniowego Czuwania staraly sie dostrzec cokolwiek, co jej dotyczy, nie Widzialy absolutnie nic. Byla wiec nieprzewidywalna, podobnie jak terazniejszosc. Znow okazalo sie, ze jest inna niz wszystkie - bez daru Widzenia i jednoczesnie Niewidzialna. Skoro nawet obsada Dziewieciodniowego Czuwania nie jest w stanie jej dostrzec, skad raptem Clayry sprzed tysiaca lat wiedzialy, ze pewnego dnia trafi do tego tunelu? A skoro zbudowaly drzwi, po co jeszcze schody? Bardziej jednak jest prawdopodobne, ze przejscie to nazwane zostalo na pamiatke jednej z jej przodkin, ktora tez nosila imie Lirael. Poczula sie razniej, otwierajac drzwi. W nich tez plynela Magia Kodeksu, lecz nie wniknela w jej cialo, tylko pulsowala, lagodnie naciskajac skore. Przypominala troche starego psa przy kominku, zadowolonego z pieszczot i swiadomego, ze niekoniecznie musi to okazywac. Stawiajac opor dloniom, drzwi z wolna wsunely sie do srodka, czemu towarzyszyl chrzest drewna o skale. Z wnetrza dmuchnelo chlodem. Powiew zmierzwil wlosy dziewczyny i poruszyl swiatelka Kodeksu. Poczula odor stechlizny, a dziwne uczucie przygnebienia, z jakim tu wchodzila, nasililo sie, jak pierwsze objawy bolu zeba przeradzajace sie w dolegliwosc nie do zniesienia. Za drzwiami znajdowala sie ogromna jaskinia. Przestrzen po bokach wykraczala poza snop swiatla, ktorym Lirael oswietlala sobie droge. W ciemnosciach pieczara wydawala sie nieskonczonych rozmiarow. Moze rzeczywiscie nie miala konca? Zrobila krok do przodu i spojrzala w gore, w ciemnosc, az rozbolala ja szyja, a oczy z wolna przyzwyczaily sie do mroku. Tu i owdzie znajdowaly sie zrodla delikatnej, niekodeksowej poswiaty - tak wysoko, ze najdalsze z nich przypominalo odlegle skupisko gwiazd na nocnym niebie. Lirael znalazla sie na dnie glebokiego uskoku, ktorego krawedz siegala niemal samego szczytu Starmount. Rozejrzala sie wokol i stwierdzila, ze stoi na szerokiej polce skalnej, a uskok opada jeszcze nizej, moze nawet ku samym posadom swiata. Znala tylko jedna otchlan tak waska i tak gleboka. Znacznie wyzej spinaly ja mosty, po ktorych chodzila wiele razy, lecz nie byla swiadoma straszliwej glebi przepasci. -Znam to miejsce - powiedziala slabym glosem, ktory odbil sie echem od skalnych scian. - Jestesmy na dnie Uskoku, prawda? - Zawahala sie chwile, pozniej dodala: - W miejscu, gdzie grzebie sie Clayrow. Pies pokiwal glowa, ale nic nie odpowiedzial. -Wiedziales o tym, prawda? - mowila dalej Lirael, nie spuszczajac glowy. W wyzszych partiach Uskoku znajdowaly sie slady niewielkich grot, kryjace doczesne szczatki zmarlych Clayrow. Cale pokolenia Zmarlych, starannie pochowanych w pionowych scianach cmentarza. Miala dziwne wrazenie, ze czuje ich obecnosc... albo jeszcze cos innego. Szczatkow jej matki tam nie bylo, bo zmarla samotnie w obcych stronach, z dala od Lodowca. Zbyt daleko na przewiezienie ciala. Lecz byla tu Filris i inne Clayry, ktore Lirael znala. -To krypta - powiedziala, patrzac surowo na psa. - Wiedzialam. -To raczej ossuarium - wytlumaczyl pies. - Z tego, co wiem, gdy Clayry wyczuwaja nadchodzaca smierc, opuszcza sie ich w dol na wlasciwa polke, gdzie kopia sobie grob... -Wlasnie ze nie! - przerwala mu wstrzasnieta Lirael. -Chwile smierci znaja w przyblizeniu. A groty przygotowuje zwykle Pallimor i ogrodnicy. Ciotka Kirrith mowi, ze kopanie wlasnej mogily to objaw zlego wychowania... - nagle przestala. - Psie, czy znalazlam sie tu dlatego, ze ujrzaly moja smierc i mam sobie przygotowac grob, bo jestem zle wychowana? -Jak bedziesz dalej wygadywac takie bzdury, to ugryze cie naprawde - warknal pies. - O co ci chodzi z tym umieraniem? -Czuje wokol siebie smierc. Zwlaszcza tutaj - wymamrotala. -W miejscach, gdzie wielu ludzi zginelo lub jest pochowanych, wrota Smierci bywaja uchylone - odparl pies z roztargnieniem. - Krew troche sie burzy, poza tym istnieja Clayry wyczuwajace Smierc. Wlasnie ty masz ten dar. Ale nie powinnas sie bac. -Nie boje sie - odpowiedziala zaskoczona. - To bardziej jak bol albo swedzenie. Sprawia, ze chce podrapac sie albo zrobic cos innego, zeby przestalo. -Nie zajmujesz sie nekromancja, prawda? -Skad! To Wolna Magia. Jest zabroniona. -Niekoniecznie. Clayrowie parali sie dawniej Wolna Magia. Niektorzy nadal to robia - odpowiedzial pies z roztargnieniem. Zlapal jakis trop i weszyl gorliwie wokol nog dziewczyny. -Kto sie para Wolna Magia? - zapytala. Pies nie odpowiadal, zajety weszeniem. - Co tam takiego wyczules? -Magie - odparl pies, podnoszac na chwile leb i zataczajac wokol dziewczyny coraz szersze kregi. - Stare, bardzo stare zaklecia ukryto tutaj, w glebi swiata. Jak bardzo, bardzo... auuu! Ostatnie slowa psa przerwal skowyt, gdy w poprzek rozpadliny buchnal plomien, wypelniajac przestrzen pomiedzy skalnymi zboczami cieplem i swiatlem. Lirael, zupelnie nieprzygotowana, zatoczyla sie i przewrocila w otwartych drzwiach. Chwile pozniej wpadl na nia pies, roztaczajac wokol siebie swad spalonej siersci. W barwnym piekle plomieni wirowaly znaki Kodeksu, plynac zbyt szybko, by mozna bylo dostrzec, co oznaczaja. W pewnej chwili ze sciany ognia zaczely wynurzac sie sylwetki przybierajace ksztalty wojownikow, z jarzacymi sie bialo mieczami. -Zrob cos! - warknal pies. Lecz dziewczyna patrzyla tylko na zblizajacych sie, zahipnotyzowana plomieniami migoczacymi w ich sylwetkach. Teraz domyslila sie, ze sa czescia jednego wielkiego zaklecia Kodeksu, jednego poteznego poslanca zlozonego z wielu czesci. Poslaniec-straznik, podobny do tego przy drzwiach z rozanego drewna. Wstala, poklepala psa po glowie i podeszla blizej ku straszliwemu goracu i straznikom z mieczami z plomieni. -Jestem Lirael - przemowila, przetykajac slowa znakami Kodeksu oznaczajacymi prawde i szczerosc. - Corka Clayrow. Straznicy podniesli miecze, jakby jej salutujac, a fala jeszcze wiekszego goraca poplynela naprzod, odbierajac jej plucom resztki powietrza. Zakrztusila sie, odkaszlnela, cofnela sie o krok i zemdlala. Gdy odzyskala przytomnosc, Podle Psisko mialo wlasnie zamiar polizac ja po twarzy, po raz dziesiaty, sadzac po ilosci sliny na jej policzku. -Co sie stalo? - zapytala, rozgladajac sie nerwowo na boki. Nie bylo sladow ognia, zadnych plonacych straznikow, tylko male znaki swiatla krazyly wokol niej jak gwiazdki. -Salutujac, zuzyli cale powietrze. Mysle, ze ktokolwiek ich stworzyl, spodziewal sie, ze wchodzacy przedstawia im sie przy drzwiach - wyjasnil pies, probujac po raz kolejny polizac Lirael, ktora odpedzila go zdecydowanym gestem. - Albo byli to nadzwyczaj glupi poslancy. Przynajmniej jeden z nich zachowal sie na tyle przytomnie, ze rzucil garstke tych swiatelek. Aha, przy okazji, spalili ci troche wlosow. -A niech to! - krzyknela dziewczyna, przygladajac sie nadpalonym koncom w miejscach, gdzie wystawaly spod szalika. - Ciotka Kirrith na pewno zauwazy! Bede musiala jej powiedziec, ze to od swieczki albo cos w tym rodzaju. Lepiej juz wracajmy. -Jeszcze nie! - zaprotestowal pies. - Nie teraz. Popatrz, swiatla pokazuja droge. Popatrz! To wlasnie musi byc Sciezka Lirael! Podniosla sie i spojrzala tam, gdzie wskazywal - w klasycznej pozie psa mysliwskiego, z jedna noga do przodu i wysunietym pyskiem. Oczywiscie, byla sciezka, a jakze, oswietlona malenkimi swiatelkami Kodeksu wiodacymi dalej wzdluz skalnej polki do miejsca, gdzie Uskok zwezal sie i zapadal w jeszcze glebsza zlowroga ciemnosc. -Naprawde powinnismy wracac - powiedziala, lecz niezdecydowanie, bo przyzywala ja Sciezka. Poslancy przepuscili ja, wiec po drugiej stronie musi byc cos, do czego warto dotrzec. Moze to cos pozwoli jej wreszcie otrzymac dar Widzenia, chociaz wszystkie lata poszukiwan w Bibliotece w niczym jej nie pomogly. Moze w starozytnym sercu ziemi Clayrow bedzie inaczej? -No to chodz - powiedziala, wstajac, z grymasem bolu na twarzy. Na razie dorobila sie tylko siniakow i spalonych wlosow. - Na co czekasz? -Idz przodem - odparl pies. - Jeszcze piecze mnie nos po tych twoich glupich straznikach. Twoi krewni, no nie? Sciezka znaczona swiatelkami prowadzila dalej wzdluz skalnej polki. Uskok zwezal sie, a sciany zblizaly do siebie. W pewnej chwili zeszly sie na tyle blisko, ze Lirael siegnela i dotknela palcami zimnych, wilgotnych, swiecacych skal po obu stronach. Cofnela dlon, gdy okazalo sie, ze poswiata pochodzi od wilgotnych grzybow, ktore sprawialy, ze koniuszki jej palcow zaczely swiecic i smierdziec zgnila kapusta. W miare zwezania sie przejscia sciezka schodzila coraz nizej w dol Uskoku. Wilgotny chlod usunal z twarzy dziewczyny resztki goraca. Jej uszu dochodzil niski dzwiek, cos jak grzmot, ktorego wibracje odczuwala poprzez stopy i ktory nasilal sie w miare pokonywania drogi. Z poczatku myslala, ze wszystko dzieje sie w jej wyobrazni, ze moze to czesc tego, co pies nazywal wyczuciem Smierci, lecz szybko zorientowala sie, ze to ryk pedzacej wody. -Musimy byc gdzies blisko podziemnej rzeki - powiedziala, nerwowo podnoszac glos, zeby przekrzyczec nasilajacy sie grzmot kaskady. Jak wiekszosc Clayrow slabo plywala, a kontakt z woda ograniczal sie do strug wody wyplywajacych z topniejacego lodowca kazdej wiosny. -Jestesmy prawie na miejscu - odparl pies, ktory widzial dalej niz ona na uslanej gwiazdkami sciezce. - Jak mawial poeta: Z najglebszej nocy rzeka mknie wartko, Pedzac przed siebie, chwytajac swiatlo. Pod lodem glebokim do ujscia prze, Wrogowie Krolestwa poczuja jej gniew, Gdy Ratterlin - mocarz objawi moc swa, Jej wody ku delcie do przodu rwa... Hmm, chyba zapomnialem jednej linijki. Poczekaj: Rzeka mknie... -To tutaj jest zrodlo Ratterlinu? - przerwala mu Lirael, wskazujac przed siebie. - Myslalam, ze to wody z topniejacego lodowca. Nie wiedzialam, ze ma zrodlo. -Ma zrodlo. I to bardzo stare. W samym sercu gory, w najglebszej ciemnosci. Stoj! Posluchala go. Jedna dlonia instynktownie chwycila za luzny fald skory na szyi psa, tuz za obroza. Nie wiedziala, dlaczego pies kazal jej sie zatrzymac, dopoki nie poprowadzil jej jeszcze kilka krokow do przodu. W tej samej chwili ryk rzeki zamienil sie w potezny grzmot i krople zimnej piany smagnely ja po twarzy. Dotarli do rzeki. Dalsza droga biegla przez waski mostek pokryty mokrymi, sliskimi kamieniami. Dwadziescia krokow dalej mostek konczyl sie drzwiami. Nie mial barierek i byl wezszy niz dwie stopy. Rozmiary i toczacy sie pod nim nurt rzeki oznaczaly jasno, ze pelnil funkcje przeszkody dla Zmarlych. Zaden z nich nie mogl sie przez niego przedostac. Dziewczyna spojrzala na mostek, na drzwi, potem w dol na wzburzony nurt, odczuwajac strach pomieszany z fascynacja. Ruch pedzacej wody i nieustajacy halas hipnotyzowaly, lecz wreszcie udalo jej sie oderwac wzrok od kipieli. -Nie ide tam! Nie ma mowy! - wrzasnela do psa, przekrzykujac ryk wody. Pies nie zwracal na nia uwagi, wiec Lirael chciala powtorzyc, lecz slowa uwiezly jej w gardle, gdy dostrzegla, ze lapy zwierzecia urosly dwukrotnie i splaszczyly sie. Podle Psisko wygladalo na zadowolone. -Zaloze sie, ze urosly ci przyssawki, jak osmiornicy! - Az wzdrygnela sie na sama mysl. -Pewnie! - odkrzyknal pies, podnoszac jedna noge z chlupotem, ktory doszedl do jej uszu mimo grzmotu wody. - Wyglada mi to na kolejna przeszkode. -No masz! Najwyrazniej pies mial zamiar przejsc na druga strone. Lirael uznala, ze przy pomocy przyjaciela z przyssawkami na nogach przejscie przez most z niemozliwego zmieni sie w niebezpieczne. Wzdychajac, pochylila sie i zdjela buty, mruzac oczy przed falami piany. Obwiazawszy sznurowadla skorzanych butow wokol pasa stanela na kamieniach. Byly bardzo zimne, lecz dziewczyna z ulga wyczula delikatne naciecia, ktore umknely jej uwadze w slabym swietle. Nie jest tak zle, bedzie na czym oprzec stopy. -Zastanawiam sie, przed kim ma nas chronic ten most - powiedziala, ostroznie wsuwajac palce pod obroze, czujac krzepiacy pomruk Magii Kodeksu i jeszcze bardziej krzepiaca mase pewnie trzymajacego sie na nogach psa. Zrobili zaledwie jeden krok, gdy dziewczyna wypowiedziala druga mysl, ktora nie przedarla sie przez otaczajacy ich halas: -Albo kogo ma za zadanie stad nie wypuscic. Rozdzial dwudziesty drugi Sila trojga Drzwi po drugiej stronie mostu otworzyly sie pod dotykiem dloni Lirael. Po raz drugi poczula, jak wnika w nia Magia Kodeksu, lecz nie bylo to przyjazne musniecie poprzednich drzwi ani spokojny dotyk kamiennego portalu u wejscia do Uskoku. Teraz Magia byla bardziej nieufna. Natychmiast po zidentyfikowaniu Lirael drzwi otwarly sie na osciez. Pies zadrzal pod jej dlonia, co zdziwilo ja troche, dopoki nie wyczula charakterystycznego ostrego odoru Wolnej Magii. Naplywal z przodu, lecz byl skrepowany znakami Kodeksu. -Wolna Magia - szepnela z wahaniem. Pies jednak szedl naprzod, ciagnac ja za soba. Niechetnie poszla za nim. Gdy tylko przestapila prog, drzwi zatrzasnely sie. W jednej chwili ryk rzeki ustal, znikly tez swiatelka wytyczajace sciezke. Panowal mrok gestszy niz gdziekolwiek indziej. W takich ciemnosciach trudno nawet wyobrazic sobie swiatlo. Niemal dotykalna ciemnosc napierala na zmysly dziewczyny, co sprawilo, ze przez chwile przestala im wierzyc. Tylko cieply grzbiet psa pod reka mowil jej, ze podloga nie nachylila sie, a ona stoi. -Nie ruszaj sie - szepnal pies. Dziewczyna poczula, jak na chwile przytula pysk do jej nogi, jakby slowne ostrzezenie nie wystarczylo. Odor Wolnej Magii stawal sie coraz intensywniejszy. Lirael jedna dlonia zatkala sobie nos, starajac sie nie wdychac przesyconego nim powietrza, druga zas odruchowo chwycila nakrecana mysz w kieszeni kamizelki. Nie wiedziala, czy istnieje jakakolwiek szansa, ze nawet tak sprytne urzadzenie bedzie w stanie dotrzec stad do Biblioteki. Czula tez narastajaca moc Magii Kodeksu. Silne znaki krazyly w powietrzu jak pylki kwiatow, jarzac sie przycmionym wewnetrznym swiatlem. Wiedziala, ze Wolna Magia i Magia Kodeksu kraza wokol niej, wirujac i przeplatajac sie wzajemnie, tworzac jakies zaklecie, ktorego nie mogla sie domyslic. Skurcz zoladka stopniowo obejmowal i paralizowal pluca. Chciala powoli wciagac i wypuszczac powietrze, zeby uspokoic sie regularnoscia wlasnego oddechu. Lecz bylo ono az geste od dziwnych zaklec i czarow, ktorych sie obawiala. Nagle pojawily sie swiatla - malenkie kruche kulki ognia zrobione z setek cienkich jak wlos kolcow, niby swietliste zonkile tanczace na wietrze, ktorego powiewow dziewczyna nie czula. Z pojawieniem sie swiatel odor Wolnej Magii zelzal, Magia Kodeksu zas nasilila swoje dzialanie i Lirael wziela pierwszy, ostrozny oddech. W dziwnej opalizujacej poswiacie zauwazyla wnetrze osmiokatnej komnaty. Wielka sala nie byla wykuta w zimnej skale w samym sercu gory, jak sie spodziewala. Sciany dekorowaly plytki pokryte delikatnymi wzorami zlotych gwiazd, wiez i srebrnych kluczy. Na gipsowym sklepieniu wymalowano nocne niebo, pelne czarnych, nabrzmialych deszczowych chmur, sunacych w strone siedmiu jasno swiecacych gwiazd. Zauwazyla, ze pod bosymi stopami ma dywan, granatowy, cieply, stanowiacy mily kontrast z chlodna wilgocia kamieni mostu. Na srodku komnaty pysznil sie samotny stol z rozanego drewna, stojacy na trzech cienkich nogach zakonczonych okuciami ze srebra. Na intarsjowanej i gladko wypolerowanej powierzchni lezaly obok siebie: male metalowe pudelko rozmiarow dloni dziewczyny, komplet czegos, co przypominalo wygladem metalowa fletnie Pana, i ksiega oprawiona w granatowa skore ze srebrnymi klamerkami. Blat, a raczej lezace na nim przedmioty stanowily najwyrazniej ognisko magii, bo zonkilowate swiatelka roily sie tam najgesciej, przypominajac lsniaca mgle. -Ty pierwsza - zadecydowal pies, przysiadajac na tylnych lapach. - Chyba po to tu wlasnie przyszlismy. -To znaczy? - zapytala Lirael podejrzliwie, robiac serie glebokich wdechow. Czula sie teraz nieco bezpieczniejsza, lecz komnata przesycona byla magia, ktorej celu nie potrafila rozszyfrowac. W kacikach ust i na czubku jezyka nadal odczuwala posmak Wolnej Magii przypominajacy chlodne zelazo. -Drzwi otwarte, sciezka oswietlona, straznicy nawet cie nie drasneli - tlumaczyl pies, tracajac chlodnym, wilgotnym nosem otwarta dlon dziewczyny. Spojrzal na nia chytrze i dodal: - Wszystko, co lezy na tym biurku, jest dla ciebie. To znaczy, ze nie jest dla mnie. Wiec ja sobie siade, nie, lepiej sie poloze. Obudz mnie, kiedy bedziemy sie zbierac. Przeciagnal sie z luboscia, ziewnal i spoczal na dywanie. Wygodnie ulozony na boku, kilka razy machnal ogonem i wszystko wskazywalo na to, ze zapadl w sen. -Ach, co z ciebie za pies! - wykrzyknela dziewczyna. - Zasnac w takiej chwili! Co zrobie, jak stanie sie cos niebezpiecznego? Pies uniosl jedna powieke i prawie nie poruszajac szczekami, powiedzial: -Obudzisz mnie, to oczywiste. Lirael spojrzala na niego, potem na stol. Najniebezpieczniejszym potworem, jakiego dotychczas spotkala w Bibliotece, byl Stilken, lecz przez kilka lat wedrowek poznala tez inne grozne stworzenia, stare zaklecia Kodeksu, ktore rozpadly sie lub staly sie nieprzewidywalne, mechaniczne pulapki, a nawet zatrute okladki ksiazek. Niebezpieczenstwa tego rodzaju czyhaly na bibliotekarki, ale czegos podobnego dotad nie widziala. Lezacych na biurku przedmiotow strzegly silniejsze zaklecia niz wszystko, z czym miala do czynienia do tej pory, zostaly takze staranniej rzucone i byly tez bardzo stare. Sciany, dywan i stol, a nawet podloge w komnacie pokrywaly kolejne warstwy znakow Kodeksu. Czesc z nich miala przynajmniej z tysiac lat. Czula, ze sa wszedzie, poruszaja sie i mieszaja ze soba. Gdy na chwile zamknela oczy, komnata wydala jej sie niemal Kamieniem Kodeksu, zrodlem Magii, a nie miejscem, na ktore rzucono wiele zaklec. Wiedziala jednak, ze to niemozliwe... Nagle zakrecilo jej sie w glowie i otworzyla oczy. Wokol niej tanczyly znaki Kodeksu, przenikaly przez skore, oddech, tetnily we krwi. Snopy swiatla w ksztalcie zonkili pochylily sie w jej strone jak roslinne pnacza, lagodnie owinely sie jej wokol pasa i powoli popchnely ku stolowi. Magia i gra swiatel sprawily, ze poczula sie, jakby dopiero co zbudzona z ostatniej fazy snu. Nie bylo to jednak nieprzyjemne uczucie. Zostawila spiacego psa i spowita swiatlem postapila kilka krokow do przodu. Nagle znalazla sie przy stole, nie pamietajac, w jaki sposob przebyla dzielacy ja od niego dystans. Oparla dlonie o chlodny, blyszczacy blat. Jak mozna bylo sie spodziewac po Drugiej Asystentce Biblioteki, najpierw siegnela po ksiazke, dotykajac zapiecia. Odczytala tytul "Ksiega pamieci i zapomnienia". Otworzyla klamre, czujac mrowienie Magii Kodeksu i zwracajac uwage na scigajace sie po srebrnej powierzchni znaki. Inne tkwily gleboko w samym metalu. Znaki wiazania i zamykania, znaki palenia i niszczenia. Zanim zdazyla zorientowac sie, jakie wyrazaja zaklecie, klamerka sama sie rozpiela. Ostroznie otworzyla ksiazke i spojrzala na strone tytulowa. Cienki, szeleszczacy papier przewracal sie latwo. Na kartkach widnialy znaki Kodeksu umieszczone tam w czasie produkcji papieru oraz Wolna Magia, skrepowana i przykuta do okladek. Magia obu rodzajow przenikala okladki i skore, a nawet klej i szwy spajajace calosc. Lecz moc czarow ukryta byla przede wszystkim w czcionkach. Widywala juz wczesniej podobne, choc mniej nasycone magia, jak na przyklad "W powloce lwa". Ksiazki tego rodzaju nigdy sie nie konczyly, bo tresc zmieniala sie w zaleznosci od potrzeb, kaprysu autorow, faz ksiezyca lub zmian pogody. Tresci niektorych nie mozna bylo zapamietac, dopoki w rzeczywistosci nie zaszly pewne wydarzenia. Oczywiscie byl to akt zyczliwosci ze strony autorow, bo zwykle zajmowali sie zagadnieniami, o ktorych trudno bylo pamietac kazdego ranka. Gdy zaczela czytac, wokol jej glowy zebraly sie swiatelka, rzucajac dlugie cienie na kartki ksiazki. Przeczytala pierwsza strone, potem nastepna i jeszcze jedna. W mgnieniu oka skonczyla pierwszy rozdzial. Za piecami slyszala ciezki, rytmiczny oddech psa, ktory wydawal sie wspolgrac z tempem przewracania kartek. Kilka godzin lub nawet dni pozniej, bo stracila wszelkie poczucie czasu, przeczytala ostatnia strone i zamknela ksiazke. Klamerka zatrzasnela sie sama. Dzwiek ten sprawil, ze cofnela sie troche, jednak nie odeszla od stolu. Wziela fletnie Pana - male srebrne rurki, z ktorych najkrotsza miala rozmiary mniej wiecej jej malego palca, a najdluzsza byla troche krotsza od reki. Uniosla ja do ust, lecz nie dmuchnela. W ksiazce znalazla instrukcje korzystania z instrumentu, wiedziala tez, ze znaki Kodeksu, poruszajace sie w srebrze, stanowia tylko przykrywke dla czajacej sie w glebi Wolnej Magii. Dotknela po kolei wszystkich rurek, od najmniejszej do najwiekszej, wyszeptala ich nazwy i odlozyla na miejsce. Potem wziela ostatni przedmiot - mala metalowa kasetke ze srebra, z wygrawerowanymi zdobnymi motywami i znakami Kodeksu, ktore przypominaly znaki na ksiazce, grozace zemsta kazdemu, kto otworzylby kasetke, a nie byl wlasciwej Krwi. Wprawdzie nie precyzowaly, o jaka krew chodzi, lecz stwierdzila, ze skoro ksiazka otworzyla sie przed nia, to kasetka tez powinna. Lekko dotknela zatrzasku, cofajac sie troche, gdy wyczula buzujacy wewnatrz plomien Wolnej Magii. Kasetka pozostala zamknieta. Pomyslala, ze ksiega moze sie mylic, ze zle odczytala znaki albo ma niewlasciwa Krew. Zamknela oczy i nacisnela mocniej. Kasetka zadrgala w jej dloniach i rozlozyla sie na dwie polowki, jak male lusterko do ustawienia na stole lub na polce. Otworzyla oczy. Wnetrze jednej polowy kasetki bylo ze srebra, drugiej natomiast nie potrafila opisac. Miejsce, gdzie zwykle znajduje sie gladka, polyskujaca powierzchnia, zajmowal pochlaniajacy swiatlo prostokat... z niczego. Fragment zupelnej ciemnosci. "Ksiega pamieci i zapomnienia" nazywala kasetke Lustrem Ciemnosci. Lirael czytala kiedys o jego zastosowaniach. Lustro Ciemnosci nie dzialalo w tej komnacie ani nigdzie indziej w swiecie Zycia. Mozna zen bylo korzystac tylko w Smierci, dokad Lirael nie wybierala sie wcale, chociaz w ksiazce znalazla instrukcje, jak stamtad wrocic. Smierc byla domena Abhorsenow, nie Clayrow, mimo ze wlasnie to zastosowanie Lustra Ciemnosci moglo miec zwiazek z darem Widzenia. Zamknela kasetke i odlozyla na stol. Zamyslila sie przez chwile, potem wsunela ja do lewej kieszeni kamizelki, gdzie dolaczyla do uchwytu na stalowki, kawalka nawoskowanego sznurka i niebezpiecznie krotkiego olowka. Po chwili wahania wlozyla fletnie Pana do prawej kieszeni z mysza. Na koniec siegnela po ksiazke i wsunela ja za pazuche. Wrocila do Podlego Psiska. Nadszedl czas na powazna rozmowe o tym, co sie wlasciwie dzieje. Ksiega, Lustro Ciemnosci i fletnia Pana lezaly w tej komnacie od tysiaca lat lub dluzej, czekajac w ciemnosci na kogos, kogo Widzieli Clayrowie z przeszlosci, na kobiete imieniem Lirael. Czekajac wlasnie na nia. Rozdzial dwudziesty trzeci Czas klopotow Drzac z zimna, ksiaze Sameth stal w waskim przejsciu dla strazy wokol jednej z dwoch najwyzszych wiez Palacu. Ubrany byl w grube futro, lecz wiatr i tak je przeszywal, a jemu nie chcialo sie rzucac rozgrzewajacego zaklecia Kodeksu. Postanowil sie przeziebic, bo to oznaczaloby niechybnie przerwanie surowego rezimu zajec narzuconego mu przez Ellimere. Na wiezy znalazl sie z dwoch powodow. Po pierwsze, spogladal za horyzont, majac nadzieje, ze ujrzy powracajacych, ojca lub matke. Po drugie, unikal Ellimere i wszystkich innych, ktorzy pragneli zorganizowac mu zycie. Tesknil za rodzicami, nie tylko dlatego, ze mogli go uwolnic od tyranii siostry. Niestety, Sabriel ciagle byla potrzebna w roznych zakatkach Starego Krolestwa, gdzie pojawialy sie klopoty. Wiele razy slyszal, jak ludzie uskarzaja sie na tegoroczna zime. Mieli oczywiscie na mysli nasilona aktywnosc Zmarlych i stworzen Wolnej Magii. Slyszac to, dygotal z przerazenia. Wiedzial, ze patrza uwaznie na niego i dlatego powinien pilnie studiowac "Ksiege Zmarlych", przygotowujac sie do pomocy matce. Pomyslal smetnie, ze nalezaloby teraz wziac sie za nauke, zamiast gapic na pokryte sniegiem dachy miasta i unoszace sie w gore dymy tysiecy domowych ognisk. Od czasu, gdy Ellimere dala mu ksiazke, nawet do niej nie zajrzal. Oprawny w zielona skore tom ze srebrnymi okuciami spoczywal bezpiecznie zamkniety w szafce w warsztacie na wiezy. Myslal o nim codziennie, patrzyl na niego, lecz nie mogl sie zmusic do przeczytania. Prawde mowiac, godziny, ktore powinien byl spedzac na nauce, trwonil na wymyslaniu wymowek. Nie mogl przeczytac tej ksiazki ani nawet marzyc o ponownej wyprawie w Smierc. Ellimere dala mu dwie godziny dziennie na nauke "podstaw Abhorsenow", jak to nazywala. Zamiast tego Sam pisal przemowe za przemowa, w ktorych staral sie wyjasnic swoje uczucia i obawy. Listy do Sabriel, do Touchstone'a, do obojga rodzicow. Wszystkie konczyly w plomieniach. -Po prostu jej powiem - oznajmil Sam podmuchowi wiatru. Nie mowil zbyt glosno na wypadek, gdyby straznicy po drugiej stronie wiezy chcieli go podsluchac. Zreszta i tak juz mysleli, ze marny z niego Ksiaze i nie chcial pogarszac swojego polozenia podejrzeniami o szalenstwo. -Nie, najpierw powiem tacie, a potem mamie - dodal po chwili namyslu. Ale nie bylo to takie latwe. Ledwo Touchstone wrocil z Estwael, juz musial jechac na Poludnie do straznicy w Barhedrin Hill, nieco na Polnoc od Muru. Dochodzily sluchy, ze Ancelstierre zacheca grupy uchodzcow z Poludnia do przekraczania Muru i osiedlania sie w Starym Krolestwie, czyli w rzeczywistosci wydaje ich na pastwe dzikich stworzen i jeszcze gorszych ludzi wloczacych sie po terenach nadgranicznych. Touchstone pojechal, zeby to sprawdzic, dowiedziec sie, co rzeczywiscie zamierza rzad Ancelstierre i uratowac ludzi z Poludnia, jezeli jeszcze jacys zostali przy zyciu. -Glupcy z Ancelstierre - wymamrotal, kopiac mur. Niestety, posliznal sie na skutych lodem kamieniach i przewrocil sie, uderzajac sie bolesnie w lokiec. -Au! - krzyknal. - A niech to! -Wszystko w porzadku, Ksiaze? - zapytal jeden ze straznikow, biegnac ku niemu. W taka pogode nabijane cwiekami podeszwy spisywaly sie znacznie lepiej niz pantofle z kroliczego futra, jakie mial Sam. - Szkoda by bylo, gdybys, panie, zlamal sobie noge. Sam zmarszczyl brwi. Wiedzial, ze zblizajacy sie jego wystep w roli Ptaka Switania stal sie dyzurnym zartem wsrod straznikow. Wzmocnieniu poczucia wlasnej wartosci wcale nie sprzyjal ledwo skrywany chichot obslugi Palacu na widok Ksiecia ani latwosc, z jaka Ellimere wcielila sie w role wspolregentki. Promieniala wdziekiem i pewnoscia siebie wobec wszystkich z wyjatkiem Sama. Niezdarnosc, jaka demonstrowal podczas prob wcielenia sie w Ptaka Switania na obchody Swieta Zimowego Przesilenia, byla tylko jednym z dowodow na to, ze jest znacznie slabszym kandydatem na nastepce tronu niz siostra. Nie mogl wykrzesac z siebie chocby krzty entuzjazmu do tanca, czesto zasypial w sadzie grodzkim, co wiecej, mimo ze byl wybornym szermierzem, jakos nie bardzo chcialo mu sie wznosic na wyzyny umiejetnosci podczas cwiczen ze straznikami. Do Perspektywy tez sie nie przykladal. Ellimere zawsze calym sercem angazowala sie w to, co robi, urabiajac sobie rece po lokcie. Sam postepowal dokladnie odwrotnie, gapiac sie w przestrzen i zamartwiajac wlasna pogmatwana przyszloscia. Czasami zamyslal sie do tego stopnia, ze przerywal prace. -Czy dobrze sie czujesz, Ksiaze? - zapytal straznik. Sam drgnal. Znowu to samo. Gapil sie w przestrzen, myslac o tym, ze to wlasnie robi. -Tak, tak, dziekuje - powiedzial, rozprostowujac odziane w rekawiczke dlonie. - Posliznalem sie i uderzylem w lokiec. -Widac cos ciekawego? - zapytal straznik. Sam przypomnial sobie, ze ma na imie Brel. Byl dosc przyjaznie nastawiony, nie z tych, co tlumia smiech, ilekroc nawinie im sie na oczy w kostiumie Ptaka Switania. -Nic - odparl Sam, krecac glowa. Znow spojrzal na miasto. Za kilka dni mialy sie rozpoczac obchody Swieta Zimowego Przesilenia. Prace nad budowa Mroznego Jarmarku szly pelna para. Pod namiotem na zamarznietej powierzchni jeziora Loesare powstawalo ogromne, ruchliwe miasto. Na Mroznym Jarmarku bylo wszystko - wozy z zywymi obrazami, aktorzy, zonglerzy, klauni, muzycy i magicy, wystawy i gry, nie wspominajac o potrawach z najdalszych krancow Starego Krolestwa. Jezioro Loesare zajmowalo dziewiecdziesiat akrow centralnej doliny Belisaere, lecz Mrozny Jarmark wychodzil poza jego granice, na czesc ogrodow miejskich nad jego brzegami. Sam zawsze lubil Mrozny Jarmark, lecz teraz zupelnie stracil dla niego zainteresowanie. Czul tylko wszechogarniajacy chlod i depresje. -Ale zabawa - mowil Brel, klaszczac w dlonie dla ogrzania sie. - Wyglada na to, ze swieto bedzie calkiem niezle w tym roku. -Mozliwe - odparl Sam ponuro. Ostatniego dnia bedzie musial odtanczyc role Ptaka Switania. Mial za zadanie niesc zielona galazke Wiosny na koncu korowodu Zimy - za Sniegiem, Gradem, Lodem, Mgla, Burza i Mrozem. Wszyscy inni zawodowo tanczyli na szczudlach, wiec nie tylko przewyzszali go swoimi umiejetnosciami, lecz takze nie przepuszczali zadnej okazji, zeby zademonstrowac brak wprawy Sama. Taniec Zimy byl dlugi i skomplikowany. Korowod tancerzy mial do pokonania cale dwie mile kretych drozek Jarmarku. W rzeczywistosci byl jednak dluzszy ze wzgledu na powtorki, bo szesc duchow Zimy uwijalo sie wokol Ptaka i staralo sie przedluzyc swoja pore roku, wykradajac mu galazke Wiosny spod zlotego skrzydla albo starajac sie go przewrocic za pomoca szczudel. Do tej pory odbyly sie dwie proby generalne. Duchy Zimy mialy udawac, ze nie potrafia przewrocic Ptaka, jednak nie zmienialo to faktu, iz potykal sie o wlasne nogi. Przed koncem pierwszej proby zdazyl przewrocic sie trzykrotnie, dwa razy zlamal dziob, nie wspominajac o zmierzwionych piorach. Druga proba poszla jeszcze gorzej - wpadl na tancerke odgrywajaca role Lodu i stracil ja ze szczudel. Jej zmienniczka nawet nie chciala z nim rozmawiac. -Mowia, ze trudne proby wroza latwy taniec - zauwazyl Brel. Sam pokiwal tylko glowa i uciekl wzrokiem w bok. Na horyzoncie nie bylo widac nawet sladu Papierowego Skrzydla ani na poludniowej drodze konnego oddzialu niosacego krolewski sztandar. Wypatrywanie rodzicow bylo strata czasu. Brel odkaszlnal w rekawice i wznowil miarowy obchod wiezy. Trabka sygnalowa podskakiwala lekko na plecach za kazdym krokiem. Sam zszedl na dol. Znow spozni sie na probe. Brel nie mial racji, mowiac o trudnych probach i latwych tancach. Sam mylil sie i potykal przez caly czas. Tylko profesjonalizm i energia Szesciu Duchow uratowaly wystep przed calkowita klapa. Zgodnie z tradycja, po zakonczeniu uroczystosci wszystkich artystow podejmowala w Palacu rodzina krolewska, lecz Sameth wybral samotnosc. Wystarczajaco mu dopiekli podczas prob, a on sam wcale sie nie popisal, na co mial zreszta dowody w postaci siniakow. Byl przekonany, ze pod koniec tanczaca role Lodu, siostra tej, ktora przewrocil podczas proby, umyslnie walnela go szczudlem. Zamiast udac sie na uroczysty obiad Sam umknal do warsztatu w wiezy. Starajac sie zapomniec o klopotach, zabral sie za konstruowanie szczegolnie intrygujacej magiczno-mechanicznej zabawki. Ellimere wyslala po niego pazia, ale nic wiecej nie mogla zrobic. Bardziej zdecydowane dzialania z pewnoscia wywolalyby maly kryzys, wiec dala mu spokoj - przynajmniej na ten wieczor. Ale nastepnego dnia ani pozniej nie chciala dostrzec, ze zly humor brata ma zrodlo w prawdziwych klopotach i zwalila mu na glowe mnostwo dodatkowych obowiazkow. Co gorsza, zaczela mu podsylac siostry wlasnych przyjaciolek, najwyrazniej sadzac, ze frasunkom brata najlepiej zaradzi kobieta. Oczywiscie Sam natychmiast zapalal instynktowna niechecia do dziewczat usadzanych obok niego podczas posilkow, jak rowniez tych, ktore zupelnie przypadkowo zagladaly do jego pracowni z prosba o naprawe peknietych zapinek przy bransoletkach czy broszkach. Zamartwial sie tym, ze nie moze zaczac czytac "Ksiegi Zmarlych" i niecierpliwie wyczekiwal powrotu matki, co pozostawialo mu niewiele energii na przyjazn, nie wspominajac o romantycznych uniesieniach. Zyskal reputacje nadetego sztywniaka nie tylko wsrod mlodych kobiet przedstawianych mu przez Ellimere, lecz takze wsrod wszystkich rowiesnikow w Palacu. Nawet ci, ktorzy zaliczali sie do grona jego przyjaciol w minionych latach, gdy przyjezdzal do domu na wakacje, przestali dobrze sie czuc w jego towarzystwie. Sam, uwiklany we wlasne klopoty i zajety oficjalnymi obowiazkami, prawie nie zauwazal, ze nikt nie szuka jego towarzystwa. Od czasu do czasu rozmawial z Brelem, bo czesto bywali na wiezy w tych samych porach. Na szczescie straznik nie byl z natury zbyt rozmowny, dlatego nie przeszkadzalo mu usposobienie Sama ani jego sklonnosci do gapienia sie na miasto i na zatoke. -Dzisiaj sa twoje urodziny, Ksiaze - powiedzial Brel pewnego jasnego i bardzo chlodnego poranka. Sam przytaknal. Dzien ten wypadal dwa tygodnie po Swiecie Zimowego Przesilenia, wiec urodziny zawsze pozostawaly w cieniu wiekszego swieta. A w tym roku byly jeszcze skromniejsze ze wzgledu na przedluzajaca sie nieobecnosc Sabriel i Touchstone'a. Co prawda przyslali listy i prezenty, ale zaden nie ucieszyl Sama, zwlaszcza ze dostal wymowna peleryne w czerwono-granatowa krate. Na granatowym tle znajdowaly sie srebrne klucze Abhorsenow, na czerwonym zas - zloty zamek krolewski. Drugim prezentem byla ksiazka zatytulowana "Petanie zywiolow Wolnej Magii" Merchane'a. -Dostales jakies fajne prezenty, Ksiaze? - zapytal Brel. -Peleryne. I ksiazke. -Aha. Zadnego psa albo chociaz miecza? - Poklepal sie rekami po ciele, zeby ozywic krazenie krwi. Sam pokrecil glowa. Nie mial ochoty na psa ani na miecz, ale nawet one bylyby cenniejsze od tego, co dostal. -Ksiezniczka Ellimere na pewno wymysli cos innego - pocieszyl go Brel po dlugiej, pelnej namyslu przerwie. -Nie watpie. Znowu zorganizuje mi jakies dodatkowe zajecia. Brel znow poklepal sie dlonmi, przegladajac horyzont z poludnia na polnoc. -Wszystkiego najlepszego - powiedzial, gdy skonczyl. - Ile to juz lat? Osiemnascie? -Siedemnascie. -Aha - Brel ruszyl na druga strone, zeby powtornie zbadac horyzont. Sam zszedl na dol. Ellimere zorganizowala dla niego przyjecie urodzinowe w Wielkiej Sali, lecz byla to nieciekawa impreza, glownie ze wzgledu na przygnebienie Sama. Nie chcial tanczyc, bo byl to jedyny dzien, gdy mogl odmowic, co zgodnie z miejscowym obyczajem oznaczalo, ze nikomu innemu tez nie wypada tanczyc. Nie chcialo mu sie otwierac prezentow przy wszystkich i tylko bawil sie pieczonym miecznikiem z cytryna i chrupkim pieczywem z maslem, kiedys swoim ulubionym daniem. W sumie zachowywal sie jak rozpieszczony siedmiolatek, a nie siedemnastoletni mlody mezczyzna. Zdawal sobie z tego sprawe, lecz nie mogl sie powstrzymac. Po raz pierwszy od kilku tygodni mogl nie sluchac rozkazow Ellimere lub, jak je nazywala, zdecydowanych sugestii. Przyjecie skonczylo sie wczesniej, niz planowano. Sam poszedl prosto do warsztatu, nie zwracajac uwagi na szepty ani porozumiewawcze spojrzenia. Nie obchodzilo go, co mysla inni, chociaz byl swiadom, ze spod zsunietego na oczy kaptura bacznie przyglada mu sie Jall Oren. Wspolregent z pewnoscia doniesie rodzicom o popisach Sama, skoro tylko wroca, jesli nie zdecyduje wczesniej przekazac im niezbyt przychylnego sprawozdania na temat dziwnego zachowania Ksiecia. Ale pal licho, najgorsze nastapi dopiero wtedy, kiedy matka dowie sie prawdy. Sam obawial sie wybiegac mysla naprzod. Nie wyobrazal sobie, co sie stanie. Jaka czeka go przyszlosc? Krolestwo musi miec nastepce tronu i nastepce Abhorsenow. Jak widac, Ellimere doskonale spelnia sie w roli regentki, wiec Sam musi zostac Abhorsenem. Tylko nie moze. Nie zeby nie chcial, jak pomysla sobie wszyscy. Po prostu nie udzwignie tego ciezaru. Tego wieczoru, podobnie jak kilkadziesiat razy wczesniej, otworzyl szafke po lewej stronie stolu roboczego i zebral sily, by spojrzec na "Ksiege Zmarlych". Stala na polce, rozsylajac wokol zlowroga zielona poswiate, silniejsza od blasku znakow Kodeksu na suficie. Wyciagnal reke w jej strone, troche jak mysliwy probujacy poglaskac po glowie wilka i majacy prozna nadzieje, ze to pies. Palcami dotknal srebrnej klamry i tkwiacych w niej znakow Kodeksu, lecz zanim zdolal zrobic cos wiecej, dostal gwaltownych dreszczy i ogarnal go chlod. Staral sie uspokoic i nie zwracac na to uwagi, ale nie potrafil. Cofnal dlon i wrocil na swoje miejsce przy kominku, gdzie przycupnal w przygnebieniu, obejmujac kolana. Tydzien po urodzinach dostal list od Nicka, a raczej resztki listu, bo przyjaciel napisal go na papierze produkowanym sposobem przemyslowym, ktory jak wiekszosc wytworow ancelstierranskiej technologii, zaczal sie rozpadac na pojedyncze wlokna po drugiej stronie Muru. Wczesniej czesto radzil mu uzywac papieru czerpanego, lecz Nick zawsze o tym zapominal. Ale i tak zostalo dosc tekstu, by Sam mogl sie domyslic, ze przyjaciel prosi go o pomoc w zalatwieniu wiz do Starego Krolestwa dla siebie i sluzacego. Chcial przekroczyc Mur w dzien Zimowego Przesilenia i bylby wdzieczny, gdyby Sam mogl odebrac go z przejscia. Rozpogodzil sie. Nick zawsze potrafil go rozchmurzyc. Natychmiast zajrzal do almanachu, zeby sprawdzic, jaki dzien w Starym Krolestwie odpowiada Zimowemu Przesileniu w Ancelstierre. Stare Krolestwo wyprzedzalo Ancelstierre o cala pore roku, ale zdarzaly sie odstepstwa od tej reguly, ktore wymagaly dokladnego sprawdzania dat, zwlaszcza, co do zrownania dnia z noca i w okresach przejsciowych miedzy porami roku. Almanachy dat Starego Krolestwa i Ancelstierre, podobne do ksiegi, ktora mial Sam, byly kiedys prawie nieosiagalne, lecz dziesiec lat temu Sabriel udostepnila swoj krolewskim drukarzom, ktorzy uzupelnili go jej wlasnymi notatkami oraz komentarzami wczesniejszych Abhorsenow. Przygotowanie do druku trwalo dosc dlugo i pochlonelo wiele pracy, lecz wynik koncowy okazal sie zadowalajacy mimo poniesionych kosztow. Atrakcyjna szata graficzna, wyrazna, lekko wklesla czcionka na szeleszczacym papierze robily wrazenie. Sabriel i Touchstone starannie dobierali osoby, ktore wyrozniono takim prezentem, dlatego Sam byl dumny, gdy dostal jeden z nich na urodziny. Na szczescie w almanachu znalazla sie dokladna data zamiast rownan do samodzielnego obliczenia, co wymagalo obserwacji Ksiezyca i kilku dosc skomplikowanych czynnosci. Zimowe Przesilenie w Ancelstierre wypadalo w Dzien Okretow w trzecim tygodniu wiosny w Starym Krolestwie. Od tej daty dzielilo ich jeszcze dobrych kilka tygodni, lecz przynajmniej Sam mial z czego sie cieszyc. List troche poprawil mu nastroj. Zrobil sie milszy dla wszystkich mieszkancow Palacu z wyjatkiem Ellimere. Zima minela, a zadne z rodzicow nie wrocilo do domu, nie bylo takze wiekszych burz ani przeszywajacego do szpiku kosci zimna, przychodzacego czasem z Polnocy, kiedy przyplywaly stada wielorybow, nie zapuszczajacych sie zwykle na wody Morza Saere. Jezeli chodzi o pogode, miniona zima zaliczala sie raczej do lagodnych. Mimo to mieszkancy Krolestwa narzekali, ze tak zlej pory roku nie widzieli od dawna. W Krolestwie dalo sie zaobserwowac znacznie wiecej niepokojow niz przez ostatnie dziesiec lat, i to takich, ze przywodzily na mysl pierwsze dni panowania Touchstone'a. Pani Finney, opiekunka jastrzebi pocztowych, miala pelne rece roboty. Ptaki musialy latac bez przerwy tam i z powrotem, zeby przeniesc wszystkie pilne wiesci, w zwiazku z czym byla bardziej poirytowana i niewyspana niz zwykle. W wielu listach powtarzaly sie doniesienia o Zmarlych i o stworzeniach Wolnej Magii. Znaczna ich czesc okazywala sie nieprawdziwa, lecz rownie wiele, zbyt wiele, bylo prawdziwych i wszystkie wymagaly interwencji Sabriel. Nadchodzily tez inne niepokojace Sama wiesci. Jeden z listow od ojca przypomnial mu ten straszliwy dzien w Strefie Ochronnej Muru, kiedy Zmarli Poludniowcy zaatakowali jego druzyne krykieta i gdy spotkal w Smierci nekromante. Sam zabral ze soba na wieze ten list, zeby sie zastanowic. Jeden fragment przeczytal trzykrotnie. Armia Ancehtierre, dzialajac zapewne na polecenie rzadu, pozwolila grupie "ochotnikow" z Poludnia wejsc do Starego Krolestwa przez jedno ze starych przejsc w Murze, czym pogwalcili wczesniej zawarte umowy i postapili bardzo nierozsadnie. Jak widac, Corolini zdobyl sobie szersze poparcie i w ten sposob przygotowuje grunt pod plan wyslania wszystkich uchodzcow z Poludnia do Krolestwa. Staralem sie uniemozliwic dalsze przejscia i wzmocnilem straze w Barhedrin, ale nie ma gwarancji, ze z Ancehtierre nie przyjdzie wiecej Poludniowcow. Przynajmniej general Tindall obiecal, ze opozni wszelkie takie proby i ostrzeze nas, gdy tylko bedzie mogl. Ponad tysiac Poludniowcow przeszlo juz na nasza strone Muru. Wyprzedzaja nas przynajmniej o cztery dni. Mowi sie, ze wyszli im na spotkanie "miejscowi przewodnicy", lecz nie pozwolono na to zadnemu ze zwiadowcow ze Strefy, wiec nie wiem, czy w ogole byli to ludzie. Wyruszymy ich tropem, ale cala ta sprawa bardzo brzydko pachnie. Jestem pewien, ze po naszej stronie Muru dziala przynajmniej jeden czarnoksieznik Wolnej Magii, a przejscie, z ktorego korzystali Poludniowcy, jest polozone najblizej miejsca, gdzie razem z kolegami wpadliscie w zasadzke. Nekromanta - pomyslal Sam, skladajac list. Cieszyl sie, ze slonce swieci jasno i ze jest w Palacu, chronionym przez zaklecia, straze i plynaca wode. -Zle wiesci? - zapytal Brel, ktory stal przy Ksieciu od dluzszego czasu. -Po prostu wiesci - odparl Sam, lecz nie potrafil ukryc drzenia rak. -Krol i Abhorsen poradza sobie - zakomunikowal Brel z pelnym zaufaniem. -Gdziekolwiek by nie byli - dokonczyl Sam. Schowal list do plaszcza i wrocil do siebie na dol, do warsztatu, gdzie mogl sie zatracic w dopieszczaniu malenkich szczegolow, wymagajacych pelnej koncentracji i sprawnosci rak. Z kazdym dniem przekonywal sie coraz bardziej, ze musi wreszcie otworzyc "Ksiege Zmarlych". Jak mozna sie bylo spodziewac, rodzice Sama wrocili do domu pewnego pieknego wiosennego wieczoru, gdy zszedl juz z wiezy po skonczonej warcie Brela. Wiatr zmienil kierunek na wschodni, Morze Saere z zimowej czerni przechodzilo w letni turkus, zachodzace slonce bylo juz cieplejsze, a jaskolki, zamieszkujace strome klify, wykradaly klaczki welny z podartego koca Sama na swoje gniazdka. Sabriel przybyla pierwsza. Przeleciala nisko nad dziedzincem, na ktorym spocony jak mysz Sam cwiczyl z Cynel, jedna z lepszych strazniczek, czterdziesci osiem mozliwosci ataku i obrony. Cien Papierowego Skrzydla zaskoczyl ich oboje, lecz kobieta opanowala sie znacznie szybciej niz przeciwnik i zadala decydujacy cios. Wreszcie nadszedl sadny dzien dla Sama. Wszystkie przygotowane wczesniej przemowy, tlumaczenia i listy ulecialy w niepamiec, jakby przeciwniczka naprawde go ogluszyla, zamiast tylko trafic drewnianym mieczem w oklejony miekkimi podkladkami helm. Popedzil do srodka, zeby zrzucic z siebie cwiczebna zbroje, gdy od Poludniowej Bramy rozlegl sie dzwiek trab. Najpierw pomyslal, ze to na czesc matki, ale po chwili uslyszal nastepny sygnal, tym razem od strony Zachodniego Dziedzinca, gdzie musiala wyladowac Sabriel w Papierowym Skrzydle. Wiec fanfary od Poludniowej Bramy oznajmialy przybycie Krola. Nikomu innemu nie przyslugiwaly takie honory na powitanie. Rzeczywiscie, byl to Touchstone. Sameth spotkal sie z nim dwadziescia minut pozniej w prywatnym letnim ogrodzie rodziny - duzej komnacie z pojedynczym oknem, wychodzacym na miasto zamiast na morze, polozonej trzy pietra nad Wielka Sala. Gdy w komnacie pojawil sie Sam, Touchstone patrzyl na swoja stolice. Przystanal i chlonal cudowny widok lamp oliwnych na tle poswiaty znakow Kodeksu. Byla to jedna z najpiekniejszych chwil w Belisaere - pora zapalania swiatel w cieply wiosenny wieczor. Touchstone jak zwykle wygladal na zmeczonego, chociaz zdazyl juz zdjac zbroje, rozpakowac sie i umyc. Mial na sobie szlafrok w stylu Ancelstierre. Z kreconych wlosow skapywala woda po pospiesznej kapieli. Usmiechnal sie, widzac syna i uscisnal mu dlon. -Lepiej wygladasz - zauwazyl Touchstone, widzac policzki Sama zarumienione od cwiczen. - Mialem nadzieje, ze tej zimy nauczysz sie tez pisac listy. -Mhm - odmruknal Sam. Przez cala zime wyslal ojcu tylko dwa i kilka dopiskow do bardziej regularnej korespondencji siostry, ale ani w listach, ani w dopiskach nie bylo nic ciekawego czy osobistego. Prawde mowiac, napisal do ojca kilka bardziej osobistych listow, lecz podobnie jak te do matki, skonczyly w ogniu kominka. -Tato, ja... - Sam rozpoczal z wahaniem i poczul wielka ulge, gdy zaczal poruszac temat, ktory gnebil go przez cala zime. - Tato, nie moge... Zanim mogl kontynuowac, do pokoju wpadla Ellimere. Zamknal usta i poslal siostrze grozne spojrzenie, ale ona nie zwracala na niego uwagi i popedzila prosto do ojca, obejmujac go z wyrazna ulga. -Tato, tak sie ciesze, ze wrociles - powiedziala. - I mama tez! -Wielka szczesliwa rodzinka - mruknal Sam pod nosem. -A to co ma znaczyc? - zapytal Touchstone z nutka surowosci w glosie. -Nic takiego - odparl Sam. - Gdzie mama? -Na podziemnym jeziorze - odparl z wolna Touchstone. Jedna reka obejmowal Ellimere, a druga przyciagnal Sama do siebie. - Nie chcialem was martwic, ale musiala pojsc do Wielkich Kamieni Kodeksu, bo jest ranna... -Ranna?! - wykrzykneli razem, odwracajac sie rownoczesnie ku ojcu i tworzac wraz z nim ciasny trojkat. -Niezbyt powaznie - dodal pospiesznie Touchstone. - Ukaszenie w noge przez jakiegos Zmarlego, ale nie mogla od razu zajac sie soba i rana zaczela sie jatrzyc. -Czy... ona... - dopytywala sie z niepokojem Ellimere, przygladajac sie niepewnie wlasnej nodze. Z wyrazu jej twarzy mozna bylo wnosic, ze trudno jej wyobrazic sobie Sabriel ranna, a do tego niezupelnie panujaca nad soba i wszystkim dookola. -Nie, nie straci nogi - uspokoil ich ojciec. - Musiala pojsc do Wielkich Kamieni Kodeksu, bo oboje bylismy po prostu zbyt zmeczeni, zeby rzucic konieczne zaklecia uzdrawiajace. Ale znajdziemy na to czas. Poza tym, to najlepsze miejsce na prywatna rozmowe, na nasza rodzinna narade. Podziemne jezioro, w ktorym zanurzonych bylo szesc Wielkich Kamieni Kodeksu, stanowilo serce Starego Krolestwa. Do Kodeksu, zrodla czystej magii, mozna bylo wejsc w kazdym miejscu Krolestwa, lecz obecnosc zwyklych Kamieni Kodeksu znacznie ulatwiala sprawe, bo pelnily one role jakby kanalow przesylowych mocy. Wielkie Kamienie Kodeksu wydawaly sie zrobione z Kodeksu, a nie tylko z nim powiazane. Jesli Kodeks zawieral w sobie i opisywal wszystkie zyjace rzeczy, wszystkie mozliwosci i istnial wszedzie, to jednak koncentrowal sie szczegolnie w Wielkich Kamieniach, w Murze i linii Krwi rodziny krolewskiej, jak rowniez u Abhorsenow i Clayrow. Kiedy dwa z Wielkich Kamieni zniszczyl Kerrigor i rodzinie krolewskiej zajrzalo w oczy widmo zaglady, Kodeks takze oslabl, pozwalajac czarnoksieznikom Wolnej Magii i Zmarlym na wieksza swobode. -Czy nie byloby lepiej spotkac sie tutaj, kiedy mama rzuci juz zaklecie? - zapytal Sam. Mimo roli, jaka spelnialo w Krolestwie podziemne jezioro, nigdy go nie lubil, nawet zanim jeszcze zaczal bac sie Smierci. Same Kamienie podnosily na duchu i rozgrzewaly, podobnie jak ciepla obmywajaca je woda, lecz reszta jeziora byla zimna i straszna. Wlasnie w tym miejscu Kerrigor pozbawil zycia matke i siostry Touchstone'a. Znacznie pozniej zginal tam ojciec Sabriel. Sam nie chcial nawet myslec, jak wygladal ich swiat, gdy dwa Kamienie byly zniszczone, a Kerrigor czail sie w ciemnosci z bestiami nekromantow i Zmarlymi slugami. -Nie - odparl Touchstone, ktory mial przeciez wiecej powodow do obaw niz jego syn. Wiele lat temu przezwyciezyl strach, naprawiajac zniszczone Kamienie wlasna krwia i skrawkami ledwo zapamietanej magii. - To jedyne miejsce, w ktorym z pewnoscia nikt nas nie podslucha. Jest zbyt wiele rzeczy, o ktorych wy powinniscie wiedziec, a inni nie. Wez grzane wino, Sameth. Przyda sie. -Nie przebierzesz sie? - zapytala Ellimere, gdy Touchstone podszedl do niszy za kominkiem po lewej stronie. Odwrocil sie, spojrzal na szlafrok, na dwa miecze zatkniete za pas, wzruszyl ramionami i zrobil krok do przodu. Corka z westchnieniem poszla za nim i oboje znikneli w ciemnosci za paleniskiem. Sam nachmurzyl sie i wzial kamionkowy dzban grzanego wina z przyprawami, a potem przytknal dlon do sciany. W powietrzu zawirowaly znaki Kodeksu, ukazaly sie drzwi i zaklecie strzegace pozwolilo mu wejsc. Uslyszal stukot butow ojca i siostry schodzacych po stu piecdziesieciu szesciu stopniach do podziemnego jeziora, Wielkich Kamieni i do Sabriel. Rozdzial dwudziesty czwarty Zimna woda, stary Kamien Podziemne jezioro bylo wlasciwie ogromna kamienna komora zalana woda i pograzona w ciszy. Na srodku staly Kamienie Kodeksu, niewidoczne z miejsca, w ktorym schody z Palacu zanurzaly sie w wodzie. Z zakratowanych otworow wysoko w gorze wpadaly snopy swiatla, rzucajac kregi na gladka jak lustro powierzchnie wody. Pomiedzy swietlistymi plamami wznosily sie wysokie na szescdziesiat stop kolumny z bialego marmuru podtrzymujace sklepienie. Woda byla jak zwykle przejrzysta. Pomagajac ojcu odwiazac lodke zacumowana przy stopniach wiodacych do Palacu, Sam zanurzyl dlon i zauwazyl, ze na chwile zalsnily na niej znaki. Cale jezioro przenikala magia Wielkich Kamieni Kodeksu, osiagajac przy srodkowych kregach takie stezenie, ze woda nie byla juz ani zimna, ani nawet mokra. Lodka, jedna z dwoch na podziemnym jeziorze, bardziej przypominala tratwe z pozlacanymi galkami w kazdym rogu. Z drugiej korzystala teraz Sabriel. Musiala wyplynac na srodek jeziora, w miejsce, gdzie Wielkie Kamienie Kodeksu tetnily milionami znakow, rzucajac slaba poswiate, ktora nie mogla mierzyc sie intensywnoscia z odbitym swiatlem slonecznym padajacym z gory. Dostrzec ja mozna bylo dopiero z bliska, za trzecia linia kolumn. Touchstone odwiazal cume, polozyl dlon na deskach pokladu i szepnal zaklecie. Na spokojnej powierzchni wody pojawily sie kregi i tratwa poruszyla sie bezglosnie, biorac kurs na srodek jeziora. Posuwala sie jakby popychana niewidzialnymi rekami lub podwodnym nurtem, z tym ze w jeziorze nie bylo zadnych takich pradow. Touchstone, Sam i Ellimere stali blisko siebie na srodku tratwy, od czasu do czasu pochylajac sie dla rownowagi, gdy kiwala sie i kolysala. W ten sam sposob zmarle ciotki i babka Sametha zmierzaly na spotkanie Smierci. Stojac na tratwie, moze nawet na tej samej - myslal - teraz naprawionej i odnowionej, nie podejrzewajace niczego, prosto w pulapke zastawiona przez Kerrigora. Poderznal im gardla i lapal krew w zlote naczynie. Krolewska krew. Krew, ktora posluzyla mu do zniszczenia Kamieni Kodeksu. Krew umozliwila zniszczenie Kamieni i krew pomogla je naprawic. Sam spojrzal katem oka na ojca i zastanawial sie, jak tego dokonal. Trzy tygodnie samotnej pracy w podziemiach. Kazdego rana bral nasycony znakami Kodeksu sztylet i otwieral nim dopiero co zabliznione naciecia na dloniach z dnia poprzedniego, ktore pozostawily po sobie biale blizny od czubka malego palca po poduszke kciuka. Kaleczyl dlonie i rzucal zaklecia, ktorych nie znal dokladnie, zaklecia bardzo grozne dla rzucajacego nawet wtedy, gdy wszystkie Kamienie byly nietkniete. Zastanawial sie nad rola krwi, ktora plynie w jego zylach. Czul sie dziwnie ze swiadomoscia, ze jego walace teraz w piersi serce w pewnym sensie jest czescia Wielkich Kamieni. Jak niewiele wiedzial o tajemnicach Kodeksu! Na przyklad, dlaczego krew krolewska oraz Abhorsenow i Clayrow rozni sie od krwi zwyklych ludzi - nawet Magow Kodeksu, ktorych krew wystarczala do naprawy lub uszkodzenia tylko mniej waznych Kamieni? Trzy linie krwi znane byly jako Wielkie Kodeksy, podobnie jak Wielkie Kamienie i Mur. Ale dlaczego? Dlaczego ich krew zawiera Magie Kodeksu, magie, do ktorej nie da sie dotrzec z ogolnodostepnego Kodeksu? Sama od zawsze fascynowala Magia Kodeksu, zwlaszcza tworzenie z jej pomoca roznych przedmiotow, lecz im czesciej z niej korzystal, tym bardziej uswiadamial sobie, jak niewiele wie. Znaczna czesc wiedzy na temat Kodeksu zaginela bez sladu w czasie dwustu lat bezkrolewia. Touchstone przekazal synowi wszystko, co udalo mu sie odkryc, ale sam specjalizowal sie w magii bitewnej, nie zas w tworzeniu czy w glebszych tajemnicach. W chwili smierci Krolowej byl Straznikiem Krolewskim, ksieciem z nieprawego loza, a nie magiem. Potem zostal uwieziony na dwiescie lat w galionie statku, podczas gdy Krolestwo powoli staczalo sie w zamet. Touchstone opowiadal, ze udalo mu sie naprawic Wielkie Kamienie, bo same chcialy dac sie naprawic. Z poczatku popelnil wiele bledow. Udalo mu sie przezyc tylko dzieki wsparciu mocy Kamieni. Mimo to naprawa trwala dlugo i kosztowala go wiele lat zycia, nie wspominajac sporej liczby siwych wlosow na glowie. Tratwa minela dwie kolumny i oczy Sama z wolna przyzwyczajaly sie do dziwnego polmroku. Widzial juz szesc Kamieni, wielkich, srebrzystoszarych monolitow. Ich nieregularne ksztalty znacznie odbiegaly od gladkiej powierzchni kolumn i siegaly zaledwie jednej trzeciej ich wysokosci. W srodku wewnetrznego kregu Kamieni znajdowala sie druga tratwa, lecz gdzie Sabriel? Nagle zdjelo go przerazenie. Nie zauwazyl matki i mysli same powedrowaly ku Kerrigorowi. Znow przyjal ludzka postac i wciagal babke Sama - Krolowa - w ciemna i krwawa smierc. Moze Touchstone tak naprawde nie jest Touchstone'em, lecz czyms innym, co przyjelo jego cielesna forme... Cos poruszylo sie na tratwie przed nimi. Sam, ktory nieswiadomie wstrzymal oddech, zakrztusil sie, sadzac, ze jego najgorsze obawy wlasnie sie spelniaja. Cokolwiek to bylo, bez rak i bez glowy, nie mialo ludzkiej postaci i siegalo mu zaledwie do pasa. Kawalek poruszajacej sie ciemnosci siedzial tam, gdzie powinna byc teraz jego matka... W tej samej chwili Touchstone klepnal go w plecy. Sam wzial oddech, a postac na drugiej tratwie rzucila zaklecie swiatla, ktore rozblyslo w gorze jak malenka gwiazdka, pokazujac, kim jest. Sabriel siedziala otulona granatowa oponcza. Swiatlo wydobywalo z mroku jej twarz i znajomy usmiech. Lecz nie byl on wolny od trosk, promieniejacy zadowoleniem. Wygladala na znacznie bardziej zmeczona niz dotad. Zawsze byla blada, a teraz w swietle Kodeksu jej skora sprawiala wrazenie przezroczystej, po twarzy plynely lsniace struzki potu, zdradzajacego cierpienie. Po raz pierwszy Sam dostrzegl siwe kosmyki w jej wlosach i uderzyla go swiadomosc, ze nie jest wieczna i ze pewnego dnia sie zestarzeje. Miala przy sobie pas, pod reka uchwyty dzwonkow, miecz i maly plecak. Tratwa z Krolem, Samem i Ellimere wplynela do kregu miedzy dwoma Kamieniami. Mijajac je, az poderwali sie, czujac od nich gwaltowny przyplyw energii i mocy. Uszlo z nich prawie cale zmeczenie. Samowi udalo sie nawet opanowac strach i poczucie winy, jakie towarzyszyly mu przez cala zime. Czul sie bardziej pewny siebie, jak dawniej. Nie mial takiego uczucia od czasu, gdy wyszedl na boisko na ostatni mecz krykieta. Sabriel nie wstala, lecz wyciagnela ku nim dlonie. Chwile pozniej obejmowala juz Ellimere i Sama, a tratwy zakolysaly sie niebezpiecznie od naglego ruchu i entuzjastycznych pozdrowien. -Ellimere! Sameth! Ciesze, ze was widze i bardzo mi przykro, ze tak dlugo mnie nie bylo - powiedziala Sabriel, gdy oslably pierwsze mocne usciski. -Wszystko w porzadku, mamo - odparla Ellimere tonem takim, jakby to ona byla matka, a Sabriel jej corka. - To my martwilismy sie o ciebie. Pokaz nam noge. Zaczela podnosic oponcze, lecz Sabriel powstrzymala ja w chwili, gdy do nozdrzy Sama dotarl lekki, nieprzyjemny odor rozkladajacego sie miesa. -Jeszcze wyglada nieladnie - powiedziala. - Rana zadana przez Zmarlych szybko sie jatrzy. Ale z pomoca Wielkich Kamieni rzucilam juz na nia zaklecia gojace i zrobilam sobie oklad z ziol. Niedlugo wszystko bedzie w porzadku. -Tym razem - dodal Touchstone. Trzymal sie z boku i spogladal z gory na zone. -Wasz ojciec jest na mnie zly, bo uwaza, ze niemal sie zabilam - wyjasnila Sabriel z delikatnym usmiechem. - Sama tego nie rozumiem, uwazam nawet, iz powinien sie cieszyc, ze jeszcze zyje. Uwage te przyjeto w milczeniu, dopoki Sam nie zapytal z wahaniem: -Czy bylas ciezko ranna? -Bardzo - powiedziala Sabriel, a gdy poruszyla noga, jej twarz przeszyl grymas bolu. Pod oponcza zalsnily znaki Kodeksu, widoczne nawet przez ciasno tkana welne. Zawahala sie, po czym cicho dodala: - Gdybym nie spotkala waszego ojca w drodze powrotnej, sama pewnie bym tu nie dotarla. Sameth i Ellimere wymienili przerazone spojrzenia. Przez cale zycie slyszeli opowiesci o bitwach i z trudnoscia wywalczonych zwyciestwach. Matka bywala wczesniej ranna, lecz nigdy nie uslyszeli od niej potwierdzenia, ze mogla poniesc smierc, i nigdy tak naprawde nie brali tej mozliwosci pod uwage. Nalezala do Abhorsenow, ktorzy wchodzili w Smierc tylko z wlasnej woli! -Ale udalo mi sie i bede zupelnie zdrowa - powiedziala zdecydowanie Sabriel. - Wiec nie ma powodu, zebyscie zawracali sobie tym glowe. -To chyba chodzi o mnie - wlaczyl sie Touchstone z westchnieniem, potem podniosl sie na chwile, zeby przesunac miecze i otulic sie szlafrokiem, wreszcie usiadl na dobre. - Zawracam sobie tym glowe dlatego, ze przez cala zime ktos albo cos rozmyslnie aranzuje rozne sytuacje, aby narazic cie na ryzyko. Przypomnij sobie tylko, dokad bylas wzywana. Na miejscu zawsze okazywalo sie, ze jest wiecej Zmarlych i bardziej niebezpiecznych stworzen niz... -Touchstone - przerwala Sabriel, biorac go za reke. - Uspokoj sie. Masz racje. Wiesz, ze sie z toba zgadzam. -Mhm - mruknal, ale nie robil jej wiecej wymowek. -To prawda - odparla Sabriel, patrzac na dzieci. - Widac w tym wyrazna prawidlowosc i nie chodzi tylko o Zmarlych wywolanych po to, zeby wciagnac mnie w pulapke. Mysle, ze jakas role odgrywa wzrastajaca liczba stworzen Wolnej Magii i klopoty, jakie ma ojciec z uchodzcami z Poludnia. -Z pewnoscia te wydarzenia sa ze soba powiazane - westchnal Touchstone. - General Tindall jest zdania, ze Corolini i jego partia finansowani sa zlotem ze Starego Krolestwa, chociaz nie jest w stanie tego udowodnic. A teraz sa jezyczkiem u wagi w Zgromadzeniu Ancelstierre, wiec moga kierowac Poludniowcow coraz blizej Muru. Nie kryja takze, ze maja zamiar pozbyc sie wszystkich uchodzcow i doprowadzic do przesiedlenia ich na tereny naszego Krolestwa. -Ale dlaczego? - zapytal Sam. - Jaki to ma sens? Przeciez polnoc Ancelstierre wcale nie jest przeludniona. -Nie jestem pewien - odparl Touchstone. - Oficjalne tlumaczenia to populistyczne zagrywki, wykorzystywanie obaw prostych ludzi ze wsi. Ale musi byc jakis powod, dla ktorego otrzymuja zloto - wystarczylo na zdobycie dwunastu miejsc w Zgromadzeniu. Obawiam sie, ze ma to cos wspolnego z faktem, ze z tysiaca ludzi, ktorzy miesiac temu przekroczyli granice, udalo nam sie odnalezc zaledwie dwudziestu, zreszta martwych. Reszta po prostu zniknela. -W jaki sposob moze zniknac tak wielu ludzi? Na pewno zostaly po nich jakies slady - przerwala Ellimere. - Moze powinnam tam pojechac i... -Nie. - Touchstone usmiechnal sie, rozbawiony przekonaniem corki, ze jest w stanie lepiej poprowadzic poszukiwania niz on sam. Usmiech zniknal, gdy kontynuowal: - To nie takie proste, jak ci sie wydaje, Ellimere. To sprawki Wolnej Magii. Mama uwaza, ze znajdziemy ich, gdy najmniej nam to bedzie na reke, a wtedy beda juz martwi. -O to wlasnie chodzi - powiedziala z powaga Sabriel. - Zanim powiemy wam wiecej, mysle, ze powinnismy zadbac o to, aby nas nikt nie podsluchal. Touchstone? Krol skinal glowa i wstal. Wyciagnal jeden z mieczy i skoncentrowal sie przez chwile. Znaki Kodeksu na mieczu zaczely sie jarzyc i wirowac, dopoki calego ostrza nie spowila zlota poswiata. Skierowal je w gore i znaki Kodeksu przeskoczyly do najblizszego Wielkiego Kamienia, pokrywajac go jak plynny ogien. Przez chwile nie dzialo sie nic. Potem kolejne znaki przekazywaly sobie swiatlo i zlote plomienie rozprzestrzenily sie na caly Kamien, jak pozar. Kolejne znaki przeskoczyly do nastepnego Kamienia, i tak dalej, az wszystkie Wielkie Kamienie stanely w plomieniach, a strumienie jasnych znakow Kodeksu wystrzelily w gore, tworzac kopule swiatla nad obiema tratwami. Spogladajac w bok, Sam zauwazyl, ze zloty ogien rozprzestrzenia sie takze pod woda, gdzie powstal szalony labirynt znakow. Cala czworke otaczala magiczna bariera znakow Kodeksu. Chcial zapytac ojca, jakie rzucil zaklecie, lecz Sabriel zaczela juz mowic: -Teraz mozemy rozmawiac bez obaw, ze podsluchaja nas ludzie lub ktokolwiek inny. - Trzymala za rece Sama i Ellimere, tak mocno, ze czuli stwardniala skore na dloni i palcach matki, skutek wielu lat walki mieczem i uzywania dzwonkow. -Ojciec i ja jestesmy przekonani, ze Poludniowcow poprowadzono przez Mur na pewna smierc. Zabija ich nekromanta, uzywajac ich cial jako domow dla duchow, ktore go sluchaja. Tylko dzialaniem Wolnej Magii mozna wytlumaczyc znikniecie tylu ludzi i innych sladow, jakie powinny znalezc nasze patrole i Clayry. -A mnie sie wydawalo, ze Clayry widza wszystko - zdumiala sie Ellimere. - To znaczy, czesto sie myla co do czasu, ale widza. A moze nie? -Ostatnio stwierdzily, ze Widzenie stalo sie jakby zamglone, zwlaszcza w okolicach wschodniego brzegu Czerwonego Jeziora i gory Abed - powiedzial ponuro Touchstone. - To dosc spory obszar pozostajacy poza nasza krolewska wladza. Dziala tam jakas moc opierajaca sie zarowno Clayrom, jak i nam. Blokuje Widzenie i niszczy Kamienie Kodeksu, ktore tam umiescilem. -Czy nie powinnismy zebrac naszych straznikow, wybrac sie nad jezioro i skonczyc z tym wszystkim raz na zawsze? - zaprotestowala Ellimere tym samym tonem, ktorym, zdaniem Sama, dopingowala do walki druzyne hokejowa Wyverley College w Ancelstierre. -Nie wiemy, ani co to jest, ani gdzie - odparla Sabriel. - Za kazdym razem, kiedy zaczynamy na powaznie zabierac sie do przeszukiwania tego miejsca, gdzie indziej pojawiaja sie klopoty. Wydawalo nam sie, ze znalezlismy przyczyne tych wszystkich wydarzen piec lat temu podczas bitwy pod Roble's Town... -Ta nekromantka - wtracil Sam, ktory dobrze pamietal te historie, bo przez kilka ostatnich miesiecy sporo rozmyslal o nekromantach - w masce z brazu. -Tak. Chlorr w Masce - przytaknela Sabriel, wpatrujac sie w zlota bariere i przywolujac najwyrazniej nieprzyjemne wspomnienia. - Byla bardzo stara, miala spora moc, wiec wydawalo mi sie, ze to ona jest zrodlem naszych klopotow. Ale teraz wcale nie jestem tego pewna. Widac wyraznie dzialanie jeszcze kogos innego, kto tlumi dar Widzenia i sieje niepokoj w calym Krolestwie. Za Corolinim w Ancelstierre tez musi ktos stac, byc moze takze za wojnami na Poludniu. Byc moze ten sam mezczyzna, ktorego spotkales w Smierci, Sam. -Ten... nekromanta? - zapytal chlopiec. Glos nagle mu sie zalamal, przypominajac zalosny pisk malego ptaka. Nieswiadomie potarl nadgarstki, odkrywajac na chwile blizny po oparzeniach. -Musi dysponowac znaczna moca, skoro udalo mu sie wywolac tak wielu Pomocnikow Zmarlych po drugiej stronie Muru. Ale o kims takim musielibysmy uslyszec wczesniej, a nie slyszelismy. W jaki sposob udawalo mu sie ukryc przez te wszystkie lata? Gdzie byla Chlorr, gdy przeszukiwalismy Krolestwo po upadku Kerrigora, i dlaczego ujawnila sie dopiero podczas ataku na Roble's Town? Zastanawiam sie teraz, czy jej przypadkiem nie zlekcewazylismy. Moze nawet udalo jej sie uciec? Kazalam jej przejsc za Szoste Wrota, ale bylam strasznie zmeczona i nie poszlam za nia az do Dziewiatych. A powinnam. Bylo w niej cos dziwnego, cos wiecej niz Wolna Magia czy nekromancja... Przerwala i spojrzala w przestrzen niewidzacym wzrokiem. Potem mowila dalej: -Chlorr byla stara. Na tyle stara, ze dawni Abhorsenowie musieli ja kiedys spotkac. Podejrzewam, ze ten drugi nekromanta tez jest stary. Ale w Domu nie ma informacji o zadnym z nich. Wiele stracilismy w pozarze Palacu, jeszcze wiecej zabral czas. Z kolei Clayry przechowuja wszystko w Wielkiej Bibliotece, ale rzadko znajduja cos przydatnego. Zbytnio koncentruja sie na przyszlosci. Chcialabym sama tam kiedys zagladnac, ale to zabierze mi cale miesiace, jezeli nie lata. Mysle, ze Chlorr i nekromanta dzialali w zmowie i pewnie nadal dzialaja, jezeli Chlorr przezyla. Ale kto dowodzi, a kto wykonuje polecenia, nadal nie jest jasne. Obawiam sie tez, ze nie sa sami. Bez wzgledu jednak na to, jak sie sprawy maja, musimy pokrzyzowac im plany. Na te slowa poswiata otaczajacej ich kopuly przygasla na chwile, a woda lekko zafalowala, jakby powiew z zewnatrz przedostal sie przez oslone zlotego swiatla wokol Kamieni. -Jakie plany? - zapytala Ellimere. - Co maja... Co chca zrobic? Sabriel i Touchstone wymienili niepewne spojrzenia. -Obawiamy sie, ze planuja przerzucic do Starego Krolestwa dwiescie tysiecy uchodzcow z Poludnia i zabic ich - szepnela Sabriel, podejrzewajac, ze mimo wszystko moze zostac podsluchana. - Dwiescie tysiecy zabitych w przeciagu minuty wystarczy, zeby stworzyc ciala dla wszystkich Zmarlych, dla kazdego ducha, ktory snuje sie od Pierwszego Obszaru az do przepasci Dziewiatych Wrot. Zeby wezwac zastep Zmarlych wiekszy niz kiedykolwiek w Zyciu. Takiego mrowia nie bedziemy w stanie pokonac, nawet gdyby wszyscy Abhorsenowie, jacy kiedykolwiek zyli, mieli stanac z nami ramie w ramie. Rozdzial dwudziesty piaty Narada rodzinna Slowa Sabriel spotkaly sie z milczeniem, ktore trwalo cale wieki, gdy wyobrazili sobie liczaca dwiescie tysiecy armie Zmarlych. Sam staral sie o tym nie myslec. Cale morze wyglodnialych, pozbawionych Zycia zwlok, nieublaganie maszerujacych ku niemu... -Oczywiscie nie dopuscimy do tego - przerwal cisze Touchstone, przerywajac makabryczne rojenia Sama. - Dopilnujemy, zeby uchodzcy nie przekroczyli Muru. Ale nie mozemy ich zatrzymac po naszej stronie. Mur jest zbyt dlugi, ma wiele uszkodzonych bram i za wiele przejsc. Musimy wiec tak wszystko zorganizowac, zeby powstrzymano ich jeszcze w Ancelstierre. Dlatego wasza mama i ja postanowilismy sami tam pojechac, potajemnie, zeby nie wzbudzac zadnych podejrzen. Udamy sie do Corvere i bedziemy negocjowac z ich rzadem, na co potrzeba kilka miesiecy. To z kolei oznacza, ze wy musicie zajac sie wtedy sprawami Krolestwa. Po tym oswiadczeniu znow zaleglo milczenie. Ellimere wygladala na gleboko zamyslona, lecz byla spokojna. Sam przelknal sline kilka razy, potem powiedzial: -Co planujecie? -Nasi przyjaciele i wrogowie beda wiedziec tylko tyle, ze wyjechalem z misja dyplomatyczna do wodzow barbarzynskich plemion na Poludniu, a Sabriel robi to, co zawsze, i tak samo tajemniczo jak zawsze - odparl Touchstone. - W czasie naszej nieobecnosci Ellimere zostanie nadal wspolregentka z Jallem Orenem, wszyscy chyba zdazyli sie juz do tego przyzwyczaic. Sameth, bedziesz jej pomagal. Ale co najwazniejsze, musisz dalej uczyc sie z "Ksiegi Zmarlych". -A przy okazji, mam cos dla ciebie - dodala Sabriel, zanim Sam zdazyl sie wtracic. Z wysilkiem pchnela ku niemu plecak. - Jest na wierzchu. Powoli rozpial paski. Nagle zrobilo mu sie niedobrze. Czul, ze musi im opowiedziec wszystko teraz, inaczej nigdy sie na to nie zdobedzie. W plecaku znajdowala sie paczka owinieta nieprzemakalna tkanina. Wysunal ja powoli zimnymi i zesztywnialymi palcami. Nie mogl sie skupic, a glos Sabriel docieral do niego, jakby mowila z innego pomieszczenia. -Znalazlam je w Domu - nie, to raczej poslancy je odnalezli. Nie wiem, gdzie ani dlaczego wlasnie teraz. Sa bardzo, bardzo stare. Tak stare, ze nie mam zapisow, kto pierwszy ich uzyl. Bede musiala zapytac Moggeta, ale on spi... -Ale w zeszlym roku sie obudzil - wtracil niezadowolony Touchstone. - I zjadl mojego lososia. Mogget spetany byl Ranna, nosicielem snu, pierwszym z siedmiu dzwonkow. W przeciagu dwudziestu lat zbudzil sie zaledwie piec czy szesc razy, z czego trzy razy po to, zeby - jak to kot - ukrasc i zjesc ryby zlowione przez Touchstone'a. -Nie obudzil sie - mowila dalej Sabriel. - Ale skoro mam wlasne dzwonki, te musza byc przeznaczone dla nastepcy Abhorsena. Gratuluje ci, synu. Sam pokiwal bezwolnie glowa, lecz nie otworzyl trzymanej na kolanach paczki. Nie musial zagladac, zeby wiedziec, co krylo pomarszczone zawiniatko - siedem dzwonkow Abhorsena przeniknietych zakleciami Kodeksu. -Nie otworzysz? - zapytala Ellimere. -Pozniej - wykrztusil. Staral sie usmiechnac, lecz na ustach pojawil mu sie jakis dziwny grymas. Wiedzial, ze matka mu sie przyglada, lecz nie mogl spojrzec jej w oczy. -Ciesze sie, ze masz wreszcie wlasne dzwonki - powiedziala Sabriel. - Wiekszosc Abhorsenow przede mna szkolila swoich nastepcow, czasami przez wiele lat. Mam nadzieje, ze nam tez to jest pisane. Mogget mowi, ze moj ojciec uczyl sie od ciotki przez prawie dziesiec lat. Czasem zaluje, ze ja tak nie moglam. - Zawahala sie przez chwile, potem dodala szybko: - Prawde mowiac, bede potrzebowala twojej pomocy, Sam. Skinal glowa, nie mogac wydobyc z siebie ani slowa, jakby nagle zaschlo mu w gardle. Mial prawo do dziedzictwa z racji urodzenia, mial ksiegi i dzwonki. Oczywiscie, bedzie musial wreszcie zabrac sie za ksiazke i przezwyciezyc paralizujacy strach. Zostanie nastepca Abhorsenow, ktorego wyczekiwali i potrzebowali wszyscy. Nie mial wyboru. -Postaram sie - wystekal, spogladajac wreszcie matce w oczy. Rozpogodzila sie, usmiechnela i przytulila go. -Musze pojechac do Ancelstierre, bo znam ich lepiej niz wasz ojciec - oznajmila. - Kilka moich kolezanek ze szkoly ma tam dosc spore wplywy albo wyszly za maz za ludzi, ktorzy je maja. Ale nie chcialam wyjezdzac, nie majac pewnosci, ze na miejscu jest Abhorsen, ktory bedzie chronil ludzi przed Zmarlymi. Dziekuje ci, Sam. -Ale ja nie... - wybuchnal chlopiec, zanim mogl sie powstrzymac - nie jestem gotow. Nie skonczylem ksiazki, to znaczy... -Jestem pewna, ze umiesz wiecej, niz ci sie wydaje - przerwala mu Sabriel. - Poza tym na wiosne, kiedy wszystko rozkwita, nie powinienes miec zbyt wiele klopotow. Poziom strumieni i rzek podnosi sie, zaczynaja padac wiosenne deszcze. Dni sie wydluzaja. O tej porze wiosny i w lecie Zmarli zwykle nam nie zagrazaja. Byc moze, bedziesz musial poradzic sobie z jakims Pomocnikiem albo Mordautem. Jestem pewna, ze ci sie uda. -A co z zaginionymi Poludniowcami? - zapytala Ellimere z wyrazem twarzy wiele mowiacym o jej wierze w umiejetnosci Sama. - Dziewieciuset Zmarlych to powazne zagrozenie. -Musieli zaszyc sie gdzies w okolicy Czerwonego Jeziora, bo inaczej zobaczyliby ich Clayrowie - wyjasnila Sabriel. - Wiec powinni tam pozostac, odcieci przez wiosenne roztopy. Pojechalabym i zajelabym sie nimi od razu, ale na razie grozi nam masa uchodzcow z Poludnia. Bedziemy musieli zaufac powodzi i tobie, Sam. -Ale... - zaczal. -Pamietaj, ze z tym nekromanta albo nekromantami nie ma zartow - mowila dalej matka. - Jezeli osmiela sie wystapic przeciw tobie, musisz im stawic czolo w Zyciu. Pod zadnym pozorem nie walcz z nimi w Smierci. Byles dzielny, to prawda, lecz miales wiele szczescia. Musisz tez bardzo uwazac z dzwonkami. Jak wiesz, moga cie zmusic do wejscia w Smierc albo wciagnac w pulapke. Uzywaj ich tylko wtedy, gdy bedziesz pewien, ze opanowales instrukcje z ksiazki. Obiecujesz? -Tak - odparl Sam. Prawie zabraklo mu powietrza na wypowiedzenie tego jednego slowa. Ale brzmiala w nim ulga, bo otrzymal cos w rodzaju rozgrzeszenia. Pomniejszych Zmarlych unieszkodliwi Magia Kodeksu. Perspektywa zostania prawdziwym Abhorsenem nie odsunela jednak czajacego sie w sercu strachu, bo gdy dotknal zapakowanych dzwonkow, poczul znajomy chlod. -A teraz chcialbym was zapytac - powiedzial ojciec - czy macie jakies uwagi, jakies doswiadczenia z kontaktow z mieszkancami Ancelstierre. Pamietacie cos ze szkoly? Wezmy na przyklad Coroliniego, szefa partii Nasz Kraj. Czy jest mozliwe, ze pochodzi ze Starego Krolestwa? Co myslicie? -Mnie tam juz wtedy nie bylo - odparla Ellimere, ktora skonczyla szkole rok wczesniej i wydawala sie traktowac dni spedzone na poludnie od Muru jak pradawna historie. -Nie wiem - przyznal Sam. - Dosc sporo pisali o nim w gazetach przed moim wyjazdem, ale nigdy nie wspominano, skad pochodzi. Mysle, ze moj kolega, Nicholas, wie wiecej i pomoze nam. Jego wuj, Edward Sayre, jest Glownym Ministrem. Nick wybiera sie do mnie w przyszlym miesiacu. Powinienes go jeszcze zastac. -Przyjezdza tutaj? Jestem zaskoczony, bo Armia od lat nie wydaje pozwolen, z wyjatkiem przepustek dla uchodzcow, ale to byl czysty cyrk polityczny, gdyz nie miala wyboru. -Nick dysponuje spora sila perswazji - zauwazyl Sam, przypominajac sobie najrozniejsze psoty, na jakie namowil go przyjaciel w szkole, i rzadsze chwile, kiedy udawalo im sie uniknac kary. - Poprosilem siostre, zeby w naszym imieniu wydala mu wize. -Wyslalam ja cale wieki temu - powiedziala Ellimere ze zlosliwym blyskiem w oczach. - Niektorzy z nas robia to, co do nich nalezy, wiesz? -Dobrze - pochwalil Touchstone. - Bedzie bardzo waznym swiadkiem tego, ze nie wymyslamy historii, jakie kraza o Krolestwie. Dopilnuje tez, zeby w drodze od Muru przydzielono mu eskorte ze strazy stanicy w Barhedrin. Smierc siostrzenca Glownego Ministra nie przysluzylaby sie negocjacjom. -Jakie mamy atuty? - spytala Ellimere. - W Corvere lubia udawac, ze w ogole nie istniejemy. Zawsze musialam przekonywac te napuszone panienki z miasta, ze Krolestwo wcale nie jest wymyslone. -Dwie rzeczy - wyjasnila Sabriel. - Zloto i strach. Mamy skromne zapasy zlota, ale moga nam wystarczyc do zdobycia przewagi, jezeli znajda sie we wlasciwych kieszeniach. Zyje jeszcze calkiem sporo mieszkancow Polnocy, ktorzy pamietaja czasy, gdy Kerrigor przekroczyl Mur. Sprobujemy ich przekonac, ze moze sie to powtorzyc, jezeli wysla do nas uchodzcow z Poludnia. -To nie Kerrigor stoi za tym wszystkim, prawda? - zapytal Sam. -Nie - powiedzieli razem rodzice, wymieniajac porozumiewawcze spojrzenia, bo imie to wywolalo wspomnienia straszliwych wydarzen z przeszlosci. -Nie - powtorzyla Sabriel. - Zajrzalam do niego, kiedy bylam w Domu. Spi spokojnie i na zawsze pod zakleciem Ranny, zamkniety w najglebszej piwnicy, skrepowany wszystkimi znakami warty znanymi mnie i waszemu ojcu. To nie Kerrigor. -Ktokolwiek lub cokolwiek to jest, powinno sie zrobic z nim porzadek - powiedzial Touchstone dostojnym krolewskim glosem. - Nalezy to do obowiazkow naszej czworki. Ale poki co, napijmy sie grzanego wina i porozmawiajmy o ciekawszych rzeczach. Jak wypadlo Swieto Zimowego Przesilenia? Opowiadalem ci, ze tanczylem role Ptaka Switania, kiedy bylem w twoim wieku? Jak ci poszlo? -Zapomnialem o czarkach - powiedzial Sam, podajac wino. -Mozemy pic z dzbanka - zaproponowala Sabriel po chwili, gdy stalo sie jasne, ze nikt nie kwapi sie z odpowiedzia na pytanie Touchstone'a. Wziela naczynie i pociagnela spory lyk wina. - Mmm, dobre. Powiedz lepiej, jak wypadly twoje urodziny? Odpowiadal mechanicznie, niemal nie zwracajac uwagi na docinki Ellimere. Rodzice nie rozmawiali jeszcze z Jallem, bo zadawaliby zupelnie inne pytania. Odczul ulge, gdy zaczeli zajmowac sie Ellimere, delikatnie zartujac z jej tenisa i wszystkich mlodych chlopcow, ktorzy nagle zapalali checia opanowania tajnikow nowego sportu. Najwidoczniej plotki o jego siostrze rozchodzily sie szybciej niz wiesci o klopotach Sama. Na chwile wrocil do rozmowy za sprawa Ellimere, ktora poskarzyla sie, ze brat nie chce zrobic wiecej rakiet, a szkoda, bo nikt inny nie potrafi wykonac ich tak dobrze. Pospieszna obietnica, ze zrobi jej jeszcze tuzin, zakonczyla sprawe. Rozmowa trwala jeszcze przez chwile, lecz ciemne chmury, jakie zbieraly sie nad przyszloscia krolewskiej rodziny, daly sie odczuc wszystkim. Sameth nie mogl przestac myslec o ksiedze i dzwonkach. Co zrobi, kiedy rzeczywiscie zostanie wezwany, zeby odpedzic atak Zmarlych, albo gdy okaze sie, ze jest tam nekromanta, ktory torturowal go w Smierci? A jesli wrog bedzie jeszcze potezniejszy? Nagle wypalil: -Co bedzie, jak nasz wrog zaplanuje zrobic cos bardzo groznego, a was nie bedzie? Ellimere wlasnie opowiadala rodzicom o Herii, ktora potknela sie o wlasna suknie i wpadla prosto na Jalla Orena podczas przyjecia na czesc burmistrza Sindle. Podniosla glowe zaskoczona. -Jezeli rzeczywiscie tak sie stanie, powrot zajmie nam tydzien, maksymalnie dziesiec dni - powiedziala Sabriel. - Wyslecie jastrzebia pocztowego do Barhedrin, potem jezdzca do Strefy Granicznej, stamtad albo z Bain depesza do Corvere, pociag powrotny - razem moze nawet krocej niz tydzien. Ale cokolwiek planuje nasz wrog, jak go sprytnie nazwales, potrzeba mu do tego wielu Zmarlych. A Zmarlych bedzie mial wtedy, gdy zabije tych biednych, niewinnych ludzi, pozostawionych zupelnie samym sobie. Nasi mieszkancy sa zbyt dobrze strzezeni. Oprocz Belisaere, na terenie Krolestwa w jednym miejscu nie ma dwustu tysiecy osob. A z pewnoscia nie ma ich bez jednego znaku Kodeksu. -Mimo wszystko wolalbym, zebyscie nie wyjezdzali - szepnal Sam. -Na Abhorsenach spoczywa duza odpowiedzialnosc - tlumaczyla Sabriel. - Wiem, ze niechetnie bierzesz ja na siebie, nawet wtedy, kiedy ci pomagam. Ale takie jest twoje przeznaczenie, Sam. Czy my wybieramy droge, czy tez droga wybiera nas? Jestem pewna, ze swietnie sobie poradzisz i wkrotce znow bedziemy razem. Wtedy porozmawiamy o weselszych sprawach. -Kiedy wyjezdzacie? - zapytal Sam, nie mogac ukryc nadziei, ze moze nastepnego dnia uda mu sie porozmawiac z matka i namowic do pomocy przy "Ksiedze Zmarlych". Moze ona potrafi rozproszyc paralizujacy go strach? -Jutro o swicie - odparla Sabriel niechetnie. - Zakladajac, ze noga mi sie zagoi. Ojciec pojedzie z poselstwem do Barbarzyncow z Polnocy, a ja polece na zachod. Ale jutro zawroce po niego i razem udamy sie do Domu, zeby znow porozmawiac z Moggetem, a potem do Barhedrin i w strone Muru. Mam nadzieje, ze szpiedzy pogubia sie w tym wszystkim. -Chetnie zatrzymalibysmy sie dluzej - powiedzial ze smutkiem Touchstone, patrzac na swoja mala rodzine, tak rzadko zebrana w jednym miejscu. - Ale, jak zawsze, wzywaja nas obowiazki. Rozdzial dwudziesty szosty List od Nicholasa Tego wieczoru Sam znalazl sie w Palacu z pustym dzbanem po winie, pasem dzwonkow, ciezkim sercem i glowa pelna niespokojnych mysli. Ellimere wrocila razem z nim, ale Sabriel postanowila zostac, zeby spedzic noc w kregu Wielkich Kamieni Kodeksu, co mialo przyspieszyc powrot do zdrowia. Touchstone nie chcial zostawic jej samej i dzieciom wydalo sie oczywiste, ze rodzice chca byc razem. Pewnie beda rozmawiac na moj temat, pomyslal Sam, wspinajac sie po schodach z pekiem dzwonkow w reku. Na progu komnaty Ellimere prawie przyjaznym tonem zyczyla mu dobrej nocy. Jednak Sam nie zamierzal spac. Wspial sie kretymi schodami do pracowni w wiezy i przywolal znak swiatla Kodeksu. Umiescil dzwonki w szafce, z dala od ksiegi, zeby przynajmniej ich nie ogladac, skoro nie moze przestac o nich myslec. Potem bez przekonania majstrowal przy mechanicznej figurce gracza w krykieta wspomaganej Magia Kodeksu. Pracowal nad zawodnikiem uderzajacym, wysokim na szesc cali. Postanowil stworzyc dwie druzyny, ktore beda ze soba graly, ale jak na razie zarowno mechanika, jak i magia zawiodly jego oczekiwania. Rozleglo sie pukanie do drzwi, ale Sam nie zwracal na nie uwagi. Jesli to sluzacy, przedstawi sie albo odejdzie. Jesli Ellimere - wpadnie bez zaproszenia. Pukanie odezwalo sie ponownie, potem uslyszal jakis stlumiony glos, cos wsunieto pod drzwi, a oddalajace sie kroki cichly na schodach. Na podlodze spoczywala srebrna taca, na niej wymiety list. Jego wyglad swiadczyl o tym, ze pochodzi z Ancelstierre, to oznaczalo, ze jest od Nicholasa. Sam westchnal, wlozyl biale, bawelniane rekawiczki i siegnal po pare szczypiec. Listy od Nicholasa wymagaly bardziej eksperymentow naukowych niz lektury. Podniosl tace, przeniosl ja na lawe, gdzie swiatla Kodeksu swiecily najjasniej, i zaczal rozrywac koperte, by zlozyc razem zetlale kawalki papieru. Pol godziny pozniej, kiedy zegar na Szarej Wiezy wybil dwanascie uderzen, obwieszczajac polnoc, list byl juz ulozony i nadawal sie do czytania. Sam pochylil sie nad nim, a twarz posepniala mu z kazdym kolejnym slowem. Drogi Samie, Dziekuje ci za zalatwienie wizy do Starego Krolestwa. Nie wiem, dlaczego konsul w Bain byl temu przeciwny. Na szczescie jestes Ksieciem i mozesz wiecej niz inni, dlatego nie mialem juz zadnych problemow. Ojciec zwrocil sie do wuja Edwarda, ktory pociagnal za odpowiednie sznurki. Wlasciwie nikt w Corvere nie wiedzial nawet, ze mozna zdobyc zezwolenie na przekroczenie Strefy Ochronnej. Tak czy inaczej, wyglada na to, ze Ancelstierre i Stare Krolestwo nie roznia sie od siebie tak bardzo. Chodzi w koncu o to, kto kogo zna. W kazdym razie jutro zamierzam opuscic Avengate i przy pomyslnym ukladzie pociagow bede w Bain w sobote, a pietnastego przekrocze Mur. Wiem, ze to wczesniej, niz sie umowilismy, i ze nie bedziesz mogl sie tam ze mna spotkac, ale sam nie wyrusze w niebezpieczna podroz. Wynajalem przewodnika - bylego zwiadowce z punktu kontrolnego. Doslownie wpadlem na niego w Bain. Przechodzil wlasnie przez ulice, zeby ominac demonstracje organizowana przez zwolennikow jednego Panstwa, potknal sie i prawie mnie przewrocil. Bylo to jednak bardzo fortunne spotkanie, bo czlowiek ten swietnie zna Stare Krolestwo. Potwierdzil tez istnienie interesujacego zjawiska, o ktorym wczesniej czytalem, zwanego Pulapka Blyskawic. Widzial ja na wlasne oczy i chyba warto byloby przyjrzec sie jej z bliska. Mysle wiec, ze pojedziemy rzucic okiem na te pulapke po drodze do Belisaere - Twojej, bez watpienia, czarujacej stolicy. Nawiasem mowiac, moj przewodnik nie zdziwil sie wcale, kiedy uslyszal, ze Cie znam. Moze krolewskie pochodzenie nie robi na nim wrazenia, podobnie jak na niektorych naszych kolegach ze szkoly! Podobno pulapka znajduje sie w poblizu Krawedzi. Miasto to, jak wiem, nie lezy zbyt daleko od bezposredniej trasy na polnoc do Ciebie. Gdybyz tylko ludzie zaufali wreszcie normalnym mapom, a nie bawili sie w jakies zaklecia na pustych kartkach! Nie moge sie juz doczekac, kiedy Cie zobacze w Twoim zywiole, no i kiedy zbadam pasjonujace anomalie Starego Krolestwa. Zaskakujaco niewiele o nim napisano. W szkolnej bibliotece bylo tylko kilka starych ksiazek, pelnych przesadow, a w bibliotece Radford - niewiele wiecej. Nigdy tez nie pisza o Krolestwie w gazetach, najwyzej wspominaja o nim mimochodem przy okazji dyskusji w "Kontrowersjach", kiedy Corolini wypowiada sie z wsciekloscia na temat wysylania "niepozadanych elementow i Poludniowcow" na, jak to okresla, "najdalsza Polnoc". Wyglada na to, ze bede forpoczta tych "niepozadanych elementow"! Wszystkie wiesci dotyczace Starego Krolestwa otacza jakas dziwna zmowa milczenia, wiec jestem pewien, ze znajde tam wiele rzeczy, ktore jako mlody i ambitny naukowiec bede mogl zbadac i odkryc dla swiata. Mam nadzieje, ze juz wyzdrowiales. Sam tez chorowalem, meczyly mnie bole w klatce piersiowej, co przypominalo zapalenie oskrzeli. Co dziwne, moj stan pogarszal sie w miare posuwania sie dalej na poludnie. W Corvere czulem sie fatalnie, zapewne z powodu paskudnego powietrza. Ostatni miesiac spedzilem w Bain i bole wlasciwie mi nie dokuczaly. Przypuszczam, ze jeszcze lepiej poczuje sie w Starym Krolestwie, gdzie powietrze powinno byc krystalicznie czyste. Niecierpliwie oczekuje naszego spotkania. Pozostaje Twoim wiernym przyjacielem, Nicholas Sayre PS Nie wierze, ze Ellimere ma dwa metry wzrostu i wazy 127 kilogramow. Przeciez powiedzialbys mi o tym wczesniej. Sameth odlozyl list, starajac sie nie zniszczyc strzepkow, jakie z niego zostaly. Po chwili przeczytal go ponownie w nadziei, ze slowa Nicka dadza sie zrozumiec inaczej. Nie mogl uwierzyc, ze jego przyjaciel podrozuje po Starym Krolestwie z jednym, jedynym - i kto wie, czy godnym zaufania - przewodnikiem. Czy nie zdaje sobie sprawy, jak niebezpieczne sa tereny przygraniczne? Szczegolnie dla przybysza z Ancelstierre, osoby bez znamienia Kodeksu i rozeznania w magii. Nie bedzie nawet w stanie sprawdzic, czy jego towarzysz jest prawdziwym czlowiekiem, czy ma znamie Kodeksu, czy wrecz stworzeniem Wolnej Magii, wystarczajaco silnym, by przekroczyc Strefe Graniczna. Na sama mysl o tym Sam przygryzl warge i siegnal po almanach. Pietnasty minal trzy dni temu, a wiec Nick jest juz w Krolestwie. Bylo za pozno na spotkanie, nawet gdyby polecial Papierowym Skrzydlem albo znalazl jednego z palacowych jastrzebi-poslancow i wyslal go z rozkazami do straznikow. Nick otrzymal wize dla siebie i sluzacego, wiec straze w Barhedrin nie mialy powodu go zatrzymywac. Teraz powinien byc gdzies nieopodal granicy, w drodze do Krawedzi. Krawedz! Sam przygryzl warge jeszcze mocniej. Krawedz lezy zbyt blisko Czerwonego Jeziora i miejsca, w ktorym Chlorr zniszczyla Kamienie. Nawet teraz te okolice cieszyly sie zla slawa. Jednym slowem, najgorsze mozliwe miejsce dla przybysza z Ancelstierre! Pukanie do drzwi przerwalo mu rozmyslania. Sam odruchowo zagryzl warge tak mocno, ze poczul smak krwi. Zirytowany zawolal: -No, kto tam? -To ja! - powiedziala Ellimere, wpadajac do srodka. - Mam nadzieje, ze nie przeszkadzam ci w pracy? -Nie - odparl Sam zmeczonym glosem. Niedbalym gestem wskazal na stol i wzruszyl ramionami, dajac do zrozumienie, ze praca idzie mu jak po grudzie. Ellimere rozgladnela sie dokola z zainteresowaniem, poniewaz Sam zwykle wyrzucal ja bez ceregieli, ilekroc probowala wejsc do srodka. Pokoik w wiezy dostal na szesnaste urodziny i czesto z niego korzystal. Ostatnio dwa stoly zastawione byly przyborami do prac zlotniczych oraz wieloma zupelnie nie znanymi jej narzedziami. Znajdowalo sie tam tez kilka malych figurek przedstawiajacych graczy w krykieta, sztabki zlota i srebra, zwoje brazowego drutu, garsc rozsypanych szafirow i male, lecz jeszcze dymiace palenisko zbudowane na miejscu dawnego kominka. Wszedzie byla Magia Kodeksu. Przyblakle refleksy znakow Kodeksu lsnily w powietrzu, pelzaly po scianach i suficie, tloczyly sie w kominie. Najwyrazniej Sameth nie tworzyl zwyklej bizuterii ani obiecanej pary dodatkowych rakiet tenisowych. -Co ty tam robisz? - zapytala z ciekawoscia. Niektore z symboli Kodeksu, a raczej ich refleksy, wydawaly sie pelne niezwyklej mocy. Byly to znaki, ktorych sama uzylaby bardzo niechetnie. -Rozne rzeczy - odparl Sameth. - Nic, co mogloby cie zainteresowac. -Skad wiesz? - zapytala Ellimere. Znow pojawilo sie miedzy nimi znajome napiecie. -Zabawki - warknal Sam, podnoszac malego krykieciste, ktory niespodziewanie machnal kijem, po czym ponownie zamarl w bezruchu. - Konstruuje zabawki. Wiem, ze nie jest to zajecie godne Ksiecia i ze powinienem teraz spac, nabierajac sil na kolejny dzien zabaw, lekcji tanca i posiedzen w sadzie grodzkim, ale... nie moge zasnac - zakonczyl znuzony. -Ja tez nie - przyznala Ellimere pojednawczym tonem. Usiadla na krzesle i dodala: - Martwie sie o mame. -Nic jej nie bedzie. Wielkie Kamienie ja ulecza. -Tym razem tak. Ale ona potrzebuje pomocy, Sam, a ty jestes jedyna osoba, ktora zna sie na tym, co ona robi. -Wiem o tym - rzekl i spojrzal na list od Nicka. - Wiem. -Chcialam ci tylko powiedziec, ze nauka rzemiosla Abhorsenow jest najwazniejsza - ciagnela Ellimere niepewnie. - Jezeli potrzebujesz na to wiecej czasu, po prostu mi powiedz, a ja zmienie ci rozklad zajec. Sam spojrzal na nia zaskoczony. -To znaczy, ze moglbym dac sobie spokoj z Ptakiem Switania i przestac chodzic na popoludniowe przyjecia z przyglupiastymi siostrami twoich kolezanek? -One wcale nie sa... - zaczela Ellimere, po czym wziela gleboki oddech i powiedziala - Tak. Wszystko sie zmienilo. Wiemy juz, co sie dzieje. Ja sama bede spedzac wiecej czasu ze straznikiem. Przygotowujesz sie? -Juz? - zapytal Sam nerwowo. - Tak szybko? -Tak - odrzekla Ellimere. - Nawet jesli mamie i ojcu powiedzie sie w Ancelstierre i tak czekaja nas klopoty. Cokolwiek sie za tym kryje, nie podda sie tak latwo, kiedy sprobujemy pokrzyzowac mu plany. Cos sie wydarzy i musimy byc na to przygotowani. To wszystko, co chcialam ci powiedziec. Wstala i wyszla. Sam zapatrzyl sie w przestrzen. Nie bylo juz odwrotu, musi stac sie prawdziwym nastepca Abhorsenow. Musi pomoc Sabriel walczyc z Wrogiem, kimkolwiek mialby sie okazac. Tego od niego oczekiwano. Wszyscy polegali teraz na nim. Nagle zdal sobie sprawe, ze jego przyjacielowi tez potrzebna jest pomoc. Znalazl sie w niebezpieczenstwie, wiec trzeba wyruszyc w podroz, odnalezc go i ocalic, zanim wpadnie w tarapaty. Nikt inny nie mogl tego zrobic. Nieoczekiwanie dla samego siebie pojal, ze ma wreszcie cel w zyciu. Porzuci "Ksiege Zmarlych" i ksiazece obowiazki tylko na kilka tygodni. Na pewno uda mu sie szybko odnalezc Nicka i przewiezc go w bezpieczne miejsce, zwlaszcza gdy wezmie z soba pol tuzina Krolewskich Straznikow. Wedlug Sabriel, prawdopodobienstwo, ze Zmarli zaczna dzialac teraz, przy wiosennych roztopach, jest niewielkie. W glebi duszy odezwal sie cichy glos, mowiacy mu, ze to zwykla ucieczka. Stlumil go jednak innymi, wazniejszymi myslami i nawet nie rzucil okiem w strone szafki skrywajacej ksiege i dzwonki. Teraz zaczal sie zastanawiac nad sposobem realizacji planu. Ellimere nigdy nie pozwoli mu wyjechac, tego byl absolutnie pewien, totez musial poprosic o zgode ojca, a to z kolei oznaczalo, ze trzeba wstac przed switem i zlapac Touchstone'a w garderobie. Rozdzial dwudziesty siodmy Decyzja Sama Mimo najszczerszych checi Sam zaspal i nie zdazyl spotkac sie z Touchstone'em przed jego wyjazdem z Palacu. Liczac, ze moze uda mu sie zlapac ojca przy Poludniowej Bramie, zbiegl z Palacowego Wzgorza i popedzil co tchu szeroka, wysadzana drzewami Aleja Gwiazd, nazwana tak od malenkich metalowych wizerunkow slonca umieszczonych w kamieniach bruku. Tuz za nim biegli dwaj straznicy, bez problemu utrzymujac szybkie tempo, pomimo ciezaru kolczug, helmow i butow. Sam dojrzal wlasnie tyly eskorty ojca, kiedy nagle uslyszal wiwaty i grzmienie trab. Wskoczyl na woz zatrzymany przez przechodniow i spojrzal ponad glowami tlumu. Zdazyl w sam raz, by zobaczyc, jak ojciec wyjezdza przez wysoka Brame Belisaere, owiniety zloto-czerwonym plaszczem, przykrywajacym konski zad. Wschodzace slonce na moment rozswietlilo krolewski helm, po czym jezdziec zniknal w cieniu za brama. Krolowi towarzyszyli straznicy, pary wysokich kobiet i mezczyzn odzianych w lsniace kolczugi, polyskujace przez pionowe wyciecia w zloto-czerwonych plaszczach. Sam wiedzial, ze nazajutrz podaza dalej na Polnoc, eskortujac kogos przebranego za Touchstone'a, podczas gdy Krol ruszy na Poludnie, do Ancelstierre, razem z Sabriel, aby zapobiec smierci dwustu tysiecy niewinnych ludzi. Odprowadzil wzrokiem ostatniego straznika i patrzyl dalej, jak ruch uliczny wraca do normy: ludzie, konie, wozy, osly, taczki, wozki, zebracy... wszystko to przeplywalo kolo niego. Nie udalo mu sie spotkac z Touchstone'em, wiec musi dzialac sam. Zamyslil sie gleboko. Ruszajac pod prad tlumow opuszczajacych miasto, mial nieobecne spojrzenie i tylko opieka dwoch zwalistych straznikow uchronila go przez kilkoma wypadkami. Od momentu, kiedy postanowil znalezc Nicholasa, nie potrafil przestac o tym myslec. Wiedzial, ze list jest autentyczny. Zdawal sobie sprawe z tego, ze on jeden zna swego przyjaciela na tyle, by go wytropic, bowiem tylko jego laczyla z Nickiem wiez, przez ktora mogla przeplynac magia poszukiwania. Byl jedynym czlowiekiem, mogacym uchronic Nicholasa przed tajemniczym zlem, czyhajacym nad Czerwonym Jeziorem. Oznaczalo to jednak koniecznosc wyjazdu z Belisaere i porzucenia obowiazkow. Wiedzial, ze Ellimere nigdy mu na to nie pozwoli. Takie wlasnie mysli krazyly mu po glowie, gdy wraz ze straznikami mijal jeden z ogromnych akweduktow dostarczajacych do miasta czysta wode ze stopionego sniegu. Byly one przydatne tez do innych celow. Woda, plynaca w nich z duza predkoscia, sluzyla jako ochrona przed Zmarlymi, zwlaszcza podczas dwoch stuleci bezkrolewia. Sam pomyslal o tym, slyszac jej glebokie dudnienie nad glowa i przez moment poczul wyrzuty sumienia. Przeciez to on mial chronic miasto przed Zmarlymi. Wyszedl z chlodnego cienia pod akweduktem i Aleja Gwiazd skierowal sie w strone kretej Drogi Krolewskiej, pnac sie mozolnie pod gore, do Palacu. Ellimere zapewne juz tam na niego czeka, poniewaz tego ranka oboje mieli zasiasc w sadzie grodzkim. Jak przystalo na regentke, bedzie chlodna i opanowana, w czarno-bialych sedziowskich szatach, dzierzac paleczki z kosci sloniowej i z agatu, sluzace do rzucania zaklecia sprawdzajacego prawdomownosc zeznajacych. Na pewno rozzlosci ja, ze brat zjawia sie spocony, brudny, niestosownie odziany i nieprzygotowany - jego paleczki przepadly gdzies bez sladu, choc podejrzewal, ze mogly wpasc pod lozko. Sad grodzki, swieto w Belisaere, rakiety tenisowe, "Ksiega Zmarlych" - wszystkie problemy urosly w wielka, ciemna fale, ktora w kazdej chwili mogla go pochlonac. -Nie - szepnal do siebie, zatrzymujac sie tak gwaltownie, ze straznicy prawie na niego wpadli. - Ruszam w droge. Dzis wieczorem wyruszam. -Co mowiles, panie? - zapytala Tonin, mlodsza ze straznikow. Byla w tym samym wieku, co Ellimere, totez obie przyjaznily sie od czasow dziecinstwa. Prawie zawsze ochraniala go podczas rzadkich wypadow do miasta i Sameth byl pewny, ze donosi Ksiezniczce o kazdym jego kroku. -Nic takiego, Tonin - odpowiedzial, potrzasajac glowa. - Po prostu glosno myslalem. Chyba nie jestem przyzwyczajony do wczesnego wstawania. Tonin i drugi straznik ruszyli dalej, wymieniajac protekcjonalne spojrzenia za plecami Ksiecia, bo codziennie musieli wstawac przed switem. Sameth nie wiedzial, o czym mysla straznicy, gdy wreszcie wspieli sie na wzgorze i wkroczyli na chlodny dziedziniec z fontanna posrodku, wiodacy do zachodniego skrzydla Palacu. Dostrzegl jednak spojrzenia, ktore sobie poslali, i zrozumial, ze raczej nie uwazaja go za wzor cnot monarszych. Podejrzewal, ze wiekszosc mieszkancow miasta podziela te opinie. Bylo to irytujace dla kogos, kto byl jednym z najlepszych uczniow szkoly w Ancelstierre. Tam przodowal we wszystkich waznych przedmiotach - w krykiecie latem i w rugby zima, na dodatek nie mial sobie rownych z chemii. A tutaj nic mu nie wychodzilo jak nalezy. Straznicy pozostawili go przed drzwiami komnaty, ale Sam nie przebieral sie w szaty sedziowskie ani nie skierowal sie w strone miednicy i dzbanka z woda w wylozonej kafelkami wnece, sluzacej mu za lazienke. W Palacu, oszczednie odbudowanym po wielkim pozarze, brakowalo centralnego ogrzewania i biezacej wody, takich jak w Domu Abhorsenow lub Lodowcu Clayrow. Sam przygotowal juz plan rozprowadzenia ciepla i wody z wykorzystaniem resztek poprzednich instalacji, ktore nadal spoczywaly w piwnicach Palacu, lecz wciaz brakowalo mu czasu na studiowanie magii i mechaniki niezbednych do zrealizowania projektu. -Wyruszam w podroz - obwiescil malowidlu sciennemu przedstawiajacemu pogodna scene z zycia wsi. Ani zniwiarze, ani pozostali uczestnicy sceny nie zareagowali na kolejne slowa: - Pytanie tylko, jak? Przez chwile chodzil po pokoju, ktory nie byl zbyt duzy, wiec dopiero po dwudziestu okrazeniach Samowi udalo sie podjac decyzje. Stanal przed srebrnym lustrem wiszacym w zelaznej ramie na scianie obok prostego lozka i rzekl: -Bede kims innym. Ksiaze Sameth moze sobie tu zostac, a ja bede Samem Podroznikiem, pragnacym dolaczyc do swoich towarzyszy po znalezieniu w Belisaere lekarstwa na dreczace go watpliwosci. Usmiechnal sie do tej mysli i spojrzal w lustro. Spogladal na niego ksiaze Sameth, strojny w czerwono-zloty kaftan, troche przepocona koszule z bialego lnu, brazowe bryczesy z jeleniej skory i wysokie trzewiki na pozlacanych obcasach. Znad odswietnego stroju patrzyla mila twarz, ktora pewnego dnia moze przybrac grozniejszy wyraz, choc Sam jakos nie mogl sobie tego wyobrazic. Zbyt mloda i zbyt szczera - pomyslal. Brakowalo na niej sladow doswiadczen. Potrzebowal blizny, zlamanego nosa albo czegos w tym rodzaju. Zapatrzony w lustro, siegal jednoczesnie w nieskonczony nurt Kodeksu, wydobywajac z niego potrzebne znaki i symbole, laczac je razem w umysle na podobienstwo lancucha. Kiedy wszystkie byly gotowe, palcem wskazujacym umiescil ostatni z nich przed oczami i wszystkie znaki zawirowaly w powietrzu, niczym lsniaca konstelacja magicznych symboli. Przyjrzal sie im uwaznie, sprawdzajac zaklecie, zanim wkroczyl w sam srodek blyszczacego ukladu. Znaki zalsnily, dotykajac skory, rozswietlajac znak Kodeksu na czole, splywajac strumieniami zlotego ognia po twarzy. Zamknal oczy, kiedy poczul plomien, nie zwazajac na mrowienie pod powiekami i gwaltowna potrzebe kichniecia. Stal tak przez kilka minut, az wreszcie mrowienie ustalo. Kichnal poteznie, nabral ogromny haust powietrza i otworzyl oczy. W lustrze widac bylo wciaz to samo ubranie i te sama sylwetke. Twarz jednak byla inna. Twarz Sama Podroznika, troche podobnego do ksiecia Sametha, ale o kilka dobrych lat starszego mezczyzny ze starannie przystrzyzonymi wasami i brodka. Rowniez wlosy wygladaly teraz inaczej, byly jasniejsze, mniej pofalowane i znacznie dluzsze z tylu glowy. Lepiej. Duzo lepiej. Sameth - nie, Sam. Puscil oko do swojego odbicia i zaczal sie rozbierac. Do nowego oblicza Ksiecia najlepiej pasowal stary skorzany stroj mysliwego, kilka prostych koszul i bielizna. Bedzie jeszcze musial kupic w miescie plaszcz, konia i miecz, bo przeciez nie moze zabrac z soba Magicznego Miecza Kodeksu, ktory matka dala mu na szesnaste urodziny. Jego wygladu nie da sie zmienic za pomoca zaklecia, a zdecydowanie za bardzo rzucal sie w oczy. Moge przeciez zabrac rzeczy, ktore sam zrobilem - pomyslal, sciagajac trzewiki i wyjmujac z szafy pare znoszonych, ale solidnych wysokich butow z czarnej cielecej skory. Mysl o wiezy nieuchronnie przypomniala mu o "Ksiedze Zmarlych". Coz, jej nie wezmie na pewno! Jeszcze tylko kilka drobiazgow (w tym garsc zlotych nobli i srebrnych denarow) i w droge! Tyle tylko, ze nie moze isc do pracowni w swojej obecnej postaci. No i musi zrobic cos, co usmierzyloby podejrzenia Ellimere - w przeciwnym razie na pewno wyruszy za nim poscig i zostanie sprowadzony z powrotem do Palacu, zapewne sila, bo straznicy beda sluchac rozkazow Ellimere, a nie jego. Westchnal i usiadl na lozku z butami w reku. Wydawalo sie, ze ucieczka - a raczej wyprawa ratunkowa - bedzie wymagala wiecej przygotowan, niz poczatkowo przypuszczal. Nalezy stworzyc tymczasowego sobowtora Sama ze znakow Kodeksu i zaaranzowac sytuacje, w ktorej Ellimere nie bedzie mu sie mogla zbyt dokladnie przyjrzec. Moze na przyklad powiedziec, ze musi zamknac sie w swojej komnacie na jakies trzy dni, aby popracowac nad "Ksiega Zmarlych", i w ten sposob zapewnic sobie troche spokoju. Przeciez nie mial zamiaru porzucac studiow nad sztuka Abhorsenow! Potrzebowal tylko przerwy, powtarzal sobie, a trzy tygodnie spedzone na poszukiwaniu Nicholasa z pewnoscia sa wazniejsze niz trzy tygodnie nauki, ktora zreszta moze podjac na nowo po powrocie. Nawet jesli Ellimere poprosi Clayry, by go znalazly, trzy dni przewagi powinny wystarczyc. Zakladajac, ze siostra odkryje jego nieobecnosc po trzech dniach i wysle jastrzebia do Clayrow, uplyna przynajmniej dwa dni, nim otrzyma odpowiedz. Czyli w sumie piec. Do tego czasu bedzie juz w polowie drogi do Krawedzi. A moze w jednej czwartej, zastanawial sie, probujac sobie dokladnie przypomniec odleglosc do miasteczka nad Czerwonym Jeziorem. Bedzie musial zdobyc mape i sprawdzic najnowsze wydanie "Bardzo przydatnego przewodnika", zeby wiedziec, gdzie najlepiej stanac na popas. A wiec zostalo jeszcze sporo do zalatwienia przed wyjazdem. Upuscil buty na podloge i ponownie stanal przed lustrem. Przede wszystkim nalezalo pozbyc sie magicznego kamuflazu, zeby uniknac aresztowania przez straznikow. Kto by pomyslal, ze poszukiwanie przygod bedzie takie trudne? Z ponura mina zaczal odwracac zaklecie Kodeksu, ktore zmienilo mu twarz i postac. Pozwolil, by znaki skladowe powrocily do Kodeksu. Kiedy tylko skonczy, pojdzie do wiezy i zacznie przygotowania. Naturalnie pod warunkiem, ze Ellimere nie przylapie go po drodze i nie zaciagnie na obrady sadu. Rozdzial dwudziesty osmy Sam Podroznik Ellimere jednak przylapala Sama i reszta dnia uplynela mu w sadzie: wydano wyrok na zlodzieja, probujacego klamac mimo rzuconego nan zaklecia prawdy. Sprawialo ono, ze twarz zlodzieja straszliwie zolkla przy kazdym klamstwie. Nastepnym przedmiotem sporu bylo prawo wlasnosci, w ktorym nader trudno bylo dociec prawdy, jako ze jego inicjatorzy od dawna juz nie zyli. Jeden po drugim przechodzili drobni przestepcy, natychmiast przyznajacy sie do winy, w nadziei, ze sad odstapi od rzucania na nich zaklecia. Na koniec nastapila dluga i nudna mowa adwokata, kompletnie zreszta bezsensowna, bo opierala sie na przepisie zniesionym przez reformy Touchstone'a ponad dziesiec lat wczesniej. Przynajmniej wieczor zapowiadal sie jako wolny od oficjalnych obowiazkow, chociaz podczas kolacji Ellimere po raz kolejny usadzila kolo Sama mlodsza siostre jednej ze swych niezliczonych przyjaciolek. Ku zaskoczeniu dziewczyny, brat byl dosc rozmowny i serdeczny, totez pozniej zawsze bronila go, ilekroc inne dziewczeta skarzyly sie na jego humory. Po kolacji Sam oswiadczyl Ellimere, ze przez nastepne trzy dni zamierza sie uczyc i musi zanurzyc sie w zakleciu wymagajacym calkowitej koncentracji. Wezmie wiec jedzenie i wode z kuchni, a potem uda sie do swojej komnaty, gdzie nie wolno mu przeszkadzac. Ellimere przyjela te slowa nad wyraz dobrze, co wywolalo u Sama wyrzuty sumienia. Ale nawet one nie zdolaly stlumic rosnacego podniecenia, a dlugie godziny spedzone na tworzeniu prostego sobowtora nie popsuly nastroju oczekiwania. Kolo polnocy sobowtor byl wreszcie gotowy i przypominal Sama, jesli patrzylo sie na niego od drzwi, choc pod innymi katami brakowalo mu glebi. Zagadniety, potrafil odpowiedziec: "Prosze wyjsc!" lub: "Jestem bardzo zajety", i to glosem calkiem podobnym do glosu pierwowzoru. Kiedy praca nad sobowtorem byla zakonczona, Sam udal sie do pracowni, skad wzial nieco pieniedzy i kilka wykonanych przez siebie rzeczy, mogacych przydac sie w podrozy. Nie spojrzal nawet w strone szafek stojacych w katach pokoju niczym zdegustowani straznicy. Przysnily mu sie jednak w nocy. Wspinal sie po schodach, otwieral ich drzwiczki, nakladal pas z dzwonkami, otwieral ksiege, odczytywal wybuchajace ogniem slowa, ktore chwytaly go i unosily prosto w Smierc, ciskaly w zimna rzeke, gdzie nie mogl oddychac... Obudzil sie zamotany w przescieradlo odcinajace doplyw powietrza. Przez chwile walczyl z nim przerazony, ale kiedy sie zorientowal, gdzie jest, uspokoil sie. Daleko zegar wybil czwarta, zaraz potem wartownicy oznajmili ja zwyczajowym okrzykiem. Spal zaledwie trzy godziny, ale wiedzial, ze na wiecej nie moze sobie pozwolic. Nadszedl czas, zeby rzucic zaklecie. Czas, by Sam Podroznik wyruszyl w droge. Kiedy ukradkiem opuszczal Palac, bylo jeszcze ciemno - chlodna pora tuz przed switem. Owiniety zakleciami Kodeksu, ktore czynily go niewidzialnym, zszedl po schodach, minal posterunek straznikow na Poludniowo-Zachodnim Dziedzincu i opadajacym stromo korytarzem dostal sie do ogrodow. Ominal straznikow ukrytych pomiedzy rozami na dolnym tarasie i wyszedl przez tajna furtke zamknieta za pomoca magii i na zwykly zamek. Na szczescie wczesniej ukradl klucz i drzwi rozpoznaly go po znaku Kodeksu. Juz na alejce prowadzacej do Drogi Krolewskiej przerzucil przez ramie niespodziewanie ciezkie torby, zastanawiajac sie, czy nie powinien jeszcze raz przejrzec ich zawartosci i byc moze pozbyc sie niepotrzebnych rzeczy. Nie byl jednak w stanie przypomniec sobie zadnego bezuzytecznego przedmiotu, wzial tylko niezbedne: plaszcz, koszule, spodnie i bielizne na zmiane, zestaw do szycia, torbe z mydlem i innymi przyborami toaletowymi, takimi jak brzytwa, ktorej nie potrzebowal uzywac zbyt czesto, "Bardzo przydatny przewodnik", zapalki, pantofle, dwie sztabki zlota, impregnowana skore, ktora w razie potrzeby mogla posluzyc jako namiot, butelke brandy, kawalek solonej wolowiny, bochenek chleba, trzy kawalki piernika i kilka wlasnorecznie wykonanych przedmiotow. Oprocz toreb mial jeszcze tylko kapelusz z szerokim rondem, sakiewke na pasku i sztylet. Jego pierwszym przystankiem mial byc glowny jarmark, gdzie planowal kupic miecz, a potem - Konski Targ na Polu Anstyr, gdzie zamierzal znalezc odpowiedniego wierzchowca. Zszedlszy z alejki na Droge Krolewska, w sam srodek tlumu mezczyzn, kobiet, dzieci, psow, mulow, wozow i zebrakow, Sam poczul sie niezwykle podniesiony na duchu. Podobnego uczucia nie doswiadczyl od lat. Przypominalo radosc, ktora odczuwal jako dziecko na wiesc o nieoczekiwanych wakacjach. Zwolniony od odpowiedzialnosci, majacy prawo do zabawy, biegu, krzyku i smiechu. Rozesmial sie, wyprobowujac bardziej gardlowy ton pasujacy do nowego wizerunku. Zabrzmialo to dziwnie, troche jak rechot, ale nie przejal sie tym zbytnio. Przyspieszyl kroku, podkrecajac wasa zdobytego dzieki Magii Kodeksu. W droge, ku przygodzie! No i oczywiscie na ratunek Nicholasowi. Trzy godziny pozniej czesc porannej radosci ulotnila sie. Przebranie Podroznika doskonale zdawalo egzamin jako ochrona przed rozpoznaniem, ale nie pomagalo przyciagnac uwagi kupcow i handlarzy koni. Podroznicy nie cieszyli sie reputacja dobrych klientow, poniewaz rzadko miewali przy sobie brzeczaca walute i zazwyczaj woleli handel wymienny. Poza tym przebranie bylo zbyt cieple jak na pozna wiosne. Sam pocil sie coraz bardziej, a znalezienie odpowiedniego miecza na zatloczonym jarmarku wydawalo sie niemozliwe. Jeszcze gorzej bylo na Konskim Targu, gdzie stada much obsiadaly zarowno ludzi, jak i zwierzeta. Nic dziwnego - pomyslal Sam - ze przed wiekami Krol Anstyr nakazal umiescic targ trzy mile od miasta. W okresie bezkrolewia targ zlikwidowano, ale zaczal sie znow rozwijac pod rzadami Touchstone'a. Obecnie stajnie, zagrody i miejsca aukcji pokrywaly przynajmniej mile kwadratowa, a na przyleglych do targu pastwiskach bylo jeszcze wiecej koni. Naturalnie, znalezienie w takim tlumie wlasciwego wierzchowca trwalo dlugo, zwlaszcza ze na co lepsze rumaki zawsze bylo sporo chetnych. Po konie przybywali tu ludzie z calego Krolestwa, a nawet barbarzyncy z Polnocy, szczegolnie o tej porze roku. Pomimo tlumu, much i rywalizacji, Sam dokonczyl zakupow. Byl dosc zadowolony. Do boku przypasal sobie prosty, lecz praktyczny miecz o szorstkiej rekojesci ze skory rekina, a za jego plecami stapala nieco nerwowa gniada klacz, ktora od gwaltowniejszych wyskokow powstrzymywala solidna uzda. Klacz sprawiala wrazenie zdrowej, nie przyciagala nadmiernie uwagi i nie kosztowala fortuny. Przez moment Sam rozwazal pomysl nazwania jej Tonin, na czesc najbardziej nielubianej przez siebie strazniczki, ale w koncu stwierdzil, ze byloby to dziecinne. Poprzedni wlasciciel nadal jej nieco dziwaczne imie Sprout, a nowy postanowil je pozostawic. Wyrwawszy sie z cuchnacego i zatloczonego targu, dosiadl konia i zaczal lawirowac w strumieniu ludzi i pojazdow, starajac sie ominac wozy, handlarzy, osly objuczone pustymi koszami, opuszczajace miasto i wjezdzajace do niego obladowane pelnymi sakwami, grupki robotnikow brukujacych ulice oraz wszystkich zwyklych podroznych. Niedaleko za miastem wyprzedzil go Krolewski Poslaniec na karym rumaku pelnej krwi, tak wspanialym, ze kupcy na targu z pewnoscia skoczyliby sobie do gardel przy targowaniu, a nastepnie czworka straznikow, pedzacych w tempie pozwalajacym sie domyslac, ze na postoju musza czekac na nich swieze konie. Za kazdym razem Sam kulil sie w siodle i naciagal glebiej kapelusz, tak by oslanial twarz, choc zaklecie maskujace dzialalo nadal. Z pomoca "Bardzo przydatnego przewodnika" wybral juz miejsce pierwszego postoju. Pojedzie Waska Droga wzdluz przesmyku dochodzacego do Belisaere, poniewaz byla to jedyna trasa. Potem obierze latwiejsza droge na poludnie, do Orchyre. Rozwazal tez droge zachodnia, do Sindle, a nastepnie do Ratterlinu, gdzie moglby wsiasc na statek i dotrzec az do Qyrre. Jednakze "Bardzo przydatny przewodnik" wspominal o wyjatkowo dobrej gospodzie w Orchyre, slynnej z wegorza w galarecie, za ktorym Sam przepadal i nie widzial powodu, dlaczego by nie wybrac najwygodniejszej drogi do Krawedzi. Nie byl jednak pewien, czy za Orchyre droga rzeczywiscie bedzie taka wygodna. Wielka Droga Poludniowa wiodla wszak glownie wzdluz wschodniego wybrzeza, a Krawedz lezala daleko na zachodnim, tak wiec predzej czy pozniej bedzie musial sie tam przeprawic. Moze powinien w ogole zrezygnowac z tak zwanych krolewskich drog i od Orchyre jechac na przelaj, w nadziei, ze znajdzie wiejskie drogi prowadzace we wlasciwym kierunku. Tu jednak pojawial sie problem wiosennych powodzi. Na krolewskich drogach zbudowano solidne mosty, na wiejskich zas ich nie bylo, a przez brody nie dalo sie teraz przeprawic. Co bedzie, to bedzie, nie nalezalo sie tym przesadnie martwic przynajmniej do Orchyre. Miasto oddalone bylo o jakies dwa dni ciaglej jazdy, wiec mial czas do nastepnego postoju albo nawet do wieczora, gdy zatrzyma sie w przydroznej gospodzie. Jednakze planowanie nastepnego postoju nie zaprzatalo wcale mysli Sama, gdy dotarl do wioski i gospody znajdujacych sie wystarczajaco daleko od Belisaere. Przejechal wprawdzie zaledwie siedem mil, ale slonce juz zachodzilo i czul sie wyczerpany. Nie wyspal sie poprzedniej nocy, a bol w plecach i udach przypominal mu, ze zima nie jezdzil prawie wcale. Kiedy zobaczyl kolyszacy sie szyld, ktory obwieszczal, ze gospoda nazywa sie "Rozesmiany Pies", poczul takie zmeczenie, ze ledwo zdolal dac stajennemu napiwek, wynajal najlepszy pokoj i padl bezwladnie na lozko. W nocy budzil sie kilkakrotnie, za pierwszym razem, zeby zzuc buty, za drugim - by skorzystac z nocnego naczynia, przezornie zapewnionego przez gospodarzy (mialo zepsuta pokrywe). Za trzecim razem obudzilo go uporczywe stukanie do drzwi i pierwsze promienie slonca wslizgujace sie przez szczeline w zamknietych zaluzjach. -Kto tam? - burknal, wstajac z lozka i wkladajac buty. Mial zesztywniale stawy i czul sie paskudnie, zwlaszcza ze spal w ubraniu podroznym, ktore teraz mocno zalatywalo koniem. - Czy to juz sniadanie? Nie bylo zadnej odpowiedzi, ale pukanie nie ustalo. Mruczac pod nosem, podszedl do drzwi, oczekujac, ze zobaczy za nimi jakiegos wioskowego polglupka z wyszczerzonymi w usmiechu zebami i tace zastawiona sniadaniem. Zamiast tego ujrzal dwoch barczystych mezczyzn w skorzanych pancerzach przepasanych czerwono-zlotymi szarfami wiejskich konstabli. Od stanowczej twarzy jednego z nich, wyraznie starszego, bila powaga. Na czole mial znak Kodeksu, ktorego brakowalo jego mlodszemu asystentowi. -Sierzant Kuke i konstabl Tep - oswiadczyl siwowlosy, dosc bezceremonialnie przeciskajac sie kolo Sametha. Jego towarzysz rowniez wszedl do pokoju, po czym szybko zamknal za soba drzwi, pozwalajac ciezkiej sztabie opasc na miejsce. -Czego chcecie? - zapytal Sam, ziewajac. Nie chcial byc niegrzeczny, ale nie mial pojecia, ze goscie przyszli tu w okreslonym celu, a nie zapukali przez przypadek. Jego dotychczasowe doswiadczenia z wiejskimi konstablami ograniczaly sie do ogladania ich na paradach oraz inspekcji posterunkow dokonywanych wspolnie z ojcem. -Chcemy porozmawiac - powiedzial sierzant Kuke, stajac tak blisko, ze Sam poczul wydychana przez niego won czosnku i zobaczyl szczecine na niedawno ogolonym podbrodku. - Na poczatek chcemy poznac twoje imie i zajecie. -Mam na imie Sam, jestem Podroznikiem - odparl, katem oka dostrzegajac, ze konstabl poszedl w glab pokoju i bacznie przygladal sie mieczowi opartemu o sakwy. Pierwszy raz poczul sie nieswojo. Wcale nie wygladali na wiejskich tepakow. Moze nawet podejrzewali juz, kim jest naprawde. -Podroznicy rzadko zatrzymuja sie w gospodach, a juz na pewno nie wynajmuja najlepszych pokoi - zauwazyl konstabl, odwracajac sie od miecza i sakw. - Rownie rzadko daja stajennemu srebrnego denara napiwku. -Konie Podroznikow raczej nie miewaja wypalonego znaku albo chociaz symboli klanu na grzywie - dodal sierzant, zachowujac sie, jakby Sama w ogole tam nie bylo. - A Podroznicy zwykle maja tatuaze klanowe. Ciekawe, czy znajdziemy cos takiego u tego chlopaczka. Ale najpierw rzucmy okiem na jego sakwy, Tep. Sprawdz, czy znajdziesz tam cos, co nam powie, z kim mamy do czynienia. -Nie mozecie tego zrobic! - krzyknal oburzony Sam. Zrobil krok w strone konstabla, ale zatrzymal sie gwaltownie, czujac przez koszule dotyk ostrza, tuz nad brzuchem. Spojrzal w dol i zobaczyl sztylet trzymany pewna dlonia przez sierzanta Kuke'a. -No to nam powiedz, kim naprawde jestes i czego tu szukasz - powiedzial sierzant. -To nie wasza sprawa! - rzucil Sam, pogardliwie odrzucajac w tyl glowe. W tym gescie strzasnal wlosy znad oczu i odslonil znamie Kodeksu. Kuke natychmiast wydal z siebie ostrzegawczy krzyk i przytknal sztylet do gardla chlopca, wykrecajac mu jednoczesnie do tylu prawa reke. Sposrod wszystkich rzeczy, jakich boja sie konstable, najwiekszym zagrozeniem sa nosiciele falszywego lub zwyrodnialego znamienia Kodeksu, tacy bowiem moga byc tylko czarnoksieznikami Wolnej Magii, nekromantami lub stworzeniami, ktore przybraly ludzka postac. Niemal w tym samym momencie Tep otwarl jedna z sakw i wydobyl z niej ciemny skorzany pas z siedmioma mieszkami o rozmiarach od fiolki na leki po spory sloj. Z kieszeni wystawaly drewniane uchwyty zdradzajace ich zawartosc. Dzwonki przeslane przez Sabriel Samowi, ktore zamknal w pracowni i byl pewien, ze ich nie spakowal. -Dzwonki! - wykrzyknal Tep, w przerazeniu upuszczajac pas i odskakujac do tylu, niczym na widok gniazda wijacych sie zmij. Nie zauwazyl gestwiny znakow Kodeksu na pasie i uchwytach. -Nekromanta... - wyszeptal Kuke, a Sam uslyszal w jego glosie nagly lek i poczul, ze uscisk sierzanta slabnie, sztylet oddala sie od gardla, a dzierzaca go dlon zaczyna drzec. Sam natychmiast wyobrazil sobie dwa znaki Kodeksu, wydobyl je z nieskonczonego strumienia na podobienstwo sprawnego rybaka, wybierajacego swa zdobycz z polyskujacej lawicy. Wstrzymal oddech, pozwalajac znakom rozpuscic sie w zgromadzonym powietrzu, po czym raptownie je wypuscil, rzucajac sie jednoczesnie na ziemie. Jeden z nich polecial przed siebie, gwaltownie oslepiajac Tepa, ale Kuke musial byc przynajmniej czesciowo Magiem Kodeksu, poniewaz umiejetnie odparowal zaklecie. Powietrze wypelnily blyski swiatla, kiedy dwa znaki zderzyly sie w locie. Zanim Sam zdazyl wstac, Kuke wbil mu sztylet gleboko w noge, tuz nad kolanem. Wrzasnal z bolu, dolaczajac do glosnego wycia Tepa, ktory w slepej rozpaczy miotal sie po pokoju, i jeszcze glosniejszych okrzykow Kuke'a: "Nekromanta!", "Ratunku!" Taki halas potrafil sciagnac mu na kark kazdego konstabla w promieniu wielu mil i wszystkich straznikow znajdujacych sie na drodze. Mogli sie nawet zjawic zaniepokojeni mieszkancy, choc chyba tylko najodwazniejsi nie uciekliby na dzwiek slowa "nekromanta". Po pierwszym ataku bolu, ktory trwal mgnienie oka i zdawal sie rozlupywac mu czaszke, Sam instynktownie zrobil to, czego nauczono go, by chronic zycie na wypadek zamachu. Nakresliwszy kilka znakow Kodeksu w swoim umysle, pozwolil im rozrosnac sie w gardle i kazal Zakleciu Smierci uderzyc w kazdego, kto nie mial przed nim ochrony. Znaki opuscily go niczym rozzarzone iskry i ze straszliwa sila rzucily sie na przybylych. Sekunde pozniej bylo juz cicho - Kuke i Tep padli na podloge jak zerwane ze sznurkow marionetki. Sam podniosl sie i z bolem uswiadomil sobie, co wlasnie zrobil. Zabil dwoch ludzi ojca... wlasnych poddanych, wykonujacych po prostu swoja prace, do ktorej jemu brakowalo odwagi. Chronili innych przed nekromantami, Wolna Magia i cala reszta... Nie mogl juz wiecej myslec. Bol powracal i Sam wiedzial, ze musi uciekac. W panice zebral swoje sakwy, wrzucil zaklete dzwonki z powrotem do srodka, przypial miecz do pasa i wyszedl z pokoju. Nie mial pojecia, jak udalo mu sie zejsc schodami, ale w chwile pozniej byl juz na dole, we wspolnej sali, a ludzie wpatrywali sie w niego, oparci o sciany. Rzucil im dzikie wejrzenie szeroko rozwartych oczu i pokustykal na zewnatrz, zostawiajac krwawe slady na podlodze. Poszedl do stajni, osiodlal klacz, parskajaca z przerazenia rozszerzonymi nozdrzami. Chyba wyczula ludzka krew. Uspokajal ja bezwiednie, nieswiadom ruchu wlasnych rak. Rok, a moze sekunde pozniej, znalazl sie w siodle, jadac klusem, a potem galopem. Caly czas czul krew splywajaca mu po nodze niczym strumien cieplej wody, wypelniajacy but i przelewajacy sie przez cholewke. Jakis glos w srodku nakazywal mu zatrzymac sie i opatrzyc rane, ale jeszcze silniejszy byl wewnetrzny nakaz, by uciekac, uciekac jak najdalej od miejsca zbrodni. Instynktownie skierowal sie na zachod, zostawiajac za plecami wschodzace slonce. Przez pewien czas jechal zygzakiem, probujac zmylic pogon, a nastepnie ruszyl prosto przez pola, w strone lezacego nieopodal lasu. Musial tam dotrzec, zeby znalezc schronienie i opatrzyc rane. Wreszcie dotarl w kojacy cien drzew. Wjechal tak daleko, jak to bylo mozliwe, i spadl z konia. Klujacy bol stopniowo obejmowal cala noge. Zielony swiat lasu nie chcial trwac w bezruchu, wirowal i przechylal sie, wywolujac zawroty glowy. Zolte poranne swiatlo ustapilo szaremu, jak zbyt dlugo gotowane jajko. Sam nie mogl skoncentrowac sie na leczacym zakleciu. Znaki Kodeksu wymykaly sie mu, uciekaly pamieci, po prostu nie chcialy ulozyc sie we wlasciwej kolejnosci. To wszystko bylo zbyt trudne. Latwiej jest sie poddac. Zasnac, odplynac w Smierc. Ale Sam znal juz Smierc i jej lodowaty chlod. Powoli zanurzal sie w zimny nurt rzeki. Gdyby mial pewnosc, ze go porwie, przeniesie przez kaskade Pierwszej Bramy i poniesie dalej, moze by sie poddal. Wiedzial jednak, ze nekromanta, ktory go kiedys oparzyl, czeka na niego w Smierci, czeka na nastepce Abhorsena, zbyt niedoswiadczonego, by zapanowac nad wlasnym odejsciem. Nekromanta zlapalby go, zabral ducha i zwiazal swoja wola, wykorzystujac go przeciw jego wlasnej rodzinie i Krolestwu... Wezbral w nim strach, bardziej dojmujacy od bolu. Sam ponownie siegnal po leczace znaki Kodeksu - i tym razem je znalazl. Zlote cieplo rozlalo sie w jego slabych dloniach i przez czarne, brudne spodnie splynelo do nogi. Poczul jego zar roznoszacy sie po ciele, az do kosci, poczul, jak przenika skore i zyly, w magiczny sposob przywracajac wszystko do normalnego stanu. Stracil juz jednak zbyt wiele krwi i zaklecie nie moglo wyleczyc go calkowicie. Sprobowal wstac, ale nie byl w stanie tego zrobic. Glowa opadla mu na poduszke z lisci. Chcial zmusic powieki do podniesienia sie, ale nie dal rady. Las zawirowal znowu, coraz szybciej i szybciej, a potem zapadla ciemnosc. Rozdzial dwudziesty dziewiaty Obserwatorium Clayrow Podle Psisko obudzilo sie bardzo niechetnie i spedzilo kilka dobrych minut, przeciagajac sie, ziewajac i wywracajac oczami. Potem zebralo sie i ruszylo w strone drzwi. Lirael tkwila w miejscu z ramionami skrzyzowanymi na piersiach. -Musimy porozmawiac! - oswiadczyla. Pies udal zaskoczenie, kladac uszy po sobie. -Nie powinnismy wracac do domu? Wiesz, jest juz po polnocy. A dokladnie - trzecia nad ranem. -Nie! - krzyknela Lirael, porzucajac wszelka mysl o rozmowie. - Niemozliwe! Musimy sie pospieszyc! -Ale jesli chcesz porozmawiac - powiedzial pies, siadajac na tylnych lapach i przechylajac leb z zaciekawieniem - to zawsze powtarzam, ze nie ma co zwlekac. Lirael nie odpowiedziala. Pobiegla w strone drzwi, w przelocie chwytajac psa za obroze i podrywajac go na rowne lapy. -Auuuu! - zawylo Podle Psisko. - To byl zart! Juz biegne! -Szybko, szybko! - poganiala go, opierajac dlonie o drzwi i probujac nimi szarpnac. Bylo to jednak trudne, poniewaz nie mialy zadnej klamki ani uchwytu. - Jak mam je otworzyc? -Popros - odparl pies spokojnie. - Nie ma sensu sie meczyc. Lirael westchnela z rezygnacja, wziela gleboki oddech i zmusila sie do wypowiedzenia slow: -Prosze, otworzcie sie. Drzwi wydawaly sie rozwazac przez moment jej prosbe, po czym powoli uchylily sie do srodka, dajac Lirael czas na wycofanie. Przez szczeline dochodzily glosny szum rzeki i chlodny powiew wiatru, ktory uniosl jej przypalone wlosy. Wiatr przyniosl jeszcze cos, co wzbudzilo zainteresowanie psa, ale dla dziewczyny pozostalo tajemnica. -Hmmm... - mruknal, nastawiajac ucho w strone drzwi i polozonego za nimi mostu oswietlonego znakami Kodeksu. - Ludzie. Clayry. Chyba jest z nimi twoja ciotka. -Ciotka Kirrith! - wykrzyknela Lirael, podskakujac ze zdenerwowania. Potoczyla wokol siebie dzikim spojrzeniem w poszukiwaniu innej drogi ucieczki - jedyna wiodla z powrotem przez sliski, obmywany woda most. Teraz widziala jasne swiatla Kodeksu daleko na Uskoku, swiatla przysloniete mgla i wodna piana z rzeki. -Co robimy? - jej pytanie zabrzmialo tylko echem w pustym pokoju i wypelnilo przestrzen, z ktorej nie nadeszla zadna odpowiedz. Lirael obrocila sie szybko, ale po psie nie zostal nawet slad. Po prostu zniknal. -Psie? - szepnela, przeszukujac pokoj wzrokiem, zamazanym nieco przez lzy. - Psie? Nie zostawiaj mnie teraz. Zawsze znikal, nim ludzie zdazyli go zobaczyc, i za kazdym razem Lirael obawiala sie, ze jej jedyny przyjaciel nigdy nie powroci. Teraz tez czula znajomy lek w zoladku, ktorym napawalo ja to, czego sie dowiedziala, obawa przed tajemna wiedza, klebiaca sie w ksiedze sciskanej pod pacha. Nie chciala posiasc tej wiedzy, bo nie nalezala do Clayrow. Pojedyncza lza splynela jej po policzku, ale dziewczyna otarla ja szybko, odchylajac glowe do tylu, by powstrzymac placz. Postanowila, ze nie da ciotce Kirrith tej satysfakcji. Ciotka zawsze spodziewala sie po niej najgorszego. Chyba sadzila, ze jej siostrzenica popelni jakies straszne czyny i nigdy niczego nie osiagnie. Lirael uwazala, ze mialo to zwiazek z jej brakiem daru Widzenia, choc przychodzilo jej czasem do glowy, ze ciotka traktowala tak kazdego, kto odbiegal od norm, jakie sobie wyznaczyla. Trzymala glowe dumnie odchylona, az do momentu, kiedy znalazla sie na moscie. Wtedy musiala spojrzec w dol, na mgle i kotlujaca sie wode. Bez psa, jego masywnego ciala i chwytnych lap most wydawal sie znacznie grozniejszy. Zrobila krok, potknela sie i zachwiala. Przez chwile bala sie, ze spadnie, i w panice opadla na czworaki. Przy tym ruchu "Ksiega pamieci i zapomnienia" poruszyla sie i niewiele brakowalo, a wypadlaby jej spod koszuli. Lirael wepchnela ja tam z powrotem i nadal czolgala sie po waskim moscie. Wymagalo to od niej maksymalnej koncentracji, wiec nie patrzyla ani w dol, ani w gore, az prawie dotarla na drugi brzeg. Uderzyla ja dotkliwa swiadomosc, ze wlosy ma spalone, a ubranie calkowicie przemoczone przez bryzgi wody przelewajacej sie po moscie. No i ze jest bosa. Kiedy wreszcie spojrzala w gore, wydala z siebie stlumiony okrzyk i skoczyla jak przerazony krolik. Tylko szybkie rece dwoch stojacych najblizej Clayrow uratowaly ja przed smiertelnym upadkiem w rwace, zimne wody Ratterlinu. Byly to zreszta te same osoby, ktore wczesniej tak ja przerazily i najmniej spodziewala sie je tu zobaczyc: Sanar i Ryelle. Jak zwykle byly piekne, spokojne i dostojne. Mialy na sobie stroje Dziewieciodniowego Czuwania, dlugie, jasne wlosy przytrzymywaly eleganckie siatki wysadzane klejnotami, a biale szaty ozdobione byly malenkimi zlotymi gwiazdkami. Dzierzyly tez rozdzki ze stali i kosci sloniowej, oznaczajace, ze razem reprezentowaly Glos Czuwania. Nie wygladaly ani o dzien starzej niz podczas pierwszego spotkania z Lirael na Tarasie, w dniu jej czternastych urodzin. Wciaz byly wszystkim, czym, zdaniem Lirael, powinna byc prawdziwa Clayr. Wszystkim, czym ona nie byla. Za nimi stalo sporo innych Clayrow. Niektore z nich byly wysokie ranga, na przyklad Vancelle, Glowna Bibliotekarka, czy obsada Dziewieciodniowego Czuwania. Lirael policzyla je szybko i zorientowala sie, ze widzi chyba cala obsade Czuwania, czterdziesci siedem Clayrow, zgromadzonych za plecami Sanar i Ryelle, biale sylwetki na ciemnym tle skal Uskoku. Najgorzej jednak wrozyla nieobecnosc ciotki Kirrith. Oznaczalo to, ze czynow Lirael (cokolwiek zrobila) nie wystarczylo ukarac dodatkowa porcja obowiazkow kuchennych. Dziewczyna nie potrafila sobie nawet wyobrazic, jaki rodzaj kary wymaga obecnosci calej obsady Czuwania. Nigdy nawet nie slyszala, zeby opuscily Obserwatorium, a juz na pewno nie wszystkie naraz. -Wstan, Lirael - powiedziala jedna z blizniaczek. Lirael zdala sobie sprawe, ze nadal kuca, podtrzymywana przez dwie Clayry. Wstala ostroznie, starajac sie uniknac ich spojrzen oraz spojrzen wszystkich innych niebieskich i zielonych oczu, ktore na pewno odnotowywaly w tej chwili, jak brazowe i matowe byly jej wlasne. Slowa przyszly jej do glowy, ale uwiezly w gardle. Odkaszlnela i zajaknela sie, az wreszcie zdolala wyszeptac: -Ja... wcale nie chcialam tu przyjsc... tak jakos wyszlo... i wiem, ze nie bylam na kolacji... ani na wieczornym obchodzie... nadrobie to jakos... Przerwala, widzac, ze Sanar i Ryelle wymienily spojrzenia i wybuchnely smiechem. Brzmialo w nim jednak przyjazne zaskoczenie, nie zas drwina, ktorej sie spodziewala. -Wyglada na to, ze w dniu twoich urodzin tradycyjnie spotykamy sie w niezwyklych miejscach - powiedziala Ryelle (a moze Sanar), spogladajac w dol na ksiege wystajaca spod koszuli Lirael i na srebrna fletnie Pana polyskujaca z kieszeni kamizelki. - Nie musisz sie martwic kolacja. Dzis najwyrazniej siegnelas po swoj przyrodzony dar, ktory czekal na ciebie od dawna. Reszta nie ma wiekszego znaczenia. -Co to znaczy "przyrodzony dar"? - zapytala Lirael. Przyrodzonym darem Clayrow bylo Widzenie, a nie trzy dziwne magiczne przedmioty. -Wiesz, ze ty jedna sposrod Clayrow nigdy nie pojawialas sie w naszych Wizjach - powiedziala druga z blizniaczek. - Nigdy, nawet przez moment, az do dzisiaj, dopiero godzine temu zobaczylysmy - cale Dziewieciodniowe Czuwanie zobaczylo - ze jestes tutaj i jeszcze w jednym miejscu. Zadna z nas nie wiedziala o istnieniu tego mostu ani komnaty. Teraz jednak stalo sie jasne, ze chociaz dzisiejsze Clayry nie Widzialy cie w swoich wizjach, te z przeszlosci Widzialy wystarczajaco wiele razy, by przygotowac miejsce i przedmioty, ktore trzymasz w rekach. Przede wszystkim chcialy jednak przygotowac ciebie. -Przygotowac mnie? Do czego? - zapytala Lirael, przerazona tym naglym zainteresowaniem. - Ja niczego nie chce! Pragne tylko... byc normalna. Miec dar Widzenia. Sanar - bo to wlasnie ona przemawiala ostatnia - spojrzala w dol na mloda kobiete i dostrzegla jej bol. Od czasu pierwszego spotkania przed pieciu laty ona i jej siostra bacznie obserwowaly Lirael i wiedzialy o jej zyciu wiecej, niz mogla przypuscic. Sanar ostroznie dobierala slowa: -Lirael, dar Widzenia moze jeszcze przyjsc, a dlugie oczekiwanie uczyni go silniejszym. Teraz jednakze otrzymalas inne dary, ktore z pewnoscia bardzo przydadza sie Krolestwu. A my wszystkie, posiadaczki wrodzonych darow, dzwigamy jednoczesnie na sobie odpowiedzialnosc, by je madrze i wlasciwie uzyc. Masz w sobie potencjal wielkiej mocy, Lirael, ale obawiam sie, ze czekaja cie rownie powazne proby. Przerwala, zapatrzona w gestniejaca chmure mgly za plecami Lirael, a jej oczy rowniez zdawaly sie chmurzyc, gdy odezwala sie ponownie, glebszym, mniej przyjaznym i bardziej bezosobowym, obcym tonem: -Na swojej drodze napotkasz wiele przeszkod, ktore wciaz okrywa tajemnica, ale nigdy nie zapomnisz, ze jestes corka Clayrow. Nawet jesli nie Widzisz, Pamietasz. A w tym, co sobie Przypomnisz, zobaczysz ukryta przeszlosc skrywajaca sekrety przyszlosci. Lirael wzdrygnela sie na te slowa, bowiem Sanar wyglosila prawde proroctwa, a jej oczy plonely dziwnym, lodowatym swiatlem. -Co to znaczy "powazne proby"? - zapytala dziewczyna, kiedy ostatnie echo slow Sanar ucichlo, zagluszone szumem rzeki. Sanar potrzasnela glowa i usmiechnela sie. Wizja dobiegla konca. Teraz, nie mogac wypowiedziec ani slowa, Clayr spojrzala na siostre, ktora ciagnela dalej: -Kiedy Zobaczylysmy cie dzis tutaj, Zobaczylysmy cie takze gdzie indziej, w miejscu, ktore od lat wymykalo sie naszemu darowi - powiedziala Ryelle. - Nad Czerwonym Jeziorem, w lodzi plecionej z trzciny, Slonce stalo wysoko i swiecilo bardzo jasno, stad wiemy, ze wydarzenia te rozegraja sie w lecie. Wygladalas dokladnie tak jak teraz, co oznacza, ze znajdziesz sie tam tego lata. -Bedzie z toba mlody mezczyzna - kontynuowala Sanar. - Chory lub ranny, ktorego kazal nam szukac Krol. Nie wiemy, gdzie jest obecnie ani jak dotrze do Czerwonego Jeziora. Otaczaja go sily oslaniajace go przed naszym Widzeniem, a jego przyszlosc jest niejasna. Wiemy jednak, ze grozi mu straszliwe niebezpieczenstwo. Niebezpieczenstwo zagrazajace nie tylko jemu, ale i nam, calemu Krolestwu. I on bedzie tam z toba, w polowie lata, w trzcinowej lodzi. -Nie rozumiem, co to ma wspolnego ze mna? - szepnela Lirael. - To znaczy Czerwone Jezioro, ten mezczyzna i w ogole wszystko? Jestem zaledwie Druga Asystentka w Bibliotece. Co mam z tym zrobic? -Tego nie wiemy - odrzekla Sanar. - Wizje sa fragmentaryczne, a ciemne chmury przyslaniaja je niczym atrament rozlany na stronicach mozliwych przyszlosci. Wiemy tylko, ze ten mezczyzna jest wazny, tak dla dobra, jak dla zla, a my Widzialysmy cie z nim. Uwazamy, ze musisz opuscic Lodowiec, udac sie na Poludnie, odnalezc go i trzcinowa lodz na Czerwonym Jeziorze. Lirael obserwowala ruch warg Sanar, lecz nie slyszala nic procz huku rzeki, mas wody pragnacych uwolnic sie od gor, plynacych w dal, do odleglej i nieznanej krainy. Wyrzucaja mnie - pomyslala. - Nie mam daru Widzenia, jestem juz za stara i wyrzucaja mnie... -Mialysmy jeszcze jedna wizje tego mezczyzny - powiedziala Sanar. - Chodz, pokazemy ci, zebys mogla go poznac, gdy nadejdzie wlasciwy moment i zebys dowiedziala sie czegos o niebezpieczenstwie, w ktorym sie znalazl. Ale nie tutaj - musimy pojsc do Obserwatorium. -Obserwatorium! - wykrzyknela Lirael. - Ale ja... Nie Przebudzilam sie jeszcze... -Wiem - powiedziala Ryelle, ujmujac jej dlon i prowadzac przed siebie. - Trudno ci wejrzec w pragnienie serca, jesli jeszcze go nie znasz. Gdyby niebezpieczenstwo bylo mniejsze albo gdyby kto inny mogl niesc to brzemie, nie wywieralybysmy na ciebie presji. Gdyby wizja nie dotyczyla miejsca, ktore sie nam opiera, moglybysmy pokazac ci ja gdzie indziej. Ale teraz potrzebujemy mocy Obserwatorium i calej sily Czuwania. Szly z powrotem wzdluz Uskoku - Sanar i Ryelle po bokach poslusznej Lirael. Przez moment dziewczyna poczula to, co pies nazywal obecnoscia Zmarlych, cos na ksztalt presji ze strony wszystkich pochowanych tutaj Clayrow, ale nie zwracala na to uwagi. Miala wrazenie, ze ktos w oddali przyzywa jej imie. Myslala tylko o tym, ze kaza jej wyjechac. Znow bedzie sama, bo Podle Psisko pewnie juz nie powroci. Mozliwe, ze nie moze istniec poza Lodowcem Clayrow, podobnie jak zjawy, przywiazane na stale do jednego miejsca. W polowie drogi wiodacej do drzwi, przez ktore miala wejsc, zobaczyla ze zdziwieniem, ze brzegi Uskoku spina dlugi most z lodu. Clayry przechodzily po nim i wkraczaly do glebokiej jaskini po drugiej stronie. Ryelle zauwazyla jej zaskoczenie i wyjasnila: -Do Obserwatorium prowadzi wiele drog, pojawiajacych sie wtedy, gdy ich potrzebujemy. Ten most stopi sie, gdy tylko go przekroczymy. Lirael skinela glowa. Zawsze zastanawiala sie, gdzie lezy Obserwatorium i pare razy probowala je znalezc. Wielokrotnie marzyla tez o odnalezieniu drogi do niego, a w nim - swojego Widzenia. Wszystkie te marzenia ziscily sie teraz, chociaz nie tak, jak chciala. Na koncu mostu wejscie do jaskini zamienialo sie w niedbale wydrazony tunel, stromo pnacy sie w gore. Marsz stal sie uciazliwy i nim jeszcze stromizna dobiegla konca, Lirael spocila sie i zadyszala. Ryelle i Sanar przystanely, wiec dziewczyna otarla pot z oczu i rozgladnela sie dokola. Zostawily w tyle kamienne sciany. Wokol byl tylko niebieski lod odbijajacy swiatla Kodeksu niesione przez Clayry. Dotarly do serca Lodowca. W lodzie wykuto brame, po obu jej stronach staly strazniczki w pelnych zbrojach, dzierzace tarcze ozdobione zlota gwiazda Clayrow. Pod uniesionymi przylbicami widnialy surowe twarze. Jedna z nich miala topor polyskujacy znakami Kodeksu, druga zas - miecz lsniacy jasniej niz swiatla i rzucajacy na lod tysiace malenkich blyskow. Lirael zapatrzyla sie na strazniczki, poniewaz obie najwyrazniej byly Clayrami, a jednak ich nie znala, co wydawalo sie niemozliwe. Lodowiec zamieszkiwalo mniej niz trzy tysiace Clayrow, a ona przez cale zycie nigdzie sie stad nie ruszala. -Widze cie, Glosie Dziewieciodniowego Czuwania - powiedziala dziwnym, oficjalnym tonem kobieta z toporem. - Mozesz przejsc. Ale ta dziewczyna jeszcze sie nie Przebudzila. Zgodnie z odwiecznymi prawami, nie wolno jej Zobaczyc tajemnych drog. -Daj spokoj, Erimael - powiedziala Sanar. - Jakimi znow odwiecznymi prawami? To Lirael, corka Arielle. -Erimael? - szepnela Lirael, zerkajac na powazna twarz o ostrych rysach podkreslonych przez krawedz helmu. Szesc lat temu Erimael przylaczyla sie do strazniczek i od tego czasu nigdy jej nie widziano. Lirael przypuszczala, ze kobieta zginela w jakims wypadku, a ona opuscila jej Pozegnanie, podobnie jak wiele innych uroczystosci wymagajacych zalozenia niebieskiej tuniki. -Prawa sa jasne - powiedziala Erimael tym samym surowym tonem, choc Lirael zauwazyla, ze strazniczka nerwowo przelknela sline. - Jestem Strazniczka z Toporem. Jesli chcecie, by dziewczyna przeszla, musicie zaslonic jej oczy. Sanar fuknela gniewnie i odwrocila sie w strone drugiej strazniczki: -A co na to Strazniczka z Mieczem? Tylko nie mow mi, ze sie z nia zgadzasz. -Niestety tak - odparla druga kobieta, a Lirael zorientowala sie, ze jest znacznie starsza. - Litera prawa jest niewzruszona. Gosciom nalezy zaslonic oczy. Kazdy, kto sie jeszcze nie Przebudzil, jest gosciem. Sanar westchnela i obrocila sie do Lirael, ale ta zwiesila juz glowe, by ukryc upokorzenie. Powoli zdjela z wlosow szal, zwinela go w waski pasek i obwiazala wokol glowy, zaslaniajac oczy. W miekkiej ciemnosci tkaniny pozwolila sobie na lzy, ktore wsiakaly w przepaske. Sanar i Ryelle ponownie wziely ja za rece i Lirael poczula wspolczucie w ich dotyku. Nie mialo to jednak znaczenia. Czula sie jeszcze gorzej, niz kiedy miala czternascie lat i stala samotna w niebieskiej tunice, znoszac meke publicznego zawstydzenia faktem, ze nie jest Clayra. Teraz zostala nieodwracalnie napietnowana jako wyrzutek. Nie byla Clayra, chocby i poslednia, tylko gosciem. Podczas gdy Ryelle i Sanar prowadzily ja przez cos, co bylo chyba skomplikowanym labiryntem, Lirael zadala tylko dwa pytania: -Kiedy mam ruszyc w droge? -Dzis - odparla Ryelle, zatrzymujac dziewczyne i lagodnym pchnieciem lokcia we wlasciwym kierunku przygotowujac do kolejnego ostrego zakretu. - To znaczy, tak szybko, jak to mozliwe. Przygotowuja juz dla ciebie lodz. Rzucimy na nia zaklecie, dzieki ktoremu dotrzesz Ratterlinem do Qyrre. Tam na pewno uda ci sie znalezc konstabli lub moze kogos ze Strazy, zeby eskortowal cie do Krawedzi tuz nad Czerwonym Jeziorem. Powinna to byc szybka i spokojna podroz, choc chcialybysmy moc Wejrzec w nia choc czesciowo. -Mam jechac sama? Lirael nie mogla tego widziec, ale wyczula, ze Sanar i Ryelle wymieniaja spojrzenia, podejmujac brzemienna w skutki decyzje. W koncu Sanar odparla: -Widziano cie sama, wiec obawiam sie, ze powinnas sie tam udac sama. Chcialabym, zeby bylo inaczej. Poslalybysmy cie tam Papierowym Skrzydlem, ale wszystkie Widziano gdzie indziej, wiec musisz podrozowac rzeka. Sama, pozbawiona nawet towarzystwa jedynego przyjaciela, Podlego Psiska. Teraz juz naprawde jej nie obchodzilo, co sie z nia stanie. -Tutaj sa schody - powiedziala Ryelle, ponownie zatrzymujac Lirael. - Jakies trzydziesci stopni. Potem znajdziemy sie w Obserwatorium i bedziesz mogla zdjac przepaske. Dotarly wreszcie na plaski grunt i zeszly w dol. Sanar pomogla dziewczynie sciagnac przepaske. Pierwsza rzecza, ktora zobaczyla Lirael, bylo swiatlo i przestrzen, a potem zwarte szeregi Clayrow, stojacych bez slowa w bialych, szeleszczacych szatach. Znajdowala sie w srodku ogromnej komnaty w calosci wykutej z lodu. Byla to potezna jaskinia, rozmiarow Wielkiej Sali, ktora znala tak dobrze i ktorej nienawidzila tak mocno. Wszedzie swiecily swiatla Magii Kodeksu, odbijajac sie od licznych tafli lodu, tak ze nigdzie nie pozostala ani odrobina ciemnosci. Na widok tylu Clayrow Lirael instynktownie spuscila glowe, aby uniknac spojrzenia komus w oczy. Gdy jednak ostroznie zerknela spod bezpiecznej oslony zweglonej grzywki, stwierdzila, ze nikt na nia nie patrzy. Wszystkie Clayry spogladaly w gore. Zrobila tak jak one i ujrzala, ze sklepienie jest idealnie gladkie i plaskie - ogromna tafla krystalicznie czystego lodu, niczym potezne, matowe okno. -Tak - rzekla Sanar, widzac spojrzenie Lirael. - Na nim wlasnie skupiamy nasze Widzenie, aby fragmenty wizji zebraly sie w jedno i by kazda z nas mogla Zobaczyc. -Mysle, ze mozemy zaczynac - oglosila Ryelle, toczac wzrokiem po tlumie milczacych Clayrow. Znajdowaly sie tu prawie wszystkie Przebudzone Clayry, tworzac Czuwanie Tysiaca Pieciuset Szescdziesieciu Osmiu. Staly w kilku coraz szerszych kregach wokol niewielkiej, polozonej centralnie przestrzeni, na ktorej zatrzymaly sie Lirael, Sanar i Ryelle, na podobienstwo koncentrycznego sadu bialych drzew obwieszonych srebrnymi owocami kamienia ksiezycowego. -Zaczynamy! - krzyknely Sanar i Ryelle, podnoszac rozdzki i krzyzujac je jak miecze. Lirael az podskoczyla na dzwiek odpowiedzi wszystkich zebranych Clayrow, ktore wydaly choralny okrzyk przeszywajacy do szpiku kosci: -Zaczynamy! Clayry, stojace w pierwszym kregu, zlaczyly dlonie i poruszaly nimi miarowo, jakby na musztrze. Potem drugi krag zlaczyl dlonie, po nim nastepny, wreszcie fala ruchow przetoczyla sie od srodka do najodleglejszych kregow zebranych w Obserwatorium, az wreszcie wszystko ustalo. -Pozwol nam Widziec! - krzyknely Sanar i Ryelle, ponownie krzyzujac rozdzki. Tym razem Lirael byla przygotowana na odzew, ale nie na dzialanie magii. Fala znakow Kodeksu uniosla sie z lodowej podlogi, wniknela w pierwszy krag Clayrow, wezbrala w nim i przelala sie do kolejnych, jak gesta zlota mgla spowijajaca ciala i ramiona obecnych. Lirael patrzyla, jak magia nabiera mocy z kazdym kregiem i owija sie wokol cial jej kuzynek. Widziala znaki Kodeksu, czula ich magie w tetniacym sercu i pragnienie, by ja tez przeniknely. Magia ta jednak pozostawala czyms obcym, niejako poza nia, zupelnie inna od tej, ktora znala. Nagle zewnetrzny krag Clayrow rozdzielil dlonie i wzniosl rece w strone odleglego lodowego sklepienia. Znaki poplynely w tym samym kierunku, unoszac sie w gore niczym zloty pyl polyskujacy w promieniach slonca. Gdy uderzyly o sklepienie, rozlaly sie po nim jak cudowna farba na czystym plotnie lodu, czekajacym na ozywienie. Kazdy krag powtorzyl gest, az wszystkie znaki Kodeksu uniosly sie i zawirowaly pod lodowym sklepieniem. Clayry wpatrywaly sie wen jak w transie. Lirael spostrzegla, ze galki ich oczu poruszaja sie, sledzac cos, co tam zobaczyly. Ona jednak nie widziala nic oprocz wirowania magii, ktorej nie rozumiala. -Teraz patrz - powiedziala cicho Ryelle, a rozdzka w jej dloni zmienila sie nagle w butelke z jasnozielonego szkla. -I ucz sie - odparla Sanar i swoja rozdzka zakreslila wzor tuz nad glowa Lirael. Wtedy Ryelle wylala zawartosc butelki na Lirael, lecz gdy tylko plyn znalazl sie nad nia, rozdzka Sanar zamienila go w lod, a dokladnie w tafle czystego, przezroczystego lodu, wiszaca poziomo w powietrzu nad glowa dziewczyny. Sanar stuknela w tafle rozdzka i lod rozjarzyl sie glebokim, przyjemnym odcieniem blekitu. Stuknela ponownie i caly blekit skupil sie przy krawedziach. Lirael wpatrywala sie w tafle, a potem zajrzala na druga strone, uswiadomiwszy sobie, ze ten dziwny wiszacy kawalek lodu pozwala jej Zobaczyc to, co Widza Clayry. Abstrakcyjny wzor na lodowym sklepieniu nabral konkretnych ksztaltow. Setki, moze tysiace malenkich obrazkow zlaczyly sie w jeden duzy, niczym kawalki ukladanki, ktora bawila sie w dziecinstwie. Byl to obraz mezczyzny stojacego z noga oparta na kamieniu i patrzacego na cos, co lezalo ponizej. Zaciekawiona Lirael wyciagnela szyje, zeby lepiej sie przyjrzec. Na moment zakrecilo sie jej w glowie, a potem doznala uczucia, ze leci w gore, przez tafle lodu, az do sklepienia i stapia sie w jedno z wizja. Cos blysnelo blekitem, dotknela czegos, co wzbudzilo w niej dreszcze - i znalazla sie w obrazie, ktory widziala! Stala obok mezczyzny. Slyszala jego pospieszny, niezdrowy oddech, czula won potu oraz wilgotny zar letniego dnia. A w ustach rozpoznala okropny smak Wolnej Magii, silniejszy i bardziej zlowrogi, ponad wszystkie jej wyobrazenia, mocniejszy niz wspomnienie Stilkena, tak intensywny, ze zolc podniosla sie w jej gardle i musiala przelknac ja z wysilkiem. Przed oczami zawirowaly jej plamy. Rozdzial trzydziesty Nicholas i dziura w ziemi Byl mlody, mniej wiecej w wieku Lirael, mial moze dziewietnascie lub dwadziescia lat. I ponad wszelka watpliwosc na cos chorowal. Wysoki, ale zgiety wpol, jakby wewnatrz dokuczal mu nieustanny bol. Jasne, rozwichrzone wlosy byly wprawdzie czyste, ale zwisaly wokol twarzy niczym mokre postronki. Mial niezdrowo zarumienione policzki i sine cienie wokol ust oraz blekitnych pozbawionych blasku oczu. W dloni trzymal ciemne okulary zwiazane sznurkiem. Jedno z zielonych szkiel bylo cale popekane. Stal na kopcu czy wzgorzu niedbale usypanym z ziemi i mruzac oczy, wpatrywal sie w glab dolu wykopanego ponizej. Dol - a moze cos, co sie w nim znajdowalo - byl zrodlem Wolnej Magii, przyprawiajacej Lirael o mdlosci nawet w wizji. Czula dochodzace ze zrytej ziemi zimne i przerazajace tetno zla, przenikajace ja do szpiku kosci. Dol wygladal na swiezo wykopany. Szerokoscia dorownywal Dolnemu Refektarzowi, z latwoscia mieszczacemu czterysta osob. Wokol jego krawedzi biegla sciezka zanurzajaca sie spiralnie w mroczna otchlan. Wychodzili z niej ludzie z koszami pelnymi ziemi i kamieni, a w druga strone schodzili inni z pustymi koszami. Wygladali na zmeczonych, poruszali sie wolno i nie przypominali zwyklych mieszkancow Krolestwa. Ich ubrania byly brudne i podarte, ale nawet w takim stanie Lirael dostrzegla, ze fasonem i kolorem odbiegaja od znanych jej ubiorow. Prawie wszyscy mieli niebieskie kapelusze albo chusty na glowach. Zaskoczona, ze moga normalnie pracowac w miejscu tak skazonym obecnoscia Wolnej Magii, Lirael wytezyla wzrok. Widok zaparl jej dech w piersiach i chciala sie cofnac, ale wizja przykula ja do miejsca. To nie ludzie. To Zmarli. Teraz wyraznie odczula przeszywajacy chlod Smierci. Pracujacy w dole byli Zmarlymi Niewolnikami poddanymi woli nekromanty. Niebieskie kapelusze oslanialy puste oczodoly, a chusty okrywaly gnijace glowy. Opanowala instynktowny odruch wymiotny i szybko zerknela na mlodego mezczyzne stojacego tuz obok niej. Bala sie, ze moze byc nekromanta i tez ja dostrzec. Nie mial jednak znamienia Kodeksu na czole, ani zwyczajnego, ani skazonego Wolna Magia. Nie liczac brudnych kropli potu i kurzu, jego twarz byla czysta i nigdzie nie zauwazyla zadnych dzwonkow. Spogladal teraz w gore, i wpatrzony w niebo, potrzasal metalowym przedmiotem na nadgarstku. Moze to jakis rytual - pomyslala Lirael. Nagle poczula litosc i dziwna ochote, zeby dotknac opuszkami palcow pewnego miejsca na jego szyi, tuz za uchem. Siegnela nawet reka, ale przypomniala sobie, gdzie jest, kiedy mezczyzna przemowil: -Do diabla! - mruknal pod nosem. - Dlaczego nic nie dziala? Opuscila reke, ale nadal patrzyl w gore. Lirael spojrzala w te sama strone i dostrzegla zwaly ciemnych chmur klebiacych sie tuz nad ich glowami. Blysnelo, ale wiatr nie powial, nie spadla tez ani kropla deszczu. Tylko upal i blyskawica. Nagle, bez ostrzezenia, oslepiajacy piorun trafil w dol, rozswietlajac jego mrok jasnym blyskiem zaru. W tym momencie Lirael zobaczyla tysiace Zmarlych Niewolnikow drazacych ziemie za pomoca narzedzi i wlasnych, rozkladajacych sie rak. Nie zwrocili najmniejszej uwagi na piorun, ktory poparzyl i osmalil paru z nich, ani na ogluszajacy grzmot gromu. Po kilku sekundach kolejny piorun uderzyl dokladnie w to samo miejsce, a po nim nastapily inne. Przez caly czas ziemia pod stopami Lirael drzala od grzmotow. -Cztery razy w ciagu jakichs piecdziesieciu sekund - powiedzial mezczyzna do siebie. - Coraz czesciej. Hedge! Lirael zrozumiala ostatnie slowo dopiero, kiedy z dolu wynurzyl sie jakis mezczyzna i pomachal w ich strone. Byl chudy i lysiejacy, odziany w skorzana zbroje, wzmocniona wokol szyi i stawow metalowymi blaszkami, pokrytymi czerwona emalia. U jego pasa wisial miecz, a w poprzek klatki piersiowej zalozony mial skorzany pas. Z umieszczonych na nim mieszkow wystawaly czarne, hebanowe uchwyty dzwonkow. Zdegenerowane znaki Kodeksu krazyly wokol nich, zostawiajac po sobie ogniste slady. Nawet z tak daleka dochodzila od niego won krwi i rozgrzanego metalu. Musial byc nekromanta, ktoremu sluzyli Zmarli Niewolnicy - a raczej jednym z nekromantow, poniewaz bylo tam wielu Zmarlych. To nie on jednak byl zrodlem Wolnej Magii palacej usta i jezyk Lirael. W otchlani dolu znajdowalo sie cos duzo gorszego. -Tak, paniczu Nicholasie? - krzyknal mezczyzna. Zauwazyla, ze gestem dloni odprawil dwoch Zmarlych Niewolnikow, jakby nie chcial, zeby ktos ich zobaczyl. -Blyskawice pojawily sie wczesniej - powiedzial mlody mezczyzna, ktory najwyrazniej mial na imie Nicholas. Lirael nie mogla jednak wyobrazic sobie, jakiego czlowieka - i to bez znamienia Kodeksu - nekromanta moglby nazywac paniczem. -Zapewne jestesmy juz blisko - dodal ochryplym nagle glosem. - Zapytaj ludzi, czy dzis w nocy popracuja dluzej. -O tak, popracuja! - krzyknal nekromanta, smiejac sie sam do siebie. - Chcesz zejsc na dol, paniczu? Nicholas potrzasnal glowa. Musial odchrzaknac kilka razy, zanim udalo mu sie wydobyc glos z gardla. -Czuje sie... znowu zle sie czuje, Hedge. Poloze sie w namiocie i zejde tam pozniej. Ale jesli cos znajdziecie, koniecznie mnie zawiadom! Mysle, ze to metal. Tak, kawalek metalu - ciagnal, wpatrzony przed siebie w cos, co sobie wyobrazal. - Dwie blyszczace metalowe polkule, kazda z nich wyzsza od czlowieka. Musimy je szybko znalezc. Jak najszybciej! Hedge sklonil sie lekko, ale nie odpowiedzial. Wyszedl z dolu, zatrzymal sie jednak przy nim i nie zblizyl do Nicholasa stojacego na kopcu usypanym z ziemi. -Kto jest z toba? - krzyknal Hedge, wskazujac dlonia. Nicholas spojrzal we wskazanym kierunku, lecz nie zobaczyl tam nic, oprocz swiatla blyskawicy i dwoch lsniacych polkul - obrazu, ktory przez caly czas widzial na jawie, jakby ktos wyryl go w jego umysle. -Nikt - odparl, patrzac wprost na Lirael. - Nikogo tu nie ma. Jestem bardzo zmeczony, ale za to odkrycie bedzie wielkie... -Szpiegu! Zginiesz u stop mego panicza! Z dloni nekromanty buchnely czerwone plomienie, ktore rozlaly sie po ziemi w klebach czarnego duszacego dymu. Blyskawicznie pomknely w gore kopca, w strone Lirael. W tym samym momencie dostrzegla, ze oczy Nicholasa nagle zatrzymaly sie na niej. Wyciagnal dlon w gescie powitania i powiedzial: -Witaj! Sadzilem jednak, ze jestes kolejna halucynacja. Potem ktos chwycil ja za ramiona i wciagnal z powrotem do Obserwatorium, dokladnie w chwili, gdy czerwone promienie dotarly do miejsca, w ktorym znajdowala sie podczas wizji, zamieniajac sie w waski slup ognistego zniszczenia i czarnego dymu. Lodowa tafla pekla, a Lirael obudzila sie z transu. Otwarlszy oczy, zobaczyla, ze znow stoi miedzy Ryelle i Sanar, wsrod potrzaskanych odlamkow blekitnego lodu. Czesc z nich spadla na jej glowe i ramiona. -Widzialas - rzekla Ryelle i nie bylo to pytanie. -Tak - odparla Lirael, gleboko poruszona samym doswiadczeniem wizji, jak i tym, co Widziala. - Czy to wlasnie tak wyglada dar Widzenia? -Niezupelnie - odpowiedziala Sanar. - Przewaznie Widzimy tylko krotkie blyski, fragmenty z roznych momentow przyszlosci, kompletnie wymieszane. Tylko tu, podczas Czuwania w Obserwatorium, udaje nam sie polaczyc je w jedna wizje, lecz nawet wtedy jedynie osoba stojaca tu, gdzie ty teraz, Widzi wszystko. Lirael zamyslila sie i spuscila glowe. Kawalki lodu zesliznely sie po szyi pod bluzke. Odlegle sklepienie znow bylo tylko tafla lodu. Spojrzala w bok i zauwazyla, ze wszystkie Clayry opuszczaja Obserwatorium bez jednego slowa czy chocby spojrzenia. Zewnetrzny krag wyszedl, nim zdazyla sie zorientowac, a teraz nastepny zmierzal szeregiem w kierunku innego wyjscia. Wyglada na to, ze do i z Obserwatorium prowadzi wiele drzwi - pomyslala Lirael. Ona sama zaraz wyjdzie jednymi z nich i nigdy tu nie wroci. -Co... - zaczela mowic, zmuszajac sie do powrotu mysla do wizji - co mam zrobic? -Nie wiemy - odparla Ryelle. - Od wielu lat bezskutecznie usilowalysmy dotrzec w okolice Czerwonego Jeziora. Az nagle Zobaczylysmy ciebie w komnacie na dole, wizje, ktora pokazalysmy ci przed chwila i jeszcze, przez moment, obraz ciebie i tego mezczyzny w lodzi na jeziorze. Wszystkie te obrazy musza byc z soba jakos polaczone, ale nic wiecej nie wiemy. -Ten mezczyzna, Nicholas, jest kluczem do zagadki - powiedziala Sanar. - Kiedy go znajdziesz, bedziesz wiedziala, co robic. -Ale on jest tam z nekromanta! - krzyknela Lirael. - Wykopuja z ziemi cos przerazajacego! Czy nie powinna sie o tym dowiedziec Abhorsen?! -Wyslalysmy juz wiesci, ale Abhorsen i Krol przebywaja obecnie w Ancelstrierre, probujac zapobiec nieszczesciu zwiazanemu najprawdopodobniej z tym, co znajduje sie w dole, ktory Widzialas. Zawiadomilysmy tez Ellimere i drugiego regenta, wiec byc moze zaczna dzialac wspolnie z ksieciem Samethem, nastepca Abhorsenow. Niezaleznie jednak od tego, co zrobia, wiemy, ze to ty musisz odnalezc Nicholasa. Moze sie wydawac, ze spotkanie dwojga ludzi nad jeziorem to nic wielkiego, ale to jedyna przyszlosc, jaka udalo nam sie Zobaczyc, i nasza jedyna szansa, by powstrzymac zlo. Wszystko inne pozostaje zakryte. Pobladla Lirael skinela glowa. Przez kilkanascie ostatnich godzin wydarzylo sie zbyt wiele, a ona byla za bardzo zmeczona i poruszona, zeby sobie z tym poradzic. Przestala sie tylko zamartwiac, ze Clayry ja wyrzucaja. Naprawde miala do wykonania wazne zadanie nie tylko dla Clayrow, ale dla calego Krolestwa. -Musimy przygotowac cie do drogi - dodala Sanar, najwyrazniej dostrzegajac znuzenie dziewczyny. - Czy masz jakies osobiste rzeczy, ktore chcialabys zabrac? A moze jest cos, co mozemy ci dac? Lirael potrzasnela glowa. Chciala zabrac Podle Psisko, ale to chyba bylo niemozliwe, zwlaszcza ze w wizji nie pojawil sie zaden pies. Przyjaciel opuscil ja zapewne na zawsze, poniewaz zaklecie, ktore go sprowadzilo, przestalo dzialac. -Potrzebuje ubran na podroz - szepnela w koncu. - I chcialabym zabrac kilka ksiazek. Powinnam tez chyba wziac rzeczy, ktore znalazlam. -Tak - zgodzila sie Sanar. Na pewno byla ciekawa, co Lirael znalazla w komnacie, ale nie zadala zadnych pytan, a dziewczyna nie miala ochoty o nich mowic. To by tylko skomplikowalo sprawe. Dlaczego je tam dla niej zostawiono? Do czego mogly sie przydac w szerokim swiecie? -Musimy tez dac ci luk i miecz - rzekla Ryelle. - Zabiera je na droge kazda corka Clayrow. -Kiepsko posluguje sie mieczem - powiedziala cichutko Lirael, poruszona tym, ze nazwano ja corka Clayrow. To miano, niegdys tak wymarzone, teraz nie mialo juz dla niej znaczenia. - Ale z lukiem radze sobie dosyc dobrze. Nie wyjasnila, ze praktyke w poslugiwaniu sie krotkim lukiem Clayrow zdobyla, strzelajac do szczurow w Bibliotece. Uzywala tepych strzal, nie chcac uszkodzic ksiazek. Pies lubil aportowac strzaly, ale nie mial ochoty jesc szczurow, chyba ze Lirael ugotowalaby mu je w sosie ziolowym, jednak ona zdecydowanie odmawiala. -Mam nadzieje, ze zadna bron nie bedzie ci potrzebna - powiedziala Sanar. Jej slowa zabrzmialy glosno, odbijajac sie echem od scian lodowej jaskini. Lirael zadrzala. Ta nadzieja zapewne okaze sie plonna. Nagle zrobilo sie jej zimno. Prawie wszystkie Clayry juz wyszly. W ciagu kilku minut po tysiacu pieciuset uczestniczkach czuwania nie widac bylo nawet sladu. Zostaly tylko dwie strazniczki w zbrojach, przypatrujace sie im z drugiego konca Obserwatorium. Jedna z nich dzierzyla kopie, a druga - topor. Lirael nie musiala sie im specjalnie przygladac, aby zauwazyc, ze bron przenika Magia Kodeksu. Wiedziala, ze stoja tam, by ponownie zawiazac jej opaske na oczach. Spojrzala na nie, a nastepnie zdjela szal z glowy i starannie zlozyla go powolnymi ruchami. Potem zawiazala go tak, by zaslanial oczy, i stanela sztywno, czekajac az Sanar i Ryelle wezma ja pod ramiona. -Wybacz - powiedzialy jednoczesnie Sanar i Ryelle, a ich glosy stopily sie w jeden. Zabrzmialo to, jakby przepraszaly nie tylko za opaske, ale za cale zycie Lirael. Kiedy dotarly do jej pokoju w Kwaterze Mlodych, Lirael uswiadomila sobie, ze nie spala od ponad osiemnastu godzin. Potykala sie juz ze zmeczenia, wiec Sanar i Ryelle nadal ja podpieraly. Byla tak znuzona, ze nie zdala sobie nawet sprawy z obecnosci ciotki Kirrith, az do momentu, kiedy ta pochwycila ja niespodziewanie silnym usciskiem. -Lirael! Co przeskrobalas tym razem? - krzyknela ciotka, ktorej glos zagrzmial tuz nad glowa dziewczyny. - Jestes za mloda, zeby sama wyruszac w swiat! -Ciociu! - zaprotestowala Lirael, probujac sie wyrwac z objec, zawstydzona, ze traktuje ja jak mala dziewczynke w obecnosci Ryelle i Sanar. Bylo to typowe zachowanie ciotki. Przytulac ja, kiedy nie miala na to ochoty, i nie przytulac, kiedy tego chciala. -Bedzie dokladnie tak, jak z twoja matka! - powiedziala Kirrith, zwracajac sie wyraznie nie tylko do dziewczyny, ale i do blizniaczek. - Pojedziesz nie wiadomo dokad i bedziesz robic nie wiadomo co z nie wiadomo kim. Mozesz przeciez nawet... -Kirrith! Dosyc! - warknela Sanar. Dla Lirael bylo to duze zaskoczenie. Nigdy wczesniej nie slyszala, zeby ktos zwracal sie do Kirrith w ten sposob. Najwyrazniej byl to rowniez szok dla ciotki, bo wypuscila Lirael z objec i z godnoscia nabrala powietrza. -Nie masz prawa mowic do mnie takim tonem, San... Ry... ktorakolwiek jestes - odezwala sie w koncu po kilku glebokich oddechach. - Jestem Opiekunka Mlodych i mam tutaj wladze! -A my jestesmy teraz Glosem Clayrow - odparly chorem Sanar i Ryelle, unoszac rozdzki, ktore wciaz dzierzyly w dloniach. - Mamy w sobie wladze Dziewieciodniowego Czuwania. Kwestionujesz nasze prawa? Kirrith zmierzyla je spojrzeniem, bezskutecznie probujac wziac jeszcze glebszy oddech. Udalo jej sie tylko wydac swiszczacy dzwiek, podobny do tego, jaki wydaje nadepnieta ropucha. W ten malo moze dostojny sposob Kirrith dala do zrozumienia, ze uznaje wladze Ryelle i Sanar. -Wez to, co chcesz z soba zabrac, Lirael - powiedziala Sanar, dotykajac ramienia dziewczyny. - Wkrotce musimy zejsc do lodzi. Kirrith, czy moge cie prosic na slowko? Kobiety wyszly, zamykajac za soba drzwi. Lirael z trudem skinela glowa i podeszla do skrzyni na ubrania. Po omacku siegnela do srodka i natrafila dlonia na cos twardego. Zaparlo jej dech w piersiach. Byla to stara figurka wyrzezbiona w kamieniu, przedstawiajaca psa, znaleziona niegdys w komnacie Stilkena. Znikla, kiedy pojawilo sie Podle Psisko. Na moment przytulila figurke do piersi. W ogarniajacym ja znuzeniu pojawila sie niesmiala nadzieja. Nie bylo to wprawdzie pies, ale znak, ze pojawi sie jeszcze na wezwanie. Z usmiechem wlozyla figurke do kieszeni czystej kamizelki, upewniajac sie, ze pysk pieska nie bedzie wystawal. Do tej samej kieszeni wlozyla Lustro Ciemnosci, a do drugiej - fletnie Pana. "Ksiege pamieci i zapomnienia" umiescila w torbie, ktora wydawala sie do tego stworzona. Mechaniczna mysz ratunkowa i gwizdek odlozyla do skrzyni. Zaden z tych przedmiotow nie pomoze jej tam, dokad zmierzala. Rozebrala sie i przystapila do szybkiej toalety, wdzieczna za wiekszy pokoj z prosta lazienka, do ktorego przeniosla sie w dniu osiemnastych urodzin. Przez chwile zastanawiala sie, czy nie wlozyc ubran uniemozliwiajacych rozpoznanie jej jako Clayry. Potem doszla jednak do wniosku, ze ubierze sie w stroj roboczy Drugiej Asystentki. Tym wlasnie byla. Mam prawo nosic czerwona kamizelke - pomyslala. - Nikt mi tego nie odbierze, nawet prawdziwe Clayry. Zawinawszy pare zapasowych sztuk odziezy w peleryne, zastanawiala sie wlasnie, czy gruby welniany plaszcz zimowy przyda jej sie pozna wiosna i latem, kiedy uslyszala pukanie, a zaraz potem ujrzala ciotke Kirrith. -Nie chcialam powiedziec niczego zlego o twojej matce - powiedziala Kirrith, niesmialo zatrzymujac sie w drzwiach. - Arielle byla moja mlodsza siostra i bardzo ja kochalam, ale miala w sobie cos obcego. Wiesz, co mam na mysli... Zawsze pakowala sie w klopoty... no a mnie bylo dosc ciezko, jestem przeciez Opiekunka i musze pilnowac porzadku. Moze ci tego nie okazywalam... Widzisz, czasem jest trudno, kiedys ktos nie Widzi, co inni czuja albo beda czuli... Chce, zebys wiedziala, ze kochalam twoja matke. I ciebie tez kocham. -Wiem, ciociu - powiedziala Lirael, nie patrzac w jej strone i ukladajac ubrania w skrzyni. Jeszcze rok temu oddalaby wszystko za te slowa, za poczucie przynaleznosci. Teraz bylo juz za pozno. Opuszcza Lodowiec, wyjezdza, jak jej matka przed laty, kiedy porzucala coreczke, najwyrazniej nie troszczac sie o jej los. Ale to wszystko juz historia - pomyslala Lirael. - Moge ja zostawic za soba i zaczac od nowa. Nie musze wiedziec, czemu moja matka odeszla i kim byl moj ojciec. Nie musze wiedziec, powtarzala sobie. Lecz kiedy mamrotala do siebie te slowa, jej mysli wracaly uporczywie do "Ksiegi pamieci i zapomnienia" oraz do zwierciadla i fletni ukrytych w kieszeniach. Nie musi wiedziec, co wydarzylo sie w przeszlosci. Do tej pory czula sie osamotniona wsrod Clayrow jako jedyna sposrod nich nie Widzaca przyszlosci, a teraz poczucie osamotnienia jeszcze sie poglebilo. Wszystkie jej marzenia i sny ziscily sie na opak i otrzymala dokladna odwrotnosc tego, czego pragnela. Dzieki zwierciadlu i nowo zdobytej wiedzy Widziala przeszlosc. Rozdzial trzydziesty pierwszy Glos wsrod drzew Ksiaze Sameth lezal ukryty zaledwie sto jardow od krawedzi lasu, w miejscu, gdzie zsunal sie z konia. Wygladal jak nieboszczyk, z jedna noga oblepiona zaschnieta krwia i blotem. Slady krwi pokrywaly rowniez zielone liscie pobliskich krzewow, lekko poruszanych wiatrem. Tylko baczna obserwacja pozwalala dostrzec, ze wciaz oddycha. Sprout, wbrew oczekiwaniom calkiem spokojna, pasla sie w poblizu. Od czasu do czasu strzygla uszami i podnosila leb, ale przez caly dlugi dzien nic nie zaklocilo jej pogodnego skubania. Poznym popoludniem, kiedy cienie zaczely powoli pelznac, rozprzestrzeniajac sie od drzew i laczac ze soba, zerwal sie silniejszy wiatr, ktory zlagodzil zar wiosennego dnia. Wiatr ten powial nad Samem, okrywajac go liscmi, galazkami, nitkami zerwanej pajeczyny, pancerzami zukow i lekkimi jak piora zdzblami traw. Jedno z nich utkwilo pod nosem Sama i zaczelo go laskotac. Kolysalo sie to w te, to w druga strone, ale nie spadlo z twarzy. Sameth zmarszczyl sie kilka razy, a na koniec kichnal i obudzil sie. Z poczatku wydawalo mu sie, ze cierpi z przepicia. Czul suchosc w ustach i kwasny zapach wlasnego oddechu. Glowe przeszywal mu ostry bol, a nogi bolaly jeszcze bardziej. Na pewno upadl i zasnal w czyims ogrodzie. Co za wstyd! Dotad tylko raz upil sie tak bardzo i przyrzekl sobie, ze nigdy wiecej tego nie zrobi. Zaczal nawolywac, ale kiedy z jego ust wydobylo sie schrypniete, zalosne rzezenie, przypomnial sobie, co sie naprawde stalo. Zabil konstabla i sierzanta. Ludzi wypelniajacych swoj obowiazek, majacych zony, rodziny, rodzicow, braci, siostry, dzieci. Kiedy rano wychodzili z domow, nie spodziewali sie naglej smierci. Byc moze zony nadal czekaly na nich z pozna kolacja. Nie - pomyslal, unoszac sie na lokciu, by spojrzec posepnie na czerwone swiatlo zachodzacego slonca przeswitujace przez drzewa. - Walka odbyla sie wczesnie rano. Zony na pewno juz sie dowiedzialy, ze mezowie nigdy nie wroca do domow. Powoli zmusil sie, by usiasc, i otrzepal sie z lisci i patykow. Musial pokonac poczucie winy, przynajmniej na jakis czas, by przezyc. Przede wszystkim nalezalo rozciac nogawke i przyjrzec sie ranie. Przypominal sobie, ze uzyl zaklecia, ktore z pewnoscia uratowalo mu zycie, ale rana wciaz bedzie bardzo wrazliwa i w kazdej chwili moze sie otworzyc. Musial ja dobrze opatrzyc, poniewaz na razie byl zbyt slaby, by rzucic kolejne lecznicze zaklecie. Potem trzeba bedzie wstac. Wstac, zlapac wierna klacz i ruszyc glebiej w las. Dziwil sie troche, ze do tej pory nie znalazl go nikt z miejscowych konstabli. Bylo jednak mozliwe, ze udalo mu sie zmylic pogon lepiej, niz przypuszczal, albo ze inni konstable oczekuja na posilki, by stawic czolo komus, kogo uwazali za morderce i nekromante. Jesli konstable - albo, co gorsza, straznicy - znajda go teraz, bedzie musial powiedziec im, kim jest. A to oznaczaloby haniebny powrot do Belisaere i proces przed obliczem Ellimere i Jalla Orena. Potem czeka go zapewne publiczne upokorzenie i wieczna nieslawa. Jedyne wyjscie z sytuacji to niehonorowe zatuszowanie straszliwego uczynku. Obie sytuacje bylyby koszmarem. Mogl sobie juz wyobrazic rozczarowanie na twarzach rodzicow i wiedzial, ze nie zniesie tego. Na pewno wyszloby na jaw, ze nie nadaje sie na Abhorsena, a to pograzyloby ich w jeszcze wiekszej rozpaczy. Lepiej zniknac. Ukryje sie w glebi lasu, odzyska sily, a potem wyruszy do Krawedzi w nowej postaci. Nick na pewno potrzebuje pomocy. Przynajmniej tyle mogl zrobic. Nawet Nick nie zdolalby wpakowac sie w wieksze tarapaty niz on. Podjecie decyzji okazalo sie latwiejsze niz jej wykonanie. Klacz uciekala mu z rozdetymi chrapami, kiedy sprobowal chwycic wodze. Nie podobala jej sie won krwi i stekniecia bolu, ktore od czasu do czasu wydawal z siebie Sam, opierajac ciezar ciala na zranionej nodze. Udalo mu sie wreszcie zapedzic klacz w cos na ksztalt naturalnego slepego zaulka, gdzie drzewa uniemozliwily jej dalsza ucieczke. Jeszcze trudniej bylo dosiasc konia. Bol rozgorzal na nowo, kiedy dyszac ciezko, probowal przerzucic noge nad konskim grzbietem. Teraz musial zmierzyc sie z kolejnym problemem. Zmrok zapadal szybko, a on nie mial pojecia, dokad ruszyc. Cywilizacja i wszelkie zwiazane z nia udogodnienia rozciagaly sie na wschod, polnoc i poludnie, ale nie mial odwagi, by tam pojechac, przynajmniej dopoki nie odzyska sil i nie rzuci kolejnego zaklecia, zmieniajac wyglad swoj i konia. Na zachod wiodlo wiele lesnych sciezek o nieznanym przeznaczeniu i celu podrozy. Mogly tam lezec jakies osady albo samotne domostwa, ale odwiedzenie ich rowniez nie wydawalo mu sie bezpieczne. Co gorsza, mial przy sobie tylko jedna manierke wczorajszej wody, pajde bardzo czerstwego chleba i kawalek solonej wolowiny, czyli cale zapasy zabrane na wypadek postojow z dala od gospody. Trzy kawalki piernika zjadl juz dawno. Wiatr przywial chmury znad morza i zaczelo padac. Byl to tylko przelotny wiosenny deszczyk, ale Sam zaklal ze zloscia, probujac wydostac plaszcz z sakwy. Jesli na dodatek sie przeziebi, to naprawde nie wiadomo, co z nim bedzie. Pewnie skoncze w lesnym grobie - pomyslal ponuro. - Zostanie po mnie tylko kopczyk roznoszonych przez wiatr kosci, pokrytych trawa rosnaca wokol moich zalosnych szczatkow. Dumal tak nad swoja mroczna przyszloscia, kiedy jego palce w poszukiwaniu welnianego plaszcza natrafily na skore i chlodny metal. Natychmiast wyszarpnal dlon z sakwy. Opuszki palcow byly chlodne i zsiniale. Na mysl, czego wlasnie dotknal, pochylil sie w siodle, szlochajac z rozpaczy i przerazenia. "Ksiega Zmarlych". Zostawil ja w pracowni, ale ona podazyla za nim. Tak samo dzwonki. Nigdy sie ich nie pozbedzie, na zawsze zostanie w lesie, samotny i ranny. Ksiega i dzwonki pojda za nim wszedzie, nawet w Smierc. Jeszcze chwila, a zalamalby sie zupelnie. Nagle z ciemnosci posrod drzew dobiegl go glos: -Male zagubione ksiazatko placze sobie w lesie? Myslalem, ze ksiaze Sameth jest twardszy. Ale - czesto sie myle. Glos podzialal na Sama i klacz jak nagly impuls. Gwaltownie wyprostowal sie w siodle i dyszac z bolu, sprobowal dobyc miecza. Klacz, rownie zaskoczona, zerwala sie do galopu pomiedzy drzewami, nie zwazajac na jezdzca i nisko rosnace galezie. Wierzchowiec i jezdziec mkneli wsrod trzasku lamanych galezi, okrzykow bolu i rzenia. Przejechali w ten sposob dobre piecdziesiat jardow, zanim Sameth odzyskal kontrole nad koniem i zdolal zawrocic sie w kierunku, z ktorego dobiegal glos. Udalo mu sie tez dobyc miecza. Bylo juz prawie ciemno, blade pnie drzew swiecily niewyraznie w gestniejacym mroku, a z nich zwisaly galezie i liscie podobne do ciezkich grudek czerni. Ktokolwiek - cokolwiek przemowilo przed chwila, moglo teraz latwo zakrasc sie ku niemu, ale wolal stawic mu czolo niz spasc z konia, uderzony przez galaz w panicznej ucieczce. Glos byl nienaturalny. Pobrzmiewal Wolna Magia i czyms jeszcze. Nie nalezal do Zmarlej istoty - na pewno nie. Mogl to jednak byc Stilken albo Margrue, stworzenia Wolnej Magii, w ktorych czasami odzywala sie chec zakosztowania smaku Zycia. Sam zalowal teraz, ze nie przeczytal ksiazki Merchane'a o petaniu istot, ktora dostal na urodziny. Cos zaszuralo w lisciach najblizszego drzewa i Sam zwrocil sie w tamta strone z uniesionym mieczem. Klacz drgnela i tylko nacisk kolan zatrzymal ja w miejscu. Wysilek ten wywolal kolejna fale bolu w boku, ale Sam nie rozluznil miesni. W zaroslach cos sie ruszalo, wspinalo po pniu, tam... nie, nie tam. Cos skakalo z galezi na galaz za jego plecami. A moze bylo tego wiecej? Sam desperacko sprobowal siegnac do Kodeksu po znaki potrzebne do odparcia magicznego ataku. Byl jednak za slaby, a bol w nodze zbyt silny i swiezy. Nie potrafil skupic sie na znakach. Nie mogl tez przypomniec sobie niezbednego zaklecia. A moze by tak uzyc dzwonkow - pomyslal przerazony, slyszac odglosy kolejnego ruchu. Niestety, nie wiedzial, jak uzyc dzwonkow przeciwko Zmarlym, nie wspominajac nawet o stworzeniach Wolnej Magii. Reka zadrzala mu na wspomnienie Smierci. W tym samym momencie poczul przyplyw gwaltownej determinacji. Bez wzgledu na to, jakie nieszczescie czyha na niego, nie podda sie bez walki. Moze sie bac, ale jest Ksieciem, synem Touchstone'a i Sabriel, nie odda zycia tak latwo, o nie, bedzie walczyc. -Kto nazwal mnie ksieciem Samethem? - zakrzyknal, a slowa zabrzmialy w gestniejacych ciemnosciach jak wyzwanie. - Pokaz, kim jestes, zanim rzuce na ciebie potezne niszczace zaklecie! -Zachowaj ten dramatyczny ton dla kogos, na kim zrobi on wrazenie - odpowiedzial glos. Tym razem towarzyszylo mu przeszywajace spojrzenie dwojga zielonych oczu odbijajacych ostatnie promienie slonca z galezi wysoko nad glowa Sama. - Mozesz sie uwazac za szczesciarza, ze to tylko ja. Zostawiles za soba dosc krwi, zeby zwabic cala sfore hormagantow. Po tych slowach z drzewa zeskoczyl maly bialy kot i odbiwszy sie od galezi, wyladowal w bezpiecznej odleglosci od konskich kopyt. -Mogget! - krzyknal Sam, wpatrujac sie w przybysza z oszolomieniem i niedowierzaniem. - Co ty tu robisz? -Szukam cie - powiedzial kot. - Co powinno byc oczywiste nawet dla najbardziej tepego Ksiecia. Czyz nie jestem lojalnym sluga Abhorsenow? Gotowym nianczyc dzieci na kazde skinienie i w dowolnym miejscu. Zaden problem. A teraz zeskakuj z konia i rozpal ogien, na wypadek, gdyby jakis hormagant czail sie jednak w poblizu. Podejrzewam, ze nie miales dosc rozsadku, zeby zabrac ze soba cos do jedzenia? Sameth potrzasnal glowa. Nie do konca czul ulge. Mogget byl sluga Abhorsenow, ale byl tez stworzeniem Wolnej Magii, obdarzonym pradawna moca. Pokryta znakami Kodeksu czerwona obroza na jego karku i zwisajacy z niej miniaturowy dzwoneczek byly znakami mocy, ktora nad nim panowala. Kiedys na tej obrozy dzwonil Saraneth, dzwonek petania. Od czasu pokonania Kerrigora dzwonkiem wiazacym Moggeta byl Ranna - niosacy sen, najmniejszy z siedmiu dzwonkow. Sameth rzadko rozmawial z Moggetem, poniewaz ten dziwny kot obudzil sie tylko podczas jego obecnosci w Domu Abhorsena, a potem jeszcze raz, dziesiec lat pozniej. Przy tej drugiej okazji zdazyl ukrasc swiezo zlowionego lososia przeznaczonego dla Touchstone'a i rzucic kilka slow w strone siedmioletniego chlopca, patrzacego w oslupieniu, jak "wiecznie spiacy" kot porywa ze srebrnego polmiska rybe niemal dorownujaca mu wielkoscia. -Nie rozumiem - wymamrotal Sameth, ostroznie zsuwajac sie z konskiego grzbietu. - Czy to moja matka kazala ci mnie szukac? Jak cie obudzila? -Sabriel Abhorsen - odpowiedzial Mogget, nie przerywajac dostojnego lizania lapy - nie miala z tym bezposrednio nic wspolnego. Pozostajac w scislych zwiazkach z rodzina przez tak dlugi czas, po prostu wiem, kiedy jestem potrzebny. Na przyklad, kiedy pojawia sie nowy komplet dzwonkow, oznaczajacy, ze nastepca Abhorsenow wkrotce obejmie swoje dziedzictwo. Obudzilem sie i podazylem za dzwonkami. Ale to nie powrot dzwonkow Cassiela mnie obudzil - ciagnal Mogget, zabierajac sie do lizania drugiej lapy. - Ja juz nie spalem. Cos sie dzieje w Krolestwie. Rzeczy od dawna uspione zaczynaja sie ruszac i budzic, a ich echa docieraja do Domu Abhorsenow, albowiem to, co budzi sie ze snu, zagraza Abhorsenom... -Czy wiesz dokladnie, co to jest? - przerwal mu zniecierpliwiony Sam. - Matka powiedziala mi, ze obawia sie jakiegos pradawnego zla. To zlo planuje straszliwe rzeczy. Myslalem, ze to Kerrigor. -Twoj wuj Rogir? - zapytal Mogget, jak gdyby odpowiadal na pytanie o zdziwaczalego krewniaka, nie zas o przerazajacego Adepta Wiekszej Smierci, ktorym stal sie w koncu Kerrigor. - Ranna wiaze go jeszcze mocniej niz mnie. Kerrigor spi w najglebszych piwnicach Domu Abhorsenow. I bedzie tam spal az do konca swiata. -Ach, tak - westchnal Sam z ulga. -Jesli to, co sie budzi, nie wyrwie ze snu takze jego - dodal Mogget w zadumie. - A teraz wytlumacz mi, dlaczego moja przyjemna wycieczke do Belisaere i cieszacych sie zasluzona slawa tamtejszych targow rybnych przerwal nagly wypad do lasu. Dokad ty sie w ogole wybierasz i po co tam zdazasz? -Chce odszukac Nicholasa - wyjasnil Sam, chociaz czul, ze zielone slepia Moggeta przewiercaja go na wylot, szukajac glebszych pobudek, do ktorych nie chcial sie przyznac sam przed soba. Unikajac tego spojrzenia, zgarnal maly stosik galazek i zeschlych lisci, a potem zapalil go, potarlszy zapalka o cholewe buta. -A kim jest Nicholas? - zapytal Mogget. -Pochodzi z Ancelstierre, jest moim przyjacielem ze szkoly. Obawiam sie o niego, bo nie ma pojecia, jak tu naprawde jest. Nie wierzy w Magie Kodeksu ani w ogole w zadna inna magie - tlumaczyl Sam, dokladajac do ognia kilka wiekszych galezi. - Uwaza, ze wszystko mozna wytlumaczyc naukowo, bo tak to dziala w Ancelstierre. Nawet kiedy Zmarli zaatakowali nas w Strefie Ochronnej, odrzucal jakiekolwiek wytlumaczenie zwiazane z magia. Jest bardzo uparty. Jesli podejmie jakas decyzje, to musi tak byc i nie zmieni zdania, jezeli nie przekona sie go matematycznym wzorem albo czyms innym, w co wierzy. Poza tym, jako bratanek Glownego Ministra, jest kims waznym w Ancelstierre. Wiesz na pewno, ze matka i ojciec maja zamiar negocjowac... -Gdzie jest ten twoj Nicholas? - przerwal mu Mogget, oslaniajac slepia. Sameth zauwazyl, ze przez moment zamigotaly w nich plomienie i zadrzal. W oczach niektorych Zmarlych istot te plomienie nie byly tylko odbiciem. -Mial czekac na mnie przy Murze, ale juz go przekroczyl. Tak przynajmniej napisal w liscie. Wynajal przewodnika i w drodze do Belisaere zamierza ogladnac jakies stare legendarne miejsce zwane Pulapka Blyskawic - ciagnal Sameth, wrzucajac duza galaz do ognia. - Nie mam pojecia, co to jest ani gdzie Nicholas o tym uslyszal, ale wyglada na to, ze lezy w poblizu Krawedzi. Czyli tam, gdzie zdaniem matki i ojca kryje sie Wrog - przerwal, sadzac, ze Mogget wcale go nie slucha. -Pulapka Blyskawic w poblizu Czerwonego Jeziora - mruczal Mogget, a jego slepia zwezily sie w ciemne szparki. - Krol i Sabriel Abhorsen w Ancelstierre probuja zapobiec smierci wielu tysiecy ludzi. Przyjaciel nastepcy Abhorsena, w pewnym sensie takze ksiaze, przekroczyl Mur. Clayry nie widza nic, oprocz calkowitej zaglady... To nie sa dobre znaki, a ich powiazania nie sa dzielem przypadku. Pulapka Blyskawic. Nie znam tej nazwy, a jednak brzmi znajomo... Sen wciaz wiaze i przytepia moja pamiec... Glos Moggeta cichl z kazdym slowem i w koncu zamienil sie w pomruk. Sam czekal, az kot powie cos jeszcze, ale wkrotce zdal sobie sprawe, ze Mogget zasnal. Drzac - choc bynajmniej nie z zimna - Sam dorzucil do ognia nastepna galaz. Przyjazny blask podnosil go na duchu. Deszcz ustal, a raczej nigdy na dobre sie nie zaczal. Tylko pare kropel i spadek temperatury. Nie bylo to jednak po mysli Sama, ktory wolalby ulewe. Ostatnie dni byly zdecydowanie zbyt cieple, jak na te pore roku. Letni upal pozna wiosna i drazniaca mzawka, nie mogaca przerodzic sie w porzadna burze. To oznaczalo, ze wiosenne powodzie szybko znikna, a Zmarli zaczna krazyc po Krolestwie nie powstrzymywani przez wode. Ponownie rzucil okiem na Moggeta i z zaskoczeniem zauwazyl, ze jedno blyszczace oko obserwuje go, odbijajac plomienie, podczas gdy drugie pozostaje zamkniete. -Skad ta rana? - zapytal kot cichym glosem, harmonizujacym z trzaskaniem ognia. Brzmialo to tak, jakby znal juz odpowiedz i chcial sie tylko upewnic. Sam zarumienil sie i zwiesil glowe, podswiadomie skladajac dlonie niczym do modlitwy. -Walczylem z konstablem i sierzantem. Wzieli mnie za nekromante. Zobaczyli dzwonki... - zamilkl i nerwowo przelknal sline. Mogget wpatrywal sie w niego cynicznie, najwyrazniej oczekujac na ciag dalszy opowiesci. -Zabilem ich - wyszeptal Sam - Smiertelnym Zakleciem. Po tych slowach nastapila dluga cisza. Mogget otwarl drugie oko i ziewnal, ukazujac ostre snieznobiale zeby w rozowym pyszczku. -Glupiec. Jeszcze gorszy niz twoj ojciec. Ciagle jakies wyrzuty sumienia - powiedzial, tlumiac ziewniecie. - Wcale ich nie zabiles. -Co? - krzyknal Sam. -Nie mogles ich zabic - odpowiedzial Mogget, wiercac sie w miejscu, aby znalezc wygodna pozycje wsrod lisci. - Sa lojalnymi slugami twojego ojca, slubowali wiernosc Krolowi. To chroni ich przed niebezpieczenstwem, nawet ze strony nieobliczalnych krolewskich dziatek. Ale oczywiscie, gdyby byli tam jacys niewinni ludzie, to padliby na miejscu. To byl glupi pomysl, zeby uzyc Smiertelnego Zaklecia. -Nie myslalem jasno - odparl Sam w otepieniu. To, ze nie jest morderca, napelnialo go ogromna ulga. Teraz mogl juz odczuwac gniew na Moggeta za ponizanie go jak glupiego uczniaka. -Najwyrazniej - zgodzil sie Mogget. - I wlasciwie nadal nie zaczales myslec. Gdyby umarli, poczulbys to. Jestes nastepca Abhorsena, pomaga nam Kodeks. Sam powstrzymal sie od gniewnej odpowiedzi, zdajac sobie sprawe, ze kot ma racje. Rzeczywiscie nie poczul, ze zabil tamtych ludzi. Mogget nadal przygladal mu sie zmruzonymi oczami, a jego spojrzenie wyrazalo podejrzliwosc. -Kregi wewnatrz kregow - zamruczal. - Pchly na pchlach, glupcy plodzacy glupcow... -Co? -Mmmm, ja tylko rozmyslam - szepnal Mogget. - Ty tez powinienes kiedys sprobowac. Obudz mnie rano. To moze byc trudne. -Tak, panie - rzekl Sam, wkladajac w te odpowiedz tyle sarkazmu, ile zdolal. Nie zrobilo to jednak zadnego wrazenia na Moggecie, ktory teraz rzeczywiscie zapadl w gleboki sen. -Zawsze sie zastanawialem, dlaczego ojciec mawia, ze przewrocilo ci sie we lbie - ciagnal Sam, prostujac noge i poprawiajac opatrunek. Nie dodal juz, ze kiedy mial siedem lat i dopiero co zaczal chodzic do szkoly w Ancelstierre, wskazal na ilustracje do bajki o Kocie w butach i glosno powtorzyl cos, co ojciec powiedzial raz do Sabriel: "Temu twojemu cholernemu kotu przewrocilo sie we lbie". Byl to tez pierwszy raz, kiedy postawiono go w kacie, a potem usadzono w oslej lawce. Okreslenie "cholerny" nie nalezalo do zasobu slownictwa akceptowanego przez mlodych dzentelmenow w gimnazjum Thorne. Mogget nie odpowiedzial. Sam pokazal mu jezyk, a potem, skaczac na zdrowej nodze, przyciagnal do ogniska na wpol sprochnialy pniak. Taki kawal drewna bedzie sie palil do switu, ale na wszelki wypadek polamal jeszcze nieco zeschlych galezi i zostawil je w poblizu. Nastepnie polozyl sie z mieczem u boku i siodlem pod glowa. Noc byla tak ciepla, ze nie potrzebowal okrywac sie plaszczem ani cuchnaca derka z konia. Klacz drzemala nieopodal, uwiazana tak, by nie mogla uciec, jesli czyms sie znowu zdenerwuje. Mogget spal obok Sama, bardziej podobny do psa mysliwskiego niz do kota. Przez chwile Ksiaze zastanawial sie, czy nie powinien czuwac, ale nie mial sily utrzymac otwartych oczu. Poza tym znajdowali sie w sercu Krolestwa, niedaleko od Belisaere. Te okolice byly bezpieczne, przynajmniej od jakichs dziesieciu lat. Coz zlego moglo sie im stac tutaj? Niejedno - pomyslal. Przez sen walczyl z roznymi odglosami docierajacymi z ciemnego lasu. Zaniepokojony enigmatycznymi slowami Moggeta, ukladal w glowie potencjalne zagrozenia i dopasowywal je do uslyszanych dzwiekow, kiedy wreszcie znuzenie pokonalo go i zapadl w sen. Obudzil go promien slonca na twarzy przeswitujacy przez liscie. Ogien wciaz sie tlil, a dym snul w roznych kierunkach. Sam usiadl i wtedy dym skierowal sie prosto na niego. Mogget nadal spal, ciasno zwiniety w bialy klebek i prawie calkowicie przykryty liscmi. Sam ziewnal i sprobowal wstac, ale zupelnie zapomnial o rannej nodze. Zdretwiala tak bardzo, ze natychmiast upadl z krzykiem bolu. Krzyk sploszyl klacz, ktora skoczyla tak daleko, jak pozwolil jej postronek. Sam wyszeptal do niej pare kojacych slow i dzwignal sie, wsparty o rosle drzewko. Moggeta to takze nie wyrwalo ze snu. Nie obudzil sie rowniez, kiedy Sam zmienial opatrunek i rzucal zaklecie Kodeksu lagodzace bol i zapobiegajace zakazeniu, ani nawet wtedy, kiedy przygotowywal nader skromne sniadanie skladajace sie z chleba i wieprzowiny. Posiliwszy sie, Sam wyczesal i osiodlal klacz. Poza ugaszeniem resztek ogniska nie zostalo mu juz nic do zrobienia, wiec postanowil zbudzic kota i stawic czolo kolejnym obelgom. -Mogget! Wstawaj! Zwierze ani drgnelo. Sam pochylil sie nizej i ponownie krzyknal: "Wstawaj!", ale Mogget nie nastawil nawet ucha. Na koniec Sam chwycil obroze i delikatnie nia potrzasnal. Nie liczac cichego brzeczenia wywolanego wzajemnym oddzialywaniem Wolnej Magii i Magii Kodeksu, nic sie nie stalo. Mogget spal twardo. -No i co ja mam z toba zrobic? - zapytal Sam, spogladajac na kota. Cala ta przygodowo-ratunkowa wyprawa wymykala sie spod kontroli. Oddalil sie od Belisaere zaledwie o trzy dni, a juz zdazyl zboczyc z glownego traktu, ranny i w towarzystwie potencjalnie bardzo niebezpiecznego stworzenia Wolnej Magii. To pytanie pociagnelo za soba kolejne, przed ktorym do tej pory sie bronil: co ma ze soba zrobic? Nie spodziewal sie znalezc odpowiedzi na ktorekolwiek z nich, ale po chwili spiacy kot odezwal sie stlumionym glosem: -Wloz mnie do sakwy i obudz, kiedy znajdziesz jakies przyzwoite jedzenie. Najlepiej rybe. -Dobrze - odparl Sam, wzruszajac ramionami. Podnoszenie kota, majac zraniona noge, okazalo sie trudne, ale w koncu sobie poradzil. Ostroznie przelozyl Moggeta do jednej z sakw, upewniwszy sie wczesniej, ze nie zawiera dzwonkow ani "Ksiegi Zmarlych". Nie byl szczegolnie przekonany do pomyslu, zeby przedmioty te znalazly sie w jednym miejscu z kotem, choc nie potrafil wytlumaczyc, dlaczego. Wreszcie Mogget zostal bezpiecznie ulokowany i tylko leb wystawal mu z sakwy. -Mam zamiar pojechac na zachod przez ten maly lasek, a potem na przelaj polami do Sindlewood - wyjasnil Sam, poprawiajac strzemie i wkladajac w nie but, gotowy by dosiasc konia. - Z Sindlewood dojedziemy do Ratterlinu, ruszymy na Poludnie wzdluz rzeki, az uda nam sie znalezc lodz do Qyrre. Stamtad powinnismy dosc szybko dotrzec do Krawedzi. Mam nadzieje, ze od razu znajdziemy Nicka. Myslisz, ze to dobry plan? Mogget nie odpowiedzial. -Czyli czeka nas jeszcze dzien lub dwa w lesie - ciagnal Sam, zbierajac odwage, by dzwignac sie na strzemieniu i usiasc w siodle. Lubil mowic na glos o swoich planach, dzieki temu brzmialy bardziej realistycznie i sensownie, zwlaszcza kiedy Mogget spal i nie mogl ich skrytykowac. - Gdy juz wyjedziemy z lasu, na pewno natrafimy na jakas wioske albo oboz smolarzy czy kogos podobnego. Sprzedadza nam tam wszystko, czego bedziemy potrzebowac, zeby dotrzec do Sindlewood. Tam pewnie tez mieszkaja drwale. Przerwal i dosiadl konia, tlumiac okrzyk bolu. Zraniona noga wygladala lepiej niz poprzedniego dnia, ale nie byla to znaczna poprawa. Ponadto krecilo mu sie w glowie i czul sie niepewnie. Musi na siebie uwazac. -Nawiasem mowiac - podjal, poganiajac klacz - zeszlej nocy zachowywales sie, jakbys slyszal juz o tej Pulapce Blyskawic, ktora Nick pojechal zwiedzic. Cos ci sie w niej nie podobalo, ale zasnales, zanim powiedziales wiecej. Zastanawialem sie, czy to moze miec jakis zwiazek z nekromanta... -Nekromanta?! - wrzasnal natychmiast Mogget. Wyskoczyl z sakwy i skulil sie tuz przed Samem, rozgladajac sie dookola ze zjezona sierscia. -Nie, nie tutaj. Mowilem tylko, ze zaczales mowic o Pulapce Blyskawic, a ja zastanawialem sie, czy to miejsce moze miec zwiazek z Chlorr w Masce albo z tym drugim nekromanta... z tym... z tym, z ktorym walczylem. -Phhh - prychnal ponuro Mogget, wsuwajac sie z powrotem do sakwy. -No, powiedz mi cos! - zazadal Sam. - Nie mozesz tak spac przez caly dzien. -Nie moge? - zapytal Mogget. - Moglbym spac przez okragly rok. Szczegolnie jesli nie ma ryb, ktorych, jak widze, oczywiscie nie udalo ci sie zdobyc. -No wiec co to jest Pulapka Blyskawic? - przynaglil go Sam, sciagajac lekko wodze, zeby skierowac klacz z powrotem na bardziej uczeszczana sciezke prowadzaca na zachod. -Nie wiem - odparl Mogget cicho - ale nie podoba mi sie ta nazwa. Pulapka Blyskawic. Ktos lapie blyskawice? To chyba nie jest... -Co? - spytal Sam. -Pewnie zwykly zbieg okolicznosci - odpowiedzial Mogget z ociaganiem i ponownie zamknal oczy. - Byc moze twoj przyjaciel jedzie po prostu zobaczyc miejsce, w ktore czesciej niz gdzie indziej uderzaja pioruny. Ale w poblizu dzialaja zle moce, nienawidzace wszystkiego, co ma zwiazek z Kodeksem, Krwia i Kamieniami Kodeksu. Wyczuwam intrygi i niebezpieczne plany, Sameth. Nie podoba mi sie to ani troche. -Co wiec powinnismy zrobic? - zapytal Sam niecierpliwie. -Musimy znalezc twojego przyjaciela, Nicholasa - szepnal Mogget, ponownie zapadajac w sen - zanim on znajdzie... to, czego szuka. Rozdzial trzydziesty drugi "Gdy ida Zmarli, szukaj plynacej wody" Gnany niepokojacym przeczuciem Moggeta Sam narzucil sobie i Sprout ostre tempo, wiec wyjechali z niewielkiego lasu bez nazwy znacznie wczesniej, niz planowal. Wieczorem pierwszego dnia znalezli sie wsrod falujacych zielenia pol uprawnych. Szeroki pas wiosek, osad rolniczych i pastwisk zajmowal centralne tereny Starego Krolestwa, siegajac na zachod az pod Estwael i Olmond. Z wyjatkiem Sindle na polnocy, jedynym wiekszym miastem w okolicy bylo Yanyl, oddalone o dwadziescia mil od zachodniego brzegu rzeki Ratterlin. Mimo ze mieszkancow tego obszaru zdziesiatkowaly niepokoje czasow bezkrolewia, osady i wioski szybko rozkwitly pod panowaniem Touchstone'a. Jednak golym okiem mozna bylo dostrzec, ze jest ich znacznie mniej niz w zlotych latach Krolestwa. Poniewaz stroj Podroznika stal sie teraz niebezpieczny, Sam usunal zaklecie Kodeksu i powrocil do swego normalnego wygladu. W przepoconym i brudnym ubraniu trudno bylo powiedziec, jakie wlasciwie robi wrazenie, na wszelki wypadek jednak przygotowal sobie historyjke. Mial zamiar podac sie za mlodszego syna dowodcy straznikow jednego z handlarzy z Belisaere, podrozujacego z Polnocy do kuzyna w Chasel, ktory ma przyjac go na sluzbe. Sprout i tak nie wyrozniala sie niczym szczegolnym, a ublocone kopyta poswiadczaly te historie. Zmienil opatrunek na zranionej nodze i udalo mu sie nawet wlozyc zapasowe spodnie, zeby nie zwracac niczyjej uwagi plama krwi na nogawce. Wprawdzie nadal utykal, a przeciety na pol kapelusz dawal mniej cienia, lecz w tych okolicach taki widok byl na porzadku dziennym. Tuz po opuszczeniu lasu wjechali do wioski, a wlasciwie do osady, bo bylo w niej tylko siedem domostw. Tuz za nimi Sam wyczul obecnosc Kamienia Kodeksu. Bardzo chcial go odnalezc i wykorzystac do rzucenia nowego, silniejszego zaklecia gojacego, lecz to z pewnoscia zauwazyliby mieszkancy. W osadzie nie bylo gospody. Choc wiec wygodne lozko pozostawalo w sferze marzen, udalo mu sie kupic troche swiezego chleba, pieczonego krolika i kilka slodkich jablek od kobiety, ciagnacej z targu do domu wozek pelen zakupow. Mogget przespal cala transakcje osloniety luzno zawiazana klapa sakwy przytroczonej do siodla. I bardzo dobrze, bo Sam nie wiedzial, jak moglby wyjasnic towarzystwo bialego kota. Lepiej nie kusic losu. Jechal dalej, dopoki nie zrobilo sie calkiem ciemno. Droga byla coraz trudniejsza i Sprout zaczynala grzeznac w blocie, bez wzgledu na to, ktora czescia traktu podrozowali. Wywolal wiec maly znak oswietlajacy. Po chwili znalazl szope na siano i postanowil w niej przenocowac. Mogget nadal spal, nieswiadomy postoju, wstrzasow spowodowanych sciaganiem sakw i zdrapywaniem blota z Ksiecia i z konia. Sam probowal go obudzic, zeby dowiedziec sie czegos wiecej o Pulapce Piorunow, lecz zaklecie zbyt dobrze spelnialo swoje zadanie. Ranna reagowal, ilekroc kot poruszyl sie. Dzwiek miniaturowego dzwonka zmogl tez Sama, gdy pochylil sie zbyt blisko, i natychmiast zapadl w sen w dosc niewygodnej pozycji. Nastepny dzien minal tak samo jak pierwszy. Mimo cienkiego poslania z resztek siana, Sam wstal bez klopotu przed switem i znow popedzil Sprout w droge, co wcale jej sie nie podobalo. Po drodze napotkal niewielu ludzi. Nie wdawal sie z nimi w rozmowy, obawiajac sie zdemaskowania. Odzywal sie tylko tyle, ile trzeba, zeby nie sprawiac wrazenia dziwaka, kupujac zywnosc lub pytajac o najlepsza droge przez Sindlewood do rzeki Ratterlin. W jednej z wiosek przezyl chwile grozy, gdy zatrzymal sie, by kupic troche ziarna dla Sprout oraz zywnosc dla siebie. W jego strone zmierzalo dwoch konstabli. Mijajac go, nie zwolnili jednak, tylko skineli glowami, kierujac sie na wschod. Najwyrazniej jeszcze nie rozeszla sie wiesc o grasujacym w okolicy niebezpiecznym nekromancie ani o zaginionym Ksieciu, albo tez nie wygladal na zadnego z nich. Sam troche sie uspokoil. Droga przebiegala bez wiekszych przygod, choc byla bardzo meczaca. Czesto zastanawial sie nad losami Nicka, nad trudnym zadaniem rodzicow i wlasna slaboscia. Mysli zawsze prowadzily w jedna strone - ku Wrogowi. Im dluzej sie nad tym zastanawial, tym bardziej byl przekonany, ze nekromanta, ktory go poparzyl, jest przyczyna wszystkich klopotow - dysponowal naprawde wielka moca i pokazal, co potrafi, probujac go schwytac i poddac swojej wladzy. Najczesciej zadreczal sie przyszloscia. W glowie ukladal cale mnostwo straszliwych scenariuszy i z reguly nie wiedzial, co powinien zrobic, gdyby ktorys z nich okazal sie prawdziwy. Codziennie uswiadamial sobie coraz dobitniej, ze Nicholas pewnie znalazl sie juz w szponach zla ukrytego w Pulapce Piorunow. A moze odnalazl swoje przeznaczenie? Cztery dni po spotkaniu z konstablami Sam znalazl sie na wzgorzu. Z porosnietego trawa zbocza przygladal sie ciemnozielonej scianie pradawnej puszczy, znanej jako Sindlewood. Wygladala na wieksza i ciemniejsza niz zagajnik, w ktorym spotkal Moggeta. Drzewa tez byly wyzsze, przynajmniej te porastajace skraj lasu. Nie mogl tez dostrzec zadnej sciezki miedzy nimi. Mimo to, nawet spogladajac na las, myslami byl daleko. Bardzo niepokoil sie losem Nicka, podobnie jak obecnoscia "Ksiegi Zmarlych" i dzwonkow w sakwie. Wszystko to zaczelo sie nagle ze soba laczyc. Zrozumial, ze jedyna nadzieja na uwolnienie Nicka, gdyby rzeczywiscie znalazl sie w opalach, jest opanowanie umiejetnosci Abhorsenow. Jezeli Nick znajdzie sie w rekach wroga, w pewnoscia zostanie wykorzystany do szantazowania Glownego Ministra w Ancelstierre, co uniemozliwi realizacje planu Sabriel i Touchstone'a i zapobiegniecie masakrze Poludniowcow, a to z kolei oznaczac bedzie inwazje Zmarlych, koniec Starego Krolestwa i... Z westchnieniem spojrzal na sakwy. Wyobraznia zaczynala wymykac sie spod kontroli. Mimo wszystko bedzie musial podjac olbrzymi wysilek przeczytania ksiazki, zeby niesc innym prawdziwa pomoc, a nie pozostac idiota pchajacym sie w klopoty, dajacym sie zabic lub schwytac w niewole, nic wczesniej nie wskorawszy. Oczywiscie zawsze istniala mozliwosc, ze Mogget klamie. Sam zywil wobec kota pewne podejrzenia, pamietajac jak przez mgle, ze nie opuszczal on dotad Domu bez towarzystwa Abhorsenow. Sabriel nie mogla go zabrac do Ancelstierre w misje dyplomatyczna i bylo zupelnie mozliwe, ze pozwolila mu wyjsc z Domu. Miala tez jednak do dyspozycji pierscien, ktory dawal jej wladze nad stworzeniami Wolnej Magii na wypadek, gdyby Mogget zdolal sie uwolnic. Innymi slowy, jezeli stworzenie uwiezione w ciele Moggeta wydostanie sie spod mocy zaklecia, zabije kazdego Abhorsena, jaki nawinie mu sie pod reke, co w tym przypadku oznacza Sama. To zas pozwala przypuszczac, ze Sabriel nie uwolnilaby kota, nie dajac jednoczesnie Samowi pierscienia. A moze to nieobecnosc Sabriel w Starym Krolestwie daje Moggetowi wiecej swobody? Byc moze Mogget zostal przekupiony i prowadzi Sama na pewna zgube? Zajety nieprzyjemnymi rozwazaniami i starajac sie jak najostrozniej sprowadzic Sprout ze wzgorza, Sam byl zupelnie nieprzygotowany na chlodny dreszcz, ktory przebiegl mu po plecach. Zdal sobie sprawe, ze jest obserwowany przez jakas Zmarla istote. W tej samej chwili przypomnial sobie stara rymowanke, ktorej uczyl sie na pamiec w dziecinstwie: Gdy ida Zmarli, szukaj plynacej wody, Albowiem zaden Zmarly nie przejdzie tej przeszkody. Duzy staw, jezioro albo fale rzeczne Dadza ci przed Zmarlym schronienie bezpieczne. Gdy woda zawiedzie - pomoze ci ogien, Lecz gdy on nie zadziala, nadejdzie twoj koniec. Powtarzajac w myslach znajome slowa, spojrzal na niebo. Zostala mu ledwie godzina do zmierzchu. Rownoczesnie zaczal sie rozgladac za jakims strumieniem lub rzeka. Po chwili w cieniu drzew zauwazyl blask srebrnej tafli, na samym skraju lasu. Ale i tak zbyt daleko. Skierowal Sprout w tamta strone, czujac jak w piersi wzbiera mu fala strachu i rozlewa sie po zylach paralizujacym chlodem. Nie widzial jeszcze Zmarlego, lecz czul, ze jest blisko, jak zimny, sliski dotyk na skorze. Musial miec sporo sil, w przeciwnym wypadku nie ryzykowalby wyjscia na swiatlo dzienne. Samowi zrobilo sie goraco ze strachu. Poczul przemozna chec przynaglenia Sprout do galopu, znajdowali sie jednak jeszcze na wzniesieniu, a teren byl nierowny. Gdyby Sprout przewrocila sie, on znajdzie sie w pulapce. Lakomy i latwy kasek dla Zmarlych... Nie. Lepiej o tym nie myslec. Znow rozejrzal sie wokol, oslaniajac oczy przed zoltoczerwona poswiata slonca wiszacego nisko nad ziemia. Zmarly musi byc gdzies z tylu... nie, gdzies z prawej. Przestraszyl sie jeszcze bardziej, bo zorientowal sie, ze ma do czynienia z dwoma Zmarlymi, a moze z jeszcze wieksza ich liczba. To Zmarli Pomocnicy. Skradaja sie od skaly do skaly, niewidoczni, dopoki nie rzuca sie do ataku. Niezrecznie siegnal do sakwy i otworzyl ja. Jezeli nie uda mu sie dotrzec do plynacej wody na czas, do obrony zostana mu tylko dzwonki. Bylaby to obrona dosc mizerna, bo nie wiedzial, jak ich uzywac. Poza tym moga z latwoscia zwrocic sie przeciwko niemu. Wyczul, ze jeden ze Zmarlych znow sie porusza, i serce mu zakolatalo, gdy wyczul, jak szybko to robi. W mgnieniu oka Zmarly znalazl sie obok niego, a mimo to nadal go nie widzial, nawet w swietle zachodzacego slonca! Sam spojrzal w gore. Nad jego glowa, tuz poza zasiegiem luku, krazyl czarny punkcik, a troche wyzej nad nim - jeszcze jeden. Czyli nie Zmarli Pomocnicy, ale Krwawe Kruki. Tam, gdzie jest para, musi byc ich wiecej. Krwawe Kruki zawsze tworzone sa stadami. Wiele z nich przejmuje ciala zwyklych krukow, zabijanych podczas rytualnych ceremonii, ktore wypelnia tchnienie pojedynczego Zmarlego ducha. Te rozkladajace sie strzepy miesni i pior lataly sila Wolnej Magii i zabijaly dzieki liczebnej przewadze. Wprawdzie jeden cios mieczem wystarczyl, zeby zlikwidowac ptaka, lecz nawet dzielny wojownik mogl zginac zaskoczony przez odpowiednio duze stado Krukow. Ostrymi dziobami atakowaly szyje i oczy, najslabsze punkty na ciele. Sam dokladnie przesledzil caly horyzont, lecz nie zauwazyl wiecej Krukow. Z pewnoscia zaden nekromanta nie marnowalby sil na stworzenie zaledwie jednej pary, bo zbyt latwo je zabic, jezeli nie poruszaja sie w stadzie. Zdziwilo go tez, ze lataja w swietle slonecznym. Zaklecie prowadzace szybko przestawalo dzialac pod wplywem swiatla i ciepla, a fizyczne ciala niszczyl wiatr. Niewykluczone, ze te dwa Kruki maja wspolnego ducha Zmarlego. Nic dziwnego, ze sa bardziej wytrzymale i moga dluzej latac w sloncu. Nie musialy wcale atakowac, mozna je bylo wykorzystywac takze na inne sposoby, jak na przyklad sledzenie ofiar - pomyslal, widzac ze zaden z ptakow nie zbliza sie do niego. Trzymaly sie przez caly czas nad nim, krazac powoli, prawdopodobnie sygnalizujac innym Zmarlym, gdzie jest, zeby mogli zaatakowac po zapadnieciu zmroku. Jakby na potwierdzenie jego mysli jeden z Krwawych Krukow - ten bardziej oddalony - zakrakal, niby nasmiewajac sie, i zwrocil na poludnie, gubiac w locie piora, pchany bardziej magia niz machnieciem skrzydel. Jego partner krazyl wyzej, sledzac, gdzie uda sie Sam. Przez chwile zastanawial sie, czy nie rzucic na ptaka zaklecia zniszczenia, ale Kruk latal zbyt daleko i byl dosc ostrozny. Poza tym Sam nadal czul sie oslabiony z powodu zranionej nogi. Wiedzial, ze musi oszczedzac sily na noc. Nie spuszczajac z oka czarnej kropki nad glowa, popedzil konia. Z tej perspektywy strumyk nie wygladal zbyt obiecujaco, ale zawsze lepsza taka ochrona niz zadna. Po chwili wahania wyciagnal tez pas z dzwonkami i przewiesil go sobie przez piers. Ich ciezar i moc sprawily, ze trudniej mu bylo oddychac. Lecz gdyby mialo przyjsc najgorsze, postara sie uzyc mniejszych dzwonkow, korzystajac z lekcji, jakich udzielila mu wczesniej matka. Mialo to byc zaledwie preludium przed prawdziwa nauka, ktora przerwal z wlasnej glupoty. Bez obaw bedzie mogl posluzyc sie tylko Ranna, nie obawiajac sie wrzucenia w Smierc. Odezwal mu sie teraz pelen wyrzutu glos w glowie. Powtarzal, ze nawet w tej chwili nie jest za pozno na powrot do "Ksiegi Zmarlych", na dowiedzenie sie czegos wiecej o przywileju urodzenia, dzieki ktoremu bedzie w stanie sie uratowac. Lecz nawet strach przed atakiem Zmarlych nie wystarczyl, by pokonac obawy Sama przed "Ksiega". Czytajac ja, moze zostac porwany w Smierc. Lepiej walczyc ze Zmarlymi w Zyciu z taka wiedza, jaka ma, niz stawic im czolo w samej Smierci. Wydalo mu sie, ze za plecami slyszy chichot, ktorego brzmienie nie przypominalo smiechu Moggeta. Odwrocil sie, instynktownie chwytajac za rekojesc miecza, lecz nie bylo tam niczego ani nikogo. Tylko spiacy kot w jednej sakwie i "Ksiega Zmarlych" w drugiej. Puscil rekojesc, spoconymi i drzacymi palcami zlapal wodze i znow przyjrzal sie strumieniowi. Jezeli dno jest rowne, pojedzie w dol tak daleko, jak sie da. Jak mu dopisze szczescie, moze dotrze az do Ratterlinu, poteznej rzeki, ktorej przekroczyc nie moga nawet istoty Wiekszej Smierci. "A stamtad - podpowiedzial mu tajemniczy, tchorzliwy glos - bedziesz mogl poplynac lodzia do Domu Abhorsenow. Tam bedziesz bezpieczny. Nie zagroza ci Zmarli ani nikt inny". Kolejny glos zapytal, co wtedy stanie sie z Nickiem, rodzicami i Krolestwem? Nagle oba glosy ucichly, a Sam skupil sie na sprowadzaniu Sprout w dol zbocza, w strone strumienia. Stracil z oczu Krwawego Kruka, gdy resztki dnia zniknely w cieniach drzew i zapadajacych ciemnosciach. Nadal jednak wyczuwal Zmarlego ducha nad soba. Teraz byl nizej, bardziej pewny siebie, wiedzac, ze oslania go noc, ale nie na tyle odwazny, by zblizyc sie do plynacej wody szemrzacej po obu stronach tymczasowego obozowiska Sama. Strumien troche go rozczarowal. Jego rozmiary wyraznie wskazywaly, ze wiosenne roztopy sie koncza. Mial tylko trzydziesci stop szerokosci i byl tak plytki, ze mozna bylo w nim brodzic. Ale i to wystarczylo, zwlaszcza ze Samowi udalo sie znalezc wysepke, waska lache otoczona szumiacymi odnogami strumienia. Rozpalil ognisko, nie bylo bowiem sensu ukrywac sie, gdy Krwawy Kruk i tak krazyl mu nad glowa. Teraz wystarczylo zabezpieczyc oboz diamentem oslaniajacym - na tyle duzym, by objal jego samego, konia i ogien. Jezeli tylko wystarczy mi sil - pomyslal Sam, zatrzymujac konia. Po chwili zdjal takze pas z dzwonkami, do ktorego ciezaru wcale sie nie przyzwyczail. Potem uklakl, przyjal pozycje do rzucenia zaklecia, wyjal miecz i wyciagnal przed siebie, a nastepnie wzial cztery glebokie oddechy, wciagajac tyle powietrza w zmeczone cialo, ile sie dalo. Z nieskonczonego nurtu Kodeksu zaczerpnal cztery podstawowe znaki, z ktorych mialy powstac cztery narozniki diamentu oslaniajacego. Zatrzymal je w pamieci, dyszac z wysilku, i na piasku przed soba nakreslil pierwszy znak - Wschodni. Gdy skonczyl, splynal po ostrzu jak zloty plomien i wypelnil swiatlem kontur zrobiony w piasku. Potem pokustykal za Sprout, minal ognisko i ustawil znak Poludniowy. Gdy i ten ozyl swiatlem, ze znaku Wschodniego poplynal w jego strone strumien zoltego ognia, tworzac bariere nieprzenikniona dla Zmarlych oraz fizycznych niebezpieczenstw. Sam nie ustawal, wiedzac, ze gdyby teraz zabraklo mu sil, diament bedzie niekompletny. Wczesniej juz wielokrotnie rzucal tego rodzaju zaklecie, lecz nigdy nie byl ranny i tak wyczerpany. Gdy zablysnal wreszcie ostatni znak, Polnocny, upuscil miecz i padl na mokry piach, ciezko dyszac. Zaciekawiona Sprout odwrocila sie, zeby mu sie przyjrzec. Chlopiec spodziewal sie, ze bedzie musial unieruchomic ja zakleciem, zeby przypadkiem nie wyszla poza obszar diamentu, ale klacz nawet sie nie poruszyla. Moze wyczuwala obecnosc Krwawego Kruka? -Domyslam sie, ze jestesmy w niebezpieczenstwie - powiedzial rozespany glos przy uchu Sama. Chlopiec usiadl i zauwazyl, ze Mogget wychynal z sakwy lezacej obok ogniska i chyba zbyt malego stosu dosc wilgotnego drewna. Skinal glowa, chwilowo nie mogac wydobyc z siebie glosu, i palcem wskazal na niebo, na ktorym wzeszly pierwsze pojedyncze gwiazdy i wielki bialy pas Ogona Klaczy. Z Poludnia nadchodzily ciemne chmury, przecinane blyskawicami, lecz nie spadla ani kropla deszczu. Kruka nie bylo widac, Mogget jednak wiedzial, w jakiej znalezli sie sytuacji. Uniosl sie na tylnych lapach i poruszyl nosem, od niechcenia trafiajac lapa pekatego komara, ktory przed chwila musial ucztowac na skorze Sama. -Krwawy Kruk - powiedzial. - Tylko jeden. Dziwne... -Lecial za nami - wyjasnil Sam, trafiajac za jednym razem kilka komarow, ktore wyladowaly mu na czole. - Byly dwa, ale drugi odlecial na Poludnie. Pewnie po rozkazy. Niech szlag trafi te komary! -Na pewno maczal w tym palce nekromanta - przyznal Mogget, po raz kolejny weszac w powietrzu. - Zastanawiam sie, czy on... albo ona, poszukuje konkretnie ciebie, czy po prostu masz pecha? -To moze byc ten sam, ktory mnie wtedy dopadl, nie sadzisz? - zapytal Sam. - Wiedzial, ze bede w druzynie krykieta... -Mozliwe - odparl Mogget, nie spuszczajac wzroku z nocnego nieba. - Jest malo prawdopodobne, zeby wlasnie tutaj znalazly sie Krwawe Kruki albo zeby jakis pomniejszy nekromanta osmielil sie rzucic ci wyzwanie, jezeli nie czuje poparcia wiekszej sily. Te Kruki pozwalaja sobie stanowczo na zbyt wiele. Zlapales mi rybe? -Nie - odparl Sam, zdziwiony nagla zmiana tematu. -Co za niesolidnosc - prychnal kot. - Pewnie bede musial sam sobie zlowic. -Nie! - wykrzyknal Sam, podnoszac sie ziemi. - Przerwiesz diament! Nie mam sil, zeby rzucic nowy. Au! Niech Kodeks pochlonie te wstretne komary! -Nie przerwe - powiedzial Mogget, podchodzac do znaku Zachodniego i ostroznie wysuwajac jezyk. Znak blysnal bialym swiatlem, oslepiajac Sama. Gdy odzyskal wzrok, Mogget stal prosto po drugiej stronie, intensywnie wpatrujac sie w wode, z podniesiona lapa, przypominajac lowiacego niedzwiedzia. -Popisujesz sie - mruknal Sam. Zastanawial sie, jak kot tego dokonal. Diament byl nienaruszony, a linie magicznego ognia plynely nieprzerwane pomiedzy wierzcholkami glownych znakow. Dobrze by bylo, gdyby diament bronil nas tez przed komarami - pomyslal Sam, trafiajac kilka owadow na szyi. Najwyrazniej ich ukaszenia nie kwalifikowaly sie jako uszkodzenie ciala. Nagle usmiechnal sie, przypominajac sobie cos, co wzial ze soba w droge. Wlasnie wyciagal przedmiot z sakwy, gdy znak Zachodni znow rozblysnal, co zwiastowalo powrot Moggeta. Kot trzymal w zebach dwa male pstragi. Ich luski mienily sie teczowo, odbijajac swiatlo ogniska i blask znakow Kodeksu. -Te mozesz sobie sam przyrzadzic - powiedzial kot, upuszczajac mniejsza z ryb przy ognisku. - A to co? -To prezent dla mamy - odparl Sam z duma, kladac na ziemi wysadzana klejnotami mechaniczna zabke, ktora miala ciekawy anatomiczny dodatek w postaci filigranowych skrzydel z brazu. - Latajaca zaba. Mogget przygladal sie z zainteresowaniem, tymczasem Sam lekko dotknal grzbietu zabki. Zwierzatko zalsnilo Magia Kodeksu, gdy poslaniec we wnetrzu mechanicznego cialka obudzil sie ze snu. Zabka odslonila jedno turkusowe oko, potem drugie, otwierajac cienkie jak papier powieki z platkow zlota. Potem zatrzepotala skrzydlami, pocierajac o siebie piorkami z brazu. -Slicznotka - skomentowal Mogget. - Czy ona cos robi? Latajaca zaba sama odpowiedziala na to pytanie, wyskakujac nagle w powietrze. Dlugi, jaskrawoczerwony jezyk wychynal na zewnatrz i pochwycil kilka zaskoczonych komarow. Machajac szybko skrzydlami, poleciala sladem kilku innych, zjadala je, na koniec wyladowala z zadowoleniem u stop Sama. -Lapie robactwo - stwierdzil Sam z satysfakcja. - Pomyslalem sobie, ze przyda sie mamie, bo tyle czasu spedza na bagnach, uganiajac sie za Zmarlymi. -Sam ja zrobiles? - zapytal Mogget, przygladajac sie, jak zaba znow skacze sladem nastepnych ofiar. - Zupelnie sam? -Tak - odparl Sam krotko, spodziewajac sie krytyki. Ale Mogget milczal, przygladajac sie jej akrobacjom, sledzac kazda ewolucje szeroko otwartymi zielonymi oczami. Potem spojrzal na Sama, ktorego to mocno zaniepokoilo. Staral sie wytrzymac spojrzenie, lecz musial spuscic wzrok - i nagle wyczul Zmarlych, zblizajacych sie z kazda sekunda. Mogget najwyrazniej takze ich poczul i fuknal. Siersc zjezyla mu sie na grzbiecie. Sprout zarzala i poruszyla sie niespokojnie, a latajaca zaba ukryla sie w sakwie. Sam staral sie przebic wzrokiem ciemnosci, oslaniajac oczy przed swiatlem ogniska. Ksiezyc znalazl sie za chmura, lecz blada poswiata odbijala sie w wodzie. Wyczuwal obecnosc Zmarlych w lesie, ale pod galeziami starych, splatanych drzew zalegala zbyt gesta ciemnosc. Nic nie widzial. Ponad szumem strumienia uslyszal tylko trzask lamanych galezi, przerywany co jakis czas ciezkim stapnieciem i jekiem. Przynajmniej czesc nadchodzacych posiada cielesna powloke, ale wsrod nich mogly tez byc Cienie Pomocnikow, Ghlimy i Mordauci, albo wiele innych rodzajow Pomniejszych Zmarlych. Do tej pory nie wyczuwal obecnosci zadnej silniejszej istoty. Po obu stronach strumienia zebral sie ich przynajmniej tuzin. Zapominajac o zmeczeniu i chorej nodze, Sam obszedl diament, sprawdzajac moc znakow. Strumien nie byl wystarczajaco gleboki ani rwacy, wiec pewnie powstrzyma Zmarlych tylko na chwile. Jedyna rzeczywista ochrona bedzie diament. -Przed switem musisz odnowic znaki - przypomnial Mogget, przygladajac mu sie. - Nie rzuciles zbyt dobrze zaklecia. Wyspij sie, zanim sprobujesz znowu. -Jak mam zasnac? - szepnal Sam, instynktownie znizajac glos do szeptu, jakby Zmarli mogli go uslyszec. - I tak juz wiedza, gdzie jestem. - Teraz czul ich odor, odrazajacy fetor rozkladajacych sie cial i grobowej plesni. -To tylko Pomocnicy - stwierdzil Mogget. - Chyba nie zaatakuja, dopoki trzyma sie diament. -Skad wiesz? - zapytal Sam, ocierajac z czola pot wraz z kilkoma rozgniecionymi komarami. Teraz wydalo mu sie, ze dostrzega Zmarlych - wysokie sylwetki pomiedzy ciemniejszymi pniami drzew. Straszliwie pokiereszowane zwloki zmuszone do powrotu do Zycia na komende nekromanty. Pozbawione inteligencji i czlowieczenstwa, mialy tylko nadludzka sile i nienasycone pragnienie zycia, do ktorego nie mogly powrocic. Jego zycia. -Moglbys wyjsc do nich i wyslac je z powrotem do Smierci - zaproponowal Mogget. Zaczal wlasnie jesc druga rybe, zaczynajac od ogona. Sam nie zauwazyl, czy zjadl pierwsza. - Twoja matka by tak postapila - dodal sprytnie, widzac, ze on nie odpowiada. -Nie jestem moja matka - zaperzyl sie Sam. W ustach zrobilo mu sie sucho. Nie wyciagnal dloni po lezace na piasku dzwonki, chociaz czul, ze go wzywaja. Chcialy, zeby ich uzyc przeciwko Zmarlym. Ale wiekszosc z nich kryla niebezpieczenstwo dla ich wlasciciela, w najlepszym wypadku demonstrujac przekore wobec jego planow. Zeby wyslac Zmarlych z powrotem w Smierc, musial uzyc Kibetha, a Kibeth z latwoscia mogl tam skierowac jego samego. -Czy to idacy wybiera droge, czy droga idacego? - spytal nagle Mogget, znow wpatrujac sie badawczo w twarz Sama. -Co? - zapytal Ksiaze, zajety swoimi myslami. Slyszal te slowa z ust matki, lecz ani wtedy, ani teraz nie zastanawial sie nad nimi. - Co to znaczy? -To, ze nie skonczyles czytac "Ksiegi Zmarlych" - stwierdzil Mogget dziwnym tonem. -Nie, jeszcze nie - powiedzial Sam zalosnie. - Zajme sie tym, ale nie bardzo... -To znaczy, ze rzeczywiscie mamy klopoty - przerwal mu kot, spogladajac w otaczajaca ich ciemnosc. - Myslalem, ze nauczysz sie chociaz tyle, zeby samemu sie obronic! -Co tam widzisz? - zapytal Sam, slyszac w gorze strumienia jakis ruch, nagly trzask drzew i odglosy kamieni wrzucanych do wody. -Przyszly Cienie Pomocnikow - odparl Mogget ponuro. - Dwa ukrywaja sie za drzewami. Kaza Pomocnikom przegrodzic strumien. Spodziewam sie, ze zaatakuja, kiedy woda przestanie plynac. -Szkoda... szkoda, ze nie jestem prawdziwym Abhorsenem - szepnal Sam. -Wlasnie! W swoim wieku powinienes juz byc! - skarcil go Mogget. - To, co wiesz, bedzie nam chyba musialo wystarczyc. A gdzie masz swoj miecz? Zdajesz sobie sprawe, ze ostrzem bez zaklec nie potniesz Cieni Pomocnikow. -Zostawilem go w Belisaere - powiedzial Sam po chwili. - Nie myslalem... nie wiedzialem, na co sie porywam. Podejrzewalem, ze Nick ma problemy, ale nie tak wielkie. -Na tym wlasnie polega klopot z dorastaniem w Palacu - prychnal Mogget. - Zawsze ci sie wydaje, ze wszystko za ciebie zalatwia. Chyba ze wezmiesz wreszcie przyklad z siostry, ktora uwaza, ze nic nie zostanie zrobione, jezeli sama sie za to nie wezmie. -Co teraz? - zapytal Sam pokornie. -Mamy troche czasu, zanim woda zwolni bieg - odparl Mogget. - Postaraj sie rzucic pare zaklec na miecz. Skoro umiales zrobic zabe, to nie powinno sprawic ci wiekszych klopotow. -Tak. To potrafie - przyznal niechetnie Sam. Koncentrujac uwage na mieczu, siegnal znowu do Kodeksu, wybierajac znaki klucia i wiklania - magii, ktora niesie zniszczenie duchom i cialom Zmarlych. Z wielkim wysilkiem zmusil znaki do wnikniecia w ostrze, przygladajac sie, jak z wolna plyna po metalu, wsiakajac w stal. -Dobry jestes - zauwazyl kot. - Zaskakujaco dobry. Przypominasz mi prawie... Reszta jego slow utonela w przerazliwym wyciu, jakie zdawalo sie wypelniac ciemnosc nocy, po czym nastapil plusk i chlupot. -Co to bylo?! - krzyknal Sam, idac w strone znaku Polnocnego z wyciagnietym przed siebie na nowo zakletym mieczem. -Pomocnik - odparl Mogget, chichoczac. - Wpadl do wody. Ktokolwiek ma wladze nad tymi Zmarlymi, jest bardzo daleko, moj Ksiaze. Nawet Cienie Pomocnikow sa slabe i glupie. -Wiec mamy jeszcze szanse - szepnal Sam. Budowa tamy nie oslabila nurtu strumienia, a znaki diamentu nadal lsnily jasno. Moze rzeczywiscie nic im nie grozi przed switem? -Mamy szanse - zgodzil sie Mogget. - Dzisiaj wieczorem. Ale jutro tez bedzie noc, a po niej pewnie jeszcze jedna, zanim dotrzemy do Ratterlinu. I co wtedy? Sam zastanawial sie nad odpowiedzia, gdy pierwszy ze Zmarlych Pomocnikow z wrzaskiem wskoczyl do strumienia i w pelnym biegu nadzial sie na diament, wysylajac w mrok snop srebrnych iskier. Rozdzial trzydziesty trzeci Ucieczka ku rzece Brzask z wolna odslanial skraj puszczy Sindlewood. Promienie wschodzacego slonca omiataly najpierw korony drzew, a potem schodzily nizej. Gdy wreszcie docieraly do poszycia, nie palily juz goracem, lecz zmienialy sie w zielonkawa poswiate, rozjasniajac cienie, zamiast zupelnie je gasic. Swiatlo dotarlo do otoczonej magiczna bariera wysepki znacznie pozniej, niz pragnal Sam. Ogien juz dawno zgasl, i jak przewidzial Mogget, chlopiec musial odnowic ochronny diament na dlugo przed pierwszym brzaskiem, korzystajac z rezerw energii, ktorych istnienia nawet nie podejrzewal. Wraz ze swiatlem pojawily sie slady nocnych dzialan Zmarlych. Tama, wzniesiona powyzej wysepki, wstrzymala nurt strumienia, tak ze jego koryto niemal zupelnie wyschlo. Szesc rozerwanych eksplozja zwlok lezalo porozrzucanych wokol wysepki, jak puste luski opuszczone przez duchy Zmarlych, gdy ochronna magia diamentu spalila zbyt wiele nerwow i sciegien, czyniac martwe ciala zupelnie bezuzytecznymi. Sam przygladal sie niepewnie zaczerwienionymi i zapuchnietymi oczami, jak swiatlo wydobywa z ciemnosci cuchnace zwloki. Wiedzial, ze duchy Zmarlych odrzucaja ciala, tak samo jak weze zrzucaja skore, lecz nie byl pewien, czy wszyscy odeszli w szalenstwie samobojczych atakow. Jeden z nich mogl sie gdzies przyczaic, zbierajac sily, i trwac mimo skwaru, w nadziei, ze Sam zademonstruje brak rozwagi i powazy sie wyjsc poza diament. Nadal wyczuwal w poblizu obecnosc Zmarlych, lecz byli to chyba zwykli Pomocnicy, szukajacy dziennego ukrycia w zajeczych norach lub innych zwierzat, wslizgujac sie w ciemna ziemie pod skalami, gdzie bylo ich miejsce. Nareszcie pelny blask slonca rozpalil koryto potoku i odczucie obecnosci Zmarlych zaniklo, tylko niezmordowany Krwawy Kruk krazyl wysoko nad glowa. Sam westchnal z ulga i przeciagnal sie, probujac rozmasowac skurcz prawej reki i ulzyc bolowi zranionej nogi. Byl wyczerpany, lecz zyl. Jeszcze jeden dzien. -Lepiej ruszajmy - zaproponowal Mogget, ktory przespal wieksza czesc nocy, nie zwracajac uwagi na ataki Zmarlych i skwierczenie zwlok w kontakcie z plomieniem ochronnego diamentu. Co dziwne, nadal wygladal na gotowego do zapadniecia w mgnieniu oka w sen. - Jezeli ten Kruk bedzie na tyle glupi, zeby sie zblizyc, zabij go - dodal, ziewajac. - Wtedy bedziemy mogli uciec. -A niby czym mam go zabic? - spytal Sam znuzonym glosem, bo nawet gdyby Kruk znizyl lot, Sam byl zbyt zmeczony, by rzucic zaklecie, a nie mial ze soba luku. Mogget nie odpowiedzial. Znow zasnal, zwiniety w klebek na sakwie, w pewnym sensie gotowy do drogi na grzbiecie Sprout. Sam westchnal i zmusil sie do osiodlania konia. Lecz nadal staral sie rozwiazac problem Krwawego Kruka. Jak powiedzial Mogget, dopoki on ich sledzi, inni Zmarli nie beda miec zadnych klopotow z ich zlokalizowaniem. Kto wie, moze teraz przysle kogos z Wiekszych Zmarlych albo Mordikanta, a moze po prostu tlumy Pomniejszych Zmarlych? Beda musieli spedzic jeszcze przynajmniej dwie noce w puszczy, a Sam stopniowo opada z sil. Moze mu sie nie udac stworzenie kolejnego ochronnego diamentu... Patrzac na wyschle koryto strumienia i na setki otoczakow wyjatkowej urody, pomyslal, ze zostalo mu jeszcze na tyle mocy, by rzucic na kamien zaklecie dokladnego trafienia i zrobic proce z zapasowej koszuli. Dosc dobrze potrafil poslugiwac sie taka bronia, bo Jall Oren chetnie ksztalcil krolewskie dzieci we wszystkich, nawet mniej typowych sztukach walki. Po raz pierwszy od wielu dni usmiech zagoscil na twarzy Sama, usuwajac z niej cale zmeczenie. Spojrzal w gore. Jak sie spodziewal, Kruk krazyl nizej niz poprzedniego dnia, pewny siebie, bo Sam nie ma przy sobie luku i nie przejawia ochoty do podjecia jakichkolwiek dzialan. Poza tym pomyslal, ze skutek jego planow jest niepewny, ale kamien z zakleciem Kodeksu powinien przebyc dystans. Nie przestajac sie usmiechac, Sam uklakl, zebral kilka kamykow podobnej wielkosci i oderwal rekawy od zapasowej koszuli. Postanowil, ze pozwoli Krukowi sledzic sie jeszcze przez jakis czas, a potem kaze mu zaplacic za szpiegowanie potomka krolewskiego rodu. Skierowal Sprout na zachod wzdluz strumienia, dopoki ten nie dolaczyl do innego, wiekszego, i nie pojawila sie mozliwosc wyboru kierunku dalszej podrozy: w gore na polnocny wschod lub w dol strumienia na poludniowy zachod. Zawahal sie przez chwile, wykorzystujac cien klaczy do osloniecia zaklec, ktore rzucal na kamienie i umiescil je w prowizorycznej procy. Kruk, dostrzegajac jego wahanie, jeszcze bardziej obnizyl lot, zeby upewnic sie, jaki kierunek wybierze. Najwyrazniej odpychal go ruch wody wiekszego strumienia, mial tez moze nadzieje, ze Sam zawroci. On zaczekal jednak, az ptak znajdzie sie jak najblizej, potem wyskoczyl zza konia, wywijajac proca nad glowa. We wlasciwym momencie krzyknal i wypuscil kamien. Kruk mial tylko ulamek chwili na reakcje, a poniewaz byl glupim, oslepionym sloncem Zmarlym, po prostu wlecial na nadlatujacy kamien i rozpadl sie w eksplozji pior, suchych kosci i gnijacych kawalow ciala. Z ogromna satysfakcja i radoscia Sam patrzyl, jak obrzydliwe stworzenie spada na ziemie. Stlamszona kula pior wpadla z pluskiem do strumienia, a duch Zmarlego odszedl tam, skad przyszedl. Sciagnie tez wszystkie pozostale fragmenty tego samego ducha w Smierc, wiec kazdy Krwawy Kruk, ktory dzielil z nim tego samego ducha, w tej samej chwili spadnie na ziemie. Po zniszczeniu Kruka chlopiec nie przestal wyczuwac w poblizu obecnosci Zmarlych. Cienie Pomocnikow pozostawaly gleboko w ukryciu, podobnie jak wszyscy Zmarli Pomocnicy, ktorzy pozostali. Umysl, kierujacy nimi z pewnej odleglosci, mogl najwyzej probowac odgadnac, czy Sam pojdzie wzdluz poludniowo-zachodniego biegu strumienia w strone Ratterlinu. Bedzie musial rozdzielic sily, co zwiekszy jego szanse na wydostanie sie z matni. -Znow mamy szanse, wierny koniku - oznajmil radosnie Sam, kierujac Sprout w strone sciezki wydeptanej przez zwierzeta i biegnacej wzdluz strumienia. - Nawet dosc spore. Jednak w miare uplywu czasu jego nadzieja slabla. Droga stawala sie coraz trudniejsza - do tego stopnia, ze nie mogl dosiasc Sprout. Strumien zrobil sie glebszy i bystrzejszy, lecz takze wezszy - ledwo trzy-cztery kroki szerokosci, wiec nie mozna bylo w nim stanac ani rozlozyc obozowiska chronionego z obu stron. Sciezka takze stala sie wezsza, a wdzierajace sie na nia zarosla prawie uniemozliwialy dalsza droge. Sam musial scinac nizej zwisajace galezie krzewow i kolczaste petle jezyn. Podrapane rece przyciagaly do krwawiacych ran roje much. W koncu krew zwabi Zmarlych. Wyczuwali ja ze sporej odleglosci, chociaz do swiezej przybiegna znacznie szybciej. Poznym popoludniem Sama ogarnela rozpacz. Byl teraz naprawde wyczerpany. Nie ma mowy, zeby w nadchodzacy wieczor udalo mu sie rzucic zaklecie oslaniajacego diamentu. Wystarczy, ze wyobrazi sobie znaki, a straci przytomnosc. Zmarli znajda jego bezbronne cialo rozciagniete na ziemi. Zmeczenie oslabialo jego czujnosc i usypialo zmysly, ograniczajac pole widzenia do kilku metrow, sluch zas do swiadomosci krokow Sprout tlumionych przez miekkie poszycie puszczy. Dlatego dopiero po kilku dobrych sekundach dotarlo do niego, ze kopyta klaczy nagle zadudnily glosniej, a chlodna zielona poswiata puszczy ustapila fali naglej jasnosci. Podniosl glowe i zauwazyl, ze dotarli do wielkiej polany. Miala ona szerokosc przynajmniej stu krokow, przecinajac puszcze z poludniowego wschodu na polnocny zachod i ciagnac sie w obu kierunkach tak daleko, jak siegal wzrok. Na skraju polany rosly male drzewka, lecz sam jej srodek byl suchy i pusty. Biegla nia utwardzona droga. Trakt, na ktorym sie znalezli, nie byl juz droga krolewska, lecz wiele lat temu zostal wyremontowany i porzadnie odwodniony, wiec znakomicie nadawal sie do uzytku. -Dwie, moze trzy godziny do zmierzchu - wymamrotal do klaczy, chwytajac za wodze. - Pojadlas sobie dzisiaj ziarna, prawda? Nie wspomne juz o drodze bez obciazenia. Teraz czas, zebys mi sie odwdzieczyla. Zachichotal, probujac sobie przypomniec wyrazenia z filmow, ktore czesto ogladal w kinie w Somersby, gdy byl w Ancelstierre. -Jedziemy, Sprout! - powtorzyl. - Popedzimy na skrzydlach wiatru! Poltorej godziny pozniej klacz nie pedzila juz jak wiatr, lecz wlokla sie krok za krokiem, z drzacymi nogami, mokra i toczaca piane z pyska. Sam nie czul sie lepiej. Nie wiedzial, czy bardziej bola go plecy czy noga. Mimo to pokonali szesc lub siedem mil, a teraz zaczeli wspinac sie na strome zbocze. Droga, zamiast podchodzic serpentynami pod gore, atakowala ja od frontu. Gdy zblizali sie do szczytu, Sam wyciagnal szyje, majac nadzieje dostrzec Ratterlin przed zachodem slonca. Wedlug jego obliczen, jazda utwardzona droga zaoszczedzila im ponad dzien podrozy na piechote przez las, wiec powinni zblizac sie do rzeki. Musza byc juz blisko rzeki... Na chwile uniosl sie w strzemionach, ale nadal nic nie widzial. Grzbiet wzgorza mial irytujace uksztaltowanie, pelen byl falszywych szczytow na przemian ze spadkami terenu. Mimo to przez caly czas Sam pocieszal sie, ze z pewnoscia za chwile ujrzy Ratterlin. Stukot konskich kopyt niosl sie echem po drodze tak glosno, jak walace z nadzieja i obawa serce Sama, lecz tempo krokow bylo znacznie, znacznie wolniejsze. Wreszcie przed oczami wedrowca ukazal sie prawdziwy szczyt. Wychylil sie do przodu, starajac sie cokolwiek dostrzec, lecz mimo ze slonce juz zachodzilo - ogromna czerwona tarcza - rzucalo oslepiajace swiatlo. Zacisnal powieki, potem je otworzyl, oslaniajac oczy dlonia. Wreszcie ujrzal gruba blekitna wstege, w ktorej odbijaly sie czerwonopomaranczowe pasy z nieba. -Ratterlin! Nareszcie! - wykrzyknal, potykajac sie o wzniesienie i bolesnie uderzajac w palec u nogi. Ale nie zwracal na to uwagi. Oto szybki nurt poteznej rzeki, ktorej wody powstrzymaja wszystkich Zmarlych. Rzeka wybawicielka! Po chwili nadeszla refleksja. Niestety, znajdowali sie o dobre pol mili od niej, a noc byla tuz-tuz. Wraz z nia nadchodzili Zmarli. Droga, a zwlaszcza miejsce, w ktorym laczyla sie ona ze sciezka flisakow do Ratterlinu, musiala znajdowac sie pod stala obserwacja Wroga. Niestety - pomyslal, patrzac w dol - nie zaplanowalem, co zrobie, kiedy dotrzemy do rzeki. A jezeli nie znajde zadnej lodki ani tratwy? -Pospiesz sie - mruknal Mogget z sakwy, co sprawilo, ze Sam wzdrygnal sie, zaskoczony, i sciagnal wodze klaczy. - Ruszamy do mlyna, tam schronimy sie na noc. -Nie ma tu zadnego mlyna - powatpiewal Sam, oslaniajac ponownie oczy. W poblizu rzeki nie widzial zadnych zabudowan. Obraz rozmywal mu sie przed oczami z braku snu i czul sie tak bezmyslny, jak Zmarly Pomocnik. -Oczywiscie ze jest - ucial Mogget, wyskakujac z sakwy na ramie Sama, co znow wytracilo go z letargu. - Kolo sie nie obraca, wiec mozemy sadzic, ze jest niezamieszkany. -Dlaczego? - zapytal Sam, mrugajac powiekami. - Nie byloby lepiej spotkac jakichs ludzi? Dostalibysmy cos do jedzenia i picia... -Czy naprawde chcialbys sprowadzic Zmarlych na mlynarza i jego rodzine? - przerwal Mogget. - Przeciez niedlugo nas znajda. Nie odpowiedzial, popychajac Sprout lekkim klepnieciem w szyje. Moze nie zmeczy jej za bardzo, jezeli wesprze sie na strzemieniu. Mial nadzieje, ze przejdzie jeszcze ten kawalek, bo nie sadzil, zeby jemu samemu udalo sie przejsc taka odleglosc o wlasnych silach. Jak zwykle Mogget mial racje. Sam wyczuwal teraz silniej bliskosc Zmarlych. Podnoszac glowe, dojrzal dwa czarne punkciki wylatujace z ciemnosci nocy, ktora nadchodzila od wschodu. Najwyrazniej nekromancie, ktory nimi kierowal, nie brakowalo Krwawych Krukow. A tam, gdzie one lataja, wkrotce znajda sie tez inne istoty sprowadzone ze Smierci, by odszukac swoje ofiary. Mogget takie dojrzal krazace ptaki i szepnal Samowi do ucha: -Teraz nie mam zadnych watpliwosci. To dzielo nekromanty, ktory ma z toba na pienku, Ksiaze. Jego sludzy beda cie poszukiwac, gdziekolwiek pojdziesz, i uzyje wszystkich stworzen Smierci, zeby sprowadzic na ciebie nieszczescie. Sam przelknal sline. Slowa Moggeta, nasycone nuta Wolnej Magii, rozbrzmiewaly mu zlowrogim echem w uszach. Poklepal klacz po zadzie, zeby ruszyla, a potem powiedzial pierwsza rzecz, jaka slina przyniosla mu na jezyk: -Zamknij sie, Mogget. Sprout upadla o sto jardow od mlyna, wyczerpana galopem i ciezarem Sama, ktory uwiesil sie strzemienia. Ledwo zdazyl sie odsunac, by nie dac sie przywalic ciezarem zwierzecia. Mogget zeskoczyl z jego ramienia i uciekl jeszcze dalej. -Ochwacila sie - skomentowal krotko, nie patrzac na konia. Staral sie przewiercic oczami otaczajacy ich mrok. - Zmarli podchodza coraz blizej. -Wiem! - krzyknal Sam, goraczkowo wyciagajac sakwy i zarzucajac je sobie na ramie. Pochylil sie, zeby poglaskac klacz, lecz nie reagowala. Oczy zaszly jej bielmem, chyba nawet nie oddychala. Chwycil za wodze i probowal przekonac ja do wstania, ale nie poruszyla sie, on zas byl zbyt slaby, zeby ja do tego zmusic. -Pospiesz sie! - ponaglal Mogget, drepczac wokol niego tam i z powrotem. - Wiesz, co powinienes zrobic. Sam skinal glowa i spojrzal w strone Zmarlych. Bylo ich ze dwudziestu - niewyrazne, ciezko stapajace ksztalty, ledwo odcinajace sie od zapadajacych ciemnosci. Nekromanta z pewnoscia kazal im przybyc z jakiegos odleglego cmentarza lub kostnicy, zmuszajac do marszu w pelnym sloncu, bez wytchnienia. Nieublaganie, choc powoli, zblizali sie do wedrowcow. Jezeli zostana tu chocby chwile dluzej, dopadna ich jak szczury wycienczonego psa. Wyciagnal sztylet i wymacal wlasciwe miejsce na szyi klaczy. Puls miala slaby i nieregularny. Oparl ostrze o szyje, lecz nie mogl zdobyc sie na pchniecie. -Nie potrafie - szepnal. - Moze sie jeszcze pozbiera? -Zmarli wypija jej krew i zrobia sobie z niej uczte! - krzyknal Mogget. - Zasluguje na lepszy los, jestes jej to winien. Pchnij! -Nie moge nikogo zabic. Nawet konia, nawet z litosci - oswiadczyl Sam, chwiejac sie na nogach. - Zrozumialem to po... po konstablu i sierzancie. Zaczekamy razem. Mogget fuknal, potem skoczyl na szyje klaczy, kreslac na niej lapa linie bialego ognia. Przez ulamek sekundy nic sie nie dzialo. Nagle straszliwa fontanna wytrysnela krew, ochlapujac buty Sama i pryskajac mu goracymi kroplami w twarz. Sprout zadrzala jeszcze raz konwulsyjnie i znieruchomiala. Sam odwrocil glowe, nie mogac patrzec na ciemna kaluze, ktora pojawila sie na ziemi wokol zwierzecia. Sprout byla martwa. Wtem poczul, ze cos kreci mu sie pod nogami. To Mogget, popedzajacy go do dzialania. Odwrocil sie i zaczal kustykac w strone mlyna. Wiedzial, ze kot zrobil to, co do niego nalezalo, ale nie mogl sie pozbyc przeswiadczenia, ze to niesprawiedliwe. -Szybko! - przynaglal Mogget, krecac sie wokol jego nog jak biala plama w ciemnosciach. Sam czul teraz Zmarlych tuz za plecami, slyszal chrzest ich kosci, skrzypienie suchych kolan zginajacych sie pod nienaturalnym katem. Strach wzial gore nad zmeczeniem i dopingowal go do biegu. Mlyn wydawal mu sie mimo wszystko bardzo daleki. Potknal sie, ale udalo mu sie nie upasc. Bol nogi na chwile dal znac o sobie i minal. Sprout nie zyla, lecz nie bylo powodu, zeby dolaczyl do niej w Smierci. Tylko zmeczenie sprawilo, ze przez moment perspektywa ta wydawala sie zachecajaca. Przed nimi znajdowal sie mlyn, wybudowany na brzegu poteznej rzeki Ratterlin. Mlynowka, sluza i kolo wcinaly sie w jej brzeg. Wystarczylo, ze dosiegnie mlynowki i otworzy wrota sluzy, a mlyn zmieni sie w obronna twierdze chroniona przez rwacy nurt. Zaryzykowal spojrzenie przez ramie i znow potknal sie, zaskoczony ciemnoscia i liczba Zmarlych. Bylo ich teraz znacznie wiecej niz dwudziestu. Zblizali sie tyraliera ze wszystkich stron, od najblizszych dzielilo go zaledwie okolo czterdziestu jardow. Biale twarze wygladaly jak roje ciem buszujacych w swietle gwiazd. Wielu Zmarlych mialo jeszcze na sobie resztki niebieskich chust i kapeluszy. Poludniowcy! To ich staral sie odnalezc jego ojciec. -Ruszaj sie wreszcie, idioto! - wrzasnal Mogget, pedzac naprzod. Zmarli zorientowali sie, ze ofiary moga sie im wymknac. Zaskrzypialy martwe miesnie i sciegna zmuszone do wiekszego wysilku, a trupie gardla zaczely wydawac dziwne okrzyki bitewne. Sam nie odwracal sie juz. Slyszal ciezkie kroki, chlupot rozkladajacych sie cial, popychanych do wysilku przekraczajacego nawet magicznie zakreslone granice. Puscil sie pedem, oddech palil mu gardlo i pluca, a miesnie przeszywal ostry bol. Dobiegl do mlynowki, waskiego i glebokiego kanalu, ledwo wyprzedzajac Zmarlych. Cztery kroki i znalazl sie po drugiej strony zbitej z desek kladki, ktora potem wrzucil do mlynowki. Lecz kanal byl suchy, dlatego pierwsi Pomocnicy Zmarlych po prostu rzucili sie w dol, przeszli koryto i zaczeli sie wdrapywac na brzeg po drugiej stronie. Za ich plecami pojawily sie kolejne rzesze Pomocnikow, a potem cale fale Zmarlych, ktorych nie dalo sie zawrocic. Sam z calej sily chwycil za kolowrot sterujacy wrotami sluzy, majac nadzieje wkrotce wpuscic ryczace wody Ratterlinu w koryto mlynowki i na grzbiety tloczacych sie na dole Zmarlych. Lecz kolowrot byl zardzewialy i nie dal sie ruszyc z miejsca. Naparl na niego ostatkiem sil, os jednak pekla, pozostawiajac go z zardzewialym kolem w dloniach. Wlasnie wtedy pierwszy ze Zmarlych Pomocnikow wygramolil sie z kanalu i ruszyl prosto na Sama. Bylo tak ciemno, ze ledwo dostrzegl nacierajace na niego zwloki. Cialo nalezalo kiedys do czlowieka, a magia, ktora sprowadzila je do Zycia, powykrecala je jakby kaprysem szalonego artysty. Ramiona Zmarlego zwisaly ponizej kolan, glowa juz nie trzymala sie prosto na szyi, lecz zapadla sie pomiedzy obojczyki, polotwarte usta przesunely sie ku gorze, zajmujac miejsce niegdys nalezace do nosa. Z tylu nadchodzily inne poskrecane sylwetki, wdrapujac sie po nieruchomych lopatach kola wodnego jak po drabinie. -Tutaj! - krzyknal Mogget. Zamiatajac ogonem, blyskawicznie wskoczyl do budynku mlyna. Sam probowal pojsc w jego slady, ale droge zagrodzil mu Zmarly Pomocnik, szczerzac zeby w zbyt szerokim usmiechu. Dlugie, szeroko rozlozone rece konczyly sie wystajacymi nagimi koscmi palcow. Sam wyjal miecz i zadal jeden szybki cios. Na ostrzu broni zaplonely znaki Kodeksu, srebrne iskry polecialy w ciemnosc nocy i zaklety metal przecial martwe cialo. Pomocnik zatoczyl sie - trafiony, lecz nie pokonany. Jedno ramie zwisalo mu na pojedynczym splocie miesni. Chlopiec odepchnal go rekojescia miecza, a ostrzem zaatakowal dwoch innych, ktorzy zaszli go z przeciwnej strony. Zanim wycofal sie do mlyna, zdazyl trafic jeszcze jednego. -Drzwi! - syknal Mogget. Sam wyciagnal reke i dotknal chropowatych desek. Ostatkiem sil zatrzasnal je tuz przed niesamowicie wykrzywionymi twarzami Zmarlych. Mogget skoczyl, ocierajac sie o dlon Sama, i gluchy odglos powiedzial mu, ze wlasnie przesunal zasuwe. Drzwi, przynajmniej na jakis czas, zostaly zamkniete. W srodku bylo ciemno i duszno. Nie widzial nic, nawet bialego futra kota. -Mogget! - krzyknal z przerazeniem w glosie. Zaraz potem rozlegl sie okropny trzask, gdy cala masa Zmarlych naparla na drzwi. Byli jednak zbyt glupi, zeby uzyc klody drewna jako taranu. -Tutaj - uslyszal spokojny glos. - Kucnij. Sam gwaltownie przykucnal, chwytajac Moggeta za zakleta Kodeksem obrozke. Przez jedna straszliwa chwile wydawalo mu sie, ze sciagnal ja niebacznie, w tej samej chwili jednak kot poruszyl sie i zadzwonil miniaturowy dzwonek u jego szyi. Dzwiek Ranny zalal go fala przemoznej sennosci, ale coz to znaczylo w porownaniu z ulga, jaka odczul, dotykajac obrozki nadal ciasno zapietej na szyi kota. Poniewaz jednak Zmarli byli tak blisko i drzwi zaczynaly pekac pod ich naporem, bedzie potrzebowal czegos wiecej niz dzwieku miniaturowego dzwonka, aby zasnac. -Tedy - powiedzial w ciemnosciach bezcielesny glos Moggeta. Sam poczul, ze znow moze sie poruszac i szybko pospieszyl jego sladem, wychwytujac odglosy od strony drzwi. Nagle kot przystanal, lecz Sam nie zdazyl sie zatrzymac i zrobil jeszcze jeden krok. Trafil mieczem na cos twardego, od czego odbilo sie ostrze, trafiajac go w twarz. Niemal kaleczac sie, schowal po omacku bron do pochwy i wyciagnal reke, zeby sprawdzic, co ma przed soba. Wymacal kontury nastepnych drzwi, ktore musialy wychodzic na rzeke. Slyszal wyraznie szum pedzacej wody mimo zgielku, jaki czynili Zmarli. Jeszcze nie udalo im sie wedrzec do srodka i Sam podziekowal w duchu mlynarzowi za solidna konstrukcje drzwi. Drzacymi dlonmi znalazl rygiel i podniosl go, potem natrafil na pierscien otwierajacy zamek. Przekrecil, zamek stawial opor. Zlany zimnym potem przekrecil jeszcze raz. Na pewno nie sa zamkniete od zewnatrz - pomyslal. Za plecami uslyszal skrzypienie i trzask lamanych desek. Zmarli Pomocnicy bezladnie wpadali do srodka, wydajac z siebie chrapliwe ryki - nieludzkie echo tryumfalnych okrzykow zywych. Sam obrocil pierscien w druga strone i drzwi nagle puscily, porywajac go za soba. Stoczyl sie w dol po stopniach prowadzacych na waski pomost. Wyladowal na nim z glosnym loskotem, a zraniona noge przeszyla blyskawica bolu. Nie zwracal na to uwagi. Nareszcie dotarl do Ratterlinu! Dzieki gwiazdom i ich odbiciu w wodzie znow zaczal cokolwiek widziec. Nie dalej niz na odleglosc wyciagnietej reki plynela rzeka. Na pomoscie lezala blaszana balia dosc sporych rozmiarow, z rodzaju tych uzywanych do kapieli kilkorga dzieci naraz. Wystarczajaco duza, zeby zmiescic dorosla osobe. Nie tracac czasu, zepchnal ja do rzeki, przytrzymujac jedna reka, podczas gdy druga wrzucil do srodka miecz i sakwy. -Odwoluje to, co powiedzialem - powiedzial Mogget, wskakujac do srodka. - Nie jestes tak glupi, na jakiego wygladasz. Sam probowal cos odpowiedziec, lecz miesnie twarzy i usta wydawaly sie zastygle i niezdolne do wydania dzwieku. Wgramolil sie do balii, przytrzymujac sie ostatniego stopnia pomostu; zanurzyla sie niebezpiecznie, lecz nawet wtedy, gdy znalazl sie w srodku, do krawedzi zostalo jeszcze kilka cali. Odbil od pomostu w chwili, gdy Zmarli zaczeli przepychac sie przez drzwi. Pierwszego z nich az cofnelo na widok tak blisko plynacej wody, ale napierajacy tlum zepchnal go ze schodow. Pomocnik potknal sie i polecial prosto w strone prowizorycznej lodki Sama. Wymachujac bezladnie dlonmi, probowal chwycic sie czegos, lecz udalo mu sie tylko zmienic kierunek upadku. Sekunde pozniej znalazl sie w Ratterlinie. Jego krzyk, przez chwile przypominajacy glos zywych, utonal w fontannie srebrnych iskier i zlotego ognia. Ominal lodke ledwo o kilka stop, a rozbryzgi po uderzeniu ciala w wode niemal zalaly balie. Sam przygladal sie ostatnim chwilom Pomocnika, podobnie jak zastygla na schodach grupa Zmarlych, i odczul fale niesamowitej ulgi. -Cos podobnego! - powiedzial Mogget. - Udalo nam sie uciec. Co ty robisz? Sam przestal sie krecic i w milczeniu pokazal kotu wysuszony przez slonce kawalek mydla, na ktorym wlasnie usiadl. Potem ulozyl sie wygodnie z rekami wzdluz tulowia, zeby odpoczac w rzece, ktora stala sie teraz ich schronieniem. -W sumie moge nawet powiedziec, dobra robota - dodal Mogget. Sam nie odpowiedzial, bo wlasnie stracil przytomnosc. Czesc trzecia Stare Krolestwo Osiemnasty rok od powrotu na tron krola Touchstone'a I Rozdzial trzydziesty czwarty Tropiciel Lodz czekala zacumowana w podziemnej przystani, w ktorej Lirael byla tylko raz, wiele lat temu. Zbudowano ja wzdluz sciany ogromnej pieczary, przez ktora przeplywal spieniony Ratterlin. Linia sopli lodu u wylotu pieczary, podobnie jak pojawiajace sie od czasu do czasu opady sniegu swiadczyly o obecnosci lodowca powyzej. Przy pomoscie zacumowano kilka lodzi, mimo to dziewczyna instynktownie podeszla do waskiej zaglowki o kraglych ksztaltach z pojedynczym masztem. Rufe zdobil rzezbiony pawik, uroku zas dodawal dziobowi wygiety z gracja galion - kobieta z szeroko otwartymi oczami. Wydawala sie spogladac wprost na Lirael, jakby wiedziala, kim bedzie jej nastepny pasazer. Przez chwile Lirael pomyslala nawet, ze na nia mrugnela. Sanar wskazala na lodz i powiedziala: -To jest Tropiciel. Bezpiecznie przewiezie cie az do Qyrre. Te droge przebywal z tysiac razy lub wiecej, tam i z powrotem, z pradem i pod prad, wiec rzeke zna jak nikt. -Ale ja nie umiem zeglowac - powiedziala Lirael nerwowo, dostrzegajac znaki Kodeksu migoczace tuz nad kadlubem, masztem i olinowaniem lodzi. Czula sie bardzo mala i glupia. Widok swiata zewnetrznego za ujsciem pieczary w polaczeniu ze zmeczeniem sprawial, ze pragnela gdzies sie ukryc i zasnac. - Co mam robic? -Nie bedziesz zbytnio sie wysilac - odparla Sanar. - Wiekszosc manewrow Tropiciel wykona sam. Ale bedziesz musiala stawiac i zwijac zagiel, a takze troche posterowac. Pokaze ci, jak. -Dziekuje. Lirael weszla na poklad w slad za Sanar, chwytajac sie burty, gdy lodz nagle zakolysala sie pod jej stopami. Ryelle podala jej plecak, luk i miecz, podczas gdy Sanar pokazywala miejsce na plecak w wylozonym brezentem schowku. Miecz i luk schowala do specjalnych wodoodpornych skrzynek po obu stronach masztu, zeby byly zawsze pod reka. Potem Sanar zademonstrowala, jak stawiac i zwijac pojedynczy trojkatny zagiel lodki i w jaki sposob porusza sie bom. -Tropiciel sam refuje zagiel - wyjasnila i polozyla dlon Lirael na drazku steru. Wprawdzie lodz radzila sobie doskonale nawet w niebezpiecznych warunkach, lecz wolala czuc dotyk dloni czlowieka. -Mamy nadzieje, ze po drodze nie napotkasz zadnych niebezpieczenstw - dodala Ryelle, gdy skonczyly zapoznawac sie z lodzia. - Droga rzeka do Qyrre jest zwykle bezpieczna, lecz teraz nie mozemy byc niczego pewne. Nie wiemy, co znajduje sie w dole, ktory Widzialas, ani nie znamy rzeczywistej mocy. Na wszelki wypadek nie przybijaj na noc do brzegu. Zarzucaj kotwice i nocuj na rzece, w ostatecznosci na wyspie. Jest ich wiele w dolnym biegu rzeki. W Qyrre i dalej mozesz poprosic o pomoc Krolewskich Konstabli. A to jest list przewodni od nas, Glosu Czuwania. Jezeli bedziesz miala szczescie, trafisz tez na Krolewskich Straznikow, moze nawet Sabriel zdazy juz wrocic z Ancelstierre. Cokolwiek postanowisz pozniej, pamietaj, ze z Qyrre do Krawedzi powinnas jechac tylko z duza, dobrze uzbrojona grupa. Obawiam sie, ze jestesmy ci w stanie powiedziec tylko tyle. Nie wiemy, co dalej. Przyszlosc jest zamglona, Widzimy cie tylko na Czerwonym Jeziorze, nic przedtem ani nic potem. -To wszystko. Uwazaj na siebie - Sanar usmiechnela sie, lecz towarzyszyly temu zmarszczki w kacikach oczu i lekki grymas niepokoju. - Pamietaj, ze to jedyna mozliwa przyszlosc, jaka Widzimy. -Bede uwazac - obiecala Lirael. Teraz, gdy juz znalazla sie w lodzi i lada chwila miala odplynac, stracila rezon. Po raz pierwszy miala samotnie zapuscic sie w swiat nie ograniczony skalami ani lodem, co pociagalo za soba koniecznosc spotykania sie i rozmowy z wieloma obcymi. Co wiecej, szla prosto w szpony niebezpieczenstwa, stawala przeciwko Wrogowi, o ktorym nic nie wiedziala, i nie byla przygotowana na spotkanie z nim. Misje tez miala dosc ogolnikowa - odnalezc mlodego mezczyzne gdzies na jeziorze w samym srodku lata. A co bedzie, jezeli znajdzie tego Nicholasa i jakos poradzi sobie z czyhajacymi na nia niebezpieczenstwami? Czy Clayry wpuszcza ja z powrotem do Lodowca? A jezeli nie pozwola jej wrocic? Rownoczesnie jednak odczuwala podniecenie, nawet radosc, wyrywajac sie z zycia, ktore dusilo ja i krepowalo, czego jednak otwarcie przed soba nie przyznawala. Miala Tropiciela, slonce nad glowa i Ratterlin, plynacy ku krainom do tej pory znanym jej tylko z ksiazek. Nie rozstawala sie z figurka psa, bo miala nadzieje, ze jej towarzysz kiedys powroci. Poza tym wybierala sie w swiat z wazna misja, zupelnie jak prawdziwa corka Clayrow. -To tez moze ci sie przydac - powiedziala Ryelle, podajac jej skorzany woreczek wypchany monetami. - Kwestorka kazalaby ci podpisac kwity, ale ja uwazam, ze i bez tego masz dosc zmartwien. -A teraz pokaz nam, jak stawiasz zagiel i pozegnamy sie - kontynuowala Sanar. Niebieskie oczy wydawaly sie przewiercac Lirael na wylot, dostrzegajac jej obawy, ktorymi nie podzielila sie z nimi. - Wprawdzie Widzenie nie powiedzialo mi tego, ale mysle, ze sie jeszcze spotkamy. I pamietaj jedno, z darem Widzenia czy bez, jestes corka Clayrow. Pamietaj! I niech los ci sprzyja, Lirael. Dziewczyna skinela glowa, nie mogac wydusic z siebie ani slowa, i pociagnela za fal, zeby postawic zagiel, ktory na razie zwisal luzno, bo do pieczary nie dochodzil powiew wiatru. Ryelle i Sanar sklonily sie jej, potem rzucily cumy. Szybki prad Ratterlinu uniosl lodke. Rumpel poruszal sie w dloni dziewczyny, popychajac ja ku rozswietlonej sloncem rzece. Wyplywajac z pieczary, Lirael podniosla glowe i przyjrzala sie soplom lodu dzwoniacym wysoko u sklepienia. Sanar i Ryelle staly jeszcze na przystani. Machaly jej na pozegnanie, gdy powiew wiatru wydal zagiel i poglaskal dziewczyne po wlosach. Wyjechalam - pomyslala Lirael. - Teraz nie ma odwrotu. Prad rzeki niosl lodke, a nurt przeznaczenia unosil ja do miejsc, ktorych nie znala. Po chwili znalazla sie tam, gdzie podziemne zrodla dolaczaja do rzeki, zasilane przez jeziora powstale ze stopionego sniegu i setki malych strumykow, ktore wija sie wokol Lodowca Clayrow. Tylko biegnacy srodkiem kanal o szerokosci moze piecdziesieciu jardow umozliwial zeglowanie. Po obu jego stronach Ratterlin byl plytszy, z zadowoleniem szemrzac i toczac swoje wody po milionach otoczakow. Lirael wdychala cieple, pachnace rzeka powietrze i usmiechala sie do slonca rozkosznie grzejacego jej skore. Tak jak jej powiedziano, Tropiciel zmierzal prosto ku najszybszemu nurtowi rzeki. Zagiel lekko zalopotal, gdy okazalo sie, ze dostali sie pod polnocny wiatr. Niepokoj Lirael znacznie zmalal, gdy zorientowala sie, ze Tropiciel rzeczywiscie sam sobie radzi. Bylo to nawet dosc mile - zeglowac przed siebie, gdy dziob lodki wzbija delikatna mgielke, wpadajac na male fale tworzone przez wiatr i prad wody. Do pelni szczescia brakowalo jej tylko obecnosci najlepszego przyjaciela, Podlego Psiska. Siegnela do kieszeni kamizelki po figurke ze steatytu. Samo dotykanie i gladzenie kamienia przynosilo jej radosc, chociaz z rzuceniem zaklecia musi poczekac, az dotrze do Qyrre, gdzie kupi srebrny drut i inne potrzebne materialy. Ale o dziwo, zamiast chlodnego gladkiego kamienia poczula ciepla skore psa - a to, co wyciagnela z kieszeni, bylo znajomym szpiczastym uchem, za ktorym wychynela zaokraglona glowa i drugie ucho, zbyt duze, zeby zmiescic sie w kieszeni, nie wspominajac juz o reszcie psa. -Ajaj! Strasznie tu ciasno! - warknal zwierzak, wyciagajac przednia lape i wiercac sie jak szalony. Za chwile pojawila sie druga lapa, a potem wyskoczyl z kieszeni caly pies, otrzasnal sie, rozsiewajac kudly po legginsach dziewczyny, i odwrocil sie, zeby polizac ja z entuzjazmem. -To znaczy, ze wreszcie wyjezdzamy! - szczeknal radosnie, otwierajac pysk, by posmakowac wiatru. - Najwyzszy czas. Dokad plyniemy? Z poczatku Lirael nie odpowiedziala, tylko przytulila psa mocno do siebie i sila powstrzymywala sie od placzu. Czekal cierpliwie, nawet nie lizac jej ucha, ktore stanowilo dosc latwy cel. Kiedy oddech Lirael wrocil do normy, powtorzyl pytanie. -Lepiej zapytaj, dlaczego - odparla, sprawdzajac kieszen kamizelki, zeby upewnic sie, czy wyjscie psa nie uszkodzilo Lustra. Dziwne, ale kieszen nie byla nawet naciagnieta. -A czy to ma jakies znaczenie? - zapytal. - Nowe zapachy, nowe dzwieki, nowe miejsca, ktore mozna obsikac... o, przepraszam, kapitanie. -Piesku! Nie podniecaj sie az tak! Niezupelnie jej posluchal, bo wprawdzie przysiadl u jej stop, lecz nadal machal ogonem i co kilka sekund klapal pyskiem. -To wcale nie jest taka sobie zwykla wyprawa, jakie urzadzalismy w Lodowcu - wyjasnila Lirael. - Musze znalezc mezczyzne... -Nareszcie! - przerwal pies, podskakujac, by polizac ja wylewnie. - Czas, zebys miala mlode. -Posluchaj! - zaprotestowala Lirael, zmuszajac go do siadu. - Nie o to chodzi! Czlowiek, ktorego mam znalezc, jest z Ancelstierre i probuje... wykopac jakas bardzo stara rzecz blisko Czerwonego Jeziora. Cos z Wolnej Magii, ale tak silne, ze zrobilo mi sie niedobrze, mimo ze Sanar i Ryelle pokazaly mi tylko jego wizje. Pamietam, ze wokol walily pioruny i ze zauwazyl mnie jakis nekromanta... -Nie podoba mi sie to - warknal, nagle powazniejac. Przestal machac ogonem i spojrzal na Lirael. - Lepiej opowiedz mi wszystko. Zacznij od samego poczatku, kiedy Clayry zeszly na dol, zeby cie znalezc. Skinela glowa, powiedziala mu o wszystkim, czego dowiedziala sie od blizniaczek, i opisala wizje, jaka sie z nia podzielily. Zanim skonczyla, Ratterlin rozlal sie szeroko w potezna rzeke, znana wiekszosci Krolestwa. Mial ponad mile szerokosci i byl bardzo gleboki. Tutaj, na srodku nurtu, woda byla ciemnoniebieska, lecz przejrzysta. Przed oczami Lirael co jakis czas migaly w glebinach srebrzyste grzbiety ryb. Pies polozyl glowe na przednich lapach i zamyslil sie. Dziewczyna patrzyla w jego brazowe oczy, ktore wydawaly sie skupione na czyms odleglym. -Nie podoba mi sie to - powtorzyl po chwili. - Wysylaja cie w niebezpieczne miejsce, nie majac pojecia, jak przedstawia sie sytuacja. Clayry nie Widza wyraznie, a co gorsza, Krola ani Sabriel Abhorsen nie ma w Krolestwie. Ta dziura w ziemi, ktora sciaga w siebie pioruny, rzeczywiscie cos mi przypomina... cos bardzo zlego... No i zostaje nam jeszcze ten nekromanta. -To moze poplyniemy gdzies indziej - zaproponowala Lirael bez przekonania, przygnebiona diagnoza psa. Spojrzal na nia zaskoczony. -Nie mozesz! Masz obowiazki. Nie podoba mi sie to, ale takie sa fakty. Nic nie mowilem o poddawaniu sie. -To prawda - przyznala. Miala zamiar dodac, ze taka mysl nawet nie postala w jej glowie. Po prostu stwierdzila, ze istnieje mozliwosc jakiejs innej przyszlosci. Ale teraz lepiej bylo o tym nie mowic. Pies milczal przez chwile, potem powiedzial: -W komnacie ktos zostawil dla ciebie kilka przedmiotow. Czy wiesz, jak ich uzywac? -Wcale nie jestem pewna, ze sa dla mnie - powiedziala Lirael. - Po prostu je znalazlam. Ale i tak ich nie chce. -Nie mozesz wybierac, skoro wczesniej wyboru dokonano za ciebie - zawyrokowal pies. -Co to znaczy? -Nie mam zielonego pojecia. Powiedz wreszcie, czy wiesz, jak ich uzywac? -No, chyba tak. Przeczytalam "Ksiege pamieci i zapominania" - odparla bez entuzjazmu. - Wiec z teorii jestem chyba mocna... -Potrzebujesz praktyki - stwierdzil pies. - Moze ci sie pozniej przydac. Kto wie? -Ale musialabym wejsc w Smierc - zaoponowala Lirael. - Nigdy wczesniej tego nie robilam, nawet nie mam pewnosci, czy powinnam. Przeciez jestem z Clayrow. Powinnam Widziec przyszlosc, nie przeszlosc. -Przede wszystkim powinnas korzystac z darow, jakie ci dano. Wyobraz sobie, jakbys sie poczula, gdybys mi dala kosc, a ja bym jej nie tknal. -Zdziwilabym sie. Ale czasem nie ogryzasz kosci, tylko je zakopujesz. W lodzie. -Ale zawsze w koncu je zjadam - zaprotestowal pies. - We wlasciwym czasie. -A skad wiesz, ze ten czas jest wlasciwy dla mnie? - zapytala podejrzliwie. - Skad w ogole wiesz, jakie mam dary i po co je dostalam? Przeciez nie mowilam ci o nich ani slowa. -Duzo czytam. Zreszta co innego mialem robic, mieszkajac w bibliotece? - odparl pies, odpowiadajac najpierw na drugie pytanie. - Przed soba mamy calkiem sporo wysp. Dobrze byloby zatrzymac sie na jednej z nich i wyprobowac Lustro Ciemnosci. A jezeli w Smierci cos bedzie cie scigac, to po prostu wskoczymy na lodke i odplyniemy. -To znaczy, jezeli zaatakuje mnie jakis Zmarly - domyslila sie Lirael. To bylo prawdziwe niebezpieczenstwo. Rzeczywiscie chciala zajrzec w przeszlosc, ale nie miala ochoty schodzic w Smierc, zeby tego dokonac. Wprawdzie "Ksiega pamieci i zapominania" opisywala dokladnie, jak tego dokonac i zapewniala, ze wroci. Ale jezeli sie mylila? Poza tym fletnia Pana wcale nie byla taka znow przydatna do ochrony przed Zmarlymi. Siedem piszczalek, ktorych nazwy odpowiadaly kolejnym dzwonkom uzywanym przez nekromantow, nie bylo tak poteznych jak one, a w pewnym fragmencie ksiazki wyczytala, ze "chociaz sa, ogolnie rzecz biorac, instrumentem Straznika Pamieci, fletnie Pana dosc czesto wykorzystuja nastepcy Abhorsenow, dopoki nie naucza sie korzystac z dzwonkow". Mimo ze piszczalki nie rownaly sie sila z dzwonkami, ksiazka wyrazala poglad, iz wystarcza do zapewnienia ich uzytkownikowi wzglednego bezpieczenstwa. Jesli oczywiscie bedzie w stanie w sposob wlasciwy z nich korzystac, nie majac praktyki. Bylo jednak cos, co szczegolnie chciala zobaczyc... -Musimy dotrzec do Krawedzi tak szybko, jak to tylko mozliwe - powiedziala zdecydowanie. - Ale moze rzeczywiscie zrobimy pare godzin przerwy? Najpierw utne sobie drzemke. Kiedy sie obudze, przybijemy do wyspy, jezeli sie jakas trafi. A potem... potem zejde w Smierc i popatrze w przeszlosc. -W porzadku - zgodzil sie pies. - Spacer dobrze mi zrobi. Rozdzial trzydziesty piaty Strazniczka Pamieci Lirael wraz z psem stala na srodku malej wysepki porosnietej karlowatymi drzewami i krzewami, ktore ze wzgledu na skaliste podloze nie mogly wyrosnac wyzej. Nie dalej niz trzydziesci krokow za nimi kolysal sie miarowo maszt Tropiciela, wskazujac droge do bezpiecznego schronienia, na wypadek, gdyby musieli uciekac przed czyms, co wynurzy sie ze Smierci. Przygotowujac sie do zejscia w chlod Smierci, Lirael postanowila zabrac miecz dany jej przez Clayry. Szerokim skorzany pasem dosc ciasno opiela sobie talie. Bron, chociaz dluzsza i ciezsza od cwiczebnej, wygladala znajomo, mimo ze nigdy wczesniej jej nie widziala. Zapamietalaby przeciez charakterystyczna rekojesc ze srebrnego drutu, z kulka zielonego kamienia osadzonego w brazie. W lewej dloni trzymala piszczalki, patrzac, jak znaki Kodeksu wiruja na ich powierzchni, splatajac sie z czyhajaca wewnatrz Wolna Magia. Przyjrzala sie kazdej piszczalce z osobna, przypominajac sobie, czego dowiedziala sie o nich w ksiedze. Szeptem wypowiedziala ich nazwy, zeby lepiej je sobie zapamietac i opoznic chwile wejscia w Smierc - poza tym jej zycie moglo zalezec od wlasciwego uzycia piszczalek. -Pierwsza i najmniejsza to Ranna - recytowala zapamietany tekst z ksiegi. - Ranna, czyli ta, ktora przywoluje sen. Wszyscy, ktorzy ja slysza, zasypiaja. Druga to Mosrael - ta, ktora budzi. Jeden z najniebezpieczniejszych dzwonkow w kazdym ksztalcie. Dziala jak reczna pila dwustronna, wpychajac grajacego jeszcze glebiej w Smierc, w tym samym czasie wypychajac sluchajacego do zycia. Trzecia jest Kibeth, zmuszajaca do chodzenia. Daje Zmarlym swobode poruszania albo zmusza ich do pojscia zgodnie z wola grajacego. Ale Kibeth bywa przewrotna i moze sprawic, ze grajacy pojdzie tam, gdzie wcale nie ma zamiaru. Czwarta to Dyrim - ta, ktora przemawia, o bardzo melodyjnym dzwieku. Moze przywrocic dar mowy niemym, Zmarlym albo nadac znaczenie zapomnianym slowom, lub tez uspokoic jezyk, ktory jest zbyt gadatliwy. Piata to Belgaer - myslicielka, potrafi przywrocic niezalezna mysl, pamiec i wszystkie wspomnienia z zycia. W niewprawnej dloni moze je takze wymazac. Belgaer umie byc przekorna, bo zawsze stara sie brzmiec, jak sama chce. Szosta piszczalka odpowiada Saranethowi, znanemu takze jako ten, ktory wiaze. Saraneth przemawia glebokim glosem mocy, przykuwajac Zmarlych do woli dzwoniacego. Lirael przerwala przed wypowiedzeniem nazwy siodmej i ostatniej, najdluzszej piszczalki. Jej powierzchnia byla zawsze zimna i przerazajaca w dotyku. -Astarael, czyli Smutna - szepnela. - Wlasciwie uzyta, wrzuca wszystkich, ktorzy jej sluchaja, gleboko w Smierc. Nie wylaczajac grajacego. Nie nalezy jej uzywac, chyba ze nie ma innego wyjscia. -Spioch, Budzik, Chodzik, Mowca, Myslacz, Wiazacz i Placzek - powiedzial pies, przerywajac zawziete drapanie za uchem. - Ale dzwonki bylyby lepsze. Te piszczalki to zabawki dla dzieci. -Pssst. Staram sie skupic. Wiedziala, ze nie ma sensu pytac psa, skad zna nazwy piszczalek. Pewnie znow odpowie, ze przeczytal ksiege, kiedy spala. Przygotowujac sie do uzycia piszczalek - wlasciwie tylko kilku wybranych - wyciagnela miecz, zauwazajac znaki Kodeksu wzdluz posrebrzanego ostrza. Przeczytali na glos biegnacy wzdluz niego napis: "Clayry mnie Widzialy, Budowniczowie Muru mnie wykuli, a wrogowie mnie Pamietaja". -Blizniaczy miecz Kajdana - zauwazyl pies, obwachujac ostrze z zainteresowaniem. - Nie wiedzialem, ze go maja. Jak sie nazywa? Lirael obrocila ostrze, zeby sprawdzic, czy cos jest napisane na odwrocie, lecz w trakcie tej czynnosci pierwotny napis zmienil sie. -Nehima - przeczytala Lirael. - Co to znaczy? -To nazwa miecza - powiedzial pies. Widzac jednak wyraz twarzy dziewczyny, przekrecil glowe na bok i mowil dalej. - Mozna chyba powiedziec, ze znaczy tyle, co "niezapominajka". Jak na ironie Nehima byla przez jakis czas zapomniana. Ale w sumie lepiej miec miecz niz kawalek kamienia. Z pewnoscia to klejnot rodzinny - dodal. - Dziwie sie, ze ci go daly. Dziewczyna skinela glowa, nie mogac wypowiedziec ani slowa. Myslami znow wrocila do Lodowca i Clayrow. Ryelle i Sanar jak gdyby nigdy nic ofiarowaly jej miecz wykonany przez samych Budowniczych Muru, a przeciez musial byc jednym z wiekszych skarbow w posiadaniu klanu. Tracenie w noge przypomnialo jej, gdzie jest i co ma robic, wiec odpedzila bladzaca po powiece lze i skupila cale swoje mysli na instrukcji z "Ksiegi pamieci i zapominania". Powinna wtedy wyczuc obecnosc Smierci, a potem skierowac sie w jej strone. Latwiej bylo to zrobic w miejscach, gdzie zginelo lub zostalo pochowanych wielu ludzi, lecz teoretycznie bylo mozliwe wszedzie. Zamknela oczy, zeby lepiej sie skupic. Na czole wystapily jej zmarszczki i poczula teraz Smierc, cos w rodzaju chlodu napierajacego na twarz. Weszla w te sciane zimna, czujac jak mroz scina jej policzki, usta i wyciagniete naprzod rece. Bylo to dziwne uczucie, bo slonce nadal grzalo ja w odslonieta szyje. Robilo sie coraz zimniej, w miare, jak chlod obejmowal stopy i nogi. Poczula wokol kolan szarpniecie nie bedace lagodnym napomnieniem psa. Przypominalo to bardziej silny prad, ktory chce ja porwac gdzies daleko i zmusic do zanurzenia sie. Otworzyla oczy. Wokol jej nog plynela rzeka, lecz nie byl to Ratterlin. Jej nurt byl czarny, nieprzezroczysty, nie dostrzegla takze ani sladu wyspy, blekitnego nieba i slonca. Otoczona byla popielata, smetna poswiata, przynajmniej tyle mogla dostrzec. Wzdrygnela sie. Nie tylko z zimna, lecz z powodu tego, ze udalo jej sie wejsc w Smierc. Gdzies z oddali dobiegal szum wodospadu. Pierwsze Wrota opisane w ksiedze, przynajmniej tak jej sie wydawalo. Rzeka znow dala o sobie znac i silniej szarpnela za nogi. Nie myslac, co czyni, postapila kilka krokow z pradem. Uczula nastepne szarpniecie, tym razem mocniejsze. Zimno przenikalo ja az do szpiku kosci. Jak milo byloby oddac cale cialo w objecia chlodu, polozyc sie i pozwolic nurtowi zaniesc sie tam, gdzie chce. -Nie! - krzyknela, zmuszajac sie do cofniecia o krok. Wlasnie przed tym ostrzegala ja ksiega. Sila rzeki byl nie tylko prad, musiala takze oprzec sie pokusie wejscia dalej w Smierc. Na szczescie ksiega nie mylila sie takze w innej sprawie. Dziewczyna instynktownie wyczuwala droge do Zycia, wiedziala, dokad i jak pojsc, co przynioslo jej ulge. Oprocz ryku wodospadu Pierwszych Wrot Lirael nie slyszala, zeby cos innego poruszalo sie w rzece. Nasluchiwala uwaznie, w napieciu, gotowa do natychmiastowej ucieczki. Ale nie bylo nic. Nawet plusku. Wtem odezwal sie w niej zmysl Smierci. Szybko rozejrzala sie dookola. Przez chwile wydalo jej sie, ze widzi cienka linie ciemnosci tuz pod powierzchnia rzeki, podazajaca dalej w Smierc. Ale po chwili linia zniknela i Lirael nie widziala ani nie czula niczego wiecej. Po minucie nie byla nawet pewna, czy cokolwiek tam bylo. Z westchnieniem schowala miecz do pochwy, a piszczalki do kieszeni kamizelki, skad wyjela Lustro Ciemnosci. Tutaj, w pierwszym obszarze Smierci, mogla zerknac choc troche w przeszlosc. Zeby zajrzec glebiej, bedzie musiala udac sie poza Pierwsze Wrota albo jeszcze dalej. Ale dzisiaj planowala cofnac sie tylko o jakies dwadziescia lat. Trzask towarzyszacy otwieraniu Lustra byl zbyt glosny i odbil sie echem od powierzchni wody. Lirael wzdrygnela sie, slyszac ten dzwiek, a potem krzyknela z przerazenia, gdy tuz za jej plecami rozlegl sie glosny plusk. Odruchowo odskoczyla dalej w Smierc. Przerzucila lusterko do lewej reki, a w prawa chwycila miecz, zanim zdazyla zdac sobie sprawe z tego, co sie dzieje. -To tylko ja - powiedzial pies, rozchlapujac wode ogonem. - Znudzilo mi sie czekac. -Jak tu trafiles? - szepnela Lirael, chowajac miecz drzaca reka. - Przestraszyles mnie! -Poszedlem za toba - powiedzial pies. - Na troche inny spacer. Nie po raz pierwszy Lirael zastanawiala sie, kim tak naprawde jest ten pies i jaka dysponuje moca. Ale teraz nie miala czasu na spekulacje. Ksiega ostrzegala, zeby nie zatrzymywala sie zbyt dlugo w jednym miejscu, bo sciagnie swoja obecnoscia stworzenia z glebi Smierci. Takie, ktorych nie chcialaby spotkac. -A kto popilnuje mi ciala? - zapytala z wyrzutem. Jezeli cos staloby sie z jej cialem w Zyciu, musialaby pojsc w slad za nurtem rzeki przed siebie, stajac sie kims w rodzaju Zmarlego ducha, wiecznie starajacego sie wydostac do Zycia, kradnac cialo komus innemu, albo stac sie cieniem pijacym krew i Zycie, by uchronic sie od Smierci. -Wyczuje, jezeli ktos sie zblizy - powiedzial pies, obwachujac rzeke. - Mozemy isc dalej? -Nie - odburknela. - Mam zamiar zajrzec do Lustra. A ty natychmiast wracaj! Tu jest Smierc, piesku, nie Lodowiec! -Racja - wymamrotal. Spojrzal blagalnie na Lirael i dodal: - Ale tylko sam skraj Smierci... -Wracaj! Juz! - polecila, wskazujac mu droge dlonia. Pies z dezaprobata wywrocil oczy bialkami do gory i zawrocil z podkulonym ogonem. Sekunde pozniej zniknal, wracajac do Zycia. Lirael nie zaprzatala sobie nim uwagi i otworzyla kasetke, trzymajac ja blisko prawego oka. "Spojrzyj w Lustro jednym okiem, a drugim patrz w Smierc, zeby nic ci sie nie stalo", przypomniala sobie slowa ksiegi. Dobra rada, ale zupelnie niepraktyczna - pomyslala, starajac sie dojrzec dwie rzeczy naraz. Ale po minucie nieprzejrzysta powierzchnia Lustra zaczela sie przejasniac i ciemnosc rozrzedzila sie. Okazalo sie, ze zamiast widziec wlasne odbicie, patrzy przez nie na druga strone. Nie widziala zimnej rzeki Smierci, lecz tanczace swiatla, ktore, jak sie zorientowala wkrotce, zaznaczaly droge slonca przez niebosklon tak szybko, ze wszystko bylo zamazane. Slonce cofalo sie. Narastalo w niej podniecenie, bo zdala sobie sprawe, ze to magia zaczyna dzialac. Teraz musiala skoncentrowac sie na tym, co chce zobaczyc. Zaczela tworzyc w myslach wyobrazenie swojej matki, zapozyczajac wiecej szczegolow z portretu autorstwa ciotki Kirrith narysowanego weglem niz z wlasnych wspomnien, ktore byly mieszanina dzieciecych uczuc i nieprecyzyjnych obrazow. Zachowujac w myslach obraz matki, przemowila na glos, nasycajac go znakami Kodeksu, ktorych nauczyla sie z ksiegi, symbolami mocy i rozkazow. W ten sposob wydawala Lustru polecenie pokazania jej tego, co chce. -Slabo pamietam matke - powiedziala na glos, a slowa jej odbily sie glosnym echem ponad szumem rzeki. - Ojca nie znalam wcale i dlatego chce rozsunac zaslone czasu. Niech wiec sie stanie. Na dzwiek tych slow cofajace sie slonce zaczelo migotac coraz wolniej i Lirael poczula, ze znajduje sie blizej obrazu w Lustrze, dopoki swiatlo nie wypelnilo calej wizji, oslepiajac ja swym blaskiem. Nagle zniknelo i zalegla ciemnosc. Po chwili zaczela ona ustepowac. Ujrzala komnate na tle rzeki Smierci, na ktora ciagle patrzyla lewym okiem. Oba obrazy rozmywaly sie, jakby miala oczy pelne lez. Kilka razy mrugnela, lecz wizja wcale nie stala sie przez to wyrazniejsza. Byla to wielka komnata, a wlasciwie sala, ktorej glowny element stanowilo ogromne okno pokryte mieszanina roznych kolorow zamiast przejrzystego szkla. Wyczula, ze kryje sie w nim jakas magia, bo kolory i wzory nieustannie zmienialy sie, chociaz nie widziala na tyle wyraznie, zeby zauwazyc, co przedstawiaja. Dlugi, wypolerowany stol z jasnego i blyszczacego drewna zajmowal cala dlugosc sali. Byl zastawiony najrozniejszymi przedmiotami ze srebra. Staly tam kandelabry ze swiecami z pszczelego wosku, plonace jasnym zoltym plomieniem, solniczki i mlynki do pieprzu, sosjerki, wazy i ozdoby, jakich Lirael nigdy wczesniej nie widziala. Na jednym z polmiskow pysznila sie polowka pieczonej gesi, otoczona talerzami pelnymi innych potraw. Za stolem, po przeciwnych stronach, siedzialy tylko dwie osoby, wiec musiala dobrze wytezyc wzrok, zeby widziec choc troche wyrazniej. Jedna z nich, mezczyzna, siedzial na glownym miejscu, w fotelu z wysokim oparciem, niemal jak na tronie. Mimo ze odziany byl tylko w prosta biala koszule i nie mial na sobie zadnych klejnotow, nosil sie jak czlowiek wysokiego stanu i znacznych wplywow. Lirael zmarszczyla brwi i troche zmienila polozenie Lustra, probujac wyostrzyc obraz. Na chwile w pokoju pojawily sie tecze, lecz reszta sie nie zmienila. Istnialy oczywiscie zaklecia na wyostrzenie obrazu, nie chciala ich jednak w tej chwili probowac, zeby zupelnie nie rozproszyly wizji. Zamiast tego skupila sie na drugiej osobie. Ja widziala wyrazniej niz mezczyzne. Byla to jej matka, Arielle, mlodsza siostra Kirrith. W delikatnym swietle swiec wygladala pieknie. Dlugie jasne wlosy splywaly lsniaca kaskada na plecy, miala na sobie elegancka, ozdobiona zlotymi gwiazdkami bladoniebieska suknie z dekoltem i wycieciem na plecach. Na szyi pysznila sie kolia wysadzana szafirami i brylantami. Lirael skupila sie i wizja przeszlosci wyostrzyla sie w poblizu tych dwojga, rownoczesnie rozmywajac wszystko inne, jakby kolory i swiatlo zbieraly sie tylko wokol miejsca, na ktorym koncentrowala uwage. Rownoczesnie obraz rzeki Smierci oslabl. Do jej uszu zaczely docierac dzwieki, jakby slyszala rozmowe dwoch osob zblizajacych sie do niej. Mowili do siebie wytwornym dworskim jezykiem, rzadko slyszanym w Lodowcu. Widac bylo, ze nie znaja sie zbyt dobrze. -Dziwne sluchy dochodza do mnie ostatnio, pani - powiedzial mezczyzna, nalewajac sobie wina i gestem dloni odsylajac poslanca, ktory chcial mu usluzyc. - Ale nic w tym osobliwego, przeciez to ty przybylas do mnie. -Ja tez wcale sie tego nie spodziewalam - odparla kobieta dziwnie znajomym glosem. Ale skad Lirael miala go pamietac? Miala tylko piec lat, gdy Arielle ja zostawila. Potem zorientowala sie, ze przypomina jej glos ciotki Kirrith, chociaz brzmi przyjemniej. -I zadna z twoich siostr wizjonerek nie Widziala, czego chcesz ode mnie? - zapytal mezczyzna. - Nikt z Dziewieciodniowego Czuwania? -Zadna - odparla Arielle, pochylajac sie i oblewajac rumiencem, ktory objal tez jej szyje. Lirael patrzyla zdumiona. Jej wlasna matka zmieszana! Lecz Arielle, jaka widziala, byla niewiele starsza niz ona teraz. Mezczyzna musial myslec podobnie, bo powiedzial: -Moja zona nie zyje od osiemnastu lat. Mam corke, ktora bedzie mniej wiecej w twoim wieku, pani. Nie sa mi nie znane... -Marzenia mlodych kobiet? Czy zadurzenie mlodosci? - przerwala Arielle, patrzac na niego. Jej twarz wyrazala teraz gniew. - Moj panie, mam dwadziescia piec lat i nie jestem dziewica, ktora marzy tylko o swoim kochanku. Jestem corka Clayrow i nic innego procz Widzenia nie kazaloby mi tu przyjsc, by lec z mezczyzna, ktorego nigdy nie spotkalam i ktory ma tyle lat, ze moglby byc moim ojcem! Mezczyzna odlozyl kielich i usmiechnal sie ze smutkiem. Oczy mial zmeczone i nie odbil sie w nich cien usmiechu. -Prosze cie, pani, o wybaczenie. Prawde mowiac, slyszalem glos proroctwa, gdy pierwszy raz przemowilas dzis do mnie, lecz zapomnialem o nim. Jutro wyjezdzam. Musze uporac sie z bardzo wieloma przeciwnosciami. Nie mam czasu na myslenie o milosci i wiem, ze okazalem sie bardzo niedoskonalym ojcem. A nawet gdybym nie wyjezdzal i mogl zostac tu z toba, zadne dziecko przez nas poczete nie bedzie zbyt dlugo cieszylo sie mna. -Tutaj nie chodzi o milosc - odparla Arielle cicho, patrzac mu w oczy. - A dziecko moze rownie dobrze poczac sie w jedna noc, jak i przez caly rok staran. Z pewnoscia sie pocznie, bo Widzialam ja. A co do ojca, to obawiam sie, ze zadnym z rodzicow nie bedzie sie cieszyla zbyt dlugo. -Jestes bardzo pewna siebie - zauwazyl mezczyzna. - Lecz Clayry czesto Widza wiele nici, a przyszlosc moze sie z nich utkac tak lub zupelnie inaczej. -Teraz Widze tylko jedna nitke, panie - zaoponowala Arielle, biorac blada dlon mezczyzny w swoje brazowe palce. - Jestem tutaj, wezwana przez wizje dana mi dzieki Krwi, podobnie jak twoja krew dyktuje ci, co masz robic. Tak ma byc, kuzynie. Ale moze przynajmniej zabawimy sie w te jedna noc, zapominajac o wyzszych celach. Chodzmy do lozka. Mezczyzna zawahal sie, potem rozesmial, uniosl dlon Arielle do ust i delikatnie pocalowal. -Dobrze, bedziemy mieli nasza noc - postanowil, podnoszac sie z krzesla. - Nie wiem, co to oznacza ani co z tego wyniknie dla przyszlosci. Jestem juz zmeczony odpowiedzialnoscia i troskami! Niech bedzie, jak mowisz, droga kuzynko. Chodzmy do lozka! Objeli sie i Lirael zatrzasnela oko, troche zawstydzona. Gdyby patrzyla nadal, moze nawet dostrzeglaby chwile wlasnego poczecia, ale mysl o tym bylaby dla niej zbyt krepujaca. Mimo ze zamknela oczy, wizja pozostala, dopoki nie odpedzila jej mrugnieciem, tym razem wraz z prawdziwa lza. Spodziewala sie wiecej po wizji. Gdyby choc mogla przypuszczac, ze jej rodzice mieli zakazany romans albo palali do siebie szalonym uczuciem, ale wydawalo sie, ze zostala poczeta w wyniku porywu wyobrazni swojej matki. Nie wiedziala, co jest gorsze, i nadal nie miala pojecia, kim wlasciwie byl jej ojciec, chociaz to, co widziala i slyszala, bylo bardzo przekonujace i wymagalo dalszego zastanowienia. Zatrzaskujac z powrotem Lustro, wsunela je za pasek. Dopiero wtedy zorientowala sie, ze ustal szum Pierwszych Wrot. Jakies stworzenie wlasnie minelo wodospad, wynurzajac sie z glebszych otchlani Smierci. Rozdzial trzydziesty szosty Mieszkaniec krainy smierci Kilka chwil potem odglos spadajacej wody znow zaczal dobiegac jej uszu. Cokolwiek uciszylo go na chwile, znalazlo sie teraz w pierwszym obszarze razem z nia. Wytezyla wzrok i spojrzala przed siebie, nie zauwazyla jednak zadnego ruchu. Szara poswiata i niezmacona powierzchnia wody utrudnialy ocene odleglosci, poza tym nie wiedziala, czy Pierwsze Wrota sa rzeczywiscie tak blisko, jak sugerowal huk wody. Na wszelki wypadek wyciagnela miecz, piszczalki i zrobila kilka krokow w strone Zycia, dopoki nie znalazla sie na tyle blisko, ze poczula jego cieplo na plecach. Wiedziala, ze powinna juz wracac, lecz ciekawosc zwyciezyla. Zapragnela chocby przez krotka chwile ujrzec na wlasne oczy mieszkanca krainy Smierci. Gdy wreszcie wypatrzyla pierwsze oznaki obecnosci przybysza, w mgnieniu oka ciekawosc zniknela i jej miejsce zajal strach. Na powierzchni rzeki pojawil sie trojkatny slad zblizajacej sie ku niej istoty, ktora potrafila ukryc sie przed jej zmyslami. Do tej pory nie wyczuwala wcale obecnosci obcego, a kregi na wodzie dojrzala wylacznie dzieki wrodzonej spostrzegawczosci. Natychmiast zrobila krok w strone Zycia, ale w tej samej chwili slad na wodzie eksplodowal w potezna sylwetke laczaca w sobie ogien i ciemnosc. W reku trzymala ona dzwonek, ktorego dzwiek rozlegl sie z pelna moca, zatrzymujac Lirael w pol kroku na granicy Zycia i Smierci. Domyslila sie, ze dzwonkiem tym jest Saraneth, bo od razu odczula jego moc petajaca sile jej miesni. Byl to zimny Saraneth, nie zwiazany z Magia Kodeksu, jak w jej piszczalkach lub w dzwonkach Abhorsenow. Posiadal wiecej mocy i mniej sztuki. Oznaczac to moglo tylko jedno - dzwonek nalezal do guslarza Wolnej Magii. Do nekromanty! W slad za obezwladniajaca moca dzwonka pojawila sie wola dzwoniacego, ktory staral sie teraz przejac kontrole nad jej cialem. Odczula to jako uderzenie nieublaganej mocy, paralizujace jej wlasna wole. Teraz widziala wyraznie, mimo pary otaczajacej jego potezna sylwetke jak gorace zelazko wlozone do wody, ze byl to Hedge, nekromanta z wizji, ktora pokazaly jej blizniaczki. Czula ognie Wolnej Magii buzujace w jego wnetrzu, przezwyciezajace nawet chlod Smierci. -Ukleknij przed swoim panem! - rozkazal Hedge, zblizajac sie ku niej, z dzwonkiem w jednej dloni. W drugiej trzymal miecz gorejacy ciemnymi, falistymi plomieniami. Glos mial chrapliwy i okrutny, a slowa nabrzmiale zlem. Rozkaz nekromanty trafil Lirael jak obuchem. Poczula, ze kolana uginaja sie pod nia. Hedge mial ja juz w swojej mocy, a gleboki zew Saranetha nadal pobrzmiewal jej w uszach i w glowie. Nie potrafila usunac go z umyslu. Hedge zblizal sie z mieczem uniesionym wysoko nad glowe i wiedziala, ze za chwile spadnie na jej odslonieta szyje. Wprawdzie sama trzymala w dloni miecz zaklety znakami Kodeksu, plonacymi jak zlote slonca, lecz jej reka byla sparalizowana wola Wroga wsparta zlowieszcza moca dzwonka. Nahima wyczul zblizajace sie zagrozenie. Lirael rozpaczliwie starala sie tchnac choc troche sily w bezwladne ramie. Bezskutecznie. Sprobowala wiec siegnac do Kodeksu po zaklecie, ktore obrzuciloby nekromante srebrnymi strzalkami zlotoczerwonego ognia. -Klekaj! - powtorzyl nekromanta i uklekla. Chlod rzeki siegal juz jej brzucha i piersi, przyjmujac ja w objecia, w ktorych za chwile pozostanie na zawsze. Miesnie szyi chwycil skurcz i drzenie, gdy opierala sie poleceniu sklonienia glowy. Wtem zauwazyla, ze poddajac sie woli nekromanty, bedzie mogla sklonic glowe na tyle, aby dosiegnac piszczalek trzymanych w stezalej lewej dloni. Poddala sie, natrafiajac ustami na instrument, nie wiedzac, ktora piszczalka sie odezwie. W najgorszym razie bedzie to Asrael, ktora wrzuci ja razem z nekromanta jeszcze glebiej w Smierc. Dmuchnela tak silnie, jak tylko mogla, kierujac cala resztke woli w dzwiek, ktory czystym glosem zagluszyl resztki echa dzwonka nekromanty. Piszczalka ta byla Kibeth. Dzwiek trafil Hedge'a w chwili, gdy zamachnal sie, chcac zadac dziewczynie cios mieczem w szyje. Zartobliwie splatal mu nogi, sprawiajac, ze nekromanta stracil rownowage. Ostrze przelecialo wysoko nad glowa Lirael, a Kibeth poslala go w podskokach, zataczajacego sie jak pijany, ku Pierwszym Wrotom. Mimo to wola nekromanty i Saraneth starly sie, zeby utrzymac kontrole nad Lirael, gdy walczyla o powrot do Zycia. Rece i nogi dziewczyny sprawialy wrazenie bezwladnych workow z ziemia, a rzeka zachowywala sie jak ruchome piaski, starajac sie wessac ja do swego wnetrza. Lirael rozpaczliwie usilowala wykonac ten jeden krok dzielacy ja od Zycia, pragnac dosiegnac dnia, psa i wszystkiego, co kocha. Wreszcie gdy pekly wiezy, ktore ja trzymaly, rzucila sie w swiat slonca i chlodnej bryzy, wczesniej jednak nekromanta zdazyl wykrzyczec na pozegnanie slowa tak zimne i grozne jak sama rzeka Smierci: -Znam cie! Nie ukryjesz sie! Dopadne... Ostatnich nie uslyszala, bo wlasnie wrocila do swego ciala, dostrajajac zmysly do swiata zywych. Jak ostrzegala ksiega, najdrobniejsze zakamarki ubrania pokrywala cienka warstewka lodu. Nawet z nosa zwisal jej sopel. Odlamala go, zabolalo ja i kichnela. -Co sie dzieje! Co to bylo?! - szczeknal pies, ktory znalazl sie pod jej nogami. Najwyrazniej wyczul, ze jego pani zostala zaatakowana. -N-n-nekromanta - odpowiedziala drzacym glosem. - Ten z wizji... ktora pokazaly mi Clayry, Hedge. O malo... o malo mnie nie zabil! Pies warknal zlowrogo. Dziewczyna zauwazyla, ze teraz zwierze dorownuje jej rozmiarami, poza tym ma znacznie wieksze i ostrzejsze zeby. -Teraz juz wiem, ze powinienem byl zostac z toba, panienko! -Tak, tak - wymamrotala. Nadal mowila z trudem, bo oddech przychodzil krotkimi, urywanymi falami. Wiedziala, ze nekromanta nie moze przyjsc tu za nia, bo najpierw musi wrocic do wlasnego ciala w Zyciu. Niestety, malenka piszczalka nasladujaca Kibetha nie mogla wyslac go zbyt daleko. Dysponowal wystarczajaca moca, zeby wrocic i wyslac jej tropem bezcielesnych Zmarlych. -Posle za mna jakiegos potwora! Musimy uciekac! Pies znow warknal, lecz nie sprzeciwial sie, gdy Lirael pokustykala po kamieniach ku brzegowi rzeki z wyraznym zamiarem wejscia do lodki tak szybko, jak to tylko mozliwe. Trzymal sie za jej plecami, tak ze ilekroc ogladala sie nerwowo za siebie, widziala psa gotowego do osloniecia jej przed niebezpieczenstwem. Kilka minut pozniej, bezpieczna posrodku bystrego nurtu Ratterlinu, zupelnie opadla z sil po przebytym wstrzasie. Lezac w lodzi, jedna dlonia lekko dotykala steru. Tropicielowi mozna bylo zaufac, ze wybierze wlasciwy kurs. -Skoczylbym mu do gardla - oswiadczyl pies, pozwoliwszy jej wrocic do siebie. - Popamietalby moje zeby! -Nie sadze, zeby cokolwiek zauwazyl, nawet gdybys mu przegryzl gardlo - powiedziala, nie przestajac drzec. - Sprawial wrazenie bardziej martwego niz zywego. Powiedzial tez, ze mnie zna - mowila dalej powoli, spogladajac w gore na niebo i odwracajac twarz, by zlapac wiecej promieni, delektujac sie cudownym cieplem, rozlewajacym sie po przemarznietych ustach i nosie. - Ale skad? -Wolna Magia niszczy nekromantow - odparl pies, kurczac sie do mniej groznych rozmiarow, ktore zdecydowanie ulatwialy rozmowe. - Moc, ktorej pragna, Wolna Magia, ktorej panami sie glosza, w koncu ich pozera. Rozpoznal twoja krew. Chyba to mial na mysli, mowiac, ze cie zna. -Nie podoba mi sie, ze zna mnie ktokolwiek inny oprocz mieszkancow Lodowca - powiedziala dziewczyna, wzdrygajac sie. - Ze wie, kim jestem. A ten nekromanta jest pewnie teraz w Zyciu z Nicholasem, wiec kiedy go znajde, trafie tez na nekromante. Jak chrzaszcz lecacy w siec pajaka, zeby znalezc muche. -Tym bedziemy martwic sie jutro - pocieszal ja pies, lecz niezbyt przekonujaco. - Na dzisiaj mamy juz dosc. Na szczescie, na rzece jestesmy bezpieczni. Lirael pokiwala glowa, zamyslona. Potem wstala, zeby podrapac psa pod broda i za uszami. -Piesku - zaczela z wahaniem - masz w sobie Wolna Magie, moze nawet wiecej niz Magii Kodeksu w obrozy. Dlaczego nie... dlaczego nie jestes... jak ten nekromanta? Pies westchnal glebokim ufff! co sprawilo, ze Lirael zmarszczyla nos. Przechylil glowe na bok, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. -Na poczatku wszelka magia byla Wolna Magia - nieskrepowana, surowa, nie ujeta w zadne prawidla. Potem stworzono Kodeks, ktory przejal wiekszosc Wolnej Magii i uporzadkowal ja, nadal jej strukture i ograniczyl symbolami. Teraz Wolna Magia to magia nekromancji, Stilkenow, Margrue'ow i Hishow, Analemow i Gorgerow, i innych paskudnych stworow, istot i pomocnikow. To magia przypadku, istniejaca poza Kodeksem. -Oprocz tego jest jeszcze Wolna Magia, ktora pomogla stworzyc Kodeks, lecz nie zostala przezen wchlonieta - kontynuowal pies. - Calkiem odmienna od Wolnej Magii, ktora nie chciala wlaczyc sie w tworzenie Kodeksu. -Mowiles cos o poczatku - wtracila Lirael, niepewna, czy cokolwiek z tego rozumie. - Ale jak to mozliwe? Przeciez Kodeks nie ma poczatku ani konca. -Wszystko ma poczatek - odparl pies. - Nawet Kodeks. Wiem, bo bylem przy jego narodzinach, gdy Siedmiu postanowilo stworzyc Kodeks, a Pieciu zdecydowalo poswiecic sie jego tworzeniu. W pewnym sensie ty tez tam bylas, panienko. Pochodzisz od Pieciu? -Pieciu Wielkich Kodeksow? - zapytala Lirael, zafascynowana uzyskana informacja. - Pamietam wierszyk o tym. Chyba jeden z pierwszych, ktorych uczylismy sie jako dzieci. Usiadla prosto, zaplotla dlonie z tylu, nieswiadomie przyjmujac postawe, jakiej nauczyla sie jako dziecko. Piec Wielkich Kodeksow splata w jedno te ziemie. Pierwszy jest w rodzie, co korony nosi brzemie, Drugi w ludziach, ktorzy Zmarlym groza zaglada, Gdyz z powrotem ich duchy na spoczynek klada, Trzeci z piatym maja postac kamienia i zaprawy, Czwarty z wod zamarznietych widzi wszelkie sprawy. -Tak - zgodzil sie pies. - Dobry wierszyk dla uczniow. Wielkie Kodeksy to zworniki Kodeksu. Linie krwi, Mur i Kamienie Kodeksu maja swoje zrodlo w poswieceniu Pieciu, ktorzy oddali swa moc mezczyznom i kobietom, bedacym twoimi przodkami. Niektorzy z nich przekazali te moc kamieniom i zaprawie, gdy uznano, ze sama krew da sie zbyt latwo rozcienczyc lub sprowadzic na manowce. -Wiec Pieciu to bylo cos w rodzaju... to znaczy oni rozpuscili sie w Kodeksie. A co sie stalo z pozostalymi dwoma? - dopytywala sie Lirael, chlonac otrzymane informacje ze zmarszczonymi brwiami. Wszystkie ksiazki, jakie do tej pory czytala, utrzymywaly, ze Kodeks istnial od zawsze i ze zawsze bedzie. - Powiedziales, ze Siedmiu postanowilo stworzyc Kodeks. -Tak naprawde zaczelo sie od Dziewieciu - odparl pies cicho. - Dziewieciu najsilniejszych, obdarzonych jasnoscia mysli i darem przewidywania, ktore stawialy ich ponad dziesiatkami tysiecy stworzen Wolnej Magii, halasliwie starajacych sie zaistniec na ziemi. Sposrod Dziewieciu tylko Siedmiu zgodzilo sie stworzyc Kodeks. Jeden postanowil zlekcewazyc wysilki Siedmiu, lecz wreszcie zostal przymuszony do sluzby Kodeksowi. Dziewiaty wystapil przeciw nim i z trudem zostal pokonany. -To numery osiem i dziewiec - zauwazyla Lirael, liczac na palcach. - Byloby latwiej, gdyby mieli imiona. Ale i tak nie powiedziales mi, co sie stalo z szesc i siedem. Dlaczego nie stali sie czescia Wielkich Kodeksow? -Wlozyli w linie krwi wiele wlasnej mocy, ale nie calych siebie - odparl pies. - Podejrzewam, ze byli mniej zmeczeni swiadomym indywidualnym istnieniem i pragneli kontynuowac zycie w takiej czy innej formie. Mysle, ze chcieli sprawdzic, co sie stanie. Siedmiu mialo imiona. Na ich pamiatke nazwano dzwonki i piszczalki fletni, ktora trzymasz za pasem. Kazdy z dzwonkow zachowal troche pierwotnej mocy Siedmiu, istniejacej przed Kodeksem. -A ty... nie jestes przypadkiem jednym z Siedmiu? - spytala Lirael po chwili nabrzmialego niepokojem milczenia. Jakos nie mogla sobie wyobrazic, ze jeden z tworcow Kodeksu, bez wzgledu na to, ile mocy rozdal, znizylby sie do tego, by stac sie jej przyjacielem. Czy bedzie nim dalej, gdy ujawni juz swoje prawdziwe oblicze? -A ja jestem Podle Psisko - odparl, lizac twarz dziewczyny. - Jestem pozostaloscia z poczatku, darem dla Kodeksu. I zawsze bede twoim przyjacielem, dobrze o tym wiesz. -Pewnie tak - przyznala z powatpiewaniem. Ciasno objela psa, wtulajac twarz w jego ciepla szyje. - Ja tez zawsze bede twoja przyjaciolka. Pies pozwolil dziewczynie objac sie, jednak nie przestawal strzyc uszami, nasluchujac dzwiekow dochodzacych z otaczajacego ich swiata. Weszyl w powietrzu, starajac sie zebrac wiecej zapachu, ktory w slad za Lirael przywedrowal ze Smierci. Wydal mu sie nader niepokojacy. Pies mial nadzieje, ze myli go z czyms innym, bo to nie zapach ludzkiego nekromanty, jakkolwiek silnego. Byl znacznie starszy i znacznie bardziej przerazajacy. Lirael puscila psa, gdy zaczela ja draznic wilgotna won jego siersci. Usiadla i chwycila za ster. Tropiciel plynal samodzielnie, lecz pragnela, by cieplo znakow Kodeksu znow polechtalo ja w dlon, dodajac otuchy po chlodzie Smierci. -Pewnie jeszcze dzisiaj dotrzemy do promu w okolicach Sindle - zauwazyla, marszczac brwi, gdy przypomniala sobie mapy, jakie rozwijala, zwijala, katalogowala i naprawiala w Bibliotece. - Idzie nam dosc dobrze - zrobilismy juz ze dwadziescia mil! -W strone niebezpieczenstwa - dokonczyl pies, przechodzac na rufe i moszczac sie u jej nog. - Nie wolno nam o tym zapominac, panienko. Lirael skinela glowa, wracajac myslami do nekromanty i Smierci. Teraz, gdy znajdowala sie w sloncu, w lodzi pedzacej radosnie z pradem rzeki, niedawne przezycia wydaly jej sie nierzeczywiste. A jezeli nekromanta mowil prawde, nie tylko ja zna, lecz takze domysla sie, dokad zmierza. Gdy tylko wyjdzie na brzeg, stanie sie latwym celem dla jego Zmarlych slug. -Moze powinnam sie zabrac za przygotowanie powloki Kodeksu? - zaproponowala. - Na poczatek sowa smieszka? Tak na wszelki wypadek? -Dobry pomysl - zgodzil sie pies, belkoczac. Brode opieral na jej stopie i slinil sie obficie. - Aha, bylbym zapomnial. Zauwazylas cos ciekawego w Lustrze? Lirael zawahala sie. Przez chwile zapomniala o tym, bo wizje przeszlosci przegnal z jej pamieci atak nekromanty. -Tak. Pies odczekal chwile, lecz ona milczala. Wreszcie podniosl glowe i rzekl: -Wiec teraz jestes Strazniczka Pamieci. Pierwsza od jakichs pieciuset lat, jesli sie nie myle. -Chyba tak - zgodzila sie Lirael. Nie chciala byc Strazniczka Pamieci, jak ksiega nazywala osobe, ktora Widziala przeszlosc. Ona chciala Widziec przyszlosc. -I co widzialas? - zapytal pies. -Matke i ojca. - Zarumienila sie, myslac, jak niewiele dzielilo ja od ujrzenia kochajacych sie rodzicow. -Kim byl ojciec? -Nie mam pojecia - odparla Lirael, marszczac brwi. - Na obrazku chyba poznalabym jego twarz i sale, w ktorej siedzieli... Ale teraz i tak nie ma to zadnego znaczenia. Pies prychnal, dajac do zrozumienia, ze ani troche go nie oszukala. Oczywiscie mialo to znaczenie, lecz nie chciala o tym mowic. -Ty jestes moja jedyna rodzina - dodala szybko, tulac go przez chwile do siebie. Potem odwrocila wzrok i wpatrywala sie w lsniace wody Ratterlinu. Faktycznie, to wlasnie pies byl jej najblizszym i jedynym przyjacielem, bardziej niz ktokolwiek sposrod Clayrow, wsrod ktorych spedzila cale dotychczasowe zycie. Daly mi poznac, ze nigdy nie bede jedna z nich - pomyslala, poprawiajac chuste na szyi i przypominajac sobie dotkniecie jedwabnej przepaski na oczach. Rodziny nie wiazaly oczu wlasnym dzieciom. Rozdzial trzydziesty siodmy Kapiel w rzece Idac za rada Sanar i Ryelle, Lirael spedzila pierwsza noc poza Lodowcem Clayrow, kotwiczac w zacisznej zatoczce dlugiej, waskiej wyspy na samym srodku Ratterlinu, otoczonej po obu stronach czterystoma jardami rwacego nurtu. O swicie, po sniadaniu zlozonym z owsianki, jablka, dosc twardego piernika i kilku lykow czystej rzecznej wody, Lirael wciagnela kotwice i gwizdnela na psa. Natychmiast przyplynal z wyspy, gdzie sumiennie wywiazywal sie ze swych obowiazkow wobec innych psow, ktore pewnego dnia mogly tam zawitac. Gdy tylko postawili zagiel i wyplyneli z zatoki, nagle zesztywnial i zwrocil nos w strone dziobu, szczekajac ostrzegawczo. Lirael schylila glowe pod bomem, zeby lepiej widziec, co dzieje sie z przodu. Spojrzala w kierunku wskazanym przez psa i zauwazyla unoszacy sie na wodzie przedmiot, jakies dwiescie-trzysta jardow w dol rzeki. Przypominal kawalek metalu na powierzchni wody, odbijajacy promienie porannego slonca. Gdy odleglosc pozwolila wreszcie na lepsze rozpoznanie ksztaltu, pierwsze wrazenie sie potwierdzilo. -Wyglada mi to na metalowa balie - powiedziala powoli. - A w srodku jest mezczyzna. -To rzeczywiscie balia - powiedzial pies. - I mezczyzna. Jest jeszcze cos... Lepiej przygotuj luk, pani. -Wyglada na nieprzytomnego albo martwego - zaoponowala Lirael. - Nie wystarczy, zebysmy go wyprzedzili? Mimo to pozostawila ster Tropicielowi, wyjela luk i szybko naciagnela cieciwe. Potem poluzowala Nehime w pochwie i wyjela strzale z kolczanu. Tropiciel wydawal sie podzielac rozwage psa, bo skrecil, unikajac bezposredniego kontaktu z nieznanym. Balia plynela znacznie wolniej niz oni, bo niosl ja tylko prad rzeki. Z wiatrem w zaglach Tropiciel byl znacznie szybszy i mogl latwo zatoczyc luk, wyminac ja i poplynac dalej. Wlasnie taki zamiar miala Lirael. Nie chciala miec do czynienia z obcymi, zanim nie zostanie do tego zmuszona. Jednak predzej czy pozniej bedzie musiala spotkac sie z ludzmi, a ten czlowiek najwyrazniej mial klopoty. Chyba z wlasnej woli raczej nie zapuszczalby sie na Ratterlin w tak niepewnej lupinie jak metalowa balia. Zmarszczyla brwi i otulila sie szczelniej chusta, sciagajac ja na czolo, zeby rzucala tez cien na twarz. Gdy znajdowali sie piecdziesiat jardow od balii i mieli wlasnie ja wyprzedzic, zalozyla strzale, lecz nie napiela cieciwy. Mezczyzna najwyrazniej nie zdawal sobie sprawy, ze Tropiciel sie zbliza, bo nawet nie drgnal. Lezal na plecach, rece zwisaly mu za burty, kolana mial podciagniete. Lirael zauwazyla u jego boku rekojesc miecza, a w poprzek klatki piersiowej mial cos... -Dzwonki! To nekromanta! - wykrzyknela, napinajac cieciwe. Nie wygladal jak Hedge, lecz kazdy nekromanta byl niebezpieczny. Przeszycie go strzala na wszelki wypadek byloby jak najbardziej wskazane. W odroznieniu od swoich Zmarlych slug, nekromanci nie bali sie plynacej wody. Ten chyba udawal, ze jest ranny, aby tym latwiej zwabic ja w pulapke. Wlasnie miala wypuscic strzale, gdy pies nagle warknal: -Czekaj! On wcale nie smierdzi jak nekromanta! Zaskoczona dziewczyna wzdrygnela sie, puscila cieciwe i strzala poleciala przed siebie, o wlos mijajac glowe mezczyzny. Gdyby wtedy usiadl, trafilaby go w oko lub w szyje, zabijajac na miejscu. Tymczasem poleciala dalej, zataczajac luk i z pluskiem wpadla do wody po drugiej stronie balii. Wtedy spod nog mezczyzny wynurzyl sie maly bialy kot, wspial sie na jego piers i ziewnal. Wywolalo to natychmiastowa reakcje psa, ktory zaczal wsciekle ujadac. Probowal nawet skoczyc do wody. Lirael ledwo zdazyla odrzucic luk i chwycic go za ogon, nim znalazl sie za burta. Pies machal ogonem tak energicznie, ze miala spore klopoty z utrzymaniem go na miejscu. Nie wiedziala, czy byl to wyraz przyjaznego nastawienia, czy tez podniecenie perspektywa pogonienia kota. Wrzawa zbudzila wreszcie mezczyzne. Powoli podniosl sie i usiadl, najwyrazniej oszolomiony. Kot tymczasem wdrapal mu sie na ramie, chociaz miejsce to wcale nie nalezalo do najbezpieczniejszych. Poszukujac zrodla zgielku, poczatkowo spojrzal w zla strone, potem odwrocil sie. Zobaczyl lodz i natychmiast siegnal po miecz. W odpowiedzi Lirael chwycila luk i zalozyla nastepna strzale. Tropiciel odpadl od wiatru i postawil zagiel, wiec lodz przestala kolysac, dzieki czemu dziewczynie latwiej bylo wymierzyc. Nagle z balii dal sie slyszec glos rozespanego kota: -Co wy tu robicie? Lirael wzdrygnela sie, lecz tym razem udalo jej sie nie wypuscic strzaly. Wlasnie miala zamiar odpowiedziec, gdy zorientowala sie, ze kot zwraca sie do psa. -Hmm - odparl pies. - Myslalem, ze spryciarz taki jak ty zna odpowiedz na to pytanie. Jak sie teraz nazywasz? I kim jest ten zalosny oberwaniec kolo ciebie? -Zazwyczaj nazywaja mnie Mogget - przedstawil sie kot. - A ty... -Ten zalosny oberwaniec potrafi mowic za siebie - przerwal zdenerwowany mezczyzna. - Kim albo czym jestescie? To przeciez jedna z lodzi Clayrow, prawda? Ukradlas ja? Tropiciel az zboczyl z kursu na taka obraze. Lirael przygotowala luk. Najwyrazniej oberwaniec byl nie tylko arogancki, ale mlodszy od niej. A na dodatek ma na sobie dzwonki nekromantow! Oprocz tego byl dosc przystojny, co w jej oczach stanowilo kolejny minus. Przystojni mezczyzni zagadywali ja w Refektarzu, pewni, ze nie odrzuci ich zalotow. -Jestem Podle Psisko - przedstawil sie pies dosc spokojnie. - Towarzysz Lirael, corki Clayrow. -Wiec ciebie tez ukradla - gderal Sam, zupelnie nie myslac, co mowi. Odczuwal bol w calym ciele, a obecnosc Moggeta na ramieniu byla rownie niewygodna co denerwujaca. -Jestem Lirael, corka Clayrow - oznajmila Lirael, pozwalajac gniewowi przewazyc nad dobrze znanym uczuciem niepewnosci. - A ty kim jestes, oprocz tego, ze zachowujesz sie jak gbur? Mezczyzna, a w rzeczywistosci chlopiec, spojrzal na nia ciekawie. Zarumienila sie i sklonila glowe, ukrywajac twarz pod wlosami i chustka. Wiedziala, co mysli. Nie mogla byc corka Clayrow. Clayry byly wysokie, jasnowlose i eleganckie. Ta dziewczyna... kobieta... miala ciemne wlosy i nosila dziwne ubranie. Jasnoczerwona kamizelka w niczym nie przypominala usianych gwiazdkami bialych szat Clayrow, jakie widywal w Belisaere. Brakowalo jej takze charakterystycznej dla nich pewnosci siebie, ktora zawsze go uderzala, gdy spotykal je przypadkiem w korytarzach Palacu. -Nie wygladasz jak corka Clayrow - powiedzial, wioslujac dlonmi w kierunku lodzi. Prad wody zdazyl go uniesc ponizej Tropiciela i musial dobrze sie starac, zeby utrzymac sie w miejscu. - Ale chyba bede musial uwierzyc ci na slowo. -Stoj! - krzyknela Lirael, napinajac cieciwe. - Kim jestes? I dlaczego nosisz dzwonki nekromanty? Sam spojrzal na swoja piers. Zapomnial zupelnie, ze ma na sobie pas z dzwonkami. Teraz zdal sobie sprawe, jak jest zimny, jak bardzo go sciska i utrudnia oddychanie. Odpial go, starajac sie wymyslic cos niezobowiazujacego jako wytlumaczenie, lecz Mogget byl szybszy: -Co za mile spotkanie, pani. Ten oberwaniec, jak sprytnie opisal go pani sluga, to Jego Wysokosc ksiaze Sameth, nastepca Abhorsena, stad dzwonki. Ale zajmijmy sie wazniejszymi sprawami. Obecny okret flagowy ksiecia Sametha pozostawia nieco do zyczenia, a poza tym on sam pragnie zlapac dla mnie rybe przed moja poranna drzemka. Lirael spojrzala pytajaco na psa. Wiedziala, kim jest ksiaze Sameth. Ale dlaczego drugie dziecko krola Touchstone'a i Sabriel plywa w balii po Ratterlinie, cale mile od zamieszkanego swiata? -To rzeczywiscie Ksiaze krolewskiej krwi - powiedzial pies, weszac. - Czuje jego krew. Jest ranny i dlatego latwo sie irytuje. Ale na tego drugiego, Moggeta, powinnas uwazac. Znam go od dawna. Co prawda sluzy Abhorsenom, ale jest z Wolnej Magii, z tej spetanej. Nie posluguje z wlasnej wolnej woli i nie wolno ci nigdy zgubic jego obrozy. -Mysle, ze musimy ich ze soba zabrac - zadecydowala Lirael, majac nadzieje, ze pies sie temu sprzeciwi. Lecz on po prostu spogladal na nia, jakby czyms rozbawiony. Tropiciel wreszcie zalatwil sprawe, poruszajac lekko sterem i lodka zaczela zblizac sie powoli do balii. Lirael westchnela, odlozyla luk i wyciagnela miecz, w razie gdyby pies jednak sie mylil. A jezeli ten Ksiaze w rzeczywistosci jest nekromanta, a nie nastepca Abhorsenow? -Odloz miecz! - zawolala. - A ty, Mogget, siedz pod nogami Ksiecia. Kiedy podplyne, nie ruszajcie sie, dopoki nie dam wam znaku. Sam nie odpowiedzial od razu. Lirael zauwazyla, ze szepcze cos do kota i domyslila sie, ze prowadzi podobna rozmowe do tej, jaka przed chwila sama odbyla z psem. -W porzadku! - krzyknal Sam, wysluchawszy kota, i odlozyl miecz na dno balii razem z dzwonkami. Lirael pomyslala, ze pewnie ma goraczke, bo gdy balia zblizyla sie, ujrzala, iz ma zaczerwienione policzki i przekrwione oczy. Mogget poslusznie zniknal za burta balii, ktora zaczela obracac sie w nurcie rzeki. Tymczasem Tropiciel halsowal, zblizajac sie do balii. Po chwili spotkaly sie z glosnym stuknieciem. Dziewczyna byla zaskoczona zanurzeniem balii - z dalszej odleglosci wydawala sie bezpieczniejsza. Ksiaze skrzywil sie, ale dotrzymal slowa i nie poruszyl sie. Lirael wyciagnela lewa dlon i dotknela znaku Kodeksu na czole Sama, gotowa ciac go mieczem, gdyby znak byl falszywy lub zniszczony. Ale pod palcami wyczula znajome silne cieplo prawdziwego Kodeksu. Mimo tego, co opowiedzial jej pies, Kodeks z pewnoscia byl odwieczny, bez poczatku i bez konca. Z wahaniem Sam wyciagnal reke, czekajac na pozwolenie, ze wzgledu na bliskosc miecza. Skinela glowa, a on dwoma palcami dotknal znaku, ktory blyszczal jasniej niz refleksy slonca na rzece. -Chyba mozecie juz wyjsc z balii - powiedziala, przerywajac milczenie. Nagle znow poczula sie nieswojo, zmuszona dzielic sie lodzia z kims obcym. Co zrobi, jezeli bedzie chcial rozmawiac przez caly czas, sprobuje ja pocalowac albo jeszcze cos? Chociaz wcale nie wygladalo na to, zeby mial ochote na cokolwiek. Odlozyla miecz, pomogla mu przejsc i zmarszczyla nos. Cuchnelo od niego krwia, brudem i strachem. Najwyrazniej przez wiele dni sie nie myl. -Dziekuje - mruknal Sam, przeslizgujac sie przez burte, ledwo stojac na zesztywnialych nogach. Lirael zauwazyla, ze przygryzl warge z bolu, ale nie krzyknal. Gdy tylko znalazl sie w lodzi, wzial oddech i drzacym glosem poprosil: - Czy... czy moglabys przelozyc moj miecz, dzwonki i sakwy? Nie moge sie ruszac. Szybko uczynila zadosc prosbie. Jako ostatnie poszly sakwy. Gdy je podniosla, balia zakolysala sie i jedna jej krawedz na chwile zniknela pod woda. Przez chwile hustala sie, prostujac i zanurzajac na przemian. Potem wyzsza fala dostala sie do srodka i balia zatonela, wedrujac na dno jak srebrna ryba w przejrzystej wodzie. -Zegnaj, dzielna lodeczko - szepnal Sam, patrzac jak balia zanurza sie w ciemna glebie. Usiadl wygodnie i westchnal, czesciowo z ulga, czesciowo z bolu. Gdy tylko balia zaczynala sie napelniac woda, Mogget dal susa do lodzi i stanal oko w oko z psem - tak blisko, ze ich nosy niemal sie zetknely. Dla postronnego obserwatora oba zwierzeta po prostu siedzialy, gapiac sie na siebie, lecz Lirael podejrzewala, ze prowadza dyskusje, porozumiewajac sie w jakis nie znany ich ludzkim "panom" sposob. Rozmowa wcale nie wygladala przyjaznie. Kot wygial grzbiet w kablak, a pies warczal, niskim chrapliwym tonem dobiegajacym jakby z samego wnetrza klatki piersiowej. Dziewczyna zawrocila Tropiciela w dol rzeki, uchylajac sie przed przelatujacym na druga strone bomem. Lodz nie potrzebowala pomocy, ale udawanie, ze jest zajeta, przychodzilo Lirael znacznie latwiej niz prowadzenie rozmowy. Jednak po zakonczeniu manewru, milczenie zaczelo dawac jej sie we znaki i wreszcie poczula, ze musi sie odezwac. Zalowala, ze nie jest w Bibliotece, bo moglaby po prostu napisac liscik. -Co... ci sie stalo? - zapytala Sama, ktory ulozyl sie wygodnie na dnie lodzi. - Dlaczego byles w balii? -To dluga historia - odrzekl slabym glosem. Probowal usiasc, ale glowa opadla mu bezwladnie i uderzyl sie o lawke. - Au! Najprosciej mozna by powiedziec, ze uciekalem przed zalotami Zmarlych, a balia byla jedynym rozwiazaniem w tych okolicznosciach. -Zmarli? Tutaj? - zapytala Lirael, wzdrygajac sie na wspomnienie wlasnego spotkania w Smierci z nekromanta imieniem Hedge. Spodziewala sie, ze w rzeczywistosci natknie sie na niego gdzies w poblizu Czerwonego Jeziora, jak w wizji. Ale to pewnie dopiero nastapi. Moze Hedge jest gdzies w poblizu i wlasnie w tej chwili... -Zeszlej nocy, kilka mil w gore rzeki - dodal Sam, badajac palcami miesnie wokol rany. Zabolalo go, a nogawka zaczela wrzynac sie w opuchnieta noge, nieomylny znak, ze zaklecie przeciwko zakazeniu nie wyszlo najlepiej ze wzgledu na przemeczenie. -Nie wyglada to dobrze - zauwazyla Lirael, widzac ciemna plame krwi przesaczajaca sie przez plotno. - To od nekromanty? -Mmm? - zapytal Sam, czujac, ze za chwile zemdleje. Dotkniecie rany bylo powaznym bledem. - Na szczescie nie bylo go w poblizu. Zmarli wykonywali tylko jego polecenia, zreszta niezbyt sprytnie. Nozem dostalem wczesniej. Lirael zastanawiala sie przez chwile, nie wiedzac, co odpowiedziec. Byl przeciez Ksieciem krwi i nastepca Abhorsenow. -Wczoraj walczylam z nekromanta - powiedziala wreszcie. -Co?! - wykrzyknal Sam, siadajac mimo naglej fali nudnosci. - Nekromanta tutaj? -Niezupelnie - wyjasnila. - Bylismy w Smierci. A fizycznie, nie wiem, gdzie byl. Sam jeknal i znow osunal sie na dno lodzi. Tym razem Lirael przewidziala, co sie swieci, i udalo jej sie oslonic mu glowe. -Dzieki - wymamrotal Sam. - Czy byl... chudawy i lysy? Mial zbroje wzmacniana na lokciach czerwona blacha? -Tak - szepnela. - Ma na imie Hedge. Chcial mi uciac glowe. Ksiaze wydal z siebie odglos przypominajacy kaszel i poderwal sie w strone burty, napinajac miesnie szyi. Lirael ledwo zdazyla usunac rece, gdy zwymiotowal do rzeki. Zostal w tej pozycji jeszcze kilka minut, potem przemyl twarz zimna woda z rzeki. -Przepraszam - powiedzial. - To chyba odruch nerwowy. Mowilas, ze walczylas z nim w Smierci? Przeciez pochodzisz z Clayrow, a one nie chodza do Smierci. To znaczy, nikt tam sie nie zapuszcza oprocz nekromantow i mojej matki. -Ja sie zapuszczam - zaprzeczyla Lirael. Znow zaczerwienila sie. - Jestem... Jestem Strazniczka Pamieci. Musialam zobaczyc pewne wydarzenie z przeszlosci. -Kto to jest Strazniczka Pamieci? I co ma wspolnego przeszlosc ze Smiercia? - zapytal Sam. Czul sie jak w delirium. Albo ta dziewczyna plecie cos od rzeczy, albo on zbyt malo rozumie. -Ksiaze, jestes ranny. Uwazam, ze moja pani powinna sie tym zajac - powiedzial pies, przerywajac dialog nosem w nos z kotem. - Potem zaczniemy wszystko od poczatku. -Moze nam to zabrac dluzsza chwile - powiedzial Mogget chmurnie, szukajac ryb za burta. Najwyrazniej sprzeczka z psem zakonczyla sie nie po jego mysli. -Ten nekromanta... czy ciebie tez poparzyl? - szepnal Sam. -Nie - odparla zaskoczona Lirael. - A kogo poparzyl? Teraz ona nie zrozumiala, lecz Sam nie odpowiadal. Zamrugal szybko powiekami, potem zamknal oczy. -Lepiej zajmij sie rana, panienko - poradzil pies. Zirytowana westchnela, wyjela noz i zaczela odcinac nogawke spodni Sama. Rownoczesnie siegnela do Kodeksu, wyciagajac znaki zaklecia, ktore oczysci rane i na powrot zlaczy rozerwane tkanki. Na wyjasnienia bedzie musiala poczekac. Rozdzial trzydziesty osmy "Ksiega Zmarlych" Na wyjasnienia musiala czekac prawie caly dzien, bo Sam obudzil sie dopiero wtedy, gdy Tropiciel lagodnie osiadl na piaszczystej mierzei, a Lirael zaczela rozbijac oboz na przyleglej wyspie. Przy kolacji skladajacej sie z pieczonej ryby, suszonych pomidorow i kruchych ciasteczek opowiedzieli sobie wzajemnie wlasne historie. Zaskoczyla ja latwosc, z jaka nawiazala kontakt z Samem. Tak samo przyjemnie rozmawialo jej sie z psem. Moze dlatego, ze nie jest z Clayrow? - pomyslala. -Widzialas wiec Nicholasa - powtorzyl Sam z przygnebieniem. - Teraz wiemy na pewno, ze towarzyszy mu Hedge i razem wykopuja jakis przerazajacy twor Wolnej Magii. Domyslam sie, ze to Pulapka Piorunow, o ktorej do mnie pisal. Mialem nadzieje - teraz dopiero widze, jaki bylem glupi - ze to wszystko zbieg okolicznosci, ze Nick nie ma nic wspolnego z Wrogiem, ze tak naprawde wybieral sie do Czerwonego Jeziora, bo slyszal o nim tyle ciekawych rzeczy. -Nie Widzialam go wlasna moca - wyjasnila Lirael, zeby uprzedzic ewentualne prosby o uzycie daru Widzenia, ktorego nie posiadala. - Pokazaly mi go kuzynki. Dopiero obsada Czuwania w skladzie ponad tysiaca pieciuset Zobaczyla, co dzieje sie w poblizu dolu. Ale nie wiedzialy, kiedy rozegrala sie albo rozegra ta sytuacja. Moze jeszcze sie nie zdarzyla? -Nie sadze, zeby zbyt dlugo przebywal w Krolestwie - powatpiewal Sam. - Ale wydaje mi sie, ze zdazyl juz dotrzec do Czerwonego Jeziora. Zreszta Hedge mogl rozpoczac kopanie jeszcze przed jego przyjazdem. Zmarli w niebieskich kapeluszach i chustach to z pewnoscia uchodzcy z Poludnia, ci sami, ktorzy przeszli przez Mur ponad miesiac temu. -Wedlug jeszcze innej wizji mam wkrotce spotkac Nicholasa nad Czerwonym Jeziorem - dodala. - Ale nie chce tam isc nieprzygotowana, zwlaszcza jezeli jest tam Hedge. -Sytuacja pogarsza sie z dnia na dzien - powiedzial Sam, wzdychajac i obejmujac glowe dlonmi. - Musimy dac znac Ellimere. I... nie wiem, ale chyba powinienem wezwac rodzicow z Ancelstierre. Tylko ze wtedy nie bedzie mial kto zajac sie Poludniowcami. Moze mama przyjedzie, a tata zostanie... -Mysle, ze Clayry rozeslaly juz wiesci - pocieszyla go Lirael. - Ale wiedza mniej niz my, wiec tez musimy poinformowac wszystkich. Predzej czy pozniej trzeba bedzie wkroczyc do akcji, prawda? Minie zbyt wiele czasu, zanim Krol i Abhorsen dowiedza sie, co sie dzieje, nie mowiac juz o powrocie. -Chyba masz racje - przyznal Sam bez entuzjazmu. - Szkoda, ze Nick nie zaczekal na mnie przy Murze. -Nie mial wyboru - powiedzial pies, skulony u stop dziewczyny, przysluchujac sie rozmowie. Mogget lezal w poblizu z lapami wyciagnietymi w strone ogniska. Przy samym pyszczku widac bylo objedzone do czysta rybie osci. Gdy tylko sie najadl, zapadl w sen, nie zwracajac uwagi na rozmowe Sama i Lirael. -Chyba masz racje - powtorzyl Sam, z roztargnieniem spogladajac na swoje blizny na nadgarstkach. - Hedge musial... musial go dopasc jeszcze wtedy, gdy bylismy w Strefie Ochronnej. Ciekawe, ze potem ani razu nie widzialem Nicka, wymienialismy tylko listy. Teraz moge tylko probowac go odszukac. -Wygladal na chorego - dodala Lirael, zaskoczona troska, jaka wzbudzilo w niej wspomnienie Nicholasa. - Wyciagnal do mnie reke i powiedzial "czesc"... Byl chory i zdezorientowany. Mysle, ze to wszystko przez Wolna Magie, ale on nie mial pojecia, co mu jest. -Nick nigdy nie zrozumial, jak wyglada swiat po tej stronie Muru, ani nie pogodzil sie z mysla, ze magia naprawde dziala - wyjasnil Sam, wpatrujac sie w gasnacy zar. - Im jest starszy, tym coraz gorzej. Nigdy nie przestaje pytac, dlaczego. Nie akceptuje niczego, co stoi w sprzecznosci z jego rozumieniem sil przyrody i mechaniki dzialania swiata. -Nie rozumiem Ancelstierre - stwierdzila Lirael. - To znaczy, slyszalam o tej krainie, ale to chyba zupelnie inny swiat. -To jest inny swiat - przytaknal pies. - Najlepiej wlasnie tak o nim myslec. -Zawsze wydawal mi sie mniej rzeczywisty niz Stare Krolestwo - powiedzial Sam, nie przestajac wpatrywac sie w ogien. Patrzyl na iskry, starajac sie policzyc, ile ich wznieci kazdy maly snop. - Przypomina mi swiat ze snu, troche jak wyblakla akwarela, o mniejszym nasyceniu barw, mimo elektrycznosci, silnikow i wszystkich innych wynalazkow. To dlatego, ze w szkole nie bylo prawie zadnej magii, bo bylismy za daleko od Muru. Czasami udawalo mi sie splatac cienie albo robic sztuczki ze swiatlem, ale tylko wtedy, kiedy wial wiatr z Polnocy. Kiedy indziej wydawalo mi sie, ze czesc mnie jest uspiona i nie moze dosiegnac Kodeksu. Zamilkl. Po kilku minutach Lirael przemowila znow: -Wrocmy do tego, co wypada nam zrobic - powiedziala z wahaniem. - Zamierzalam dotrzec do Qyrre, zeby z eskorta miejscowych konstabli albo Strazy Krolewskiej wybrac sie do Krawedzi. Ale nekromanta wie juz o mnie, to znaczy o nas, wiec musimy wymyslic cos innego. Pojade nad Czerwone Jezioro, ale nie tak otwarcie. Wyjscie na brzeg w Qyrre, ot, po prostu, nie byloby chyba najmadrzejsze, prawda? -Nie - przyznal pies, spogladajac na nia, dumny, ze sama do tego doszla. - Hedge wydzielal z siebie charakterystyczna won mocy, na tyle silna, ze udalo mi sie ja wyczuc, kiedy Lirael uciekala przed nim. Dlatego uwazam, ze jest kims wiecej niz tylko nekromanta. Jest sprytny i od dawna przygotowal sie do dzialan przeciwko Krolestwu. Z pewnoscia ma slugi wsrod zywych i wsrod Zmarlych. Sam nie odzywal sie przez chwile. Oderwal wzrok od ognia, marszczac brwi na widok spiacego kota. Teraz, gdy juz wiedzial, ze Nicholas z pewnoscia znalazl sie w szponach Wroga, nie wiedzial, co robic. Z zacisznego pokoiku na wiezy ratowanie przyjaciela wydawalo sie takie proste... -Nie mozemy poplynac do Qyrre - przyznal. - Uwazam, ze powinnismy pojechac do Domu Abhorsenow. Stamtad wysle jastrzebie i bedziemy mogli... au!... zebrac rzeczy potrzebne do podrozy. Kolczugi, lepszy miecz dla mnie. -Poza tym tam jest bezpiecznie - skomentowal pies, przewiercajac wzrokiem Sama. Chlopiec uciekl oczami w bok, nie mogac wytrzymac spojrzenia psa, ktory w jakis niewytlumaczalny sposob odczytal jego sekretne mysli. Czul sie, jakby jedna polowa jego umyslu uwazala, ze musi cos zrobic, a druga - ze nie da rady. Od tego napiecia robilo mu sie niedobrze. Gdziekolwiek poszedl, nie mogl pozbyc sie zwiazku z Abhorsenami, a lada chwila wyjdzie na jaw, ze jest oszustem. -Mysle, ze to dobry pomysl - zgodzila sie Lirael. - Dom jest na Dlugich Urwiskach, prawda? Stamtad mozemy wyruszyc na zachod, nie podazajac glownymi szlakami. Czy sa tam jakies konie? Co prawda nie umiem jezdzic, ale moge ubrac powloke Kodeksu, a ty... -Moj kon padl - przerwal jej Sam, nagle pobladlszy. - Nie chce innego! Nagle wstal i pokustykal w ciemnosc, spogladajac na Ratterlin i srebrne fale na ciemnej powierzchni wody. Slyszal, jak za jego plecami dziewczyna rozmawia z psem, jak na jego gust zbyt podobnym do Moggeta. Mowili za cicho i nie slyszal slow, ale wiedzial, ze rozmawiaja o nim i czul sie speszony. -To rozpuszczony smarkacz - szepnela dziewczyna z rozdraznieniem. Nie byla przyzwyczajona do takiego zachowania. Podczas wypraw na Stare Poziomy robila to, co jej sie podobalo, natomiast w Bibliotece panowala surowa dyscyplina i hierarchia sluzbowa. Sam dostarczyl jej przydatnych informacji, ale poza tym sprawial tylko klopoty. - Chcialam tylko zaplanowac, co robic dalej. Moze powinnismy go zostawic? -Ma klopoty - przyznal pies. - Ale tez przeszedl wiele, wiecej niz mogl sie spodziewac, poza tym jest ranny i boi sie. Jutro poczuje sie lepiej. -Mam nadzieje. Lirael wiedziala teraz wiecej o Nicholasie, o Pulapce Piorunow, atakach Zmarlych na Sama i stwierdzila, ze kazda pomoc jej sie przyda. Cale Krolestwo bedzie potrzebowac pomocy. -Ale przeciez to jego zadanie jako nastepcy Abhorsena - dodala. - Bede sobie bezpiecznie siedziala w Lodowcu, kiedy on zajmie sie Hedge'em i innymi strasznymi stworzeniami! -Jezeli Abhorsen i Krol wlasciwie odgadli plany Hedge'a, to nigdzie nie bedzie bezpiecznie - ostrzegl pies. - I wszyscy, w ktorych zylach plynie Krew, musza bronic Kodeksu. -Piesku! - powiedziala dziewczyna zalosnie, tulac go do siebie. - Dlaczego wszystko musi byc takie trudne? -Po prostu taki jest swiat - szczeknal jej do ucha. - Ale sen sprawi, ze wszystko wyda sie latwiejsze. Nastepny dzien przyniesie ze soba nowe sytuacje i nowe zapachy. -I co to zmieni? - utyskiwala Lirael. Polozyla sie na ziemi, wsuwajac pod glowe plecak jak poduszke. Mimo chlodnej bryzy od rzeki powietrze bylo gorace i wilgotne, wiec nie mogla przykryc sie kocem i chociaz czesciowo oslonic przed rojami komarow i meszek. W kalendarzu dopiero konczyla sie wiosna, lecz pogoda niewiele sobie robila z ludzkich rachub. Nie zanosilo sie tez na burze, ktora ochlodzilaby powietrze. Lirael trafila komara, potem odwrocila sie, slyszac, ze Sam wrocil i zaczal przetrzasac sakwy. Z jednej z nich wyciagnal jakis jasny, lsniacy przedmiot - wysadzana drogimi kamieniami zabe ze skrzydlami. -Przepraszam za swoje zachowanie - wymamrotal Sam, stawiajac zabe na ziemi. - A to nam pomoze uporac sie z komarami. Nie musiala pytac, w jaki sposob, bo zwierzatko natychmiast zademonstrowalo swoje mozliwosci, wykonujac salto i chwytajac dwa szczegolnie duze, ciezkie od krwi owady. -Zmyslne - pochwalil pies sennym glosem, podnoszac na chwile leb z wygodnej dziury, ktora sobie wygrzebal. -Zrobilem ja dla matki - powiedzial Sam z zalem. - Jedyna rzecz, w ktorej jestem dobry, to robienie magicznych przedmiotow. Lirael skinela glowa, przygladajac sie zabie dziesiatkujacej miejscowa populacje owadow. Poruszala sie bez wysilku, machajac skrzydlami jak koliber, wydajac przy tym cichy dzwiek, przypominajacy szum wiatru przeciskajacego sie przez zamkniete okiennice. -Mogget musial ja zabic - powiedzial Sam nagle, znow wpatrujac sie w dogasajacy ogien. - Moja klacz, Sprout. Zajezdzilem ja i ochwacila sie. Ja nie moglem sie na to zdobyc. Mogget musial jej rozciac szyje, zeby nie zabili jej Zmarli i nie wzmocnili sie jej krwia. -Nie mial wyboru - zauwazyla z zaklopotaniem. - Nic innego nie mozna bylo zrobic. Sam milczal. Wsluchiwal sie w szum otaczajacego ich Ratterlinu i w swiszczacy oddech spiacego psa. Czul obecnosc siedzacej o trzy lub cztery kroki od niego Lirael, ktora czekala na wyjasnienia. -Powinienem byl sie na to zdobyc - szepnal. - Ale boje sie Smierci. Balem sie jej, odkad pamietam. Nie odezwala sie, czujac sie jeszcze bardziej nieswojo. Nikt wczesniej nie zwierzyl sie jej z tak osobistych przezyc! Byl przeciez synem Sabriel, nastepca Abhorsenow. To przeciez niemozliwe, zeby bal sie Smierci. To tak, jakby ktoras z Clayrow bala sie daru Widzenia. Po prostu nie mozna sobie tego wyobrazic. -Jestes zmeczony i ranny - powiedziala wreszcie. - Powinienes odpoczac. Rano poczujesz sie lepiej. Sam odwrocil sie w jej strone. Nie podnosil glowy ani nie patrzyl jej w oczy. -Bylas w Smierci - wymamrotal. - Balas sie? -Tak - przyznala. - Ale robilam dokladnie to, co jest w ksiazce. -W ksiazce? - zapytal Sam, drzac mimo ciepla. - W "Ksiedze Zmarlych"? -Nie. Nigdy nie slyszalam o niej. Chodzi mi o "Ksiege pamieci i zapomnienia". Zajmuje sie Smiercia tylko dlatego, ze Strazniczka Pamieci musi zagladac w przeszlosc. -Nigdy o kims takim nie slyszalem - wyszeptal Sam. Spojrzal na swoje sakwy, jakby wypelnione byly po brzegi trucizna. - Powinienem zabrac sie za "Ksiege Zmarlych", ale nie moge na nia patrzec. Probowalem ja zostawic, ale zabrala sie ze mna, razem z dzwonkami... Nie... nie potrafie sie od niej uwolnic. A teraz na dodatek pewnie bede musial ja przeczytac, zeby uratowac Nicka. To niesprawiedliwe. Nigdy nie chcialem byc nastepca Abhorsenow! A ja nie chcialam, zeby matka opuszczala mnie, kiedy mialam piec lat. Nie chcialam tez zostac Clayra bez daru Widzenia - pomyslala Lirael. - Ksiaze Sameth jest niedojrzaly jak na swoj wiek. Coz, jak zauwazyl pies, jest ranny i zmeczony. Niech sie troche pouzala nad soba. Jezeli jutro nie uda mu sie pozbierac, to pies klapnie go w lydke. Na mnie zawsze to dziala. Wiec zamiast powiedziec to, co rzeczywiscie mysli, siegnela do pasa lezacego u boku Sama. -Moge popatrzec na dzwonki? - zapytala. Bila od nich moc, mimo ze lezaly spokojnie. - Jak ich sie uzywa? -Wszystko jest opisane w "Ksiedze Zmarlych" - powiedzial niechetnie. - Ale nie da sie nimi cwiczyc. Mozna ich tylko uzyc naprawde. Nie! Prosze cie, nie wyciagaj ich! -Bede uwazac - powiedziala Lirael, zaskoczona jego reakcja. Zbladl, prawie zbielal w ciemnosci i zaczal dygotac. - Wiem juz o nich cos niecos, bo mam podobne piszczalki. Sam cofnal sie o kilka krokow. Wzbieralo w nim przerazenie. Jezeli dziewczyna upusci dzwonki lub chocby jeden z nich przypadkowo zadzwoni, oboje moga znalezc sie w Smierci. Bardzo sie tego obawial, ale rownoczesnie nagle poczul chec przekazania jej dzwonkow, jakby gest ten mogl przerwac jego zwiazek z nimi. -A zreszta obejrzyj je sobie, skoro masz ochote - powiedzial, zmieniajac zdanie. Lirael skinela glowa, w zadumie gladzac wypolerowane mahoniowe uchwyty i miekka nawoskowana skore pasa. Nagle ogarnelo ja pragnienie zalozenia go i pojscia w Smierc, zeby wyprobowac dzialanie dzwonkow. W porownaniu z nimi piszczalki rzeczywiscie byly tylko dziecinna zabawka. Sam widzial, z jakim zadowoleniem dotyka dzwonkow. Wzdrygnal sie, przypominajac sobie ich ciezar i bijacy od nich chlod. Chustka zsunela sie jej z glowy, odkrywajac kruczoczarne wlosy. W oczach Lirael bylo cos, co sprawialo, ze Sam poczul sie nieswojo. Mial wrazenie, ze juz ja kiedys widzial, lecz kiedy? To niemozliwe - nigdy nie byl w Lodowcu, a ona nigdy wczesniej go nie opuszczala. -Moglbys mi pokazac "Ksiege Zmarlych"? - zapytala, nie mogac opanowac podniecenia w glosie. Sam spojrzal na nia, sztywniejac z przerazenia. -"Ksiega Zmarlych" moze cie z-z-zniszczyc - wyjakal, zdradzajac swoje uczucia. - Nie jest do zabawy. -Wiem - uspokoila go Lirael. - Nie potrafie ci tego wyjasnic, ale czuje, ze musze ja przeczytac. Sam zamyslil sie. Clayry byly kuzynkami z linii krolewskiej i Abhorsenow, wiec miala wlasciwa Krew i prawo zajrzenia do ksiegi. Przynajmniej nie od razu pochlonie ja zywy ogien. Czytala tez "Ksiege pamieci i zapomnienia" czy jak jej tam, wiec w pewnym sensie stala sie nekromantka, przynajmniej jezeli chodzi o wyprawe w Smierc. Znamie Kodeksu na jej czole tez bylo prawdziwe. -Jest tam - powiedzial szorstko, wskazujac wlasciwa sakwe. Zawahal sie, potem oddalil od ogniska na dobre dziesiec krokow i ulozyl sie do snu nad brzegiem rzeki. Od Lirael oddzielali go pies, Mogget oraz ksiega. Umyslnie nie spogladal w strone dziewczyny, nie chcial tez widziec ksiegi. Latajaca zaba skoczyla jego sladem i szybko oczyscila z komarow prowizoryczne poslanie. Slyszal, jak Lirael odpina sprzaczki sakwy, potem rozblysla lagodna poswiata Kodeksu, rozlegl sie szczek srebrnych zapinek i szelest przewracanych stron. Nie bylo eksplozji, naglego ognia ani zniszczenia. Odetchnal z ulga, zamknal oczy i zmusil sie do zasniecia. Za kilka dni dotrze bezpieczny do Domu Abhorsenow. Moze nawet zabawi tam dluzej, a Lirael, jak zechce, pojedzie dalej. Tylko ze gdy zasypial, sumienie powtarzalo mu, ze Nicholas jest jego przyjacielem. I j e g o zadaniem jest poradzenie sobie z nekromanta. I to j e g o rodzice oczekuja, ze stawi czolo wrogowi. Rozdzial trzydziesty dziewiaty Wysoki Most Nastepnego ranka Sam mial sie znacznie lepiej, przynajmniej na ciele. Lecznicze zaklecia Lirael bardzo mu pomogly. Czul sie jednak dosc spiety ze wzgledu na odpowiedzialnosc, ktora po raz kolejny przypadala mu w udziale. Ona - przeciwnie, byla kompletnie wyczerpana fizycznie, lecz jej umysl pracowal na podwyzszonych obrotach. W nocy, zamiast spac, czytala "Ksiege Zmarlych". Ostatnia strone skonczyla o wschodzie slonca, ktore swym zarem rozproszylo resztki nocnego chlodu. Miala klopoty ze zrozumieniem sporej czesci tekstu. Przeczytala cala, a scislej mowiac - kazda strone, nie byla jednak w stanie objac jej pelnego przeslania. Zdawala sobie sprawe, ze ksiega wymaga powtornego przeczytania i przy nastepnej lekturze jej tresc zapewne sie zmieni. Domyslila sie, ze wyczuwa braki w jej wiedzy i udostepnia jej jedynie niezbedne minimum informacji, ktore potrafi sobie przyswoic. Poza tym stawia wiecej pytan, niz daje odpowiedzi na temat Smierci i Zmarlych. A moze zawiera odpowiedzi ujawniajace sie w razie potrzeby? Tylko ostatnia strona wryla jej sie w pamiec, z jednym, jedynym zdaniem: "Czy to idacy wybiera droge, czy droga idacego?" Zastanawiala sie nad tym pytaniem, zanurzajac glowe w rzece, by odegnac resztki snu, i nie przestawala o nim myslec, zakladajac chustke i kamizelke. Nie miala ochoty rozstawac sie z dzwonkami i "Ksiega Zmarlych", ale w koncu schowala je na miejsce, podczas gdy Sam konczyl poranna kapiel w rzece, osloniety kepa zarosli. Nie odzywali sie do siebie podczas zaladunku bagazy, ani jednym slowem nie wspomnieli o ksiedze, dzwonkach czy zwierzeniach Sama. Lirael postawila zagiel i ruszyli w dol rzeki. Jedynym dzwiekiem, jaki im towarzyszyl, byl lopot wciaganego na maszt plotna i plusk wody pod kilem. O tak wczesnej porze nikt, a szczegolnie Mogget, nie mial ochoty na rozmowe. Kot nie pofatygowal sie nawet, by otworzyc slepia, i Sam musial wniesc go na poklad. Dopiero po dluzszej chwili Lirael zaczela rozdzielac wielkie jak talerze cynamonowe ciastka, lamiac je na mniejsze kawalki. Podle Psisko pochlonelo swoj przysmak w dwoch szybkich kesach, ale Sam podejrzliwie przygladal sie wypiekom. -Mam zaryzykowac gryzienie czy od razu udlawic sie tym na smierc? - zapytal, probujac zdobyc sie na usmiech. Chyba czuje sie lepiej - pomyslala Lirael. - W kazdym razie nie uzala sie nad soba tak jak wczoraj. -Mozesz dac je mnie - zaproponowal pies, nie spuszczajac wzroku z dloni trzymajacej ciastko. -Raczej nie - odparl Sam, odgryzajac kawalek i zujac go z wysilkiem. Potem wyciagnal przed siebie pozostaly kawalek i powiedzial z pelnymi ustami - ale dam ci polowe, jesli pozwolisz mi przyjrzec sie twojej obrozy. Ledwo wyrzekl te slowa, pies rzucil sie naprzod, pochlonal ciastko i oparl leb na udzie Sama, prezentujac mu kark w calej okazalosci. -Dlaczego chcesz ja zobaczyc? - spytala Lirael. -Sa na niej znaki Kodeksu, jakich jeszcze nigdy nie widzialem - odparl Sam, dotykajac obrozy. Z wierzchu wygladala jak pas skory wysadzany znakami Kodeksu, ale dotknawszy jej palcami, wyczul, ze nie jest skorzana. Tworzyly ja wylacznie znaki Kodeksu, wielkie morze znakow, rozciagajace sie w nieskonczonosc. Poczul, ze moglby zaglebic w nim dlon i utonac. A w calym tym zbiorze znakow ledwo kilka wygladalo znajomo. Niechetnie cofnal dlon, a nastepnie pod wplywem impulsu podrapal czworonoga za uszami. W dotyku do zludzenia przypominal on zwyklego psa, tak jak Mogget przypominal zwyklego kota. Byly to jednak dwa przesiakniete magia stworzenia, z ta roznica, ze w obrozy Moggeta znajdowalo sie zaklecie wiazace o wielkiej mocy, podczas gdy obroza psa byla czyms zupelnie innym, niemalze czescia Kodeksu. Pod tym wzgledem przypominala Kamien Kodeksu. -Wspaniale - westchnal pies, zachwycony pieszczota. - A teraz prosze podrapac mnie po grzbiecie. Sam uczynil zadosc prosbie, a pies prezyl miesnie pod jego palcami. Lirael przygladala sie tej scenie. Nagle uderzylo ja, ze nigdy wczesniej nie widziala swojego przyjaciela w towarzystwie innego czlowieka. Dotad zawsze znikal w obecnosci ludzi. -Niektore ze znakow w twojej obrozy wygladaja znajomo - rzucil Sam od niechcenia. Nadal drapal psa i przygladal sie refleksom porannego slonca na powierzchni wody. Zapowiadal sie kolejny upalny dzien, a on zgubil gdzies kapelusz. - Pewnie zsunal mi sie z glowy, kiedy spadlem ze schodow we mlynie - stwierdzil. Pies nie odpowiedzial, pochloniety nadstawianiem ciala do pieszczot. -Nie moge sobie jednak przypomniec, gdzie je widzialem - ciagnal Sam, teraz juz z namyslem. Nie wiedzial, do czego sluza te znaki, ale na pewno widzial je juz wczesniej. Nie w ksiedze zlowrogich zaklec ani na Kamieniu Kodeksu, lecz na jakims konkretnym przedmiocie. - Na pewno nie na obrozy Moggeta. Sa zupelnie inne. -Za duzo myslisz - warknal pies, ale w jego glosie nie bylo wrogosci. - Drap dalej, jeszcze pod szyja. -Jak na psa-poslanca Clayrow masz bardzo wygorowane zadania - zauwazyl Sam i spojrzal na Lirael: - Zawsze sie tak zachowuje? -Slucham? - zapytala zatopiona w myslach o "Ksiedze Zmarlych". Z trudem przychodzilo jej skupic sie na slowach Sama i przez moment zatesknila za Wielka Biblioteka, gdzie nikt sie do niej nie odzywal, jesli nie bylo to absolutnie konieczne. Sam powtorzyl pytanie i Lirael rzucila okiem na Podle Psisko. -Zwykle zachowuje sie jeszcze gorzej - odparla. - Kiedy nie je, chce, zeby go drapac. -I dlatego wlasnie jestem Podlym Psiskiem, a nie zwyklym psem - oswiadczyl zadowolony i merdnal ogonem. - Ale wystarczy juz tego drapania, Ksiaze. -Dlaczego? -Poniewaz czuje won ludzi. Za zakolem rzeki. Sam i Lirael popatrzyli we wskazanym kierunku, nie dostrzegli jednak zadnej osady ani innej lodzi. Ratterlin zakrecal lagodnie, a brzegi stopniowo zmienialy sie w skaliste urwiska o rozowawej barwie, zaslaniajace widok na dalszy bieg rzeki. -Slysze tez glosny szum wody - dodal pies. Wspial sie teraz na dziob lodzi i nastawil uszu. -Czy to wodospad? - zapytala zaniepokojona Lirael. Ufala Tropicielowi, ale nie miala ochoty na splyw wodospadem w tej ani w zadnej innej lodzi. Sam stanal obok niej, jedna dlon opierajac na burcie dla zachowania rownowagi, i spojrzal przed siebie. To jednak, co probowali zobaczyc, lezalo za zakretem. Z obu stron otaczaly ich teraz strome urwiska, rzeka zas zwezila sie do kilkuset jardow. -Wszystko gra - powiedzial, a widzac wyraz zaskoczenia na twarzy Lirael, dodal: - To takie okreslenie uzywane w Ancelstierre. Oznacza, ze wszystko jest w porzadku. Zblizamy sie do Wawozu Wysokiego Mostu. Rzeka sie tu zweza i ma szybszy nurt, ale jest zeglowna. A poza tym stan wody jest nizszy niz zwykle, wiec na pewno nie poplyniemy zbyt szybko. -Och, wiec to jest Wysoki Most - rzekla Lirael z widoczna ulga. Czytala o nim, a nawet widziala jego kolorowa ilustracje. - Przeplyniemy pod miastem, prawda? Sam z namyslem skinal glowa. Tylko raz byl w miescie Wysoki Most, ponad dziesiec lat temu. Podrozowal wtedy z rodzicami. Dotarli do niego od strony ladu, nie Ratterlinem, ale pamietal, jak ojciec pokazywal mu lodzie patrolowe powyzej miasta i w zalewie za Wysokim Mostem, gdzie rzeka znow sie rozszerzala. Straznicy nie tylko chronili miasto przed piratami rzecznymi, ale tez pobierali oplaty od podroznych. Ellimere na pewno wydala juz rozkaz, zeby straz wodna "eskortowala" go na brzeg i przyslala z powrotem do Belisaere. Wtedy bylbym bezpieczny, a Ellimere odpowiedzialna za przebieg wydarzen - pomyslal. - Tylko ze musialbym tez odpowiadac za walke z konstablem i sierzantem i nie moglbym pospieszyc z pomoca Nicholasowi. Poza tym Lirael na pewno poplynelaby po prostu dalej beze mnie. -Mam racje? - powtorzyla. - Przeplyniemy pod mostem? -Co? - zapytal Sam, ktory wciaz nie mogl sie zdecydowac, co powinien zrobic. - Tak... tak, masz racje. Mmm... lepiej przykryje sie kocem albo czyms w tym rodzaju, zanim nas zobacza. -Dlaczego? - zapytali jednoczesnie Lirael i Podle Psisko. -Bo nasz Ksiaze jest na wagarach - wyjasnil Mogget z poteznym ziewnieciem, podchodzac do burty i stajac na tylnych lapach, zeby zobaczyc, co dzieje sie z przodu. - Uciekl, a jego siostra chce, zeby wrocil do domu na festyn w Belisaere i odtanczyl Letniego Glupka czy kogos w tym rodzaju. -Ptaka Switania - poprawil go Sam z zaklopotaniem i zsunal sie nizej, zeby sie ukryc. -Kiedy powiedziales, ze wyjechales z Belisaere szukac Nicholasa, myslalam, ze wyslali cie rodzice! - krzyknela Lirael, podswiadomie uzywajac tonu, ktorym zwykle besztala psa. - Tak jak mnie wyslaly Clayry. To znaczy, ze oni nie wiedza nawet, co robisz? -Nnno... nie wiedza - odparl zawstydzony Sam. - Ale ojciec pewnie sie domysla, ze pojechalem na spotkanie z Nickiem. Jesli w ogole wie, ze wyjechalem. To zalezy, czy sa w Ancelstierre. Klopot w tym, ze Ellimere najprawdopodobniej wydala wszystkim Straznikom i konstablom rozkazy, zeby odeslali mnie do Belisaere, gdy tylko wpadne im w rece. -Swietnie! - pokrecila glowa Lirael. - Myslalam, ze nam sie przydasz po drodze. Jako Ksiaze z krolewskiego rodu latwiej uzyskasz pomoc w razie potrzeby... -Przeciez wciaz moge pomoc... - zaczal Sam, ale w tym wlasnie momencie wylonili sie zza zakretu i Podle Psisko warknelo ostrzegawczo. Zgodnie z przewidywaniami, na srodku rzeki, przycumowana do boi unosila sie lodz patrolowa - dluga, smukla galera na trzydziesci dwa wiosla, wyposazona dodatkowo w kwadratowy zagiel. Kiedy Tropiciel wyplynal zza zakretu, zaloga podniosla kotwice i wciagnela czerwony zagiel z polyskujaca na nim zlota wieza - herbem sluzby krolewskiej. Sam skulil sie jeszcze bardziej i naciagnal koc na twarz. Cos musnelo go w policzek. Poderwal sie, myslac, ze to szczur, potem zdal sobie sprawe, ze to Mogget wslizguje sie razem z nim pod przykrycie. -Mogliby sie zrobic podejrzliwi, widzac kota arystokrate na jednym pokladzie z takim kundlem - szepnal Mogget prosto do ucha Sama. Pod kocem bylo ciasno i duszno. - Ciekawe, czy z lodziami robia to samo, co z wozami siana, kiedy podejrzewaja przemyt? -A co robia? - zapytal Sam, chociaz mial niejasne przeczucie, ze wcale nie chce wiedziec. -Kluja je wloczniami, zeby sprawdzic, czy cos - albo ktos - tam sie nie ukrywa - odparl Mogget niedbale. - Moge schowac ci sie pod pacha? -Nie zrobia tego - oswiadczyl Sam stanowczo. - Widza przeciez, ze to lodz Clayrow. -Tak myslisz? Moze i widza... ale Lirael nie wyglada jak Clayr, prawda? Sam myslales, ze ukradla lodz. -Cicho tam! - szczeknal pies tuz nad nimi, a potem opadl na koc calym ciezarem ciala. Umoscil sie tam wygodnie, a Lirael ulozyla koc nieco inaczej, tak by wygladalo, ze przykrywa bagaz, a nie ludzkie cialo. Przez nastepne dziesiec minut nic sie nie dzialo. Mogget chyba znow zasnal, a Podle Psisko siedzialo oparte o Sama. Nie widzac nic spod koca, Sam odkryl, ze dochodza go dzwieki, z ktorych do tej pory nie zdawal sobie sprawy: skrzypienie drewnianego kadluba, plusk wody przy dziobie, lekki pomruk takielunku i skrzypienie bomu, gdy lodz zwrocila sie pod wiatr i zatrzymala. Potem dobiegly go jeszcze inne dzwieki - glosny plusk wielu wiosel, poruszajacych sie zgodnym rytmem, i glos, ktory nimi kierowal: -I raz, i dwa, wioslarze, niech sie droga pokaze... Wiosla w gore! Miarowy plusk ustal i rozlegl sie glosny krzyk, tak blisko Sama, ze niewiele brakowalo, a by podskoczyl. -Co to za lodz i dokad zmierza? -To lodz Clayrow, Tropiciel - odparla Lirael, lecz szum rzeki zagluszyl jej odpowiedz. Zmusila sie do krzyku, zaskoczona sila wlasnego glosu. - Lodz Clayrow, Tropiciel! Plyne do Qyrre! -Tak, znam Tropiciela - rzekl glos, teraz juz nieco mniej oficjalnym tonem. - Lodz najwyrazniej zna twoja reke, panienko, mozesz wiec plynac dalej. Czy zamierzasz zatrzymac sie w miescie? -Nie moge - powiedzial dziewczyna. - Clayry wyslaly mnie z wazna misja. -W to nie watpie - przytaknal dowodca galery, kiwajac glowa. Mowil do Lirael z odleglosci czterdziestu stop dzielacych obie lodzi. - Szykuja sie: klopoty. Trzymaj sie z daleka od brzegow, doniesiono nam, ze kraza tam Zmarli. Zupelnie jak za dawnych czasow, zanim wrocil Krol. -Bede uwazac! - krzyknela Lirael. - Dziekuje za ostrzezenie, kapitanie. Moge juz ruszac dalej? -Ruszaj! - odkrzyknal straznik, machajac reka. Na ten znak wiosla znow zanurzyly sie w wodzie. Sterniczka obrocila kolem i lodz patrolowa oddalila sie szybko, przecinajac wartki prad rzeki. Lirael zauwazyla pod woda blysk metalu i po chwili uswiadomila sobie, ze to dlugi metalowy taran. Wygladalo na to, ze galera byla przygotowana do zatopienia kazdej lodzi, ktora nie zatrzymalaby sie na wezwanie. Przeplywajac kolo Tropiciela, jeden ze straznikow rzucil Lirael dziwne spojrzenie, a jego dlon powedrowala ku cieciwie luku. Nikt inny nie spojrzal w jej strone. Po chwili straznik odwrocil sie, a Lirael poczula niepokoj. Przez moment wydawalo jej sie, ze wyczuwa metaliczny posmak Wolnej Magii. Pies rowniez wpatrywal sie w straznika, z sierscia zjezona na grzbiecie. Sam nasluchiwal przez chwile rownomiernego plusku wiosel i cichnacych nawolywan sternika na oddalajacej sie galerze. -Odplyneli juz? -Tak - powoli odparla Lirael - ale lepiej nie wychodz z ukrycia. Caly czas nas widza, a my zblizamy sie teraz do Wysokiego Mostu. Poza tym jeden ze straznikow nie bardzo mi sie podobal. Wyczulam zapach Wolnej Magii. Moze to wcale nie byl czlowiek? -To nie mogla byc Wolna Magia - powiedzial Sam. - Rzeka ma tu zbyt szybki nurt. -W przeciwienstwie do Zmarlych, nie wszystkie stworzenia Wolnej Magii uciekaja od plynacej wody - zauwazyl Mogget. - Tylko te obdarzone zdrowym rozsadkiem. -Kot ma racje - potwierdzil pies. - Plynaca woda nie stanowi zadnej przeszkody dla istot z Trzeciej Rodziny ani dla czegokolwiek zawierajacego esencje Dziewieciu. Nie spodziewalem sie tu stworzen tego rodzaju, Ksiaze, ale na tej lodzi faktycznie wyczulem cos zlowrogiego, co tylko z zewnatrz przypomina czlowieka. Na szczescie nie osmielilo sie zdradzic swej obecnosci przy tylu swiadkach. Musimy jednak zachowac czujnosc. Sam westchnal i z trudem oparl sie pokusie odsloniecia koca chocby z twarzy. Nielatwo bylo lezec w calkowitej ciemnosci, kiedy za rogiem czailo sie niebezpieczenstwo. W dodatku nigdy wczesniej nie widzial Wysokiego Mostu od strony wody, a byl to podobno jeden z najpiekniejszych widokow w Krolestwie. Lirael najwyrazniej tez byla tego zdania. Nie zwazajac na przyspieszajacy nurt rzeki, zdala sie na Tropiciela i zajela podziwianiem krajobrazu. Wysoki Most byl stworzonym przez Nature ogromnym kamiennym lukiem, wspartym na zboczach wawozu. Czterysta czterdziesci stop ponizej toczyl swe wody Ratterlin. Na przestrzeni stuleci naturalna konstrukcje luku uzupelnili budowniczowie. Najpierw wzniesiono zamek korzystajacy z ochrony glebokich wod rzeki. Zaden Zmarly nie mogl zblizyc sie do jego murow, poniewaz musialby przejsc zbyt blisko wartkiego nurtu Ratterlinu. W czasach bezkrolewia polozenie zamku okazalo sie jego wielkim atutem, albowiem wiekszosc Kamieni Kodeksu zostala wowczas zniszczona, a osady przez nie chronione zrownano z ziemia. Zmarli i sprzymierzone z nimi istoty mialy calkowicie wolna reke. Tymczasem zamek w ciagu kilku lat otoczyly domy, gospody, magazyny, wiatraki, kuznie, warsztaty, stajnie, tawerny i przerozne inne budynki. Wiele z nich wykuto w skale tworzacej most, grubej na kilkaset stop. Sam most mial ponad mile szerokosci, nie byl jednak zbyt dlugi. Odleglosc miedzy jego wschodnim i zachodnim krancem pokonal kiedys jednym strzalem legendarny lucznik Aylward Blackhair. Lirael wpatrywala sie wlasnie w przedziwne miasto, gdy uslyszala krzyk. Glos nalezal do kobiety i dobiegal z rzezby na dziobie lodzi. W tej samej chwili rumpel Tropiciela wyslizgnal jej sie z dloni i gwaltownie skrecil w lewo. Wskutek tego manewru bom przelecial nagle nad pokladem, lodz przechylila sie mocno na prawo, a sterburta niemal calkowicie zanurzyla sie we wzburzonej, spienionej wodzie. Sila manewru cisnela Samem o reling sterburty. Mogget i Podle Psisko jakims cudem wyladowali na nim, podobnie jak chyba cala reszta bagazu. Woda blyskawicznie wypelniala lodz. Chlopak wyplatal rece spod koca i siegnal przed siebie, rozpaczliwie probujac chwycic sie relingu. Trafil jednak prosto w strugi wody, zdal sobie sprawe, ze Tropiciel jest niemal calkowicie przechylony na jedna strone i za chwile przewroci sie do gory dnem. Podjal jeszcze jedna desperacka probe uwolnienia sie spod Moggeta, Podlego Psiska, bagazu i koca, krzyczac przez caly czas: -Lirael! Lirael! Co sie dzieje? Rozdzial czterdziesty Pod mostem Lirael nie mogla odpowiedziec, bo wszystkie wysilki skupiala na wdrapywaniu sie do lodzi. Bom trafil ja w ramie i nim sie obejrzala, wyrzucil za burte. Na szczescie udalo jej sie chwycic relingu i teraz trzymala go kurczowo, z przerazeniem wpatrujac sie w rozkolysany kadlub lodzi. Byla pewna, ze Tropiciel zaraz przewroci sie do gory dnem i pociagnie ja za soba. Wtem lodz wyprostowala sie rownie szybko, jak stracila rownowage. Jej gwaltowny manewr umozliwil Lirael wslizniecie sie do srodka i dziewczyna wyladowala wsrod plataniny kocow, razem z Samem, Podlym Psiskiem, Moggetem, mnostwem roznych przedmiotow i masa spienionej wody. Jednoczesnie wplyneli ze smugi slonecznego blasku w dziwny, chlodny polmrok, pod most, gdzie Ratterlin toczyl swoje wody w jego cieniu. -Co sie stalo? - parsknal Sam, wydostawszy sie w koncu spod mokrego koca. Kompletnie przemoczona Lirael siedziala juz przy rumplu, probujac zlapac wszystkie przedmioty lecace w jej strone. -Wydawalo mi sie, ze lodz oszalala - odparla - dopoki nie zobaczylam tego. Sam zaklal, starajac sie uwolnic od koca, ktory nadal krepowal mu nogi. Pod mostem nie bylo calkiem ciemno, poniewaz swiatlo dzienne dochodzilo don z obu krancow, ale bylo ono dziwne, delikatne i rozproszone w wodzie, jak gdyby slonce przebijalo sie mozolnie przez mgle. Pies skoczyl, by rzucic okiem na znalezisko, natomiast Mogget pociagnal nosem i usiadl przy dziobie, gdzie zajal sie czyszczeniem i suszeniem swojego futerka. Na widok przedmiotu trzymanego przez Lirael pies warknal zlowrogo. W lewej burcie, niedaleko rufy widniala dziura o poszarpanych brzegach. Znajdowala sie tuz pod krawedzia burty, w miejscu, gdzie siedziala Lirael, nim przewrocil ja bom lodzi. Dziewczyna trzymala w dloni strzale z kuszy. Wlasnie ten pocisk przedziurawil lodz. Grot pomalowany byl na bialo, a lotki zrobiono z czarnych kruczych pior. -To cud, ze cie nie trafil! - wykrzyknal Sam, wkladajac trzy palce w otwor w burcie. -To dzieki Tropicielowi - powiedziala Lirael, czule glaszczac rumpel. - Patrzcie, co zrobili mojej biednej lodzi! -Strzala przeszylaby cie na wylot, nawet gdybys miala na sobie zbroje - stwierdzil ponuro Sam. - To pocisk wojenny, takich beltow nie uzywa sie na polowaniach. Zbyt celnie cie namierzono - z pewnoscia nie zrobil tego zwykly czlowiek. -Ktokolwiek to byl, zapewne sprobuje znowu po drugiej stronie mostu albo nawet teraz - zauwazyla Lirael, z niepokojem spogladajac, na gorujace nad nimi kamienne sklepienie. - Nie wiesz, czy sa w nim jakies otwory? -Nie mam pojecia - odparl Sam. Skierowal wzrok, tak jak Lirael, i ujrzal jednolita zolta skale. Most wisial jednak kilkaset stop nad nimi, a oswietlenie bylo marne. Niewykluczone, ze znajdowaly sie w nim zakryte otwory, ktorych po prostu nie mogl dostrzec. -Nic nie widze, panienko - mruknal pies, wyciagajac szyje. - Ale przy tak szybkim nurcie za moment przeplyniemy na druga strone. -Znasz zaklecie zatrzymujace strzaly? - zapytal Sam. Nurt istotnie wartko niosl ich przed siebie, a jasny, oswietlony sloncem luk na drugim koncu tunelu mostu zblizal sie zbyt szybko. -Nie - wyznala zdenerwowana Lirael. - A powinnam. Opuscilam sporo zajec ze sztuk walki. -Dobrze - zdecydowal Sam. - W takim razie zamienmy sie miejscami. Ja siade tutaj i bede sterowal. Przed strzalami ochroni mnie zaklecie. Ty przygotuj luk, w razie czego bedziesz strzelac do napastnikow. Mogget, masz najlepszy wzrok, bedziesz wypatrywal wroga. -Przeciez Koszmarny Kundel, czy jak on sie tam nazywa, sam moze to zrobic - oswiadczyl Mogget od dziobu. - Ja ide spac. -A jesli zaklecie nie zadziala? - zaprotestowala Lirael - I tak juz jestes ranny... -Zadziala - uspokoil ja Sam, przesuwajac sie w strone steru, zmuszajac tym samym Lirael do zrobienia mu miejsca. - Codziennie cwiczylem je ze straznikami. Tylko zakleta strzala lub pocisk moga je zlamac. -Ale przeciez one tez moga byc zaklete - zauwazyla Lirael, pospiesznie zmieniajac cieciwe na sucha i nawoskowana. Czarno-bialy pocisk z kuszy nie mial zadnych magicznych cech, ale nie dawalo to gwarancji, ze nastepny bedzie taki sam. -Przede wszystkim musza byc mocniejsze od zaklecia ochronnego - powiedzial Sam z pewnoscia, ktorej wcale nie czul. To prawda, ze rzucal zaklecie wiele razy, nigdy jednak nie wykorzystywal go w prawdziwej walce. Touchstone pokazal mu je, gdy Sam mial zaledwie szesc lat, a strzaly, przed ktorymi sie wtedy bronil, byly zwyklymi zabawkami z miekkimi grotami z galgankow. Potem cwiczyl na tepych strzalach, ale nigdy nie probowal ochronic sie przed pociskiem mogacym przebic stalowy pancerz grubosci cala. Usiadl przy rumplu i odwrocil sie w strone burty. Potem siegnal do Kodeksu po potrzebne znaki. Zazwyczaj uzywal miecza do kreslenia zaklecia w powietrzu, ale umial tez w razie potrzeby poslugiwac sie wylacznie dlonmi i zaklecie bylo rownie skuteczne. Lirael spojrzala na szybko poruszajace sie dlonie Sama. Wkrotce w powietrzu zalsnily znaki Kodeksu i zawisly, blyszczac jak zloty luk nakreslony opuszkami palcow. Mimo wszystko - pomyslala - jest bardzo dobrym Magiem Kodeksu. I chociaz boi sie Smierci i Zmarlych, na pewno nie jest tchorzem. Nie chcialaby byc teraz na jego miejscu, gdzie tylko zaklecie chronilo go przed ostrymi grotami zabojczo szybkich pociskow. Zadrzala. Gdyby nie Tropiciel, zapewne lezalaby teraz martwa albo wykrwawiala sie na smierc na dnie lodzi. Zoladek podszedl jej do gardla na sama mysl o tym i z wyjatkowa dokladnoscia zaczela przygotowywac strzale. Kimkolwiek byl ukryty zabojca, Lirael miala zamiar zrobic wszystko, zeby nie udalo mu sie strzelic ponownie. Sam skonczyl juz kreslic pelny krag ochronnego zaklecia, ale nadal kucal przy rufie. Poruszal wciaz dlonmi, kreslac znaki Kodeksu, ktore splywaly z jego palcow i dolaczaly do otaczajacego go kola. -Trzeba nad nim caly czas pracowac - powiedzial dyszac. - To pewien minus. Przygotuj sie. Bedziemy tam za mo... Znalezli sie nagle w pelnym sloncu i Sam instynktownie skurczyl sie, by utrudnic wrogowi trafienie. Lirael, kleczaca przy maszcie i spogladajaca w gore, na chwile oslepil nagly blask slonca. W tej wlasnie chwili napastnik uderzyl ponownie. Pocisk z kuszy mignal w powietrzu, dziewczyna chciala krzyknac ostrzegawczo, ale glos nie zdazyl nawet opuscic jej krtani, kiedy grot zakonczony czarnymi piorami uderzyl w oslone - i zniknal. -Szybko! - wydyszal Sam. Po jego twarzy i napietych miesniach klatki piersiowej widac bylo ogromny wysilek utrzymywania zaklecia w gotowosci. Lirael szukala juz wzrokiem strzelca. W kamiennym moscie i stojacych na nim budynkach za duzo bylo jednak okien i otworow. Zbyt wielu ludzi w oknach, na balkonach, opartych o balustrady, hustajacych sie na platformach przymocowanych do otynkowanych scian... Nie sposob bylo dostrzec zabojcy. Nagle pies przyczolgal sie do Lirael, podniosl leb i zaskowyczal niepokojacym, wysokim glosem, ktory odbil sie echem od wody, brzegow wawozu i dal sie slyszec w calym miescie. Zabrzmialo to tak, jakby na moscie pojawila sie nagle cala zgraja wyglodnialych wilkow. Ludzie zamarli z szeroko otwartymi oczami. Tylko w jednym oknie, mniej wiecej w polowie budynku, Lirael zauwazyla ruch. Ktos szybko otwarl okiennice, nadal sciskajac w rece kusze. Naciagnela cieciwe i strzelila w tamta strone, ale strzala, zniesiona z kursu lekkim podmuchem wiatru, trafila w sciane nad glowa napastnika. Kiedy zakladala kolejna, zabojca wyprostowal sie w oknie, niebezpiecznie balansujac na krawedzi parapetu. Pies nabral tchu i zawyl ponownie. Strzelec rzucil kusze i zatkal sobie uszy palcami, ale nawet w ten sposob nie byl w stanie zagluszyc potwornego dzwieku. Jego nogi zaczely sie samowolnie poruszac, unoszac go w powietrze. Rozpaczliwym wysilkiem sprobowal przerzucic cialo z powrotem do srodka, ale najwyrazniej nie mial zadnej wladzy nad konczynami. Chwile pozniej spadl w slad za kusza czterysta stop w dol, do wody. Wciaz zatykal uszy palcami, a jego nogi nadal sie poruszaly, choc nie mialy juz pod soba gruntu. Kiedy cialo zabojcy uderzylo o tafle wody, pies przestal wyc. Sam i Lirael drgneli, czujac obecnosc Smierci. Patrzyli, jak fale rozchodza sie po wodzie od miejsca upadku az do burty ich lodzi, a potem znikaja. -Cos ty zrobil? - zapytala Lirael, ostroznie odkladajac luk. Nigdy wczesniej nie widziala ani nie czula niczyjej smierci. Uczestniczyla tylko w ceremoniach Pozegnania, ale wtedy smierc wydawala sie czyms odleglym, spowitym obrzedami i tradycja. -Zmusilem go, zeby zrobil falszywy krok - wyjasnil pies, siadajac na tylnych lapach, z sierscia nadal groznie zjezona na grzbiecie. - Zabilby cie, gdyby tylko mogl, panienko. Lirael skinela glowa i pospiesznie usciskala psa. Sam obserwowal to niepewnie. Ten skowyt mial swoje zrodlo w Wolnej Magii, nie bylo w nim ani odrobiny Magii Kodeksu. Pies zachowywal sie przyjaznie i wydawal sie bardzo oddany Lirael, ale nie mogl zapomniec, ze byl tez niezwykle niebezpieczny. Ponadto, cos w jego wyciu wzbudzilo wspomnienie magii, ktorej kiedys doswiadczyl, a teraz nie potrafil okreslic. W przypadku Moggeta wszystko bylo jasne. Kot byl stworzeniem Wolnej Magii, unieszkodliwionym przez obroze i kompletnie niegroznym. Natomiast pies stanowil przypadkowa mieszanine elementow obu magii, a o czyms takim Sam nigdy nawet nie slyszal. Nie pierwszy raz zatesknil za obecnoscia matki. Sabriel na pewno wiedzialaby, czym wlasciwie jest zwierze. -Powinnismy zamienic sie miejscami - powiedziala Lirael naglaco. - Zbliza sie kolejna lodz patrolowa. Sam szybko przykucnal naprzeciw psa, ktory spojrzal na niego i wyszczerzyl przyjaznie bardzo ostre, biale i duze zeby. Chlopak zmusil sie do usmiechu, pomny rad udzielanych mu na temat psow w dziecinstwie. Nigdy nie okazuj strachu... -Cos koszmarnego! Tu jest mnostwo wody - poskarzyl sie, z chlupotem opadajac na dno lodzi i przyciagajac w swoja strone przemoczony koc. - Powinienem byl ja wylac w tunelu. Juz mial zakryc twarz, gdy jego spojrzenie padlo na Moggeta, ktory wciaz wygrzewal sie i doprowadzal do porzadku na dziobie. -Mogget! Ty tez powinienes sie schowac - rozkazal. Kot spojrzal znaczaco na wode wokol nog Sama i wystawil maly, rozowy jezyk. -Tu jest zbyt mokro, jak dla mnie - oswiadczyl. - A poza tym lodz patrolowa zatrzyma nas na pewno. Bez watpienia wyslano ich z miasta po tym psim popisie talentow wokalnych, choc mam nadzieje, ze nikt nie zorientowal sie, co to naprawde bylo. Mozesz wiec usiasc. Sam steknal. -Mogles mi to powiedziec, zanim sie polozylem - powiedzial z gorycza, podnoszac maly czerpak do wylewania wody. -Najlepiej byloby, gdyby nas jednak nie zatrzymano - zauwazyl pies, weszac w powietrzu. - Na tej lodzi moze sie ukrywac wiecej wrogow. -Ale mamy wiecej miejsca do manewrowania - powiedziala Lirael. - Postaram sie ominac ich lodz. Na wschodnim brzegu rzeki znajdowal sie glowny port Wysokiego Mostu. Skladalo sie na niego dwanascie pomostow roznej dlugosci, przy ktorych cumowaly lodzie handlowe. Ich maszty tworzyly las nagich slupow. Za pomostami widnialo nabrzeze wykute w zboczu wawozu, dlugi taras zastawiony towarami przeznaczonymi do zaladunku na lodzie lub do transportu w strone miasta. Z tylu, za nabrzezem, kilka sciezek wiodlo w gore po stromych schodach, a miedzy nimi wila sie platanina lin, na ktorych unoszono niezliczone pudla, skrzynie, beczki i bele. Zachodni brzeg rzeki byl w zasadzie pusty, jesli nie liczyc kilku lodzi handlowych, plynacych przed nimi glownym nurtem, i jednej patrolowej, ktora wlasnie odcumowywala. Jesli omina ja i rusza dalej naprzod, nic juz nie bedzie moglo ich zatrzymac. -Tam jest ze dwudziestu lucznikow - powiedzial Sam z powatpiewaniem. - Myslisz, ze uda nam sie tak po prostu ich ominac? -To zalezy, ilu z nich, jesli w ogole ktorykolwiek, jest wyslannikiem Wroga - odparla Lirael, mocniej naciagajac zagiel, zeby zwiekszyc predkosc. - Jesli to prawdziwi straznicy, nie beda strzelac do Ksiecia i corki Clayrow. Prawda? -Chyba warto sprobowac - mruknal Sam, nie mogac zaproponowac innego rozwiazania. Jesli straznicy byli prawdziwi, w najgorszym razie bedzie musial wracac do Belisaere. Jesli nie sa, najlepiej byloby trzymac sie od nich mozliwie najdalej. - A jesli wiatr oslabnie? -No to trzeba bedzie jakis przywolac - odrzekla Lirael. - Jak sobie radzisz z zaklinaniem pogody? -Zdaniem mojej matki, nie za dobrze - wyznal Sam. Zaklinania pogody dokonywano zazwyczaj wygwizdujac znaki Kodeksu, a jemu nie szlo to zbyt dobrze. - Ale chyba potrafie wywolac wiatr. -Ten plan jest kiepski - wtracil podsluchujacy Mogget, obserwujac, jak lodz patrolowa stawia zagiel. - Lirael nie wyglada jak corka Clayrow. Sameth podobny jest do stracha na wroble, a nie do Ksiecia. A dowodca tej lodzi moze nie rozpoznac Tropiciela. Jesli sa to nawet prawdziwi straznicy, zapewne zasypia nas gradem strzal, jesli sprobujemy kolo nich przeplynac. Mnie tam nie usmiecha sie los poduszki do igiel. -Nie sadze, zebysmy mieli wybor - powiedzial Sam. - Nawet jesli tylko dwoch lub trzech z nich trzyma z Wrogiem, zaatakuja nas. Jesli wywolamy odpowiednio silny wiatr, moze uda nam sie pozostac poza zasiegiem strzal. -Swietnie! - mruknal Mogget. - Mokro, zimno i pod ostrzalem. Kolejny dzien rzecznych rozrywek. Lirael i Sam spojrzeli po sobie. Dziewczyna wziela gleboki oddech. Znaki Kodeksu zawirowaly w jej umysle i pozwolila im przeplynac do pluc i do gardla. Potem gwizdnela i czyste tony uniosly sie pod samo niebo. W odpowiedzi na gwizd rzeka za nimi pociemniala. Spienione biale fale uniosly wode i pomknely w strone lodzi i czekajacego na wiatr zagla. Kilka sekund pozniej poczuli podmuch wiatru. Olinowanie zaskrzypialo, lodz przechylila sie i nabrala predkosci. Mogget fuknal z uznaniem i pospiesznie zeskoczyl z dziobu, ktory natychmiast zalala woda. Lirael nie przestawala gwizdac, a po chwili Sam dolaczyl do niej. Ich wspolne zaklecie prowadzilo wiatr prosto w zagiel Tropiciela, zabierajac go jednoczesnie lodzi patrolowej, ktorej zagiel zwisl nieruchomo. Straznicy mieli jednak wiosla i sprawnych wioslarzy. Dowodca rzucil wlasne zaklecie i wiosla zaczely zanurzac sie w wodzie w coraz szybszym tempie. Lodz pomknela w strone Tropiciela, tnac dziobem spieniona nagle wode i polyskujac w sloncu metalowym wizerunkiem barana. Rozdzial czterdziesty pierwszy Wolna Magia i martwy dzik -Za kilka minut bedziemy w zasiegu ich strzal - ostrzegl Mogget ponuro, oceniajac zoltym okiem odleglosc miedzy nimi a lodzia patrolowa, a nastepnie dystans w stosunku do zachodniego brzegu. - Wydaje sie, ze bedziemy musieli ratowac zycie, plynac wplaw. Lirael i Sam wymienili zatroskane spojrzenia, nie chcac glosno przyznac kotu racji. Mimo wiatru wywolanego ich zakleciem i predkosci, z jaka Tropiciel prul fale, lodz patrolowa byla wciaz zbyt szybka. Zblizyli sie tez jak najbardziej mogli do brzegu i zaczynalo brakowac im miejsca do manewrowania. -Chyba lepiej bedzie zaryzykowac spotkanie ze straznikami, nawet jesli sa wsrod nich wrogowie - powiedzial Sam, dotkliwie swiadom faktu, ze zranil juz dwoch ludzi. - Nie chce, zeby wzieli nas za przemytnikow albo kogos podobnego i zaczeli strzelac. Nie chce tez postrzelic zadnego straznika. Kiedy juz zorientuja sie, kim jestem, wydam im rozkaz, zeby puscili was wolno. Kto wie? Moze dopisze mi szczescie. Moze Ellimere wcale nie kazala mnie aresztowac. -Nie wiem... - zaczela Lirael z niepokojem. Oczywiscie wciaz istniala pewna szansa, ze uda im sie odplynac. Nie zdazyla jednak powiedziec nic wiecej, poniewaz przerwalo jej szczekniecie psa. -Nie! Na lodzi sa przynajmniej trzy albo cztery stworzenia Wolnej Magii! Nie mozemy sie zatrzymac! -Ja tam nie czuje niczego podejrzanego - powiedzial Mogget, wzdrygajac sie, opryskany woda przewalajaca sie przez dziob. - Ale nie mam twojego slynnego nosa. Lecz skoro, jak widze, pol tuzina lucznikow przygotowuje sie do strzalu, sklonny jestem uwierzyc, ze istotnie cos zweszyles. Sam zauwazyl, ze Mogget ma racje. Lodz patrolowa za moment przetnie im droge, lecz szesciu lucznikow juz teraz ustawilo sie w szyku bojowym na gornym pokladzie, mierzac w ich kierunku. Najwyrazniej mieli zamiar najpierw strzelac, a potem przejsc do zadawania pytan. -Czy ci lucznicy to ludzie? - zapytal Sam szybko. Pies wciagnal won nosem, a potem oznajmil: -Trudno powiedziec. Mysle, ze wiekszosc z nich tak. Ale kapitan, ten z piorem w kapeluszu, ma tylko wyglad czlowieka. Jest stworzeniem Wolnej Magii zrobionym z ciala dzikiej swini. Nie sposob pomylic tego odoru z innym. -Musimy pokazac lucznikom, do kogo chca strzelac! - krzyknal Sam. - Powinienem byl zabrac tarcze z krolewskim herbem albo cos podobnego. Nie odwazyliby sie wtedy strzelac, nawet gdyby im rozkazano. -Alez oczywiscie! - powiedziala Lirael, uderzajac dlonia w czolo. - Masz, trzymaj to! -Co?! - wrzasnal Sam, rzucajac sie w panice, by chwycic rumpel, ktory puscila Lirael. - Co mam robic? Nie umiem zeglowac! -Bez obaw, lodz poplynie sama - odkrzyknela Lirael, pelznac w strone schowka na przedzie lodzi. Dzielilo ja od niego zaledwie dwanascie stop, ale trudno bylo pokonac te odleglosc, poniewaz Tropiciel byl ostro przechylony na bok, a co kilka jardow unosil sie i opadal w fale z pluskiem mrozacym krew w zylach. -Jestes pewna? - zakrzyknal znow Sam. Poczul nacisk rumpla na dlon i pomyslal, ze tylko uchwyt jego zbielalych z wysilku palcow nie pozwala lodzi roztrzaskac sie o brzeg. W ramach eksperymentu na sekunde odchylil jeden palec, gotowy w kazdej chwili ponownie chwycic ze wszystkich sil za ster. Nic sie jednak nie stalo. Tropiciel utrzymal kurs, a rumpel prawie nie drgnal. Sam odetchnal z ulga, ale natychmiast zakrztusil sie na widok strzal lecacych z lodzi patrolowej prosto w ich strone. -Ciagle jeszcze za daleko - stwierdzil pies, fachowym okiem oceniajac trajektorie ich lotu. Rzeczywiscie, strzaly ladowaly w wodzie o dobre piecdziesiat jardow od nich. -Ale juz niedlugo - mruknal Mogget. Podskoczyl ponownie w poszukiwaniu bardziej suchego miejsca. Nawet juz je znalazl, tuz kolo masztu, kiedy wskutek lekkiego drgnienia rumpla - bez pomocy Sama - mala fala zalala te okolice i przewrocila kota na grzbiet. -Nienawidze cie! - wysyczal Mogget w strone rzezby na dziobie lodzi, kiedy woda odplynela juz spod jego lap. - Tamta galera wyglada przynajmniej na sucha. Moze jednak pozwolimy sie wziac w niewole? Jedynego dowodu, ze kapitan jest stworzeniem Wolnej Magii, dostarczyl nam nos Podlego Psiska. -Mogget, oni do nas strzelaja! - powiedzial Sam, nie wiedzac, czy kot zartuje, czy mowi powaznie. -Oprocz kapitana w lodzi sa jeszcze dwa takie stworzenia - warknal pies, wciaz goraczkowo weszac w powietrzu. Sam zauwazyl, ze pies rosnie i nabiera groznego wygladu. Najwyrazniej przygotowywal sie do walki, nie zwazajac na krzatanine swojej pani przy dziobie. -Mam! - krzyknela Lirael w chwili, gdy kolejna seria strzal pomknela w ich kierunku. Tym razem wpadly do wody najwyzej pare jardow od lodzi. Pewnie udaloby im sie dosiegnac najblizszej. -Co?! - zawolal Sam. Jednoczesnie siegnal do Kodeksu po zaklecie ochronne, choc wiedzial, ze bedzie mizernym zabezpieczeniem przeciw szesciu lucznikom, zwlaszcza ze nie odzyskal jeszcze w pelni sil. Lirael podniosla duzy, kwadratowy kawalek czarnej tkaniny i pozwolila mu zalopotac na wietrze, ukazujac srebrna gwiazde polyskujaca na samym srodku. Wiatr prawie wyrwal tkanine z jej rak, ale przycisnela ja mocno do piersi i zaczela wspinac sie na maszt. -To bandera Tropiciela! - krzyknela, wyciagajac fal, by wyjac trzpien z klamry i przelozyc go przez otwor we fladze. - Zaraz ja zawiesze! -Nie mamy czasu! - wrzasnal Sam na widok lucznikow przygotowujacych sie do kolejnego strzalu. - Po prostu ja trzymaj! Lirael nie zwracala uwagi na jego slowa. Pospiesznie dopasowala klamry na obu koncach i zalozyla trzpienie. Samowi wydawalo sie, ze umyslnie sie nie spieszy. Juz chcial skoczyc w gore i chwycic te przekleta flage, gdy nagle dziewczyna wypuscila bandere z rak i sciagnela fal. Dokladnie w tej chwili z lodzi patrolowej wypuszczono w ich strone kolejne piec strzal. Pierwszy zareagowal na to Tropiciel, manewrujac rumplem tak, by ustawic dziob pod wiatr. Lodz blyskawicznie stracila predkosc, a zagiel opadl, trzepocac, co przypominalo frenetyczne oklaski. Sam padl na ziemie, a rumpel huknal go w szczeke tak mocno, ze przez moment wydawalo mu sie, iz zostal trafiony strzala. Nastepnie rumpel znow sie odchylil, nieznacznie chybiajac chlopca, a lodz wrocila na poprzedni kurs. Tych kilka sekund utraty predkosci mialo jednak kolosalne znaczenie. Sam zdal sobie z tego sprawe, gdy strzaly, ktore powinny byly ich trafic, wpadly do wody zaledwie o jard przed dziobem. Wielka srebrna gwiazda Clayrow zafalowala na maszcie, polyskujac w sloncu. Teraz wiadomo juz bylo, do kogo nalezy lodz, poniewaz flaga nie byla zwyklym kawalkiem materialu. Podobnie jak Tropiciela, ja takze przenikala Magia Kodeksu. Gwiazdzisty sztandar Clayrow lsnil nawet w najczarniejszym mroku nocy, a w swietle dnia oslepial swoim blaskiem. -Przestali wioslowac - zawiadomil pies radosnie. Istotnie, lodz patrolowa zwolnila, gdy chaotycznie opuszczane i podnoszone wiosla tracily rytm. Sam odprezyl sie i pozwolil zakleciu odplynac, po czym zajal sie sprawdzaniem, czy rumpel przypadkiem nie wybil mu zebow. -Ale dwoch lucznikow przygotowuje sie do strzalu - ciagnal pies. Na te slowa Sam jeknal i pospiesznie siegnal po znaki Kodeksu, ktore wlasnie odeslal z powrotem. -Tak... nie... pozostala czworka ich obezwladnila. Kapitan krzyczy... zdradzil sie! Sam i Lirael spojrzeli na lodz patrolowa. Kotlowaly sie na niej walczace sylwetki, towarzyszyly im krzyki, wrzaski i szczek broni. W samym srodku tego klebowiska pojawil sie nagle slup bialego ognia i zabrzmial glosny trzask. Podle Psisko stulilo uszy, a pozostali drgneli. Slup wystrzelil do gory na jakies dwanascie stop, po czym zesliznal sie na bok i przeskoczyl nad burta. Przez moment Sam i Lirael byli przekonani, ze slup zniknie w wodzie, tymczasem odbil sie od jej powierzchni, jak gdyby byla to laka porosnieta sprezysta trawa, i zaczal zblizac sie w ich kierunku, zmieniajac jednoczesnie swoja postac. Nie byl juz wysokim slupem ognia, lecz ogromnym plonacym dzikiem z bialymi klami. Pedzil w strone Tropiciela, rozpryskujac wode przy kazdym wielkim susie, wsciekle kwiczac w biegu. Jego glos wywolywal mdlosci u wszystkich, ktorzy go slyszeli. Sam zareagowal pierwszy. Podniosl luk Lirael i wystrzelil jedna po drugiej cztery strzaly w strone zblizajacego sie do nich zjawiska. Wszystkie trafily w cel, ale nie odniosly zadnego skutku. Nie liczac fontanny iskier, zostalo po nich tylko troche stopionego metalu i popiolu. Sam siegal wlasnie po nastepna strzale, gdy stojaca tuz obok Lirael uniosla dlon i wykrzyczala zaklecie. Z jej palcow splynela zlota siec, ktora zaczela sie rozposcierac, niesiona wiatrem w strone potwora. Ognisty dzik, dajac kolejnego susa, wpadl w sam jej srodek. Powrozy zoltoczerwonego ognia spetaly buchajacego zarem potwora, dzik wpadl do wody, a makabryczne kwiczenie ustalo. Wody Ratterlinu zamknely sie nad nim, tworzac ogromny pioropusz pary, wysoki przynajmniej na sto stop. Kiedy i ten rozwial sie w powietrzu, po sieci ani po stworzeniu Wolnej Magii nie pozostal zaden slad, jesli nie liczyc czegos, co wygladalo na rozkladajace sie kawaly miesa, skrzetnie omijane nawet przez zarloczne mewy. -Dziekuje - powiedzial Sam, kiedy juz stalo sie jasne, ze nic wiecej nie rzuci sie na nich z lodzi czy z glebi rzeki. Znal petajace zaklecie uzyte przez Lirael, ale nie sadzil, ze poskutkuje przeciw czemus tak poteznemu. -To byl pomysl Moggeta - wyjasnila Lirael, sama najwyrazniej zaskoczona powodzeniem akcji. -Takie stworzenie moze poruszac sie po wodzie, ale pelne zanurzenie kompletnie je unicestwia - wytlumaczyl Mogget. - Wystarczy je na chwile zatrzymac. Kot spojrzal figlarnie na Podle Psisko i dodal: -Teraz widzicie, ze nie tylko pies zna ciekawe sztuczki. No, ale my tu gadu-gadu, a ja musze sie zdrzemnac. Potem moge chyba liczyc na jakas rybke, co? Znuzony Sam skinal glowa, choc nie mial pojecia, jak uda mu sie schwytac cokolwiek. Juz chcial poglaskac kota, tak jak Lirael glaskala czesto psa. Jednak spojrzenie zielonych oczu Moggeta powstrzymalo go, nim zdazyl wyciagnac dlon. -Przepraszam, ze nie pomyslalam wczesniej o banderze - rzekla Lirael, kiedy lodz znow zaczela nabierac predkosci. Wywolany zakleciem wiatr oslabl, lecz wciaz mocno wydymal zagiel. - Tam jest cala sterta rzeczy, na ktore ledwo zdazylam rzucic okiem, kiedy wyplywalam z Lodowca. -Dobrze, ze w ogole sobie o niej przypomnialas - wymamrotal Sam. Mowil niewyraznie, bo sprawdzal, uszkodzona zuchwe. Przybylo mu wprawdzie kilka siniakow, ale zadnego zeba nie stracil. - No i wiatr sie przydal. Najpozniej jutro rano powinnismy dotrzec do Domu. -Dom Abhorsenow stoi na wyspie, prawda? - zapytala Lirael z zaduma. - Zaraz przed wodospadem, gdzie Ratterlin splywa z Dlugich Urwisk? -Tak - odparl Sam, myslac o spienionej kaskadzie i o tym, ze pod jej ochrona poczuje sie razniej. Potem zorientowal sie, ze Lirael moze miec inne zdanie i pewnie zastanawia sie teraz, jak dotra do Domu, omijajac potezne wodospady i pewna smierc. -Nie przejmuj sie wodospadem - wyjasnil. - Widzisz, z drugiej strony wyspy, gdzie prad nie jest zbyt silny, znajduje sie cos w rodzaju kanalu. Ma dlugosc mili, wiec jesli wplyniemy do niego pod wlasciwym katem, nie bedzie zadnego problemu. Wykopali go Budowniczowie Muru, ktorzy wzniesli tez Dom. Ten kanal to istne arcydzielo. Kiedys probowalem skonstruowac jego model z wodospadem i sadzawka na jednym z tarasow w Palacu. Ale nie udalo mi sie nigdy rzucic zaklecia, ktore podzieliloby prad... Przerwal, poniewaz zauwazyl, ze Lirael wcale go nie slucha. Miala nieobecny wyraz twarzy, a jej wzrok wybiegal gdzies w dal, ponad jego ramieniem. -Nie wiedzialem, ze jestem az takim nudziarzem - powiedzial z krzywym usmiechem. Nie nawykl do tego, ze ignorowaly go ladne dziewczeta. A Lirael byla ladna, moze nawet piekna. Nigdy wczesniej nie zwrocil na to uwagi. Dziewczyna drgnela, mrugnela i odezwala sie: -Przepraszam... Nie jestem do tego przyzwyczajona... W domu malo kto sie do mnie odzywal. -Wiesz, wygladasz duzo lepiej bez tej chusty - zauwazyl Sam. Dziewczyna byla naprawde atrakcyjna, choc miala w sobie cos niepokojacego. Gdziez on ja widzial? Moze jest podobna do jednej z tych, ktorych towarzystwem uszczesliwiala go Ellimere w Palacu? - Przypominasz mi kogos. Pewnie to niemozliwe, ale chyba kiedys poznalem twoja siostre? Chociaz nie, nigdy nie spotkalem Clayry z ciemnymi wlosami. -Nie mam siostr - odparla Lirael w roztargnieniu. - Tylko kuzynki. Cale mnostwo kuzynek. I ciotke. -Kiedy juz dotrzemy do Domu, moze przebralabys sie w jakas sukienke mojej siostry. Mialabys wreszcie okazje pozbyc sie tej kamizelki - zaproponowal Sam. - Moge zapytac, ile masz lat? Lirael spojrzala na niego, zaskoczona pytaniem, i dostrzegla blysk w jego oczach. Znala ten blysk z Dolnego Refektarza. Odwrocila sie i naciagnela chuste, starajac sie znalezc wlasciwe slowa. Gdyby tylko Sam mogl sie zachowywac tak jak Podle Psisko - przyjaciel i pocieszyciel, bez zadnych niepotrzebnych romantycznych uniesien. Musi teraz zrobic cos, co go zniecheci. Na pewno istnieje odpowiedni sposob, byle tylko nie musiala wymiotowac ani obrzydzac mu siebie w podobny sposob. -Mam trzydziesci piec lat - powiedziala w koncu. -Trzydziesci piec! - wykrzyknal Sam. - To znaczy... przepraszam. Nie wygladasz... wygladasz duzo mlodziej... -Masci - wyjasnil pies, z chytrym usmieszkiem dostrzegalnym tylko dla Lirael. - Kremy, olejki z Polnocy, zaklecia. Moja pani bardzo sie stara zachowac mlody wyglad, drogi Ksiaze. -Och - wykrztusil Sam, opierajac sie o reling rufy. Rzucil ukradkowe spojrzenie na Lirael w poszukiwaniu zmarszczek lub innych oznak starzenia, ktorych wczesniej nie zauwazyl. Nie wygladala jednak nawet o dzien starzej niz Ellimere. A juz na pewno nie zachowywala sie jak znacznie starsza kobieta. Nie byla na przyklad ani troche pewna siebie czy towarzyska. Moze to dlatego, ze jest bibliotekarka - pomyslal Sam, probujac wyobrazic sobie jej zgrabne ksztalty ukryte pod workowata kamizelka. -Koniec gadania, psie! - rozkazala Lirael, odwracajac twarz, by ukryc przed Samem usmiech. - Moze bys sie tak przydal do czegos i zaczal weszyc? Ja tez zajme sie czyms pozytecznym i utkam powloke Kodeksu. -Tak jest, panienko. Ide na warte. Pies przeciagnal sie, ziewnal, po czym z szeroko otwartymi slepiami i wywieszonym jezykiem skoczyl na dziob, siadajac w miejscu, w ktore trafialy fale. "Jak on moze siedziec tak prosto i nieruchomo", zastanawiala sie Lirael. Przyszla jej do glowy nieprzyjemna mysl, ze Podle Psisko ma na nogach jakies przyssawki. -Wariactwo. Kompletne wariactwo - powiedzial Mogget na widok przemoczonego psa. Kot wrocil na swoje ulubione miejsce przy maszcie i oddawal sie lizaniu i osuszaniu futerka. - No ale przeciez on zawsze byl stukniety. -Slyszalem! - warknal pies, nie patrzac za siebie. -A jakzeby inaczej? - Mogget westchnal i polizal obroze. Potem spojrzal na Lirael, a w jego oczach zamigotal zlowrogi blysk, kiedy zapytal: - Pewnie nie chcialoby ci sie zdjac mi obrozy, zebym mogl sie porzadnie wysuszyc? Lirael potrzasnela glowa. -Coz, skoro to prostoduszne stworzenie sie nie zgodzilo, to ty odmowisz mi tym bardziej - mruknal Mogget, zwracajac sie do Sama. - Juz zaluje, ze nie zglosilem sie na ochotnika. Nie musialbym sie meczyc na tej ciasnej lupinie. -Do czego sie nie zglosiles? - spytala zaciekawiona Lirael, lecz kot tylko sie usmiechnal. Ten usmiech troche za bardzo przypomina mine drapieznika - pomyslala. Kot przechylil lepek, Ranna zadzwieczal na jego obrozy i zwierze zasnelo, wygrzewajac sie w poludniowym sloncu. -Uwazaj na Moggeta - ostrzegl Sam, gdy Lirael ulegla pokusie, bo podrapac kota po bialym futerku na brzuchu. - W poprzedniej, niespetanej postaci prawie zabil moja matke. I to trzy razy, odkad zostala Abhorsenem. Lirael cofnela reke, a w tym samym momencie Mogget otwarl jedno oko i - niby dla zabawy - machnal lapa uzbrojona w ostre pazury. -Idz spac! - rzucil pies od dzioba, nie patrzac nawet w ich strone. Byl pewien, ze Mogget go poslucha. Kot mrugnal do dziewczyny i przez moment wytrzymal jej spojrzenie. Potem zamknal zielone oko i chyba rzeczywiscie zapadl w sen, z Ranna pobrzekujacym na szyi. -No coz - powiedziala Lirael. - Czas sie zabrac za powloke Kodeksu. -Moge popatrzec, jak to robisz? - zapytal Sam z zapalem. - Czytalem o powlokach Kodeksu, ale myslalem, ze ta sztuka juz dawno zostala zapomniana. Nawet matka nie potrafi ich robic. Jakich ksztaltow uzywasz? -Wydre lodowa, niedzwiedzia brunatnego i sowe smieszke - odpowiedziala Lirael, z ulga przyjmujac fakt, ze Sam stracil romantyczne zainteresowanie jej osoba. - Mozesz sie przygladac, jesli chcesz, ale nie wiem, co uda ci sie zobaczyc. Uzywam bardzo dlugich i skomplikowanych znakow Kodeksu i zaklec laczacych, ktore przez caly czas musze miec w glowie. Nie bede wiec mogla sie do ciebie odzywac ani niczego tlumaczyc. Zejdzie mi z tym pewnie do wieczora. Wtedy musze starannie zlozyc powloke, tak zeby mozna jej bylo pozniej uzyc. -To fascynujace! A probowalas umiescic gotowe zaklecie w jakims przedmiocie? Caly ciag znakow zostaje w nim ukryty gotowy do uzycia w razie potrzeby, mimo ze samo zaklecie nie zostalo jeszcze rzucone. -Nie - odparla Lirael. - Nie wiedzialam, ze to mozliwe. -Jest dosc trudne - przyznal Sam z przejeciem. - Przypomina naprawianie Kamienia Kodeksu. Musisz uzyc odrobiny wlasnej krwi do przygotowania przedmiotu, ktory ma zawierac zaklecie. I powinna to byc krolewska krew, choc krew Abhorsenow lub Clayrow wystarczy. Oczywiscie trzeba byc bardzo ostroznym, bo jesli sie pomylisz... Ale zobaczmy najpierw twoja powloke. Co to bedzie? -Sowa smieszka - odparla Lirael. Miala przeczucie, ze Sam chcialby zadac jej mnostwo pytan. Nie potrzebowala daru Widzenia, zeby to odgadnac. - A to zabierze okolo czterech godzin. I to - dodala - bez zadnych przerw. Rozdzial czterdziesty drugi Poludniowcy i nekromanta Slonce zachodzilo, odbijajac sie czerwona plama w poprzek rzeki. Mimo zaklecia rzuconego wczesniej przez Lirael i Sama, wiatr zmienil kierunek i dmuchal mocno z poludnia. Nawet jednak w tych warunkach Tropiciel posuwal sie calkiem szybko, halsujac pomiedzy wschodnim i zachodnim brzegiem. Tak jak przewidziala Lirael, Sam nie mogl sie powstrzymac od zadawania pytan, ale nawet mimo tylu przerw udalo jej sie wykonac powloke Kodeksu sowy smieszki i zlozyc ja starannie z mysla o wykorzystaniu w przyszlosci. -To bylo fascynujace - stwierdzil Sam. - Chcialbym sie tego nauczyc. -Ksiazke "W powloce lwa" zostawilam w domu, lecz mozesz ja przeczytac, kiedy bedziesz w Lodowcu - odparla Lirael. - Jest wprawdzie wlasnoscia Biblioteki, ale pewnie pozwola ci ja pozyczyc. Sam skinal glowa. Perspektywa odwiedzenia Lodowca wydawala mu sie niezwykle odlegla. Byl to kolejny fragment przyszlosci, ktorego nie potrafil sobie wyobrazic. W tej chwili myslal tylko o dotarciu do bezpiecznego schronienia, do Domu Abhorsenow. -Mozemy podrozowac noca? - zapytal. -Tak, jesli Podle Psisko zgodzi sie trzymac wachte, zeby pomoc Tropicielowi. -Zgadzam sie - oswiadczyl pies, nie zmieniajac pozycji na dziobie lodzi. - Im predzej sie tam znajdziemy, tym lepiej. Czuje w powietrzu obrzydliwa won, a na rzece jest podejrzanie pusto. Sam i Lirael rozejrzeli sie dokola. Byli tak zajeci powloka Kodeksu, ze nie zwrocili uwagi na calkowity brak innych lodzi, choc kilka z nich cumowalo przy wschodnim brzegu. -Od Wysokiego Mostu nikt za nami nie plynal. Minelismy raptem cztery lodzie zblizajace sie z poludnia. Ratterlin jest zwykle bardziej uczeszczany. Cos jest nie w porzadku. -Masz racje - zgodzil sie Sam. - Zawsze widywalem tu mnostwo lodzi. Nawet w zimie. Juz dawno powinnismy byli spotkac barki z drewnem plynace na Polnoc. -Przez caly dzien nie widzialem ani jednej lodzi, co zapewne oznacza, ze zatrzymaly sie gdzies, szukajac schronienia - poinformowal pies. - A wszystkie sa wyciagniete na pomosty albo zacumowane do boi, najdalej jak sie da od stalego ladu. -Nad cala rzeka jest z pewnoscia wiecej Zmarlych albo stworzen Wolnej Magii - stwierdzila Lirael. -Wiedzialem, ze matka i ojciec nie powinni byli jechac - powiedzial Sam. - Gdyby tylko podejrzewali... -I tak by pojechali - przerwal mu Mogget, ziewajac. Przeciagnal sie i skosztowal powietrza delikatnym rozowym jezykiem. - Jak zawsze, niebezpieczenstwo nadchodzi z roznych stron. Czuje, ze podaza takze za nami i niestety pies sie nie myli. Bryza niesie wyrazny odor. Obudzcie mnie, gdyby mialo sie wydarzyc cos nieprzyjemnego. Z tymi slowami kot wrocil na swoje miejsce, zwijajac sie ciasno w klebek. -Ciekawe, co Mogget okreslilby jako "nieprzyjemne" - mruknal Sam nerwowo. Podniosl miecz i wysunal z pochwy, by sprawdzic, czy znaki Kodeksu, ktore tam umiescil, nie zniknely przypadkiem z ostrza. Pies ponownie zaczal weszyc, tymczasem lodz zrobila zwrot na lewa burte. Nozdrza mu zadrgaly i podniosl pysk wyzej, by rozpoznac nasilajaca sie won. -Wolna Magia - oznajmil wreszcie. - Na zachodnim brzegu. -Gdzie dokladnie? - dopytywala sie Lirael, oslaniajac oczy dlonia. Trudno bylo cokolwiek zobaczyc, patrzac pod zachodzace slonce. Dostrzegla tylko geste zarosla wierzby wsrod pustych pol, kilka prowizorycznych pomostow i na wpol zatopione kamienne sciany duzej pulapki na ryby. -Nic nie widze - odparl pies. - Czuje tylko zapach z dolu rzeki. -Ja tez nic nie widze - dodal Sam. - Jesli na samej rzece nie ma Wolnej Magii, mozemy po prostu plynac dalej. -Czuje tez zapach ludzi - ciagnal pies. - Przerazonych ludzi. Sam zamilkl. Lirael spojrzala na niego i zobaczyla, ze przygryza wargi. -Czy to moze byc nekromanta? - zapytala. - Hedge? Pies wykonal gest, jakby wzruszal ramionami. -Z takiej odleglosci nie wyczuje. Won Wolnej Magii jest bardzo silna, wiec moze to nekromanta. A moze Stilken albo Hish. Lirael nerwowo przelknela sline. Potrafilaby unieszkodliwic Stilkena, poniewaz miala do pomocy Nehime, a takze Sama, Podle Psisko i Moggeta. Liczyla jednak, ze nie bedzie to konieczne. -Widze, ze powinienem byl jednak przeczytac te ksiazke - mruknal Sam. Nie wyjasnil, o jaka mu chodzi. Przez chwile siedzieli w milczeniu, podczas gdy Tropiciel zblizal sie do zachodniego brzegu. Slonce szybko znikalo za horyzontem, nad jego linia widniala juz tylko polowa rumianego kregu. Powoli zapadal zmierzch, a na niebie zaczely pojawiac sie gwiazdy. -Mysle, ze powinnismy... powinnismy sie rozejrzec - powiedzial w koncu Sam z widocznym wysilkiem. Przypial miecz do pasa, ale nie podniosl sakwy z dzwonkami. Lirael rzucila na nie okiem i pomyslala, ze chetnie wzielaby pas ze soba. Dzwonki nie nalezaly jednak do niej. To Sam musi zdecydowac, co z nimi zrobic. -Jezeli przycumujemy przy najblizszym pomoscie, to wystarczy? - zapytala. Pies przytakujaco skinal lbem. Tropiciel bez dalszych rozkazow sam skrecil w strone pomostu. -Wstawaj, Mogget! - powiedzial cicho Sam. Wraz z nastaniem nocy na rzece zapanowala cisza i nie chcial, zeby zbyt donosny glos niosl sie po wodzie. Mogget nawet nie drgnal. Sam odezwal sie ponownie i podrapal kota po glowie, ale Mogget wciaz spal. -Obudzi sie w stosownej chwili - powiedzial pies. On tez sciszyl glos. - Przygotujcie sie! Tropiciel sprawnie doplynal do pomostu, tymczasem Lirael zwinela zagiel. Sam wyskoczyl na brzeg z mieczem w dloni, a pies podazyl jego sladem. Po chwili dolaczyla do nich Lirael. Wyciagnieta z pochwy Nehima polyskiwala w jej reku znakami Kodeksu. Pies nie przestawal weszyc i nastawiac uszu. Cala trojka stala w milczeniu, nadsluchujac i czekajac. Nawet glodne mewy umilkly. Poza oddechem podroznikow i szumem rzeki pod pomostem nie bylo slychac zadnego dzwieku. Gdzies w oddali cisze przerwal nagle przeciagly krzyk. Potem, jakby na dany sygnal, zabrzmialy stlumione nawolywania i kolejne okrzyki. W tej wlasnie chwili Lirael i Sam wyczuli smierc. Choc dzialo sie to w znacznej odleglosci od nich, oboje zadrzeli na mysl o umierajacych. Chwile pozniej uslyszeli i poczuli to samo. Wyczuli tez obecnosc czegos innego - sily wladajacej Smiercia. -Nekromanta! - wykrztusil Sam i cofnal sie o krok. -Dzwonki - dodala Lirael, spogladajac na lodz. Mogget juz sie obudzil, a jego zielone slepia swiecily w ciemnosci. Usiadl tuz przy pasie z dzwonkami. -Ida w naszym kierunku - zawiadomil spokojnie pies. Nawolywania i krzyki zblizaly sie, ale Lirael i Sam nie widzieli nic, tylko wierzby porastajace brzeg. Nagle jakies piecdziesiat jardow w dol rzeki z zarosli wynurzyl sie mezczyzna i natychmiast wskoczyl do wody. Znikl pod jej powierzchnia, ale w chwile pozniej wynurzyl glowe nieopodal. Przeplynal kilka metrow, po czym obrocil sie na grzbiet, zbyt znuzony, a moze ranny, by sie poruszac. W pogoni za nim do brzegu rzeki przypelzly czarne, zweglone zwloki. Byl to Zmarly Pomocnik. Na widok uciekajacej ofiary zawyl strasznym, rzezacym glosem. Nastepnie chwiejnym krokiem zawrocil w strone zarosli, bo rwacy nurt rzeki uniemozliwial mu dalszy poscig. -Chodzmy! - powiedziala Lirael, choc wymowienie tych slow przyszlo jej z trudem. Wyciagnela fletnie z kieszeni i ruszyla przed siebie z psem przy nodze. Sam zawahal sie, wpatrzony w ciemnosc. Zza linii drzew dochodzilo coraz wiecej nawolywan i krzykow. Nie mozna bylo zrozumiec slow, ale Sam wiedzial, ze ktos tam straszliwie sie boi i wzywa pomocy. Ponownie rzucil okiem na dzwonki. Mogget spojrzal na niego, nie mrugnawszy okiem. -Na co czekasz? - zapytal kot. - Na moje pozwolenie? Sam potrzasnal glowa. Stal jak sparalizowany, nie mogl siegnac po dzwonki ani podazyc za Lirael, ktora razem z psem znajdowala sie juz prawie na koncu pomostu. Wyczuwal obecnosc Zmarlych w odleglosci najwyzej stu jardow i wiedzial, ze jest z nimi nekromanta. Musial cos zrobic, aby sobie udowodnic, ze nie jest tchorzem. -Niepotrzebne mi dzwonki! - krzyknal i pobiegl w dol pomostu, a podkute buty zastukaly glucho na drewnianych deskach. Wyminal zdziwiona Lirael i psa, po czym wskoczyl w przesmyk w zaroslach. W kilka sekund zostawil wierzby za soba i znalazl sie na oswietlonej blaskiem ksiezyca polanie. Jeden ze Zmarlych Pomocnikow rzucil sie w jego kierunku. Sam jednym plynnym ruchem podcial mu nogi, kopniakiem odepchnal cialo i oddalil sie biegiem, nim Pomocnik zdazyl sie podniesc. Musi zabic nekromante, zanim ten wciagnie go do Smierci. Musi go zabic najszybciej, jak to mozliwe. W miejsce strachu poczul przyplyw wscieklosci. Krzyknal donosnie i przyspieszyl kroku. Lirael z psem wynurzyli sie z zarosli w momencie, gdy Sam ruszyl przed siebie. Przewrocony przez niego Pomocnik poczolgal sie w ich strone, ale Lirael trzymala fletnie przy ustach. Wybrala Saraneth i rozlegl sie silny, czysty dzwiek. Jej rozkazujacy ton zatrzymal Pomocnika. W tym samym momencie dziewczyna gwizdnela w Kibetha. Na dzwiek trylu tanecznych nutek zwloki przekoziolkowaly w tyl, a zamieszkujacy je duch powrocil do Smierci. -Juz po nim - stwierdzil pies, rzucajac sie naprzod. Lirael podazyla za nim, zachowujac jednak wiecej rozwagi niz Sam. Resztki dnia wciaz pozwalaly dostrzec trzydziestu lub czterdziestu Zmarlych Pomocnikow, otaczajacych grupe mezczyzn, kobiet i dzieci, ktorzy najwyrazniej probowali schronic sie w rzece, ale nie zdolali tego dokonac. Teraz uformowali krag, w ostatnim odruchu obronnym oslaniajac dzieci stojace w srodku. Lirael wyczuwala Pomocnikow Smierci... i cos jeszcze. Cos dziwnego i duzo potezniejszego. Dopiero gdy ujrzala, jak Sam mija Pomocnikow i wykrzykuje swe wyzwanie, pojela, ze jest tam nekromanta. Ludzie krzyczeli, jeczeli i plakali. Pomocnicy skrzeczeli w odpowiedzi, powalajac ofiary na ziemie, by podciac im gardla lub rozerwac na kawalki. Ludzie probowali sie bronic za pomoca kijow i zaostrzonych galezi, ale nie potrafili ich skutecznie uzyc, poza tym nie mieli szans wobec przygniatajacej przewagi wroga. Lirael ujrzala, ze nekromanta odwraca sie w kierunku Sama. Uniosl dlonie i goraca, metaliczna won Wolnej Magii wypelnila powietrze. Chwile pozniej wystrzelila bialoblekitna iskra, ktora pomknela w strone nacierajacego. W tym samym momencie Pomocnicy Smierci rykneli triumfalnie, poniewaz udalo im sie zlamac szyk obronny mezczyzn i kobiet i wedrzec do wewnetrznego kregu dzieci. Lirael puscila sie biegiem w ich kierunku. Miala poczucie, ze sie spoznila. Sam zobaczyl, jak nekromanta unosi rece, i dostrzegl brazowa maske na jego twarzy. Szybko uskoczyl w bok, ale jego umysl pracowal na najwyzszych obrotach. Maska z brazu! A zatem to nie byl Hedge, tylko Chlorr w Masce, istota, z ktora jego matka walczyla wiele lat temu! Piorun przelecial kolo niego ze swistem, chybiajac ledwie o kilka cali. Sam poczul zar niesiony przez blyskawice, a trawa za jego plecami stanela w ogniu. Zwolnil i siegnal do Kodeksu po cztery znaki. Blyskawicznie nakreslil je palcami w powietrzu i w jego dloni zmaterializowalo sie trojkatne srebrne ostrze. Rzucil je przed siebie, nim jeszcze bylo w pelni gotowe. Ostrze zawirowalo i przeszylo powietrze. Chlorr z latwoscia uskoczyla przed nim, ale wirujaca bron zawrocila kilka jardow za nia i ponownie pomknela w jej strone. Sam rzucil sie naprzod, widzac, ze ostrze trafilo nekromantke w ramie. Byl przekonany, ze taki cios powinien przynajmniej odciac jej konczyne, ale zobaczyl tylko blysk zlotego plomienia, fontanne bialych iskier i tlacy sie rekaw. -Ty glupcze - powiedziala Chlorr, wznoszac miecz. Jej glos pelzl po skorze Sama niczym tysiace malenkich robakow, a oddech niosl odor smierci i Wolnej Magii. - Nie masz dzwonkow. W tym momencie Sam zdal sobie sprawe, ze Chlorr takze nie miala dzwonkow, a oczy przysloniete maska nie naleza do czlowieka. Widnialy tam tylko dwa plomienie, a z ust unosil sie bialy dym. Chlorr nie byla juz nekromantka tylko jedna z Istot Wiekszej Smierci. Sabriel pokonala ja i zabila. A jednak ktos przywrocil Chlorr do zycia. -Uciekajcie! - krzyknela Lirael - Uciekajcie! Stala miedzy ostatnimi czterema ocalonymi i kilkoma Pomocnikami, ktorzy oparli sie dzwiekom piszczalek. Dziewczyna dmuchala w Saranetha, az posiniala na twarzy, wrogow bylo jednak zbyt wielu, wiec fletnia juz nie wystarczala. Nie dzialala tez wcale na pozostalych Pomocnikow. Co gorsza, dzieci nie chcialy uciekac. Byly zbyt przerazone, niezdolne do ruchu i nie rozumialy zupelnie polecen wykrzykiwanych przez Lirael. Jeden z Pomocnikow skoczyl do przodu, wiec Lirael rzucila sie na niego. Pies zaatakowal innego i powalil go na ziemie. Ale trzeciemu, niskiemu, szybkiemu stworzeniu z rozbudowanymi szczekami, udalo sie ich minac i schwytac malego chlopczyka, ktory nie przestawal krzyczec. Jeden ruch szczek i krzyk natychmiast ustal. Lkajac z wscieklosci i obrzydzenia, Lirael obrocila sie i odciela Pomocnikowi glowe jednym ciosem Nehimy, polyskujacej deszczem srebrnych iskier. Zmarly funkcjonowal jednak nadal, poniewaz zamieszkujacy go duch nie odniosl zadnych obrazen. Lirael ciela raz za razem, ale jego palce nadal zaciskaly sie na ofierze, zeby zas wciaz miazdzyly glowke dziecka. Sam odbil nastepny cios zadany mu przez cos, co kiedys bylo Chlorr. Dysponowala niewiarygodna sila i chlopak byl bliski wypuszczenia miecza z dloni. Czul, ze reka i nadgarstek zupelnie mu juz zdretwialy, a znaki Kodeksu, ktore tak pracowicie ulozyl w zaklecie, by stworzyc ostrze, powoli ulegaly mocy Chlorr. Kiedy znikna, ostrze peknie... Cofnal sie chwiejnym krokiem i szybko potoczyl wzrokiem po pobojowisku. W oddali dostrzegl Lirael i Podle Psisko walczacych z kilkoma Pomocnikami. Wczesniej uslyszal brzmienie fletni, glosy Saranetha i Kibetha. Nie przypominaly one innych znanych mu dzwiekow. Zdolaly odeslac wiekszosc duchow, ktore ozywialy Zmarlych, z powrotem do Smierci, ale nie mialy zadnego wplywu na Chlorr. Nekromantka zaatakowala go ponownie ze zlowieszczym sykiem. Sam uchylil sie przed ciosem. Rozpaczliwie zastanawial sie, co powinien zrobic. Musialo przeciez istniec jakies zaklecie, ktore zatrzymaloby ja chociaz na chwilke, dajac mu czas na ucieczke... Lirael i pies wspolnie powalili ostatniego Pomocnika na ziemie. Pies szczeknal mu prosto w twarz, a Zmarly natychmiast oslabl, duch go opuscil, pozostawiajac jedynie upiornie zmasakrowane zwloki. -Dziekuje - powiedziala Lirael, dyszac ciezko. Popatrzyla dokola na groteskowo powyginane zwloki Pomocnikow i zalosne ciala ich ofiar. Zywila rozpaczliwa nadzieje, ze ujrzy bodaj jedno z dzieci, ale oprocz niej i psa nikt nie zostal zywy. Wszedzie tylko ciala rozrzucone na przesiaknietej krwia ziemi. Szczatki Zmarlych Pomocnikow tuz obok zamordowanych ludzi. Lirael zamknela oczy. Czula tylko Smierc. Nie przezyl nikt. Szarpnely nia mdlosci, ale kiedy pochylila sie do przodu, by zwymiotowac, uslyszala krzyk Sama. Wyprostowala sie natychmiast, otwarla oczy i rozejrzala wokol. Nie mogla go dostrzec, ale gdzies w oddali zauwazyla blysk zlotego ognia i fontanny bialych iskier. Wygladalo to jak pokaz sztucznych ogni, ale Lirael domyslila sie, co to oznacza. Nie od razu jednak zrozumiala, co wykrzykuje Sam. Kiedy slowa dotarly wreszcie do jej otepialego, oszolomionego umyslu, mdlosci ustaly. Przeskoczyla ciala Zmarlych Pomocnikow i ich ofiar i rzucila sie do biegu. Sam krzyczal: -Pomocy! Lirael! Psie! Mogget! Niech mi ktos pomoze! Miecz Sama roztrzaskal sie podczas wymiany ciosow. Pekl tuz przy rekojesci i w jego dloni zostala tylko bezuzyteczna czesc pozbawiona jakiejkolwiek magii. Chlorr zasmiala sie. Byl to dziwny, daleki smiech, rozbrzmiewajacy zza maski niczym echo w pustej sali. W miare jak nekromantka zblizala sie do Sama, jej mroczna postac pod przegnilym, podartym futrem nabierala coraz wiekszych rozmiarow. Gorowala teraz nad nim, a z jej ust unosil sie bialy dym. Uniosla miecz. Po ostrzu splynal czerwony plomien, a na trawe spadly rozzarzone krople ognia. Sam rzucil rekojesc prosto w jej twarz i odskoczyl, z okrzykiem: -Pomocy! Lirael! Psie! Miecz opadl. Chlorr skoczyla naprzod, szybciej i dalej, niz Sam mogl przypuscic. Ostrze swisnelo mu tuz przy nosie. Przerazony, krzyknal ponownie: -Mogget! Pomocy! Niech mi ktos pomoze! Lirael zobaczyla, jak ognisty miecz nekromantki zadaje cios Samowi, ktory pada na ziemie. Potem widok przyslonil czerwony ogien. -Sam! - krzyknela. W tym samym momencie pies rzucil sie poteznym skokiem w tamta strone. Przez jedna, pelna strachu sekunde Lirael wydawalo sie, ze Sam zostal zabity. Potem ujrzala, jak przewraca sie na bok, najwyrazniej nietkniety. Nekromantka ponownie uniosla miecz. Lirael pedzila naprzod z wysilkiem rozsadzajacym pluca. Chciala zdazyc na czas i pomoc, ale nie mogla. Od miejsca walki dzielilo ja wciaz jakies czterdziesci czy piecdziesiat jardow i nie potrafila przypomniec sobie zadnego zaklecia, ktore zdolaloby pokonac te odleglosc i odwrocic uwage wroga. -Gin! - wyszeptala Chlorr, unoszac obosieczny miecz nad glowa, z ostrzem wycelowanym prosto w dol. Sam spojrzal na ostrze i zrozumial, ze tym razem nie uda mu sie uchronic przed ciosem. Chlorr byla zbyt szybka i silna. Podniosl dlon w obronnym gescie i sprobowal wymowic znak Kodeksu, lecz jedyny, jaki przychodzil mu na mysl, byl kompletnie bezuzytecznym zakleciem uzywanym do robienia zabawek. Ostrze opadlo. Sam krzyknal. Pies zaszczekal. W tym szczeknieciu byla Magia Kodeksu. Uderzyla ona Chlorr w momencie, gdy ta atakowala Sama. Ramiona nekromantki zalsnily zlotym blaskiem i zaskwierczaly. Z tysiaca malenkich otworow uniosl sie bialy dym. Cios, ktory mial przeszyc Sama, zboczyl i ostrze wbilo sie gleboko w ziemie, tak blisko chlopca, ze ogien oparzyl mu biodro. Cala nadprzyrodzona moc Chlorr skupila sie w tym ciosie. Teraz nekromantka miotala sie, probujac uwolnic miecz. Psisko zblizylo sie do niej, warczac. Uroslo nagle do rozmiarow pustynnego lwa, z poteznymi klami i pazurami. Jego obroza migotala zlotym plomieniem, a wypisane na niej znaki Kodeksu wirowaly i laczyly sie w dzikim tancu. Zmarla istota puscila miecz i cofnela sie. Widzac jej ucieczke, Sam z wysilkiem podniosl sie z ziemi. Zacisnal piesci i sprobowal sie uspokoic, by rzucic zaklecie. Lirael dotarla na miejsce chwile pozniej. Brakowalo jej tchu. Dyszac ciezko, zwolnila i stanela za psem. Chlorr uniosla jedna bezcielesna piesc. Jej paznokcie wydluzyly sie niby waskie ostrza ciemnosci. Nadal spowijal ja bialy dym, ale otwory w ramionach znikly. Zrobila krok naprzod, a Podle Psisko szczeknelo ponownie. Tym razem w szczeknieciu byla Wolna Magia, wzmocniona zakleciami Kodeksu. Obroza psa zalsnila jeszcze jasniej. Sam i Lirael musieli przymknac oczy. Chlorr wzdrygnela sie i uniosla dlonie, by zaslonic twarz. Zza maski wydobylo sie wiecej bialego dymu, a cialo nekromantki zaczelo zmieniac postac pod futrem. Chlorr zapadala sie w siebie, a jej odzienie, zmiete, osuwalo sie powoli na ziemie, w miare jak opuszczalo je widmowe cialo. -Przeklinam was! - krzyknela przenikliwym glosem. Futro opadlo, a na nim wyladowala brazowa maska. Cien Chlorr, ciemny i gesty jak atrament, odplynal w dal z zawrotna predkoscia. Lirael podazyla za nim, ale pies ja powstrzymal. -Nie - powiedzial. - Daj mu odejsc. Udalo mi sie wygnac ducha z postaci, ale jest zbyt potezny, bym mogl go zniszczyc albo odeslac z powrotem do Smierci. -To byla Chlorr - rzekl pobladly Sam. Caly jeszcze drzal. - Chlorr w Masce, nekromantka, z ktora moja matka walczyla wiele lat temu. -Teraz jest jedna z Istot Wiekszej Smierci - dodal Mogget. - Gdzies zza Siodmej lub Osmej Bramy. Zdumiony Sam az podskoczyl w miejscu. Kiedy spojrzal w dol, Mogget siedzial sobie spokojnie kolo miecza Chlorr, jak gdyby tkwil tam przez caly czas. -Gdzies ty byl? - zapytal Sam. -Orientowalem sie w sytuacji - wyjasnil Mogget. - Chlorr uciekla, ale jeszcze wroci. O niecale dwie mile na zachod sa Zmarli Pomocnicy, przynajmniej setka. Dowodza nimi Pomocnicy Cienia. -Setka! - wykrzyknal Sam, a Lirael powtorzyla: -Pomocnicy Cienia! -Wracajmy lepiej do lodzi - powiedzial Sam. Rzucil okiem na wbity w ziemie miecz Chlorr. Nie biegly juz po nim plomienie, ale stal byla czarna jak mahon i opatrzona dziwnymi runami, ktore wily sie i skrecaly, przyprawiajac go o mdlosci. -Powinnismy to zniszczyc - stwierdzil Sam. Krecilo mu sie w glowie i z trudem zbieral mysli. - Ale nie wiem, jak to zrobic. -A co z tymi ludzmi? - zapytala Lirael. Nie potrafila nazwac ich "cialami". Wciaz nie wierzyla, ze wszyscy sa martwi. To wydarzylo sie tak szybko, w ciagu zaledwie kilku minut. Sam potoczyl wzrokiem po polu. Na niebie lsnilo teraz wiecej gwiazd i pojawil sie cienki sierp ksiezyca. W tym chlodnym swietle chlopak zauwazyl, ze wielu pomordowanych ma na sobie niebieskie kapelusze i chusty. Jeden ze Zmarlych pokonanych przez Lirael za pomoca fletni sciskal w szponach kawalek niebieskiej tkaniny. -To Poludniowcy - stwierdzil zaskoczony. Podszedl do cial, zeby przyjrzec sie im z bliska. Zwloki lezace najblizej nalezaly do jasnowlosego chlopca, ktory mogl miec najwyzej szesnascie lat. W oczach Sama, zamiast strachu, pojawilo sie zdziwienie. -Uchodzcy z Poludnia. Chyba probowali uciec. -Skad? - zapytala Lirael. Nim ktokolwiek zdazyl udzielic jej odpowiedzi, w oddali rozleglo sie wycie Zmarlego. Chwile pozniej przylaczylo sie do niego wiele podobnych upiornych glosow. -Chlorr spotkala juz innych Pomocnikow - powiedzial Mogget naglaco. - Musimy uciekac! Kot szybkimi susami ruszyl w strone rzeki. Sam chcial podazyc jego sladem, ale Lirael chwycila go za reke. -Nie mozemy tak po prostu stad odejsc! - zaprotestowala. - Jesli ich tu zostawimy, Zmarli uzyja cial do... -Nie mozemy tu zostac! - sprzeciwil sie Sam. - Slyszalas, co powiedzial Mogget. Zmarlych jest zbyt wielu, a poza tym wroci z nimi Chlorr! -Musimy cos zrobic! - powiedziala Lirael. Spojrzala na psa. Na pewno jej pomoze! Nad cialami trzeba odprawic obrzedy oczyszczajace albo rzucic zaklecie, ktore ochroni je przed duchami przywolanymi ze Smierci. Jednak pies potrzasnal lbem. -Nie ma czasu - powiedzial ze smutkiem. -Sam przyniesie dzwonki - nalegala Lirael. - Moglibysmy... Pies szturchnal Lirael w okolicach kolana, zmuszajac ja do odwrotu. Ruszyla z miejsca. W jej oczach wzbieraly lzy. Sam i Mogget szli na przedzie, kierujac sie ku zaroslom. -Szybciej! - przynaglal pies nerwowo, co chwile rzucajac spojrzenie za siebie. Slyszal wyraznie grzechot kosci i wyczuwal odor gnijacych cial. Zmarli byli coraz blizej. Lirael przyspieszyla kroku. Gdyby tylko potrafila biec szybciej albo umiala lepiej uzywac fletni! Moglaby wtedy uratowac bodaj jednego z uchodzcow. Jednemu udalo sie przeciez uciec! -Jest jeszcze jeden czlowiek! - wykrzyknela, zrywajac sie do biegu. - Wskoczyl wczesniej do rzeki! Musimy go uratowac! Rozdzial czterdziesty trzeci Pozegnanie z Tropicielem Nawet za pomoca doskonalego wechu Podlego Psiska i niezrownanego wzroku Moggeta znalezienie Poludniowca, ktoremu udalo sie schronic w rzece, zajelo im blisko godzine. Mezczyzna unosil sie na plecach, lecz glowa ledwo wystawala mu z wody, a on sam wygladal, jakby nie oddychal. Dopiero kiedy Sam i Lirael przyciagneli go do lodzi, otwarl oczy i jeknal z bolu. -Nie, nie - wyszeptal. - Nie. -Trzymaj go - szepnela Lirael do Sama. Szybko siegnela do Kodeksu i wydobyla z niego kilka znakow uzdrawiajacych. Wymowila ich nazwy i zamknela w dloni. Zalsnily tam, cieple i krzepiace, podczas gdy dziewczyna szukala ran, na ktorych moglaby je umiescic. Kiedy zaklecie zaczelo dzialac, mozna juz bylo wyciagnac zbiega z wody. Na szyi rannego widac bylo duza ciemna plame zaschnietej krwi. Lirael siegnela reka w jej strone, ale mezczyzna krzyknal glosno, probujac oswobodzic sie z uscisku Sama. -Nie! To zlo! Zdumiona Lirael cofnela dlon. Bylo przeciez oczywiste, ze chce uzyc Magii Kodeksu. Zlote swiatlo lsnilo czysta poswiata i nie czuc bylo odoru Wolnej Magii. -To Poludniowiec - szepnal Sam. - Oni nie wierza w magie, nawet w przesady popularne w Ancelstierre, nie mowiac juz o Magii Kodeksu. Po przekroczeniu Muru musieli byc przerazeni. -Ziemia za Murem - zaszlochal mezczyzna. - Obiecal nam ziemie za Murem. Mielismy zbudowac farmy, znalezc wlasne miejsce... Lirael ponownie sprobowala uzyc zaklecia, lecz mezczyzna krzyczal przerazliwie i wyrywal sie Samowi. Wywolane tym fale kilkakrotnie zalaly mu glowe, w koncu Lirael musiala cofnac reke i pozwolic zakleciu odplynac w mrok nocy. -On umiera - powiedzial Sam. Czul, ze zycie mezczyzny ustepuje miejsca chlodnemu dotykowi Smierci. -Co mozemy zrobic? - zapytala Lirael. - Jak mu... -Zmarli - rzezil mezczyzna. - Tam, przy dole w ziemi. Wszyscy byli martwi, ale nie przestawali pracowac. A potem ta trucizna... mowilem Hralowi i Mortinowi, zeby nie pili... cztery rodziny... -Juz dobrze - uspokoil go Sam. Jego glos byl kojacy, ale lamal sie. - Oni... oni uciekli. -Uciekalismy, a Zmarli nas scigali - szepnal Poludniowiec. Oczy mu lsnily, jakby widzial cos innego niz Sam i Lirael. - Bieglismy dniem i noca. Oni nie lubia slonca. Torbel skrecil noge, a ja nie moglem... nie moglem go uniesc. Lirael pochylila sie i pogladzila go po glowie. Mezczyzna drgnal, ale uspokoil sie, widzac, ze w jej dloniach nie ma zadnej dziwnej poswiaty. -Farmer powiedzial, zebysmy biegli w strone rzeki - ciagnal umierajacy. - Do rzeki. -Udalo ci sie - powiedzial Sam. - To jest rzeka. Zmarli nie moga przejsc przez plynaca wode. -Aha - westchnal mezczyzna i zamknal oczy, odplywajac inna rzeka, ktora miala go uniesc az do Dziewiatej Bramy i rozposcierajacej sie za nia krainy. Sam powoli zwolnil uscisk. Lirael podniosla dlon. Woda zamknela sie nad twarza mezczyzny i Tropiciel poplynal dalej. -Nie udalo nam sie uratowac nikogo - szepnela Lirael. - Ani jednej osoby. Sam nie odpowiedzial. Siedzial obok, wpatrujac sie w rozswietlona blaskiem ksiezyca rzeke. -Chodz tu, Lirael - odezwal sie lagodnie pies, trwajacy na posterunku przy dziobie. - Pomozesz mi na wachcie. Dziewczyna skinela glowa, probujac powstrzymac sie od placzu. Wargi wciaz jej drzaly. Obeszla lawki, siadla kolo psa i przytulila sie do niego ze wszystkich sil. Poddal sie temu bez slowa, nie zwracajac uwagi na lzy kapiace na siersc. Dopiero po dluzszej chwili Lirael zesliznela sie nizej. Zmogl ja sen, ten szczegolny rodzaj snu, ktory przychodzi tylko po bitwie, gdy wyczerpia sie juz wszystkie sily. Pies przesunal sie troche, robiac dla niej miejsce, i obrocil leb calkowicie do tylu, zeby spojrzec za siebie. Zaden zwykly pies nie mogl wykonac takiego ruchu. Sam takze juz spal, znalazlszy wygodne miejsce na rufie, a rumpel poruszal sie lekko nad jego glowa. Mogget lezal jak zwykle przy maszcie i wygladal na uspionego. Jednak kiedy pies odwrocil sie, kot otwarl jedno zielone oko i przemowil: -Juz to kiedys widzialem. Na jednej z Istot Wiekszej Smierci - Chlorr. -Tak - powiedzial pies zatroskanym glosem. - Mam nadzieje, ze bedziesz pamietal, komu teraz sluzysz. Mogget nie odpowiedzial. Zamknal powoli oko, a na jego pyszczku pojawil sie tajemniczy usmieszek. Przez cala noc pies siedzial na dziobie, a Lirael rzucala sie w niespokojnym snie. Wczesnym rankiem w ciszy mineli Qyrre. Choc wlasnie tam zmierzal poczatkowo Tropiciel, bialy zagiel trzymal sie glownego nurtu rzeki. Lirael przestraszyla sie, obudzona szumem wodospadu. Z tej odleglosci brzmial on jak brzeczenie chmary owadow i dopiero po chwili zorientowala sie, skad pochodzi. Mysl o wodospadzie zaniepokoila ja, ale szybko zauwazyla, ze Tropiciel nie posuwa sie naprzod zbyt szybko. Plynal znacznie wolniej niz galezie drzew, liscie i inne rzeczy unoszone nurtem rzeki po obu stronach lodzi. -Jestesmy juz w kanale i zblizamy sie do Domu Abhorsenow - wyjasnil pies. Lirael przetarla zaspane oczy i przeciagnela sie, z mizernym skutkiem probujac ulzyc bolowi zdretwialego ciala. Tragiczne wydarzenia, ktorych swiadkiem byla zeszlej nocy, wydawaly sie bardzo odlegle. Lirael wiedziala jednak, ze nie sa snem. Pamietala twarz ostatniego Poludniowca i wyraz ulgi w jego oczach, gdy wreszcie zrozumial, ze uciekl Zmarlym. Ten obraz mial jej towarzyszyc juz zawsze. Przeciagajac sie, zobaczyla krople wody rozbryzgiwane przez Ratterlina nad Dlugimi Urwiskami. Rzeka zdawala sie znikac w wielkiej chmurze okrywajacej potezna biala falista koldra urwisko i rozciagajaca sie za nim okolice. Nagle mgla rozstapila sie na mgnienie oka i Lirael ujrzala jasna wieze zwienczona stozkowatym dachem, a od jego czerwonych dachowek odbijaly sie promienie slonca. Wszystko to wygladalo jak zludzenie migoczace wsrod chmur, ale wiedziala, ze oto wreszcie przybyla do Domu Abhorsenow. Podplynawszy blizej, zauwazyla wiecej dachow pokrytych czerwona dachowka. Oprocz wiezy musialy wiec istniec jeszcze inne budynki. Nie mogla jednak dostrzec nic wiecej, poniewaz cala wyspe, na ktorej stal Dom, otaczal bialy kamienny mur, wysoki na jakies czterdziesci stop. Sam podszedl do niej i stanal obok, patrzac przed siebie. Na mocy niepisanego porozumienia nie rozmawiali o tym, co sie stalo, ale milczenie stawalo sie trudne do wytrzymania. Zmeczony tym Sam wzial na siebie role przewodnika. -Stad tego nie widac, ale wyspa jest troche wieksza od boiska do pilki noznej. Aha, pilka nozna to taka gra, ktorej nauczylem sie w szkole w Ancelstierre. W kazdym razie wyspa ma okolo trzystu jardow dlugosci i stu szerokosci. Oprocz Domu jest ogrod i sad - tam na prawo widac ptaki na drzewach brzoskwiniowych. Niestety, za wczesnie jeszcze na owoce. Brzoskwinie sa tu fantastyczne, Kodeks jeden wie, dlaczego. Dom jest oczywiscie znacznie mniejszy od Palacu, ale wiekszy niz mogloby sie wydawac na pierwszy rzut oka, i calkiem sporo sie w nim miesci. Wyda ci sie chyba zupelnie inny niz Lodowiec. -Juz mi sie tu podoba - rzekla Lirael z usmiechem, nadal wpatrujac sie przed siebie. Miedzy chmurami zalsnila delikatnie tecza - kolorowy luk spinajacy bialy mur z Domem. -No i dobrze - mruknal Mogget, pojawiajac sie nagle przy lokciu Lirael. - Ale musze cie ostrzec w sprawie jedzenia. -Jedzenia? - spytal pies, oblizujac wargi. - A co z nim nie tak? -Nic - odparl Sam stanowczo. - Poslancy Kodeksu swietnie gotuja. -To u was gotuja poslancy? - zapytala Lirael, zafrapowana roznica miedzy zyciem Abhorsenow i Clayrow. - W Lodowcu wiekszosc prac wykonujemy same. Wszystkie na zmiane, szczegolnie gdy chodzi o gotowanie, choc niektore z nas specjalizuja sie w jednej dziedzinie. -Tutaj nie przyplywa nikt oprocz rodziny - wyjasnil Sam. - To znaczy, oprocz ludzi, w ktorych zylach plynie Krew Abhorsenow, takich jak Clayry. I nie trzeba tu nic robic, poniewaz jest wielu sluzacych, zawsze chetnych do pracy. Musi im sie strasznie nudzic, kiedy nie ma zadnych gosci. Kazdy Abhorsen tworzy nowych, wiec ciagle sie mnoza. Niektorzy maja po kilkaset lat. -Raczej kilka tysiecy - poprawil go Mogget. - A wiekszosc z nich i tak juz zniedolezniala. -Gdzie przycumujemy? - zapytala Lirael, nie zwracajac uwagi na slowa kota. Dotad nie zauwazyla zadnej bramy ani przystani. -Przy zachodnim brzegu - powiedzial Sam, podnoszac glos, zeby przekrzyczec narastajacy szum wodospadu. Oplyniemy wyspe i zatrzymamy sie tuz przed wodospadem. Jest tam pomost i kamienne stopnie wiodace do Domu przez Zachodni tunel. Spojrz, widac juz wejscie do niego, tam, na brzegu. Wskazal palcem na waski stopien wykuty w polowie zachodniego nabrzeza - szarego, kamiennego zbocza, wysokiego prawie jak sam Dom. Jesli byl tam jakis tunel, to Lirael nie mogla go dojrzec przez mgle. Wygladalo na to, ze lezy niebezpiecznie blisko wodospadu. -Chcesz mi powiedziec, ze stopnie sa wlasnie tam? - krzyknela Lirael, wskazujac w strone przesmyku, ktorym przetaczal sie gleboki i rwacy nurt rzeki, szeroki na przynajmniej dwiescie jardow. Nie chciala nawet zgadywac, jak szybko plyna spienione fale. Co gorsza, Sam poinformowal ja, ze wodospad ma ponad tysiac stop wysokosci. Gdyby ten nurt porwal ich z kanalu, Tropiciel przewrocilby sie w mgnieniu oka. -Po obu stronach! - odkrzyknal Sam. - Prowadza do brzegow rzeki, a tam zaczynaja sie tunele wiodace w glab urwiska. Mozna tez plynac wzdluz brzegow rzeki i wyladowac na plaskowyzu. Lirael skinela glowa i przelknela sline, wypatrujac kamiennych stopni laczacych Dom z zachodnim brzegiem, ale nie mogla ich dostrzec zza spienionych bryzgow wody. Miala nadzieje, ze nie bedzie musiala z nich korzystac, i przypomniala sobie o powloce Kodeksu bezpiecznie zapakowanej do torby razem z "Ksiega pamieci i zapomnienia". W kazdej chwili mogla ja przeciez zalozyc i przeleciec nad rzeka, pohukujac przez cala droge. Kilka minut pozniej Tropiciel doplynal do bialych murow. Lirael spojrzala na nie, kreslac w myslach linie miedzy szczytem masztu a gorna krawedzia muru. Z bliska mury wydawaly sie jeszcze wyzsze. Pokrywaly je charakterystyczne slady, ktorych nie zdolala zakryc nawet swieza farba. Byly to plamy pozostawione w przeszlosci przez powodz siegajaca niemal samego szczytu obwarowan. Wkrotce potem znalezli sie przy drewnianym pomoscie. Tropiciel odbil sie lekko od zawieszonych tam brezentowych ochraniaczy, ale huk wodospadu zagluszyl wszelkie odglosy. Sam i Lirael czym predzej wyladowali cala zawartosc lodzi. Porozumiewali sie na migi. Wodospad szumial tak glosno, ze tlumil nawet krzyki, chyba ze - jak zademonstrowal Sam - krzyczalo sie drugiej osobie prosto do ucha, a to bylo dosc bolesne. Kiedy na pomoscie zlozono juz wszystkie bagaze, Mogget umoscil sie wygodnie na ich stercie, pies z zadowoleniem zajal sie chwytaniem w pysk kropelek wody, a Lirael ucalowala policzek rzezby na dziobie Tropiciela i odepchnela lodz od pomostu. Miala wrazenie, ze rzezba mrugnela do niej porozumiewawczo, jej usta zas ulozyly sie w usmiech. -Dziekuje - wyszeptala. Sam, stojacy kolo niej, sklonil sie z szacunkiem. Tropiciel w odpowiedzi zalopotal zaglem, po czym zawrocil i ruszyl w gore rzeki. Sam odprowadzil go uwaznym spojrzeniem. Zauwazyl, ze nurt w kanale zmienil bieg i teraz plynal na polnoc, pod prad. Po raz kolejny zaczal sie zastanawiac, jak to sie stalo, i zapragnal przyjrzec sie Kamieniom Kodeksu lezacym gleboko na dnie rzeki. Gdyby tak Lirael nauczyla go tkac powloke lodowej wydry... Lekkie szturchniecie w ramie przerwalo te rozwazania. Sam zabral swoje sakwy i miecz, potem poprowadzil wedrowcow do bramy i otworzyl ja. Gdy tylko przekroczyli wrota, huk wodospadu prawie calkowicie umilkl i Lirael musiala wytezyc sluch, zeby uslyszec chocby szum wody. Zamiast niego jej uszu dobiegal spiew ptakow w galeziach drzew i brzeczenie pszczol lecacych w kierunku pakow brzoskwini. Opadla tez mgla wokol Domu Abhorsenow i dziewczyna znalazla sie nagle w cieplym blasku slonca, ktory szybko osuszyl jej mokra twarz i odzienie. Przed nimi biegla sciezka wylozona czerwona cegla. Wzdluz niej ciagnal sie trawnik i pas zywoplotu, z ktorego wyrastaly dziwne zolte kwiaty o podluznym ksztalcie. Sciezka wiodla do frontowych drzwi Domu, pomalowanego na pogodny blekitny kolor, odcinajacy sie od bialych scian otaczajacego muru. Sam Dom wydawal sie zupelnie zwyczajny. Nie liczac wiezy, byl to w zasadzie jeden spory, trzy - lub czteropietrowy budynek. Musial tez miec wewnetrzny dziedziniec, poniewaz Lirael zauwazyla wlatujace i wylatujace z niego ptaki. Wiele duzych okien dawalo wrazenie bezpieczenstwa i goscinnosci. Wygladalo na to, ze Dom Abhorsenow nie zostal pomyslany jako warownia i chronily go inne sily. Lirael uniosla rece do slonca i wciagnela do pluc swieze powietrze przesycone zapachem z ogrodu: wonia kwiatow, zyznej ziemi i zielonych roslin. Nagle poczula sie spokojna, jak gdyby wrocila do domu, chociaz otoczenie nie przypominalo bynajmniej zamknietych tuneli i komnat Lodowca. Nawet tamtejsze ogrody, urzadzone w ogromnych salach o pomalowanych sufitach i oswietlone znakami Kodeksu, nie mogly sie rownac z bezmiarem blekitnego nieba i prawdziwym blaskiem slonca. Powoli wypuscila powietrze z pluc i juz miala opuscic ramiona, kiedy ujrzala wysoko nad soba malenki punkcik. Chwile pozniej dolaczyla do niego ciemna chmura zlozona z wielu nieco wiekszych punktow. Dopiero po kilku sekundach dziewczyna zorientowala sie, ze ten punkcik to ptak pikujacy prosto w ich kierunku, a ciemna chmura to cale ich stado, a przynajmniej stworzen poruszajacych sie jak ptaki. W tej samej chwili odezwal sie w niej ten szczegolny zmysl wyczuwajacy smierc, a Sam krzyknal: -Krwawe Kruki! Scigaja jastrzebia-poslanca! -Tak naprawde, to czekaja na niego ponizej - sprostowal pies, siedzacy obok z odchylonym lbem. - A jastrzab probuje sie przez nie przebic! Przez moment przypatrywali sie z niepokojem, jak jastrzab opada, probujac ominac Krwawe Kruki. Bylo ich jednak mnostwo, cale setki rozproszone na duzej przestrzeni, wiec musial przedzierac sie przez najmniej liczne skupiska. Wybral juz droge, a teraz zlozyl skrzydla, spadajac jeszcze szybciej, niczym kamien rzucony z nieba. -Jesli uda mu sie przebic, nie odwaza sie go scigac - zawyrokowal Sam. - Jest zbyt blisko rzeki i Domu. -Szybko! - szepnela Lirael, sledzac wzrokiem jastrzebia. Wydawalo jej sie, ze lot ptaka trwa cale wieki, po czym zdala sobie sprawe, jak wysoko musial sie znajdowac. Wreszcie uderzyl w czarna chmure. Zalopotaly piora, Kruki stloczyly sie wokol jastrzebia, a z oddali nadlecialo ich jeszcze wiecej. Lirael wstrzymala oddech. Jastrzab nie pojawial sie. Krukow bylo juz tyle, ze zaczely sie zderzac ze soba i spadac na ziemie. -Maja go - powiedzial wolno Sam. Potem krzyknal. Maly brazowy ptak wyrwal sie nagle z klebowiska Krwawych Krukow. Nie lecial juz w zadna strone, lecz spadal bezwladnie. Kilka Krukow rzucilo sie do poscigu, ale po krotkim czasie zawrocily i oddalily sie, odstraszone moca rzeki i magii chroniacej Dom. Jastrzab wciaz spadal, sprawiajac wrazenie martwego albo nieprzytomnego. Jakies czterdziesci stop nad ogrodem ponownie jednak rozpostarl skrzydla, zwolnil i wyladowal na ziemi u stop Lirael. Lezal tam przez chwile, dyszac ciezko. Jego pierzaste cialo nosilo slady ran zadanych przez Krwawe Kruki, a z lepka saczyla sie krew. Zolte oczy spogladaly jednak przytomnie i ptak bez trudu przeskoczyl na reke Sama, kiedy ten pochylil sie, proponujac mu miejsce na swoim rekawie. -Wiadomosc dla ksiecia Sametha - odezwal sie ptak zupelnie nieptasim glosem. - Wiadomosc... -Tak, tak - powiedzial Sam kojaco, lagodnie gladzac piora jastrzebia. - To ja, mozesz mowic. Ptak przechylil lepek i otwarl dziob. Lirael zobaczyla na nim znaki Kodeksu i zrozumiala, ze jastrzab nosi w sobie zaklecie, rzucone zapewne wtedy, kiedy jeszcze byl piskleciem, przed wykluciem sie z jaja. -Sameth, ty idioto, mam nadzieje, ze ta wiadomosc dotrze do ciebie w Domu - rzekl jastrzab, zupelnie innych glosem. Teraz brzmial jak kobieta. Z jego tonu i wyrazu twarzy Sama Lirael domyslila sie, ze glos nalezal do Ellimere, siostry ksiecia. - Ojciec i matka nadal sa w Ancelstierre. Zagrozenie jest wieksze, niz przypuszczali. Corolini zdecydowanie ulega wplywom kogos ze Starego Krolestwa, a jego partia zdobywa coraz wieksza wladze. Przesiedlaja coraz wiecej uchodzcow w poblize Muru. Poza tym dochodza wiesci o Zmarlych na zachodnim brzegu Ratterlinu. Zbieram oddzialy i za dwa tygodnie wyruszam z nimi na poludnie do Barhedrin. Zabieram tez straznikow. Mam zamiar uniemozliwic Zmarlym przekroczenie rzeki. Nie wiem, gdzie teraz jestes, ale ojciec mowi, ze koniecznie musisz odnalezc Nicholasa Sayre i natychmiast przyjechac z nim do Ancelstierre, poniewaz Corolini twierdzi, ze porwalismy chlopca i uzywamy go jako zakladnika, chcac wplywac na decyzje Glownego Ministra. Mama przesyla usciski. Mam nadzieje, ze tym razem dla odmiany zrobisz cos pozytecznego... Glos umilkl raptownie. Widocznie wyczerpaly sie mozliwosci malenkiego mozgu poslanca. Ptak zakwilil i zaczal gladzic piora. -Coz, chodzmy sie troche ogarnac - powiedzial Sam, wciaz jednak patrzyl na jastrzebia w oczekiwaniu na ciag dalszy. - Lirael, sluzba zajmie sie toba. Porozmawiamy o wszystkim wieczorem, przy kolacji, dobrze? -Przy kolacji? - krzyknela Lirael. - Lepiej porozmawiajmy od razu. Wyglada na to, ze znow bedziemy musieli wyruszyc w droge. -Przeciez dopiero co przyplynelismy... -Owszem - zgodzila sie Lirael - ale sa jeszcze Poludniowcy, a twoj przyjaciel Nicholas jest w niebezpieczenstwie. Liczy sie kazda godzina. -Szczegolnie, ze ten, kto ma wladze nad Chlorr i Zmarlymi wie, ze tu jestesmy - wtracil pies. - Ruszajmy w droge, zanim bedzie za pozno. Sam nie odpowiadal przez chwile. -W porzadku - rzekl wreszcie. - Spotkamy sie za godzine przy obiedzie i zdecydujemy, co robic dalej. Oddalil sie, kulejac bardziej niz zwykle, i otwarl drzwi frontowe. Lirael powoli ruszyla za nim, z dlonia lekko wsparta na grzbiecie psa. Mogget najpierw szedl obok nich, potem skoczyl na psa, a stamtad - na ramie Lirael. Poruszyla sie, zaskoczona znienacka, ale uspokoila widzac, ze kot schowal pazury. Zwierze owinelo sie wokol jej szyi i zapadlo w sen. -Jestem strasznie zmeczona - powiedziala Lirael, przestepujac prog. - Ale nie mozemy zwlekac, prawda? -Nie, nie mozemy - mruknal pies, weszac i rozgladajac sie wokol po holu. Sama nigdzie nie bylo widac. Nieopodal poslaniec niosl jastrzebia na dloni ubranej w rekawice, a dwaj inni czekali przy schodach. Mieli na sobie dlugie kremowe szaty z obszernymi kapturami, ukrywajacymi brak twarzy. Widac bylo tylko ich blade dlonie duchow wykonane ze znakow Kodeksu, ktore polyskiwaly w ruchu. Jeden ze sluzacych zblizyl sie do nich, sklonil przed Lirael, a potem dal jej znak, by poszla za nim. Drugi podszedl prosto do psa i chwycil go za obroze. Nie padlo ani jedno slowo, ale pies i Mogget zrozumieli chyba intencje przewodnikow. Pierwszy zareagowal kot, do tej pory spiacy twardym snem. Zeskoczyl z ramienia Lirael i pobiegl w strone malego przejscia dla kotow pod schodami, z ozywieniem, jakiego jeszcze u niego nie widziala. Pies albo troche wolniej myslal, albo mial mniejsza wprawe w unikaniu slug Domu Abhorsenow. -Kapiel! - wrzasnal wsciekly. - Nie ma mowy! Dopiero wczoraj plywalem w rzece! Nie potrzebuje kapieli! -Potrzebujesz - powiedziala Lirael, wymownie marszczac nos. Spojrzala na sluzacego i dodala: - Koniecznie go wykapcie i wyszorujcie. I nie zalujcie mydla. -A dostane potem kosc? - zapytal przygnebiony pies, patrzac na nia blagalnym wzrokiem. Mozna by przypuszczac, ze czeka go wiezienie albo cos gorszego - pomyslala Lirael. Nie mogla jednak powstrzymac sie od ucalowania psiego nosa. -Oczywiscie, ze dostaniesz, przy obiedzie. Ja tez sie wykapie. -Ale ty nie jestes psem - mruknal zalosnie, podczas gdy sluga otwieral drzwi na wewnetrzny dziedziniec. - Psy nie lubia kapieli. -A ja lubie - szepnela Lirael, spogladajac na swoje przepocone odzienie i dotykajac brudnych wlosow. Po raz pierwszy zauwazyla, ze cala jest poplamiona krwia niewinnych ludzi. - Kapiel i czyste ubranie, tego mi wlasnie potrzeba. Sluzacy sklonil sie ponownie i poprowadzil ja w strone schodow. Lirael poslusznie szla za nim. Kazdy stopien skrzypial inaczej i to sprawilo jej przyjemnosc. Za godzine zapomne o wszystkim - pomyslala. Idac za sluzacym, pamietala jednak wciaz o Poludniowcach, ktorzy tak bardzo starali sie uciec z dolu, gdzie ich pobratymcow pozbawiono zycia, zmuszajac do niewolniczej pracy. Pamietala ten dol z Widzenia, razem z Nicholasem stojacym samotnie na szczycie ziemnego kopca, podczas gdy nekromanta i spaleni przez pioruny Zmarli rozkopywali ziemie w poszukiwaniu czegos, co z cala pewnoscia nigdy nie powinno ujrzec swiatla dziennego. Rozdial czterdziesty czwarty Dom Abhrsenow Lirael wrocila na dol porzadnie umyta. Sluga okazal sie zwolennikiem szorowania w goracej wodzie dostarczanej zapewne przez gorace zrodla, poniewaz na poczatku z wody unosila sie nieprzyjemna won siarki. To samo zdarzalo sie czasem w Lodowcu. Przygotowal tez dla niej bardzo elegancki stroj, ale Lirael odmowila. Zamiast niego wlozyla zapasowe ubranie Bibliotekarki. Nosila je od tak dawna, ze bez niego czula sie nieswojo. W czerwonej kamizelce miala przynajmniej wrazenie, ze jest prawdziwa Clayr. Sluga wciaz chodzil za nia z wytworna oponcza przewieszona przez ramie. Nalegal, zeby Lirael ja przymierzyla, i wreszcie byla zmuszona wyjasnic, ze kamizelka i oponcza raczej do siebie nie pasuja. Kiedy zeszla na dol, kolejny sluzacy otwarl podwojne drzwi na prawo od schodow. Galki z brazu przekrecily sie pod naciskiem bladych dloni stworzonych przez magie, ostro kontrastujacych z ciemna barwa debowych drzwi. Potem odsunal sie i sklonil zakapturzona glowe, a Lirael po raz pierwszy zobaczyla glowna sale. Zajmowala ona przynajmniej polowe parteru, ale to nie jej rozmiar tak uderzyl dziewczyne. Spogladajac na ogromna komnate i kolorowe witraze przedstawiajace sceny budowy Muru, niespodziewanie doznala dziwnego uczucia. W srodku znajdowal sie dlugi, wypolerowany stol ze srebrna zastawa oraz krzeslo z wysokim oparciem. Lirael widziala juz to wszystko w Lustrze Ciemnosci. Tyle tylko, ze wtedy krzeslo zajmowal mezczyzna bedacy jej ojcem. -Jestes wreszcie! - powiedzial Sam, stajac tuz za nia. - Przepraszam, ze tyle to trwalo. Nie moglem sie doprosic odpowiedniej oponczy. Sludzy dali mi cos dziwacznego. Chyba rzeczywiscie starzeja sie, jak mowil Mogget. Lirael obrocila sie i spojrzala na jego oponcze. Widnialy na niej zlote wieze krolewskiego rodu, a oprocz nich dziwny przedmiot, jakiego jeszcze nie widziala - cos na ksztalt srebrnej kielni lub szpadla. -To kielnia Budowniczych Muru - wyjasnil Sam. - Zyli dawno temu, przynajmniej z tysiac lat... Masz ladne wlosy - dodal, podczas gdy Lirael nadal wpatrywala sie w niego. Nie miala chustki na glowie, jej czarne wlosy byly miekkie i lsniace, a kamizelka nie maskowala zgrabnej figury dziewczyny. Zdaniem Sama wygladala bardzo atrakcyjnie, ale otaczala ja aura niedostepnosci. Kogoz ona mu przypomina? Sam minal sluzacego przytrzymujacego drzwi i byl juz w polowie drogi do stolu, kiedy zorientowal sie, ze Lirael wciaz stoi w drzwiach. -Co sie stalo? - zapytal. Lirael nie mogla wydobyc glosu z gardla. Gestem reki przywolala poslanca, ktory nosil za nia oponcze. Wziela okrycie i rozwinela je, by przyjrzec sie herbowi. Nastepnie zlozyla oponcze, zamknela oczy, policzyla w ciszy do dziesieciu, ponownie ja rozwinela i znow zaczela sie w nia wpatrywac. -O co chodzi? - zapytal Sam, siadajac. - Dobrze sie czujesz? -Nie wiem... nie wiem, jak ci to powiedziec - zaczela Lirael, zdejmujac kamizelke i podajac ja sludze stojacemu u jej boku. Na ten widok Sam zdziwil sie nieco, a po chwili jeszcze bardziej, kiedy wlozyla oponcze i wygladzila faldy. Na oponczy widnialy zlote gwiazdy Clayrow oraz srebrne klucze Abhorsenow. -Wyglada na to, ze jestem polkrwi Abhorsenem - powiedziala Lirael tonem swiadczacym o tym, ze z trudem wierzy wlasnym slowom. - Wydaje mi sie, ze jestem przyrodnia siostra twojej matki. Twoj dziadek byl moim ojcem, czyli jestem twoja ciotka. Przepraszam, przyrodnia ciotka. -Moja ciotka? Przyrodnia siostra mojej matki? - chlopak zamilkl na moment. - Czy ona o tym wie? -Nie sadze - szepnela Lirael. Nagle poczula niepokoj. Nie zastanawiala sie nigdy nad swoim prawdziwym pochodzeniem. Co powie slynna Sabriel, kiedy dowie sie, ze ma siostre? - Na pewno nie wie, w przeciwnym razie znalazlyby mnie dawno temu. Ja sama wywnioskowalam to za pomoca Lustra Ciemnosci. Chcialam sie dowiedziec, kim byl moj ojciec. Spojrzalam w nie i zobaczylam rodzicow w tej wlasnie sali. Ojciec siedzial na tym krzesle. Spedzili razem tylko jedna noc, a potem on musial odejsc. Pewnie w tym samym roku umarl. -Niemozliwe - powiedzial Sam, potrzasajac glowa. - To bylo ze dwadziescia lat temu. -Ach - zajaknela sie Lirael, zarumieniona ze wstydu. -Sklamalam. Mam dopiero dziewietnascie lat. Sam spojrzal na nia, kompletnie oszolomiony. -Skad oni wiedzieli, ze powinni dac ci te oponcze? -Ja im powiedzialem - oswiadczyl Mogget, wychylajac sie z pobliskiego krzesla. Chyba wlasnie sie obudzil, poniewaz jego siersc byla cala zmierzwiona. -A ty skad wiedziales? - zapytal Sam. -Sluze rodowi Abhorsenow od stuleci - odparl kot, wygladzajac futerko. - I wiem, co sie dzieje. Kiedy zorientowalem sie, ze Sam nie jest nastepca Abhorsenow, zaczalem wypatrywac tego, kto nim rzeczywiscie jest. Wiedzialem, ze musi sie zjawic, inaczej nie pojawilyby sie dzwonki. No i bylem tu, kiedy matka Lirael przyjechala, zeby zobaczyc sie z Tercielem - to znaczy, z poprzednim Abhorsenem. Krotko mowiac, nietrudno bylo odgadnac prawde. Lirael jest z pewnoscia corka poprzedniego Abhorsena i nastepca Abhorsena, i to dla niej przeznaczone sa dzwonki. -To znaczy, ze ja nie jestem Abhorsenem tylko ona? - spytal Sam. -Alez to niemozliwe! - krzyknela Lirael. - Nie chce byc Abhorsenem. Jestem Clayr. Posiadam tez chyba dar widzenia przeszlosci, ale jestem... jestem corka Clayrow! Ostanie slowa wykrzyczala tak glosno, ze odbily sie echem po calej sali. -Mozesz sobie narzekac do woli, ale nie uciekniesz przed dziedzictwem Krwi - powiedzial Mogget, kiedy echo ucichlo. - Jestes nastepca Abhorsenow i musisz przejac dzwonki. -Niech beda dzieki Kodeksowi! - westchnal Sam, a Lirael zobaczyla lzy w jego oczach. - Wiem, ze nigdy nie nauczylbym sie dobrze nimi poslugiwac. Ty bedziesz duzo lepszym Nastepca, Lirael. Przypomnij sobie, jak weszlas w Smierc z ta malenka fletnia. I jak walczylas z Hedge'em i ucieklas mu, a ja tylko zdolalem sie poparzyc i pozwolilem mu dotrzec do Nicholasa. -Jestem corka Clayrow - powtarzala uporczywie Lirael, ale sama slyszala, ze jej glos brzmi coraz slabiej. Chciala wiedziec, kim byl jej ojciec. Trudniej jednak bylo pogodzic sie z faktem, ze jest nastepca Abhorsena, a w przyszlosci - oby odleglej - zostanie Abhorsenem. Bedzie musiala poswiecic zycie sciganiu, niszczeniu lub przeganianiu Zmarlych. Bedzie podrozowac po calym Krolestwie, zamiast wiesc zycie Clayry w bezpiecznym zaciszu Lodowca. -Czy to idacy wybiera droge, czy droga idacego? - szepnela, przypomniawszy sobie wyraznie ostatnia strone "Ksiegi pamieci i zapominania". Potem przyszla jej do glowy inna mysl i pobladla. - Nigdy nie otrzymam daru Widzenia, prawda? - powiedziala powoli. W polowie byla Clayr, ale w jej zylach silniejsza byla krew Abhorsenow. Ostatecznie i nieodwolalnie odmowiono jej daru, o ktorym marzyla przez cale zycie. -Nie, panienko - powiedzial lagodnie pies, podchodzac do Lirael od tylu i opierajac pysk na jej kolanach. - Ale to wlasnie krew Clayrow daje ci wglad w przeszlosc, poniewaz tylko dziecko Abhorsena i Clayry moze w nia zagladac. Musisz teraz rozwinac swoja moc: dla siebie, dla Krolestwa i dla Kodeksu. -Nigdy nie posiade daru Widzenia - powtorzyla cicho i wolno Lirael. - Nigdy nie posiade daru Widzenia. Zarzucila rece na kark niezwykle czystego Podlego Psiska, nie dostrzegajac nawet, ze pies slodko pachnie mydlem, po raz pierwszy i zapewne ostatni w swoim zyciu. Nie plakala. Jej oczy byly suche. Czula tylko przejmujacych lod i nawet kojace cieplo psa nie moglo jej ogrzac. Sam widzial, jak drzy, ale nie ruszyl sie z krzesla. Czul, ze powinien podejsc i jakos ja pocieszyc, ale nie wiedzial, jak to zrobic. Nie byla zwykla mloda kobieta czy dziewczyna. Byla jego ciotka, a on nie mial pojecia, jak sie przy niej zachowywac. Czy obrazilaby sie, gdyby sprobowal ja przytulic? -Czy... czy to naprawde takie wazne? - zapytal z wahaniem. - Bo widzisz - ciagnal, mnac w reku lniana serwetke - ja czuje... czuje ogromna ulge, ze nie musze byc nastepca Abhorsena. Nigdy nie chcialem posiadac daru wyczuwania Smierci, nie chcialem w nia wchodzic, nie chcialem robic tego wszystkiego. Kiedy to zrobilem... gdy nekromanta... mnie zlapal... chcialem umrzec, bo wtedy wszystko by sie skonczylo. A kiedy jednak jakims cudem mu umknalem, wiedzialem, ze nigdy wiecej tam sie nie wybiore. Tylko ze wszyscy oczekiwali, iz pojde w slady matki, skoro Ellimere miala zostac Krolowa. Mysle, ze z toba byloby tak samo. Rozumiesz, wszystkie Clayry maja dar Widzenia i tylko on sie liczy, nawet jesli go nie chcesz. Chodzi o to, zeby sprostac ich oczekiwaniom, tak jak ja staralem sie byc nastepca Abhorsena. Ale przeciez wcale nie chcialem nim byc, chociaz inni chcieli... a ty chcialas... Straszny belkot, prawda? Przepraszam. -Ponad sto slow naraz - zauwazyl Mogget. - A wiele z nich nawet ma sens. Beda z ciebie ludzie, Ksiaze. Zwlaszcza, ze w zasadzie masz racje. Lirael jest bez watpienia Abhorsenem i te dziwaczne rojenia o Widzeniu to tylko skutek wychowania w koszmarnie zimnej gorze Clayrow. -Chcialam gdzies nalezec - wytlumaczyla Lirael cicho, prostujac plecy. Moze rzeczywiscie chodzi tylko o to, ze nie spelni sie moje najwieksze marzenie z dziecinstwa - myslala. Przeciez zawsze to wiedziala, od momentu, kiedy zalozono jej opaske na oczy i poprowadzono do Obserwatorium, a moze od chwili, kiedy Sanar i Ryelle pomachaly jej na pozegnanie. Wiedziala, ze jej zycie sie zmieni, ze nigdy nie otrzyma daru Widzenia, nigdy nie bedzie prawdziwa Clayra. Teraz przynajmniej cos mam, powtarzala sobie, probujac przezwyciezyc poczucie straszliwej pustki. Lepiej byc nastepca Abhorsena niz Clayra-odmiencem, ktora nie widzi przyszlosci. Gdyby tak jeszcze potrafila zmusic swoje serce, by uwierzylo w to, co mowi mu rozsadek. -Nalezysz do nas - powiedzial krotko Mogget, ogarniajac gestem bialo-rozowej lapy cala sale. - Jestem najstarszym sluga Abhorsenow i czuje to do szpiku kosci. Sludzy tez to czuja. Zobacz tylko, jak sie tlocza, zeby na ciebie popatrzec. Zauwaz, ze znaki Kodeksu plona jasniej, kiedy kolo nich przechodzisz. Caly Dom i wszyscy jego sludzy witamy cie, Lirael. Powita cie tez Sabriel Abhorsen, Krol i nawet twoja siostrzenica Ellimere. Lirael rozgladnela sie dokola i rzeczywiscie zobaczyla duza grupe sluzacych skupiona przy kuchennych drzwiach i wypelniajaca przylegle pomieszczenie. Bylo ich tam przynajmniej stu, niektorzy tak starzy i wyplowiali, ze ledwo widziala ich dlonie - slabe kontury swiatla i cienia. Kiedy podniosla wzrok, wszyscy zlozyli jej poklon. Lirael odklonila sie w odpowiedzi, czujac, ze lzy, ktore tak dlugo powstrzymywala, plyna strumieniem po jej policzkach. -Mogget ma racje - stwierdzil pies, kladac leb na udzie Lirael. - Twoja Krew decyduje, kim jestes, ale pamietaj, ze nie chodzi tylko o tytul nastepcy Abhorsena. Znalazlas tez rodzine, ktora przyjmie cie z radoscia. -Jasne, ze tak! - krzyknal Sam, podskakujac z podniecenia. - Nie moge sie doczekac, zeby zobaczyc twarz Ellimere, kiedy sie dowie, ze znalazlem nasza ciotke! Matka tez bedzie zachwycona. Chyba rozczarowalem ja jako Nastepca. A ojciec nie ma zadnych zyjacych krewnych, bo tyle lat spedzil zamieniony w posag i uwieziony w Poswieconej Pieczarze. Bedzie wspaniale! Urzadzimy przyjecie na twoja czesc... -Czy ty przypadkiem o czyms nie zapomniales? - przerwal Mogget z sarkastycznym miauknieciem. - Pozostaje jeszcze kwestia twojego przyjaciela, Nicholasa, uchodzcow z Poludnia, nekromanty Hedge'a i tego, co probuja wykopac kolo Czerwonego Jeziora. Sam urwal jakby razony piorunem. Ostatnie slowa kota zgasily jego entuzjazm. -Tak - potwierdzila Lirael z ciezkim sercem. - Tym powinnismy sie teraz zajac. Musimy postanowic, co robic dalej. To jest najwazniejsza sprawa. -Z wyjatkiem obiadu, bo nigdzie sie nie wybieram z pustym zoladkiem - przerwal Mogget, a zawtorowalo mu szczekniecie zglodnialego psa. -Chyba rzeczywiscie powinnismy cos zjesc - zgodzil sie Sam i gestem reki dal znak sluzacym, zeby zaczeli podawac do stolu. -Moze najpierw wyslemy wiesci do twoich rodzicow, a potem do Ellimere? - zasugerowala Lirael, choc teraz, kiedy z kuchni doszedl ja smakowity zapach, jedzenie istotnie wydalo sie najwazniejsze. -Dobry pomysl - zgodzil sie Sam. - Tylko nie wiem, co wlasciwie powinnismy im przekazac. -Wszystko, co trzeba - oswiadczyla Lirael. Z wysilkiem zbierala mysli. Wciaz spogladala na srebrne klucze wyszyte na swojej oponczy i krecilo sie jej w glowie. - Musimy poinformowac ksiezniczke Ellimere i twoich rodzicow o tym, czego sie dowiedzielismy, a szczegolnie o tym, ze Hedge stara sie wykopac cos, co powinno zostac pod ziemia. Cos zwiazanego z Wolna Magia. O tym, ze Nick jest w jego rekach, no i ze Chlorr powrocila jako duch Wiekszej Smierci. Poza tym, musimy im powiedziec, ze jedziemy odnalezc i uwolnic Nicka oraz pokrzyzowac plany Wrogowi. -Chyba tak - przytaknal niepewnie Sam. Spojrzal w dol na podany mu talerz, ale nie myslal wcale o gotowanym lososiu. - Tylko ze... skoro nie jestem nastepca Abhorsena, to i tak sie nie przydam. Myslalem, ze moze tu zostane. Odpowiedziala mu cisza. Lirael wbila w niego zdecydowane spojrzenie, ale chlopak nie smial spojrzec jej w oczy. Mogget nie przerwal jedzenia, a pies wydal z siebie cichy, wibrujacy skowyt. Lirael patrzyla na Ksiecia, zastanawiajac sie, co powiedziec. Nawet w tej chwili chcialaby moc napisac liscik, podac go przez stol i pojsc do swojego pokoju. Nie byla juz jednak Druga Asystentka Bibliotekarki w Wielkiej Bibliotece Clayrow. Tamte dni naleza do przeszlosci, odeszly wraz ze wszystkim, co okreslalo jej poprzednie zycie i tozsamosc. Nawet czerwona kamizelka Bibliotekarki znikla, wyniesiona gdzies przez sluzacych. Jestem teraz nastepca Abhorsena - myslala. - Mam wazne zadanie do wykonania i musze dobrze sie z niego wywiazac. Nie popelnie juz tego bledu, nie zawiode nikogo, tak jak zawiodlam Poludniowcow na brzegu Ratterlinu. -Nie mozesz, Sameth. Nie chodzi tylko o uratowanie twojego przyjaciela, Nicholasa. Pomysl, co planuje Hedge. Chce zabic dwiescie tysiecy ludzi i uwolnic wszystkie duchy Smierci w Krolestwie! To, czego szuka, musi byc czescia jego planu. Nie moge stawic mu czola sama! Potrzebuje twojej pomocy. Cale Krolestwo potrzebuje twojej pomocy. Nie jestes juz nastepca Abhorsena, ale wciaz jestes Ksieciem. Nie mozesz tu zostac i siedziec z zalozonymi rekami. -Ale ja... boje sie Smierci! - wykrzyknal Sam, unoszac poparzone nadgarstki, by Lirael mogla zobaczyc czerwone blizny przecinajace jasna skore. - Boje sie Hedge'a. Nie moge... nie moge znow stanac z nim oko w oko. -Ja tez sie boje - powiedziala cicho Lirael. - Boje sie Smierci, Hedge'a i pewnie jeszcze tysiaca innych rzeczy. Wole jednak bac sie i dzialac, niz siedziec i czekac, az zdarzy sie cos strasznego. -Madre slowa - rzekl pies, unoszac leb. - Zawsze lepiej jest dzialac, drogi Ksiaze. A poza tym nie jestes wcale podszyty tchorzem. -Nie ukryles sie przed lucznikiem w Wysokim Moscie - dodala Lirael. - Ani przed ta istota, ktora scigala nas po wodzie. To sie nazywa odwaga. Jestem pewna, ze to, co nas czeka, nie bedzie tak straszne, jak myslisz. -Pewnie bedzie jeszcze gorsze - stwierdzil Mogget radosnie. Najwyrazniej upokarzanie Sama sprawialo mu przyjemnosc. - Ale pomysl tylko, ze straszniej byloby siedziec tu, nie wiedzac, co sie dzieje. Czekac, az Zmarli przegrodza tama Ratterlin, a Hedge przyjdzie tu sucha stopa i zastuka do drzwi. Sam potrzasnal glowa i mruknal pod nosem cos o swoich rodzicach. Widac bylo, ze nie chce dac wiary posepnym zapowiedziom Moggeta i szuka ostatniej deski ratunku. -Wrog wprawil juz w ruch cala maszynerie - powiedzial Mogget. - Krol i Sabriel Abhorsen zamierzaja stawic czolo temu, co dzieje sie w Ancelstierre. Musza zapobiec przechodzeniu Poludniowcow na nasza strone Muru, ale to tylko maly fragment planu Wroga, tak oczywisty, ze pewnie najmniej istotny. Sam wbil oczy w stol. Nie czul juz glodu. W koncu podniosl wzrok. -Lirael, czy uwazasz mnie za tchorza? - zapytal. -Nie. -Wiec pewnie nim nie jestem - oswiadczyl chlopak stanowczym tonem. - Chociaz nadal sie boje. -Czy to znaczy, ze pojedziesz ze mna, aby odnalezc Nicholasa i Hedge'a? Sam skinal glowa. Nie byl pewny brzmienia swego glosu. W sali zapadla cisza. Wszyscy mysleli o tym, co ich czeka. Nic juz nie bylo takie samo, wszystko zmienily historia, prawda i los. Ani Sam, ani Lirael nie byli juz osobami, za ktore uwazali sie jeszcze przed momentem. Teraz oboje zastanawiali sie nad znaczeniem ostatnich wydarzen i nad tym, dokad poprowadzi ich nowe zycie. Zadawali sobie tez pytanie, gdzie i kiedy to nowe zycie moze sie zakonczyc. Epilog Drogi Samie,Pisze do Ciebie zgodnie z tutejszym obyczajem, czyli gesim piorem na koszmarnie grubym papierze, ktory pije atrament niczym gabka. Moje wlasne pioro zatkalo sie na dobre, a papier, ktory z soba przywiozlem, kompletnie splesnial. Pewnie jakis grzyb. Twoje Stare Krolestwo zdecydowanie nie sprzyja wyrobom z Ancelstierre. Wilgotnosc powietrza i mnogosc lokalnych grzybow przypomina warunki tropikalne, chociaz nie spodziewalem sie czegos podobnego w tej szerokosci geograficznej. Musialem zrezygnowac z wiekszosci zaplanowanych eksperymentow, glownie z powodu problemow ze sprzetem. Ponadto popelnilem kilka powaznych bledow, ktore uniewaznily wyniki badan. Mysle, ze stalo sie tak za sprawa choroby doskwierajacej mi od momentu przekroczenia Muru. To jakas odmiana goraczki, ktora bardzo mnie oslabia i wywoluje halucynacje. Hedge, czlowiek zatrudniony przeze mnie w Bain, bardzo mi pomaga. Nie tylko ustalil polozenie Pulapki Piorunow na podstawie lokalnych legend i przesadow, ale tez zajal sie dozorowaniem wykopalisk i robi to z godnym pochwaly zapalem. Na poczatku trudno bylo znalezc pracownikow wsrod tutejszej ludnosci, ale w koncu Hedge wpadl na pomysl, zeby najac ludzi z pobliskiego lazaretu, kolonii tredowatych czy czegos w tym rodzaju. Robotnicy sa calkiem sprawni, ale koszmarnie znieksztalceni i rozsiewaja potworna won. W ciagu dnia chodza szczelnie owinieci w plaszcze i rozne szmaty, ale najlepiej czuja sie po zapadnieciu zmroku. Hedge nazywa ich Nocna Zmiana i, moim zdaniem, to bardzo dobre okreslenie. Twierdzi, ze ich choroba nie jest zbyt zarazliwa, ale na wszelki wypadek unikam jakiegokolwiek bezposredniego kontaktu z nimi. Co ciekawe, podobnie jak Poludniowcy, lubia nosic niebieskie kapelusze i chusty. Pulapka Piorunow, tak jak sie spodziewalem, okazala sie fascynujaca. Kiedy ja znalezlismy, przez kilka godzin obserwowalem pioruny uderzajace co kilkanascie minut w maly kopiec czy pagorek. Teraz, kiedy zblizylismy sie do zakopanego tam przedmiotu, pioruny uderzaja coraz czesciej, a nad nami nieustannie klebia sie burzowe chmury. Z roznych ksiazek - wiem, ze bedziesz sie smial, bo to dla mnie dosc nietypowe - i ze snow wywnioskowalem, ze Pulapka Piorunow sklada sie z dwoch polkul wykonanych z nie znanego dotad metalu, zakopanych na glebokosci okolo czterdziestu lub szescdziesieciu jardow pod pagorkiem, ktory najwyrazniej zostal sztucznie usypany z bardzo twardej ziemi i mnostwa przedmiotow utrudniajacych kopanie. Sa wsrod nich kosci, wyobrazasz sobie? Teraz prace posuwaja sie znacznie szybciej i mysle, ze w ciagu kilku najblizszych dni dokonamy odkrycia. Poczatkowo mialem zamiar zawiesic eksperyment na tym etapie i pojechac do Belisaere, zeby sie z Toba spotkac. Niestety, w moim obecnym stanie zdrowia roztropnie byloby raczej wrocic do Ancelstierre. Tutejsze powietrze zupelnie mi nie sluzy. Zabiore z soba te polkule. Mam juz stosowne zezwolenie na ich wwiezienie od wuja Edwarda. Podejrzewam, ze metal ma duza gestosc i jest bardzo ciezki, ale chyba zdolam przetransportowac je statkiem z Czerwonego Jeziora w dol rzeki, a potem do morza, stamtad zas do malej miejscowosci Nolhaven polozonej na zachodnim wybrzezu. Jest tam opuszczony tartak, w ktorym chce przeprowadzic doswiadczenia. Timothy Waliach - jeden z moich kolegow ze szkoly Sunbere, obecnie w czwartej klasie - powinien juz tam byc i przygotowywac wszystko do stworzenia Farmy Blyskawic, zaprojektowanej przeze mnie do dostarczenia energii dla polkul. Doprawdy, milo jest miec wlasne srodki finansowe i wysoko postawionych krewnych, nie sadzisz? Bez nich niezwykle trudno byloby to wszystko zalatwic. Spodziewam sie wszakze, ze ojciec bedzie bardzo niezadowolony, kiedy dowie sie, iz wydalem tyle pieniedzy na setki piorunochronow i kilometry ciezkiego miedzianego drutu! Warto jednak bylo zrobic to wszystko, zeby przewiezc Pulapke Blyskawic do pracowni badawczej. Jestem pewien, ze szybko uda mi sie udowodnic, iz polkule potrafia przechowywac niesamowita ilosc energii elektrycznej pozyskanej z piorunow. Kiedy juz znajde sposob na odzyskanie jej z powrotem, pozostanie mi tylko wykonanie mniejszych kopii i oto bedziemy mieli nowe zrodlo nieograniczonej, taniej energii! Super Baterie Sayre'a dostarcza energii miastom i fabrykom przyszlosci! Jak widzisz, moje marzenia dorownuja rozmiarem mojemu zarozumialstwu. Sam, musisz tu przyjechac i utemperowac je nieco jakas krytyczna uwaga na temat mnie samego oraz moich mozliwosci! Prawde mowiac, mam nadzieje, ze przyjedziesz i odwiedzisz mnie na Farmie Blyskawic, kiedy ta bedzie juz gotowa. Postaraj sie, prosze, choc wiem, ze nie lubisz przekraczac Muru. Z ostatniej rozmowy z wujem Edwardem dowiedzialem sie, ze Twoi rodzice przyjechali juz do Ancelstierre, zeby porozmawiac na temat planow Coroliniego dotyczacych osiedlenia uchodzcow z Poludnia na opuszczonych ziemiach po Waszej stronie Muru. Moze udaloby Ci sie polaczyc spotkanie z nimi z krotka wycieczka do mojej pracowni? Mam nadzieje, ze spotkamy sie niedlugo i pozostaje Twoim serdecznym przyjacielem Nicholas Sayre Nick odlozyl pioro i dmuchnal na papier. Niepotrzebnie - pomyslal, patrzac na niewyrazne linie rozmazanego atramentu. Jego pismo wygladalo naprawde groteskowo. -Hedge! - zawolal, walczac z kolejnym atakiem zawrotow glowy i mdlosci. Wystepowaly one ostatnio coraz czesciej, zwlaszcza kiedy probowal sie na czyms skupic. Wypadaly mu tez wlosy i bolaly go dziasla. Ale przeciez nie mogl to byc szkorbut, bo dbal o diete i codziennie wypijal szklanke swiezo wycisnietego soku z limonek. Chcial ponownie zawolac Hedge'a, ale ten wlasnie pojawil sie w drzwiach namiotu. Ubieral sie jak barbarzynca, lecz pracowal niezwykle wydajnie. Mozna tego bylo zreszta oczekiwac po bylym sierzancie Straznikow z Przejscia Granicznego. -Mam tu list do mojego przyjaciela, ksiecia Sametha - powiedzial Nick, skladajac papier kilka razy i pieczetujac go przy uzyciu kropli goracego wosku, ktora splynela ze swiecy, i odcisku kciuka. - Mozesz dopilnowac, zeby wyslano go przez poslanca czy kogo oni tu maja? Wyslij kogos do Krawedzi, jesli bedzie trzeba. -Niech pan sie nie martwi - odparl mezczyzna, usmiechajac sie tajemniczo. - Zajme sie tym. -Swietnie - wymamrotal Nick. Znow zrobilo sie goraco, a plyn odstraszajacy komary, ktory przywiozl ze soba, nie dzialal. Bedzie musial poprosic Hedge'a, zeby zajal sie tez owadami. Mial na to jakis swoj sposob... ale wczesniej nalezalo zadac najwazniejsze pytanie - o stan robot. -Jak ida prace? - zapytal. - Jak gleboko juz sie dokopaliscie? -Wedlug moich obliczen czterdziesci cztery jardy - odpowiedzial Hedge z entuzjazmem. - Niedlugo dotrzemy do celu. -A barka jest juz gotowa? - zapytal Nick, sila woli utrzymujac sie na nogach. Pragnal sie polozyc, bo dach znow zaczal mu wirowac nad glowa, a swiatlo nabralo dziwnej czerwonej barwy. Czul, ze tylko on ja widzi. -Musze jeszcze zwerbowac paru marynarzy - odrzekl Hedge. - Ludzie z Nocnej Zmiany boja sie wody z powodu... z powodu swojej choroby. Ale lada dzien spodziewam sie nowych ochotnikow. Wszystko pod kontrola, prosze pana - dodal, widzac, ze Nick nie odpowiada. Nie patrzyl jednak w oczy mlodego mezczyzny, lecz na jego piers. Nick wpatrywal sie w niego niewidzacymi oczami, dyszal ciezko i nierowno. Wiedzial, ze zaraz zemdleje. Czesto zdarzalo mu sie to w obecnosci Hedge'a. Przekleta slabosc, nad ktora nie panowal. Hedge czekal, nerwowo oblizujac wargi. Glowa Nicka kiwala sie w przod i w tyl. Chlopiec jeknal, a jego powieki zadrgaly. Potem wyprostowal sie na krzesle. Nick istotnie zemdlal, a przedtem w jego oczach pojawilo sie cos obcego, jakas gleboko uspiona istota. Nagle rozlegl sie spiew. Towarzyszyly mu kleby gryzacego bialego dymu wydobywajace sie z nosa i z gardla: Pradawna piesn zaspiewam ci - Bylo kiedys Siedmiu - czego dokonali? Alez Kodeks nam utkali! Pieciu zajelo sie osnowa cala, Dwoch - watkiem, co wszystko naprawia. Oto Siedmiu, lecz co z Dziewiecioma sie stalo? Co z dwoma, ktorych swiatlo Dobra nie przyciagalo? Osmy sie ukryl, daleko od braci, Lecz Siedmiu go znalazlo i kazalo zaplacic. Ten Dziewiaty walczyl z sila potezna, Lecz samotny Orannis musial zapasc w ciemnosc. Zlamany na pol, pod wzgorzem pogrzebany, By na zawsze tam lezal, knujac zlowrogie plany. Kiedy piesn umilkla, na moment zapadla cisza, a potem ten sam glos ponownie wyszeptal dwie ostatnie linijki: "...Zlamany na pol, pod wzgorzem pogrzebany By na zawsze tam lezal, knujac zlowrogie plany". -Ale to nie jest moja piesn, Hedge. Te slowa wiruja bez niej. Zycie, ktore nie wie, ze moj bat uderzy tam, gdzie zechce. Stworzenie pograza sie w chaosie, jesli nie rownowazy go zniszczenie, a moje marzenia o ogniu pozostaja marzeniami. Lecz juz wkrotce swiat zasnie i wszyscy beda snic moj sen, moja piesn wypelni wszystkie uszy. Czyz nie, moj wierny Hedge? Glos, ktory przemowil, nie czekal na odpowiedz Hedge'a. Mowil dalej innym, ostrzejszym tonem. Tym razem nie byl to spiew. -Zniszcz ten list, Hedge. Wyslij wiecej Zmarlych do Chlorr i upewnij sie, ze zabija Ksiecia. Pod zadnym pozorem nie moze tu przybyc. Wejdz do Smierci i pilnuj tej corki Clayrow. Zabij ja, gdy ja znow zauwazysz. Kop szybciej, bo musze... musze... znow... stac sie... jednym! Ostatnie slowa zostaly wykrzyczane z moca, ktora cisnela Hedge'em o przegnily brezent namiotu i wyrzucila go na zewnatrz. Mezczyzna zajrzal do srodka przez otwor wejsciowy, w obawie, ze nastapi cos gorszego, ale to, co przemawialo przez usta Nicka, zniklo. Zostal tylko nieprzytomny, chory mlody czlowiek. Z jego nozdrzy saczyla sie krew. -Slysze cie, panie - szepnal Hedge. - I jak zawsze, jestem ci posluszny. Spis tresci Prolog 7 Czesc pierwsza: Stare Krolestwo Czternasty rok od powrotu na tron krola Touchstone'a I Rozdzial 1: Urodziny pod zlym znakiem Rozdzial 2: Stracona przyszlosc Rozdzial 3: Papierowe Skrzydla Rozdzial 4: Cien na sniegu Rozdzial 5: Nieoczekiwana sposobnosc Rozdzial 6: Trzecia Asystentka Bibliotekarki Rozdzial 7: Za brama slonca i ksiezyca Rozdzial 8: Piata Klatka Schodowa w dol Rozdzial 9: "Stworzenia" Nagyego Rozdzial 10: Pod znakiem psa Rozdzial 11: W poszukiwaniu wlasciwego miecza... Rozdzial 12: W pokojach Glownej Bibliotekarki Rozdzial 13: Stilken i dziwne zaklecia Czesc druga: Ancelstierre, 1928 Stare Krolestwo. Osiemnasty rok od powrotu na tron krola Touchstone'a I Rozdzial 14: Ksiaze Sameth zdobywa szesc punktow Rozdzial 15: Jest wielu Zmarlych Rozdzial 16: Droga w Smierc Rozdzial 17: Nicholas i nekromanta Rozdzial 18: Uzdrowicielski dotyk ojca Rozdzial 19: Poglady Ellimere na edukacje Ksiecia... Rozdzial 20: Drzwi trzech znakow Rozdzial 21: Za drzwiami z drewna i z kamienia Rozdzial 22: Sila trojga Rozdzial 23: Czas klopotow Rozdzial 24: Zimna woda, stary Kamien Rozdzial 25: Narada rodzinna Rozdzial 26: List od Nicholasa Rozdzial 27: Decyzja Sama Rozdzial 28: Sam Podroznik Rozdzial 29: Obserwatorium Clayrow Rozdzial 30: Nicholas i dziura w ziemi Rozdzial 31: Glos wsrod drzew Rozdzial 32: "Gdy ida Zmarli, szukaj plynacej wody" Rozdzial 33: Ucieczka ku rzece Czesc trzecia: Stare Krolestwo Osiemnasty rok od powrotu na tron krola Touchstone'a I Rozdzial 34: Tropiciel Rozdzial 35: Strazniczka Pamieci Rozdzial 36: Mieszkaniec krainy Smierci Rozdzial 37: Kapiel w rzece Rozdzial 38: "Ksiega Zmarlych" Rozdzial 39: Wysoki Most Rozdzial 40: Pod mostem Rozdzial 41: Wolna Magia i martwy dzik Rozdzial 42: Poludniowcy i nekromanta Rozdzial 43: Pozegnanie z Tropicielem Rozdzial 44: Dom Abhorsenow Epilog This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-16 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/