Strategia skorpiona - McCLURE KEN
Szczegóły |
Tytuł |
Strategia skorpiona - McCLURE KEN |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Strategia skorpiona - McCLURE KEN PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Strategia skorpiona - McCLURE KEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strategia skorpiona - McCLURE KEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ken McClure
Strategia skorpiona
Przeklad
Maciej Pintara
"... Zmienne szczescie. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie natarcie skorpiona!Twa glowa cala w pochlebstwach, lecz zadac bol gotowa, Twoj ogon to smierc, smierc przez zatrucie.
O krucha radosci, o jadzie slodki i nieznany, O potworze, co tak chytrze sporzadzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stalosci, By zwiesc i usidlic madrego czlowieka..."
GEOFFREY CHAUCER
Opowiesc kupca
PROLOG
Tel Awiw
Dexter zaparkowal samochod i wygramolil sie z niego z niezdarnoscia swiadczaca o tym, ze jest przyzwyczajony do jezdzenia czyms wiekszym niz ten zielony fiat. Ruszyl wzdluz ulicy Ben - Yehuda wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla Amerykanow, ktorych mlodziencza wyobraznia zawladnely filmy z Gary Cooperem i Johnem Waynem. Rowniez wyglad Dextera byl typowy dla ludzi z jego pozycja. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze swieza koszula z rozpietym kolnierzykiem - tak po prostu sie przyjelo.Pchnal drzwi biura linii lotniczych i znalazl sie w jego chlodnYm, klimatyzowanym wnetrzu. Rozejrzal sie, poprawiajac okulary. Przy kontuarze tkwil jakis klient. Dexter wzial do reki ulotke reklamowa i zaczal ja uwaznie studiowac. Gdy klient zostal zalatwiony i drzwi sie za nim zamknely, odlozyl ulotke.
-Slucham pana. W czym moge pomoc? - spytal urzednik.
-Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekl Dexter.
-Nie ma lotu LH 703, sir.
-Niech pan to sprawdzi, dobrze?
-Prosze chwilke zaczekac. - Urzednik opuscil swoje stanowisko i zniknal na zapleczu, by po chwili znow sie pojawic.
-Szef pana oczekuje.
Dexter skinal glowa. Nie mial zwyczaju prowadzic jalowej konwersacji.
Przeszedl przez drzwi, ktore usluznie przytrzymal urzednik i skrecil na prawo, w dlugi korytarz. Nie potrzebowal wskazowek.
Doskonale znal droge.
Przychodzil tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyc raport, lub na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka.
Zatrzymal sie przed niebieskimi drzwiami i nacisnal brzeczyk.
Musial chwile poczekac, zeby przyjrzala mu sie kamera umieszczona nad jego glowa. Potem rozlegl sie dzwiek przypominajacy odglos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczekniec elektronicznego zamka za trzy tysiace dolarow i wreszcie stalowe drzwi, ktorych nie pokonalby nawet ladunek materialu wybuchowego, stanely przed nim otworem.
-Dzien dobry, panie Dexter - powitala go usmiechnieta dziewczyna siedzaca przy maszynie do pisania.
-Dzien dobry, panno Ling. - Gary Cooper byl zawsze uprzejmy dla dam.
-Szef prosil, zeby pan od razu wszedl, sir.
Dexter usmiechnal sie i pchnal drzwi prowadzace do gabinetu.
-Ciesze sie, ze cie widze, J. D. - Odezwal sie niski, szpakowaty mezczyzna siedzacy za biurkiem. - Polubiles juz troche Tel Awiw?
-Nic a nic - odrzekl ponuro Dexter. - To najgorsza placowka w mojej karierze.
-No coz, nie moga nas wysylac tylko tam, dokad bysmy chcieli - rozesmial sie szpakowaty mezczyzna.
-To prawda - przyznal Dexter, choc zupelnie nie rozumial, dlaczego nie.
-Rozchmurz sie. Nastepnym razem moze byc Paryz!
-Przy moim cholernym szczesciu wyladuje raczej w La Paz.
-Szczescie nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydzial zalezy od efektywnosci, J. D.
-No to juz jestem w La Paz - mruknal Dexter.
-Zadnych postepow, co?
-Niestety. Kompletnie nic.
-Moze to cos zmieni. - Szpakowaty mezczyzna, podal Dexterowi kartke papieru. - Nadeszlo z placowki londynskiej z samego rana. Odpowiedz na twoje pytanie, wyslane do wszystkich biur terenowych. Facet nie zyje.
Czytajac meldunek, Dexter rozpoznal styl panny Ling, ktora rozkodowala tekst.
"DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomosci placowki terenowej - Tel Awiw. TRESC: Wyzej wymieniony zmarl w Szpitalu sw. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna smierci nieznana". Ponizej widniala data i dokladny czas. Dexter spojrzal na zegarek. Martin Klein nie zyl od szesciu godzin.
-Nigdy o nim nie slyszalem - stwierdzil.
-Sprawdzilismy go dla ciebie - odrzekl szpakowaty mezczyzna. - Znalazl sie na naszej liscie, bo w tym roku przepracowal dwa miesiace w jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie.
Dexter w zamysleniu pokiwal glowa.
-Moze to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznac sie z wynikami sekcji.
-Prosilem juz Londyn, zeby polozyl na tym reke.
-Dzieki. - Dexter wstal i zapial marynarke.
Starszy mezczyzna wyciagnal sie wygodnie w fotelu i zalozyl rece za glowe.
-Podobno masz tam swojego czlowieka.
-Owszem - odparl Dexter. - Ale niewiele osiagnal. Nasz obiekt wciaz cieszy sie reputacja niepokalana jak swiezy snieg. - Pochylil sie do przodu i oparl koncami palcow o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest w to zamieszany?
-Zamieszany to nie jest wlasciwe slowo, J. D. On tym kreci.
Co wiecej, jako naukowiec ma dostep do wszystkiego, czego potrzebuje. W porownaniu z tym pasztetem, moj przyjacielu, La Paz moze sie okazac calkiem atrakcyjna perspektywa.
*1*
Czolo Johna Fearmana pokrylo sie kropelkami potu, gdy musial wycofac sie po raz trzeci.-Niech pani trzyma go nieruchomo, na litosc Boska! - rzucil gwaltownie.
Siostra Jane Long nie przywykla, by mlodszy lekarz, w dodatku rezydent odzywal sie do niej w ten sposob, ale tym razem puscila to mimo uszu. Wiedziala, pod jaka presja jest Fearman.
-Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziala spokojnym, monotonnym glosem. - Robie, co moge.
Fearman zwrocil uwage na jej ton.
-Przepraszam. Sprobujmy jeszcze raz.
-Chwileczke... - Siostra Long przywolala na pomoc druga pielegniarke i obie przytrzymaly pacjenta z calych sil.
Fearman zblizyl igle do jego nagich plecow. Zamierzal wprowadzic ja gladko miedzy trzeci a czwarty kreg ledzwiowy i pobrac czysta probke plynu mozgowo - rdzeniowego. Ostatnia rzecza, jakiej by sobie teraz zyczyl bylo to, zeby facet szarpnal sie nagle z igla tkwiaca w jego kanale kregowym.
Lekarz wstrzymal oddech i wklul sie dluga igla aspiratora w kregoslup chorego. Uplynely sekundy dlugie jak minuty, zanim dotarla do wlasciwego miejsca i zbiornik aparatu wypelnil wyplywajacy plyn, lekko tylko zabarwiony krwia na skutek poczatkowego wahania Fearmana.
Lekarz wyciagnal igle i odetchnal z ulga. W tym samym momencie cialem pacjenta wstrzasnal potezny, mimowolny spazm.
Fearman musial wytezyc wszystkie sily, by wraz z pielegniarkami utrzymac w miejscu rzucajacego sie mezczyzne. Wzdrygnal sie na mysl, ze w plecach pacjenta mogla jeszcze tkwic igla.
Atak minal. Fearman spojrzal na zegar scienny. Wskazywal pierwsza czternascie w nocy. O pierwszej dwadziescia szesc z pracowni biochemicznej dotarly wyniki testow przeprowadzonych przez dyzurnego laboranta.
Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzyl wlasnym oczom.
-Alez to musi byc zapalenie opon mozgowych - powiedzial glosno. - Wystepuja typowe objawy.
-Z wyjatkiem normalnego skladu plynu mozgowo - rdzeniowego - zauwazyla Jane Long.
-Widziala pani wiele przypadkow zapalenia opon, siostro.
Polegam na pani opinii.
Jane Long byla zadowolona. Fearman zrehabilitowal sie za wczesniejsze niewlasciwe zachowanie.
-Zgadzam sie z panem, doktorze, podrecznikowy przypadek zapalenia opon mozgowych.
-Ale to mowi co innego - odrzekl Fearman, podnoszac do gory wynik badan laboratoryjnych.
-Moze zapalenie wirusowe?
-Moze... Kto jest dyzurnym bakteriologiem?
-Doktor Anderson.
Fearman w duchu podziekowal Bogu za ten szczesliwy traf.
Neil Anderson dzielil z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy przez rezydenta jest zawsze krepujace. Poza tym zbyt czeste korzystanie z konsultacji moze przeszkodzic w karierze. Pomoc przyjaciol to co innego. To sie nie liczy.
-Neil? Jestes mi potrzebny.
-W czym problem?
-Mam pacjenta z objawami ciezkiego bakteryjnego zapalenia opon mozgowych, ale test biochemiczny wykazal, ze jego PMR jest w normie.
-Moze to zapalenie wirusowe?
-Nie wydaje mi sie. Uwazam, ze to jednak klasyczny przypadek zapalenia bakteryjnego. Moglbys spojrzec na probke PMR?
Moze cos znajdziesz?
-Zaraz bede.
Fearman wyszedl z sali szpitalnej, gdy zobaczyl Andersona.
-Dzieki, Neil. Chodzi mi o to... - Wreczyl koledze laboratoryjna fiolke z plynem mozgowo - rdzeniowym.
-Kto jest tym pacjentem?
-Martin Klein, dwadziescia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z naszych studentow. Jego wspollokator wezwal karetke tuz przed pierwsza. Stan chorego szybko sie pogarsza:
-Wezwales Lennox - Adamsa?
-Jeszcze nie. Poczekam, az to obejrzysz.
Anderson skinal glowa.
-Wiec lepiej sie tym zajme.
Opuscil cieply szpital i pobiegl przez brukowany dziedziniec w kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze zaszczypalo go w oczy. Kiedy wszedl do akademii, winda stala gdzies na jednej z wyzszych kondygnacji. Byla stara i poruszala sie bardzo wolno, wiec postanowil wbiec na gore schodami. Dyszal ciezko, gdy dotarl do Katedry Bakteriologii na trzecim pietrze.
Po omacku znalazl kontakt, jarzeniowki rozblysly z pewnym ociaganiem.
Umiescil fiolke w wirowce i uruchomil maszyne. Jesli w probce znajdowaly sie jakies bakterie, powinny osiasc na dnie naczynia w przeciagu kilku minut. W tym czasie przygotowal szereg szkielek do badan mikroskopowych i pozywki dla bakterii.
Wirowka wylaczyla sie samoczynnie, a po chwili zamarla w bezruchu. Anderson wyjal fiolke i uniosl ja do swiatla. Pomyslal, ze niezbyt duzo w niej osadu.
Umiescil kultury w inkubatorze, zas szkielka zabarwil nad zlewem znajdujacym sie pod oknem, zanim zaczal ogladac je pod mikroskopem. Powoli przesuwal statyw mikroskopu, badajac probke od prawej do lewej strony.
Potem przyjrzal sie jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu. Nie dostrzegl ani sladu bakterii. Po szostym podejsciu zadzwonil do Fearmana.
-Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazlem.
-Cholera..:
-Przygotowalem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby okazalo sie, ze mamy do czynienia z gruzliczym zapaleniem opon mozgowych, w co jednak watpie.
-Ja tez. On umrze. Wezwalem Lennox - Adamsa.
-Zejde na dol, gdy tylko skoncze.
Kolejne badanie dalo wynik negatywny. Anderson zgasil swiatlo i wrocil do szpitala. Gdy zblizal sie do sali, w ktorej przebywal pacjent Fearmana, uslyszal krzyk bolu. Chory walil wokol siebie rekami na oslep. Jego przerazone oczy niemal wychodzily z orbit. Anderson rzucil sie na pomoc Fearmanowi i siostrze Long probujacym unieruchomic pacjenta. Fakt, ze Klein byl dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mezczyzna nie ulatwial zadania.
Anderson czul, ze przy kazdym spazmie miesnie Kleina twardnieja jak stal.
Na jego szyi dostrzegl nabrzmiale zyly. Zdawalo sie, ze za chwile pekna od nadmiernego cisnienia krwi. Z gardla pacjenta wydobywal sie skowyt bolu, ktorego potwornosc znal tylko on sam.
Fearmanowi i Andersonowi udalo sie wlasnie opanowac czesciowo sytuacje, gdy rozlegl sie przerazony okrzyk siostry Long.
-Jego jezyk, doktorze! Jego jezyk! - Nigdy jeszcze nie slyszeli w jej glosie takiej desperacji.
Podczas kolejnego ataku gwaltownego bolu Klein zatopil zeby we wlasnym jezyku. Anderson i Fearman, nie mogac puscic ramion pacjenta, patrzyli, jak zeby zaglebiaja sie coraz bardziej w jego jezyku. Krew splywala mu po brodzie i szyi.
Jane Long rzucila sie na pomoc. Ponad plecami Fearmana probowala dosiegnac szczek Kleina i rozewrzec je, ale bez rezultatu.:
-Niech pani uzyje tepych koncow kleszczy, siostro - zaproponowal Fearman.
-Wylamie mu zeby.
-Bez zebow bedzie mogl mowic - warknal Anderson.
Jane Long zrobila, co jej polecono. Udalo sie jej wcisnac kleszcze w luke pomiedzy zebami, tuz przy lewym kaciku ust Kleina.
-Co tu sie dzieje, na Boga?! - ozwal sie nagle z tylu czyjs starannie modulowany glos. Nalezal on do Nigela Lennox - Adamsa, lekarza - konsultanta, ktorego wezwal Fearman. - Dlaczego ten czlowiek nie dostal srodkow uspokajajacych?
-Dostal - odpowiedzial Fearman, zmagajac sie wciaz z pacjentem.
-Wiec musi dostac wiecej! - zagrzmial Lennox - Adams, jakby mial przed soba idiote.
-Dostal juz maksymalna dawke... - Zaoponowal Fearman.
-Niech pan ja zwiekszy. Na moja odpowiedzialnosc.
-Siostro, prosze przygotowac zastrzyk - poprosil Fearman.
Jane Long z zawodowym spokojem przygotowala strzykawke.
-Gotowe.
Fearman nie mogl sie zdecydowac, siegnac po nia, znaczylo puscic ramie Kleina.
-Prosze mi to dac! - Lennox - Adams zrobil Kleinowi zastrzyk i cisnal pusta strzykawke do miski, ktora trzymala siostra Long. - Zaraz bedziemy miec tu porzadek - powiedzial, odstepujac od lozka pacjenta, pewien pozytywnej reakcji.
Ale nie nastapila poprawa. Cialem Kleina wciaz wstrzasaly konwulsje, jak gdyby poddawano go elektrowstrzasom. Strach w jego oczach byl tylko cieniem przerazenia, ktore opanowalo jego umysl, zaledwie sladem przezywanego koszmaru. Lennox - Adams obserwowal z rosnacym niedowierzaniem kompletny brak reakcji pacjenta na zastrzyk.
Nadszedl kolejny spazm i plecy Kleina wygiely sie w luk, a miesnie napiely do ostatecznosci. Lekarze patrzyli bezradnie, jak twarz pacjenta sciaga sie coraz bardziej, odslaniajac zeby. Z gardla mezczyzny wydobylo sie rzezenie i nastapil koniec agonii.
Klein nie zyl.
-Dzieki Bogu... - powiedzial cicho Lennox - Adams.
Pozostali milczeli.
Konsultant podszedl do lozka i spojrzal z bliska na odrazajaca, smiertelna maske, jaka stala sie teraz twarz Martina Kleina.
-Poprosze o szczegoly, Fearman.
Fearman zajrzal do notatek, by udzielic przelozonemu informacji.
-Pacjent Martin Klein, dwadziescia dwa lata, obywatel izraelski, studiowal w naszym kraju medycyne.
-To jeden z naszych studentow?
-Tak. Byl na trzecim roku.
-Prosze dalej.
-Zachorowal wczoraj wczesnym wieczorem. Skarzyl sie na silne bole glowy, mdlosci i sztywnienie karku. O polnocy dostal wysokiej goraczki i stracil przytomnosc. Jego wspollokator wezwal pogotowie i Klein o pierwszej zostal przyjety do szpitala.
Wszystko wskazywalo na to, ze ma ciezkie zapalenie opon mozgowych.
-Czyim zdaniem?
-Moim.
-Prosze dalej.
-Przeprowadzilem naklucie kregoslupa i zazadalem analizy biochemicznej plynu mozgowo - rdzeniowego.
-I...?
-Wszystko bylo w normie.
Lennox - Adams wygladal na zaskoczonego, ale sie nie odezwal.
-Wezwalem doktora Andersona, ktory ma dzisiejszej nocy dyzur jako bakteriolog... - ciagnal Fearman - i poprosilem go o zbadanie PMR Kleina.
-Nie stwierdzilem obecnosci bakterii podczas mikroskopowego badania rozmazu - powiedzial Anderson. - Oczywiscie istnieje mozliwosc, ze dowiemy sie czegos wiecej, gdy wyrosnie kultura.
-Zdaje sobie z tego sprawe, doktorze - odrzekl Lennox - Adams lodowato.
Odsunal przescieradlo przykrywajace zwloki Kleina. - Mowil pan, ze to Izraelczyk?
Fearman przytaknal, wymieniajac spojrzenie z Andersonem.
Tymczasem Lennox - Adams przystapil do szczegolowych ogledzin rak i nog denata. W koncu odszedl od lozka i skinal na Jane Long, by ponownie przykryla Kleina. - Szukalem sladow ugryzien. Widzialem kiedys zgon spowodowany wscieklizna - wyjasnil. - Tamten przypadek wygladal podobnie.
Konsultant wyszedl, wiec Jane Long wezwala dyzurnego sanitariusza, by zabral cialo Kleina do kostnicy.
-Chyba tez juz pojde... - powiedzial Anderson.
-Nie chcesz kawy? - zapytal Fearman.
-Prawde mowiac... nie bylem sam, kiedy zadzwoniles.
-Nie byles... Ach, rozumiem. Ktos, kogo znam?
-Angela Donnington. Z siodemki.
-Wiem! Blondyna, elegancko sie wyraza, ma ladne nogi.
-Jedlismy spozniona kolacje.
-No jasne, domyslam sie... - Fearman rzucil koledze porozumiewawcze spojrzenie. - Do zobaczenia rano.
Anderson wrocil do mieszkania. Angela drzemala. Spojrzal na jej jasne wlosy rozsypane na poduszce i czesci garderoby dziewczyny, rozrzucone na podlodze.
Znaczyly trase, ktora przebyli wieczorem, przenoszac sie z kanapy do sypialni przy muzyce z albumu Carol King. Rozebral sie i wsliznal do lozka obok spiacej postaci. Poruszyla sie, gdy otoczyl ja ramieniem.
-O, wrociles... - zamruczala sennie.
-Oczywiscie... - odrzekl Anderson, majac nadzieje, ze niski ton jego glosu brzmi seksownie.;
Angela zachichotala i opuscila reke, by poglaskac go po udzie. W tym momencie zadzwonil telefon. Anderson zaklal i zaczal sie niezdarnie gramolic, by dosiegnac sluchawki.
-Neil? To ja, John.
-Robisz to specjalnie, Fearman! - wysyczal wsciekle Anderson.
-Alez nie! Naprawde. Bardzo cie przepraszam, ale mam wazna sprawe.
Przeszukiwalem rzeczy Martina Kleina i odkrylem, ze byl jednym ze studentow, ktorzy zglosili sie na ochotnika do prob z galomycyna. Jestes w to zaangazowany, prawda?
-Owszem - odrzekl Anderson, lagodniejac. - Dzieki, ze mnie zawiadomiles. - Odlozyl sluchawke i zapalil nocna lampke.
Angela zmruzyla oczy.
-Co sie stalo? - zapytala z niezadowoleniem.
-Dzis w nocy zmarl jeden ze studentow medycyny. Uwaza sie, ze to zapalenie opon mozgowych. Na ochotnika bral udzial w probach z galomycyna.
-Z galo...? Aaa... To ten nowy antybiotyk, ktory testuja.
Anderson przytaknal.
-Chyba nie sugerujesz, ze zabil go ten lek? - powiedziala Angela, szeroko otwierajac oczy.
-Oczywiscie, ze nie. Ale trzeba jak najszybciej ustalic przyczyne smierci, zanim ktos pomysli to, co ty przed chwila.
-A po co bierze sie ochotnikow? Zeby stwierdzic, czy lek jest bezpieczny, czy tez nie.
-O, Boze! Nie! - odparl Anderson. - Nowe leki musza byc uznane za bezpieczne na dlugo przedtem, zanim trafia do szpitali.
Podajemy je ochotnikom z mniej dramatycznych powodow. Trzeba sprawdzic, czy maja dzialanie uboczne. Jesli poda sie nowy lek choremu, a ten zacznie miec zawroty glowy, to nie mozna byc pewnym, czy to z powodu nowego leku, czy tez jego choroby. Ale jesli poda sie lek dwunastu mlodym, zdrowym studentom i wszyscy nagle dostana zawrotow glowy, wtedy wszystko jest jasne. Nalezy rowniez wypracowac wielkosc dawki nowego leku. Wyprobowuje sie ja na ochotnikach. Po zazyciu przez nich leku pobiera sie od nich probki krwi i moczu, zeby ustalic, jaka ilosc specyfiku pozostala w ich organizmie.
-Neil... Wiesz...
-Tak?
-Zaczynasz mnie nudzic. Masz zamiar drazyc ten temat przez cala noc?
Anderson zgasil swiatlo i przytulil sie w ciemnosci do Angeli. Polozyl dlonie na jej posladkach i przyciagnal ja do siebie.
-Na razie mam zamiar wydrazyc ciebie...
Angela zachichotala.
-To bardzo brzydki zart... Ale pomysl mi sie podoba...
*
Anderson wszedl do laboratorium tuz po dziewiatej i natychmiast sprawdzil pozywki bakteriologiczne, ktore umiescil w inkubatorze ostatniej nocy.
Mogly rzucic swiatlo na przyczyne zgonu Kleina. Ale nie znalazl na nich ani sladu wzrostu bakterii. Byly wciaz jalowe. O dziewiatej trzydziesci poczta pneumatyczna dotarla dyrektywa nakazujaca wszystkim czlonkom personelu szpitalnego zaangazowanym w program badawczy nowego antybiotyku - galomycyny - stawienie sie punktualnie o dziesiatej trzydziesci w gabinecie dyrektora do spraw medycznych.
Ma zatem godzine, zeby zajac sie problemem, ktory obecnie najbardziej go niepokoil. Dlaczego tak wielu zakazen wystepujacych w szpitalu nie mozna wyleczyc, stosujac rutynowe postepowanie? Tego ranka w hodowlach badawczych wyrosly dwie nowe odmiany bakterii, oporne na antybiotyki pierwszego rzutu.
W sumie w ciagu dwunastu dni wyroslo ich osiem. Powinien przeprowadzic testy pozwalajace na znalezienie alternatywnego sposobu leczenia pacjentow.
Wyszedl z laboratorium dwadziescia trzy po dziesiatej i przecial dziedziniec, kierujac sie do budynku szpitala. Idac korytarzem, musial poruszac sie slalomem, omijajac pacjentow i wozki z zaopatrzeniem. Gdy pokonal glowna klatke schodowa, zatrzymal sie, ktos go wolal. Ujrzal Mary Ryle, szpitalna farmaceutke biegnaca w jego kierunku. Byla szczupla kobieta okolo czterdziestki i zrezygnowala z zycia osobistego, opiekujac sie wiekowa matka. Zdaniem Andersona, bylo to marnowaniem najlepszych lat. Mary na jego widok odetchnela z ulga.
-Dzieki Bogu... - Zachichotala nerwowo. - A juz myslalam, ze jestem spozniona.
Anderson z trudem powsciagnal usmiech. Mary Ryle to ostatnia osoba na swiecie, ktora moglaby sie dokadkolwiek spoznic.
-Mamy jeszcze kilka minut, panno Ryle.
-Musze stwierdzic, ze to wszystko jest bardzo zagadkowe - powiedziala farmaceutka.
Anderson nie zawracal sobie glowy wyjasnieniami, dlaczego zwolano zebranie, bo wlasnie wkroczyli do gabinetu dyrektora do spraw medycznych. Siedzialy tu juz cztery inne osoby. James Morton, czyli dyrektor we wlasnej osobie, Nigel Lennox - Adams, internista - konsultant, John Kerr, konsultant - bakteriolog i jednoczesnie szef Andersona, oraz siostra Linda Vane, przelozona pielegniarek na oddziale, gdzie testowano galomycyne.
Linda Vane upewnila sie, czy wszyscy dostali kawe, a potem Lennox - Adams odchrzaknal, wymuszajac w ten sposob uwage zebranych.
-Nie bede niczego owijal w bawelne - powiedzial. - Jeden z naszych studentow bioracych na ochotnika udzial w probach z galomycyna nie zyje... - przerwal, gdyz Mary Ryle wyrwal sie okrzyk: "Och, jakie to straszne!" Po chwili ciagnal dalej. - Naturalnie nic nie sugeruje, ze przyjmowanie galomycyny mialo jakikolwiek zwiazek z jego smiercia, ale uwazam za absolutna koniecznosc jak najszybsze ustalenie przyczyny zgonu.
-Czy to znaczy, ze nie wiecie, dlaczego zmarl? - zapytal James Morton.
Lennox - Adams wyjasnil mu okolicznosci smierci Kleina.
-Wiec w rozmazie nic pan nie znalazl? - dociekal Kerr, zwracajac sie do Andersona.
-Wlasnie.
-A co z kultura bakterii?
-Wynik negatywny.
-Ustalil pan juz termin sekcji zwlok? - Kerr spojrzal na Lennox - Adamsa.
-Odbedzie sie dzis o czternastej trzydziesci. Ale, szczerze mowiac, bardziej licze na wyniki testow laboratoryjnych. Fearman mowil, ze pacjent mial typowe objawy bakteryjnego zapalenia opon mozgowych, kiedy przyjmowano go do szpitala. Gdy ja go zobaczylem, wygladalo to na ostatnie stadium wscieklizny. Wniosek nasuwa sie sam, jako internistom trudno nam po prostu cos stwierdzic.
Anderson wyruszyl w droge powrotna do laboratorium w towarzystwie Kerra.
Musial przystanac i poczekac, az szef zapali fajke. Po kilku szybkich pyknieciach Kerr nabral pewnosci, ze tyton sie zajal i powiedzial:
-Chcialbym, zeby wzial pan udzial w sekcji zwlok Kleina.
Niech pan sam pobierze probki. Wszystko, co tylko przyjdzie panu do glowy.
-Dobrze - odrzekl Anderson bez wielkiego entuzjazmu.
Wiedzial, ze bedzie musial darowac sobie zjedzenie lunchu.
Patologia miescila sie w podziemiach akademii medycznej. Jej lokalizacje uwzgledniono w projekcie, wiec kiedy stawiano budynek, od razu mial tylne drzwi, pod ktore mogly podjezdzac niewidoczne dla ciekawskich oczu konne karawany.
Konie zniknely, ale tylne drzwi wciaz byly wykorzystywane z tego samego powodu.
Anderson zapytal technika urzedujacego przy wejsciu o miejsce sekcji zwlok Kleina.
-Pod piatka - rzucil mezczyzna, wskazujac glowa w lewo.
Anderson poszedl w tym kierunku i pchnal zielone, uchylne drzwi z wymalowanym na nich bialym numerem "5". Znalazl sie w pustej szatni, ale z sali obok dochodzily czyjes glosy. Sekcja juz sie zaczela. Wlozyl fartuch i gumowe obuwie ochronne, odczekal chwile, zeby przygotowac sie na to, co zaraz zobaczy i poczuje, i wszedl do prosektorium.
Patolog pochylony nad stolem spojrzal na niego przez polowki okularow.
-Jestem Anderson z bakteriologii. Przyszedlem po probki.
-Gelman - przedstawil sie patolog.
Mezczyzna z obslugi ustawil doplyw wody splukujacej stol.
Splywala do kanalow odplywowych z jednostajnym bulgotem.
Anderson spojrzal na twarz trupa i ujrzal te sama przerazajaca maske, ktora juz widzial kilka godzin temu. Ale teraz woskowy odcien martwej skory jeszcze potegowal upiorne wrazenie.
-Nieprzyjemna smierc - stwierdzil Gelman, widzac mine Andersona. Po czym otworzyl zwloki Kleina jednym zdecydowanym cieciem skalpela.
Usuwal z nich kolejne narzady wewnetrzne, ogladajac je i wazac na dloni, zanim nagral swoje spostrzezenia na tasme magnetofonowa. Od czasu do czasu Anderson prosil go, by przerwal sekcje, i za pomoca skalpela i pipety pobieral wycinki tkanek oraz probki plynow ustrojowych, ktore nastepnie umieszczal w malych, szklanych, wyjalowionych buteleczkach, by zabrac je do laboratorium. Kiedy z pomoca trepanu Gelman odcial pokrywe czaszki zmarlego, powietrze wypelnil swad przypalonych kosci.
W koncu patolog odszedl od stolu i sciagnal rekawice.
-No coz... - powiedzial z lekka rezygnacja. - Mam nadzieje, ze do czegos dojdziecie. Bo wyglada na to, iz wlasnie pocialem na kawalki absolutnie zdrowego, dwudziestodwu-letniego faceta.
Anderson pobral ostatnie probki i podszedl do Gelmana myjacego sie nad zlewem.
-Doktor Lennox - Adams uwaza, ze to mogla byc wscieklizna.
-Watpie - odrzekl Gelman. - Nie znalazlem sladow ugryzien.
-Ale wscieklizna moze miec bardzo dlugi okres wylegania, prawda? - zapytal ostroznie Anderson, nie chcac podwazac opinii starszego kolegi.
-Zgadza sie - przyznal Gelman, wycierajac rece. - Mimo to watpie, bysmy mieli do czynienia z takim przypadkiem. Zgon nastapil zbyt szybko po ataku choroby. Bardziej mi to przypomina wstrzas toksyczny.
-Wiec nalezy brac pod uwage zatrucie?
-Oczywiscie, choc Bog raczy wiedziec, jakiego rodzaju. To robota w sam raz dla was.
Anderson wrocil do laboratorium i dlugo szorowal dlonie i przedramiona, zanim uznal, ze zmyl z nich zapach prosektorium.
Spryskal twarz ciepla woda, potem wyplukal usta zimna.
-Chryste... - Mruknal pod nosem, zauwazywszy, ze papierowe reczniki znow zostaly odwrotnie wlozone do dozownika. - Ta kobieta ma tylko dwie mozliwosci, a nigdy nie zrobi tego dobrze...
Poprosil jednego z mlodszych laborantow, by zabral czesc probek do pracowni wirologii, a potem zasiadl do wlasnych testow.
Zanim umiescil kultury w inkubatorze, dawno minela siodma wieczorem. Wychodzac, natknal sie na Johna Kerra. Opuscili budynek jako ostatni.
-Zdobyl pan wszystko, czego pan potrzebowal?
-Owszem.
-Jak rozumiem, mamy dwa nowe przypadki, nie poddajace sie leczeniu na oddzialach - zauwazyl Kerr.
-To zagadkowa sprawa - odrzekl Anderson. - Pacjenci reagowali prawidlowo na kuracje, po czym nagle antybiotyki przestaly skutkowac i nastapil nawrot choroby.
-Znalazl pan sposob terapii zastepczej?
-Tak. Ale wciaz mam ochote dowiedziec sie, co sie, u diabla, dzieje.
Kerr skinal glowa.
-Nic panu nie przychodzi na mysl?
-Nie. A panu?
-Tez nie. Musimy pogadac..
*
Minelo piec dni, zanim grupa zaangazowana w proby z galomycyna spotkala sie znowu. Przez te piec dni Andersonowi nie udalo sie znalezc zadnego dowodu zakazenia bakteryjnego w probkach pobranych podczas sekcji zwlok Martina Kleina. Wiedzial, ze pracowni wirologii tez sie nie powiodlo, choc tam przynajmniej wyeliminowano wscieklizne jako przyczyne zgonu.
Lennox - Adams oswiadczyl z ledwo skrywanym rozdraznieniem, ze rownie nic nie wyjasniajace raporty otrzymal z patologii i biochemii.
-Piec dni poszukiwan i nadal jestesmy w punkcie zero. To cholernie irytujace. Jesli cokolwiek wynika z raportow laboratoryjnych, to jedynie stwierdzenie, ze przyczyna zgonu bylo prawdopodobnie zatrucie jakas silna toksyna. Poniewaz jednak biochemia nie potrafi jej zidentyfikowac, osobiscie uwazam, ze od poczatku mamy do czynienia z zakazeniem bakteryjnym.
Anderson ze zdziwieniem stwierdzil, ze konsultant gra do jego bramki.
-Nie znalazlem na to dowodu, sir - odbil pilke w, locie.
-Chce pan powiedziec, ze w ciele Kleina nie bylo w ogole bakterii? - zapytal Lennox - Adams z udawanym niedowierzaniem.
Anderson ugryzl sie w jezyk i spokojnie wyjasnil:
-Nie, sir. Nie to chce powiedziec. Znalazlem takie organizmy, jakie spodziewalem sie znalezc we wnetrznosciach czlowieka. Chodzi mi o to, ze nie stwierdzilem wystepowania zadnych bakterii chorobotworczych.
-Moze doktor Kerr powinien rzucic okiem na te kultury - orzekl Lennox Adams, poprawiajac okulary i zaglebiajac sie w swoich papierach, jakby chcac pokazac, ze uwaza sprawe za zamknieta.
Anderson znow musial ugryzc sie w jezyk.
-Mam pelne zaufanie do doktora Andersona - wtracil Kerr.
-Mimo to...
-Mimo wszystko mam pelne zaufanie do doktora Andersona - powtorzyl chlodno Kerr.
-Alez oczywiscie... - Odrzekl Lennox - Adams z lekkim usmiechem, ktory nie wygladal przekonujaco. Zmienil temat, przechodzac do podsumowania dotychczasowych wynikow prob z galomycyna. - Do dzis zastosowalismy nowy lek w trzydziestu szesciu przypadkach. U wszystkich pacjentow dala sie zauwazyc wyrazna poprawa. Czy mam racje, twierdzac, ze nie zaobserwowalismy zadnych skutkow ubocznych? - Uniosl brwi i powiodl wzrokiem po zebranych.
-U jednego z pacjentow wystapila plesniawka - powiedzial Kerr. - Ale to normalne podczas kuracji antybiotykowej.
-Doskonale... Badal pan sklad krwi u ochotnikow, doktorze Anderson?
-Wszystko jest w jak najlepszym porzadku. Mysle, ze moglibysmy zmniejszyc dawki z pieciuset do, powiedzmy, dwustu piecdziesieciu miligramow.
-Bardzo slusznie. Niech pani tego dopilnuje, panno Ryle, dobrze?
-Alez oczywiscie, panie doktorze! Natychmiast sie tym zajme - zapewnila Mary Ryle z taka mina, jakby za chwile miala pasc przed Lennox - Adamsem na kolana, byle tylko mu sie przypodobac.
Anderson wyszedl z zebrania razem z Johnem Kerrem.
-Dzieki, ze wzial mnie pan w obrone - powiedzial, gdy Kerr grzebal w kieszeni, szukajac zapalek.
-Nie ma sprawy... - odrzekl Kerr, kiedy wreszcie udalo mu sie zapalic fajke. - Ale chyba nie bedzie pan mial nic przeciwko temu, ze przyjrze sie tym kulturom?
Kiedy Anderson wszedl do mieszkania, Fearman gotowal spaghetti.
-Chcesz troche? - zapytal.
-Nie, dzieki. - Anderson opadl na fotel. - Chryste, co za dzien!
-Jakies problemy?
-Zebys wiedzial... Czy ten Lennox - Adams juz od urodzenia jest takim sukinsynem, czy tez to wynik wytrwalej pracy nad wlasnym charakterem?
-A co ci zrobil?
-Zasugerowal, zeby Kerr sprawdzil moje wyniki! Jakbym byl jakims pieprzonym... uczniakiem!
-O rany... - Westchnal Fearman, ledwo powstrzymujac usmiech i zamieszal spaghetti.
-Kiedys zlamie mu to jego dwuczlonowe nazwisko na pol i wetkne mu po polowce do dziurek od nosa!
-To mi sie wlasnie podoba w Szkotach. Co za lagodna nacja...
-Zatkaj sie tym swoim spaghetti!
-Nie bierz tego do siebie - lagodzil Fearman. - On tak traktuje wszystkich, ktorzy w hierarchii stoja od niego nizej.
Anderson zamknal oczy i oparl glowe na zaglowku fotela.
-Moze masz racje... - przyznal. - Na dodatek dzwonilo dzis do mnie pol szpitala z pytaniem, co jest grane?
-To znaczy?
-Otoz zalecam pewien tryb leczenia. Trzy dni pozniej u pacjenta nastepuje nawrot choroby. Zakazenie okazuje sie odporne na antybiotyk. I tak dziesiec razy na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.
-I nie wiesz dlaczego?
Anderson przeczaco pokrecil glowa.
-A co sadzi Kerr?
-Obaj bladzimy po omacku.
-No... - Powiedzial Fearman, konczac spaghetti i wstajac od stolu z talerzem w rece - czas isc ratowac ludzkie zycie.
-Pracujesz dzis w nocy?
-Mam noce przez caly tydzien. A ty? Planujesz rozrywkowy wieczor?
-Moglbym zaprosic Angele, skoro wychodzisz.
Anderson zrezygnowal jednak z towarzystwa Angeli Donnington.
Problem pacjentow, u ktorych wystepowaly nawroty choroby, za bardzo zaprzatal mu glowe. Postanowil nadrobic zaleglosci w lekturze pism fachowych. Nalal sobie; whisky i usadowil sie wygodnie z notesem i dlugopisem w zasiegu reki. Minelo mniej wiecej pol godziny, gdy jego uwage przykul artykul zatytulowany "Plazmidy". Autor, naukowiec zajmujacy sie genetyka, sugerowal wykorzystanie wynikow swoich badan w leczeniu szpitalnym pacjentow. Anderson wyczytal, ze plazmidy zakazaja bakterie.
Dowiedzial sie, iz te malenkie czasteczki potrafia rozprzestrzeniac sie lotem blyskawicy wsrod populacji bakterii i zmieniac cechy swych zywicieli. Jedna z nowych wlasciwosci, ktorej nabycie bakterie zawdzieczaja plazmidom, jest odpornosc na dzialanie antybiotykow.
Anderson poczul przyplyw ozywczej nadziei. Moze wlasnie znalazl rozwiazanie nurtujacego go problemu. Jesli w szpitalu "grasowal" plazmid, jego obecnosc wyjasnialaby, dlaczego po kilku dniach zmienial sie charakter niektorych infekcji i nie dawaly sie one wyleczyc. Uznal, ze potrzebuje wiecej informacji.
Wynotowal odnosne zrodla, wymienione na koncu artykulu.
Wzmiankowane periodyki medyczne powinny znajdowac sie w bibliotece akademickiej. Spojrzal na zegarek. Dochodzila jedenasta wieczorem. Moglby udac sie tam z samego rana... Nie! - postanowil nagle. Pojdzie zaraz.
W ciagu piecio-minutowej drogi do akademii Anderson zmagal sie z przenikliwym, zimnym wiatrem. Ulice swiecily pustkami, nie liczac pijanego faceta, czepiajacego sie murow. Anderson wszedl do budynku bocznym wejsciem i wspial sie po kamiennych schodach.
Ich stopnie wyzlobily stopy studentow medycyny, ktorzy od pokolen korzystali z tego skrotu do biblioteki.
Znalazl pisma i usiadl przy ledwo cieplym grzejniku. System grzewczy nadawal sie juz do lamusa, ale lepsze to niz nic.
Odszukanie i wynotowanie potrzebnych informacji zajelo Andersonowi czterdziesci minut, ale teraz mogl juz przeprowadzic testy na obecnosc plazmidow. Odlozyl periodyki na drewniana polke, uwazajac, by nie pomylic ich wlasciwej kolejnosci i zgasil swiatlo, Gdy zamykal drzwi biblioteki, uslyszal odglos tlukacego sie szkla.
Zamarl, stojac na szczycie schodow, ale dzwiek juz sie nie powtorzyl. Wokol znow panowala cisza. Dalby glowe, ze odglos dobiegl z katedry patologii znajdujacej sie pietro nizej, ale nie przypominal sobie, zeby widzial w oknach swiatlo, kiedy przechodzil przez dziedziniec.
Anderson zszedl cicho po schodach i zatrzymal sie przed ciezkimi, debowymi drzwiami, opatrzonymi tabliczka z napisem Katedra Patologii Akademii Medycznej. Nacisnal mosiezna klamke.
Drzwi byly otwarte. Dziwne, pomyslal.
Ktos musial jeszcze pracowac, ale z zadnej pracowni nie dochodzilo swiatlo.
Wszedl do srodka. Jego buty zapiszczaly na wyfroterowanym linoleum.
Ruszyl korytarzem i dotarl do sali muzealnej, prostokatnego pomieszczenia z posagiem sir Henryego Struthersa, zalozyciela katedry patologii, ustawionym na samym srodku. Wzdluz scian staly gabloty, gdzie eksponowano ludzkie narzady i tkanki zakonserwowane w formalinie.
Ze szpitala znajdujacego sie po drugiej stronie podworza przenikalo wystarczajaco duzo poswiaty, wiec Anderson nie zapalil w sali swiatla.
Posuwal sie wolno wzdluz gablot i czytal umieszczone pod eksponatami tabliczki informacyjne, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy bylym wlascicielom tych organow kiedykolwiek za zycia przysnilo sie chocby w koszmarnym snie, jaki rodzaj niesmiertelnosci przypadnie im w udziale. Czy "mezczyzna, lat 49" mogl sobie wyobrazic, ze pewnego dnia jego przezarte rakiem pluca zostana zanurzone w formalinie i wystawione na widok publiczny?
Czy rodzice nie narodzonego dziecka, opisanego jako "plod - uszkodzenia spowodowane rozyczka" mogli przewidziec, ze ich odrazajaco zdeformowany potomek zostanie na wieki zamkniety w szklanym, szczelnym sloju?
Kiedy mijal posag sir Henryego, dostrzegl na podlodze w koncu sali cos, co wygladalo na mokra plame. W kaluzy odbijalo sie swiatlo. W pierwszej chwili Anderson pomyslal, ze to woda deszczowa, ktora dostala sie tu przez wybita szybe w oknie.
Jednak odrzucil to wyjasnienie, okno znajdowalo sie zbyt daleko od tego miejsca. Posuwajac sie wzdluz polki z usunietymi podczas sekcji zwlok nowotworami pecherza, odkryl zrodlo wczesniejszego halasu.
Jeden ze szklanych pojemnikow spadl i roztrzaskal sie, a jego zawartosc rozlala sie po podlodze. Anderson przekrzywil glowe i przeczytal napis na plywajacej w cieczy tabliczce:
"Marskosc watroby. Mezczyzna, lat 59".
Spojrzal tam, gdzie powinien stac eksponat. Dlaczego pojemnik spadl? Jakas wada technologiczna w szkle? Za slabe mocowanie? Ominal ostroznie kaluze i przesunal reka po polce, szukajac jakichs sladow. Sloj stal jako ostatni w rzedzie, w miejscu, gdzie polka skrecala i ginela w mroku...
Nagle z cienia wyskoczyla ciemna postac, odepchnela Andersona na bok i rzucila sie w kierunku drzwi. Anderson uderzyl plecami w gablote ze szkieletem karla, tak zaskoczony i przestraszony, ze nawet nie dotarl do niego grzechot kosci eksponatu. Opanowal siejednak blyskawicznie i ruszyl w poscig, ale poslizgnal sie na mokrej podlodze, stracil rownowage i upadajac uderzyl glowa o kamienna stope sir Henryego Struthersa, Anderson ocenil, ze utracil swiadomosc na dziesiec, moze pietnascie minut.
Czaszke rozsadzal mu potworny bol, a prawa noga przecieta kawalkiem szkla z rozbitego pojemnika krwawila. Podniosl sie wolno i zapalil swiatlo.
W sali muzealnej nie bylo telefonu, wiec przestapil prog drzwi znajdujacych sie w niszy, z ktorej wyskoczyla tajemnicza postac, i znalazl sie w sekretariacie katedry patologii, skad zadzwonil do szpitalnej centrali.
Krotki czas oczekiwania na policje wypelnilo mu poszukiwanie sladow wlamania. Bez rezultatu. Jednak pewna dziwna rzecz zwrocila jego uwage. W pomieszczeniu archiwum trzy biurowe lampy zostaly ustawione tuz obok siebie na malym stoliku obok szafek z dokumentami. Podszedl i dotknal kloszy.
Byly jeszcze cieple. Ktos potrzebowal duzo swiatla skupionego na malej powierzchni.
Tylko po co? Anderson zauwazyl, ze jedna z szuflad z aktami jest czesciowo wysunieta. Wyciagnal ja do konca i jego wzrok przykul skoroszyt wystajacy ponad inne, jak gdyby wsunieto go na miejsce w pospiechu. Kiedy juz otworzyl skoroszyt, znalazl w nim protokol z sekcji zwlok Martina Kleina.
Anderson znow spojrzal na maly stolik. Ktos czytal protokol.
Ale zeby az pod trzema lampami? Czy aby na pewno czytal? A moze fotografowal?
*2*
-Jesli chce pan znac moje zdanie, to jakis cholerny swir - oswiadczyl detektyw w stopniu sierzanta, rozgladajac sie wokol z wyraznym niesmakiem.-Pewnie ma pan racje - zgodzil sie Anderson. Nie zamierzal zdradzac sie ze swoimi podejrzeniami co do powodu wlamania. Nie widzial takiej potrzeby.
Gdyby cos zasugerowal, musialby opowiedziec wszystko o Martinie Kleinie i okolicznosciach jego smierci. A to tylko opozniloby moment, w ktorym wreszcie moglby sie polozyc do lozka.
Wiedzial, ze policja i tak nie bedzie potrafila wyjasnic powodu, dla ktorego komus tak bardzo zalezalo na zapoznaniu sie z trescia protokolu sekcji zwlok.
-I twierdzi pan, ze nic nie zginelo?
-Wedlug mnie, nie. Ale jak juz mowilem, to nie moj oddzial.
Musi pan zapytac profesora Flenleya.
-Wiem. Wyslalismy juz po niego samochod - odrzekl sierzant.
-Czy moglibysmy jeszcze raz przesledzic przebieg wypadkow, sir? - zapytal drugi policjant, podwladny sierzanta.
-Oczywiscie... - Westchnal Anderson, starajac sie robic dobra mine do zlej gry. Opowiedzial policjantowi wszystko od poczatku, sledzac mozolne ruchy dlugopisu, gdy tamten notowal.
Wreszcie pojawil sie kolejny funkcjonariusz i oznajmil, ze wlasnie przybyl profesor Flenley.
-Nie sadze, bysmy musieli dluzej pana zatrzymywac - zdecydowal sierzant.
Anderson odetchnal z ulga i poszedl do lazienki, zeby sie umyc. Obejrzawszy w lustrze swoja glowe, stwierdzil, ze rana nie wymaga opatrunku.
Wystarczylo ja przemyc. Skaleczenia na nodze rowniez okazaly sie powierzchowne.
Kiedy wrocil do mieszkania, wzial proszek nasenny.
*
Anderson wszedl do laboratorium o siodmej pietnascie i zastal w pokoju rekreacyjnym sprzataczke palaca papierosa. Na jego widok zerwala sie na rowne nogi, pospiesznie strzepujac popiol z zielonego kombinezonu.
Anderson usmiechnal sie.
-Aha! Ranny ptaszek przylapal kogos na porannym papierosku, co?
Kobieta zarechotala.
-Pan to musi byc Szkotem!
Pierwszy z wielu ciekawskich, ktorzy odwiedzili Andersona tego przedpoludnia, przyszedl zaraz po dziewiatej. Do jedenastej Anderson mial juz po dziurki w nosie osob pytajacych go o wlamanie na patologii. Czekal niecierpliwie tylko na Johna Kerra, a ten zjawil sie dopiero o wpol do dwunastej.
Okazalo sie, ze uczestniczyl w zebraniu ordynatorow poszczegolnych oddzialow, na ktorym dyskutowano o zdarzajacych sie przypadkach nawrotow choroby.
Kerr przyniosl cztery pojemniki z kulturami bakterii.
Postawil je na stole i powiedzial:
-To te, ktore dotycza Kleina. Mial pan racje. Nie znalazlem nic. Norma. Slyszalem, ze mial pan wieczor pelen wrazen?
Anderson opowiedzial mu o wlamaniu, ale ani slowem nie wspomnial o tym, co zastal w archiwum. Kiedy ochlonal, uznal swoje podejrzenia za wytwor fantazji. Akta Kleina mogla niedokladnie wsunac ktoras z sekretarek.
Lampy mogla przestawic na stolik sprzataczka, kiedy polerowala blaty biurek. Na pytanie Kerra, co robil w bibliotece o polnocy, Anderson przedstawil teorie dotyczaca plazmidow.
-Hm... To brzmi interesujaco - przyznal jego przelozony.
-Mialem nadzieje, ze pan to powie. Dzis przeprowadzam testy.
-Te plazmidy nie powoduja odpornosci na wszystkie antybiotyki, prawda? - upewnil sie Kerr.
-Nie. Zazwyczaj tylko na jeden lub dwa.
-Dzieki Bogu...
-Jesli uda nam sie zidentyfikowac plazmid, ktory wystepuje w szpitalu, i stwierdzic, na jaki antybiotyk jest odporny, mozemy po prostu zaniechac stosowania tego leku na oddzialach.
Kerr pokiwal glowa.
-Uda sie panu przeprowadzic testy na miejscu?
-Moge stwierdzic tylko obecnosc plazmidu, ale do zidentyfikowania go bede potrzebowal pomocy eksperta. Moze moglby pan to zalatwic z katedra biologii molekularnej?
-Jasne.
Anderson poddal testom kultury bakterii pochodzace od czterech pacjentow, u ktorych stwierdzono nawrot choroby. Grupe kontrolna stanowily dwie inne kultury; jedna pochodzila od Kleina, druga od niejakiego J. Smitha - szczepy bakterii pozostajace w symbiozie z organizmem czlowieka.
Anderson skonczyl prace o siodmej wieczorem. Byl wykonczony.
Jego bolaca glowa przestala reagowac na dawki aspiryny, ktorymi karmil sie przez caly dzien. Same testy nie wymagaly wielkiego wysilku, ale poniewaz zazwyczaj nie przeprowadzal takiego rodzaju badan, musial bezustannie wedrowac po innych pracowniach w poszukiwaniu chemikaliow i przyrzadow, ktorych nie mial u siebie.
Poczul wielka ulge, kiedy wreszcie wszystkie probki spoczely we wnetrzu urzadzenia do elektroforezy. Ustawil natezenie pradu, umyl sie i zamknal laboratorium.
Kiedy wrocil do mieszkania, John Fearman saczyl kawe. Obrocil sie na swoim krzesle i usmiechnal.
-Hm... Nigdy nie myslalem, ze tego doczekam - powiedzial.
-Czego? - zapytal Anderson podejrzliwie, czujac, ze to jakas pulapka.
-Chwili, w ktorej zobacze bakteriologa pracujacego dwanascie godzin na dobe.
-Wlasnie tego mi teraz najbardziej potrzeba. Twoich glupich zartow. Anderson nalal sobie drinka i wyciagnal reke, w ktorej trzymal butelke, w kierunku Fearmana. Ale ten pokrecil przeczaco glowa.
-Ach... Zapomnialem, ze masz nocny dyzur.
-A ty? Wkladasz maske i wyruszasz na miasto zwalczac przestepcow?
-Juz slyszales?
-Podobno zaatakowales sir Henryego Struthersa, uderzajac go bykiem?
Anderson usmiechnal sie z rezygnacja.
-Chyba nigdy sobie tego nie wybacze.
-Widze, ze potrzebujesz mojego wsparcia, stary.
Anderson usiadl i opowiedzial Fearmanowi o swojej teorii na temat plazmidow powodujacych u pacjentow nawroty choroby i mozliwosci rozwiazania tego problemu.
-Brzmi to obiecujaco. Kiedy bedziesz cos wiedzial?
-Jutro rano.
Kiedy Fearman wyszedl do szpitala, Anderson zrobil sobie goraca kapiel.
Odpoczywal w mydlanej pianie, dopoki woda nie zaczela stygnac. Bol glowy minal, ale za to znow wrocilo dreczace wrazenie, ze otwarta szuflada i koncentracja swiatla w jednym punkcie to nie dzielo przypadku. Zaczynal wierzyc, ze celem intruza byl rzeczywiscie protokol sekcji zwlok Martina Kleina.
Ale dlaczego? Kogo, poza grupa zaangazowana w proby z galomycyna, mogl tak bardzo interesowac przypadek Kleina?
Protokoly sekcji zwlok nie byly scisle tajne.
Kazdy, kto mial uzasadniony powod i upowaznienie, mogl otrzymac w archiwum katedry patologii ich kopie. Nasuwal sie wiec wniosek, ze ktos nie majacy uzasadnionego powodu i upowaznienia interesowal sie przyczyna smierci Kleina. Ale ta konkluzja prowadzila do pytania: dlaczego? Anderson nie potrafil znalezc na nie odpowiedzi. Przewrocil sie na bok i zasnal.
Nastepnego dnia pragnienie, by poznac wyniki testow, poderwalo Andersona niemal o swicie. Gdy je zobaczyl, wprost rozpierala go radosc, ze sprawy przyjely tak pomyslny obrot. Nie ulegalo watpliwosci co do tego, ze za oporna na leczenie infekcje czterech pacjentow odpowiedzialny jest plazmid.
Milo bylo sie przekonac, ze z kolei wynik testu przeprowadzonego na kulturze bakterii oznaczonej jako "J. Smith" okazal sie negatywny. Jedyny problem stanowil fakt, ze "kultura Kleina" uzyta do drugiego testu kontrolnego wskazuje wynik dodatni.
Czyzby pomieszal dwie odmiany? Uznal, ze najpewniejszej odpowiedzi na to pytanie moze mu udzielic przeprowadzenie procesu identyfikacji.
Zadzwonil pod numer, ktory zostawil mu John Kerr, i porozumial sie ze specjalista z katedry biologii molekularnej.
Facet nazywal sie Frank Teasdale.
Teasdale obiecal, ze zajmie sie testami jeszcze tego samego dnia, a nastepnie skontaktuje sie z Andersonem, najpewniej w czwartek lub piatek.
Koperta zawierajaca wyniki analiz przeprowadzonych przez Teasdalea wyladowala na biurku Andersona w czwartek, zaraz po lunchu.
Dostarczyla ja poczta pneumatyczna. Teoria Andersona zostala w pelni potwierdzona. Pacjenci, u ktorych nastapil nawrot choroby, byli nosicielami plazmidu R 76, znanego czynnika uodparniajacego na antybiotyki i niemal na pewno bedacego powodem problemow wystepujacych podczas leczenia tych chorych. Druga kultura kontrolna rowniez posiadala pewien plazmid. Zostal on zidentyfikowany jako "wektor klonujacy PZ 9". Radosc Andersona nieco przygasla. Wiedzial o plazmidach tylko to, co o nich ostatnio przeczytal. Nie wiedzial natomiast, ze wektory klonujace sa ich dosc szczegolna odmiana, stworzona sztucznie do przenoszenia genow i stosowana podczas eksperymentalnych badan genetycznych.
Zatelefonowal do Teasdalea. Uslyszal, ze probka oznaczona haslem "Klein" zawiera wektor klonujacy PZ 9. A skad ta pewnosc?
Otoz istnieje komputerowy rejestr wszystkich znanych wektorow klonujacych. Plazmid Kleina zostal doskonale zlozony. Posiada wklad o wielkosci dwa i siedem dziesiatych.
-Nie nadazam za panem - powiedzial Anderson.
-O, przepraszam... Wektor zawiera gen, ktory posiada dwa przecinek siedem kilobazy D.N.A.
-Co to za gen?
-Tego nie da sie stwierdzic.
Anderson wyjasnil, skad wziela sie kultura bakterii.
-Rozumiem... - odrzekl Teasdale. - No coz... Skoro byl studentem medycyny, istnieje prawdopodobienstwo, ze sie niepostrzezenie zainfekowal. To jedyne wytlumaczenie, jakie przychodzi mi do glowy. Moglo to nastapic podczas zajec praktycznych, choc w ogole nie powinno sie zdarzyc.
-Zgadzam sie z panem. Czy mozna ustalic, kto wykorzystuje w swojej pracy PZ 9 i ktora grupa mogla go uzywac podczas cwiczen?
-Sprobuje.
-Dzieki. - Anderson odlozyl sluchawke i lekko rozmasowal skronie dlonmi. Znow opanowalo go uczucie niepokoju, jakiego po raz pierwszy doswiadczyl w pomieszczeniach katedry patologii.
W drzwiach ukazal sie John Kerr.
-No, jak tam?
Anderson usmiechnal sie.
-Dostalem potwierdzenie, ze przyczyna wszystkich naszych klopotow jest plazmid.
-Dobra robota. - Kerr wszedl do pokoju, usmiechajac sie szeroko. - Wiemy zatem, ktorych antybiotykow nie nalezy stosowac?
Anderson przytaknal i podsunal mu kartke papieru.
-Doskonale. Ale nie wyglada pan na zadowolonego.
-Jestem zadowolony - zapewnil Anderson. - Ale wyplynelo cos nowego.
Opowiedzial Kerrowi o plazmidzie znalezionym u Kleina i powtorzyl to, co uslyszal od Teasdalea.
-Musial byc bardzo nieostroznym mlodziencem. Ale chyba gryzie pana cos jeszcze - stwierdzil Kerr, wyczuwajac nastroj Andersona.
Anderson zwierzyl mu sie ze swych podejrzen, co do powodu wlamania do archiwum katedry patologii.
-Wspomnial pan o tym policji?
Anderson wyznal, ze nie. Przyznal, ze obawial sie, iz policja moze uznac jego podejrzenia za wytwor fantazji, a nie mial nic na poparcie swych przypuszczen. Kerr ze zrozumieniem pokiwal glowa i poprosil o wiadomosc, gdy tylko odezwie sie Teasdale.
Teasdale zadzwonil o czwartej trzydziesci po poludniu.
-Obawiam sie, ze wprowadzilem pana w blad - zaczal przepraszajaco.
-Wiec to w koncu nie jest wektor klonujacy? - zapytal Anderson.
-Jest, jest. Nie o to chodzi. Tylko ze nikt w akademii nie uzywa PZ 9. Prawde mowiac, nie uzywa go nikt w calej Wielkiej Brytanii. To wektor izraelski.
Pochodzi z laboratorium profesora Jacoba Straussa pracujacego na uniwersytecie w Tel Awiwie.
-Rozumiem... - powiedzial wolno Anderson. Kawalki lamiglowki zaczynaly do siebie pasowac. - To ma sens.
-Jak to?
-Klein byl Izraelczykiem.
-Ach, tak! - wykrzyknal Teasdale. - W takim razie chyba znalazl pan odpowiedz.
Anderson podziekowal mu i odlozyl sluchawke. Odetchnal z ulga. Klein nie nabawil sie zakazenia w tutejszej akademii medycznej. Nie trzeba wiec przeprowadzac klopotliwych badan studentow i sprawdzac, czy zajecia praktyczne sa bezpieczne. Nie trzeba zachowywac sie tak, jakby chodzilo sie na palcach po polu minowym. Ale z drugiej strony, oznacza to, ze Anderson nie ma kogo zapytac o gen w plazmidzie Kleina. Informacje na ten temat posiadali tylko Izraelczycy.
-I co teraz? - zapytal Kerr, kiedy Anderson go o tym poinformowal.
Anderson skrzywil sie.
-Nie podoba mi sie ta cala sprawa Kleina.
-Mysli pan, ze jego smierc spowodowal ten wektor klonujacy?
-Wiem, ze brzmi to moze zbyt dramatycznie. Zdaniem Teasdalea, nie powinno to miec wplywu, ale faktem jest, ze nic nie wiemy o tym genie. Chcialbym uzyskac panska zgode na przeprowadzenie kilku testow na zwierzetach.
Czul