Ken McClure Strategia skorpiona Przeklad Maciej Pintara "... Zmienne szczescie. O niepewny losie, Oto twoje zdradzieckie natarcie skorpiona!Twa glowa cala w pochlebstwach, lecz zadac bol gotowa, Twoj ogon to smierc, smierc przez zatrucie. O krucha radosci, o jadzie slodki i nieznany, O potworze, co tak chytrze sporzadzasz twe dary I malujesz je wszystkimi barwami stalosci, By zwiesc i usidlic madrego czlowieka..." GEOFFREY CHAUCER Opowiesc kupca PROLOG Tel Awiw Dexter zaparkowal samochod i wygramolil sie z niego z niezdarnoscia swiadczaca o tym, ze jest przyzwyczajony do jezdzenia czyms wiekszym niz ten zielony fiat. Ruszyl wzdluz ulicy Ben - Yehuda wolnym, swobodnym krokiem, tak typowym dla Amerykanow, ktorych mlodziencza wyobraznia zawladnely filmy z Gary Cooperem i Johnem Waynem. Rowniez wyglad Dextera byl typowy dla ludzi z jego pozycja. Fryzura, lekki, elegancki garnitur, zawsze swieza koszula z rozpietym kolnierzykiem - tak po prostu sie przyjelo.Pchnal drzwi biura linii lotniczych i znalazl sie w jego chlodnYm, klimatyzowanym wnetrzu. Rozejrzal sie, poprawiajac okulary. Przy kontuarze tkwil jakis klient. Dexter wzial do reki ulotke reklamowa i zaczal ja uwaznie studiowac. Gdy klient zostal zalatwiony i drzwi sie za nim zamknely, odlozyl ulotke. -Slucham pana. W czym moge pomoc? - spytal urzednik. -Interesuje mnie lot LH 703 - odrzekl Dexter. -Nie ma lotu LH 703, sir. -Niech pan to sprawdzi, dobrze? -Prosze chwilke zaczekac. - Urzednik opuscil swoje stanowisko i zniknal na zapleczu, by po chwili znow sie pojawic. -Szef pana oczekuje. Dexter skinal glowa. Nie mial zwyczaju prowadzic jalowej konwersacji. Przeszedl przez drzwi, ktore usluznie przytrzymal urzednik i skrecil na prawo, w dlugi korytarz. Nie potrzebowal wskazowek. Doskonale znal droge. Przychodzil tu dwa lub trzy razy do roku, by dostarczyc raport, lub na specjalne wezwanie, jak dzisiejszego ranka. Zatrzymal sie przed niebieskimi drzwiami i nacisnal brzeczyk. Musial chwile poczekac, zeby przyjrzala mu sie kamera umieszczona nad jego glowa. Potem rozlegl sie dzwiek przypominajacy odglos zwarcia w instalacji elektrycznej, kilka metalicznych szczekniec elektronicznego zamka za trzy tysiace dolarow i wreszcie stalowe drzwi, ktorych nie pokonalby nawet ladunek materialu wybuchowego, stanely przed nim otworem. -Dzien dobry, panie Dexter - powitala go usmiechnieta dziewczyna siedzaca przy maszynie do pisania. -Dzien dobry, panno Ling. - Gary Cooper byl zawsze uprzejmy dla dam. -Szef prosil, zeby pan od razu wszedl, sir. Dexter usmiechnal sie i pchnal drzwi prowadzace do gabinetu. -Ciesze sie, ze cie widze, J. D. - Odezwal sie niski, szpakowaty mezczyzna siedzacy za biurkiem. - Polubiles juz troche Tel Awiw? -Nic a nic - odrzekl ponuro Dexter. - To najgorsza placowka w mojej karierze. -No coz, nie moga nas wysylac tylko tam, dokad bysmy chcieli - rozesmial sie szpakowaty mezczyzna. -To prawda - przyznal Dexter, choc zupelnie nie rozumial, dlaczego nie. -Rozchmurz sie. Nastepnym razem moze byc Paryz! -Przy moim cholernym szczesciu wyladuje raczej w La Paz. -Szczescie nie ma tu nic do rzeczy. Kolejny przydzial zalezy od efektywnosci, J. D. -No to juz jestem w La Paz - mruknal Dexter. -Zadnych postepow, co? -Niestety. Kompletnie nic. -Moze to cos zmieni. - Szpakowaty mezczyzna, podal Dexterowi kartke papieru. - Nadeszlo z placowki londynskiej z samego rana. Odpowiedz na twoje pytanie, wyslane do wszystkich biur terenowych. Facet nie zyje. Czytajac meldunek, Dexter rozpoznal styl panny Ling, ktora rozkodowala tekst. "DOTYCZY: Martin Klein. PRZEZNACZENIE: do wiadomosci placowki terenowej - Tel Awiw. TRESC: Wyzej wymieniony zmarl w Szpitalu sw. Tomasza w Surrey, w Anglii. Przyczyna smierci nieznana". Ponizej widniala data i dokladny czas. Dexter spojrzal na zegarek. Martin Klein nie zyl od szesciu godzin. -Nigdy o nim nie slyszalem - stwierdzil. -Sprawdzilismy go dla ciebie - odrzekl szpakowaty mezczyzna. - Znalazl sie na naszej liscie, bo w tym roku przepracowal dwa miesiace w jednej z pracowni genetycznych na uniwersytecie w Tel Awiwie. Dexter w zamysleniu pokiwal glowa. -Moze to daremny trud, ale nie zawadzi zapoznac sie z wynikami sekcji. -Prosilem juz Londyn, zeby polozyl na tym reke. -Dzieki. - Dexter wstal i zapial marynarke. Starszy mezczyzna wyciagnal sie wygodnie w fotelu i zalozyl rece za glowe. -Podobno masz tam swojego czlowieka. -Owszem - odparl Dexter. - Ale niewiele osiagnal. Nasz obiekt wciaz cieszy sie reputacja niepokalana jak swiezy snieg. - Pochylil sie do przodu i oparl koncami palcow o blat biurka. - Czy na pewno ten facet jest w to zamieszany? -Zamieszany to nie jest wlasciwe slowo, J. D. On tym kreci. Co wiecej, jako naukowiec ma dostep do wszystkiego, czego potrzebuje. W porownaniu z tym pasztetem, moj przyjacielu, La Paz moze sie okazac calkiem atrakcyjna perspektywa. *1* Czolo Johna Fearmana pokrylo sie kropelkami potu, gdy musial wycofac sie po raz trzeci.-Niech pani trzyma go nieruchomo, na litosc Boska! - rzucil gwaltownie. Siostra Jane Long nie przywykla, by mlodszy lekarz, w dodatku rezydent odzywal sie do niej w ten sposob, ale tym razem puscila to mimo uszu. Wiedziala, pod jaka presja jest Fearman. -Pacjent ma konwulsje, doktorze - odpowiedziala spokojnym, monotonnym glosem. - Robie, co moge. Fearman zwrocil uwage na jej ton. -Przepraszam. Sprobujmy jeszcze raz. -Chwileczke... - Siostra Long przywolala na pomoc druga pielegniarke i obie przytrzymaly pacjenta z calych sil. Fearman zblizyl igle do jego nagich plecow. Zamierzal wprowadzic ja gladko miedzy trzeci a czwarty kreg ledzwiowy i pobrac czysta probke plynu mozgowo - rdzeniowego. Ostatnia rzecza, jakiej by sobie teraz zyczyl bylo to, zeby facet szarpnal sie nagle z igla tkwiaca w jego kanale kregowym. Lekarz wstrzymal oddech i wklul sie dluga igla aspiratora w kregoslup chorego. Uplynely sekundy dlugie jak minuty, zanim dotarla do wlasciwego miejsca i zbiornik aparatu wypelnil wyplywajacy plyn, lekko tylko zabarwiony krwia na skutek poczatkowego wahania Fearmana. Lekarz wyciagnal igle i odetchnal z ulga. W tym samym momencie cialem pacjenta wstrzasnal potezny, mimowolny spazm. Fearman musial wytezyc wszystkie sily, by wraz z pielegniarkami utrzymac w miejscu rzucajacego sie mezczyzne. Wzdrygnal sie na mysl, ze w plecach pacjenta mogla jeszcze tkwic igla. Atak minal. Fearman spojrzal na zegar scienny. Wskazywal pierwsza czternascie w nocy. O pierwszej dwadziescia szesc z pracowni biochemicznej dotarly wyniki testow przeprowadzonych przez dyzurnego laboranta. Proteiny, glukoza, chlorki: wszystko w normie. Fearman nie wierzyl wlasnym oczom. -Alez to musi byc zapalenie opon mozgowych - powiedzial glosno. - Wystepuja typowe objawy. -Z wyjatkiem normalnego skladu plynu mozgowo - rdzeniowego - zauwazyla Jane Long. -Widziala pani wiele przypadkow zapalenia opon, siostro. Polegam na pani opinii. Jane Long byla zadowolona. Fearman zrehabilitowal sie za wczesniejsze niewlasciwe zachowanie. -Zgadzam sie z panem, doktorze, podrecznikowy przypadek zapalenia opon mozgowych. -Ale to mowi co innego - odrzekl Fearman, podnoszac do gory wynik badan laboratoryjnych. -Moze zapalenie wirusowe? -Moze... Kto jest dyzurnym bakteriologiem? -Doktor Anderson. Fearman w duchu podziekowal Bogu za ten szczesliwy traf. Neil Anderson dzielil z nim mieszkanie. Wzywanie innych lekarzy przez rezydenta jest zawsze krepujace. Poza tym zbyt czeste korzystanie z konsultacji moze przeszkodzic w karierze. Pomoc przyjaciol to co innego. To sie nie liczy. -Neil? Jestes mi potrzebny. -W czym problem? -Mam pacjenta z objawami ciezkiego bakteryjnego zapalenia opon mozgowych, ale test biochemiczny wykazal, ze jego PMR jest w normie. -Moze to zapalenie wirusowe? -Nie wydaje mi sie. Uwazam, ze to jednak klasyczny przypadek zapalenia bakteryjnego. Moglbys spojrzec na probke PMR? Moze cos znajdziesz? -Zaraz bede. Fearman wyszedl z sali szpitalnej, gdy zobaczyl Andersona. -Dzieki, Neil. Chodzi mi o to... - Wreczyl koledze laboratoryjna fiolke z plynem mozgowo - rdzeniowym. -Kto jest tym pacjentem? -Martin Klein, dwadziescia dwa lata, obywatel izraelski, jeden z naszych studentow. Jego wspollokator wezwal karetke tuz przed pierwsza. Stan chorego szybko sie pogarsza: -Wezwales Lennox - Adamsa? -Jeszcze nie. Poczekam, az to obejrzysz. Anderson skinal glowa. -Wiec lepiej sie tym zajme. Opuscil cieply szpital i pobiegl przez brukowany dziedziniec w kierunku budynku akademii medycznej. Zimne, nocne powietrze zaszczypalo go w oczy. Kiedy wszedl do akademii, winda stala gdzies na jednej z wyzszych kondygnacji. Byla stara i poruszala sie bardzo wolno, wiec postanowil wbiec na gore schodami. Dyszal ciezko, gdy dotarl do Katedry Bakteriologii na trzecim pietrze. Po omacku znalazl kontakt, jarzeniowki rozblysly z pewnym ociaganiem. Umiescil fiolke w wirowce i uruchomil maszyne. Jesli w probce znajdowaly sie jakies bakterie, powinny osiasc na dnie naczynia w przeciagu kilku minut. W tym czasie przygotowal szereg szkielek do badan mikroskopowych i pozywki dla bakterii. Wirowka wylaczyla sie samoczynnie, a po chwili zamarla w bezruchu. Anderson wyjal fiolke i uniosl ja do swiatla. Pomyslal, ze niezbyt duzo w niej osadu. Umiescil kultury w inkubatorze, zas szkielka zabarwil nad zlewem znajdujacym sie pod oknem, zanim zaczal ogladac je pod mikroskopem. Powoli przesuwal statyw mikroskopu, badajac probke od prawej do lewej strony. Potem przyjrzal sie jej w odwrotnym kierunku. Ale bez rezultatu. Nie dostrzegl ani sladu bakterii. Po szostym podejsciu zadzwonil do Fearmana. -Przykro mi, stary, ale niczego nie znalazlem. -Cholera..: -Przygotowalem do zbadania preparat ZN na wypadek, gdyby okazalo sie, ze mamy do czynienia z gruzliczym zapaleniem opon mozgowych, w co jednak watpie. -Ja tez. On umrze. Wezwalem Lennox - Adamsa. -Zejde na dol, gdy tylko skoncze. Kolejne badanie dalo wynik negatywny. Anderson zgasil swiatlo i wrocil do szpitala. Gdy zblizal sie do sali, w ktorej przebywal pacjent Fearmana, uslyszal krzyk bolu. Chory walil wokol siebie rekami na oslep. Jego przerazone oczy niemal wychodzily z orbit. Anderson rzucil sie na pomoc Fearmanowi i siostrze Long probujacym unieruchomic pacjenta. Fakt, ze Klein byl dobrze zbudowanym, dwudziestodwu-letnim mezczyzna nie ulatwial zadania. Anderson czul, ze przy kazdym spazmie miesnie Kleina twardnieja jak stal. Na jego szyi dostrzegl nabrzmiale zyly. Zdawalo sie, ze za chwile pekna od nadmiernego cisnienia krwi. Z gardla pacjenta wydobywal sie skowyt bolu, ktorego potwornosc znal tylko on sam. Fearmanowi i Andersonowi udalo sie wlasnie opanowac czesciowo sytuacje, gdy rozlegl sie przerazony okrzyk siostry Long. -Jego jezyk, doktorze! Jego jezyk! - Nigdy jeszcze nie slyszeli w jej glosie takiej desperacji. Podczas kolejnego ataku gwaltownego bolu Klein zatopil zeby we wlasnym jezyku. Anderson i Fearman, nie mogac puscic ramion pacjenta, patrzyli, jak zeby zaglebiaja sie coraz bardziej w jego jezyku. Krew splywala mu po brodzie i szyi. Jane Long rzucila sie na pomoc. Ponad plecami Fearmana probowala dosiegnac szczek Kleina i rozewrzec je, ale bez rezultatu.: -Niech pani uzyje tepych koncow kleszczy, siostro - zaproponowal Fearman. -Wylamie mu zeby. -Bez zebow bedzie mogl mowic - warknal Anderson. Jane Long zrobila, co jej polecono. Udalo sie jej wcisnac kleszcze w luke pomiedzy zebami, tuz przy lewym kaciku ust Kleina. -Co tu sie dzieje, na Boga?! - ozwal sie nagle z tylu czyjs starannie modulowany glos. Nalezal on do Nigela Lennox - Adamsa, lekarza - konsultanta, ktorego wezwal Fearman. - Dlaczego ten czlowiek nie dostal srodkow uspokajajacych? -Dostal - odpowiedzial Fearman, zmagajac sie wciaz z pacjentem. -Wiec musi dostac wiecej! - zagrzmial Lennox - Adams, jakby mial przed soba idiote. -Dostal juz maksymalna dawke... - Zaoponowal Fearman. -Niech pan ja zwiekszy. Na moja odpowiedzialnosc. -Siostro, prosze przygotowac zastrzyk - poprosil Fearman. Jane Long z zawodowym spokojem przygotowala strzykawke. -Gotowe. Fearman nie mogl sie zdecydowac, siegnac po nia, znaczylo puscic ramie Kleina. -Prosze mi to dac! - Lennox - Adams zrobil Kleinowi zastrzyk i cisnal pusta strzykawke do miski, ktora trzymala siostra Long. - Zaraz bedziemy miec tu porzadek - powiedzial, odstepujac od lozka pacjenta, pewien pozytywnej reakcji. Ale nie nastapila poprawa. Cialem Kleina wciaz wstrzasaly konwulsje, jak gdyby poddawano go elektrowstrzasom. Strach w jego oczach byl tylko cieniem przerazenia, ktore opanowalo jego umysl, zaledwie sladem przezywanego koszmaru. Lennox - Adams obserwowal z rosnacym niedowierzaniem kompletny brak reakcji pacjenta na zastrzyk. Nadszedl kolejny spazm i plecy Kleina wygiely sie w luk, a miesnie napiely do ostatecznosci. Lekarze patrzyli bezradnie, jak twarz pacjenta sciaga sie coraz bardziej, odslaniajac zeby. Z gardla mezczyzny wydobylo sie rzezenie i nastapil koniec agonii. Klein nie zyl. -Dzieki Bogu... - powiedzial cicho Lennox - Adams. Pozostali milczeli. Konsultant podszedl do lozka i spojrzal z bliska na odrazajaca, smiertelna maske, jaka stala sie teraz twarz Martina Kleina. -Poprosze o szczegoly, Fearman. Fearman zajrzal do notatek, by udzielic przelozonemu informacji. -Pacjent Martin Klein, dwadziescia dwa lata, obywatel izraelski, studiowal w naszym kraju medycyne. -To jeden z naszych studentow? -Tak. Byl na trzecim roku. -Prosze dalej. -Zachorowal wczoraj wczesnym wieczorem. Skarzyl sie na silne bole glowy, mdlosci i sztywnienie karku. O polnocy dostal wysokiej goraczki i stracil przytomnosc. Jego wspollokator wezwal pogotowie i Klein o pierwszej zostal przyjety do szpitala. Wszystko wskazywalo na to, ze ma ciezkie zapalenie opon mozgowych. -Czyim zdaniem? -Moim. -Prosze dalej. -Przeprowadzilem naklucie kregoslupa i zazadalem analizy biochemicznej plynu mozgowo - rdzeniowego. -I...? -Wszystko bylo w normie. Lennox - Adams wygladal na zaskoczonego, ale sie nie odezwal. -Wezwalem doktora Andersona, ktory ma dzisiejszej nocy dyzur jako bakteriolog... - ciagnal Fearman - i poprosilem go o zbadanie PMR Kleina. -Nie stwierdzilem obecnosci bakterii podczas mikroskopowego badania rozmazu - powiedzial Anderson. - Oczywiscie istnieje mozliwosc, ze dowiemy sie czegos wiecej, gdy wyrosnie kultura. -Zdaje sobie z tego sprawe, doktorze - odrzekl Lennox - Adams lodowato. Odsunal przescieradlo przykrywajace zwloki Kleina. - Mowil pan, ze to Izraelczyk? Fearman przytaknal, wymieniajac spojrzenie z Andersonem. Tymczasem Lennox - Adams przystapil do szczegolowych ogledzin rak i nog denata. W koncu odszedl od lozka i skinal na Jane Long, by ponownie przykryla Kleina. - Szukalem sladow ugryzien. Widzialem kiedys zgon spowodowany wscieklizna - wyjasnil. - Tamten przypadek wygladal podobnie. Konsultant wyszedl, wiec Jane Long wezwala dyzurnego sanitariusza, by zabral cialo Kleina do kostnicy. -Chyba tez juz pojde... - powiedzial Anderson. -Nie chcesz kawy? - zapytal Fearman. -Prawde mowiac... nie bylem sam, kiedy zadzwoniles. -Nie byles... Ach, rozumiem. Ktos, kogo znam? -Angela Donnington. Z siodemki. -Wiem! Blondyna, elegancko sie wyraza, ma ladne nogi. -Jedlismy spozniona kolacje. -No jasne, domyslam sie... - Fearman rzucil koledze porozumiewawcze spojrzenie. - Do zobaczenia rano. Anderson wrocil do mieszkania. Angela drzemala. Spojrzal na jej jasne wlosy rozsypane na poduszce i czesci garderoby dziewczyny, rozrzucone na podlodze. Znaczyly trase, ktora przebyli wieczorem, przenoszac sie z kanapy do sypialni przy muzyce z albumu Carol King. Rozebral sie i wsliznal do lozka obok spiacej postaci. Poruszyla sie, gdy otoczyl ja ramieniem. -O, wrociles... - zamruczala sennie. -Oczywiscie... - odrzekl Anderson, majac nadzieje, ze niski ton jego glosu brzmi seksownie.; Angela zachichotala i opuscila reke, by poglaskac go po udzie. W tym momencie zadzwonil telefon. Anderson zaklal i zaczal sie niezdarnie gramolic, by dosiegnac sluchawki. -Neil? To ja, John. -Robisz to specjalnie, Fearman! - wysyczal wsciekle Anderson. -Alez nie! Naprawde. Bardzo cie przepraszam, ale mam wazna sprawe. Przeszukiwalem rzeczy Martina Kleina i odkrylem, ze byl jednym ze studentow, ktorzy zglosili sie na ochotnika do prob z galomycyna. Jestes w to zaangazowany, prawda? -Owszem - odrzekl Anderson, lagodniejac. - Dzieki, ze mnie zawiadomiles. - Odlozyl sluchawke i zapalil nocna lampke. Angela zmruzyla oczy. -Co sie stalo? - zapytala z niezadowoleniem. -Dzis w nocy zmarl jeden ze studentow medycyny. Uwaza sie, ze to zapalenie opon mozgowych. Na ochotnika bral udzial w probach z galomycyna. -Z galo...? Aaa... To ten nowy antybiotyk, ktory testuja. Anderson przytaknal. -Chyba nie sugerujesz, ze zabil go ten lek? - powiedziala Angela, szeroko otwierajac oczy. -Oczywiscie, ze nie. Ale trzeba jak najszybciej ustalic przyczyne smierci, zanim ktos pomysli to, co ty przed chwila. -A po co bierze sie ochotnikow? Zeby stwierdzic, czy lek jest bezpieczny, czy tez nie. -O, Boze! Nie! - odparl Anderson. - Nowe leki musza byc uznane za bezpieczne na dlugo przedtem, zanim trafia do szpitali. Podajemy je ochotnikom z mniej dramatycznych powodow. Trzeba sprawdzic, czy maja dzialanie uboczne. Jesli poda sie nowy lek choremu, a ten zacznie miec zawroty glowy, to nie mozna byc pewnym, czy to z powodu nowego leku, czy tez jego choroby. Ale jesli poda sie lek dwunastu mlodym, zdrowym studentom i wszyscy nagle dostana zawrotow glowy, wtedy wszystko jest jasne. Nalezy rowniez wypracowac wielkosc dawki nowego leku. Wyprobowuje sie ja na ochotnikach. Po zazyciu przez nich leku pobiera sie od nich probki krwi i moczu, zeby ustalic, jaka ilosc specyfiku pozostala w ich organizmie. -Neil... Wiesz... -Tak? -Zaczynasz mnie nudzic. Masz zamiar drazyc ten temat przez cala noc? Anderson zgasil swiatlo i przytulil sie w ciemnosci do Angeli. Polozyl dlonie na jej posladkach i przyciagnal ja do siebie. -Na razie mam zamiar wydrazyc ciebie... Angela zachichotala. -To bardzo brzydki zart... Ale pomysl mi sie podoba... * Anderson wszedl do laboratorium tuz po dziewiatej i natychmiast sprawdzil pozywki bakteriologiczne, ktore umiescil w inkubatorze ostatniej nocy. Mogly rzucic swiatlo na przyczyne zgonu Kleina. Ale nie znalazl na nich ani sladu wzrostu bakterii. Byly wciaz jalowe. O dziewiatej trzydziesci poczta pneumatyczna dotarla dyrektywa nakazujaca wszystkim czlonkom personelu szpitalnego zaangazowanym w program badawczy nowego antybiotyku - galomycyny - stawienie sie punktualnie o dziesiatej trzydziesci w gabinecie dyrektora do spraw medycznych. Ma zatem godzine, zeby zajac sie problemem, ktory obecnie najbardziej go niepokoil. Dlaczego tak wielu zakazen wystepujacych w szpitalu nie mozna wyleczyc, stosujac rutynowe postepowanie? Tego ranka w hodowlach badawczych wyrosly dwie nowe odmiany bakterii, oporne na antybiotyki pierwszego rzutu. W sumie w ciagu dwunastu dni wyroslo ich osiem. Powinien przeprowadzic testy pozwalajace na znalezienie alternatywnego sposobu leczenia pacjentow. Wyszedl z laboratorium dwadziescia trzy po dziesiatej i przecial dziedziniec, kierujac sie do budynku szpitala. Idac korytarzem, musial poruszac sie slalomem, omijajac pacjentow i wozki z zaopatrzeniem. Gdy pokonal glowna klatke schodowa, zatrzymal sie, ktos go wolal. Ujrzal Mary Ryle, szpitalna farmaceutke biegnaca w jego kierunku. Byla szczupla kobieta okolo czterdziestki i zrezygnowala z zycia osobistego, opiekujac sie wiekowa matka. Zdaniem Andersona, bylo to marnowaniem najlepszych lat. Mary na jego widok odetchnela z ulga. -Dzieki Bogu... - Zachichotala nerwowo. - A juz myslalam, ze jestem spozniona. Anderson z trudem powsciagnal usmiech. Mary Ryle to ostatnia osoba na swiecie, ktora moglaby sie dokadkolwiek spoznic. -Mamy jeszcze kilka minut, panno Ryle. -Musze stwierdzic, ze to wszystko jest bardzo zagadkowe - powiedziala farmaceutka. Anderson nie zawracal sobie glowy wyjasnieniami, dlaczego zwolano zebranie, bo wlasnie wkroczyli do gabinetu dyrektora do spraw medycznych. Siedzialy tu juz cztery inne osoby. James Morton, czyli dyrektor we wlasnej osobie, Nigel Lennox - Adams, internista - konsultant, John Kerr, konsultant - bakteriolog i jednoczesnie szef Andersona, oraz siostra Linda Vane, przelozona pielegniarek na oddziale, gdzie testowano galomycyne. Linda Vane upewnila sie, czy wszyscy dostali kawe, a potem Lennox - Adams odchrzaknal, wymuszajac w ten sposob uwage zebranych. -Nie bede niczego owijal w bawelne - powiedzial. - Jeden z naszych studentow bioracych na ochotnika udzial w probach z galomycyna nie zyje... - przerwal, gdyz Mary Ryle wyrwal sie okrzyk: "Och, jakie to straszne!" Po chwili ciagnal dalej. - Naturalnie nic nie sugeruje, ze przyjmowanie galomycyny mialo jakikolwiek zwiazek z jego smiercia, ale uwazam za absolutna koniecznosc jak najszybsze ustalenie przyczyny zgonu. -Czy to znaczy, ze nie wiecie, dlaczego zmarl? - zapytal James Morton. Lennox - Adams wyjasnil mu okolicznosci smierci Kleina. -Wiec w rozmazie nic pan nie znalazl? - dociekal Kerr, zwracajac sie do Andersona. -Wlasnie. -A co z kultura bakterii? -Wynik negatywny. -Ustalil pan juz termin sekcji zwlok? - Kerr spojrzal na Lennox - Adamsa. -Odbedzie sie dzis o czternastej trzydziesci. Ale, szczerze mowiac, bardziej licze na wyniki testow laboratoryjnych. Fearman mowil, ze pacjent mial typowe objawy bakteryjnego zapalenia opon mozgowych, kiedy przyjmowano go do szpitala. Gdy ja go zobaczylem, wygladalo to na ostatnie stadium wscieklizny. Wniosek nasuwa sie sam, jako internistom trudno nam po prostu cos stwierdzic. Anderson wyruszyl w droge powrotna do laboratorium w towarzystwie Kerra. Musial przystanac i poczekac, az szef zapali fajke. Po kilku szybkich pyknieciach Kerr nabral pewnosci, ze tyton sie zajal i powiedzial: -Chcialbym, zeby wzial pan udzial w sekcji zwlok Kleina. Niech pan sam pobierze probki. Wszystko, co tylko przyjdzie panu do glowy. -Dobrze - odrzekl Anderson bez wielkiego entuzjazmu. Wiedzial, ze bedzie musial darowac sobie zjedzenie lunchu. Patologia miescila sie w podziemiach akademii medycznej. Jej lokalizacje uwzgledniono w projekcie, wiec kiedy stawiano budynek, od razu mial tylne drzwi, pod ktore mogly podjezdzac niewidoczne dla ciekawskich oczu konne karawany. Konie zniknely, ale tylne drzwi wciaz byly wykorzystywane z tego samego powodu. Anderson zapytal technika urzedujacego przy wejsciu o miejsce sekcji zwlok Kleina. -Pod piatka - rzucil mezczyzna, wskazujac glowa w lewo. Anderson poszedl w tym kierunku i pchnal zielone, uchylne drzwi z wymalowanym na nich bialym numerem "5". Znalazl sie w pustej szatni, ale z sali obok dochodzily czyjes glosy. Sekcja juz sie zaczela. Wlozyl fartuch i gumowe obuwie ochronne, odczekal chwile, zeby przygotowac sie na to, co zaraz zobaczy i poczuje, i wszedl do prosektorium. Patolog pochylony nad stolem spojrzal na niego przez polowki okularow. -Jestem Anderson z bakteriologii. Przyszedlem po probki. -Gelman - przedstawil sie patolog. Mezczyzna z obslugi ustawil doplyw wody splukujacej stol. Splywala do kanalow odplywowych z jednostajnym bulgotem. Anderson spojrzal na twarz trupa i ujrzal te sama przerazajaca maske, ktora juz widzial kilka godzin temu. Ale teraz woskowy odcien martwej skory jeszcze potegowal upiorne wrazenie. -Nieprzyjemna smierc - stwierdzil Gelman, widzac mine Andersona. Po czym otworzyl zwloki Kleina jednym zdecydowanym cieciem skalpela. Usuwal z nich kolejne narzady wewnetrzne, ogladajac je i wazac na dloni, zanim nagral swoje spostrzezenia na tasme magnetofonowa. Od czasu do czasu Anderson prosil go, by przerwal sekcje, i za pomoca skalpela i pipety pobieral wycinki tkanek oraz probki plynow ustrojowych, ktore nastepnie umieszczal w malych, szklanych, wyjalowionych buteleczkach, by zabrac je do laboratorium. Kiedy z pomoca trepanu Gelman odcial pokrywe czaszki zmarlego, powietrze wypelnil swad przypalonych kosci. W koncu patolog odszedl od stolu i sciagnal rekawice. -No coz... - powiedzial z lekka rezygnacja. - Mam nadzieje, ze do czegos dojdziecie. Bo wyglada na to, iz wlasnie pocialem na kawalki absolutnie zdrowego, dwudziestodwu-letniego faceta. Anderson pobral ostatnie probki i podszedl do Gelmana myjacego sie nad zlewem. -Doktor Lennox - Adams uwaza, ze to mogla byc wscieklizna. -Watpie - odrzekl Gelman. - Nie znalazlem sladow ugryzien. -Ale wscieklizna moze miec bardzo dlugi okres wylegania, prawda? - zapytal ostroznie Anderson, nie chcac podwazac opinii starszego kolegi. -Zgadza sie - przyznal Gelman, wycierajac rece. - Mimo to watpie, bysmy mieli do czynienia z takim przypadkiem. Zgon nastapil zbyt szybko po ataku choroby. Bardziej mi to przypomina wstrzas toksyczny. -Wiec nalezy brac pod uwage zatrucie? -Oczywiscie, choc Bog raczy wiedziec, jakiego rodzaju. To robota w sam raz dla was. Anderson wrocil do laboratorium i dlugo szorowal dlonie i przedramiona, zanim uznal, ze zmyl z nich zapach prosektorium. Spryskal twarz ciepla woda, potem wyplukal usta zimna. -Chryste... - Mruknal pod nosem, zauwazywszy, ze papierowe reczniki znow zostaly odwrotnie wlozone do dozownika. - Ta kobieta ma tylko dwie mozliwosci, a nigdy nie zrobi tego dobrze... Poprosil jednego z mlodszych laborantow, by zabral czesc probek do pracowni wirologii, a potem zasiadl do wlasnych testow. Zanim umiescil kultury w inkubatorze, dawno minela siodma wieczorem. Wychodzac, natknal sie na Johna Kerra. Opuscili budynek jako ostatni. -Zdobyl pan wszystko, czego pan potrzebowal? -Owszem. -Jak rozumiem, mamy dwa nowe przypadki, nie poddajace sie leczeniu na oddzialach - zauwazyl Kerr. -To zagadkowa sprawa - odrzekl Anderson. - Pacjenci reagowali prawidlowo na kuracje, po czym nagle antybiotyki przestaly skutkowac i nastapil nawrot choroby. -Znalazl pan sposob terapii zastepczej? -Tak. Ale wciaz mam ochote dowiedziec sie, co sie, u diabla, dzieje. Kerr skinal glowa. -Nic panu nie przychodzi na mysl? -Nie. A panu? -Tez nie. Musimy pogadac.. * Minelo piec dni, zanim grupa zaangazowana w proby z galomycyna spotkala sie znowu. Przez te piec dni Andersonowi nie udalo sie znalezc zadnego dowodu zakazenia bakteryjnego w probkach pobranych podczas sekcji zwlok Martina Kleina. Wiedzial, ze pracowni wirologii tez sie nie powiodlo, choc tam przynajmniej wyeliminowano wscieklizne jako przyczyne zgonu. Lennox - Adams oswiadczyl z ledwo skrywanym rozdraznieniem, ze rownie nic nie wyjasniajace raporty otrzymal z patologii i biochemii. -Piec dni poszukiwan i nadal jestesmy w punkcie zero. To cholernie irytujace. Jesli cokolwiek wynika z raportow laboratoryjnych, to jedynie stwierdzenie, ze przyczyna zgonu bylo prawdopodobnie zatrucie jakas silna toksyna. Poniewaz jednak biochemia nie potrafi jej zidentyfikowac, osobiscie uwazam, ze od poczatku mamy do czynienia z zakazeniem bakteryjnym. Anderson ze zdziwieniem stwierdzil, ze konsultant gra do jego bramki. -Nie znalazlem na to dowodu, sir - odbil pilke w, locie. -Chce pan powiedziec, ze w ciele Kleina nie bylo w ogole bakterii? - zapytal Lennox - Adams z udawanym niedowierzaniem. Anderson ugryzl sie w jezyk i spokojnie wyjasnil: -Nie, sir. Nie to chce powiedziec. Znalazlem takie organizmy, jakie spodziewalem sie znalezc we wnetrznosciach czlowieka. Chodzi mi o to, ze nie stwierdzilem wystepowania zadnych bakterii chorobotworczych. -Moze doktor Kerr powinien rzucic okiem na te kultury - orzekl Lennox Adams, poprawiajac okulary i zaglebiajac sie w swoich papierach, jakby chcac pokazac, ze uwaza sprawe za zamknieta. Anderson znow musial ugryzc sie w jezyk. -Mam pelne zaufanie do doktora Andersona - wtracil Kerr. -Mimo to... -Mimo wszystko mam pelne zaufanie do doktora Andersona - powtorzyl chlodno Kerr. -Alez oczywiscie... - Odrzekl Lennox - Adams z lekkim usmiechem, ktory nie wygladal przekonujaco. Zmienil temat, przechodzac do podsumowania dotychczasowych wynikow prob z galomycyna. - Do dzis zastosowalismy nowy lek w trzydziestu szesciu przypadkach. U wszystkich pacjentow dala sie zauwazyc wyrazna poprawa. Czy mam racje, twierdzac, ze nie zaobserwowalismy zadnych skutkow ubocznych? - Uniosl brwi i powiodl wzrokiem po zebranych. -U jednego z pacjentow wystapila plesniawka - powiedzial Kerr. - Ale to normalne podczas kuracji antybiotykowej. -Doskonale... Badal pan sklad krwi u ochotnikow, doktorze Anderson? -Wszystko jest w jak najlepszym porzadku. Mysle, ze moglibysmy zmniejszyc dawki z pieciuset do, powiedzmy, dwustu piecdziesieciu miligramow. -Bardzo slusznie. Niech pani tego dopilnuje, panno Ryle, dobrze? -Alez oczywiscie, panie doktorze! Natychmiast sie tym zajme - zapewnila Mary Ryle z taka mina, jakby za chwile miala pasc przed Lennox - Adamsem na kolana, byle tylko mu sie przypodobac. Anderson wyszedl z zebrania razem z Johnem Kerrem. -Dzieki, ze wzial mnie pan w obrone - powiedzial, gdy Kerr grzebal w kieszeni, szukajac zapalek. -Nie ma sprawy... - odrzekl Kerr, kiedy wreszcie udalo mu sie zapalic fajke. - Ale chyba nie bedzie pan mial nic przeciwko temu, ze przyjrze sie tym kulturom? Kiedy Anderson wszedl do mieszkania, Fearman gotowal spaghetti. -Chcesz troche? - zapytal. -Nie, dzieki. - Anderson opadl na fotel. - Chryste, co za dzien! -Jakies problemy? -Zebys wiedzial... Czy ten Lennox - Adams juz od urodzenia jest takim sukinsynem, czy tez to wynik wytrwalej pracy nad wlasnym charakterem? -A co ci zrobil? -Zasugerowal, zeby Kerr sprawdzil moje wyniki! Jakbym byl jakims pieprzonym... uczniakiem! -O rany... - Westchnal Fearman, ledwo powstrzymujac usmiech i zamieszal spaghetti. -Kiedys zlamie mu to jego dwuczlonowe nazwisko na pol i wetkne mu po polowce do dziurek od nosa! -To mi sie wlasnie podoba w Szkotach. Co za lagodna nacja... -Zatkaj sie tym swoim spaghetti! -Nie bierz tego do siebie - lagodzil Fearman. - On tak traktuje wszystkich, ktorzy w hierarchii stoja od niego nizej. Anderson zamknal oczy i oparl glowe na zaglowku fotela. -Moze masz racje... - przyznal. - Na dodatek dzwonilo dzis do mnie pol szpitala z pytaniem, co jest grane? -To znaczy? -Otoz zalecam pewien tryb leczenia. Trzy dni pozniej u pacjenta nastepuje nawrot choroby. Zakazenie okazuje sie odporne na antybiotyk. I tak dziesiec razy na przestrzeni ostatnich kilku tygodni. -I nie wiesz dlaczego? Anderson przeczaco pokrecil glowa. -A co sadzi Kerr? -Obaj bladzimy po omacku. -No... - Powiedzial Fearman, konczac spaghetti i wstajac od stolu z talerzem w rece - czas isc ratowac ludzkie zycie. -Pracujesz dzis w nocy? -Mam noce przez caly tydzien. A ty? Planujesz rozrywkowy wieczor? -Moglbym zaprosic Angele, skoro wychodzisz. Anderson zrezygnowal jednak z towarzystwa Angeli Donnington. Problem pacjentow, u ktorych wystepowaly nawroty choroby, za bardzo zaprzatal mu glowe. Postanowil nadrobic zaleglosci w lekturze pism fachowych. Nalal sobie; whisky i usadowil sie wygodnie z notesem i dlugopisem w zasiegu reki. Minelo mniej wiecej pol godziny, gdy jego uwage przykul artykul zatytulowany "Plazmidy". Autor, naukowiec zajmujacy sie genetyka, sugerowal wykorzystanie wynikow swoich badan w leczeniu szpitalnym pacjentow. Anderson wyczytal, ze plazmidy zakazaja bakterie. Dowiedzial sie, iz te malenkie czasteczki potrafia rozprzestrzeniac sie lotem blyskawicy wsrod populacji bakterii i zmieniac cechy swych zywicieli. Jedna z nowych wlasciwosci, ktorej nabycie bakterie zawdzieczaja plazmidom, jest odpornosc na dzialanie antybiotykow. Anderson poczul przyplyw ozywczej nadziei. Moze wlasnie znalazl rozwiazanie nurtujacego go problemu. Jesli w szpitalu "grasowal" plazmid, jego obecnosc wyjasnialaby, dlaczego po kilku dniach zmienial sie charakter niektorych infekcji i nie dawaly sie one wyleczyc. Uznal, ze potrzebuje wiecej informacji. Wynotowal odnosne zrodla, wymienione na koncu artykulu. Wzmiankowane periodyki medyczne powinny znajdowac sie w bibliotece akademickiej. Spojrzal na zegarek. Dochodzila jedenasta wieczorem. Moglby udac sie tam z samego rana... Nie! - postanowil nagle. Pojdzie zaraz. W ciagu piecio-minutowej drogi do akademii Anderson zmagal sie z przenikliwym, zimnym wiatrem. Ulice swiecily pustkami, nie liczac pijanego faceta, czepiajacego sie murow. Anderson wszedl do budynku bocznym wejsciem i wspial sie po kamiennych schodach. Ich stopnie wyzlobily stopy studentow medycyny, ktorzy od pokolen korzystali z tego skrotu do biblioteki. Znalazl pisma i usiadl przy ledwo cieplym grzejniku. System grzewczy nadawal sie juz do lamusa, ale lepsze to niz nic. Odszukanie i wynotowanie potrzebnych informacji zajelo Andersonowi czterdziesci minut, ale teraz mogl juz przeprowadzic testy na obecnosc plazmidow. Odlozyl periodyki na drewniana polke, uwazajac, by nie pomylic ich wlasciwej kolejnosci i zgasil swiatlo, Gdy zamykal drzwi biblioteki, uslyszal odglos tlukacego sie szkla. Zamarl, stojac na szczycie schodow, ale dzwiek juz sie nie powtorzyl. Wokol znow panowala cisza. Dalby glowe, ze odglos dobiegl z katedry patologii znajdujacej sie pietro nizej, ale nie przypominal sobie, zeby widzial w oknach swiatlo, kiedy przechodzil przez dziedziniec. Anderson zszedl cicho po schodach i zatrzymal sie przed ciezkimi, debowymi drzwiami, opatrzonymi tabliczka z napisem Katedra Patologii Akademii Medycznej. Nacisnal mosiezna klamke. Drzwi byly otwarte. Dziwne, pomyslal. Ktos musial jeszcze pracowac, ale z zadnej pracowni nie dochodzilo swiatlo. Wszedl do srodka. Jego buty zapiszczaly na wyfroterowanym linoleum. Ruszyl korytarzem i dotarl do sali muzealnej, prostokatnego pomieszczenia z posagiem sir Henryego Struthersa, zalozyciela katedry patologii, ustawionym na samym srodku. Wzdluz scian staly gabloty, gdzie eksponowano ludzkie narzady i tkanki zakonserwowane w formalinie. Ze szpitala znajdujacego sie po drugiej stronie podworza przenikalo wystarczajaco duzo poswiaty, wiec Anderson nie zapalil w sali swiatla. Posuwal sie wolno wzdluz gablot i czytal umieszczone pod eksponatami tabliczki informacyjne, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy bylym wlascicielom tych organow kiedykolwiek za zycia przysnilo sie chocby w koszmarnym snie, jaki rodzaj niesmiertelnosci przypadnie im w udziale. Czy "mezczyzna, lat 49" mogl sobie wyobrazic, ze pewnego dnia jego przezarte rakiem pluca zostana zanurzone w formalinie i wystawione na widok publiczny? Czy rodzice nie narodzonego dziecka, opisanego jako "plod - uszkodzenia spowodowane rozyczka" mogli przewidziec, ze ich odrazajaco zdeformowany potomek zostanie na wieki zamkniety w szklanym, szczelnym sloju? Kiedy mijal posag sir Henryego, dostrzegl na podlodze w koncu sali cos, co wygladalo na mokra plame. W kaluzy odbijalo sie swiatlo. W pierwszej chwili Anderson pomyslal, ze to woda deszczowa, ktora dostala sie tu przez wybita szybe w oknie. Jednak odrzucil to wyjasnienie, okno znajdowalo sie zbyt daleko od tego miejsca. Posuwajac sie wzdluz polki z usunietymi podczas sekcji zwlok nowotworami pecherza, odkryl zrodlo wczesniejszego halasu. Jeden ze szklanych pojemnikow spadl i roztrzaskal sie, a jego zawartosc rozlala sie po podlodze. Anderson przekrzywil glowe i przeczytal napis na plywajacej w cieczy tabliczce: "Marskosc watroby. Mezczyzna, lat 59". Spojrzal tam, gdzie powinien stac eksponat. Dlaczego pojemnik spadl? Jakas wada technologiczna w szkle? Za slabe mocowanie? Ominal ostroznie kaluze i przesunal reka po polce, szukajac jakichs sladow. Sloj stal jako ostatni w rzedzie, w miejscu, gdzie polka skrecala i ginela w mroku... Nagle z cienia wyskoczyla ciemna postac, odepchnela Andersona na bok i rzucila sie w kierunku drzwi. Anderson uderzyl plecami w gablote ze szkieletem karla, tak zaskoczony i przestraszony, ze nawet nie dotarl do niego grzechot kosci eksponatu. Opanowal siejednak blyskawicznie i ruszyl w poscig, ale poslizgnal sie na mokrej podlodze, stracil rownowage i upadajac uderzyl glowa o kamienna stope sir Henryego Struthersa, Anderson ocenil, ze utracil swiadomosc na dziesiec, moze pietnascie minut. Czaszke rozsadzal mu potworny bol, a prawa noga przecieta kawalkiem szkla z rozbitego pojemnika krwawila. Podniosl sie wolno i zapalil swiatlo. W sali muzealnej nie bylo telefonu, wiec przestapil prog drzwi znajdujacych sie w niszy, z ktorej wyskoczyla tajemnicza postac, i znalazl sie w sekretariacie katedry patologii, skad zadzwonil do szpitalnej centrali. Krotki czas oczekiwania na policje wypelnilo mu poszukiwanie sladow wlamania. Bez rezultatu. Jednak pewna dziwna rzecz zwrocila jego uwage. W pomieszczeniu archiwum trzy biurowe lampy zostaly ustawione tuz obok siebie na malym stoliku obok szafek z dokumentami. Podszedl i dotknal kloszy. Byly jeszcze cieple. Ktos potrzebowal duzo swiatla skupionego na malej powierzchni. Tylko po co? Anderson zauwazyl, ze jedna z szuflad z aktami jest czesciowo wysunieta. Wyciagnal ja do konca i jego wzrok przykul skoroszyt wystajacy ponad inne, jak gdyby wsunieto go na miejsce w pospiechu. Kiedy juz otworzyl skoroszyt, znalazl w nim protokol z sekcji zwlok Martina Kleina. Anderson znow spojrzal na maly stolik. Ktos czytal protokol. Ale zeby az pod trzema lampami? Czy aby na pewno czytal? A moze fotografowal? *2* -Jesli chce pan znac moje zdanie, to jakis cholerny swir - oswiadczyl detektyw w stopniu sierzanta, rozgladajac sie wokol z wyraznym niesmakiem.-Pewnie ma pan racje - zgodzil sie Anderson. Nie zamierzal zdradzac sie ze swoimi podejrzeniami co do powodu wlamania. Nie widzial takiej potrzeby. Gdyby cos zasugerowal, musialby opowiedziec wszystko o Martinie Kleinie i okolicznosciach jego smierci. A to tylko opozniloby moment, w ktorym wreszcie moglby sie polozyc do lozka. Wiedzial, ze policja i tak nie bedzie potrafila wyjasnic powodu, dla ktorego komus tak bardzo zalezalo na zapoznaniu sie z trescia protokolu sekcji zwlok. -I twierdzi pan, ze nic nie zginelo? -Wedlug mnie, nie. Ale jak juz mowilem, to nie moj oddzial. Musi pan zapytac profesora Flenleya. -Wiem. Wyslalismy juz po niego samochod - odrzekl sierzant. -Czy moglibysmy jeszcze raz przesledzic przebieg wypadkow, sir? - zapytal drugi policjant, podwladny sierzanta. -Oczywiscie... - Westchnal Anderson, starajac sie robic dobra mine do zlej gry. Opowiedzial policjantowi wszystko od poczatku, sledzac mozolne ruchy dlugopisu, gdy tamten notowal. Wreszcie pojawil sie kolejny funkcjonariusz i oznajmil, ze wlasnie przybyl profesor Flenley. -Nie sadze, bysmy musieli dluzej pana zatrzymywac - zdecydowal sierzant. Anderson odetchnal z ulga i poszedl do lazienki, zeby sie umyc. Obejrzawszy w lustrze swoja glowe, stwierdzil, ze rana nie wymaga opatrunku. Wystarczylo ja przemyc. Skaleczenia na nodze rowniez okazaly sie powierzchowne. Kiedy wrocil do mieszkania, wzial proszek nasenny. * Anderson wszedl do laboratorium o siodmej pietnascie i zastal w pokoju rekreacyjnym sprzataczke palaca papierosa. Na jego widok zerwala sie na rowne nogi, pospiesznie strzepujac popiol z zielonego kombinezonu. Anderson usmiechnal sie. -Aha! Ranny ptaszek przylapal kogos na porannym papierosku, co? Kobieta zarechotala. -Pan to musi byc Szkotem! Pierwszy z wielu ciekawskich, ktorzy odwiedzili Andersona tego przedpoludnia, przyszedl zaraz po dziewiatej. Do jedenastej Anderson mial juz po dziurki w nosie osob pytajacych go o wlamanie na patologii. Czekal niecierpliwie tylko na Johna Kerra, a ten zjawil sie dopiero o wpol do dwunastej. Okazalo sie, ze uczestniczyl w zebraniu ordynatorow poszczegolnych oddzialow, na ktorym dyskutowano o zdarzajacych sie przypadkach nawrotow choroby. Kerr przyniosl cztery pojemniki z kulturami bakterii. Postawil je na stole i powiedzial: -To te, ktore dotycza Kleina. Mial pan racje. Nie znalazlem nic. Norma. Slyszalem, ze mial pan wieczor pelen wrazen? Anderson opowiedzial mu o wlamaniu, ale ani slowem nie wspomnial o tym, co zastal w archiwum. Kiedy ochlonal, uznal swoje podejrzenia za wytwor fantazji. Akta Kleina mogla niedokladnie wsunac ktoras z sekretarek. Lampy mogla przestawic na stolik sprzataczka, kiedy polerowala blaty biurek. Na pytanie Kerra, co robil w bibliotece o polnocy, Anderson przedstawil teorie dotyczaca plazmidow. -Hm... To brzmi interesujaco - przyznal jego przelozony. -Mialem nadzieje, ze pan to powie. Dzis przeprowadzam testy. -Te plazmidy nie powoduja odpornosci na wszystkie antybiotyki, prawda? - upewnil sie Kerr. -Nie. Zazwyczaj tylko na jeden lub dwa. -Dzieki Bogu... -Jesli uda nam sie zidentyfikowac plazmid, ktory wystepuje w szpitalu, i stwierdzic, na jaki antybiotyk jest odporny, mozemy po prostu zaniechac stosowania tego leku na oddzialach. Kerr pokiwal glowa. -Uda sie panu przeprowadzic testy na miejscu? -Moge stwierdzic tylko obecnosc plazmidu, ale do zidentyfikowania go bede potrzebowal pomocy eksperta. Moze moglby pan to zalatwic z katedra biologii molekularnej? -Jasne. Anderson poddal testom kultury bakterii pochodzace od czterech pacjentow, u ktorych stwierdzono nawrot choroby. Grupe kontrolna stanowily dwie inne kultury; jedna pochodzila od Kleina, druga od niejakiego J. Smitha - szczepy bakterii pozostajace w symbiozie z organizmem czlowieka. Anderson skonczyl prace o siodmej wieczorem. Byl wykonczony. Jego bolaca glowa przestala reagowac na dawki aspiryny, ktorymi karmil sie przez caly dzien. Same testy nie wymagaly wielkiego wysilku, ale poniewaz zazwyczaj nie przeprowadzal takiego rodzaju badan, musial bezustannie wedrowac po innych pracowniach w poszukiwaniu chemikaliow i przyrzadow, ktorych nie mial u siebie. Poczul wielka ulge, kiedy wreszcie wszystkie probki spoczely we wnetrzu urzadzenia do elektroforezy. Ustawil natezenie pradu, umyl sie i zamknal laboratorium. Kiedy wrocil do mieszkania, John Fearman saczyl kawe. Obrocil sie na swoim krzesle i usmiechnal. -Hm... Nigdy nie myslalem, ze tego doczekam - powiedzial. -Czego? - zapytal Anderson podejrzliwie, czujac, ze to jakas pulapka. -Chwili, w ktorej zobacze bakteriologa pracujacego dwanascie godzin na dobe. -Wlasnie tego mi teraz najbardziej potrzeba. Twoich glupich zartow. Anderson nalal sobie drinka i wyciagnal reke, w ktorej trzymal butelke, w kierunku Fearmana. Ale ten pokrecil przeczaco glowa. -Ach... Zapomnialem, ze masz nocny dyzur. -A ty? Wkladasz maske i wyruszasz na miasto zwalczac przestepcow? -Juz slyszales? -Podobno zaatakowales sir Henryego Struthersa, uderzajac go bykiem? Anderson usmiechnal sie z rezygnacja. -Chyba nigdy sobie tego nie wybacze. -Widze, ze potrzebujesz mojego wsparcia, stary. Anderson usiadl i opowiedzial Fearmanowi o swojej teorii na temat plazmidow powodujacych u pacjentow nawroty choroby i mozliwosci rozwiazania tego problemu. -Brzmi to obiecujaco. Kiedy bedziesz cos wiedzial? -Jutro rano. Kiedy Fearman wyszedl do szpitala, Anderson zrobil sobie goraca kapiel. Odpoczywal w mydlanej pianie, dopoki woda nie zaczela stygnac. Bol glowy minal, ale za to znow wrocilo dreczace wrazenie, ze otwarta szuflada i koncentracja swiatla w jednym punkcie to nie dzielo przypadku. Zaczynal wierzyc, ze celem intruza byl rzeczywiscie protokol sekcji zwlok Martina Kleina. Ale dlaczego? Kogo, poza grupa zaangazowana w proby z galomycyna, mogl tak bardzo interesowac przypadek Kleina? Protokoly sekcji zwlok nie byly scisle tajne. Kazdy, kto mial uzasadniony powod i upowaznienie, mogl otrzymac w archiwum katedry patologii ich kopie. Nasuwal sie wiec wniosek, ze ktos nie majacy uzasadnionego powodu i upowaznienia interesowal sie przyczyna smierci Kleina. Ale ta konkluzja prowadzila do pytania: dlaczego? Anderson nie potrafil znalezc na nie odpowiedzi. Przewrocil sie na bok i zasnal. Nastepnego dnia pragnienie, by poznac wyniki testow, poderwalo Andersona niemal o swicie. Gdy je zobaczyl, wprost rozpierala go radosc, ze sprawy przyjely tak pomyslny obrot. Nie ulegalo watpliwosci co do tego, ze za oporna na leczenie infekcje czterech pacjentow odpowiedzialny jest plazmid. Milo bylo sie przekonac, ze z kolei wynik testu przeprowadzonego na kulturze bakterii oznaczonej jako "J. Smith" okazal sie negatywny. Jedyny problem stanowil fakt, ze "kultura Kleina" uzyta do drugiego testu kontrolnego wskazuje wynik dodatni. Czyzby pomieszal dwie odmiany? Uznal, ze najpewniejszej odpowiedzi na to pytanie moze mu udzielic przeprowadzenie procesu identyfikacji. Zadzwonil pod numer, ktory zostawil mu John Kerr, i porozumial sie ze specjalista z katedry biologii molekularnej. Facet nazywal sie Frank Teasdale. Teasdale obiecal, ze zajmie sie testami jeszcze tego samego dnia, a nastepnie skontaktuje sie z Andersonem, najpewniej w czwartek lub piatek. Koperta zawierajaca wyniki analiz przeprowadzonych przez Teasdalea wyladowala na biurku Andersona w czwartek, zaraz po lunchu. Dostarczyla ja poczta pneumatyczna. Teoria Andersona zostala w pelni potwierdzona. Pacjenci, u ktorych nastapil nawrot choroby, byli nosicielami plazmidu R 76, znanego czynnika uodparniajacego na antybiotyki i niemal na pewno bedacego powodem problemow wystepujacych podczas leczenia tych chorych. Druga kultura kontrolna rowniez posiadala pewien plazmid. Zostal on zidentyfikowany jako "wektor klonujacy PZ 9". Radosc Andersona nieco przygasla. Wiedzial o plazmidach tylko to, co o nich ostatnio przeczytal. Nie wiedzial natomiast, ze wektory klonujace sa ich dosc szczegolna odmiana, stworzona sztucznie do przenoszenia genow i stosowana podczas eksperymentalnych badan genetycznych. Zatelefonowal do Teasdalea. Uslyszal, ze probka oznaczona haslem "Klein" zawiera wektor klonujacy PZ 9. A skad ta pewnosc? Otoz istnieje komputerowy rejestr wszystkich znanych wektorow klonujacych. Plazmid Kleina zostal doskonale zlozony. Posiada wklad o wielkosci dwa i siedem dziesiatych. -Nie nadazam za panem - powiedzial Anderson. -O, przepraszam... Wektor zawiera gen, ktory posiada dwa przecinek siedem kilobazy D.N.A. -Co to za gen? -Tego nie da sie stwierdzic. Anderson wyjasnil, skad wziela sie kultura bakterii. -Rozumiem... - odrzekl Teasdale. - No coz... Skoro byl studentem medycyny, istnieje prawdopodobienstwo, ze sie niepostrzezenie zainfekowal. To jedyne wytlumaczenie, jakie przychodzi mi do glowy. Moglo to nastapic podczas zajec praktycznych, choc w ogole nie powinno sie zdarzyc. -Zgadzam sie z panem. Czy mozna ustalic, kto wykorzystuje w swojej pracy PZ 9 i ktora grupa mogla go uzywac podczas cwiczen? -Sprobuje. -Dzieki. - Anderson odlozyl sluchawke i lekko rozmasowal skronie dlonmi. Znow opanowalo go uczucie niepokoju, jakiego po raz pierwszy doswiadczyl w pomieszczeniach katedry patologii. W drzwiach ukazal sie John Kerr. -No, jak tam? Anderson usmiechnal sie. -Dostalem potwierdzenie, ze przyczyna wszystkich naszych klopotow jest plazmid. -Dobra robota. - Kerr wszedl do pokoju, usmiechajac sie szeroko. - Wiemy zatem, ktorych antybiotykow nie nalezy stosowac? Anderson przytaknal i podsunal mu kartke papieru. -Doskonale. Ale nie wyglada pan na zadowolonego. -Jestem zadowolony - zapewnil Anderson. - Ale wyplynelo cos nowego. Opowiedzial Kerrowi o plazmidzie znalezionym u Kleina i powtorzyl to, co uslyszal od Teasdalea. -Musial byc bardzo nieostroznym mlodziencem. Ale chyba gryzie pana cos jeszcze - stwierdzil Kerr, wyczuwajac nastroj Andersona. Anderson zwierzyl mu sie ze swych podejrzen, co do powodu wlamania do archiwum katedry patologii. -Wspomnial pan o tym policji? Anderson wyznal, ze nie. Przyznal, ze obawial sie, iz policja moze uznac jego podejrzenia za wytwor fantazji, a nie mial nic na poparcie swych przypuszczen. Kerr ze zrozumieniem pokiwal glowa i poprosil o wiadomosc, gdy tylko odezwie sie Teasdale. Teasdale zadzwonil o czwartej trzydziesci po poludniu. -Obawiam sie, ze wprowadzilem pana w blad - zaczal przepraszajaco. -Wiec to w koncu nie jest wektor klonujacy? - zapytal Anderson. -Jest, jest. Nie o to chodzi. Tylko ze nikt w akademii nie uzywa PZ 9. Prawde mowiac, nie uzywa go nikt w calej Wielkiej Brytanii. To wektor izraelski. Pochodzi z laboratorium profesora Jacoba Straussa pracujacego na uniwersytecie w Tel Awiwie. -Rozumiem... - powiedzial wolno Anderson. Kawalki lamiglowki zaczynaly do siebie pasowac. - To ma sens. -Jak to? -Klein byl Izraelczykiem. -Ach, tak! - wykrzyknal Teasdale. - W takim razie chyba znalazl pan odpowiedz. Anderson podziekowal mu i odlozyl sluchawke. Odetchnal z ulga. Klein nie nabawil sie zakazenia w tutejszej akademii medycznej. Nie trzeba wiec przeprowadzac klopotliwych badan studentow i sprawdzac, czy zajecia praktyczne sa bezpieczne. Nie trzeba zachowywac sie tak, jakby chodzilo sie na palcach po polu minowym. Ale z drugiej strony, oznacza to, ze Anderson nie ma kogo zapytac o gen w plazmidzie Kleina. Informacje na ten temat posiadali tylko Izraelczycy. -I co teraz? - zapytal Kerr, kiedy Anderson go o tym poinformowal. Anderson skrzywil sie. -Nie podoba mi sie ta cala sprawa Kleina. -Mysli pan, ze jego smierc spowodowal ten wektor klonujacy? -Wiem, ze brzmi to moze zbyt dramatycznie. Zdaniem Teasdalea, nie powinno to miec wplywu, ale faktem jest, ze nic nie wiemy o tym genie. Chcialbym uzyskac panska zgode na przeprowadzenie kilku testow na zwierzetach. Czulbym sie duzo lepiej, wiedzac, ze plazmid Kleina jest rzeczywiscie nieszkodliwy... -W porzadku. Moze pan sie zabrac do dziela. Kolejny dzien pracy rozpoczal Anderson od wyprawy do zwierzetarni. Wybral droge na skroty. Zszedl do podziemi akademii medycznej i podazyl tunelem konserwacyjnym, schylajac sie, by nie uderzyc glowa o rury dostarczajace pare, wiszace pod polkolistym sklepieniem. Zapach wilgotnych trocin i odglosy drapania powiedzialy mu, ze jest juz blisko, zanim doszedl do drzwi z matowego szkla, ktore zawsze przywodzily mu na mysl szkolna klase. Anderson wszedl do srodka i spytal, jak szybko mozna by zaszczepic kilka swinek morskich. Ray Allan sprawdzil cos w swoim grafiku i odrzekl: -W kazdej chwili. Anderson podziekowal. Zapowiedzial, ze niebawem przysle na dol probki. Podchodzac do drzwi, po krotkim namysle dodal: -Prosze uwazac. Moze sie okazac, ze sa zupelnie nieszkodliwe, ale... lepiej zachowac daleko idaca ostroznosc. -Ma sie rozumiec, O siodmej Anderson zadzwonil do Angeli Donnington. Jej wspollokatorka oznajmila, ze Angela wyszla i nie pytana dodala, ze wie z kim. Phillipem Greenem, chirurgiem z zespolu Jamesa Mortona. -Czekala na twoj telefon w poniedzialek. -Bylem zbyt zajety - odrzekl Anderson. -Mam jej cos przekazac? -Nie trzeba. Cest la guerre, frajerze - pomyslal Anderson, odkladajac sluchawke. Postanowil sie przejsc. Zimne, czyste powietrze orzezwialo. "Czlowiek nie zmarznie, jesli sie rusza" - przypomnial sobie slowa matki i pomyslal o domu rodzinnym. Anderson pochodzil z rodziny farmerskiej, ktora zajmowala sie hodowla bydla mlecznego wsrod pagorkowatych pastwisk Galloway na szkockich kresach. Od poczatku bylo wiadomo, ze pewnego dnia farme rodzicow przejmie Tom, starszy brat. On i jego mlodsza o dwa lata siostra Annie wybrali inna droge. Neil studiowal medycyne na Uniwersytecie Glasgow, a Annie ukonczyla Krolewska Wyzsza Szkole Weterynarii w Edynburgu. Jak wielu mlodych ludzi Anderson nie w pelni docenial, co to znaczy rodzina i dobre wychowanie, dopoki nie opuscil domu. Ale nie stracil wiezi z bliskimi. Oni byli dumni z niego, a on z nich. Nie wyobrazal sobie, by mogl spedzic Boze Narodzenie gdzies indziej niz na farmie Leithohn. Nikt w rodzinie nie przepadal za pisaniem listow. Wyznawano zasade, ze nie ma o czym pisac, dopoki zycie toczy sie normalnym torem. Brak wiadomosci oznaczal, ze wszystko jest w porzadku. Anderson powrocil myslami do Martina Kleina. Zastanawial sie, jaki byl, gdzie sie wychowal, czy mial rodzenstwo. Przypuszczal, ze dziekan jego wydzialu zawiadomil juz rodzicow i wyobrazal sobie ich rozpacz po otrzymaniu listu z uczelni. Anderson postanowil dowiedziec sie czegos wiecej o Kleinie. Moze wowczas pozbylby sie ciaglego uczucia niepokoju i wrazenia, ze ta cala sprawa jest czyms wiecej niz tylko tragicznym wypadkiem studenta medycyny. Anderson przesunal palcami po drucianej sciance klatki ze swinkami morskimi. Zwierzatka skryly sie pod sloma. -Skacza jak pchly - powiedzial Ray Allan, stajac obok. - Te szczepienia wyszly im tylko na dobre. -I to by bylo na tyle - odrzekl Anderson, wzruszajac ramionami. Wrocil do laboratorium i skontaktowal sie z administracja uczelni, proszac o pomoc w odnalezieniu wspollokatora Kleina. Otrzymal jego nazwisko i po poludniu udal sie pod sale wykladowa, gdzie mieli zajecia studenci trzeciego roku biochemii. Kiedy zaczeli wychodzic, zapytal o tego, ktorego szukal. Wskazano mu wysokiego blondyna. Anderson przedstawil sie i poprosil o rozmowe. -Czy przyjaznil sie pan z Martinem Kleinem? - ciagnal w pustej juz sali wykladowej. O szyby zabebnily pierwsze krople deszczu. -Nie bardziej niz wszyscy, ktorzy go znali. Po prostu mieszkalismy razem. -Nie byl zbyt lubiany? -Nawet nie o to chodzi. On troche odstawal. Albo raczej... nie chcial sie dopasowac. To moze lepsze okreslenie. -A bardziej konkretnie? Chlopak skrzywil sie, dajac do zrozumienia, ze trudno mu to dokladnie wytlumaczyc. -Martin zachowywal sie tak, jakby juz byl w srednim wieku. Nigdy nie robil niczego spontanicznie. Zawsze wszystko najpierw rozwazal, wszelkie za i przeciw, zanim cos postanowil. Poza tym nigdy nie zamierzal zostac lekarzem. -To po co studiowal medycyne? -Interesowala go biologia molekularna. Wie pan, nauka przyszlosci, inzynieria genetyczna i tak dalej. Uwazal, ze dyplom akademii medycznej bardzo mu sie przyda, kiedy bedzie zabiegal o dotacje na badania naukowe. -Sprytnie. -Jak juz mowilem, wszystko dokladnie planowal. Anderson zapytal, czy w ciagu ostatniego roku Klein wyjezdzal do domu. Student najpierw zaprzeczyl, ale potem sprostowal. -Tak, na Boze Narodzenie. Oznajmil, ze dobry zydowski chlopiec nie powinien siedziec tutaj w takim okresie. To jedyne zartobliwe powiedzenie, jakie od niego uslyszalem. Zalatwil sobie jakas wakacyjna prace na uniwersytecie w Tel Awiwie, ale nie pamietam u kogo... -U profesora Jacoba Straussa - wtracil Anderson. -Chyba ma pan racje. Anderson zrelacjonowal te rozmowe Kerrowi. Plazmid nie mogl zaszkodzic Kleinowi, ale Klein pracowal w laboratorium w Tel Awiwie, skad plazmid pochodzil. -Nalezy zawiadomic Straussa, czy tez dac sobie spokoj z ta sprawa? - zapytal. -Trzeba go zawiadomic - zdecydowal Kerr. - Obojetnie, czy wektor byl szkodliwy, czy nie. Fakt pozostaje faktem. Student zarazil sie w jego pracowni, a to nie powinno miec miejsca. -Napisze pan do niego? -Nie, niech pan to zrobi. Tylko prosze pamietac, ze Jacob Strauss to wazna osobistosc. Ale z drugiej strony, nie ma powodu, zeby sie przed nim plaszczyc. -Szkoci nie plaszcza sie przed nikim. -Za to czasem zadzieraja nosa. Anderson trzykrotnie napisal list na brudno, zanim zadowolila go forma - uprzejmie, a jednoczesnie rzeczowo. Zaadresowal koperte i wrzucil do pojemnika z wychodzaca poczta. Potem przeciagnal sie i rozparl w fotelu, patrzac w sufit. Wciaz nie znal odpowiedzi na pytanie, co spowodowalo smierc Martina Kleina. Pytanie to wyplynelo ponownie w poniedzialek na kolejnym zebraniu grupy zajmujacej sie probami z galomycyna. Zwolane zostalo pod pretekstem koniecznosci przedyskutowania postepow, jakie osiagnieto po zmniejszeniu dawek, ale Lennox - Adams wykorzystal okazje, by ze zloscia wytknac szpitalnemu laboratorium dotychczasowy brak sukcesow w ustalaniu przyczyny zgonu Martina Kleina. Kerr wyjawil, ze Anderson cos odkryl i tym samym zobowiazal go do zrelacjonowania sprawy plazmidu bedacego wektorem klonujacym. -Bardzo interesujace... - Zauwazyl Lennox - Adams tonem, ktory sugerowal cos wrecz przeciwnego. - Moze do czasu naszego nastepnego spotkania wyjdzie na jaw cos, co bedzie mialo bardziej praktyczne znaczenie. Kerr udal sie na roboczy lunch z dyrektorem do spraw medycznych, a Anderson podazyl do budynku akademii medycznej. Kiedy wszedl bocznymi drzwiami na klatke schodowa wydalo mu sie, ze cos uslyszal. Zatrzymal sie na pierwszym stopniu schodow. Cisza. Ponownie przystanal na polpietrze, przekonany, ze znow cos slyszal. W szparach pomiedzy stopniami schodow przeciwpozarowych zawodzil wiatr, ale tym razem nie zagluszyl cichego lkania, dochodzacego z ciemnego kata klatki. Anderson zszedl na dol. Gdy jego oczy przywykly do ciemnosci, dostrzegl postac w bialym laboratoryjnym fartuchu. Podszedl blizej i rozpoznal jedna z mlodszych laborantek ze zwierzetarni. Byla najwyrazniej w stanie szoku. W jej szeroko otwartych oczach czailo sie niedowierzanie. Usta zaslaniala dlonmi. Przez kilka minut Andersonowi nie udawalo sie wydobyc z dziewczyny zadnych informacji, w koncu uslyszal slowa: -Pan Allan... To pan Allan... -Mowi pani o swoim szefie? -Pan Allan... Pan Allan... W tym momencie do budynku weszla jedna z sekretarek oddzialowych. -Zaopiekuj sie nia Sheila, dobrze? - poprosil Anderson, przekazujac lkajaca dziewczyne zaskoczonej kobiecie i zbiegl po schodach do podziemi. W pospiechu omal nie uderzyl glowa w jedna z lamp wiszacych pod sklepieniem tunelu. Gdy dobiegl do zwierzetarni zastal drzwi szeroko otwarte. Wszedl do srodka. Na jego widok ucichly piski swinek morskich. Slyszal teraz tylko drapanie myszy i przerywane buczenie wadliwie dzialajacej jarzeniowki. -Ray? Jest pan tu? Nikt nie odpowiedzial. Anderson posuwal sie wolno wzdluz klatek, wolajac szefa pracowni. Zajrzal do jednej z bocznych sal i wzdrygnal sie na widok rozciagnietego na stanowisku badawczym szczura. Stworzenie rozcieto wzdluz, jego wnetrznosci wychodzily na wierzch: Obok lezal zakrwawiony skalpel. Anderson zamknal drzwi i ruszyl dalej. Doszedl do konca pracowni, skrecil w lewo i zamarl. Ray Allan wpatrywal sie w niego przez oszklone drzwi swojego gabinetu. Tyle ze... w jego oczach odbijala sie wiecznosc, a z ust wolno saczyla sie krew. Twarz Allana z rozplaszczonym na szybie nosem i sciagnietymi wargami, odslaniajacymi zeby w niemym okrzyku cierpienia przypominala maske ze sredniowiecznego bestiariusza. Anderson z trudem pokonal odruch wymiotny i rzucil sie do telefonu. Zanim zjawil sie Kerr, udalo mu sie odepchnac cialo Allana i odblokowac drzwi. Razem weszli do pokoju. Przybyl rowniez Lennox - Adams. Badal zwloki przez kilka minut, po czym sztywno podniosl sie z kleczek i powiedzial: -Biedny chlop. Mial atak serca. -A krwotok z ust? - zapytal Kerr. -Z bolu przegryzl sobie jezyk. -To przypomina smierc Kleina - powiedzial Anderson. -To przypomina smierc kazdego, kto zmarl w meczarniach - odrzekl Lennox - Adams, ale uwaga Andersona sklonila go do zastanowienia. - On nie byl jednym z ochotnikow przyjmujacych galomycyne, prawda? - zapytal. -Nie - odpowiedzial Anderson. - Nie byl. Sekcja zwlok Raya Allana nie przyniosla odpowiedzi na pytanie, co spowodowalo jego zgon. Serce mial jak dzwon. Andersona uderzylo sformulowanie zawarte w protokole: "mozliwy wstrzas toksyczny". Zupelnie jak u Kleina, pomyslal. Wzial protokol i poszedl do Johna Kerra. -To ten cholerny plazmid! - powiedzial. -Niech pan zamknie drzwi - upomnial go Kerr. Kiedy Anderson to uczynil, zapytal: - Co pan ma na mysli? -Nie rozumie pan?! Klein umiera w meczarniach, a ja znajduje w jego organizmie PZ 9. Daje Allanowi do testu PZ 9 i Allan umiera w mekach. Ten plazmid jest ogniwem laczacym oba zgony! Musi nim byc... -Jak sie domyslam, Allan raczej go sobie nie wstrzyknal? - przerwal Kerr, z absolutnym spokojem. -Nie, ale... -A swinki morskie, ktorym go wstrzyknal, przezyly i czuja sie swietnie? -Tak, ale... -Jest pan naukowcem, Anderson. Nie astrologiem. A nauka mowi o nieszkodliwosci plazmidu. -Owszem, sir. -Niech pan zauwazy... - ciagnal Kerr, zapalajac fajke - iz nie stwierdzilem, ze w nauce nie ma miejsca na intuicje, domysly, hipotezy, czy jak pan to nazwie. Ale takim tropem nalezy isc ostroznie. Domysly moga panu wskazywac cel, ale dopoki pan go nie osiagnie, niech pan trzyma jezyk za zebami. -Tak, sir - odrzekl Anderson. Nastepnego ranka Anderson znalazl na biurku list, ktory nadszedl poczta lotnicza. Na kopercie widnialo godlo uniwersytetu w Tel Awiwie. Nadawca byl Jacob Strauss. Szanowny Doktorze Anderson. Z wielkim smutkiem przyjalem wiadomosc o smierci Martina Kleina. Smierc mlodego czlowieka zawsze jest tragedia, a zwlaszcza wtedy, gdy umiera ktos tak wybitnie zdolny jak Klein. Pracowal w moim laboratorium przez okres szesc tygodni na przelomie grudnia i stycznia. Plazmid, o ktorym Pan wspomina, istotnie pochodzi z mojej pracowni (dot. PZ 9). Zawarty w nim gen jest pobierany z nieszkodliwego organizmu wewnatrz-ustrojowego, e. Coli, i dlatego nie stwarza zagrozenia. Klein, jako student, nie otrzymalby zgody na zajmowanie sie czymkolwiek, co chocby w najmniejszym stopniu moglo zaszkodzic jego zdrowiu. Niemniej interesujaca jest dla mnie wiadomosc, ze plazmid PZ 9 moze przetrwac w organizmie ludzkim i jestem Panu wdzieczny za te informacje. Z powazaniem Jacob Strauss Anderson postukal dlugopisem w blat biurka i przeczytal list jeszcze raz. W koncu rozwiewaly sie dreczace go watpliwosci dotyczace plazmidu. Dobrze bylo miec wszystko czarno na bialym. Otworzyl szuflade biurka i wyciagnal akta Martina Kleina. Szybko przerzucil wyniki testow laboratoryjnych i znalazl ostatni dokument, komputerowy wydruk analizy Teasdalea z katedry biologii molekularnej. Juz mial przypiac list do wydruku, kiedy pomyslal, ze warto pokazac go szefowi. John Kerr chrzaknal i odrzucil list Andersonowi przez szerokosc swego biurka. -Zadowolony? -Owszem. Anderson zdecydowal, ze sprawe Martina Kleina mozna zamknac. Przedtem wolal siejednak upewnic, czy dokumentacja jest kompletna. Okazalo sie, ze nie. Brakowalo protokolu sekcji zwlok swinki morskiej. Istnial zwyczaj, ze sposrod zwierzat poddawanych testom zawsze jedno usmiercano, nawet wtedy, gdy nie stwierdzono zadnych objawow choroby. Pozwalalo to na wykrycie ewentualnych uszkodzen wewnetrznych organow stworzenia. Anderson zadzwonil do zwierzetarni i zapowiedzial swoja wizyte. Przywitala go wysoka, ciemnowlosa dziewczyna, ktorej nie znal. Usmiechnela sie, widzac jego wahanie. -Ann Veitch - przedstawila sie. - Z immunologii. Jestem tu na zastepstwie, dopoki nie znajda kogos na miejsce Raya Allana. Czym moge sluzyc? Anderson poczul sympatie do dziewczyny zachowujacej sie ze swobodna pewnoscia siebie. -Jak sie pani tu podoba? - zapytal. Mam jeszcze problemy - rozesmiala sie Ann Veitch. - Ale wszystkiego sie naucze. Anderson nie watpil, ze tak bedzie. -Tropie raport dotyczacy jednej z moich swinek morskich - powiedzial, wreczajac Ann kopie prosby o przeprowadzenie testow, opatrzona odpowiednim numerem. Ann rzucila okiem na dokument. -Karen lepiej sie w tym wszystkim orientuje - powiedziala i zawolala jedna z laborantek. Byla nia dziewczyna z klatki schodowej. Anderson zauwazyl jej imie i nazwisko wypisane na plakietce identyfikacyjnej: Karen Davies. Zapytal o protokol. -Przepraszam. Mamy troche zaleglosci. Laborantka poprowadzila Andersona ku duzej, zielonej, metalowej szafce, gdzie Allan przechowywal wyniki autopsji zwierzat. Proby otwarcia dolnej szuflady spelzly na niczym. Anderson przykucnal i pomogl drobnej Karen pokonac opor mebla. Potem stanal z boku i czekal, az dziewczyna przerzuci akta. Wreszcie wyciagnela niebieski skoroszyt. -Jest. Protokol trzysta dwanascie... Swinka morska... Prosba N. Andersona z bakteriologii. Wynik negatywny... Zadnych nieprawidlowosci nie stwierdzono. Anderson przepisal sobie daty i symbole i zwrocil formularz. Mial wlasnie wychodzic, kiedy do pokoju wkroczyla Ann Veitch. Wygladala na wzburzona. W rece trzymala mala, brazowa buteleczke. -Znow to samo! - upomniala Karen Davies. - Tym razem zostawilas ja w przygotowalni! Dziewczyna przeprosila i spuscila oczy. -O co chodzilo? - zapytal Anderson, kiedy Ann wyszla. Karen sprawiala wrazenie zaklopotanej. -Biore na ochotnika galomycyne - wyjasnila. - Ciagle gdzies zostawiam te pastylki. W zeszlym tygodniu zapomnialam je stad zabrac i pan Allan wzial jedna przez pomylke, bo sadzil, ze to jego kapsulki. Jesli mysli pan, ze Ann Veitch okazala zlosc, to trzeba bylo zobaczyc, jak wsciekl sie pan Allan. -Mial powod - powiedzial Anderson. -Wiem. -Dlaczego Allan bral jakies kapsulki? - zapytal Anderson, przypominajac sobie, ze patolog przeprowadzajacy sekcje zwlok Kaya nie wspomnial w protokole o jakichkolwiek dolegliwosciach zmarlego, ktore wymagalyby leczenia. -Na wszelki wypadek. Skaleczyl sie, badajac zwloki jednego ze zwierzat. Musial dostac zastrzyk przeciwtezcowy i stosowac... Antybiotyki oslonowe. Tak to chyba nazwal. Anderson pokiwal glowa. -Czy wie pani, czym bylo zakazone to stworzenie? -Nie, ale pan Allan zbytnio sie tym nie przejal. W ksiazce wypadkow przy pracy musi byc wpis. - Karen zdjela z polki nad biurkiem mocno sfatygowany notes w twardej oprawie i przerzucila kartki. - Przeciecie o dlugosci trzech cali na lewej dloni, miedzy kciukiem a palcem wskazujacym. Skaleczenie skalpelem podczas sekcji zwlok swinki morskiej. Protokol autopsji numer trzysta dwanascie... Osobnik zdrowy... Nie stwarza zagrozenia... Co za zbieg okolicznosci, doktorze Anderson! To ta panska swinka. Krew odplynela z twarzy Andersona. Osunal sie na obrotowe krzeslo, ktore kiedys nalezalo do Allana, i oparl lokciami na biurku. Swiat zawirowal mu w oczach, kiedy do jego swiadomosci dotarla straszliwa prawda. Musial sie pogodzic z tym faktem. Przez chwile masowal czolo koncami palcow. -Dobrze sie pan czuje, doktorze Anderson? Anderson nie odpowiedzial. Myslal o ukrytym znaczeniu uslyszanych przed chwila slow. Allan badal zwloki swinki morskiej, ktorej wstrzyknal PZ 9, i wtedy sie skaleczyl. Plazmid mogl sie dostac do jego organizmu. Sam w sobie nie byl szkodliwy, ale pozniej Allan zazyl galomycyne i to go zabilo! Polaczenie PZ 9 z galomycyna! W przypadku Martina Kleina stalo sie podobnie. Ta kombinacja niosla smierc! Anderson nagle zdal sobie sprawe, ze Karen Davies dziwnie mu sie przyglada. -Karen. Chce, zeby poszla pani na kilka dni do szpitala. W oczach dziewczyny odmalowalo sie zdumienie. -Ale po co? Czuje sie dobrze. -Na wszelki wypadek. To... Zwykly srodek ostroznosci. - Anderson za wszelka cene usilowal nadac swemu glosowi spokojne brzmienie. - Tylko na obserwacje. Na kilka dni. To wszystko... Nie udalo mu sie jej przekonac. Na twarzy dziewczyny zobaczyl strach. -Cos jest nie w porzadku, prawda? Grozi mi jakies niebezpieczenstwo... Niech pan mi powie. Chce wiedziec... Mam prawo! Anderson polozyl rece na jej ramionach. -Najprawdopodobniej nie ma powodu do obaw. Ale moze pojawic sie jakis problem w zwiazku z przyjmowaniem galomycyny - powiedzial lagodnym tonem. - A jesli tak, to chce, zeby miala pani dobra opieke. A to moze zapewnic tutejszy szpital. Chyba mowie z sensem, prawda? Dziewczyna przytaknela skinieniem glowy i zdobyla sie na blady usmiech. -Dobrze - powiedzial Anderson. - A teraz niech pani zatelefonuje do swojej mamy i zglosi sie do siostry Vane. Zawiadomie ja. Bedzie na pania czekac. Zgoda? -Tak, panie doktorze. - Karen odwrocila sie, zamierzajac odejsc. -Aha, Karen? -Tak? -Prosze mi dac swoje kapsulki. -Dziewczyna wreczyla mu buteleczke. Anderson zajrzal do gabinetu tymczasowej szefowej pracowni, -Panno Veitch, wszystko pani pozniej wytlumacze, a na razie prosze zrobic trzy rzeczy. Po pierwsze, zamknac cala zwierzetarnie, kiedy wyjde. Nikomu, ale to nikomu nie wolno tu wchodzic. Po drugie, odszukac szczepionki, ktorych uzyto podczas testu numer trzysta dwanascie. Po trzecie, dokladnie ustalic, co sie stalo z trzema swinkami morskimi, poddanymi temu testowi. Zrozumiala pani? -Zrozumialam - odrzekla chlodno Ann Veitch. Anderson pobiegl podziemnym korytarzem, za jego plecami rozlegl sie odglos ryglowanych drzwi. Wpadl do pokoju Kerra, ale nie zastal szefa. Jasna cholera! Porwal z widelek sluchawke telefonu i kazal sie polaczyc z Lennox-Adamsem. -Doktor Lennox - Adams jest chwilowo nieobecny - uslyszal glos sekretarki. - Moze cos przekazac? Anderson wylaczyl sie bez slowa. Po chwili poprosil o polaczenie z siostra Linda Vane... tak, siostro. Tylko na obserwacje... W izolatce... Zeby byla sama. Odglos zapalanej zapalki oznajmil powrot Kerra, Gospodarz pokoju byl tak zaskoczony obecnoscia Andersona w swoim gabinecie, ze zapalka zdazyla zgasnac, zanim przytknal ja do fajki. -Kleina i Allana zabil plazmid - oswiadczyl Anderson. - Polaczenie galomycyny z PZ 9jest zabojcze. Kerr w milczeniu wysluchal relacji Andersona. -Jakie podjal pan kroki? - zapytal w koncu. - Dobrze - powiedzial, wysluchawszy relacji Andersona. - Przerwe proby z galomycyna i wysle teleks do firmy farmaceutycznej. A pan niech sie skontaktuje z nasza farmacja i kaze im wycofac caly zapas galomycyny. Trzy godziny pozniej zmagazynowany lek znalazl sie pod kluczem, a grupa zaangazowana w proby spotkala sie, by wysluchac rewelacji Andersona. -Moj Boze! - wykrzyknal Lennox - Adams. - I nic nie przychodzi panu do glowy? Anderson przyznal, ze, niestety, nie. -Moze plazmid zmienia w jakis sposob wlasciwosci leku? - zasugerowala Mary Ryle. -Sluszna uwaga, panno Ryle - stwierdzil Lennox - Adams. - Czy zawiadomiono producenta? Kerr potwierdzil. -A profesora Straussa? -Jeszcze nie - odrzekl Anderson. - Jestesmy jedyna grupa, ktora ma dostep do galomycyny. Dla Izraelczykow nie stanowi ona bezposredniego zagrozenia. Kerr wystukal wypalona zawartosc fajki do popielniczki, ktora podsunal mu Lennox - Adams, i powiedzial: -Wydaje mi sie, ze nie mozemy miec pewnosci co do tego, czy to plazmid czyni lek zabojczym, czy tez jest odwrotnie. W ogolnoludzkim interesie lezy, zeby to jak najszybciej ustalic. Proponuje, bysmy naklonili producenta leku do wyslania profesorowi Straussowi pewnej partii galomycyny. Jako tworca plazmidu powinien rozwiazac ten problem. Wyjasnic, o co chodzi... Musimy sie z nim porozumiec. Wszyscy zgodzili sie z Kerrem i na tym zebranie zakonczono. Anderson zadzwonil do Ann Veitch, gdy tylko wrocil do siebie. -Myslalam, ze juz pan o mnie zapomnial. Jedna z trzech swinek morskich zostala usmiercona i poddana badaniu. To byla ta, ktora zainfekowala Allana. Dwie wciaz zyja. Podloza bakteriologiczne, na ktorych wyhodowano szczepionke, wysterylizowano w autoklawie. -W porzadku - odrzekl Anderson. - Bede u pani za dziesiec minut. Po drodze zajrzal do Kerra i powiedzial, ze chce sprawdzic swoja teorie, iz mieszanka galomycyny i plazmidu jest zabojcza, wstrzykujac dawke leku swinkom. Kerr wyrazil zgode i razem udali sie do zwierzetarni. Anderson wyjasnil wszystko Ann Veitch i poprosil o przygotowanie oddzielnych klatek do przeprowadzenia eksperymentu. -To znaczy, ze Karen jest zagrozona - stwierdzila Ann. - Zajmowala sie zwierzetami, ktorym wstrzyknieto plazmid, i brala galomycyne. -Zgadza sie - przyznal Kerr. - Jest zagrozona. -Jak dlugo... To znaczy, kiedy bedzie cos wiadomo? -Po trzydziestu szesciu godzinach galomycyna zniknie zjej organizmu. Wtedy bedzie bezpieczna - wyjasnil Kerr - Naprawde, wszystko zalezy od tego, czy byla ostrozna, przebywajac w pracowni i czy bezposrednio nie zetknela sie z plazmidem. Anderson przypomnial sobie, jak nierozwaznie postepowala Karen ze swoimi kapsulkami. Spojrzal na Ann Veitch i domyslil sie, ze trapi ja to samo. Wymienili zaniepokojone spojrzenia. W drodze powrotnej zauwazyl, ze Kerr jest bardzo posepny. -Cos pana gryzie? - zapytal. -Sprawa tej dziewczyny, Karen Davies - odrzekl Kerr. Kiedy Anderson wrocil do domu, w mieszkaniu bylo zimno i cicho. Znalazl kartke od Fearmana z informacja, ze ten wyjechal na kilka dni do domu rodzinnego. Anderson zapalil gazowy kominek. Nalewajac sobie whisky, wzdrygnal sie z zimna. Niewielka czesc trunku przelala sie ponad brzegiem szklanki. Byla szosta trzydziesci. Karen Davies wziela ostatnia kapsulke galomycyny o trzeciej po poludniu. Anderson zaczal przegladac popoludniowa gazete, ale nie mogl sie skupic na czytaniu i cisnal ja na podloge. Wlaczyl telewizor. Efekt byl ten sam, nie potrafil sie skoncentrowac. Jego oczy powedrowaly w kierunku telefonu. Wpatrywal sie w aparat, jakby spodziewal sie, ze za chwile zadzwoni. Prosil szpital o wiadomosc, jesli tylko z Karen zacznie sie dziac cos niedobrego. Ale brak wiadomosci wcale go nie uspokajal. Nie musial przeciez znaczyc, ze wszystko jest w porzadku. Nie wytrzymal i polaczyl sie ze szpitalem. Zapytano, czy chce rozmawiac z Karen. Anderson zadzwonil ponownie z samego rana. Karen czula sie doskonale. Niepokoil sie o nia jeszcze przez wiekszosc dnia, ale o piatej po poludniu uznal, ze chyba nie ma juz powodu do obaw. Odwazyl sie wyglosic swoja opinie w rozmowie z Kerrem. -Wyglada na to, ze jej sie udalo - powiedzial. Kerr potakujaco skinal glowa. -Ma dziewczyna szczescie. Anderson spal mniej wiecej od godziny, gdy obudzil go telefon. Dzwonila starsza pielegniarka Donovan, miala nocny dyzur na oddziale Lindy Vane. Karen Davies skarzyla sie na sztywnienie karku, ponadto podskoczyla jej goraczka. Doktorzy Kerr i Lennox - Adams zostali juz zawiadomieni. Krople zimowego deszczu splywaly po szybach sali, w ktorej o trzeciej nad ranem zakonczyla zycie Karen Davies. Jej cialo wygielo sie w luk w niepohamowanym spazmie nieopisanego przerazenia, bedacego skutkiem uszkodzenia mozgu przez toksyne. Mimo ze pielegniarki zostaly uprzedzone, co moze sie zdarzyc, doznaly silnego szoku na widok takiej agonii. Po raz pierwszy w swej zawodowej karierze te mlode dziewczyny modlily sie, by smierc skrocila cierpienia pacjentki. Anderson wyszedl na korytarz i na poreczy stojacego tam wozka tak mocno zacisnal dlonie, ze az zbielaly mu kostki. -Co za pech... Co za cholerny, pieprzony pech! Przechodzacy obok Kerr polozyl reke na jego ramieniu, ale nie odezwal sie. O drugiej po poludniu Anderson otrzymal teleks z Tel Awiwu. Strauss wyrazal w nim zdumienie, ze plazmid PZ 9 moze byc zabojczy w jakichkolwiek okolicznosciach. Rozwazyl wszystko i w jego opinii to antybiotyk o nazwie galomycyna musial spowodowac te zgony. Widocznie zachodzily w nim jakies zmiany chemiczne. Naturalnie byl gotow przeprowadzic wszelkie eksperymenty z lekiem, kiedy tylko otrzyma partie galomycyny. Obiecywal, ze natychmiast zawiadomi o wynikach badan. -W Bogu nadzieja, ze ma racje - powiedzial Kerr, kiedy przeczytal teleks. -Jak to? - zapytal Anderson. -Jesli galomycyna jest tu winna, mozemy zastosowac inny lek na wypadek, gdyby sie okazalo, ze wszyscy zostalismy zainfekowani plazmidem Kleina. Ale jesli to plazmid jest zabojczy, nie mozna miec pewnosci, czy przy zazywaniu innego antybiotyku historia sie nie powtorzy. -Hm... Chce pan, zebym poddal personel probom na nosicielstwo? Kerr milczal przez dluzsza chwile. Skonczyl wyskrobywac popiol z fajki, podniosl na Andersona wzrok i wreszcie powiedzial: -Nie widze takiej potrzeby. Bo jesli to plazmid powoduje smierc, a ktos z nas jest jego nosicielem, to nic sie juz nie da zrobic... Uwage Andersona przykulo nagle tykanie duzego, sciennego zegara wiszacego w pokoju Kerra. -To jak nosic w sobie bombe, ktora kiedys moze wybuchnac - powiedzial, patrzac na rzymskie cyfry widniejace na tarczy. -Taka jest brutalna prawda. Dobrze pan to ujal. -I mysli pan, ze lepiej o niej nie wiedziec? -A pan nie? Anderson westchnal i pokiwal glowa. -Ale bedziemy musieli ostrzec wszystkich przed zazywaniem lekow. Kerr przytaknal. - Nikt z nas nie moze przyjmowac zadnych antybiotykow. Chyba ze to sprawa zycia lub smierci. -A jesli taka sytuacja zaistnieje? -Wtedy sprawdzi pan, czy dana osoba nie jest nosicielem. Anderson wyszedl od Kerra i udal sie do zwierzetarni. Tym razem nie poszedl na skroty przez podziemia. Wybral dluzsza droge wzdluz gornego korytarza budynku, a potem zszedl glownymi schodami. Na kazdym polpietrze staly popiersia bylych dziekanow poszczegolnych wydzialow. Gdy dotarl do glownego wejscia, zadarl glowe i spojrzal na wielka, drewniana tablice poswiecona pamieci tych, ktorzy polegli w dwoch wojnach swiatowych. Pierwsze nazwisko, jakie na niej widnialo, brzmialo Anderson. Chryste! - pomyslal, wychodzac na mokre, brukowane podworze. Ann Veitch wygladala blado i mizernie, ale sprawnie prowadzila pracownie. Anderson tego akurat sie spodziewal. Rozmawiali przez chwile o smierci Karen, ale oboje wiedzieli, ze zadne slowa nic juz nie zmienia. -Panskie zwierzeta zdechly - oznajmila Ann, prowadzac Andersona do klatek. Przyjrzal sie sztywnym zwlokom dwoch swinek morskich. Kazde stworzenie z odslonietymi zebami lezalo na dnie swojej klatki. -Prosze je spalic - powiedzial. Mial swoj dowod. Minely dwa tygodnie. W tym czasie Ann Veitch powierzono stanowisko szefa zwierzetarni. Zycie pozornie zaczelo wracac do normy, ale kiedy po trzech tygodniach wciaz nie bylo zadnej wiadomosci z Izraela, niecierpliwosc Andersona przerodzila sie w irytacje. -Co oni tam, do diabla, robia?! - wybuchnal podczas rozmowy z Johnem Fearmanem. -Moze ta firma farmaceutyczna nie spieszy sie z wyslaniem Straussowi galomycyny - podsunal Fearman, ale jego uwaga byla chybiona. -Zglupiales?! - wykrzyknal Anderson, patrzac na niego z niedowierzaniem. - Musieli wpakowac w ten interes z dziesiec milionow funtow! Gdyby bylo trzeba, wynajeliby chyba cholernego concordea, zeby dostarczyc to na miejsce! -Juz dobrze, dobrze... - Warknal Fearman. - Przestan wyladowywac sie na mnie, na Boga! Ostatnio jestes jak wrzod na dupie! Andersona zatkalo. Po raz pierwszy zdarzylo mu sie uslyszec podniesiony glos swego zawsze opanowanego wspollokatora. Wyjrzal przez okno, zeby ochlonac. Lodowata cisza uspokoila go. Musial przyznac Fearmanowi racje. -Przepraszam - powiedzial. - Czy kilka duzych piw i chinskie zarcie na wynos zalatwia sprawe? -Stoi - usmiechnal sie Fearman. Po czterech tygodniach, w czwartek, Anderson otrzymal wreszcie dlugo oczekiwany meldunek z Tel Awiwu. Kiedy go przeczytal, poczul sie zdruzgotany. Strauss przeprowadzil zakrojone na szeroka skale proby na zwierzetach, uzywajac roznych kombinacji plazmidu i galomycyny. Wszystkie stworzenia przezyly. Nie zaobserwowano u nich zadnych symptomow chorobowych. Podwojenie dawek galomycyny niczego nie zmienilo. Zdaniem Straussa, zarowno lek, jak i plazmid byly zupelnie, ale to absolutnie nieszkodliwe. Anderson wewnetrznie kulil sie z upokorzenia. Skupil swa uwage na lezacym przed nim notesie. Rysujac w prawym gornym rogu kartki szereg koncentrycznych okregow, staral sie nadac swej twarzy nieodgadniony wyraz. -Coz, wnioski doktora Andersona okazaly sie cokolwiek przedwczesne powiedzial Lennox - Adams, otwierajac zebranie. -Istotnie. Sprawy wygladaja inaczej, niz sie poczatkowo wydawalo - stwierdzil James Morton. Anderson czul, ze Lennox - Adams bawi sie z nim, ze prowadzi jakas swoja gre, okraza go jak hiena ranne zwierze. Wysyla w jego kierunku zatrute strzaly w postaci takich slow, jak "uparty", "niedoswiadczony", "popelniajacy bledy"... -Teraz, gdy profesor Strauss dowiodl, ze plazmid jest zupelnie nieszkodliwy... - Lennox - Adams wykonal lekcewazacy gest. -Nie dowiodl tego - przerwal mu Kerr, zwracajac na siebie uwage wszystkich zebranych. - On tylko doszedl do innych wnioskow niz Anderson. -Tak, ale czlowiek z jego pozycja... -Moze sie mylic jak kazdy. -Ale chyba w tym wypadku... -W tym wypadku, Nigel, mamy troje ludzi lezacych na cmentarzu. Oni nie uwazaliby, ze Anderson sie mylil. W pokoju zapanowala grobowa cisza. Mary Ryle poruszyla sie niespokojnie na swoim krzesle. -Masz jakies propozycje, Kerr? - zapytal Lennox - Adams oschlym tonem. -Owszem. Proponuje, zebysmy wyslali doktora Andersona do Tel Awiwu, gdzie razem z Jacobem Straussem bedzie mogl uporzadkowac ten balagan - odrzekl Kerr. -Watpie, zeby ten pomysl spodobal sie Okregowej Komisji Zdrowia. -Firma farmaceutyczna zaplaci za ten wyjazd. -Poprosisz ich o to? -Juz to zalatwilem. Kerr chrzaknal cos w odpowiedzi na podziekowania Andersona za to, ze sie za nim wstawil. -Lepiej niech pan wysle do Straussa teleks z zapytaniem, czy zechce pana u siebie widziec. -Juz lece - odrzekl Anderson, podrywajac sie z miejsca. -Jeszcze jedno... - Powiedzial Kerr, gdy Anderson byl juz przy drzwiach. - Jezeli okaze sie, ze to pan sie mylil, niech pan lepiej od razu poszuka sobie miejsca na Hybrydach. Anderson otrzymal odpowiedz na swoj teleks nastepnego ranka. Jacob Strauss zgodzil sie na wspolprace. Tydzien pozniej Anderson odlecial do Tel Awiwu. *3* Slyszac komunikat kapitana, Anderson spojrzal w ciemnosc za oknem. W dole zobaczyl swiatla Tel Awiwu. Lot BA 576 dobiegal konca. Maszyna, ktora wystartowala z londynskiego Heathrow, podchodzila do ladowania na miedzynarodowym lotnisku Ben - Guriona. Lot do Izraela nie zmienil niechetnego stosunku Andersona do podrozy w ogole. Wrecz odwrotnie. Ta byla jedna z najgorszych. Nie cierpial monotonii wyczekiwania w kolejkach, a w Izraelu ze wzgledow bezpieczenstwa sprawdzanie pasazerow i bagazu zajmowalo wyjatkowo duzo czasu. Postanowil uniknac stania w jeszcze jednym ogonku. Siedzial spokojnie i obserwowal przesuwajacy sie rzad pasazerow. Zawodowy usmiech na twarzy stewardesy przemienil sie w wyraz prawdziwego rozbawienia, kiedy sprobowal cos powiedziec. Tak dlugo milczal, ze zaschlo mu w gardle i z jego ust wydobyl sie najpierw zachrypniety skrzek.Anderson stanal u szczytu schodow i spojrzal w otaczajaca go noc. Boze, alez tu upal! - pomyslal. Kiedy tylko znalazl sie poza klimatyzowanym wnetrzem lockheeda tri - star, kolnierzyk koszuli zaczal mu sie lepic do szyi. Zanim odebral bagaz i przeszedl przez odprawe celna, ociekal potem. Betonowy bunkier sali przylotow byl zatloczony. Anderson zatrzymal sie i rozejrzal wokol. Jego niezdecydowanie sprawilo, iz natychmiast stal sie celem tlumu taksowkarzy rywalizujacych miedzy soba o pasazera. Otoczyli go i poczeli szarpac na wszystkie strony, wykrzykujac jednoczesnie nazwy miejsc, do ktorych moga go zawiezc. Kiedy cierpliwosc Andersona zmalala niemal do zera, spojrzal ponad ich glowami i dostrzegl trzymajacego sie z boku wysokiego mezczyzne w okularach. Lekki usmiech na twarzy nieznajomego zdawal sie swiadczyc o tym, ze bawi go ta scena. Anderson spojrzal mu prosto w oczy i obcy przestal sie usmiechac. Podszedl i warknal cos po hebrajsku. Taksowkarzy jakby wymiotlo. -Doktor Anderson? - zapytal juz bez cienia usmiechu mezczyzna. -Nazywam sie Arieh Cohen. Jestem wspolpracownikiem profesora Straussa. Prosil, zebym wyjechal po pana na lotnisko. Brak usmiechu na twarzy Cohena utwierdzil Andersona w przekonaniu, ze Cohen celowo nie podszedl do niego od razu. Bylo prawie pewne, ze Izraelczycy niezbyt chetnie udostepnia obcemu wyniki swoich badan. Zastanawial sie, czy wszyscy beda sie do niego odnosili z taka wrogoscia jak Cohen. Ale w koncu gowno go to obchodzilo. Nie byl wrazliwa pensjonarka. Wykona swoja robote i sie stad wyniesie. Volvo wyjechalo na szose i Anderson szarpnal kolnierzyk koszuli. Nocny upal stawal sie nie do wytrzymania. Wydalo mu sie to niesamowite, ale odniosl wrazenie, ze w samochodzie wlaczone jest ogrzewanie. Z niedowierzaniem przylozyl dlon do kratki nawiewu. -Obawiam sie, ze wysiadla mi wentylacja - powiedzial Cohen. Anderson nie wiedzial, czy mezczyzna mowi powaznie, czy tez zartuje. Nie pytajac o pozwolenie, opuscil szybe od strony pasazera i wciagnal gleboko do pluc goracy wiatr. Obawiajac siejednak, ze i tak juz napiete stosunki moga ulec dalszemu pogorszeniu zdobyl sie na kurtuazje. -Wybaczy pan, ale bede musial zdjac marynarke. -To byloby inteligentne posuniecie - odrzekl chlodno Cohen. Anderson zignorowal drwine. -Czy tu zawsze jest taki upal? -W Tel Awiwie, tak. Ale to wilgotnosc powietrza jest dokuczliwa, nie temperatura. Przyzwyczai sie pan. -Skoro pan tak twierdzi... Cohen prawie sie nie odzywal, wiec Anderson skupil swa uwage na mijanych znakach drogowych. Nagle zdal sobie sprawe, ze jest na Ziemi Swietej. Nazwy na drogowskazach przypomnialy mu o dawno minionych dniach. Pomyslal o zimnych porankach w szkolnej sali w Dumfries i dzieciecych glosach chwalacych Pana. To Zielone Wzgorze nie bylo teraz tak odlegle. Znajdowalo sie o trzydziesci siedem kilometrow na wschod od ostatniego skrzyzowania. Gdy wjechali na przedmiescia Tel Awiwu, Cohen oznajmil, ze profesor Strauss zalatwil Andersonowi zakwaterowanie w akademiku nalezacym do uniwersytetu, blisko samej uczelni. Powiedzial, ze studenci maja jeszcze przerwe, wiec Anderson bedzie mial cisze i spokoj. -Doskonale - odrzekl Anderson. W gestym ruchu ulicznym posuwali sie teraz bardzo wolno. -Uniwersytet jest w polnocnej czesci miasta - poinformowal Cohen. - Moze chcialby pan napic sie czegos zimnego, zanim tam dotrzemy? Anderson skwapliwie przytaknal. W ulicznych korkach upal dawal mu sie jeszcze bardziej we znaki. Cohen skrecil z glownej arterii i samochod zaglebil sie w labirynt bocznych uliczek, ktorymi dojechali do nabrzeza. Anderson poczul na policzku leciutki powiew chlodnej bryzy. -To Plac Atarim - wyjasnil Cohen, gdy ruszyli pieszo w kierunku jasno oswietlonych barow i kawiarni. - Tel Awiw dla turystow. W guscie turystow i z cenami dla turystow. Anderson byl pewien, ze Cohen zamierza go urazic, ale teraz jego glowe zaprzatala jedynie mysl o zimnym piwie. Znalezli stolik blisko morza z widokiem na przystan jachtowa i zamowili zimne napoje. Anderson wzial piwo, Cohen poprosil o sok pomaranczowy, - Nie pije pan piwa, doktorze Cohen? - zapytal Anderson, - Nie dotykam alkoholu. Anderson zrozumial, ze ma raczej marne widoki na nocne wypady do miasta w towarzystwie Cohena. Zadal kilka grzecznosciowych pytan i otrzymal kilka uprzejmych, lecz powsciagliwych odpowiedzi. Widzac, ze dalsza rozmowa jest bezcelowa, przestal wykazywac jakakolwiek inicjatywe i w milczeniu saczyl piwo. -Jedziemy? - zapytal w koncu Cohen, spogladajac na zegarek. Anderson przytaknal skinieniem glowy. Samochod nabral szybkosci, kiedy wydostali sie z gestego ruchu i pojechali na polnoc w kierunku przedmiescia Ramat Awiw. Anderson nie zwracal zbytniej uwagi na trase, ktora jechali, dopoki nie zwolnili, skrecajac w szeroka aleje obsadzona drzewami. Anderson zauwazyl nazwe ulicy - Aleja Einsteina. -Uniwersytet jest na koncu tej ulicy - powiedzial Cohen. - A tutaj... ciagnal, kiedy skrecili w prawo i znalezli sie na rozleglym terenie otoczonym betonowymi budynkami -... bedzie pan mieszkal. Anderson dowiedzial sie, ze dostanie apartament na dachu Budynku Francuskiego. Kazdy blok nosil nazwe jakiegos kraju, ktorego rzad poparl w przeszlosci idee stworzenia panstwa izraelskiego i udowodnil swa zyczliwosc wplata odpowiedniej kwoty na ten cel. Jak sie okazalo, okreslenie apartament odnosilo sie do jednego pokoju umeblowanego tak skromnie, ze mogl on zaspokoic jedynie podstawowe potrzeby zyciowe cywilizowanego czlowieka. Male lozko, stolik, krzeslo, kuchenka i zlew. Do pokoju przylegaly toaleta i kabina z prysznicem, ktora teraz najbardziej interesowala Andersona. Kiedy postawil bagaze na podlodze, dostrzegl na niej dwa wielkie, zwawo umykajace karaluchy. Wzdrygnal sie z obrzydzeniem. Spojrzal na Cohena i ujrzal w jego oczach wyraz rozbawienia. -Niech pan je rozdepcze - poradzil Cohen, ruszajac ku drzwiom. - Jutro rano ktos po pana przyjdzie. Gdy drzwi sie zatrzasnely, Anderson pospiesznie sciagnal z siebie ubranie i wszedl pod prysznic. Uniosl twarz w kierunku sitka jak czciciel slonca w kulturze Inkow i rozkoszowal sie splywajacymi po ciele kaskadami wody przynoszacej przynajmniej chwilowa ulge w nocnej duchocie Tel Awiwu. Przesunal regulator temperatury w pozycje "zimna" i przez kilka minut przygladal sie swoim, stopom, czekajac, az poczuje przyjemny chlod. Wyszedl spod prysznica w o wiele. lepszej formie. Owinal sie w pasie recznikiem i poczlapal w kierunku lozka. Lezal, wpatrujac sie w sufit, dopoki w jego glowie nie przestaly wirowac wspomnienia minionego dnia, a jego zmeczonym umyslem zawladnal sen. * Andersona obudzily tuz po piatej pierwsze promienie slonca przedostajace sie przez szpare waskiego okna umieszczonego na wysokosci okolo osmiu stop. Poczul blask na powiekach i otworzyl oczy. Wiedzac, ze ponownie nie uda mu sie zapasc w sen, wstal, umyl sie i wlozyl szorty. Przypomnialy mu sie slowa Cohena - "apartament na dachu". Czyzby rzeczywiscie znajdowal sie na dachu? Otworzyl drzwi. Po prawej stronie zobaczyl schody prowadzace w dol, a po lewej maly korytarz. Ruszyl nim i znalazl wyjscie na szeroki, plaski dach Budynku Francuskiego. Betonowa powierzchnia, nagrzana sloncem niemal parzyla jego bose stopy. Mimo to podszedl do samej krawedzi dachu. W dole zobaczyl Aleje Einsteina ciagnaca sie od budynkow uniwersytetu usytuowanych na jednym jej koncu, az do Morza Srodziemnego na drugim jej krancu. Anderson wrocil do pokoju i zaczal przeszukiwac szafki. Zastawa stolowa, sztucce i... jedzenie. Ktos zaopatrzyl go w kawe, jajka i syryjski chleb pitta i wlozyl produkty do szafki nad zlewem. Inna mala szafka okazala sie lodowka. Znalazl w niej sok pomaranczowy i mleko. Anderson zrewidowal niepochlebna opinie o Izraelczykach, jaka wyrobil sobie zbyt pochopnie na podstawie zachowania Cohena. Dumal nad tym, jedzac jajka na miekko i tosty, ktore popijal kawa. Po jedzeniu wzial krzeslo i znowu wyszedl na dach. Rozsiadl sie tam z druga filizanka kawy w dloni. Z pelnym zoladkiem czul sie duzo lepiej. Mogl teraz stawic czolo wszystkiemu, co tylko przyniesie nowy dzien. Gdy slonce znalazlo sie wyzej, cofnal sie z krzeslem w cien rzucany przez wieze cisnien i zaczal analizowac powody swojego przyjazdu do Tel Awiwu. Dochodzila dziewiata, gdy dobieglo go ciezkie sapanie dochodzace z korytarza. Odwrocil twarz ku drzwiom. Wydawalo mu sie, ze minely cale wieki, zanim w wejsciu ukazala sie postac starszego mezczyzny, ktory z wyraznym trudem lapal oddech po wyczerpujacej wspinaczce. Gosc wymownym gestem poklepal sie w tors, zanim wydobyl z siebie glos. -Dzien dobry. Jestem Jacob Strauss. Anderson zerwal sie z miejsca i posadzil na krzesle starszego mezczyzne. Strauss usmiechnal sie z wdziecznoscia i poczal sie wachlowac swoja panama. Minela dluzsza chwila, zanim mogl mowic. -Dla pana to maly spacerek... Dla mnie wspinaczka na Eiger. Anderson w odpowiedzi rowniez sie usmiechnal. Wiec to jest Jacob Strauss... Z tym nazwiskiem stykal sie regularnie podczas studiow. Przewijalo sie na wykladach i w podrecznikach. Wyobrazal sobie profesora zupelnie inaczej. Strauss przypominal dobrodusznego, starszego pana. Takich staruszkow spotyka sie w letnie popoludnia w parkach. Siedza na lawkach, glaszcza psy i uchylaja kapelusza na widok mlodej mamy pchajacej przed soba wozek dziecinny. Strauss przedstawil Andersonowi plan dnia. -Najpierw robota papierkowa... - Machnal z niezadowoleniem kapeluszem. - Potem pokaze panu moje laboratorium i porozmawiamy; zgoda? -Swietnie - odrzekl Anderson. Mercedes Straussa pokryty gruba warstwa kurzu zostal zatrzymany przy bramie uniwersytetu przez uzbrojonego wartownika. Anderson pomyslal, ze straznik jest dosc gruby i stary, ale jego bron wygladala na wyjatkowo sprawna. Strauss wysiadl z samochodu i podszedl do pilnujacego wjazdu mezczyzny. Tamten zasalutowal z szacunkiem. Przez chwile rozmawiali po hebrajsku. Anderson domyslil sie, ze mowia o nim. Zostal poproszony o opuszczenie samochodu, a jego torbe lotnicza przeszukano. -Mam nadzieje, ze wybaczy pan te nieuprzejmosc - powiedzial Strauss, gdy przejechali przez brame. -Oczywiscie. Przez tereny uniwersytetu wiodla obsadzona drzewami aleja. Po drodze Strauss objasnial Andersonowi, co miesci sie w mijanych budynkach. Zatrzymali sie przed administracja i spedzili pol godziny nad "robota papierkowa". Potem udali sie do wielopietrowego gmachu akademii medycznej. Bezszelestnie poruszajaca sie winda szybko dotarla na szoste pietro, gdzie miescilo sie laboratorium Straussa. Anderson zostal przedstawiony kilku osobom w bialych fartuchach, ale watpil, czy zdola zapamietac chocby jedno z dziwnie brzmiacych nazwisk. -Zna pan juz doktora Cohena - powiedzial Strauss. -W istocie. Cohen skinal glowa. Nawet sie nie usmiechnal. Ostatnia osoba, ktora przedstawiono Andersonowi, byla kobieta w wieku okolo trzydziestu lat. -To moja prawa reka - oznajmil Strauss, usmiechajac sie szeroko i otaczajac kobiete ramieniem. - Przedstawiam panu moja asystentke, Myre Freedman. Anderson i kobieta wymienili uscisk dloni. Anderson pomyslal, ze usmiech na twarzy asystentki Straussa wyglada na szczery. -Milo mi pana poznac, doktorze - powiedziala. Andersona zdumial jej amerykanski akcent. Ze wszystkich osob, ktore dotychczas poznal, Myra Freedman najbardziej przypominala typowa Zydowke. Byla niska, miala zoltawy odcien skory i krecone, ciemne wlosy siegajace ramion. Na szyi i przegubach obu rak nosila zlote ozdoby. -Jest pani Amerykanka? - zapytal, zdradzajac swoje zaskoczenie. Myra rozesmiala sie, odslaniajac ladne zeby. -Z Chicago. W gabinecie Straussa odezwal sie telefon. Profesor przeprosil i zostawil Andersona sam na sam z Myra. -A czego, moze tu szukac Amerykanka? - zapytal Anderson. -Byla Amerykanka - poprawila Myra z naciskiem. W jej glosie czaila sie drwina. - Od dwoch lat jestem obywatelka Izraela. Sam i ja zdecydowalismy przed dwoma laty, ze nadszedl wlasciwy moment. To imie cos Andersonowi mowilo. -Sam Freedman? Ten naukowiec? Biochemik? Kobieta usmiechnela sie. -Ten sam. -Ale co taki... - Zaczal Anderson i za pozno ugryzl sie w jezyk. Myra Freedman dokonczyla pytanie za niego. -Chcial pan zapytac, co sklonilo naukowca kalibru Sama do rzucenia wszystkiego i przyjazdu do tak malo atrakcyjnego zakatka swiata jak Izrael? -Przepraszam... Nie chcialem pani urazic. -Niech pan nie przeprasza i nie mysli, ze nie zadaje Sobie takiego samego pytania, kiedy temperatura przekracza sto dwadziescia stopni Fahrenheita, wilgotnosc powietrza osiaga sto procent i klimatyzacja nie dziala, bo akurat odcieli doplyw pradu. Trudno nie miec watpliwosci. Ale oboje jestesmy Zydami i uznalismy, ze slowne deklaracje popierajace Izrael nie wystarcza. To panstwo potrzebuje nie tyle uciekinierow gnebionych przez niektore rezimy, przesiedlencow i bezpanstwowcow, ktorzy pragna zaczac zycie od poczatku, ile uznanych fachowcow, ktorzy naprawde chca tu cos tworzyc. Ludzi, ktorzy podniosa range izraelskiej nauki, medycyny czy sztuki w oczach swiata. Ludzi, ktorzy zbuduja infrastrukture naszej przyszlosci. To chyba ma sens, prawda? Anderson przyznal, ze ma, po czym zapytal, czy maz Myry rowniez pracuje na uniwersytecie. -Nie. Sam jest dyrektorem Instytutu Kalmana w Haderze. To przedsiebiorstwo komercyjne. Wykonuje badania na zlecenie. Ale Sam wciaz prowadzi badania naukowe. -Podoba mu sie tutaj? A pani? -Oboje jestesmy zadowoleni - usmiechnela sie Myra. - W Izraelu nie siedzi sie z zalozonymi rekami i nie prowadzi nie konczacych sie dyskusji. Tutaj sie dziala. Strauss powrocil z gabinetu i zatarl rece. -Widze, ze poznajecie sie coraz lepiej - powiedzial z zadowoleniem. - To dobrze. Prosilem Myre, zeby pomagala panu w panskich eksperymentach - wyjasnil, zwracajac sie do Andersona. - Sadzi pan, ze bedziecie mogli razem pracowac? -Jestem tego pewien - odrzekl Anderson, spogladajac na Myre z usmiechem. Ona tez sie usmiechnela. -To dobrze. Zostawie was teraz samych, zebyscie mogli omowic szczegoly. Moze porozmawiamy, kiedy skonczycie? -Oczywiscie - odrzekl Anderson. Myra wyciagnela notes i zaczela zapisywac dane dotyczace badan, ktore zamierzal przeprowadzic Anderson podczas swojego pobytu. Omowili sprawy zwiazane z przygotowaniem odpowiedniego szkla laboratoryjnego i specjalistycznej aparatury, po czym zajeli sie sprawa testow na zwierzetach. Anderson zapytal, czy dotarla juz przesylka z kulturami plazmidu i galomycyna. Myra przytaknela. -Sa w lodowce. Anderson mogl juz odbyc rozmowe ze Straussem, przedtem jednak poprosil Myre o sprawdzenie, czy beda dostepne zwierzeta potrzebne do przeprowadzenia testow. -Swinki morskie czy myszy? -Swinki. -Zalatwie to. W gabinecie Straussa Anderson podziwial przez chwile piekna panorame Tel Awiwu widoczna przez okno, po czym skupil sie na slowach profesora i dokonal odkrycia, ze ten, uprzejmy starszy pan, tak naprawde jest tytanem intelektu. Strauss mowil o nauce w ogole i medycynie, o mozliwosciach, prawdopodobienstwach i watpliwosciach. Zglebial i naswietlal wszystkie problemy z taka latwoscia i przenikliwoscia, ze Anderson mogl jedynie chylic czolo przed jego umyslem. Wydawalo sie, ze nie ma takiej galezi medycyny, na ktorej Strauss by sie nie znal. I to nie w ogolnym zarysie, ale ze wszystkimi szczegolami. Z wielka znajomoscia rzeczy mowil o zakresie i stanie najnowszych badan. Anderson sluchal z prawdziwa przyjemnoscia, przypominajac sobie nudne seminaria, w ktorych dotychczas uczestniczyl, uprzejmie oklaskujac mowcow pedantycznie stawiajacych kropke nad kazdym "i". Od chwili uzyskania dyplomu zdazyl sie juz przekonac, ze prace badawcze nie przypominaja szybkiej zeglugi po spokojnych wodach, jak wielu to sobie poczatkowo wyobraza. Po drodze pietrza sie szkwaly grozace wypadnieciem z kursu i zbyt wielu naukowcow woli trzymac sie bezpiecznie blisko brzegu. Strauss byl inny. Mial wyobraznie. Potrafil wybiegac mysla w przyszlosc, dostrzegal niebezpieczenstwa zagrazajace realizacji programu badawczego i przewidywal trudnosci, do pokonania ktorych potrzebny bedzie wiekszy niz dotychczas zasob wiedzy. Anderson z zalem przyjal slowa swiadczace, ze profesor zamierza przejsc do sedna sprawy. -No, a teraz, moj przyjacielu:.. czas na plazmid - powiedzial Strauss. Wstal z krzesla, otworzyl drzwi gabinetu i poprosil do srodka Arieha Cohena. - Doktor Cohen przeprowadzal eksperyment z naszym plazmidem PZ 9, doktorze Anderson. Moze powinniscie panowie zaczac od wymiany informacji na temat szczegolow technicznych. Strauss utkwil spojrzenie w pokrytym wytlaczana skora blacie swego biurka, tymczasem Anderson zaczal wtajemniczac ponurego Cohena w szczegoly dotyczace ilosci i stezenia preparatow oraz wagi zwierzat wykorzystanych do eksperymentow. Kiedy skonczyl, Cohen wzruszyl ramionami i zwrocil sie do Straussa. -Nie widze znaczacych roznic. Strauss w zamysleniu pokiwal glowa. -Jak rozumiem, przywiozl pan wlasne kultury? - zapytal Andersona. -Zostaly wyslane wczesniej. Myra powiedziala mi, ze juz dotarly. -To dobrze - odrzekl profesor. - Niech pan zatem powtorzy swoje eksperymenty na naszych zwierzetach. Kiedy Anderson przeszedl do laboratorium, Myra Freedman oznajmila mu" ze ze zwierzetami nie bedzie zadnego problemu. -Przygotuje kilka szczepionek z plazmidu - odparl Anderson. -Pozwolilam sobie zajac sie tym i wyreczyc pana - powiedziala Myra Freedman. - Mozna bedzie ich uzyc poznym popoludniem. W porze lunchu Myra zaproponowala wspolna wyprawe do stolowki uniwersyteckiej. Anderson chetnie skorzystal z oferty. Ostatecznie okazalo sie, ze wieksza przyjemnosc sprawilo mu towarzystwo niz jedzenie, z ktorym jednak dzielnie sie zmagal, nie chcac urazic patriotycznych uczuc Myry. Kiedy wyszli na palace slonce, Myra powiedziala: -Gratuluje. -Czego? - zdziwil sie Anderson. -Zjadl pan siedemdziesiat procent tego, co podali. To swoisty rekord. Anderson rozesmial sie po raz pierwszy od chwili przyjazdu do Izraela. -W moim przewodniku turystycznym jest napisane, ze kuchnia izraelska to polaczenie kuchni osmiu roznych narodow. -Tylko nie jest napisane, ze potrafilismy kazda z nich spieprzyc - odrzekla Myra. Nie uszli jeszcze piecdziesieciu jardow od budynku stolowki, gdy Anderson poczul, ze musi sie schronic w cieniu drzewa. -Potrzeba troche czasu, zeby sie przyzwyczaic - pocieszyla Myra. Anderson otarl pot z czola, przykucnal na trawie i spod zmruzonych od slonca powiek przygladal sie tryskajacym woda zraszaczom. -Jak to sie stalo, ze nie pracuje pani razem z mezem? -Chyba bysmy oszaleli - usmiechnela sie Myra. - Jestesmy dobrym malzenstwem, ale to nie znaczy, ze wytrzymalibysmy ze soba przez dwadziescia cztery godziny na dobe. Dlatego Sam pracuje w Haderze, a ja tu, w Tel Awiwie z Jacobem Straussem. Co pan sadzi o profesorze? -Uderzyla mnie jego blyskotliwosc. -Trafne spostrzezenie. Anderson opuscil laboratorium o szostej wieczorem. Od godziny bylo juz ciemno, ale zachod slonca nie wplynal na temperature powietrza. Zaledwie w kilka minut po wyjsciu z budynku Anderson oplywal potem i to nieprzyjemne uczucie sprawilo, ze pomyslal o prysznicu. Ale poza tym mial dobry nastroj. Kultury plazmidu wyrosly na czas i udalo mu sie zaszczepic trzy zwierzeta, ktore pozniej umiescil w oddzielnych klatkach. Na sygnalizatorze zapalilo sie zielone swiatlo. Anderson przeszedl na druga strone ulicy i ruszyl wolnym spacerkiem wzdluz Alei Einsteina. Mimo tlumu pieszych na ulicy bylo zdumiewajaco cicho. Zdziwienie Andersona trwalo do momentu, w ktorym zorientowal sie, ze niemal wszyscy wokol niego maja na nogach sandaly i poruszaja sie o wiele wolniej niz wieczorni przechodnie w Anglii. Udal sie do supermarketu na rogu Alei Einsteina i ulicy Brodetskyego. Sklep zauwazyl juz wczesniej, podczas jazdy z Cohenem z lotniska. Anderson wlozyl zakupy do lodowki i szafek i wzial prysznic, a potem siegnal po zimne piwo i wyszedl na dach. Patrzac na swiatla samochodow przejezdzajacych Aleja Einsteina, rozmyslal o swinkach morskich. Chyba nigdy jeszcze wynik eksperymentu nie wydawal mu sie tak wazny. Po jakims czasie jednak doszedl do wniosku, ze pewnie zawsze bylo podobnie. Ale mimo wszystko, gdyby rano okazalo sie, ze trzy swinki zyja, poczulby sie tak, jakby obrzucono go jajkami i w perspektywie mialby... Hybrydy. -Czesc - powiedzial nagle ktos z amerykanskim akcentem. Anderson odwrocil sie i ze zdumieniem zobaczyl przed soba wysokiego Murzyna w wieku okolo trzydziestu lat. Mezczyzna wyciagnal reke. -Miles Langman. -Neil Anderson. Myslalem, ze wszyscy sa na wakacjach. -Miejscowi, tak. Ale jest tu sporo Amerykanow, glownie studentow udajacych przez rok, ze sa Izraelczykami. To poprawia samopoczucie ich krewnych. -A pan? - zapytal Anderson. Langman wydawal mu sie troche za stary na studenta. -Jestem badaczem prawa talmudycznego. Na rocznym urlopie naukowym z Uniwersytetu Kalifornijskiego. -Prawa talmudycznego? Zatem jest pan... -Tak, jestem Zydem. Czarnym Zydem. Panu Bogu widocznie cos sie pomylilo. Anderson usmiechnal sie szeroko. Langman spodobal mu sie. -Piwa? -Chetnie. Anderson przyniosl z pokoju dwa zimne piwa. -Ilu Amerykanow tu studiuje - zapytal. -Ze trzydziestu. I moze ze trzydziestu Europejczykow, ktorzy przyjechali na wymiane. Mezczyzni wypili jeszcze po piwie, po czym Amerykanin sie pozegnal, ale najpierw wyznal Andersonowi, ze mieszka na drugim pietrze i "wystarczy krzyknac", gdyby ten czegos potrzebowal. Anderson uporzadkowal swoje notatki laboratoryjne i wczesnie poszedl spac. Ale z powodu upalu nie mogl zasnac. Wstal i znow wyszedl na dach. Usiadl i oparl sie plecami o mur, przygladajac sie gwiazdom na czarnym, aksamitnym niebie. Po uplywie godziny wzial zimny prysznic i ponownie polozyl sie do lozka, majac nadzieje, ze zdola zasnac, zanim jego cialo znow sie rozgrzeje. Udalo mu sie. Jego poczatkowy plan, by jak najwczesniej pojsc do pracowni spalil na panewce, gdyz obudzil sie dopiero po dziewiatej. Ale przestal byc na siebie zly, kiedy stwierdzil, jak dobrze zrobil mu dlugi sen. W koncu to, o ktorej wstal, nie moglo miec wplywu na los swinek morskich. Poczul glod, gdyz poprzedniego dnia niewiele zjadl z powodu upalu. Pogodzil sie z tym, ze bedzie w laboratorium jeszcze pozniej i przyrzadzil sobie solidne sniadanie. Budynek akademii znajdowal sie na samym koncu terenu nalezacego do uniwersytetu, wiec Anderson mial do przejscia kawal drogi. Cieszyl go spacer sciezkami, wzdluz ktorych rosly egzotyczne drzewa i krzewy. W powietrzu unosila sie wodna mgielka wytwarzana przez zraszacze. Kiedy wszedl do gmachu akademii medycznej, chlod klimatyzowanych pomieszczen mile kontrastowal z upalem na zewnatrz. Jadac winda na szoste pietro, zastanawial sie nad tym, jaki bedzie mial nastroj za kilka chwil. Myra Freedman podniosla wzrok, gdy wszedl. -Narobil pan sporo zamieszania - powiedziala. - Cohen jest u profesora. -Chodzi o swinki? Skinela glowa. -Zdechly. Anderson musial to zobaczyc na wlasne oczy. Majac nadzieje, ze pamieta droge, ktora szedl poprzedniego dnia z Myra, udal sie do zwierzetarni. Trafil na miejsce i zajrzal do klatek. Wszystkie swinki lezaly sztywno wyciagniete z obnazonymi w charakterystyczny sposob zebami. Typowe objawy smierci spowodowanej przez plazmid. Dzieki Bogu, mruknal. Zamknal drzwi i poszedl na spotkanie ze Straussem i Cohenem. Profesor przesunal okulary na czolo i wyciagnal sie na swoim krzesle. -No coz, panowie... Mamy powazny problem. Warunki przeprowadzania eksperymentow nie roznily sie miedzy soba, zatem roznica musi tkwic w uzytych komponentach. Co proponujecie? -Przeprowadzenie jeszcze dwoch testow na zwierzetach - powiedzial Anderson. - Jedne zaszczepimy mieszanina panskiego plazmidu i mojej galomycyny, drugie zas panska galomycyna z moim plazmidem. Strauss spojrzal na Cohena. -Co ty na to, Arieh? Cohen wzruszyl ramionami. -To oczywiste, ze tak nalezy zrobic. Oczywiste dopiero wtedy, kiedy uslyszales to ode mnie, madralo, pomyslal zlosliwie Anderson. Wlasciwie bez zadnego powodu. Jak dotychczas, nie mial jeszcze okazji poznac kwalifikacji Cohena. Ale czul rosnaca antypatie do zimnego, ponurego Izraelczyka, z ktorym mial spedzic reszte dnia, przygotowujac nowe eksperymenty. Jednak po poludniu musial przyznac, ze Cohen jest wystarczajaco kompetentny i stwierdzil nawet, ze z przyjemnoscia przyglada sie jego pracy. Wielkie, pozornie niezdarne dlonie mezczyzny poruszaly sie wsrod kultur bakterii z precyzja rak szwajcarskiego zegarmistrza. Mimo wzbudzajacego szacunek profesjonalizmu, Anderson nadal uwazal Cohena za chlodnego sukinsyna, co to nigdy nie powie slowa ponad to, co konieczne. Okolo piatej obaj mezczyzni wrocili do glownego laboratorium. Myra Freedman wybierala sie juz do domu. Kiedy Cohen zostawil ich samych, Anderson pozwolil sobie na zlosliwosc. -W jego towarzystwie mozna umrzec ze smiechu. -To dobry naukowiec, tylko cos go gryzie. -Co takiego? -Zebym to ja wiedziala... Nie zwierza mi sie. Jest pan zaproszony w piatek na kolacje. Musi pan poznac Sama - dodala po chwili, zmieniajac temat. -Dzieki. Wspomnienie duchoty "apartamentu" napawalo Andersona taka niechecia, ze wolal pozostac w klimatyzowanych pomieszczeniach akademii, niz wracac. Wjechal winda na ostatnie pietro, gdzie miescila sie biblioteka. Usiadl i zaczal przegladac czasopisma medyczne. Tutaj jego uwagi nie rozpraszala wieczorna iluminacja Tel Awiwu. Zabawil w bibliotece do siodmej, kiedy to glod okazal sie silniejszy niz niechec do upalu. Pozostawalo tylko pytanie, gdzie ma cos zjesc. Na miescie, czy u siebie? Rozstrzygnal to za niego Miles Langman. Slyszac ciezkie kroki Andersona wspinajacego sie po schodach Budynku Francuskiego, wysunal glowe zza swych drzwi. -Miales ciezki dzien, kochanie? - zapytal, wykrzywiajac twarz w zartobliwym grymasie. Podczas rozmowy, ktora sie wywiazala, Anderson wyznal, ze jedyna rzecza powstrzymujaca go przed wyjsciem do miasta na kolacje jest obawa, iz jedzenie moze sie okazac tak paskudne jak w stolowce uniwersyteckiej. -Nie ma mowy! - wykrzyknal Langman. - Znam wyjatkowe miejsce. Nawet karaluchy sie tam nie stoluja. - I zaproponowal, by autobusem pojechali do portu w Jaffie, gdzie podaja swietne arabskie potrawy. Anderson zgodzil sie. Kierowca autobusu pedzacego przez miasto z jednakowa sila naciskal to pedal gazu, to pedal hamulca. Najwyrazniej mial ciezka noge. Anderson uznal za malo uspokajajacy fakt, ze ani Langman, ani reszta pasazerow nie wydawali sie tym przejmowac. Skupil swa uwage na migajacych za oknem widokach: strzelistych palmach daktylowych, neonach z hebrajskimi napisami i rzesiscie oswietlonych ulicznych kawiarenkach. Nagle Langman szturchnal go w bok, bo autobus zaczal zwalniac, by w koncu stanac. Kiedy wysiadali, Anderson spojrzal na kierowce niecierpliwie stukajacego w kierownice palcem ozdobionym sygnetem. Najwyrazniej przymusowy postoj nie byl facetowi w smak. Chodnik wydal sie nagle Andersonowi cudownie bezpiecznym miejscem. -Wiec to ty miales racje, nie oni - stwierdzil Langman, kiedy Anderson skonczyl mu wyjasniac, po co przyjechal do Tel Awiwu. -To nie takie proste - odrzekl Anderson. - Wykazalem, ze plazmid lub lek stwarza powazny problem. To wszystko. Ale nadal nie wiemy, ktory z nich. -Kiedy bedziecie wiedziec? -Powinnismy znac odpowiedz jutro. -Na co stawiasz? -Szanse sa rowne. Anderson nalegal, zeby to on zaplacil za posilek. Kiedy uregulowal rachunek, wyszli z kawiarni i poszli na spacer waskimi uliczkami starej Jaffy, krazyli po zaulkach odrestaurowanej dzielnicy artystow. -Jak sie domyslam, firma farmaceutyczna znajdzie sie w powaznych tarapatach, jesli okaze sie, ze to lek - powiedzial Langman. -Owszem. -To bylaby ciekawa sprawa, nie uwazasz? -Nie rozumiem... -Z tego, co mowiles, wynika, ze to plazmid wywoluje w leku zmiany, ktore czynia go zabojczym. -Zgadza sie. -Powiedziales rowniez, ze ten plazmid zostal stworzony sztucznie. -Tak. -Wiec firma farmaceutyczna moze sie upierac, ze jej lek jest absolutnie bezpieczny w zetknieciu ze wszystkim, co stworzyla sama natura. Langman zaakcentowal slowa "sama natura" i Anderson pojal, o co mu chodzi. -Moze ta firma zechce cie zatrudnic jako obronce w sadzie - powiedzial. Perspektywa nowej pracy dla Langmana rozwiala sie nastepnego dnia o osmej rano. Kiedy Cohen i Anderson poszli sprawdzic, co dzieje sie ze zwierzetami, okazalo sie, ze trzy z nich zyja, a trzy inne sa martwe. Zdechly te, na ktorych wyprobowano plazmid Andersona i galomycyne Izraelczykow. Izraelska wersja PZ 9 okazala sie nieszkodliwa dla zwierzat. Cohen powiedzial, ze musi zawiadomic Straussa, zas Anderson poszedl wyslac, teleks do Johna Kerra. Napisal w nim krotko: "PLAZMID JEST ZABOJCZY, NIE LEK". Tym razem Anderson nie zwracal uwagi na dokuczliwy upal.Szedl wolno przez teren uniwersytetu, przytloczony znaczeniem odkrycia, ktorego dokonal. Martin Klein byl nosicielem wektora klonujacego i to stalo sie przyczyna jego smierci. Czy nieszkodliwy gen bakteryjny mogl ulec mutacji w jego wnetrznosciach? Czy rzeczywiscie mogl sie zmienic na tyle, by stac sie zabojczym? Anderson nie mial przekonania do tej teorii. Czul, ze chwyta sie jej jak tonacy brzytwy. Ale z drugiej strony, szukanie innego wytlumaczenia rownie necilo, jak wejscie w pokrzywy. Cos mu sie nie podobalo w wyjasnieniach Izraelczykow dotyczacych genu, ktorego nosnikiem byl plazmid... Czy Strauss i Cohen mogli klamac? Zastanawiajac sie nad tym, wrocil do laboratorium. -Doktorze Anderson - zaczal Strauss. - Prosze nam jeszcze raz opowiedziec, w jaki sposob doszedl pan do tego, ze plazmid znaleziony w organizmie Martina Kleina jest naszym PZ 9. Anderson powtorzyl cala historie. Tlumaczyl, krok po kroku, jak wyodrebniono plazmid sposrod probek pobranych z ciala Kleina podczas sekcji zwlok. Wyjasnil, ze katedra biologii molekularnej przeprowadzila analize zawezajaca obszar poszukiwan i zidentyfikowala izraelski wektor klonujacy PZ 9. Klein zas byl Izraelczykiem i pracowal w laboratorium w Tel Awiwie, gdzie powstal plazmid. Wszystko do siebie pasowalo. -Brzmi to wiarygodnie - westchnal z rezygnacja Strauss. Cohen pokiwal potakujaco glowa i wzruszyl ramionami. -Czy ma pan ze soba kopie tej analizy? - zapytal profesor. Anderson przytaknal, przeprosil i poszedl po raport Teasdalea. Wreczyl wydruk Straussowi, ktory szybko przebiegal oczami jego tresc, kiwajac lekko glowa, gdy odczytywal dane. Nagle znieruchomial. Zmarszczyl brwi, jakby sie nad czyms gleboko zastanawial. -Czy cos jest nie w porzadku? - zapytal Anderson. -Nie zgadza sie wielkosc wkladu - powiedzial wolno Strauss. -Panski kolega okreslil ja na dwa przecinek siedem kilo bazy D.N.A. Naszym zdaniem, to dwa przecinek dziewiec. -Brytyjczycy sie pomylili - orzekl Cohen. -Roznica wynosi zero przecinek dwie dziesiate... - ciagnal Strauss w zamysleniu. -Moze jakies zmiany zaszly juz w organizmie Kleina? - zasugerowal Anderson. -Samoczynny zanik czesci genu? Przypuszczam, ze to mozliwe - przyznal Strauss. -Ale malo prawdopodobne - dodal Cohen. Najwyrazniej bardziej odpowiadalo mu wlasne wyjasnienie tej kwestii, ze to Brytyjczycy popelnili blad. W pokoju zapanowala cisza. Strauss rozmyslal, a Cohen i Anderson czekali, az cos postanowi. Szum klimatyzacji wraz z uplywem kolejnych minut wydawal sie coraz glosniejszy. Anderson obserwowal mala ceglasta jaszczurke, wspinajaca sie po nagrzanym sloncem murze. W koncu Strauss rzucil na blat biurka swoje pioro wieczne, zdjal okulary i przetarl oczy. -Nie ma rady... - westchnal. - Musimy przeprowadzic analize D.N.A w obu wersjach plazmidu i sami sprawdzic roznice., Decyzja Straussa skazala Andersona i Cohena na trzy dni wytezonej pracy niemal bez odpoczynku. Byly one dla Andersona tym bardziej uciazliwe, ze Cohen nawet nie probowal stworzyc kolezenskiej atmosfery podczas wspolnej harowki w laboratorium. Anderson ucieszyl sie wiec, gdy nadszedl piatkowy wieczor, ktory mial spedzic w towarzystwie Myry i Sama Freedmanow. Umowili sie, ze Sam wstapi do Andersona o siodmej, gdy bedzie wracal do domu z instytutu w Haderze. Anderson juz za kwadrans siodma zajal punkt obserwacyjny na dachu. Gdy zobaczyl bialego mercedesa zatrzymujacego sie cicho przed budynkiem, zbiegl na dol, by zaoszczedzic Freedmanowi wspinaczki po schodach. -Sam Freedman? - zwrocil sie Anderson do niskiego mezczyzny o smaglej cerze, ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. -Neil Anderson, jak sie domyslam - odrzekl Freedman, wyciagajac reke. Milo mi pana poznac. Kiedy juz uscisneli sobie dlonie, Freedman klepnal Andersona w ramie. Ten poufaly gest sprawil, ze Anderson z miejsca sklasyfikowal go jako ekstrawertyka. Nieco dumny krok i troche przesadne wymachiwanie ramionami, ktore zauwazyl u Freedmana podczas marszu w kierunku samochodu, zdawaly sie potwierdzac trafnosc tego spostrzezenia. Gdy mkneli przez miasto, Anderson mial wrazenie, ze Tel Awiw sie nagle wyludnil, co sklonilo go do wygloszenia uwagi, iz ten bezruch bardziej przypomina druga nad ranem niz wczesny wieczor. -Szabas - wyjasnil Freedman. - Trwa od zachodu slonca w piatek do zachodu slonca w sobote. Jesli uwaza pan, ze miasto jest jak wymarle, to powinien pan zobaczyc Jerozolime. Tam doslownie nic sie nie porusza. - Freedman puscil jedna reka kierownice i kategorycznym gestem podkreslil swoje slowa. - Jadac w szabas przez niektore dzielnice stolicy, ryzykowalibysmy, ze nas ukamienuja. -Kto? - zapytal Anderson. -Postrzeleni fanatycy religijni - odrzekl Freedman. Ta odpowiedz wyjasnila Andersonowi kwestie stosunku Freedmana do religii, ktorego byl ciekaw. -Myslalem, ze stolica jest Tel Awiw - powiedzial. Freedman odrzucil glowe do tylu i parsknal smiechem. -Dla Izraelczykow stolica jest Jerozolima. To Amerykanie i Brytyjczycy stwarzaja pozory, ze jest nia Tel Awiw, bo nie chca draznic Arabow. Samochod zjechal z glownej arterii i z cichym szumem silnika potoczyl sie bocznymi uliczkami, by w koncu skrecic i znalezc sie na podjezdzie bialej willi z plaskim dachem. Dom otaczaly geste krzewy. Od mieszaniny ich zapachow moglo sie zakrecic w glowie. -Jestesmy na miejscu - oznajmil Freedman. Wysiadl z samochodu i z rozmachem zatrzasnal za soba drzwi auta. Anderson zamknal swoje delikatnie i podazyl w slad za gospodarzem do domu. W progu powitala ich Myra, po czym wprowadzila do pieknie urzadzonego pokoju. Sciany mialy pastelowy niebieski kolor. Wisialy na nich obrazy reprezentatywne dla malarstwa wspolczesnego, jak to ocenil Anderson. Wzdluz scian staly fotele i sofy obite miekka skora harmonizujaca z kolorystyka wnetrza. Dobrane ze smakiem lampy i oswietlenie punktowe pokoju pasowaly do calosci. Zauwazyl rowniez przedmioty uzywane podczas zydowskich obrzedow religijnych. Po tym, co uslyszal od Freedmana w samochodzie, ich obecnosc nieco go zdziwila. Freedman spostrzegl, ze Anderson przyglada sie menorze, siedmioramiennemu swiecznikowi. -Zydowi trudno jest oddzielic religie od tradycji. Sa ze soba zbyt mocno splecione - powiedzial, jakby czytajac w jego myslach. -To musi dawac poczucie wiezi z wlasna historia - odrzekl Anderson. -Czesc tego dziedzictwa przeczy zdrowemu rozsadkowi - stwierdzil Freedman. - Ale z drugiej strony, przyjemnie jest wiedziec, ze jest sie czescia czegos, co trwa od tysiacleci. Wszyscy potrzebuja poczucia jakiejs przynaleznosci, choc nie wszyscy sie do tego przyznaja. Okazalo sie, ze Sam Freedman rozni sie od Cohena bardziej, niz Anderson mogl sie spodziewac. Z Cohena trudno bylo wydusic slowo, Freedmanowi zas trudno bylo zamknac usta. Blyskawicznie przeskakiwal z tematu na temat, nie robiac zadnych przerw. W przeciwienstwie do Straussa, ktory rozwazal kazda kwestie, zanim cos powiedzial, natychmiast wyjawial kazda mysl, jaka tylko przyszla mu do glowy. Nastepnie szybko zmienial zdanie, jesli w jego umysle rodzily sie jakies watpliwosci co do slusznosci przedstawianej tezy lub tez rozwijal ja albo modyfikowal. Anderson osobiscie teraz doswiadczal, dlaczego ten niespokojny duch jest jednym ze swiatowych autorytetow w dziedzinie biochemii medycznej. Zapytal go o Instytut Kalmana. -Wykonujemy fachowe ekspertyzy i przeprowadzamy specjalistyczne badania dla firm, ktore nie moga lub nie chca robic tego same - wyjasnil Freedman. -To interesujace - powiedzial Anderson z najwiekszym entuzjazmem, jaki tylko mogl z siebie wykrzesac. Sam Freedman rozesmial sie glosno. -Dzieki za uprzejmosc, ale obaj wiemy, ze nie ma w tym nic interesujacego. Wrecz odwrotnie. Sprawdzanie, czy czyjes kosmetyki nie wywolaja u ludzi alergii jest chyba najnudniejszym zajeciem na swiecie. Ale to przynosi instytutowi duze zyski i zapewnia wielu ludziom zatrudnienie. -A co z panskimi badaniami naukowymi? -Otrzymuje od instytutu niewielkie dotacje, ktore umozliwiaja mi prowadzenie wlasnych badan. A jesli chodzi o wyposazenie, to laboratorium Kalmana nie ustepuje pod tym wzgledem najlepszym placowkom. -Czy instytut ma cos do powiedzenia w sprawie tego, nad czym pan pracuje? -Nie. Mam calkowita swobode. Jedynym ograniczeniem sa finanse. Jesli uda mi sie wynalezc cos, na czym mozna zrobic pieniadze, to Kalman bierze szescdziesiat procent zarobionej sumy, a ja czterdziesci. -Chcialbym zwiedzic instytut, zanim stad wyjade - wyznal Anderson. -Powitam tam pana z najwieksza przyjemnoscia. Gdy odpoczywali po kolacji, Freedman poruszyl inny temat. Zaczeli rozmawiac o przyczynie przyjazdu Andersona do Izraela. -Jak rozumiem, panska wizyta tutaj ma zwiazek ze smiercia Martina Kleina. -I ze smiercia dwojga innych ludzi - dodal Anderson. -Myra mowila, ze znalazl pan cos dziwnego w organizmie Kleina. -Plazmid. -Wielu z nas nosi w sobie plazmidy. -Ten plazmid jest wektorem klonujacym. Freedman gwizdnal przeciagle. -Rozumiem... I uwaza pan, ze pochodzi z Tel Awiwu? -Tak. To PZ 9 profesora Straussa. Klein podczas wakacji pracowal w jego laboratorium, - A tak. Pamietam. -Znal pan Martina Kleina? -Myra zaprosila go kiedys do nas na kolacje. Bardzo inteligentny mlody czlowiek. -Tak slyszalem. Grubo po polnocy Sam Freedman odwiozl Andersona do domu. Bialy mercedes mknal jak duch pustymi i cichymi ulicami na polnoc. Przejechali przez Ramat Awiw, podazyli wzdluz szerokiej Ha Universita i skrecili w Aleje Einsteina. -Niech pan pamieta. Kiedy tylko bedzie pan mial ochote zwiedzic instytut, prosze powiedziec Myrze i jakos sie umowimy - przypomnial na pozegnanie Freedman, gdy zatrzymal samochod przed blokiem. Anderson obiecal, ze tak zrobi. *4* Budzik zadzwonil o szostej i Anderson upewnil sie, ze juz nie spi, gdy poczul bol glowy bedacy skutkiem goscinnosci Freedmanow. Kac zaczal ustepowac po dlugim pobycie pod prysznicem i porzadnym sniadaniu, minal calkowicie, zanim Anderson wyruszyl do laboratorium. Byla sobota, a wiec szabas i Anderson panowal na ulicach niepodzielnie. Przeszedl przez jezdnie na ruchliwym zazwyczaj skrzyzowaniu bez koniecznosci czekania na zielone swiatlo dla pieszych. Wiedzial, ze on i Cohen beda jedynymi, ktorzy dzis pracuja, ale ta przykra perspektywa jakos go nie frustrowala. Mial bowiem swiadomosc, ze to juz ostatni dzien i wreszcie pozna odpowiedz na najwazniejsze pytanie.Nieoczekiwanym wytchnieniem od ciezkiego towarzystwa milczacego Cohena stala sie dla Andersona wizyta Myry Freedman. Przyszla do laboratorium juz po jedenastej, by zajac sie jakas sprawa, ktora zlecil jej Strauss. Anderson zazartowal na temat swojego porannego kaca i podziekowal Myrze za mily wieczor. -Ciesze sie, ze dobrze sie pan bawil. Jak idzie praca? -Za pare godzin powinnismy wszystko wiedziec. Myra juz dawno opuscila pracownie, gdy Cohen i Anderson utkwili wzrok w drukarce komputera. Maszyna zaterkotala i wyrzucila z siebie odpowiedz, na ktora czekali: PROBKA JEDEN: PLAZMID PZ 9: WKLAD: 2,9 PROBKA DWA: PLAZMID PZ 9: WKLAD: 2,7 Anderson spojrzal na Cohena, ale Izraelczyk uciekl wzrokiem w bok.Wlozone geny rzeczywiscie roznily sie wielkoscia, co wiecej, komputer potwierdzil liczbe dostarczona Andersonowi jeszcze przed wyjazdem przez Teasdalea z katedry biologii molekularnej. -No, no... - Powiedzial ucieszony Anderson. Cohen zignorowal go calkowicie i udajac glebokie skupienie, wystukal na klawiaturze komputera nastepne pytanie, po czym rozsiadl sie z zalozonymi rekami, czekajac na odpowiedz. Okulary zsunely mu sie niebezpiecznie na sam czubek nosa. Drukarka zgrzytnela i dostarczyla wydruk: HOMOLOGIA GENOW: BRAK. Cale samozadowolenie natychmiast opuscilo Andersona.Pochylil sie do przodu na swym obrotowym krzesle i powiedzial cicho: -Przeciez ta odpowiedz powinna brzmiec: Sto procent. - W jego glosie brzmial niepokoj. Cohen nie odezwal sie. Ponownie wystukal pytanie na klawiaturze. Drukarka zaterkotala... HOMOLOGIA GENOW: BRAK. -To jakis obled! - zaprotestowal Anderson. - Niemozliwe, zeby komputer nie znalazl zadnego podobienstwa miedzy tymi dwoma genami. To juz nie kwestia malej czastki D.N.A, ktorej brakuje jednemu z nich. To dwa calkowicie rozne geny!Cohen wpatrzyl sie w ekran monitora, po czym pokrecil glowa. -Nic z tego nie rozumiem - przyznal. - Po prostu nie rozumiem. Zanik malej czastki pierwotnego genu jest mozliwy. Ale to...? Anderson przyjrzal sie uwaznie Cohenowi, chcac sie zorientowac, czy Izraelczyk nie udaje zdziwienia. Nie mial co do tego pewnosci. Po Cohenie trudno bylo cokolwiek poznac. Nigdy nie okazywal zadnych emocji. -Prosze mnie poprawic doktorze, jesli sie myle - powiedzial - ale czy to nie oznacza, ze w wypadku plazmidu Kleina ktos wprowadzil do jego PZ 9 inny gen? Cohen poruszyl sie niespokojnie. -Moze on sam. -Z kim tu pracowal Klein? - dociekal Anderson. -Ze mna. -A zatem...? Cohen gleboko wciagnal powietrze, ale stlumil w sobie gniew. -Co pan sugeruje? - zapytal ochryplym szeptem. -Sadze, ze pan wie - odrzekl Anderson. Miesnie twarzy Cohena zadrgaly, z trudem hamowal wscieklosc. -Mysli pan, ze uczestniczylem w nielegalnym eksperymencie z udzialem studenta Kleina?! Uwaza pan, ze jestem w jakis sposob odpowiedzialny za smierc postronnych ludzi?! Anderson poczul, ze skacze mu tetno. Taki wybuch u czlowieka, ktorego pozornie nic nie moglo wyprowadzic z rownowagi, zaniepokoil go, a nawet przestraszyl. -Ktos tutaj wie znacznie wiecej, niz ma sie ochote do tego przyznac, a Klein pracowal pod panskim nadzorem - powiedzial. Przez moment myslal, ze Cohen go uderzy. Ale Izraelczyk odwrocil sie na piecie i wypadl z pokoju jak burza. Anderson odetchnal z ulga. Przez chwile siedzial nieruchomo. Czul sie wyczerpany ta niemila scena. Mial nadzieje, ze Cohen opuscil budynek. Byli tu sami, a duszna atmosfera wrogosci i podejrzen nie wrozyla nic dobrego. Zebral wydruki komputerowe i wrocil do laboratorium. Podszedl do swego stanowiska pracy i wlasnie odsuwal taboret, by dostac sie do szuflady, w ktorej trzymal swoj notes laboratoryjny, gdy nagle z przerazeniem zauwazyl, ze z regalu spada szklany pojemnik. Naczynie roztrzaskalo sie na blacie stolu Andersona. Natychmiast poczul charakterystyczny, drazniacy zapach kwasu chlorowodorowego, ktorego gryzace opary wypelnily jego pluca. Koszmarna mysl, ze moze doznac trwalych uszkodzen ciala i stracic wzrok sprawila, iz wpadl w panike. Zacisnal mocno powieki i po omacku dotarl do zlewu. Przesuwal dlonmi po zimnym, gladkim metalu, az wymacal krany. Jego rece zaczely dymic, gdy kwas oparzyl cialo. Zaklal, czujac, ze kropla zracego plynu wciska sie do kacika jego zamknietego oka. Ilosc wody lejaca sie do zlewu wydala mu sie smiesznie mala jak na jego potrzeby. Nabral jej w dlonie, ile mogl i uniosl do twarzy. Nagle chlusnal na niego potezny strumien, oblewajac go od stop do glowy. Poczul, ze jest przemoczony do suchej nitki, To Cohen oproznil wlasnie dwudziesto-litrowa butle wody destylowanej, wylewajac na niego jej zawartosc, po czym natychmiast chwycil nastepna i powtorzyl czynnosc. -Tedy! - rozkazal Izraelczyk tonem nie znoszacym sprzeciwu i pociagnal Andersona korytarzem. Anderson wciaz mocno zaciskal powieki, bojac sie otworzyc oczy. Nagle pomyslal, ze teraz Cohen go wykonczy. Wypchnie przez okno! To, co zdarzylo sie w pracowni, to nie wypadek! Ale sledztwo wykaze, ze oslepiony kwasem i oszalaly z bolu sam wypadl z szostego pietra i zginal. Cohen popchnal go i Anderson zatoczyl sie do tylu, czekajac na zderzenie z szyba i dzwiek rozpryskujacego sie szkla. Zamiast tego osunal sie po zimnych, sliskich kafelkach. Cohen wepchnal go pod prysznic! Odkrecil wode i powiedzial: -Zaraz wracam. Anderson zerwal z siebie tlace sie ubranie. -Niech pan tego uzyje. - Cohen wcisnal mu do rak duza gabke. - Jest nasycona lagodnym srodkiem alkalicznym. Anderson poczal usuwac ze swej skory resztki kwasu. Cohen co jakis czas zabieral mu gabke i nasaczal ja ponownie. -Jak panskie oczy, doktorze? - zapytal w koncu. Anderson uniosl ostroznie jedna powieke, potem druga, trzymajac gabke w pogotowiu. -W porzadku... Widze... -To powierzchowne oparzenia... - powiedzial Cohen, zakladajac na rece Andersona opatrunki. - Mial pan duzo szczescia. -Na to wyglada - odrzekl Anderson cicho, wciaz trzesac sie na skutek szoku. - Ale to panska zasluga, doktorze Cohen. Gdyby nie pan... -Prosze juz nic nie mowic. Mimo wdziecznosci Anderson nie mogl pozbyc sie watpliwosci. Wprawdzie szybka akcja Izraelczyka uratowala go przed oszpeceniem i utrata wzroku, ale nie wierzyl, by Cohen byl calkowicie niewinny i nie maczal palcow w sprawie Kleina. -Moze powinien pan pojsc do szpitala - zaproponowal Cohen. Anderson odrzekl stanowczo, ze nie jest to konieczne i raczej wroci do domu. -Mam w szafce zapasowe ubranie, zaraz je przyniose. Po chwili Anderson wlozyl na siebie koszule i spodnie swego wybawcy. Patrzac na zzarta kwasem odziez, wzdrygnal sie. -Niech przynajmniej pozwoli sie pan odwiezc do mieszkania - nalegal Cohen. Anderson nie skorzystal z oferty, tlumaczac, ze krotki spacer w sloncu dobrze mu zrobi po urazach, jakich doznal na przestrzeni ostatnich trzydziestu minut, Cohen wzruszyl ramionami. -Jak pan chce. W takim razie, do zobaczenia jutro. -Do widzenia. Jeszcze raz dziekuje. Anderson wyszedl i ruszyl przed siebie wolnym krokiem. Po drodze zatrzymal sie, by posiedziec chwile w cieniu drzewa, zanim opusci teren uniwersytetu. Mogl teraz spokojnie pomyslec o tym, co zaszlo. Dlaczego kwas spadl z regalu? Uzywal go poprzedniego dnia i byl pewien, ze nie ustawil butli na samym brzegu polki. Pojemnik runal w dol, kiedy przesunal taboret. Ale przeciez nie uderzyl stolkiem o blat, tylko go odsunal. Nie bylo wiec zadnego wstrzasu... Ciekawosc sklonila Andersona do zmiany decyzji. Zamiast isc do domu, wrocil do akademii. Kiedy wyszedl z windy na szostym pietrze, uslyszal jakis halas. Zatrzymal sie. Ktos byl w jego pracowni! Podkradl sie tam na palcach i zajrzal przez drzwi. Cohen pochylal sie obok stanowiska, przy ktorym zdarzyl sie wypadek. -Cos sie stalo, doktorze Cohen? Izraelczyk odwrocil sie, zaskoczony. -Ten kwas... Rano przychodza sprzataczki... Pomyslalem, ze lepiej sprawdze, czy nic nie zostalo... - dukal malo przekonujaco. Anderson podszedl i przykucnal obok, chcac zobaczyc, czemu przyglada sie Cohen. O jedna z nog taboretu zahaczal przewod elektryczny. Anderson sprawdzil, dokad prowadzi. Kabel biegl w gore regalu nad stanowiskiem pracy. Wtyczka tkwila w gniazdku. Byl to przewod zasilajacy malej lodowki umieszczonej pod stolem. -Panski stolek zaczepil o przewod idacy nad polka - powiedzial Cohen. - Kiedy pan go odsunal, kabel stracil butle z kwasem. Wyjatkowo niefortunny zbieg okolicznosci. -Rzeczywiscie, wyjatkowo... - przyznal Anderson bezbarwnym glosem. Miles Langman byl na dachu, kiedy Anderson wrocil do domu. Rozwieszal wlasnie swiezo uprane rzeczy na prowizorycznie umocowanym sznurze. Kiedy zobaczyl Andersona, przerwal swoja czynnosc i wlepil w niego wzrok. -Wyobrazalem sobie, ze tylko my, Zydzi, mamy jakies pokrecone zwyczaje. Ale zeby bandazowac sobie rece i nosic spodnie o osiem numerow za duze, tego jeszcze nie widzialem. -Piwa? -Chetnie. Anderson przyniosl z lodowki dwa piwa i opowiedzial Langmanowi o wypadku. -Cholera! To niezbyt zabawne. -Nie. Raczej wcale - uscislil Anderson i pociagnal solidny lyk piwa. Langman spojrzal na jego obandazowane dlonie. -Czy z twoimi rekami wszystko bedzie w porzadku? - zapytal. Anderson odparl, ze to tylko powierzchowne oparzenia. Ale wciaz dreczylo go to, co moglo sie stac, i podzielil sie swymi myslami z Langmanem. -Doskonale cie rozumiem - odrzekl powaznie Amerykanin. Anderson usiadl i oparl sie plecami o sciane. -W ogole udany dzien, nie ma co... - Po chwili milczenia zrelacjonowal najswiezsze rewelacje na temat plazmidow. -Uwazasz, ze chlopak mogl przeprowadzac eksperymenty na wlasna reke? -Teoretycznie to mozliwe, ale ja w to nie wierze. -Sadzisz, ze nie potrafilby tego zrobic? -O rany... Jasne, ze by potrafil. Na takiej samej zasadzie, jak studenci fizyki potrafia zbudowac bombe wodorowa. Chodzi mi o to, ze nie mogl tego zrobic bez niczyjej wiedzy. -A ten drugi gen, ktory sklonowal? Co to takiego? -Mozna dlugo zgadywac. -Jak to? Nie mozesz tego ustalic? -Nie. Teoretycznie moglby pochodzic od kazdego zywego bytu na tym swiecie. Od wirusa poczawszy, a na palmie kokosowej skonczywszy. -I co teraz zrobisz? Anderson wolno pokrecil glowa. Bardziej zainteresowala go nagle odpowiedz na zupelnie inne pytanie. Dlaczego Langman chcial tak dokladnie wszystko wiedziec? * Anderson znalazl na swoim biurku list, ale z powodu bandazy na rekach nie mogl sobie poradzic z jego otwarciem. Rozejrzal sie i znalazl cos, co moglo posluzyc za noz do papieru. Rozcial koperte. Same przyjemne sprawy, mruknal, kiedy przeczytal prosbe dziekana wydzialu lekarskiego, zeby odwiedzil rodzine Martina Kleina mieszkajaca w Cezarei i przekazal jej wyrazy wspolczucia w imieniu wszystkich studentow i pracownikow uczelni. Wetknal list do szuflady biurka i westchnal. Do laboratorium wszedl Strauss, nagle postarzaly i wyraznie zmartwiony. Anderson domyslil sie, ze juz wie. -Prosze wejsc, doktorze Anderson - powiedzial profesor, stajac w drzwiach swojego gabinetu. - Doktor Cohen telefonowal do mnie wczoraj wieczorem. Kilka minut pozniej zjawil sie Cohen. Na wstepie zapytal Andersona, w jakim stanie sa jego rece. Strauss ocknal sie nagle z glebokiego zamyslenia i rowniez wyrazil swoje zainteresowanie. -Wszystko w porzadku - odrzekl Anderson. -Doktor Anderson podejrzewa nas o przeprowadzanie tajnych eksperymentow z klonowaniem - oznajmil Straussowi Cohen, konczac z uprzejmosciami. -Doprawdy? - Profesor spojrzal sponad okularow na Andersona. -Trudno mi uwierzyc w to, ze student trzeciego roku medycyny mogl przeprowadzac w tym laboratorium skomplikowane eksperymenty genetyczne i nikt nie zdawal sobie z tego sprawy - powiedzial Anderson z calkowitym spokojem. Strauss patrzyl na niego przez dluzsza chwile. -Mysle, ze ma pan racje, doktorze - przyznal w koncu i przeniosl wzrok na Cohena. -Nie wiem, jak to robil, ale jakos musial - powiedzial Cohen. Cichy szum klimatyzacji ustal i w pokoju cisza az dzwonila. -Wylaczyli prad - powiedzial Strauss. Temperatura w pomieszczeniu zaczela sie podnosic niemal natychmiast. -Czy zdarzalo sie, ze Klein przez dluzszy czas przebywal w pracowni sam? - zapytal Anderson. -Nie, nigdy - odrzekl Cohen. -Prowadzil dziennik laboratoryjny? -Naturalnie. -Moge go zobaczyc? Cohen wyszedl, a po chwili wrocil i wreczyl Andersonowi granatowy notes. Anderson zaczal go czytac, czujac, jak po plecach splywa mu pierwsza struzka potu. Notatki okazaly sie w swoim rodzaju malym dzielem sztuki. Najwyrazniej Martin Klein nalezal do pedantow. Wymienione eksperymenty byly tymi, o ktorych w ogolnych zarysach wspominal Strauss w swojej korespondencji. Nie znalazl natomiast zadnej wzmianki o probach przeprowadzania wlasnych doswiadczen. Anderson pochylil sie do przodu i polozyl notatnik na biurku profesora. -Szkoda, ze wszyscy studenci nie prowadza tak przejrzystych notatek - powiedzial. Strauss pokiwal glowa z lekkim usmiechem. Anderson zauwazyl na jego czole krople potu. Temperatura w pokoju wciaz rosla. Profesor wyciagnal sie w swoim fotelu i poczal sie wachlowac plikiem papierow, ktore wzial z blatu biurka. -Panowie, musimy byc realistami. Moze nigdy nie dowiemy sie, co zrobil Martin Klein ani dlaczego, ani nawet jak. Ale mam dwie propozycje. - Klimatyzacja znow zaczela dzialac, co wywolalo usmiech zadowolenia na twarzy Straussa i Andersona. Cohen obrzucil pokoj niedbalym spojrzeniem. - Po pierwsze, mysle, ze powinniscie sprobowac wydzielic toksyne z plazmidu, ktory posluzyl do testow. Moze uda nam sie ja zidentyfikowac, okreslajac, jak silnie jest trujaca, zakladajac, ze istnieje na jej temat pelna dokumentacja - ciagnal Strauss. -Doskonale - powiedzial Anderson. -Po drugie, trzeba zbadac dzialanie innych lekow na plazmid. -Wezme sie za to - powiedzial Cohen, wstajac z miejsca. -Pojde z panem - zaproponowal Anderson, ale Strauss go powstrzymal. -Pracuje pan bez przerwy od chwili przyjazdu. Niech pan wezmie dwa wolne dni. -Alez doktor Cohen tez pracuje bez przerwy - zaprotestowal Anderson. Cohen przystanal w drzwiach. Odwrocil sie. -Bez skrupulow, doktorze. Do przeprowadzenia tych testow wystarczy jeden z nas, a pan ma obandazowane rece. Jesli bede potrzebowal pomocy, poprosze Myre Freedman. Anderson spojrzal na swoje dlonie i niechetnie przyznal mu racje. -Ale w srode ja przejme paleczke, a pan wezmie dwa dni wolne. -Zgoda - odrzekl Cohen, zamykajac za soba drzwi. -Myro, moze mi pani powiedziec, jak dostac sie do Cezarei? - zapytal Anderson, gdy wrocil od Straussa. -Z Tel Awiwu nie ma bezposredniego polaczenia. Najpierw trzeba pojechac do Hadery, stamtad kursuje autobus. A dlaczego pan pyta? Anderson pokazal jej list. -Dostalem dwa dni urlopu. Pomyslalem, ze jutro moglbym odwiedzic rodzicow Kleina. -W Haderze jest Instytut Kalmana. Moglby pan wybrac sie tam jutro z Samem - zaproponowala Myra. - Obejrzalby pan instytut rano, a potem pojechal do Cezarei. To niedaleko. -Dobry pomysl - przyznal Anderson. -Ustalili, o ktorej Sam Freedman po niego rano wstapi. Wyszedl z pracowni w momencie, gdy wchodzil Cohen, by poprosic Myre o pomoc. Anderson nie wiedzial, co ma zrobic z taka masa wolnego czasu. Mial ochote skorzystac z uniwersyteckiego basenu, ale plywanie z obandazowanymi rekami nie bylo najlepszym pomyslem. Wsiadl wiec do autobusu, by dotrzec do turystycznej czesci Tel Awiwu i pospacerowac miedzy ulicznymi straganami. W koncu jednak bliskosc Morza Srodziemnego okazala sie tak kuszaca, ze zdjal sandaly i poszedl plaza w kierunku starej, portowej Jaffy, gdzie niedawno jadl z Langmanem kolacje. Ciepla fala wdzierajaca sie na piasek omywala jego stopy, a on podziwial nie znane mu sylwetki baszt i wiezyczek rysujace sie na tle nieba. -Wiec. Po prostu obijales sie przez caly dzien - podsumowal Miles Langman, gdy spotkal sie z Andersonem na dachu, co stawalo sie juz codzienna, wieczorna tradycja. -Mniej wiecej - zgodzil sie Anderson. - Robilem to z przyjemnoscia. -Jutro znow to samo? - zapytal Langman. Anderson powiedzial mu o planowanej wizycie w domu rodzicow Kleina. -Niezbyt mila perspektywa - stwierdzil Langman. - Za to wyprawa do instytutu moze byc interesujaca. Podczas jazdy Anderson zrozumial, dlaczego Freedman zapowiedzial, ze "to nie potrwa dlugo". Jego bialy mercedes polykal kolejne mile nadmorskiej szosy na polnoc od Tel Awiwu, czesto przekraczajac setke. -Instytut jest tuz za miastem - obwiescil Freedman, zwalniajac i Anderson domyslil sie, ze wjezdzaja na przedmiescia. -Musimy przejechac przez Hadere dodal, kiedy samochod toczyl sie ulicami tego niezbyt ciekawego miasta. Instytut Kalmana okazal sie dlugim, jednopietrowym bialym budynkiem. Freedman zatrzymal samochod przed brama, ktora otworzyli dwaj mezczyzni w zielonych uniformach. Zasalutowali, gdy auto mijalo ich, wjezdzajac do srodka. Inny mezczyzna, rowniez ubrany w zielony mundur, otworzyl drzwi wejsciowe do budynku. Anderson i Freedman znalezli sie w duzym, imponujaco nowoczesnym holu recepcyjnym. Na srodku znajdowalo sie oko wodne, z ktorego strzelala w gore abstrakcyjna rzezba siegajaca do kopuly z zielonego szkla umieszczonej na wysokosci okolo trzydziestu stop nad ich glowami. Freedman ruszyl przodem i wspial sie jednym z dwoch ciagow polkolistych schodow okrazajacych rzezbe z tylu i prowadzacych na galerie na pietrze. Dzieki temu rozwiazaniu rzezba mogla siegac od podlogi do sufitu budynku. Wnetrze gabinetu zaskoczylo Andersona. Freedman rozesmial sie, widzac zdziwienie na twarzy goscia. -Przywiozlem to ze soba ze Stanow. Ta nowoczesnosc jest dobra na pokaz. - Wskazal gestem drzwi. Anderson podziwial gabinet, ktorego tradycyjne umeblowanie i zielony, skorzany fotel byly charakterystyczne dla stylu Ivy League. - Calkowicie sie z panem zgadzam - powiedzial. - Tamta rzezba jest troche... troche... -Wyglada po prostu jak wielki penis - wyreczyl go Freedman. -Ale robi wrazenie na klientach. -Wie pan, nie bardzo rozumiem ekonomike tej instytucji - wyznal Anderson. - Jesli wasi klienci nie moga sobie pozwolic na przeprowadzanie wlasnych badan, to jak moga sobie pozwolic na korzystanie z waszych uslug? -Moze wyrazilem sie niezbyt precyzyjnie - powiedzial Freedman, siadajac na obrotowym krzesle. - Wszyscy nasi klienci to doskonale prosperujace firmy. Wiele z nich to miedzynarodowa pierwsza liga. Ale od czasu do czasu moze sie zdarzyc, ze ktoras z tych firm dokona odkrycia nie zwiazanego bezposrednio ze sfera jej dzialalnosci. Na przyklad, koncern naftowy moze wynalezc cos, co znajdzie zastosowanie, powiedzmy, w farmacji. Nie ma ekonomicznego uzasadnienia tworzenie w tej firmie specjalnego laboratorium farmaceutycznego z wykwalifikowanym personelem do zajmowania sie jednym, przypadkowym produktem. Firma moze wiec wynajac nas do przeprowadzenia badan. Brzmi to sensownie? Anderson przyznal, ze tak. -Chodzmy. Oprowadze pana - zaproponowal Freedman. Wyszli z gabinetu. - Mamy cztery glowne laboratoria i jedna pracownie wysokiego ryzyka w podziemiach, duza zwierzetarnie i wszystko, co jest normalnie potrzebne do badan. To jedno z glownych laboratoriow - powiedzial Freedman, otwierajac drzwi oznaczone symbolem L 1. Standard wyposazenia pracowni przeznaczonej dla dziesieciu pracownikow mogl zaimponowac, wszystkie stanowiska pracy zajete. Laboranci mieli na sobie jasnoniebieskie uniformy przypominajace stroje chirurgow. Na naramiennikach bluz widnialy stylizowane zlote litery K. Anderson juz otwieral usta, by zapytac, nad czym pracuja, ale Freedman go uprzedzil. -Prosze nie pytac o nic - powiedzial. - Wprawdzie wiekszosc naszej roboty to nuda, ale obowiazuje nas tajemnica zawodowa. Takie sa wymagania naszych klientow i od tego zalezy nasza reputacja. Anderson pokiwal glowa. -Rozumiem. Wzdluz korytarzy znajdowaly sie w regularnych odstepach doskonale wyposazone pracownie techniczne. Zewszad dobiegal szum silnikow wirowek zwiekszajacych obroty, by zwielokrotnic sile przyciagania, i terkot licznikow scyntylacyjnych, gdy mechaniczne podajniki zmienialy samoczynnie badane probki. Migotaly czerwone, zielone i niebieskie lampki kontrolne. Przeszli do nastepnego z glownych laboratoriow, gdzie wszyscy ubrani byli na zielono. -To biochemia - zaprezentowal Freedman. Obaj mezczyzni zeszli schodami na dol i Anderson zorientowal sie po zapachu unoszacym sie w waskim korytarzu, ze zblizaja sie do zwierzetarni; tak ogromnej do tej pory nie widzial. Wielka, jasno oswietlona hala przywodzila na mysl kolorowy swiat Disneya, gdyz na czolowych scianach klatek znajdowaly sie roznobarwne plastykowe panele. Zielone oznaczaly swinki morskie, czerwone - myszy, niebieskie - kroliki, rozowe - szczury. Klatki oznaczone kolorem zoltym staly puste, a ich wielkosc wskazywala na to, ze sa przeznaczone dla jakichs duzych okazow. -Beda tu psy - wyjasnil Freedman. - Czekamy na transport. Opuscili pomieszczenia zwierzetarni, przeszli korytarz i wrocili schodami do holu recepcyjnego. -No coz... To chyba wszystko - stwierdzil Freedman. - Oprocz pracowni wysokiego ryzyka w podziemiach. W tej chwili jej nie uzywamy i jest zamknieta. Ale dobrze pan to zna. Pelne maski ochronne do szczepien, filtry powietrza, kanaly wyciagowe i tak dalej... Anderson przytaknal. Freedman poprowadzil go z powrotem do swego gabinetu, gdzie wyjal butelke whisky. -Lyknie pan przed lunchem? -A moze pan sobie wyobrazic Szkota, ktory mowi nie? Freedman ulokowal sie wygodnie na swym krzesle i odmierzyl dwie solidne porcje. Gdy skonczyl nalewac, zadzwonil telefon. Podniosl sluchawke, obrocil sie i polozyl jedna noge na rogu biurka. Jak, zwykle w takich sytuacjach, Anderson poczul sie intruzem, choc tym razem nie bylo ku temu powodu, gdyz rozmowa toczyla sie po hebrajsku. Anderson pomyslal, ze to nieprzyjemnie brzmiacy jezyk. Przypominal mu trocHe afrykanerski. W kazdym razie nie jest to na pewno jezyk milosci, stwierdzil w duchu. Rozmowa przeciagala sie, wiec powiodl wzrokiem po polkach z ksiazkami. Zauwazyl kilka znajomych tytulow i chcial podejsc blizej, gdy nagle uslyszal za soba glosny trzask. Odwrocil sie, wystraszony. Freedman stracil noga stojaca na brzegu biurka tace. Posrod krysztalowych szczatkow whisky marki Glenfiddich wsiakala wolno w dywan. Freedman rzucil w sluchawke ostatnie gwaltowne, gardlowe slowo i spojrzal na Andersona. -Prosze odwrocic ode mnie wzrok - powiedzial Anderson. Freedman wygladal na zaskoczonego. -Chyba nie rozumiem... Anderson usmiechnal sie. -A chce pan zobaczyc placzacego Szkota? Watpie. Po lunchu Anderson okazja wrocil do Hadery, gdzie zdazyl zlapac wiekowy autobus z napisem Cezarea. Podroz w piekacym skwarze trwala na szczescie krotko, ale kierowca, biorac Andersona za turyste, wysadzil go wsrod antycznych ruin poza miastem, na bezludziu przypominajacym pustynie. Gdy rozklekotany autobus oddalil sie w tumanach duszacego kurzu, Anderson ruszyl w kierunku lagodnego wzniesienia. Kiedy wspial sie na nie, zobaczyl morze, ktorego woda w przeciwienstwie do metnej toni przy brzegu w Tel Awiwie miala niebieskawo-zielony kolor. Polyskujace biela piany fale lizaly obrzeza starego fortu z okresu wojen krzyzowych. Anderson dotarl do jego bramy i pokazal mezczyznie w strozowce kartke z adresem Kleinow. Starzec pokiwal glowa i wskazal palcem wzdluz wybrzeza. -Jak to daleko? - zapytal Anderson, ale mezczyzna spojrzal na niego, jakby nie zrozumial. Anderson sprobowal porozumiec sie na migi. - Mila? Dwie mile? - zapytal, podnoszac do gory palce. Starzec rozesmial sie ochryple. -Ken, ken. Dwa mile. Zdecydowawszy, ze przed podjeciem dwumilowego spaceru w palacym sloncu lepiej odpoczac, Anderson usiadl w milym cieniu nadgryzionego zebem czasu kamiennego luku. Stary mezczyzna opuscil swoja budke, podszedl do Andersona i podal mu dzbanek wody. -Toda - powiedzial Anderson, uzywajac jedynego hebrajskiego slowa, jakie znal, i z wdziecznoscia przyjal zaoferowany mu napoj. Pociagnal dlugi lyk cieplawego plynu, zwrocil naczynie i wyjal portfel. Gest ten wywolal u starego czlowieka gniewna reakcje. -Przepraszam - zreflektowal sie Anderson. - Toda, toda. Przeszedl przez stary fort i dotarl do brzegu morza. Zdjal sandaly i poczlapal po rozpalonym sloncem piasku na skraj plazy, by ochlodzic stopy w cofajacych sie falach. Poprawil paname, by lepiej oslaniala mu twarz i podazyl w kierunku, ktory wskazal stary czlowiek. Niechetnie oddalal sie od wody na odleglosc wieksza niz kilka krokow. Jej bliskosc dawala ochlode. Po przejsciu mili znalazl sie przy ruinach rzymskiego akweduktu i usiadl w cieniu jego arkad. Zobaczyl droge prowadzaca w glab ladu. Kiedy Anderson doszedl do zabudowan, stwierdzil, ze domki sa tak ladne jak ich otoczenie. Biale, niskie bungalowy usadowily sie wsrod soczystej zieleni i kolorowych, egzotycznych kwiatow. W ciszy sennego popoludnia slychac bylo tylko syk zraszaczy. Anderson znalazl dom, ktorego szukal, i otworzyl furtke. Zawiasy zapiszczaly cicho, jakby nie chcac burzyc panujacego wokol spokoju. Wszedl do wyjatkowo starannie utrzymanego ogrodu. Rowniutkie grzadki natychmiast przypomnialy mu o zamilowaniu Martina Kleina do porzadku i jego skrupulatnie prowadzonych notatkach laboratoryjnych. Ta analogia wywolala pewna refleksje. Klein musial gdzies zapisywac wszystko, co robil. Taka mial nature. Jesli nie notowal tego w oficjalnym dzienniku laboratoryjnym, to moze istnial inny notatnik. Co wiecej, mogl znajdowac sie tu, w jego domu. Anderson sprawdzil daty w swoim notesie. Klein opuscil laboratorium w Tel Awiwie osmego stycznia, mowiac, ze jedzie do domu, by zobaczyc sie z rodzicami przed powrotem do Wielkiej Brytanii. Wrocil do Anglii dziewietnastego. Zatem w domu spedzil dziesiec dni. Ten notatnik na pewno jest tu! - uznal Anderson. -Tak...? Czym moge sluzyc? - Starsza kobieta z siwymi wlosami upietymi w kok, wyrwala go z zamyslenia. -Nazywam sie Neil Anderson. Jestem z Akademii Medycznej sw. Tomasza. Kobieta podniosla rece do ust. -Z uczelni Martina? - spytala z niedowierzaniem. Anderson potakujaco skinal glowa, przygotowujac sie psychicznie na ciezka probe. -Och, moj Boze! Prosze wejsc, prosze wejsc... Anderson przestapil prog domu i znalazl sie w chlodnym wnetrzu. Kobieta poprowadzila go do pieknie urzadzonego salonu. - "Maurice!" - zawolala dwukrotnie, zanim pojawil sie mezczyzna po szescdziesiatce. Wszedl, drapiac sie w glowe, jakby przed chwila obudzil sie ze snu. Wydawal sie zaskoczony, ze maja goscia i spojrzal na zone. Kobieta podeszla do niego i ujela pod ramie. -Maurice, ten mlody pan przyjechal z uczelni Martina - oznajmila z duma. Anderson przedstawil sie i zapewnil, ze wszyscy u sw. Tomasza ze smutkiem przyjeli smierc Martina. -Znal pan naszego syna, doktorze? - zapytal Klein. Anderson zaprzeczyl i dostrzegl wyraz zawodu malujacy sie na twarzach Kleinow. Dodal wiec szybko, ze rozmawial z mnostwem osob, ktore go znaly. Powiedzial, ze Martin byl szalenie lubiany i wszystkim bardzo go brakuje. Mezczyzna i kobieta usmiechneli sie do siebie. Coz, pomyslal Anderson, bywaja w zyciu chwile, kiedy nalezy klamac w zywe oczy, bo tak trzeba. Pani Klein wyszla do kuchni, zeby przygotowac zimne napoje, a jej maz rozpoczal pogawedke z Andersonem. Na wstepie zapytal o bandaze na rekach Andersona. -Maly wypadek w laboratorium. -Wiec pracuje pan tu, w Izraelu?, - W Tel Awiwie. U profesora Straussa. Pani Klein wrocila z taca, na ktorej staly szklanki. Plywaly w nich kostki lodu. -Momma, doktor Anderson pracuje na uniwersytecie w Tel Awiwie. Z profesorem Straussem... Pani Klein cmoknela z podziwem. Anderson powinien wyczuc, ze cos sie nie zgadza, kiedy zadne z Kleinow nie wykazalo zainteresowania, gdy wymienil nazwisko Straussa, ale ten moment umknal jego uwagi. -Chcialbym panstwa o cos zapytac - powiedzial, Kleinowie spojrzeli na niego wyczekujaco. -Prosze pytac, doktorze. -Czy Martin zostawil jakis notes, kiedy przyjechal do domu w styczniu? Kleinowie najwyrazniej nic nie rozumieli. -W styczniu? - upewnil sie pan Klein. -Tak. Kiedy skonczyl prace w Tel Awiwie. -W Tel Awiwie? O Chryste! - jeknal w duchu Anderson, gdy nagle wszystko zrozumial. Martin Klein wcale nie przyjechal do domu, a on wlasnie zdradzil rodzicom zmarlego chlopaka, ze ich syn byl w Izraelu i nawet nie pofatygowal sie, by ich odwiedzic. Anderson z zazenowania az sie spocil. Rzut oka na pana Kleina wystarczyl, by przekonac sie, iz nie ma odwrotu. Za pozno na udawanie, ze to przejezyczenie. Klein juz sie wszystkiego domyslil. Jego zona jeszcze nie. Spojrzala na Andersona i powiedziala ze zdziwieniem: -Alez Martin nie pokazal sie w domu przez dwa lata, od kiedy zaczal studiowac w Anglii... Anderson odwrocil wzrok, gdy Klein tlumaczyl zonie, jak wyglada prawda. Wyraz bolu, jaki pojawil sie w jej oczach, sprawil, ze Anderson poczul sie jeszcze gorzej. Klein objal zone i poklepal ja uspokajajaco po ramieniu. -No juz, Momma... Jestesmy niegrzeczni w stosunku do naszego goscia. Anderson z ulga opuscil dom Kleinow. Wypil wprawdzie jeszcze jednego zimnego drinka, ale podziekowal za obiad. Nie skorzystal rowniez z oferty Kleina proponujacego mu odwiezienie do Hadery. Wykrecil sie, mowiac, ze chce jeszcze zwiedzic dokladnie stary fort z czasow wojen krzyzowych. Kiedy dotarl nad morze, zrzucil sandaly, fale obmywaly mu stopy. Schylil sie, nabral wody do kapelusza i wlozyl go z powrotem na glowe, wylewajac jego zawartosc na twarz. Zamknal oczy, czujac zmyslowa przyjemnosc, gdy woda zmywa z niego pot. Skurwiel! - pomyslal. Maly, podly skurwiel! Ze tez taki typ mogl byc synem tak milej pary jak Kleinowie?! Brodzac zakosami w plytkiej wodzie i kopiac nadplywajace fale, Anderson uspokoil sie troche. Nalezalo sobie teraz odpowiedziec na nowe pytanie. Co Klein robil przez dziesiec dni po opuszczeniu Tel Awiwu? To rodzilo nastepne pytanie. Czy Cohena tez nie bylo w tym samym czasie w Tel Awiwie? Czy tak moglo sie zdarzyc? - zastanawial sie, gdy spostrzegl, ze kawalki ukladanki zaczynaja do siebie pasowac. Moze potajemne klonowanie wcale nie odbywalo sie w pracowni Straussa. Czy Cohen i Klein mogli eksperymentowac gdzie indziej? Bardzo prawdopodobne. Mala fontanna piasku, ktora nagle wytrysnela obok, wyrwala Andersona z zamyslenia. Przystanal, rozgladajac sie za jakims malym stworzeniem, zapewne sprawca tego osobliwego zjawiska. Kiedy przykucnal, zaintrygowany, na lewo od miejsca, gdzie zauwazyl pierwsza fontanne, wytrysnela druga. Tym razem jednak Anderson skojarzyl ja z odleglym, charakterystycznym dzwiekiem. Ktos do niego strzelal! Rzucil sie do ucieczki, klnac, bo jego stopy grzezly w sypkim piasku. Zataczajac sie, potykajac i przewracajac, dotarl do rzymskiego akweduktu i skryl pod jego oslona. Znow zaklal ordynarnie, gdy bzykniecie przelatujacego pocisku kazalo mu przypasc do ziemi i lezec nieruchomo. Co teraz? - pomyslal, rozgladajac sie wokol. Byl w pulapce. Jak okiem siegnac, pusta przestrzen. Zadnej oslony! Anderson nie ruszal sie, a snajper nie strzelal. Cisze zaklocal tylko lomot serca Andersona i plusk fal omywajacych brzeg. Jesli do tej pory chwilami jeszcze sie ludzil, ze nieszczescie z kwasem bylo wypadkiem, to teraz zludzenia rozwialy sie bez sladu. Ktos probowal go zabic i mial nad nim absolutna przewage! Spojrzal na zegarek. Uplynelo dziesiec minut. Moze strzelec zrezygnowal? Ostroznie wypchnal swoja torbe lotnicza na otwarta przestrzen. Trzask! Torba podskoczyla, jakby ktos ja kopnal. Chwycil pasek i przyciagnal torbe do siebie. Na boku widnial czarny otwor. Andersonowi zrobilo sie niedobrze, wiec tak sie to skonczy... Umrze wsrod rozpalonych piaskow Judei, z dala od Dumfries. Nie byl na to zupelnie przygotowany. Gdyby tylko wiedzial, gdzie dokladnie jest snajper, moze udaloby mu sie cos wymyslic... Moglby skorzystac z naturalnej krzywizny akweduktu i przemknac w kierunku ladu. Istniala taka szansa. Ale to za malo. Musial miec calkowita pewnosc, ze zdola pokonac ponad stu-jardowy, plaski odcinek otwartej plazy. Gdyby zostal trafiony, nie zdolalby, kustykajac, biec dalej, to nie kino. Nie skonczyloby sie na efektownym drasnieciu, jakie lubia pokazywac tworcy filmow akcji. Lecacy z duza predkoscia pocisk, wystrzelony z nowoczesnego snajperskiego karabinu unieruchomilby go natychmiast. I jesli nawet nie padlby trupem na miejscu, to otwor wlotowy gwarantowal agonie w meczarniach. A jednak szansa istniala... Postanowil ponownie uzyc torby, by sprowokowac snajpera do oddania nastepnego strzalu. Tym razem musial wypchnac ja nagle zza muru, po czym szybko wyjrzec zza drugiej krawedzi arkady, by zdazyc dostrzec blysk u wylotu lufy. Najwazniejsze to zgrac wszystko w czasie. Jesli wyjrzalby za wczesnie, snajper strzelilby w jego glowe, a nie w torbe. Znalazl dlugi kawal drewna, wyrzucony na brzeg przez morze, ustawil torbe tuz za krawedzia muru i ulozyl za nia drewno w ten sposob, by dosiegnac je stopa, gdy bedzie sie wychylal z drugiej strony arkady. Wykonal to, co zaplanowal. Jednym plynnym ruchem kopnal drewno lewa pieta, wyrzucajac torbe na otwarta przestrzen, obrocil sie na prawej i wyjrzal zza muru. Zdazyl dostrzec blysk w nadmorskich zaroslach, gdy strzelec nacisnal spust, i pocisk trafil w torbe. Szarpnal glowe do tylu w sama pore. Drugi pocisk przeszyl powietrze tam, gdzie byla przed sekunda. Anderson zrobil gleboki wydech, by uspokoic szalejacy puls. Wiedzial teraz dokladnie, gdzie jest snajper. Udalo sie. Zaczal kalkulowac... Dwie arkady dalej i zdolalby przebiec otwarta przestrzen, nie narazajac sie na trafienie. Ale dotarcie o dwie arkady dalej oznaczalo calkowite odsloniecie sie na trzy lub cztery sekundy. Czy moze zaryzykowac? Patrzac realistycznie, Anderson ocenial swoje szanse jako zerowe. Za kazdym razem, kiedy wystawial torbe zza oslony, snajper trafial w nia w przeciagu sekundy. Musi sie zastanowic. Moze udaloby mu sie zbudowac zaslone. W cieniu arkady lezy mnostwo kamieni i glazow. Gdyby ustawil z nich niska sciane w przeswicie miedzy podporami, moze moglby sie przeczolgac pod jej oslona kilka jardow naprzod? Zaczal zbierac kamienie i ukladac je przy krawedzi muru, uwazajac, by nie wystawiac rak poza zaslone. Gdyby pocisk trafil go w dlon, to byja stracil. Snajper zorientowal sie, co sie dzieje, i wystrzelil. Wokol Andersona rozprysnely sie kamienne odlamki, zmuszajac go, by przywarl do ziemi. Po chwili odwazyl sie podjac na nowo swa prace, powtarzajac sobie przez caly czas, ze dopoki sie nie odsloni, jest bezpieczny. Popchnal kolejny glaz, by przedluzyc prowizoryczna scianke i wtedy padl nastepny strzal. Tym razem odlupany pociskiem kawalek muru ugodzil Andersona w czolo. Anderson upadl na plecy. Byl przytomny, ale zakrecilo mu sie w glowie. Uniosl reke, by zetrzec z twarzy krew zalewajaca mu oczy, gdy nagle uslyszal ryk silnika. Jakis samochod pokonywal piaszczysta plaze. Czy to zblizal sie snajper, zeby go wykonczyc? Na skutek odniesionej rany i strachu Anderson mial w glowie kompletny zamet. W poblizu rozlegly sie okrzyki. Kilka krotkich serii z broni automatycznej przeszylo powietrze. Sprobowal wyjrzec zza muru, ale bol glowy przytepil mu wzrok. Oparl glowe o kamienna sciane i utkwil spojrzenie w bezchmurnym blekitnym niebie. Nagle widok przeslonil mu cien czyjejs postaci. -Nic sie panu nie stalo? - zapytal kobiecy glos. Wytezyl wzrok i ujrzal naramienniki na wojskowej koszuli rysujacej sie na tle nieba. Pomyslal, ze sie przeslyszal. -Wszystko w porzadku. Mam tylko rozcieta glowe - powiedzial. -Wyglada to paskudnie - odrzekl kobiecy glos. -Kobieta! - zdumial sie Anderson, teraz juz pewien, ze ten tembr glosu to nie omamy sluchowe. -Nie do wiary, prawda? - odparla kobieta, pochylajac sie nad Andersonem, by obejrzec jego czolo. Nie widzial jej zbyt dobrze, ale to, co dostrzegal, raczej mu sie podobalo. -A gdzie sie podzialy trabki? - zapytal, gdy delikatnie scierala krew z jego twarzy. -Trabki? -Kawaleria zawsze dmie w trabki, gdy przybywa na odsiecz. -Juz rozumiem. Ach, te amerykanskie filmy... Ale pan nie mowi jak Amerykanin. -Bo nim nie jestem. Jestem Szkotem. -Niech pan przez moment posiedzi spokojnie - polecila kobieta. -Mam w dzipie opatrunki. - Pobiegla przez plaze w kierunku stojacego z otwartymi drzwiami samochodu terenowego. Po chwili wrocila, niosac mala, drewniana skrzyneczke. Oparla ja o kamien i otworzyla. Przemyla rane na czole Andersona, zanim wybrala odpowiedni rozmiar opatrunku. Anderson probowal rozszyfrowac odznaki na jej mundurze, ale w koncu dal sobie spokoj. -Jest pani sanitariuszka? - zapytal. -Nie, nie jestem sanitariuszka - odrzekla kobieta po chwili zastanowienia. -Ale sluzy pani w armii? -Tak, sluze w armii. Anderson zauwazyl gwiazdki na naramiennikach jej wojskowej koszuli, gdy zawiazywala mu bandaz wokol glowy. -Jestem pani bardzo wdzieczny, pani kapitan - powiedzial. - Uratowala mi pani zycie. -Zalezy nam na turystach - usmiechnela sie kobieta. - Potrzebujemy obcych walut. Anderson odwzajemnil usmiech. -Mowie powaznie... Naprawde jestem pani wdzieczny. -Moze pan wstac? -Bez problemu - zapewnil Anderson. Wsparl sie o krawedz muru i podniosl z ziemi, stajac w pelnym sloncu. Mogl sie teraz dokladnie przyjrzec swej wybawczyni. Kobieta trzymala rece na biodrach, patrzac w kierunku zarosli, skad wciaz dochodzily sporadyczne wystrzaly. Miala na sobie oliwkowo-zielony mundur polowy, ale nawet on nie byl w stanie zamaskowac zgrabnych ksztaltow jej szczuplej sylwetki. Uniosla jedna reke, by odgarnac z twarzy ciemne wlosy, ktore targal wiatr wiejacy od morza. Anderson pomyslal, ze kobieta nie moze miec wiecej niz dwadziescia piec lat. Jej dumny profil i pewna wynioslosc w zachowaniu zdawaly sie swiadczyc o pewnosci siebie i wysokiej pozycji, jaka musiala zajmowac mimo mlodego wieku. -Co sie dzieje? - zapytal Anderson. -Moi ludzie scigaja panskiego przesladowce. Anderson zwrocil uwage na okreslenie "moi ludzie", ale postanowil nie okazywac swego zdziwienia. -W ktorym hotelu pan mieszka, panie...? -Anderson. Jestem doktor Neil Anderson. Nie mieszkam w hotelu i nie jestem turysta. -Wiec kim? Anderson uniosl rece do twarzy, czujac pulsowanie w skroniach. Piekacy sloneczny zar dawal mu sie we znaki. -Jestem... - Piasek zlal sie z morzem, morze zlalo sie z niebem i nagle zapadla czarna jak smola noc. Anderson obudzil sie w szpitalu. Nie zapamietal jego nazwy, ktora wymienila pielegniarka, ale zrozumial tyle, ze jest w Haderze. -Ktora godzina? - zapytal. -Osma wieczor. Drzwi zamknely sie i zostal sam. Rozejrzal sie po swym otoczeniu. Sciany biale, sufit bialy, podloga brazowa. Normalna rzecz. Wyciagnal reke i zdjal z szafki stojacej przy lozku swoja torbe lotnicza. Widoczne w niej otwory wygladaly wystarczajaco prawdziwie, by upewnic go, ze to nie zly sen. Wszystko, co sie wydarzylo, dzialo sie na jawie. -Doktorze Anderson, ma pan goscia - zaanonsowala pielegniarka, przytrzymujac drzwi wyposazone w sprezynowy automat do zamykania. Do sali wkroczyla wybawczyni Andersona. Kobieta wciaz miala na sobie mundur polowy. -Jak sie pan czuje? -Dziekuje, duzo lepiej. Chyba jeszcze mi sie pani nie przedstawila. -Mirit Zimmerman. Zemdlal pan, zanim zdazylam zapytac pana o kilka rzeczy, ktore sa mi potrzebne do zlozenia raportu. -Czy pani ludzie zlapali strzelca? - zapytal Anderson. -Niestety nie, ale wszystkie nadmorskie patrole zostaly zaalarmowane na wypadek, gdyby w tamtym rejonie mialo byc ich wiecej. -Kogo? -Terrorystow. Przyplywaja na malych lodkach, wychodza na brzeg, sieja zniszczenie i uciekaja. Mysla, ze w ten sposob oslabia nasze morale. - Mirit Zimmerman powiedziala to zdanie takim tonem, jakby cos podobnego nie moglo sie absolutnie zdarzyc. -Rozumiem. Wiec pani uwaza, ze to byl terrorysta? Chlodne, ciemne oczy spojrzaly wprost w oczy Andersona. -A pan? Anderson wytrzymal spojrzenie kobiety, zastanawiajac sie, czy wie ona rzeczywiscie wiecej, niz utrzymuje. Nawet nie mrugnela okiem. Co wiecej, nie ulegalo watpliwosci, ze to Mirit Zimmerman chce wybadac jego reakcje, a nie odwrotnie. -To pani jest ekspertem w tych sprawach, pani kapitan. Przekazal jej wszystkie niezbedne informacje o przyczynach swego pobytu w Izraelu oraz podal adres w Tel Awiwie, pod ktorym mozna go znalezc w razie potrzeby. Kiedy Mirit juz wychodzila, odwrocila sie nagle z zagadkowym usmiechem. -Czy nie przychodzi panu do glowy jeszcze cos, co powinnam wiedziec? - zapytala. -Nie wydaje mi sie. Poza tym, ze chcialbym pani jeszcze raz podziekowac - odrzekl Anderson. Mirit Zimmerman wciaz sie usmiechajac, pokiwala glowa i wyszla z sali. Anderson poczul rosnacy niepokoj. Niczego by sobie teraz bardziej nie zyczyl niz tego, zeby sie okazalo, iz to terrorysta strzelal do niego w Cezarei. Ale nie wierzyl w to i podejrzewal, ze Mirit Zimmerman ma swoje powody, by tez w to nie wierzyc. Zastanawial sie jakie. Anderson zostal wypisany ze szpitala rano i wrocil do Tel Awiwu. Wpadl na chwile do swojego mieszkania, po czym udal sie na uniwersytet. W laboratorium zastal tylko Myre Freedman. Musial wyjasnic, dlaczego ma obandazowana glowe, zanim dowiedzial sie, na jakim etapie sa testy majace wykryc toksyne. -Cohen wczoraj wieczorem zaszczepil zwierzeta i przygotowal testy dwoch lekow, tetracykliny i ceporinu - powiedziala Myra. - Mowil, ze przyjdzie rano, zeby sie z panem spotkac, ale na razie sie nie pojawil. -Zobacze, co ze zwierzetami - odrzekl Anderson. Drzwi do odizolowanej sali byly zamkniete, ale halas, ktorego narobil Anderson, szarpiac za klamke, zwabil laboranta majacego klucze. Dziwna cisza, pomyslal Anderson, gdy wszedl do srodka. Odczytujac tabliczki na klatkach, znalazl zwierzeta, ktore sluzyly do przeprowadzenia eksperymentu. Cohen zaszczepil szesc myszy, kazda innym roztworem plynnego preparatu odsaczonego z mieszanki plazmidu i galomycyny. Dodatkowo zaszczepil jeszcze dwa zwierzeta kontrolne, jedno nie rozcienczonym plynem, a drugie tylko wysterylizowana pozywka bakteriologiczna. Anderson obejrzal najpierw myszy poddane testowi kontrolnemu. Ta, ktorej Cohen wstrzyknal nie rozcienczony plyn, byla martwa i zesztywniala. Druga zyla i miala sie dobrze. Testy kontrolne zalatwione, przystepujemy do sprawdzania roztworow, pomyslal Anderson. Jeden do tysiaca... stezenie smiertelne. Jeden do dziesieciu tysiecy... smiertelne. Jeden do stu tysiecy... smiertelne. Anderson poczul, ze jeza mu sie wloski na karku. Ostatnia proporcja. Jeden do dziesieciu milionow... stworzenie martwe. - Boze Wszechmogacy! - szepnal Anderson. To niemozliwe... Boze, spraw, zeby to nie byla prawda... Sprawdzil jeszcze raz liczby na tabliczkach podajacych proporcje, nie ma mowy o pomylce. Przed powrotem do laboratorium Anderson spojrzal na dwie swinki morskie, na ktorych wyprobowano dwa inne leki. Obie sztywne. Galomycyna nie byla jedynym antybiotykiem powodujacym, ze plazmid stawal sie smiercionosny. Tetracyklina, ceporin rowniez mialy te zdolnosc. Jakby jeden nie wystarczyl, pomyslal Anderson. Kolejny udany dzien... -To musi byc jakas pomylka! - wykrzyknal Strauss, kiedy Anderson o wszystkim mu opowiedzial. - To by znaczylo... - Urwal i siegnal za siebie po ksiazke. Przerzucil szybko kartki i znalazl informacje, ktorej szukal. -Tak... To by znaczylo, ze toksyna pochodzaca z plazmidu jest dziesieciokrotnie silniejszym jadem niz trucizna bakterii Clostridium botulinum. A ta, jak obaj wiemy, jest najbardziej zjadliwa ze wszystkich znanych czlowiekowi. -Dwukrotnie sprawdzalem nalepki, ktore umiescil doktor Cohen. Nie ma pomylki. -Czy doktor Cohen jest w laboratorium? -Nie - odrzekl Anderson. - Jeszcze nie przyszedl. -Prosze powtorzyc eksperymenty, doktorze. -Oczywiscie. -Doktorze...? -Tak...? -Co sie panu stalo w glowe? -Zranilem sie na plazy. Anderson zawiadomil Myre o decyzji Straussa. -Zaszczepie podloza bakteryjne - powiedziala. Nie znajdujac w lodowce galomycyny, Anderson zapytal, gdzie jest antybiotyk. -W pracowni Cohena - wyjasnila Myra. - Uzywal jej tam wczoraj. Anderson poszedl do pustej pracowni Cohena i zajrzal do lodowki. Znalazl galomycyne, ale kiedy sie wyprostowal, wydalo mu sie, ze czuje charakterystyczny, nieprzyjemny zapach, ktorego obecnosc nie wrozyla nic dobrego. Ten trudny do okreslenia zapach zawsze kojarzy sie ludziom zwiazanym z medycyna tylko z jednym. Ze smiercia. Przyspieszone bicie serca sprawilo, ze rana na glowie Andersona zaczela bolesnie pulsowac. Ruszyl wolno w kierunku stanowiska pracy Cohena, zajrzal za stol laboratoryjny i przekonal sie, ze jego najgorsze przeczucia byly uzasadnione. Cohen lezal rozkrzyzowany na podlodze. Nie zyl juz od jakiegos czasu. Obnazone zeby i wyraz cierpienia zastygly na jego twarzy powiedzialy Andersonowi dokladnie, jak zginal. Anderson zawiadomil Straussa o swoim odkryciu. Razem wrocili do pracowni Cohena i zamkneli za soba drzwi. -Smierc spowodowal plazmid - stwierdzil Strauss, patrzac na twarz martwego mezczyzny. -To nie ulega watpliwosci - zgodzil sie Anderson. Strauss z trudem przykleknal obok ciala. -Biedny Arieh. Zawsze byl taki ostrozny - mruknal cicho. -Wczoraj nie wiedzielismy jeszcze, jak silnie trujaca jest ta toksyna - powiedzial Anderson. - Musial zetknac sie z czystym jadem podczas pracy. Zaczal ogladac stanowisko badawcze Cohena i jego najblizsze otoczenie, starajac sie wydedukowac, co sie wydarzylo, kiedy nagle Strauss przywolal go z powrotem do ciala. Gdy Anderson podszedl, profesor wskazal na prawa dlon Cohena, na ktorej zmarly wciaz mial chirurgiczna rekawiczke. Na rekawiczce widnialo przeciecie, a w jej ciasno przylegajacym do dloni wnetrzu zastygla ciemna plama krwi. Anderson pokiwal glowa i zaczal sie rozgladac w poszukiwaniu narzedzia, ktore moglo spowodowac przeciecie rekawiczki i jednoczesnie wloskowatego naczynia krwionosnego. Na podlodze obok ciala lezal cienki skalpel o ostrzu numer jedenascie. Anderson pokazal go profesorowi. Strauss wzruszyl ramionami i smutno pokiwal glowa. -Psiakrew, psiakrew, psiakrew... - Powtarzal, podnoszac sie niepewnie z kleczek. - Podszedl do telefonu i podniosl sluchawke. -W moim laboratorium zdarzyl sie wypadek. Doktor Cohen nie zyje. Anderson przygladal sie lezacemu cialu. Zwyciestwo dobra nad zlem? - rozwazal. *5* Smierc Arieha Cohena spowodowala natychmiastowe wstrzymanie prac nad plazmidem i zawarta w nim toksyna w ogolnie dostepnym laboratorium. Pod naciskiem Straussa do badan przeznaczono specjalne, wydzielone pomieszczenie w podziemiach budynku, ktore do tej pory bylo zamkniete.Uzgodniono, ze beda w nim pracowac tylko Anderson i Myra Freedman i tam zostana im dostarczone zwierzeta potrzebne do przeprowadzania eksperymentow: Na Andersonie koniecznosc pracy w pomieszczeniu o scisle ograniczonym dostepie wywarla przygnebiajace wrazenie, ale musial przyznac, ze sytuacja rzeczywiscie tego wymaga. Przy pewnych eksperymentach ma sie do czynienia z naj-niebezpieczniejszymi odczynnikami, totez sprawa pierwszorzednej wagi jest to, by nie przedostaly sie one na zewnatrz. Pierwszym ogniwem systemu zabezpieczen jest inne niz na zewnatrz cisnienie atmosferyczne panujace w pracowni. W zamknietym pomieszczeniu jest ono stale obnizone, totez powietrze nie moze sie z niego wydostac. Ludzie pracujacy wewnatrz musza, oczywiscie, wchodzic i wychodzic, ale swobode poruszania sie ogranicza skomplikowana procedura obowiazujaca przy kazdym wejsciu do pracowni oraz przy jej opuszczaniu. Kazdy czlonek personelu przed dostaniem sie do srodka musi zdjac wszystkie czesci ubrania, w ktorym byl na zewnatrz, i przejsc przez szereg komor powietrznych i prysznicowych, zanim wlozy maske, kombinezon i buty wymagane przy pracy. Wyjscie oznacza rozebranie sie i ponowne przejscie pod prysznicami. Nic nie moze byc wyniesione z zamknietej pracowni, zanim nie zostanie uznane za bezpieczne. W warunkach skazenia biologicznego nastepuje to dopiero po przepuszczeniu kazdego przedmiotu przez komore sterylizacyjna autoklawu zaopatrzonego w dwoje drzwiczek i wbudowanego w sciane pracowni. Dla ochrony personelu zajmujacego sie bakteriami i wirusami pracownia musi byc standardowo wyposazona w specjalne komory do szczepien zwierzat doswiadczalnych. Sa to gabloty z oszklona scianka czolowa zaopatrzona w otwory z rekawami zakonczonymi rekawicami. Wnetrze posiada roznorodne oswietlenie ze zrodlem promieni ultrafioletowych wlacznie. Sluza one do dezynfekcji komory, gdy nie jest uzywana. Dno wylozone jest materialem wodoszczelnym pozwalajacym na jego splukanie czynnikiem sterylizujacym, gdyby nastapilo przypadkowe wylanie sie preparatu. Gabloty zapewniaja skuteczna ochrone okupiona jednak znaczna utrata sprawnosci dloni, jaka powoduja rekawice. Nikt za nimi nie przepada, gdyz kazda wykonywana czynnosc trwa dwukrotnie dluzej. Gdy w izolowanej pracowni ustabilizowalo sie zroznicowane cisnienie powietrza, Anderson wzial prysznic, wlozyl stroj ochronny i przeszedl przez komore powietrzna. Poprawial swa maske tlenowa tak dlugo, dopoki nie bylo mu w niej wygodnie, ale z wczesniejszego doswiadczenia wiedzial, ze juz po kilku godzinach zacznie odczuwac dyskomfort. Myra Freedman dolaczyla do niego, majac na sobie taki sam stroj, fartuch, gumowe obuwie ochronne i respirator. Zobaczyl jej oczy usmiechajace sie zza maski i skinal glowa. Zapowiadal sie dlugi dzien. -Dzieki Bogu! - westchnela Myra, gdy spotkali sie pozniej po drugiej stronie komory powietrznej. - Czuje sie jak mniszka. Winda zawiozla ich na szoste pietro, gdzie czekal Strauss. -Wszystko w porzadku? - zapytal. Anderson powiedzial mu, ze powtorzyli eksperymenty Cohena, uzywajac jeszcze wiekszej ilosci roznych stezen i przygotowali dwa nowe testy antybiotykow. -Doskonale. Mozna na slowko, doktorze...? Anderson spojrzal na Myre, zrobil wymowna mine i poszedl za Straussem do jego gabinetu. -Mialem telefon od wladz wojskowych w Haderze - powiedzial profesor. -O...? - Zdziwil sie Anderson. -Panski wypadek na plazy mial nieco bardziej dramatyczny przebieg, niz mi pan sugerowal. Anderson przeprosil, ze nie powiedzial prawdy, tlumaczac, iz nie chcial wzbudzac sensacji i odrywac nikogo od wazniejszych problemow. Strauss usmiechnal sie. -Angielskie mestwo w obliczu niebezpieczenstwa? -Nie - sprostowal Anderson. - Jestem Szkotem. -W takim razie, prosze mi wybaczyc... - Strauss znow sie usmiechnal. - Mojej zonie i mnie byloby niezmiernie milo, gdyby zechcial pan zjesc dzis z nami kolacje. Anderson spedzil w towarzystwie Miriam i Jacoba Straussow bardzo mily wieczor. Poczatkowo spodziewal sie, ze Strauss rozgada sie na temat nauki i medycyny, jak podczas pierwszego spotkania w jego gabinecie, ale nic takiego nie nastapilo. Przez wzglad na Miriam, ktora nie byla ani naukowcem, ani lekarzem, rozmowa toczyla sie na bardziej ogolne tematy. Anderson opowiadal o swoim domu rodzinnym w Dumfries i o figlach, wyczynianych wraz z siostra, kiedy oboje byli jeszcze dziecmi i beztrosko spedzali czas wsrod wzgorz Galloway. Miriam smiala sie glosno i krecila glowa. -Wspolczuje waszej biednej matce! -Maja panstwo dzieci? - zapytal w pewnej chwili Anderson. Miriam spochmurniala na moment, lecz zaraz odrzekla z usmiechem: -Dwoch synow. Dov jest biologiem, jak jego ojciec. Pracuje w Ameryce... Anderson spojrzal na Straussa, oczekujac, ze ten powie cos wiecej, ale profesor odwrocil wzrok. Anderson z powrotem przeniosl spojrzenie na Miriam. -Jacob, nasz mlodszy syn, zginal na wojnie. Byl w armii. Anderson poczul sie niezrecznie. Pozalowal, ze w ogole zapytal. Teraz gospodarze siedzieli ze wzrokiem utkwionym w podlodze. -Panska szklanka jest pusta - zauwazyl Strauss, przerywajac milczenie. Anderson wrocil do domu przed polnoca. Na trawniku przed budynkiem ujrzal amerykanskich studentow z gitarami. Siedzieli, glosno wyspiewujac. Byl z nimi Miles Langman. Kiedy zobaczyl Andersona, podszedl i przywital sie z nim, jak z dawno nie widzianym bratem. Zapytal, gdzie sie, u diabla, podziewal przez ostatnie dwa dni. Anderson patrzyl na usmiechnieta twarz Amerykanina i zaczynal miec watpliwosci, czy slusznie go podejrzewal. Moze Langman to po prostu zwyczajny, przyjaznie usposobiony facet, ktorego wszystko interesuje? Tacy zazwyczaj sa Amerykanie... -To dluga historia... -Pogadamy? -Jasne. W drodze na gore zatrzymali sie na drugim pietrze, by Langman mogl wziac z lodowki piwo, po czym wyszli na dach i usiedli oparci plecami o mur. Anderson westchnal ciezko. -Jakies problemy? - zapytal Langman. -Zasrany dzien... - odrzekl Anderson. - A raczej dwa... - poprawil sie, dotykajac rany na glowie. Opowiedzial Langmanowi o swojej wyprawie do Cezarei i o odkryciu, ktorego dokonal, a mianowicie, ze Klein wcale nie zawital do domu po wyjezdzie z Tel Awiwu. -Moze byl u dziewczyny? - zasugerowal Langman. Anderson wzruszyl ramionami. -Podejrzewam, ze wlasnie w tym czasie ten maly skurwiel razem z Cohenem zajmowali sie potajemnie klonowaniem, ale tego nie da sie juz sprawdzic. -Dlaczego? Anderson wyjasnil. -O rany... - Westchnal Langman. - Kwas, strzelajacy terrorysci i trupy... Nie bardzo przypomina to wakacje. -Bo to nie mialy byc wakacje. -Skoro Cohen i Klein nie zyja, to co teraz?. -Zamierzam znalezc lek, ktory zalatwi ten cholerny plazmid, a potem wziac dupe w troki i sie stad wyniesc. -Masz prawo miec dosyc. -Wiesz co... - Anderson przypomnial sobie nagle wczesniejsza sugestie Langmana. - Jezeli Klein rzeczywiscie mial dziewczyne, to ona moglaby wiedziec, gdzie jest jego notatnik. Moze wiedzialaby tez, gdzie podziewal sie Martin przez te dziesiec dni... - Ten pomysl pozwolil Andersonowi otrzasnac sie z przygnebienia. -A jak sie tego dowiesz? - zainteresowal sie Langman. -Zapytam Myre. * Anderson mial ciezka noc. Budzil sie czesto, a kiedy znow zapadal w sen, wciaz snila mu sie plaza w Cezarei. Biegl po tak miekkim piasku, ze zapadal sie po szyje i bal sie, ze plaza go wchlonie. W tle zawsze pojawiala sie piekna Mirit Zimmerman, usmiechala sie do niego dziwnie tajemniczo i z dystansem, po czym cofala sie do morza. Anderson obudzil sie po raz nie wiadomo ktory, gdy piasek zakryl mu juz niemal cala twarz. Wstal, wlaczyl elektryczny czajnik i wszedl pod prysznic. Kiedy zmyl z siebie pot i zasiadl przy kawie, jednego byl pewien. Musi sie zobaczyc z Mirit Zimmerman i dowiedziec, co naprawde Mirit sadzi o wydarzeniach w Cezarei. Anderson dostal od Straussa telefon do wladz wojskowych w Haderze i zadzwonil tam pod pretekstem, ze zgubil kamere. -Sekunde... - Powiedzial glos w sluchawce. - Sprawdze, czy ma dzis sluzbe. Minela minuta, potem druga. Anderson czekal, na przemian zwijajac, to znow odwijajac kabel telefonu. -Zgubil pan kamere, doktorze Anderson? - uslyszal zaskoczony glos Mirit Zimmerman. -Wlasciwie... nie... - wyznal. - . To tylko pretekst, wytlumaczenie, dlaczego dzwonie. Chcialbym z pania porozmawiac. -O czym? -Zlapaliscie tego terroryste z Cezarei? -Nie. -A macie jakies dowody dzialalnosci terrorystow w tamtym rejonie? -Naprawde, panie doktorze, nie sadze, bym mogla dyskutowac z panem na ten... -Prosze mi wybaczyc - przerwal Anderson. - Wiem, ze to, co powiem, bedzie nie na miejscu, ale... Po prostu nie sadze, by zaatakowal mnie terrorysta. -I podejrzewam, ze pani tez w to nie wierzy. -Nie przypominam sobie, bym mowila cos, co moglo panu nasunac taki wniosek, doktorze. -Nie musiala pani. Wyczytalem to z pani twarzy. -Nie sadze, bysmy mogli dyskutowac o tym przez telefon. -Wiec moze sie spotkamy? - podchwycil Anderson. -Doktorze. Jesli jest pan w posiadaniu informacji, ktore moglyby sie przydac wladzom, to musi pan... -Wiem, co powinienem zrobic, pani kapitan. Ale nie mam zadnych dowodow, tylko zle przeczucia. Boje sie. Chcialbym z pania porozmawiac. W sluchawce zapanowala dluga cisza, zanim Mirit Zimmerman powiedziala: -Dobrze. Jade na weekend do domu, do Jerozolimy. Zjedzmy w niedziele lunch. Anderson westchnal z ulga. -Dzieki. Gdzie sie spotkamy? -Przy Bramie Jaffy. W poludnie. - Mirit odlozyla sluchawke. * Myra Freedman czekala na Andersona. Zjechali winda na dol, do izolowanej pracowni. Anderson skorzystal z okazji, ze jest sam na sam z Myra i zapytal, czy Martin Klein mial dziewczyne. -Tak. Studentke o nazwisku Shula Ron. -Gdzie moge ja znalezc? -Pewnie w domu. Sa wakacje. A dlaczego pan pyta? Anderson powiedzial jej o brakujacych dziesieciu dniach w zyciorysie Kleina. -Moze ona wie, gdzie wtedy byl i co robil. Myra wyciagnela klatke z mysza, ktora dostala zastrzyk jedynie z wyjalowionej pozywki bakteryjnej. Stworzenie zylo i czulo sie dobrze jako... jedyne. Kiedy skonczyli sprawdzac klatki, na stole laboratoryjnym lezaly zwloki dziesieciu innych myszy i dwoch swinek morskich. Anderson opuscil maske respiracyjna i wolno pokrecil glowa. -Wyprobujemy dzis dwa nastepne leki? - zapytala cicho Myra. -Tak. Ale najpierw chce porozmawiac ze Straussem. * -A zatem pomylka nie wchodzi w gre - powiedzial Strauss, kiedy Anderson zrelacjonowal rezultaty testow przeprowadzonych na myszach. -Obawiam sie, ze nie. Botulina przestala byc najsilniejsza toksyna na swiecie. Mamy nowa trucizne numer jeden. Strauss mruknal cos po hebrajsku. Anderson nie potrzebowal tlumaczenia, zeby odgadnac sens tych slow. -Przeprowadzilem pewne obliczenia - profesor przeszedl z powrotem na angielski. Podniosl do gory szklanke, ktora stala na tacy obok karafki z woda. Taka ilosc toksyny pochodzacej z plazmidu wystarczy, zeby wytruc caly Tel Awiw - powiedzial. Anderson nie odezwal sie. -Chodzi o to, co dalej, doktorze? -Poinformowal pan wladze? - zapytal Anderson. -Nie, nie poinformowalem - odrzekl Strauss powsciagliwie. Wymienilem Tel Awiw, ale rownie dobrze moglem wskazac na Damaszek albo Bejrut. Anderson czul, ze Strauss stara sie wybadac jego reakcje. -Ile osob wie o plazmidzie? - zastanawial sie profesor. -Sporo. -A o prawdziwym potencjale tej toksyny? -Pan, ja i Myra Freedman - odrzekl Anderson. -Wiec jest jeszcze szansa... - ciagnal w zamysleniu Strauss. -Szansa? -Doktorze, bede z panem szczery. Nie chce, zeby to dostalo sie w rece wladz... Zadnych wladz. Nie ufam wojskowym. - Profesor obrzucil Andersona przeciaglym, twardym spojrzeniem. - Zobowiazuje sie zniszczyc wszystkie zrodla plazmidu w tym laboratorium, jesli zgodzi sie pan zrobic to samo po powrocie... Zadnych raportow, zadnej dokumentacji... Zwykly akt... Po prostu dobry uczynek. Anderson namyslal sie krotko. Czyn niegodny profesjonalisty... Niegodny naukowca... Mogacy zniszczyc kariere... Ale... czyn dla dobra ludzkosci. -W porzadku - powiedzial. - Zgadzam sie. -To dobrze - odrzekl Strauss z wyrazna ulga. -Ale... - Dodal Anderson - moze istniec inne zrodlo plazmidu. Nie mamy pewnosci, czy Klein stworzyl go tutaj. -W takim razie gdzie? Kiedy? Anderson powiedzial Straussowi o tych dziesieciu tajemniczych dniach w zyciu Kleina. -Rozumiem... -Prosze darowac brutalna szczerosc, panie profesorze, ale jestem przekonany, ze Klein potajemnie zajmowal sie klonowaniem wlasnie w ciagu owych dziesieciu dni i ze nie robil tego sam. Uwazam, ze byl w to zamieszany Arieh Cohen. Anderson spodziewal sie ze strony profesora gniewnej reakcji, ale nic takiego nie nastapilo. Zamiast tego Strauss westchnal gleboko i powiedzial: -Oczywiscie nic nie wiedzialem o tych dziesieciu dniach, ale musze wyznac, ze zywilem podobne podejrzenia. Tylko po co mieliby robic cos takiego? -A po co ludzie robia takie rzeczy? Strauss pokrecil glowa. -To nie jest pytanie, ktore mozna zadac Zydowi, moj przyjacielu... -To samo zlo, w czystej postaci. -To rowniez zagadka - westchnal Strauss. Anderson czekal na wyjasnienia. -Czy nie przyszlo panu do glowy, doktorze, ze taka bron bylaby dosc prymitywna jak na dzisiejsze czasy? Anderson wzruszyl ramionami. -Po prostu nie rozumiem... - ciagnal Strauss - po co ktos, nawet zly do szpiku kosci, mialby zajmowac sie wynajdywaniem jadu, skoro juz dawno bronia biologiczna zawladnely substancje dwuskladnikowe i czynniki paralizujace uklad nerwowy. Anderson wiedzial, ze profesor ma racje, ale zauwazyl: -Plazmid jest tani i latwo osiagalny. Kazdy moglby wykorzystac go do produkcji jadu. I to niezwykle silnego.. -Moze o to wlasnie chodzi, moj przyjacielu - przyznal Strauss. - Taniosc i latwosc produkcji, w tym tkwi sedno. I to moze nas zaprowadzic do jego potencjalnych uzytkownikow, - Terrorystow - wskazal Anderson. -Otoz to! - zgodzil sie Strauss. - I dlatego trzeba go zniszczyc. Musi przestac istniec, zanim jakiejs nieodpowiedzialnej bandzie politycznych szalencow przyjdzie do glowy, zeby skazic nim wodociagi. I pozostaje nam tylko zywic nadzieje, ze wraz ze smiercia Kleina i Cohena zniknelo jego zrodlo i nie ma zadnego innego. Anderson przytaknal i wzdrygnal sie wewnetrznie na sama mysl o tym, ze mogliby sie mylic. -Jak wypadly testy antybiotykow? -Kolejne dwa zakonczyly sie fiaskiem. Wyprobujemy dzis dwa nastepne leki. Dzien nie okazal sie dla Andersona i Myry Freedman zbyt meczacy. Przygotowali tylko proby nowych antybiotykow i w porze lunchu mogli opuscic pracownie. -Dzis, juz bez tych bandazy i opatrunkow mniej przypomina pan ofiare wypadku drogowego - zauwazyla Myra. Anderson wyszedl o trzeciej i udal sie do budynku administracji, gdzie otrzymal domowy adres Shuli Ron. Mieszkala w Jerozolimie. Zapisal adres na koncu notesu i zaczal planowac, jak spedzi weekend. Mial juz dwa powody, by odwiedzic Jerozolime. Trzy, jesli wziac pod uwage fakt, ze i tak zamierzal zwiedzic to miasto. Prosto z dziekanatu poszedl na basen uniwersytecki, gdzie najpierw z przyjemnoscia moczyl sie w chlodnej wodzie, a potem leniwie przemierzal stylem grzbietowym kolejne dlugosci basenu. Z powodu oslepiajacego blasku slonca musial plywac z przymknietymi oczami, ale unoszenie sie na wodzie i obserwowanie swietlnych refleksow przez zaslone rzes sprawialo mu przyjemnosc. Swiat wydawal mu sie dzis nieco przyjemniejszy, a wiele wspolnego miala z tym perspektywa ponownego spotkania Mirit Zimmerman. Popoludnie mijalo powoli. Anderson na przemian to plywal w chlodnej zielonej toni, to znow prazyl sie na sloncu na brzegu basenu. Opracowal wlasny system korzystania z wody i slonca polegajacy na tym, ze opalal sie najpierw z jednej strony, potem z drugiej, po czym staczal sie do basenu jak leniwa foka ze swej skaly i wolno opadal az na dno. Jedno mocne odbicie stopami wystarczalo, by wynurzyc sie ponownie ponad powierzchnie wody i wciagnac z powrotem na brzeg, a potem zaczac cala zabawe od poczatku. Nastepnego ranka Anderson poczul sie znacznie podniesiony na duchu. Tylko jedna swinka morska byla martwa. Druga, ktora otrzymala dawke plazmidu i leku zwanego kolomycyna, przezyla i miala sie doskonale. Strauss promienial. -A zatem kolomycyna nie uaktywnia plazmidu! Wspaniale! Ale musimy miec absolutna pewnosc. -Oczywiscie, Powtorze eksperyment - odrzekl Anderson. -Wlasnie... I niech pan da stworzeniu, ktore przezylo, jeszcze jedna dawke kolomycyny. Anderson spojrzal pytajaco na Straussa. -Za kilka dni znow wyprobujemy na nim galomycyne - wyjasnil profesor. - Jezeli przezyje, to bedzie znaczylo, ze kolomycyna usunela z organizmu zwierzecia wszystkie slady plazmidu. Anderson powiedzial Straussowi o zamiarze odwiedzenia Jerozolimy i odnalezienia Shuli Ron. -Dobrze byloby wiedziec - przyznal profesor i dodal, iz cieszy sie z tego, ze Anderson chce zobaczyc Jerozolime. - Niech pan tam zostanie przez kilka dni - zachecil. - Panska praca tutaj juz niemal dobiegla konca. Kolejny spokojny dzien oznaczal, ze Anderson znow mogl wyjsc z pracowni w porze lunchu. Postanowil nie spedzac nastepnego popoludnia, moczac sie w chlorowanej wodzie basenu. Zamiast tego przeszedl cala Aleje Einsteina az do skrzyzowania z Droga do Hajfy, gdzie zlapal autobus do miejscowosci wypoczynkowej Herzlija, polozonej na polnoc od Tel Awiwu. W plazowym stoisku kupil kanapki i zimne piwo Maccabee i posilal sie w cieniu baldachimu, obserwujac ludzi zazywajacych wypoczynku pod czujnym, choc pozornie obojetnym okiem dwoch ratownikow siedzacych na wysokich pomostach obserwacyjnych. Po uplywie mniej wiecej godziny Anderson odnowil swa znajomosc z morzem, ktore przez cale zycie darzyl sentymentem. Odplynal na odleglosc piecdziesieciu jardow od brzegu, przekrecil sie na plecy i spojrzal w strone ladu. Ogladanie brzegu z tej perspektywy zawsze dawalo mu przyjemne uczucie chwilowego oderwania sie od swiata, krotkiej ucieczki od rzeczywistosci, by po zlapaniu oddechu moc do niej wrocic z nowymi silami. * Autobus do Jerozolimy pekal w szwach. Na dworcu autobusowym w Tel Awiwie Anderson zostal uwieziony w tlumie napierajacym na pojazd, jakby wszyscy podrozni musieli znalezc sie w srodku w tym samym momencie. Niesiony ludzka fala, wyladowal na miejscu przy oknie, w polowie dlugosci autobusu, po lewej stronie, choc nie znalazl sie tam z wlasnego wyboru. Arabka odslaniajaca w usmiechu kolekcje zlotych zebow wladowala sie na siedzenie obok. Sluchajac gardlowego, chrapliwego potoku slow wymawianych po hebrajsku i arabsku Anderson poczul sie jak na otwarciu zjazdu ludzi cierpiacych na bronchit.. Podroz ciagnela sie w nieskonczonosc. Przeladowany autobus pial sie mozolnie pod gore jalowymi zboczami gor Judei. Anderson, znudzony wpatrywaniem sie w piasek, poczal obserwowac towarzyszy podrozy, majac nadzieje, ze nie robi tego zbyt nachalnie. Zastanawial sie, czy takie wlasnie spalone sloncem, sedziwe twarze o orlich nosach widzial Jezus z Nazaretu, gdy wstepowal w tlum. Jerozolima blyszczala jak klejnot w porannym sloncu. Anderson byl pod wrazeniem jej czystosci i jasnosci, ktora bila od kamiennych murow budowli. Dworzec autobusowy stal sie scena nastepnej rundy starc miedzy pasazerami chcacymi jednoczesnie opuscic pojazd. Anderson tkwil na swym miejscu, dopoki wszyscy nie wysiedli. Dzieki temu wydostal sie na zewnatrz bez pomocy tlumu i o wlasnych silach stanal w blasku slonca Jerozolimy. Tutejszy upal nie dawal sie tak we znaki jak w Tel Awiwie. Powietrze nie bylo tak parne. Wyszedl z dworca i ruszyl w kierunku Starego Miasta. Zatrzymal sie przed murami obronnymi otaczajacymi stara Jerozolime i chlonal wzrokiem to miejsce tak przesycone historia. Oczami wyobrazni widzial ociekajacych potem niewolnikow cesarza Sulejmana, wznoszacych z mozolem potezne kamienne bloki wzdluz linii murow warownych, zbudowanych pierwotnie z rozkazu Salomona i Heroda. Podziwial pnace sie do gory nowozytne, szesnastowieczne umocnienia majace strzec miasta wybranego trzy tysiace lat wczesniej przez krola Dawida na stolice pierwszego panstwa izraelskiego. Spojrzal na zegarek. Mial dwie godziny. Wszedl na Stare Miasto przez Brame Jaffy i jakby cofnal sie w czasie do epoki ludzi poganiajacych osly przez ciasne, brukowane zaulki. Tylko obecnosc zolnierzy z pistoletami maszynowymi patrolujacych ulice przypominala mu, ze to schylek dwudziestego wieku, a nie czasy biblijnych patriarchow. Do biblijnego wizerunku nie przystawal tez zapach unoszacy sie nad uliczkami zapchanymi straganami Arabow sprzedajacych wszystko, od skory do zlota, od przypraw korzennych do porcelany i od ryb do tekstyliow. Sprzedawcy rywalizujacy ze soba starali sie przyciagnac uwage przechodniow, szczerzac zeby w nieszczerych usmiechach. Anderson chodzil od straganu do straganu, ogladajac wszystko i ignorujac te usmiechy, unizone uklony i zacieranie rak. W koncu opuscil ocienione uliczki, wspial sie na schody i znalazl sie w poblizu Kopuly Skaly. Zamarl z zachwytu. Zlota kopula wspanialego meczetu odbijala promienie sloneczne w miejscu, gdzie Mahomet mial wstapic do nieba. Coz, pomyslal Anderson, dlaczego nie? Wszedl po stopniach wiodacych do meczetu, zdjal przy wejsciu buty i wkroczyl do chlodnego, ciemnego wnetrza swiatyni. Ogladajac je, stwierdzil ze zdumieniem, ze jest pozbawione tak charakterystycznego dla Orientu przepychu. Ale tez zawieralo bezcenny dla muzulmanow skarb - skale, z ktorej wniebowstapil Prorok. Wobec tego klejnotu gasly wszystkie inne. Stojac na pokrytej dywanami podlodze Anderson zauwazyl stopnie. Prowadzace w dol, ku podstawie skaly. Zszedl nimi i zobaczyl pograzonego w modlitwie czlowieka. Mezczyzna mial wyciagniete rece i twarza dotykal posadzki, rowniez i tu wylozonej dywanami. Anderson poczul sie jak profan. To miejsce w oczywisty sposob znaczylo o wiele wiecej dla modlacego sie mezczyzny niz dla niego. Uznal, ze jego obecnosc tutaj tylko w roli zwiedzajacego jest co najmniej brakiem delikatnosci uczuc. Wspial sie cicho na gore i wyszedl na swiatlo dzienne. Zblizal sie czas spotkania z Mirit. Zaczynala sie najgoretsza pora dnia. Anderson rozejrzal sie za jakims ocienionym miejscem w poblizu Bramy Jaffy, gdzie moglby zaczekac na Mirit. Z ulga dostrzegl kamienny luk tuz przy wielkich, drewnianych wrotach. Schronil sie w jego cieniu przed upalem, zwracajac na siebie uwage jednego z patrolujacych teren straznikow. Najwyrazniej wydalo mu sie podejrzane, ze Anderson zatrzymal sie w tym miejscu na dluzej. Anderson usmiechnal sie, ale straznik pozostal na to obojetny. Czujac na sobie wzrok mezczyzny, Anderson zaczal spogladac na zegarek czesciej, niz potrzebowal, by dac do zrozumienia, iz na kogos czeka. W pewnym momencie dostrzegl Mirit i zapomnial o strazniku. Mirit stala na chodniku, czekajac na dogodny moment do przekroczenia jezdni. Anderson mial czas, by sie przyjrzec dziewczynie. Miala na sobie biala sukienke wspaniale kontrastujaca z jej ciemnymi wlosami i gladka, oliwkowa skora. Odgarnela z twarzy wlosy takim samym gestem, jakim robila to na plazy. Na moment zaslonil Mirit przejezdzajacy autobus, ale zaraz potem znalazla luke miedzy samochodami i lekko przebiegla na druga strone. -Ciesze sie, ze zechciala pani przyjsc - powiedzial Anderson, wyciagajac reke na powitanie. Mirit usmiechnela sie. -Jest pan pierwszy raz w Jerozolimie? - zapytala. -Ale mam nadzieje, ze nie ostatni - odrzekl Anderson. Dziewczyna znow sie usmiechnela. -Tak wlasnie to miasto oddzialywuje na ludzi. -Bede musial zdac sie na pania w kwestii wyboru miejsca, do ktorego pojdziemy cos zjesc. -Oczywiscie. Zostaniemy na Starym Miescie? Szli przez kilka minut waskimi uliczkami, by w koncu stanac przed niskimi, drewnianymi drzwiami w kolorze purpury z umieszczona na nich mosiezna tabliczka z napisem w jezyku arabskim. -To tutaj - powiedziala Mirit. Anderson musial w wejsciu schylic glowe. Minelo kilka chwil, zanim jego wzrok przyzwyczail sie do mroku. Kelner w dlugiej, arabskiej szacie zaprowadzil ich do stolika. Chyba byli jedynymi goscmi w restauracji. -Czy mam cos zamowic? - zapytala Mirit. -Bardzo prosze. Polegam na pani - odrzekl Anderson. Kiedy kelner przyjal zamowienie i oddalil sie, Mirit utkwila w Andersonie spojrzenie swoich ciemnych oczu. -No wiec, doktorze... Kto usiluje pana zabic? -Tego nie wiem. -Ale wie pan, dlaczego? -Tak mi sie wydaje. To musi miec cos wspolnego z przyczyna mojego pobytu w Izraelu. - Anderson strescil jej dotychczasowe wydarzenia, od smierci Martina Kleina po przygode w Cezarei, wspomnial tez o wypadku z kwasem. -Dlaczego nie zawiadomil pan policji? - zapytala. -Poniewaz to rzeczywiscie mogl byc wypadek. Nie mam dowodow, ze ktos dybal na moje zycie. Prawde mowiac, juz niemal uwierzylem, ze to byl wypadek, gdy nagle wyskoczyl ten snajper w Cezarei. Ale i wtedy wydawalo sie mozliwe, ze to terrorysta. Dopoki nie dostrzeglem na pani twarzy watpliwosci. Mirit skinela glowa. -Ma pan calkowita racje. W normalnych warunkach mozna by to uznac za atak terrorystyczny, ale w panskim wypadku kilka rzeczy nie pasowalo do takiego wyjasnienia tego incydentu. -To znaczy? -Po pierwsze, nawet nie wyglada pan na Izraelczyka. Po co terrorysta mialby atakowac wlasnie pana? Po drugie, byl pan sam. Terrorysci nie maja zwyczaju atakowania pojedynczych osob, chyba ze sa to ludzie odgrywajacy jakas role w polityce. Pan nie nalezy do takich osob. Ladowanie na pustej plazy i zabicie turysty, to, z punktu widzenia terrorystow, akcja bez sensu. Nic by na tym nie zyskali. No i sprawa broni... -Broni? -Zanim odwiedzilam pana w szpitalu w Haderze, znalezlismy bron, z ktorej do pana strzelano. Napastnik porzucil ja podczas ucieczki. To karabin snajperski o duzej predkosci pocisku, produkcja zachodnioniemiecka. Nigdy przedtem nie znalezlismy takiej broni przy zadnym z terrorystow. Prawie zawsze sa uzbrojeni w polautomatyczna bron pochodzaca z Bloku Wschodniego. Anderson spuscil wzrok i pokiwal glowa z rezygnacja. -Dziekuje pani - powiedzial cicho, wpatrujac sie w blat stolika. - Powiedziala mi pani to, co chcialem uslyszec, a raczej to, czego nie chcialem uslyszec. Ale przynajmniej teraz jestem pewien. Ktos pragnie mojej smierci. -Jest pan w duzym towarzystwie, doktorze - Mirit widzac zdumione spojrzenie Andersona, wyjasnila: - Moze to dla pana niewielka pociecha, ale kazdy Izraelczyk w tym kraju moglby bez przesady powiedziec dokladnie to samo, co pan przed chwila. Co prawda, nie chodzi o konkretna osobe, ale kazdy wie, ze jego zycie wisi na wlosku. -Nigdy przedtem nie myslalem o tym w ten sposob. - Anderson usmiechnal sie smutno. - Niech pani mi o tym opowie. O swoim zyciu tutaj. Zamilkli oboje, bo podszedl kelner i przyniosl jedzenie. -Co pan chce wiedziec, doktorze? - zapytala Mirit, gdy Arab oddalil sie od ich stolika. -Mam na imie Neil i chce wiedziec wszystko. -Moi rodzice sa niemieckimi Zydami. Przybyli do Izraela w 1948 roku, ale najpierw przezyli kilka obozow i przewedrowali cala Europe. Byli swiadkami narodzin nowoczesnego panstwa izraelskiego. Ja urodzilam sie tu, w Jerozolimie, ale miasto bylo wowczas podzielone. Jordanczycy okupowali jego wschodnia czesc. Kiedy mialam osiem lat, wybuchla wojna szesciodniowa. Arabski atak na Jerozolime zostal odparty i miasto stalo sie ponownie jedna caloscia. Pamietam ten dzien. Moj ojciec plakal, bo do tego momentu Zachodnia Sciana byla w rekach Arabow. Poszedl tam, zeby sie pomodlic i kiedy wrocil do domu, po jego twarzy splywaly lzy. Nigdy tego nie zapomne. Tego dnia zrozumialam, co to naprawde znaczy byc Izraelczykiem. Anderson zauwazyl, ze spojrzenie Mirit zlagodnialo, gdy mowila o ojcu. -Chcialbym moc powiedziec, ze wiem, co czujesz, ale prawda jest taka, ze nie potrafie - odezwal sie cicho. - I moze nigdy nie bede potrafil. Twoje zycie uplywa w cieniu wojny i przemocy. Wciaz wisi nad toba ta grozba. Mirit usmiechnela sie i pochylila w jego strone. -Zdradze ci moje najskrytsze obawy. Czasem wydaje mi sie, ze nie potrafilibysmy przetrwac bez grozby z zewnatrz. Ona nas laczy. Wola przetrwania to najpotezniejsza sila w Izraelu. A gdyby zabraklo grozby... Kto wie... -Nie sadze, by zniknela ona w najblizszym czasie - wtracil Anderson. -Masz racje. Palestynczycy stanowia powazny problem. -Tez maja swoje dazenia - zaryzykowal Anderson, wierzac w jej inteligencje. Sekunde pozniej pomyslal, ze sie pomylil. Zapadla dluga chwila krepujacej ciszy. Mirit wpatrywala sie w niego lodowatym wzrokiem. W koncu powiedziala wolno: -Czy widziales kiedys autobus pelen dzieci, wysadzony w powietrze arabska bomba? Andersonowi podskoczylo tetno, ale zachowal spokoj. Wytrzymal spojrzenie Mirit i odrzekl: -Nie, nie widzialem. Ale tez nie widzialem arabskiej wioski zrownanej z ziemia przez wasze samoloty. Osobiste zaangazowanie emocjonalne nie pomaga w rozwiazywaniu problemow. A ono przez ciebie przemawia i dobrze o tym wiesz. Wzrok Mirit zlagodnial. Spojrzala na Andersona, jakby widziala go po raz pierwszy. -Owszem - przyznala cicho. - Ale skad ta pewnosc? -Wyczytalem to z twojej twarzy. -Ciagle cos z niej wyczytujesz - usmiechnela sie Mirit. - Wiec jak rozwiazalbys problem palestynski? - zapytala. -Nie wiem. A ty? -Tez nie. Anderson zapytal ja, jak dlugo sluzy w armii. -Piec lat. Odbylam zasadnicza sluzbe wojskowa, a potem zostalam. Taki wybralam sobie zawod. -Dlaczego? -Chyba nie zaprzeczysz, ze potrzebna jest nam armia? - zapytala Mirit z usmiechem. -Nie, oczywiscie, ze nie - przyznal Anderson: - Ale dlaczego wlasnie ty? Mirit odgarnela wlosy z czola. -Moi rodzice zawdzieczaja wszystko Izraelowi. Zanim powstalo to panstwo, przeszli pieklo, jak wielu Zydow ze starszego pokolenia. My, mlode pokolenie, jestesmy im to winni. Chcemy, zeby mogli zobaczyc, ze Izrael przetrwa, ze nie powtorzy sie nigdy to, co zdarzylo sie w latach trzydziestych i czterdziestych. Jestem jedynaczka. Nie mam braci, wiec to ja musze byc zolnierzem. -Lubisz to? - zapytal Anderson. -Jestem w tym dobra - odrzekla Mirit. Anderson nie watpil. -Ale chyba na linii frontu nie ma kobiet? - zapytal. -Nie. Co nie znaczy, ze nie znalazlybysmy sie tam, gdyby zaistniala taka koniecznosc. Mirit i Anderson opuscili restauracje i spacerkiem ruszyli z powrotem w kierunku Bramy Jaffy. Przekroczyli ja i zatrzymali sie na chodniku. -Jestem ci wdzieczny za to, ze przyszlas - powiedzial Anderson. -Przykro mi, ze nie moglam byc bardziej pomocna. Szkoda, ze nie zlapalismy tego, kto cie zaatakowal. Pojdziesz teraz na policje? Moge im przeslac kopie mojego raportu. -Jeszcze nie teraz. Musze najpierw cos zalatwic. Moze moglabys mi pomoc? - Anderson pokazal Mirit adres Shuli Ron. -To w moim kierunku. Podwioze cie. Podroz ze Starego Miasta trwala dziesiec minut. Jechali szerokimi, ruchliwymi ulicami wsrod biurowcow nowoczesnej czesci Jerozolimy. Mirit zwolnila i zatrzymala bialego fiata przy krawezniku. -To tam. - Pokazala kierunek palcem. - Trzecia na lewo. -Jeszcze raz dziekuje - powiedzial Anderson. Nie mial zbytniej ochoty wysiadac z samochodu. Chcial sie z nia jeszcze zobaczyc. - Mirit... Gdybym musial sie z toba skontaktowac... - Zaczal. -Po co, Neil? - zapytala. W kacikach jej oczu czail sie ledwo dostrzegalny cien usmiechu. -Zeby zabrac cie na kolacje - wypalil Anderson, rezygnujac nagle z szukania jakiegos oficjalnego pretekstu. Mirit siegnela po notes lezacy na polce nad deska rozdzielcza i zapisala cos na jednej z kartek. -To moj telefon tutaj, w Jerozolimie. Nie dzwon do jednostki. Przez moment Anderson poczul sie tak, jakby mial trzynascie lat. Usmiechnal sie szeroko, biorac kartke do reki. -Kiedy byloby ci wygodnie? -A na kiedy to zaplanowales? - odparla pytaniem na pytanie. -Dzis wieczorem...? - Anderson spojrzal na nia z ukosa, udajac niepewnosc. Wybuchnela smiechem. Anderson jej zawtorowal. -Mysle, ze to dobry pomysl - powiedziala Mirit. - Zadzwon do mnie, kiedy zalatwisz swoja sprawe. Anderson stal na chodniku i z szerokim usmiechem na twarzy patrzyl za odjezdzajacym fiatem, poki nie zorientowal sie, ze sciaga na siebie dziwne spojrzenia przechodniow. Przestal sie usmiechac i ruszyl ulica w kierunku wskazanym przez Mirit. Mieszkanie, ktorego szukal, znajdowalo sie na trzecim pietrze starego budynku, siedliska nie tylko ludzi, ale i kotow, sadzac po zapierajacym dech odorze. Anderson nacisnal dzwonek. Drzwi otworzyla kobieta w srednim wieku w grubych okularach w metalowej oprawie. Przedstawil sie i powiedzial, ze przyszedl do Shuli. -Shula dzis pracuje. -Pracuje? -W czasie wakacji jest przewodniczka po Starym Miescie. Anderson usmiechnal sie, wyjasniajac, ze wlasnie stamtad przyjechal. -Po ktorej czesci Starego Miasta? - zapytal. -Jest jedna z przewodniczek po promenadzie. -Po promenadzie? -Tak. To trasa spacerowa po starych murach miasta. Shula zaczyna w dzielnicy chrzescijanskiej. Czy cos sie stalo? -Alez nie - odrzekl Anderson. - Prosze sie nie obawiac. Powrot autobusem trwal dluzej niz jazda w przeciwnym kierunku, ale Anderson nie narzekal. Mial dobry nastroj. Gorskie powietrze Jerozolimy bylo niemal balsamiczne po dusznym upale Tel Awiwu, gdzie czlowiek opadal z sil. Wysiadl z autobusu i poprosil o sok pomaranczowy w kawiarnianym ogrodku. Gdy saczyl napoj w cieniu parasola, jego uwage zwrocil maly konwoj pojazdow wojskowych. Pojawily sie nie wiadomo skad i zatrzymaly nie opodal. Z bud samochodow wysypala sie grupa zolnierzy, ktorzy otoczyli kordonem ulice na przestrzeni okolo piecdziesieciu jardow. Inni wyladowali tymczasem cos, co przypominalo Andersonowi rodzaj metalowej drezyny. Kiedy drezyna ruszyla przed siebie, okazalo sie, ze jest zdalnie sterowanym robotem, i wszystko stalo sie jasne. Zolnierze nalezeli do specjalnego oddzialu saperskiego. Robot zatrzymal sie w cieniu wysokich murow i wyciagnal swe metalowe ramiona, ktorymi podniosl paczke lezaca na ziemi. Chwila napiecia minela, gdy okazalo sie, ze to falszywy alarm. Zwykle, tekturowe pudlo. Wokol rozlegly sie okrzyki pelne ulgi. W atmosferze odprezenia oddzial zakonczyl swe rutynowe czynnosci. Zolnierze sprawnie zaladowali swoj sprzet i znikneli tak nagle, jak sie zjawili. Anderson dopil sok i ruszyl na poszukiwania Shuli. Przeszedl przez Brame Damascenska, znalazl droge do dzielnicy chrzescijanskiej i Via Dolorosa. Posuwajac sie wsrod turystow i pielgrzymow wzdluz kolejnych stacji Drogi Krzyzowej, rozgladal sie za przewodniczka. Najwiekszy tlok panowal przed Bazylika Swietego Grobu. Zebralo sie tam kilka zorganizowanych grup naraz. Mloda dziewczyna, ktora mogla byc Shula Ron, prowadzila grupe afrykanskich zakonnic w jasnoniebieskich habitach. Anderson zaczekal, az przewodniczka ustawi siostry w kolejce do wejscia i podszedl do niej. -Panna Ron? - zapytal. -To nie ja. -Przepraszam... Szukam Shuli Ron. -Shula obsluguje promenade. -Wiem, ale skad rusza tura? Dziewczyna wskazala na kierunek i spojrzala na zegarek. -Musi sie pan pospieszyc. Nastepna grupa wyrusza za piec minut. Anderson podziekowal i poszedl we wskazanym przez dziewczyne kierunku, by po jakims czasie stwierdzic, ze... po prostu sie zgubil. Nie wiedzial, jak to sie stalo, ale musial gdzies zle skrecic, potem znow pojsc zla droga i uliczki staly sie coraz bardziej ciche. W popoludniowym sloncu robilo mu sie coraz gorecej nie tylko z powodu upalu. Zdenerwowany i zmeczony, przystanal w cieniu kamiennego, lukowego sklepienia, zeby odpoczac. Ale odpoczynkiem nie mogl ugasic pragnienia, ktore palilo jego wyschniete gardlo. Zeby choc mogl jakos okreslic swoje polozenie... Ale tkwil wsrod niezliczonych, slepych uliczek, uwieziony miedzy nie konczacymi sie scianami. Kiedy troche odsapnal, ruszyl dalej. Nareszcie! Schody! Sadzac po nachyleniu wyzlobionych stopami stopni, schody musialy byc bardzo stare. Nie mialy poreczy i kruszyly sie, totez Anderson wspinal sie bardzo ostroznie, unikajac spogladania w dol i sprawdzajac stopa kazdy stopien, zanim przeniosl nan caly ciezar ciala. Osiagnal szczyt i rozejrzal sie. Slonce powoli zachodzilo i w jego promieniach wielka Kopula Skaly miala gleboka, zlota barwe. Staral sie odgadnac, na ktora sciane meczetu patrzy, i udalo mu sie to, gdy powiodl wzrokiem wzdluz murow i przekonal sie, ze nie moze dostrzec twierdzy. Dostrzegl za to grupe ludzi znajdujacych sie wysoko na murach, podobnie jak on sam. Oddalali sie. Kolorowe koszule i aktywnosc, z jaka czlonkowie grupy fotografowali okolice, upewnily Andersona, ze odnalazl turystow odbywajacych wlasnie wycieczke po murach. Spojrzal na zegarek i doszedl do wniosku, ze musi to byc pozniejsza grupa niz ta, do ktorej zamierzal dolaczyc. W dodatku tura dobiegala najwyrazniej konca. Przypuszczal, ze to ostatnia wycieczka tego dnia. Ocenil, ze nie uda mu sie dogonic grupy, idac wzdluz szczytu murow. Znalazl sie w bardzo zniszczonym miejscu umocnien, chyba w ich najstarszej czesci. Nie opodal ziala w murze ogromna wyrwa, a Anderson kaskaderem nie byl. Musi zejsc na dol i zlapac grupe na ziemi. Zdecydowany nie powtorzyc bledu i nie pomylic drogi, staral sie trzymac jak najblizej wewnetrznej sciany murow, oddalajac sie od niej i zapuszczajac w zaulki tylko wtedy, gdy nie mial innego wyboru. Znalazl sie w miejscu, z ktorego wyruszaly i do ktorego wracaly wycieczki, akurat w momencie, gdy ostatnia grupa zaczela schodzic z murow. Mloda dziewczyna stala na ich szczycie, przepuszczajac turystow w kierunku schodow i usmiechajac sie do nich na pozegnanie. Anderson odetchnal z ulga. Znalazl Shule Ron. Zejscie calej grupy nie mialo konca. Waskie schody wymuszaly, by schodzic po nich gesiego. Na dodatek pierwsza osoba byla starsza kobieta, ktora z wyjatkowa ostroznoscia badala kazdy stopien, zanim zdecydowala sie zrobic nastepny krok. Anderson uzbroil sie w cierpliwosc. Wreszcie podszedl do podnoza schodow, widzac, ze ostatni z turystow za chwile znajdzie sie na dole. Nagle mezczyzna zamykajacy pochod zmienil zdanie, odwrocil sie i z powrotem zaczal wspinac na gore. Szybkosc i zrecznosc, z jaka wbiegal po schodach, wskazywala, ze nie jest to jeden ze starszych Amerykanow stanowiacych w grupie wiekszosc. Anderson zobaczyl, ze mezczyzna pyta o cos Shule Ron. Dziewczyna odwrocila sie, wskazujac reka panorame miasta. Mezczyzna zrobil zdjecie, po czym znow o cos zapytal. Shula usmiechnela sie, poprawila wlosy, wygladzila sukienke i zaczela pozowac do zdjecia na tle murow. Mezczyzna uniosl do twarzy aparat, ale najwidoczniej nie byl zadowolony z tego, co widzi w wizjerze. Powiedzial cos do Shuli. Dziewczyna wspiela sie na sam szczyt muru, usiadla na jego krawedzi i zaplotla rece na kolanie. Mezczyzna popatrzyl przez wizjer, a potem podszedl do Shuli, by poprawic nachylenie jej glowy koniuszkami palcow. Anderson zaczal sie niecierpliwic. Pospiesz sie, czlowieku... - mruknal pod nosem. Miejsce, w ktorym stal u podnoza schodow, tonelo juz w glebokim cieniu. Mezczyzna uniosl aparat i Anderson zobaczyl to, czego nie mogla zauwazyc odwrocona profilem Shula. Turysta nie patrzyl przez wizjer, lecz lekko odwrocil glowe i spogladal w dol, na dziedziniec. W co on sie, do cholery, bawi? - pomyslal Anderson, rozgladajac sie wokol. Na co patrzy? Na co czeka? Kiedy ostatni czlonek grupy zniknal z pola widzenia, straszna prawda dotarla nagle do swiadomosci Andersona. Mezczyzna z aparatem czekal, az dziedziniec opustoszeje! Nie chcial miec zadnych swiadkow tego, co za chwile zamierzal zrobic! Anderson wyskoczyl z cienia i otworzyl usta do ostrzegawczego krzyku, za pozno. Mezczyzna blyskawicznie znalazl sie przy Shuli, po czym mocno pchnal ja w twarz otwarta dlonia. Powietrze przeszyl krotki krzyk, gdy dziewczyna zachwiala sie i poleciala do tylu na spotkanie ze smiercia. Okrzyk, jaki wydal z siebie Anderson, nie byl juz okrzykiem ostrzegawczym, lecz okrzykiem grozy. Na jego oczach wlasnie zamordowano dziewczyne! W ciszy, ktora nagle zapadla, mezczyzna odwrocil glowe i spojrzal z wysokosci muru w dol, wprost na Andersona. Ich oczy sie spotkaly. Anderson zobaczyl zaskoczenie i strach na ciemnej twarzy o srodziemnomorskich rysach. Zabojca nie spodziewal sie, ze ktos bedzie czekal u podnoza schodow. Anderson otrzasnal sie pierwszy: -Ty sukinsynu! - wycedzil i ruszyl schodami do gory. Mezczyzna zaczal sie cofac i Anderson zorientowal sie, ze posuwa sie on wzdluz muru w kierunku nastepnego, zamknietego zejscia. Pokruszone stopnie ogrodzono zelaznymi sztachetami, by nie weszli na nie nieostrozni turysci. Anderson zblizyl sie do zabojcy na odleglosc dwudziestu stop, gdy nadeszla jego kolej przesadzenia ogrodzenia. Wscieklosc i chec schwytania mordercy nieco oslably, gdy uswiadomil sobie zagrozenie. Nigdy nie przepadal za wysokosciami, a teraz musial wspiac sie na bariere zakonczona rzedem zakrzywionych, zelaznych kolcow, za ktora czekala na niego dwunasto metrowa przepasc, gdyby zle obliczyl skok i nie wyladowal na kamiennych stopniach. Widok mezczyzny zbiegajacego w dol dodal mu odwagi. Podciagnal sie na szczyt ogrodzenia i przygotowal do skoku. Za dlugo sie jednak nad tym zastanawial. Zamarl na balustradzie, niezdolny do wykonania zadnego ruchu, nie mogac zmusic swych zesztywnialych miesni do posluszenstwa. Uciekajacy mezczyzna znalazl sie juz na dole. Odwrocil sie, zeby zobaczyc, gdzie jest scigajacy i ujrzal jego sylwetke rysujaca sie na tle nieba. Tej okazji nie mogl zmarnowac. Podniosl kamien i wycelowal... Drugi z kolei kamien trafil Andersona w glowe, zanim ten zdazyl sie zorientowac, co sie wlasciwie dzieje. Trafienie bylo tak niefortunne, ze otworzylo swieza jeszcze rane. Anderson poczul, ze powoli traci przytomnosc. Zobaczyl daleko w dole falujaca ziemie i instynkt samozachowawczy podpowiedzial mu, ze nie moze dluzej balansowac nad przepascia. Musi jak najszybciej zejsc z ogrodzenia. Chcial przyjac dogodniejsza pozycje, zachwial sie i niebezpiecznie pochylil do przodu. Znow zobaczyl w dole ziemie i kiedy juz niemal pogodzil sie z mysla, ze upadek jest nieuchronny, nastepny kamien trafil go w piers. Odruchowo szarpnal sie do tylu, rozluznil chwyt i spadl ze sztachet z powrotem na mury obronne. Sprobowal wstac, trzymajac sie sciany, ale resztki przytomnosci opuszczaly go szybko. Poczul w ustach piasek i osunal sie po murze, znaczac go krwia z otwartej rany. W ostatnim przeblysku swiadomosci zdziwil sie czerwienia pylu w zachodzacym nad Jerozolima sloncu. * Anderson ocknal sie w areszcie. Dotknal obandazowanej glowy i jeknal, zwracajac na siebie uwage straznika, ktory przyjrzal mu sie, mruknal cos i wyszedl, by po kilku minutach wrocic w towarzystwie dwoch innych mezczyzn. -Dlaczego mnie tu trzymacie? - zapytal Anderson. Wyzszy z mezczyzn otworzyl jego paszport. -Pan jest... Neil Anderrsson? - upewnil sie, dziwnie wymawiajac nazwisko. -Tak - potwierdzil Anderson i powtorzyl pytanie. -Jest pan zatrzymany w zwiazku z morderstwem popelnionym na Shuli Ron. *6* Anderson zareagowal z calym oburzeniem, na jakie stac niewinnego czlowieka. Zaczal w kolko powtarzac, ze nie jest zabojca dziewczyny, lecz swiadkiem morderstwa, ktory scigal sprawce, Ale jego wyjasnienia spotkaly sie tylko z obojetnymi spojrzeniami i nie konczaca sie seria pytan.-W jakim celu przybyl pan do Jerozolimy? -Bylem umowiony na lunch. -Z kim? -Z kapitan Mirit Zimmerman z armii izraelskiej - odrzekl Anderson, liczac, ze wywrze to na przesluchujacych wrazenie. Wyraz twarzy obu mezczyzn nie zmienil sie, ale jeden z nich na krotko opuscil cele. -Czy po lunchu kapitan zostawila pana na Starym Miescie? -Nie, zabrala mnie do srodmiescia. -Ale wrocil pan na Stare Miasto? -To chyba oczywiste. -Dlaczego? -Zeby odnalezc... Shule Ron. -Znal pan zamordowana? -Nie - odparl Anderson, czujac, ze grzeznie coraz bardziej. Policjanci wymienili tepe spojrzenia. -Po co szukal pan kogos, kogo pan nie znal? Anderson wzial gleboki oddech. Bolala go glowa, a cierpliwosc niemal sie wyczerpala. -To calkiem proste - powiedzial. - Chcialem zadac Shuli kilka pytan na temat jej chlopaka. Studiowal w Anglii medycyne. -Co chcial pan wiedziec? Anderson opuscil glowe. -To dluga historia i nie pomoze wam w sledztwie. -Mamy mnostwo czasu - odrzekl jeden z policjantow, zapalajac papierosa. -Chce zadzwonic do Ambasady Brytyjskiej. -Wszystko w swoim czasie. -Teraz! - Anderson pozalowal, ze podniosl glos. Od wlasnego krzyku glowa rozbolala go jeszcze bardziej. Jeden z policjantow wstal i podszedl do niego. Przysunal twarz bardzo blisko do jego twarzy i powiedzial cicho: -My zadecydujemy, kiedy pan zadzwoni. Anderson nie zamierzal sie dalej klocic. -Wstac! Mezczyzni wzieli Andersona pomiedzy siebie i poprowadzili go dlugim korytarzem laczacym cele aresztu z kilkoma malymi pomieszczeniami, w ktorych widnialy napisy po hebrajsku. Anderson zostal wepchniety do jednego z pokoikow. -Stanac tam! Anderson stanal na tle bialej sciany tak, jak mu kazano. Do pokoju wprowadzono kobiete w okularach w metalowej oprawie, ktora Anderson uznal za matke Shuli Ron wowczas, gdy otworzyla drzwi mieszkania. Sadzac po zalzawionych oczach i chusteczce, ktora sciskala w dloni, zapewne mial racje. -Czy to ten mezczyzna? Kobieta spojrzala na Andersona i skinela potakujaco glowa. Po chwili wybuchnela placzem i wyprowadzono ja z pokoju. Miejsce pani Ron zajela przewodniczka, z ktora Anderson rozmawial przed Bazylika Swietego Grobu. -Czy to ten mezczyzna? -To on - odpowiedziala dziewczyna, patrzac na Andersona tak, jakby miala ochote go zabic. Do pokoju weszly kolejno jeszcze cztery inne osoby, czlonkowie grupy turystycznej oprowadzanej przez Shule Ron. Zadna z nich nie rozpoznala Andersona. Parada dobiegla konca. Jeden z policjantow zamknal drzwi i usiadl obok kolegi. -Dwie z tych osob rozpoznaly pana - powiedzial, strzepujac ze spodni niewidzialny pylek. -To oczywiste. Ja tez je rozpoznalem. -Jak pan je rozpoznal? -Do cholery! Przeciez dobrze wiecie! -Niech pan nam opowie. Anderson spelnil jego prosbe. Policjanci wymienili kilka slow po hebrajsku. Jeden z nich wyszedl i wrocil po chwili z malym chlopcem w podartym ubraniu. Chlopiec spojrzal na Andersona i wyglosil dlugi monolog, akcentowany zywa gestykulacja. Anderson nie wiedzial, czy chlopiec mowi po hebrajsku czy tez po arabsku, ale uznal, ze w jego sytuacji jest to najmniej wazne. Chlopiec skonczyl przemowe, policjant wyprowadzil go i po chwili wrocil. -Szczesciarz z pana, doktorze. Ten chlopak widzial na murach dwoch mezczyzn. Jeden z nich scigal drugiego. Chlopak powiedzial, ze scigajacym byl cudzoziemiec. Anderson wydal z siebie westchnienie ulgi. -Wiec moge juz isc? -Niech pan nam opowie o tamtym facecie. -Na litosc... - Anderson ugryzl sie w jezyk i opanowal wybuch zlosci. - Panowie... - zaczal spokojnie - mowilem wam to juz z tuzin razy. Boli mnie glowa i... -Mimo wszystko, niech pan nam opowie - przerwal chlodno policjant. - Mogl pan zapamietac jakis szczegol, o ktorym nie wspomnial pan wczesniej. Anderson powtorzyl rysopis mezczyzny. -Wysoki, wzrost powyzej szesciu stop, sniada cera, wasy, typ srodziemnomorski, dobrze zbudowany. -Teraz moze pan isc - zezwolil drugi policjant, nie podnoszac nawet wzroku na Andersona. -Teraz moge isc? - powtorzyl cicho Anderson. -Tak. - Mezczyzna popatrzyl na niego i dodal: - Niech pan podziwia Izrael. -W tym akurat momencie... - Odparl Anderson, wstajac troche niepewnie - wolalbym go wiecej nie ogladac. - Wyszedl, pozostawiajac w pokoju zaskoczonych policjantow. * -Nie mozesz nazwac tego dnia jednym z bardziej udanych w twoim zyciu, prawda, Neil? rozlegl sie glos Mirit Zimmerman. Anderson obrocil sie wokol wlasnej osi z szybkoscia, ktora byla zabojcza dla jego bolacej glowy, i zobaczyl bialego fiata zaparkowanego przy krawezniku przed komenda policji. Mirit siedziala w samochodzie z reka na kierownicy i lokciem opartym o opuszczona szybe. -Skad sie tu wzielas - zapytal Anderson. -Policja skontaktowala sie ze mna w sprawie naszego wspolnego lunchu. -I...? -Potwierdzilam to, co moglam potwierdzic, ale niewiele im pomoglam. Musialam powiedziec, ze nie mam pojecia, dlaczego wrociles na Stare Miasto. -Dzieki - rzucil ponuro Anderson. -W koncu nic mi nie mowiles o Shuli Ron. -To prawda - przyznal Anderson, dotykajac glowy znuzonym gestem. -Wygladasz jakby... porzadnie ci dopieklo. -Jestem kompletnie wykonczony - zgodzil sie Anderson bezradnie. -Wsiadaj. Anderson opadl na miejsce pasazera z przeciaglym westchnieniem. Byl zmeczony, spragniony, glodny i potwornie bolala go glowa. Oparl ja o szybe, kiedy Mirit wlaczyla sie do ruchu i patrzyl na swiatla miasta, zapalajace sie w szybko zapadajacym zmierzchu. W pewnym momencie zwrocil Mirit uwage, ze juz mineli dworzec autobusowy. -Nie jedziemy na dworzec autobusowy - odpowiedziala. Anderson nawet sie nie zdziwil. Nie mial sily. Z powrotem oparl glowe o szybe. W porzadku, wiec nie jedziemy na dworzec autobusowy, pomyslal. Samochod zatrzymal sie w koncu w milej, zadrzewionej okolicy na przedmiesciu Beit Hakerem. Anderson doznal zapomnianego juz niemal uczucia, kiedy wysiadl z samochodu, poczul chlod! Idac za Mirit alejka obsadzana drzewami rozcieral nagie ramiona. -To dlatego, ze jestesmy wysoko. W gorach - wyjasnila. -To twoj dom? - zapytal, gdy poprawiala mu opatrunek na glowie. Uswiadomil sobie, ze Mirit robi to juz po raz drugi. -Moich rodzicow - odrzekla, konczac opatrywanie rany. - Sa w Europie. No... Teraz bedzie dobrze - dodala, oceniajac swoje dzielo. -Musisz byc glodny. Od lunchu wiele sie wydarzylo. Mirit wyszla z pokoju, a Anderson wstal i podszedl do oszklonych drzwi balkonowych. Z wysokosci pierwszego pietra zobaczyl otoczony murem ogrod, ktory wygladal o zmierzchu tak pieknie, ze nabral ochoty, by sie w nim znalezc. Wyszedl na balkon i poczul silny zapach kwiatow pomaranczowych unoszacy sie w chlodnym, wieczornym powietrzu. Do ogrodu prowadzily spiralne schody z kutego zelaza. Anderson zszedl na dol. Cisza i widok gwiazd na ciemniejacym niebie urzekaly. -Jak tu spokojnie... - westchnal Anderson, gdy dolaczyla do niego Mirit. -Ilekroc mam jakis problem, przychodze tu. Robie tak od dziecka - powiedziala cicho. -Ja mialem swoje wzgorze - wyznal Anderson. Po kolacji Mirit nalala do filizanek kawe. -Opowiedz mi o Shuli Ron - poprosila. -Nawet nie udalo mi sie z nia zobaczyc - odrzekl Anderson, usmiechajac sie z gorzka ironia. - Chcialem, zeby mi powiedziala, co jej swietej pamieci chlopak robil w styczniu przez dziesiec dni. -Swietej pamieci? -Martin Klein. Student, o ktorym ci mowilem podczas naszego lunchu. Mirit jeszcze dwukrotnie napelniala filizanki, kiedy Anderson snul opowiesc o sprawie zwiazanej z Kleinem. Pominal jedynie kwestie wyjatkowo silnej toksyny. -Wiec dlatego byles w Cezarei - domyslila sie Mirit, gdy uslyszala o rodzicach Kleina. -To byl jeszcze jeden z moich niezbyt szczesliwych dni. -Twoj pobyt w Izraelu nie nalezy do przyjemnych - stwierdzila Mirit. Anderson nie zaprzeczyl. -Kiedy skoncze testowac kolomycyne, bede mogl sie stad wyniesc. Mirit spojrzala na zegar. -Jest juz zbyt pozno, by wracac do Tel Awiwu. Mozesz zostac tu na noc. Przygotuje ci pokoj. Anderson dlugo nie mogl zasnac. Nurtowalo go pytanie, od ktorego staral sie uciec przez caly wieczor, a ktore teraz, gdy lezal w pokoju zalanym srebrzysta poswiata ksiezyca, natretnie tluklo sie w jego glowie. Czy istnial zwiazek miedzy genem Kleina a smiercia Shuli Ron? Wydawalo sie, ze tylko z tej przyczyny mogla zostac zamordowana. Jesli tak, oznaczalo to, ze Cohen i Klein nie byli jedynymi zamieszanymi w cala sprawe? Tylko kogo jeszcze interesowal gen Kleina? Coz, nie znajdzie odpowiedzi ani na skapanym w blasku ksiezyca suficie, ani na scianach pokoju. Galeziami drzew zaczela poruszac delikatna bryza. Cienie ich lisci wygladaly jak ciemny wodospad... Andersona powital o poranku blask slonca, sok pomaranczowy i usmiech Mirit Zimmerman. -Czujesz sie lepiej? - zapytala. -Duzo lepiej - odrzekl, przemilczajac dreczace go w nocy mysli. Poza tym widok jej kraglych bioder w obcislych dzinsach i zarys pelnego biustu pod ostra biela bluzki sprawial, ze czul sie naprawde o niebo lepiej. -Musisz juz wracac? - zapytala. -Nie - odpowiedzial Anderson, patrzac na jej profil odcinajacy sie na tle okna. -Kiedy masz byc z powrotem? -Nigdy. -Neil... Badz powazny. -Dzis wieczorem. -To swietnie. W takim razie pokaze ci moja Jerozolime. -Dokad jedziemy? - zapytal, gdy wsiadali do samochodu. -Do wyjatkowego miejsca - odrzekla Mirit bez dalszych wyjasnien. Anderson nie naciskal. Z przyjemnoscia chlonal widoki i dzwieki jerozolimskiego poranka, gdy jechali przez miasto. Zatrzymali sie na parkingu u wylotu zadrzewionej alei. Wyjatkowym miejscem okazalo sie muzeum holocaustu, Yad Vashem. Anderson spojrzal pytajaco na Mirit. -Chce, zebys to zobaczyl - powiedziala cicho. - Chce, zebys zrozumial. Wszedl za nia do budynku, przygotowujac sie psychicznie na to, co spodziewal sie zobaczyc. Jednak wyobraznia nie sprostala rzeczywistosci. Ale to nie filmy i fotografie przedstawiajace obozy smierci ani chlodne do nich komentarze okazaly sie tym, co najbardziej nim wstrzasnelo. Najbardziej zdawaly sie krzyczec przedmioty codziennego uzytku. Dzieciece buciki, osierocone szmaciane lalki czy znoszone oswiecimskie pasiaki wrecz emanowaly rozpacza i udreczeniem swych bylych wlascicieli. Mirit nie odzywala sie przez caly czas i Anderson byl jej za to wdzieczny, bo nie znalazlby wlasciwych slow, zeby jej moc odpowiedziec. Probowal przeanalizowac, co czul. Glebokie poruszenie? Dreszcz grozy? Z pewnoscia, ale to normalna reakcja. Czul cos wiecej. Zaklopotanie? Wine? Swa obcosc? Tak, czul sie obcy. Nigdy nie uda mu sie w pelni zrozumiec stosunku Zydow do miejsca zwanego Yad Vashem. Nie mozna tego zrozumiec, samemu nie bedac Zydem. Kiedy opuscili muzeum, Anderson poczul przez podeszwy butow zar bijacy od rozpalonego sloncem chodnika. -Nie zastanawiaj sie nad tym, Neil - powiedziala cicho Mirit. - Po prostu pamietaj. Anderson nie odpowiedzial. Chcial stad jak najszybciej odejsc. -Co dalej? - zapytala Mirit, gdy wrocili do samochodu. -Moj los jest w twoich rekach - usmiechnal sie Anderson. - Pokaz mi Jerozolime... Te twoja Jerozolime. Mirit zabrala Andersona w podroz do miejsc odwiedzanych w dziecinstwie, prowadzac go labiryntem uliczek i zaulkow rzadko, jesli w ogole, ogladanych przez turystow. Zachecana przez niego ze swoboda opowiadala o swych dzieciecych latach. Tym wspomnieniom towarzyszyly czeste wybuchy zarazliwego smiechu, gdy Anderson porownywal jej przezycia z wlasnymi. Duzo czasu zajal im lunch w malej, intymnej restauracyjce, gdzie Anderson zgodzil sie sprobowac wszystkiego, co tylko poleci mu Mirit. Od czasu do czasu kwitowala wyraz jego twarzy wybuchem smiechu. Siedzieli w ocienionym restauracyjnym ogrodku do momentu, az slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi, a potem ruszyli dalej. Anderson wciaz lapal sie na tym, ze nie moze oderwac od Mirit oczu. Wykorzystywal kazda okazje, by patrzec na jej profil, gdy pokazywala mu interesujace miejsca i wyjasniala ich historyczne znaczenie. Przygladal sie, jak odgarnia z twarzy swe ciemne wlosy, sledzil ruch jej warg, kiedy sie usmiechala, czekal na moment, gdy zajrzy w jej glebokie, ciemne oczy. -A teraz zobaczysz najwspanialszy widok pod sloncem - zapowiedziala Mirit, gdy zapadl zmierzch. - Nigdy go nie zapomnisz. Pojechali kreta droga wspinajaca sie na gore Scopus. Mirit zatrzymala samochod wysoko na zboczu. Wysiedli. -Chodz. - Wziela go za reke, poprowadzila przez mala przelecz i powiedziala: - Popatrz. Anderson zobaczyl w dole swiatla Jerozolimy, oswietlone mury Starego Miasta i Kopule Skaly. Przygladal sie tej panoramie w milczeniu. Byl pod wrazeniem widoku, ktory Mirit pozwolila mu przez chwile podziwiac w milczeniu, po czym zapytala: -Czy widziales kiedys cos rownie pieknego? Anderson spojrzal na nia. -Tak - odpowiedzial. Pochylil sie i pocalowal ja lekko w usta. Mirit uniosla dlon do jego twarzy i delikatnie przesunela palcami po jego policzku. Potem polozyla dlon na torsie Andersona. -Neil... Nie widze dla nas wspolnej przyszlosci. -Ale spotkamy sie jeszcze? -Tak, ale... -Zadnych ale. Wystarczy tak. Mirit rozesmiala sie. Pocalowali sie, zanim przypomniala: -Juz czas na nas. Musimy wracac. Ostatnim widokiem, jaki Anderson zobaczyl przed opuszczeniem Jerozolimy, byla Mirit machajaca mu na pozegnanie, gdy czerwony autobus marki Volvo wytaczal sie z dworca autobusowego, by rozpoczac podroz przez wzgorza Judei. W pojezdzie znow panowal nieprzyjemny scisk. Nie mogac ogladac krajobrazu za oknem z powodu ciemnosci, Anderson zamknal oczy i staral sie przywolac z pamieci obrazy z minionego dnia. Kiedy u kresu podrozy pasazerowie rzucili sie tlumnie do wyjscia, uznal, ze ma dosc publicznego transportu i do domu pojechal taksowka. Wilgotniejacy kolnierzyk koszuli przypomnial mu natychmiast, ze jest w Tel Awiwie. Tuz po jedenastej Anderson uslyszal pukanie do drzwi. W progu stal Miles Langman. Trzymal w rece dwa piwa. -Pogadamy? Wczesniejsze podejrzenia Andersona w stosunku do Amerykanina natychmiast odzyly z nowa sila. Te rozmowy na dachu przy piwku bardziej przypominaly przesluchanie niz towarzyska pogawedke. Ale moze podejrzenia podsuwala mu wyobraznia? Moze wrecz paranoja? -W porzadku - odpowiedzial. -I co miala do powiedzenia dziewczyna Kleina? - zapytal Langman. -Niewiele. Ktos zepchnal ja z murow obronnych. Nie zyje. -Chyba zartujesz?! Zaskoczenie Langmana wydawalo sie autentyczne. -Mowie powaznie. Zostala zamordowana. Widzialem, jak to sie stalo - odrzekl Anderson. -Biedny dzieciak... Myslisz, ze mialo to cos wspolnego ze sprawa Kleina? Anderson znow stal sie podejrzliwy. To nie zludzenie, do cholery! Langman go przepytywal! -Kto wie... - odparl. -Wiec nie posunales sie do przodu? Anderson postanowil sklamac. -Tego bym nie powiedzial. Matka Shuli Ron dala mi notatnik, ktory zostawil u niej Martin Klein. Mam nadzieje, ze znajde w nim odpowiedz na pytanie, czym zajmowal sie Klein. -Jeszcze go nie czytales? -Klein uzywal czegos w rodzaju kodu. Bede musial nad tym popracowac. -Swietna wiadomosc. Moze ci pomoc? -Jesli bede potrzebowal pomocy, to o nia poprosze. Nastepnego ranka przed wyruszeniem do pracy Anderson umocowal dwa kawalki tasmy samoprzylepnej wysoko miedzy drzwiami a framuga tak, by nie rzucaly sie w oczy. Zarzucil przynete i teraz potrzebowal dowodu, ze Langman ja chwycil. W laboratorium Myra od progu przywitala go dobra wiadomoscia. Wszystkie zwierzeta poddane testom przezyly. Nie ulegalo juz watpliwosci, ze kolomycyna uzyta w obecnosci plazmidu jest bezpieczna i moze byc stosowana bez ryzyka dla jego ewentualnego nosiciela. Anderson wyslal teleks do Johna Kerra. Swoim zwyczajem tresc informacji skrocil do minimum: "KOLOMYCYNA BEZPIECZNA PRZY PLAZMIDZIE". W mniej wiecej szesc godzin pozniej otrzymal jeszcze krotsza odpowiedz: "ZGADZA SIE". Kerr najwyrazniej przeprowadzal wlasne eksperymenty i doszedl do tych samych wnioskow. Anderson odpowiedzial wymijajaco na pytanie Straussa i Myry, kiedy zamierza wracac do Anglii. Jeszcze dwa dni temu wsiadlby w najblizszy samolot odlatujacy z lotniska Bena Guriona, ale teraz sytuacja ulegla zmianie. Pragnal tylko jednego. Byc z Mirit. Postanowil zwlekac z powiedzeniem Straussowi o Shuli Ron jak dlugo sie da, ale w koncu ujawnil te sprawe, kiedy Myra zapytala go wprost o podroz do Jerozolimy. Oboje byli wstrzasnieci. Strauss osunal sie na krzeslo, jakby nagle nogi odmowily mu posluszenstwa. Zadzwonil telefon i profesor podniosl sluchawke. Myra i Anderson wyszli z gabinetu. -Neil? - zaczela Myra, kiedy wrocili do pracowni, ale Anderson jej przerwal. -Masz zamiar zapytac mnie, czy istnieje zwiazek miedzy genem Kleina, a smiercia Shuli Ron, zgadza sie? Myra przytaknela. -Nie wiem, Myro, po prostu nie wiem. Myra nie dala za wygrana. -Ale jesli taki zwiazek istnieje, to chyba oznacza, ze Cohen i Klein nie byli jedynymi zamieszanymi w te sprawe, prawda? -Tak - przyznal Anderson ponuro. -Wiec kto jeszcze? -Nie wiem. Nie wiem kto, nie wiem gdzie, nie wiem jak i nie wiem nawet, co robil. Nie wiem nic, z wyjatkiem tego, ze pewna sprawa cholernie mi sie nie podoba. Poza nia nie odkrylem zadnego szczegolu! -Co to za sprawa? Anderson powiedzial jej o wscibskim Amerykaninie, ktory zadaje strasznie duzo pytan jak na badacza prawa talmudycznego. -Moze to po prostu zyczliwie nastawiony facet. -Mozliwe. Biorac pod uwage moje dotychczasowe sukcesy w roli detektywa, zapewne masz racje. Kiedy Anderson wrocil do mieszkania, tasma na drzwiach byla zerwana. Langman musial byc w jego pokoju i szukal notesu! Czarny sukinsyn! - pomyslal Anderson, bez cienia wyrzutow z powodu uzytego w myslach przymiotnika. W co on ze mna gra? Z trudem powstrzymal chec natychmiastowego wtargniecia do Langmana i wygarniecia mu, co o nim mysli. Wystarczy, ze tamten zaprzeczy i co wtedy? - odezwal sie glos rozsadku. Musi to rozegrac spokojnie, ale jak, od czego zaczac. Polozyl sie na lozku i zaczal nad tym rozmyslac. W kazdym razie, panie Langman, podsumowal w duchu, jesli ty jestes badaczem prawa talmudycznego, to moja babka jest Apaczem. Co wlasciwie wiedzial o Langmanie? Tylko to, co Langman sam mu powiedzial, a to sie nie liczylo. Bez watpienia byl Amerykaninem. Wszystko na to wskazywalo. Jego ubranie, sposob mowienia, maniery. Moze to jest jakis punkt zaczepienia? Jako cudzoziemiec, Langman musial figurowac w rejestrach wladz izraelskich. Nie moglby podawac sie za badacza prawa talmudycznego, nie przedstawiajac zadnych dokumentow, ktore moglyby to potwierdzic. Ciekawe, co bylo napisane w jego papierach? Ale kto moglby mu to ujawnic? Policja? Malo prawdopodobne. Po wczorajszych doswiadczeniach nalezalo sadzic, ze predzej rozwaliliby mu glowe, gdyby choc zapytal o godzine. Mirit! Moze ona moglaby sie czegos dowiedziec?! W koncu kapitan armii izraelskiej powinien miec dostep do tego rodzaju informacji... Anderson musial przyznac przed samym soba, ze wie na ten temat tyle, ze gdyby chcial to spisac, to wystarczylby mu bilet autobusowy. I jeszcze zostaloby na nim dosc miejsca, by zmiescic nazwiska i adresy pasazerow. Ale mogl zapytac Mirit. Wlasciwie, gdyby sie ruszyl, moglby to zrobic jeszcze dzis wieczorem. * Anderson podpisal stosowne formularze, zaplacil karta kredytowa Visa i odebral kluczyki do ciemnozielonego fiata mirafiori. Minelo niespelna pol godziny od chwili, w ktorej podjal decyzje, i wlasnie ja realizowal, zmierzajac wynajetym samochodem do Hadery. Jechal na polnoc szosa prowadzaca do Hajfy, a przez otwarte okna wpadala do auta ciepla, srodziemnomorska bryza. Myra Freedman miala racje. W Izraelu ludzie dzialaja. Hadera sprawiala wrazenie opustoszalej, jak miasteczko na Dzikim Zachodzie, w ktorym miala zaraz rozpoczac sie strzelanina. Anderson zwolnil i w slimaczym tempie jechal pomiedzy rzedami ciemnych domow z zaslonietymi oknami. Nikle smuzki swiatla przedostawaly sie przez szpary w opuszczonych zaluzjach. Pojechal w kierunku dworca autobusowego, majac nadzieje, ze przynajmniej tam znajdzie jakies oznaki zycia i kogos, kto wskaze mu droge do jednostki wojskowej. Juz chcial podejsc do grupki kierowcow autobusowych, kiedy zauwazyl dwoch zolnierzy siedzacych na jednej z dworcowych lawek i jedzacych kanapki. Zapytal ich o droge. Jeden z zolnierzy wstal i wzial do reki pistolet maszynowy, ktory stal oparty o lawke. O Chryste, pomyslal Anderson, widzac uniesiona bron, zaczyna sie... -Kim pan jest? - zapytal zolnierz. Anderson odpowiedzial. -Paszport! Anderson wreczyl mu dokument. -Po co pan tam jedzie? -Chce sie zobaczyc z kapitan Zimmerman. Zolnierz powiedzial cos po hebrajsku do swego towarzysza, ktory wciaz siedzial, przezuwajac pozywienie. Ten usmiechnal sie szeroko. Kilka wilgotnych okruchow wypadlo mu z ust na spodnie. -W porzadku - powiedzial pierwszy zolnierz. Opuscil bron i wskazal Andersonowi kierunek. Jednostka wojskowa znajdowala sie na zachodnich obrzezach Hadery. Anderson trafil tam bez trudu i zaparkowal samochod tak, by nie blokowac ruchu. Nad wartownia lopotala na wietrze bialo - niebieska izraelska flaga. Ten sam cieply wiatr, ktory szarpal flaga, sypnal mu piaskiem w twarz. Musial przystanac przy ogrodzeniu i przetrzec oczy. Kiedy stal, mrugajac powiekami, uslyszal odglos zwalniajacego samochodu. Granatowy osobowy mercedes opuszczal jednostke i zatrzymal sie przy wartowni, czekajac, az uniesie sie szlaban. W swietle padajacym z otwartych drzwi budynku Anderson zobaczyl pasazerow samochodu. Jednym z nich byla Mirit Zimmerman, drugim zas... Miles Langman! Anderson w oslupieniu patrzyl na oddalajacego sie w obloku kurzu mercedesa. Czy w tym zasranym kraju kazdy musi byc judaszem? - zapytal samego siebie, gdy po chwili opanowala go wscieklosc i gorycz. Opony fiata zapiszczaly, pozostawiajac na jezdni czarne slady, gdy wcisnal pedal gazu, ruszajac w kierunku szosy do Hajfy. Przerwal swa podroz w Herzliji, zszedl nad brzeg morza i znalazl sie sam na zalanej swiatlem ksiezyca plazy. Podnosil kamienie i ciskal je do wody. Kiedy rozbolala go reka, zrobil przerwe, a potem znow wrocil do swego zajecia. Co ja wiazalo ze sprawa Kleina? Chyba, na Boga, byla ta, za ktora sie podawala? Ale skad znala Langmana? Anderson zaczal glosno przeklinac, gdy doszedl do wniosku, ze niczego juz nie moze byc pewien. Zrzucil ubranie i zanurzyl sie nago w morzu. Plywal tak dlugo, ze niemal calkowicie opadl z sil. Wygramolil sie na brzeg i czekal, az osuszy go cieply wiatr. Wrocil do Tel Awiwu o polnocy. Kiedy nastepnego ranka przemierzal teren uniwersytetu, zatrzymal sie, slyszac dzwieki muzyki dochodzace z konserwatorium. Ktos gral Szopena tak pieknie, ze Szopen z pewnoscia bylby zachwycony takim wykonaniem jego utworow. Nawet palace slonce nie moglo zmusic Andersona do odejscia, zanim skonczy sie ten solowy wystep. Brawo! - mruknal pod nosem, gdy muzyka ucichla. Sluchajac czterech ostatnich taktow, podjal decyzje. Izraelczycy moga sobie miec swoj gen Kleina. On mial juz tego dosyc. Posprzata tu po sobie, wysterylizuje kazda z tych cholernych kultur, jaka znajdzie, i w ciagu dwoch dni odleci do domu. Po powrocie zniszczy wszystkie wlasne kultury, tak jak obiecal, i na tym jego rola sie skonczy. Nie bedzie wiecej slonca, pocenia sie i klamstw. Wroci do deszczu i do ludzi, ktorym mozna ufac. Do pollitrowych kufli piwa wypijanych z Fearmanem "Pod Aniolem", chinskiego jedzenia na wynos i imprez towarzyskich z udzialem pielegniarek. Nie bedzie z Mirit, to oczywiste, ale z czasem o niej zapomni. To normalne... Anderson zawiadomil Straussa o swojej decyzji i uzyskal pozwolenie na zniszczenie wszystkich znanych zrodel plazmidu zawierajacego gen Kleina. Krotko po trzeciej po poludniu dwie szuflady z kulturami zostaly zaladowane do autoklawu w sterylizatorni. Anderson obserwowal, jak wskazowka termometru pnie sie do gory i osiaga sto trzydziesci jeden stopni Celsjusza. Wiedzial, ze niedlugo bedzie saczyl dzin z tonikiem na pokladzie tri - stara nalezacego do British Airways. Myra Freedman nieoczekiwanie zaprosila go na kolacje, mowiac, ze byloby milo, gdyby wpadl do nich wieczorem i pozegnal sie z Samem. Anderson z przyjemnoscia przyjal propozycje, wiedzac, ze w towarzystwie Sama Freedmana nie bedzie mial sposobnosci rozmyslac o Mirit, co czynilby niewatpliwie, gdyby spedzal wieczor samotnie. Zgodnie z przewidywaniami, podczas zaimprowizowanej kolacji pozegnalnej Andersonowi nie brakowalo ani interesujacej konwersacji, ani whisky. Byl szczerze wdzieczny za wspanialy wieczor, gdy zegnal sie z Samem o pierwszej po polnocy i machal reka bialemu mercedesowi odjezdzajacemu Aleja Einsteina. Wypil wiecej niz zwykle, gdyz jedynym sposobem na odpedzenie od siebie powracajacych od czasu do czasu mysli o Mirit bylo natychmiastowe oproznianie szklanki. A Myra Freedman czuwala, by nie stala ona dlugo pusta. Totez wspinal sie teraz na schody niezbyt pewnym krokiem. Kiedy Anderson manipulowal przy zamku drzwi swojego pokoju wydalo mu sie, ze nie jest sam. Na dachu zauwazyl czyjas postac. Meska postac. Przestal zmagac sie z kluczami i wyszedl na dach. Langman! Dobry Boze, pomyslal Anderson, zadnego piwka! Zdecydowanie opuscilo go, gdy podszedl blizej. Poczul, ze nagle trzezwieje, jakby ktos oblozyl go lodem. Langman w rzeczywistosci wcale nie stal. W pozycji pionowej utrzymywal go sznur od bielizny, okrecony mocno wokol jego szyi i przeciagniety dalej, do parapetu. Bezwladne, martwe cialo Langmana wisialo w powietrzu, jak znieruchomiala marionetka. Langman mrugnal okiem, a Anderson wzdrygnal sie, ale za moment zdal sobie sprawe, ze trup nie puscil perskiego oka. Takie wrazenie wywolal wielki karaluch wedrujacy po zwlokach, ktory akurat przechodzil przez bialko oka Langmana. Anderson odwrocil sie, oparl o sciane i zaczal wymiotowac. Torsje szarpaly nim, dopoki nie wyrzucil z siebie calej zawartosci zoladka. Ale obrzydzenie nie bylo jedynym uczuciem, ktore nim zawladnelo. Bal sie. Bal sie tak jak jeszcze nigdy w zyciu, bo wygladalo na to, ze kazdy, z kim kontaktowal sie w sprawie Kleina, ginal zamordowany, a on nie wiedzial dlaczego. Przerazenie, nad ktorym z trudem panowal, brak orientacji, co sie wlasciwie dzieje, i wstrzas, ktorego doznal na widok nabrzmialej twarzy Langmana, stanowily mieszanine odczuc, z jaka musial sobie poradzic podczas jeszcze jednej upalnej nocy w Tel Awiwie. Wyplukal usta, zeby pozbyc sie nieprzyjemnego smaku wymiotow i zszedl na dol zatelefonowac po policje. Zapowiadala sie dluga noc. Patrzac na przykryte cialo Langmana, ktore zabierano z dachu do ambulansu, Anderson pomyslal o zwlokach Cohena. Zastanawial sie, kto nastepny bedzie lezal pod przykryciem. Uniosl reke i zaczal mocno rozmasowywac sobie kark, podswiadomie chcac sie pozbyc ponurych mysli. Wykonanie wszystkich rutynowych czynnosci pochlonelo policjantom niemal dwie godziny, ale kiedy wreszcie zajeli sie Andersonem, przesluchanie trwalo o wiele krocej, niz sie obawial. Potraktowali go jako mieszkanca pokoju na dachu, postronna osobe, ktora znalazla cialo. Owszem, znal Langmana, ale bardzo pobieznie, jako sasiada z tego samego bloku. Badacz prawa talmudycznego, zdaje sie... Anderson powiedzial, ze nie bylo go przez caly wieczor i moze to, oczywiscie, udowodnic. Podal adres Freedmanow i pozwolono mu wrocic do siebie. Lezac na lozku, Anderson zastanawial sie nad tym, jakie ma szanse na wydostanie sie z Izraela, zanim policja w Tel Awiwie odkryje, ze mial do czynienia z wladzami w Jerozolimie i dojdzie do wniosku, iz nie ma dymu bez ognia. Gdy wreszcie zasnal, switalo. W konsekwencji obudzil sie po wpol do jedenastej. W budynku panowala cisza, bo wiekszosc Amerykanow miala juz zajecia i wyklady, wiec lezal nieruchomo, rozkoszujac sie spokojem. Z Alei Einsteina dobiegl go charakterystyczny klekot dieslowskiego silnika i domyslil sie, ze to miejski autobus. Po zwiekszonych obrotach odgadl, ze pojazd kieruje sie w gore ulicy. Anderson odwazyl sie wyjsc na dach. Kiedy stanal tam z kubkiem kawy w rece, przypomnialo mu sie zdanie, ktore widzial na plakacie reklamujacym turystyczne atrakcje Izraela. Slogan brzmial: "Nigdy tego nie zapomnisz". To prawda, westchnal Anderson, usmiechajac sie blado. Plakat przypomnial mu, ze nie wyslal zadnej pocztowki. Mysl wydala mu sie niedorzeczna. A co, u diabla, mialby na niej napisac? Powoli zaczal sie pakowac, kiedy uslyszal pukanie do drzwi. Aha, pomyslal, oto i pierwszy policjant dzisiejszego dnia. W progu stala Mirit. Anderson otworzyl usta, gdy zacisnieta piesc trafila go w zoladek. -Nie zadzwoniles - powiedziala Mirit. -Nie. Jutro odlatuje do domu - odrzekl oschle Anderson. -Ach, tak... - Mirit wygladala na zaskoczona. -Tak. Wiec wybacz, ale... -Dlaczego zachowujesz sie w ten sposob? Nie masz nawet zamiaru zaprosic mnie do srodka? Anderson przezywal wewnetrzne meki. Jak ktos tak piekny moze byc tak nieszczery? Jak mogla wygladac na tak zatroskana? Nie mogl sie oprzec checi, zeby ja zranic. -Twoj przyjaciel Langman nie zyje - powiedzial. - Zamordowano go w nocy. Mirit wygladala na oszolomiona. -Miles Langman?! -Zgadza sie! Miles Langman! - Przynajmniej nie udaje, ze go nie znala, pomyslal Anderson. -Skad wiesz, ze go znalam? - zapytala Mirit. -Wczoraj wieczorem pojechalem do Hadery, zeby poprosic cie o pomoc w uzyskaniu jakichs informacji na jego temat. - Anderson pokrecil glowa, myslac o tej ironii losu. - Nie wierzylem, ze byl tym, za kogo sie podawal. Potem zobaczylem was razem. -Rozumiem - powiedziala cicho Mirit. - Przedstawil ci sie jako kto? -Jako badacz prawa talmudycznego. Ale zadawal za duzo pytan. Mirit pokiwala glowa. -Masz racje. Wlasnie zadawanie pytan to jego prawdziwy zawod. Byl agentem CIA. Pracowal w ich placowce w Tel Awiwie. Anderson az usiadl. Tego wlasnie najbardziej potrzebowal! CIA! Dla czlowieka, ktorego jedyny kontakt z przedstawicielami prawa i porzadku ograniczal sie przed wyjazdem do Izraela do zaplacenia mandatu za zaparkowanie samochodu wzdluz podwojnej zoltej linii na Chipping Campden, wzmianka o obcowaniu z agentem CIA zakrawala na absurd. -CIA... - powtorzyl jak automat. Popijal sobie na dachu piwko z CIA? Bez zartow... -To prawda - powiedziala Mirit, widzac wyraz niedowierzania na twarzy Andersona. -A twoje powiazania? -Wczoraj wieczorem spotkalam Milesa Langmana po raz pierwszy w zyciu. CIA interesowala sie tym zajsciem w Cezarei. W zeszlym tygodniu poprosili mojego dowodce o kopie raportu, a nastepnie chcieli porozmawiac z oficerem, ktory zlozyl meldunek, czyli... ze mna. Przyjechali wczoraj wieczorem. -Ale dlaczego? - spytal zmieszany Anderson. -Jak na ironie, Langman chcial wiedziec dokladnie to samo co ty. On chyba nie uwierzyl w zamach terrorystyczny. Pytal o moje zdanie o tej sprawie. -Pomyslalem, ze ty i on gracie w jednej druzynie przeciwko mnie. -Wiem, co sobie pomyslales. -Ale dlaczego CIA mialaby sie mna interesowac? -Uwazam, ze wytlumaczenie jest bardzo proste. Im nie chodzi o ciebie, tylko o sprawe Kleina, a ty jestes tylko srodkiem potrzebnym do osiagniecia celu. O ile dobrze zrozumialam Langmana, to pozwalal, zebys odwalal za niego robote. Powiedzial, ze jestes zdolny dotrzec tam, gdzie on nie moze. Wiec pozwalal ci dzialac, a sam pozostawal w cieniu i sledzil twoje poczynania. Kiedy przyznalam sie do tego, ze widzialam sie z toba prywatnie i powiedzialam, ze zapewne jeszcze nie raz sie spotkamy, zaproponowal, zebym przyjela jego metode dzialania. Odpowiedzialam mu, ze nie bylabym w stanie cie oszukiwac. W zadnym wypadku. No, ale skoro jutro odlatujesz do domu, problem przestaje istniec. Anderson poczul sie tak fatalnie, ze nie mogl wykrztusic slowa. Wciaz siedzac na lozku, podparl glowe na rekach i patrzyl w podloge, starajac sie rozpaczliwie pozbierac mysli. Mirit wstala, szykujac sie do wyjscia. -Chcialabym zyczyc ci szczesliwej podrozy - powiedziala cicho. Takie rozstanie bylo dla Andersona nie do pomyslenia. Zerwal sie na rowne nogi. -Moj Boze, Mirit... Strasznie cie przepraszam. Czy jestes w stanie wybaczyc mi to, co sobie pomyslalem? -Czy to takie wazne? -Tak. -Dlaczego? -Bo cie kocham - odrzekl Anderson, kierujac to wyznanie zarowno do Mirit, jak i do siebie. Nastapila dluga chwila ciszy, zanim Mirit szepnela miekko: -Ach, tak... Anderson jeszcze nigdy w zyciu nie czul sie tak obnazony. Mial wrazenie" ze czas zatrzymal sie w momencie, kiedy wypowiedzial to zdanie. -To niemadre, moze nawet absurdalne po tak krotkiej znajomosci - stwierdzila Mirit. - Poza tym nie widze dla tego zwiazku przyszlosci. Jednak wbrew logice, wierz lub nie, ja tez cie kocham. Anderson pocalowal dziewczyne i poczul sie jak uskrzydlony. Przytulil Mirit mocno do siebie i gladzil palcami jej ciemne wlosy, marzac, by ta chwila nigdy nie przeminela. -Boze, jak ja cie kocham! - zawolal. W jego glosie brzmialo takie przejecie, ze Mirit wybuchnela smiechem. Po chwili smiali sie oboje. Anderson znow ja pocalowal. -Neil? -Tak? -Twoj oddech przypomina zapachem wielblada. Anderson przeprosil. -Ostatniego wieczoru wypilem raczej sporo. Probowalem o tobie zapomniec. Mirit lekko przesunela koniuszkami palcow po jego czole. -Nigdy wiecej tego nie rob, Neil. -Nie zrobie. Obiecuje. Anderson odwolal rezerwacje na swoj lot z przekonaniem, ze to jedyne udane posuniecie, jakie wykonal. -Co dalej? - zapytal, kiedy odlozyl sluchawke. -Przyjechalam tu dzis, by ci powiedziec, ze wzielam troche urlopu. Moglibysmy gdzies wyjechac na kilka dni. Mialam nadzieje, ze uda nam sie przeanalizowac sytuacje i znalezc powody, dla ktorych znalazles sie w niebezpieczenstwie. Co ty na to? -To chyba najlepszy pomysl, o jakim slyszalem - entuzjazmowal sie Anderson, nie mogac uwierzyc, ze tak w okamgnieniu zmienil mu sie nastroj. -A zatem...? Dokad jedziemy? - spytala Mirit. -Dokadkolwiek. -Nad Morze Czerwone. Anderson zostawil Mirit w swoim pokoju, a sam poszedl na uniwersytet, by poinformowac Straussa, ze wprawdzie jeszcze nie opuszcza Izraela, ale wyjezdza na kilka dni. Wychodzac, spotkal Myre Freedman. -Zmiana planow? - zapytala. Anderson przytaknal. -Dowiedziales sie czegos? -Tak. O samym sobie - usmiechnal sie Anderson, odchodzac. - Jade nad Morze Czerwone. * 7* Kiedy wsiedli do fiata, Anderson nachylil sie do Mirit i pocalowal ja.-Wielblad? - zapytal. -Nie. Pasta do zebow. Anderson czul sie lepiej z kazda przejechana mila, ktora oddalala ich od Tel Awiwu. Spalona sloncem pustynia Negew i jej monotonny krajobraz kojaco wplynely na rozedrgane nerwy Andersona. Po godzinie relaksujacej ciszy Mirit zapytala: -Neil? Czy jest cos, czego nie mozesz mi powiedziec? -Skad takie przypuszczenie? -Mialam wlasnie zamiar zaproponowac, zebysmy byli ze soba absolutnie szczerzy, ale potem pomyslalam, ze mogles komus obiecac dochowanie tajemnicy. -Moze powinienem cie zapytac o to samo? -Powinienes - zgodzila sie Mirit. - Ale ja wiem tylko tyle, ile powiedzieliscie mi ty i Miles Langman, choc Langman przypuszczal, ze masz jakis tajny notes. Anderson wyjasnil Mirit, ze notes to byla zwykla zagrywka, haczyk na Langmana. Podzialalo. Usmiechnela sie. -Gdzie sie tego nauczyles? -Widzialem na filmie. - Po chwili dodal: - Nie odpowiedzialem na twoje pytanie. -Zauwazylam - odrzekla Mirit, nie odrywajac wzroku od drogi. -Jest cos, co przemilczalem, ale poniewaz wiaze sie to z moim zamierzeniem, zdradze ci, o co chodzi. - Anderson zdradzil jej tajemnice prawdziwej sily toksyny wytworzonej przez gen Kleina i swojej umowy ze Straussem. -Naukowiec nie powinien tak postapic, prawda? -Prawda. -Czy twoja kariera nie ucierpi, kiedy to wyjdzie na jaw? -Mozliwe. -Neil? -Tak? -Ciesze sie, ze podjales taka decyzje. Na pustyni Negew wjechali do miasta o nazwie Beer Szewa i zatrzymali sie, zeby wypic zimny sok pomaranczowy. -Wiesz... Podoba mi sie pustynia - powiedzial Anderson, patrzac zmruzonymi oczami na spalone sloncem pustkowie. -Z jakiegos szczegolnego powodu? -Nie. Po prostu ja lubie. Zapadal zmierzch, gdy Mirit zwolnila i zjechala z drogi. -Chodz - rzucila, wysiadajac z samochodu i brnac po piasku w kierunku wzgorza. Anderson przylaczyl sie do niej. -Tam! Zobacz! - Mirit wyciagnela reke i Anderson w odleglosci mniej wiecej dwudziestu mil ujrzal iskrzace sie na wodzie promienie zachodzacego slonca. Na horyzoncie jasnialy jakies swiatla. -To Ejlat - wyjasnila Mirit. - Tam jedziemy. Gdy tak stali na wzgorzu, Anderson uswiadomil sobie, ze nie slyszy naj lzejszego dzwieku. W powietrzu panowala absolutna cisza. Mial wrazenie, ze oboje z Mirit sa czescia namalowanego pejzazu, jedynymi ludzmi na Ziemi. A moze nie na Ziemi, lecz na innej planecie? -Podoba ci sie tu? - zapytala cicho Mirit. -Bardzo. -A bedzie jeszcze bardziej. Wrocili do samochodu. -Gdzie jestesmy? - zapytal Anderson, kiedy podjechali pod hotel, ktory wydawal sie jedynym budynkiem na przestrzeni wielu mil. -To Plaza Koralowa - odrzekla Mirit. - Rano zrozumiesz te nazwe. Wzieli prysznic, przebrali sie i zeszli na kolacje. Jedli posilek na werandzie, pod gwiazdami i wsrod plusku fal omywajacych brzeg. -Skonczyles? - zapytala Mirit. -Tak. -To chodz ze mna. - Poprowadzila go do miejsca, gdzie staly lezaki. Zsunela dwa razem i powiedziala: - Poloz sie. - Anderson wyciagnal sie wygodnie. Mirit zajela miejsce obok niego. - A teraz patrz w gore. Anderson wzniosl oczy ku rozgwiezdzonemu niebu. -To cudowne. -Patrz dalej - rozkazala Mirit. Oboje w milczeniu przygladali sie nocnemu niebu, jak para sredniowiecznych filozofow, gdy nagle jego atlasowa czern przeciela szybko sunaca ognista smuga. -Jest! - wykrzyknela Mirit z satysfakcja. -Meteoryt! - odgadl Anderson. Oboje wiedzieli, ze dojdzie miedzy nimi do zblizenia, wiec kiedy zaczeli sie kochac, robili to bez skrepowania. Nagie cialo Mirit bylo tak piekne, jak Anderson sobie wyobrazal. Nie odrywal wzroku od ciemnych, glebokich oczu, gdy jego palce odkrywaly jej pelne, gladkie ksztalty. Sunal jezykiem od ucha Mirit w dol, lizac sutki jej piersi, az staly sie twarde. Mirit oddala sie Andersonowi z niemal dzika namietnoscia, wymagajac od niego tyle, ile on od niej. Kiedy zaczela go draznic, na przemian ledwie pozwalajac wejsc w siebie, to znow unieruchamiajac gleboko w swym wnetrzu, meska duma i chec dominacji tak zawladnely Andersonem, ze mocno chwycil Mirit za nadgarstki, rozkrzyzowal jej rece na poduszce i wzial ja gwaltownie. Gdy eksplodowal, dzika zadza ustapila miejsca milosnej czulosci. -Chyba sprawilem ci bol - powiedzial, zlizujac slony pot z jej karku. -Slodki bol - szepnela Mirit w ciemnosci. Wschodzace slonce przydalo gorom Arabii czerwonej barwy i obudzilo kochankow splecionych usciskiem. Anderson ziewnal szeroko, zadowolony, wywolujac tym usmiech na twarzy Mirit. -Jak sie czujesz? - szepnela mu do ucha. -Jestem glodny - odrzekl. -Jakiez to malo rycerskie! -I... Bardzo w tobie zakochany, damo mego serca. - Anderson pocalowal ja delikatnie, usiadl na lozku i rozejrzal sie wokol. - Boze! Czuje sie cudownie! - Wstal, podszedl do okna i spojrzal na iskrzace sie w sloncu wody Zatoki Akaba i widoczne dalej wzgorza Jordanii. - Wiedzialem, ze jestem w raju! -Najpierw poplywamy, czy zjemy sniadanie? - zapytala Mirit. -Ani jedno, ani drugie - odrzekl Anderson. Mirit usmiechnela sie. Na sniadanie zrobilo sie za pozno, wiec poszli poplywac. W krysztalowej wodzie widzieli rafy koralowe i wciaz ulegali zludzeniu, ze sa tylko we dwoje w swoim wlasnym swiecie, w ktorym czas sie dla nich zatrzymal. Nurkowali, podziwiajac ksztalty i barwy raf, a obecnosc dwojga ludzi wyposazonych w maski z rurkami do oddychania, wypozyczone w hotelu, rybom najwyrazniej nie przeszkadzala. Przyjely ich do swojego grona, jakby zawsze mieszkali w tej podwodnej krainie. Zjedli lunch na plazy w cieniu parasola i zdrzemneli sie, czekajac, az minie dokuczliwy poludniowy upal. Potem znow zanurzyli sie w wodach koralowego raju. -Mirit, musimy porozmawiac - powiedzial Anderson, gdy wyszli na brzeg. Mirit polozyla palec na ustach. -Jutro - szepnela. - Zrobimy to jutro. Nie bylo powodu, by mieli spedzic nadchodzacy wieczor inaczej niz poprzedni. Nie przyszlo im to zreszta nawet do glowy. Zjedli kolacje na powietrzu, a potem lezeli pod golym niebem, wypatrujac spadajace gwiazdy. Skonczyli nocne czuwanie po drugiej i przeniesli sie do pokoju. Kochali sie z taka zachlannoscia, jaka znana jest tylko ludziom, ktorzy sa w niebezpieczenstwie lub boja sie, ze ich szczescie nie potrwa dlugo. A kiedy pierwszy czerwony promien brzasku przepedzil z nieba czern nocy, zasneli gleboko, trzymajac sie mocno w ramionach. Realizujac pomysl Mirit, przylaczyli sie do grupy nurkow wyplywajacych kutrem w morze ku odleglejszym rafom. Ekipa skladala sie z jedenastu osob i mnostwa sprzetu daleko bardziej profesjonalnego niz maski, ktorych uzywali Mirit i Anderson. Czarno - zolty stos butli i strojow do nurkowania wypelnil cale wnetrze lodzi ratunkowej, w ktorej zlozono ekwipunek. Gdy dziob kutra uniosl sie i stateczek skierowal sie ku otwartym wodom zatoki, Mirit i Anderson usadowili sie na rufie. W przeciwienstwie do swych towarzyszy podrozy nie mieli co sprawdzac ani przygotowywac, wiec obserwowali, jak inni ustawiaja wskazniki i dopasowuja pletwy. Anderson odwrocil sie; by popatrzec na kilwater kutra, natomiast uwage Mirit przykul stos ekwipunku, a w szczegolnosci lezaca tam kusza do podwodnych polowan. Moglaby przysiac, ze kiedy poprzednio na nia patrzyla, byla skierowana na prawo od nich. Teraz zas zmienila polozenie o czterdziesci piec stopni, ale przeciez nie mogla zrobic tego sama. Gdy sie jej przygladala, kusza poruszyla sie. Przekrecila sie o dalsze dziesiec stopni... W ich kierunku! Jak zahipnotyzowana, Mirit wychylila sie do przodu i zobaczyla na dnie kutra sznur biegnacy od stosu ekwipunku do mezczyzny, ktory udawal, ze sprawdza wskaznik glebokosci. Bron celowala teraz prosto w plecy Andersona! Mirit popchnela go gwaltownie w prawo. Anderson rozciagnal sie jak dlugi na dnie kutra w momencie, gdy grot wystrzelonego z kuszy harpuna wbil sie w drewniana belke w miejscu, gdzie przed sekunda byly plecy Andersona. Wszyscy na niego spojrzeli. Z wyjatkiem Mirit. Ona nie odrywala oczu od mezczyzny, ktory staral sie niepostrzezenie odsunac linke spod swoich stop. Mirit wyciagnela z plociennej torby lezacej na jej kolanach legitymacje sluzbowa i. Pistolet i zerwala sie z miejsca. Widzac wycelowana w siebie bron, mezczyzna wpadl w panike: Blyskawicznie rozejrzal sie w lewo i w prawo, rzucil w kierunku rufy i skoczyl na glowe przez burte. Nieswiadomy wydarzen szyper nie zmienil ani predkosci, ani kursu. Anderson usilowal wstac, co nie bylo latwym zadaniem, bo przeszkadzala mu szybko rozwijajaca sie nylonowa lina, wysuwajaca sie spod stosu ekwipunku. Tuz przed naglym skokiem niedoszlego zabojcy za burte jego kostka uwiezla w linie harpuna. Mezczyzna ciagnal teraz line za soba, niczym zlowiony marlin. Szyper zaalarmowany krzykami dochodzacymi z rufy zastopowal maszyny, dziob kutra zanurzyl sie lagodnie w wodzie i szybkosc gwaltownie zmalala. Petla liny znalazla sie pod rufa i w ciagu kilku sekund zablokowala sruby. Mezczyzna krzyknal z bolu, gdy zostal raptownie szarpniety w kierunku kutra, po czym zaczal unosic sie na wodzie okolo trzydziesci jardow za rufa.. Anderson obserwowal, jak mezczyzna usiluje oswobodzic zraniona kostke i dostrzegl na jego twarzy przerazenie. Z ust mezczyzny wyrwal sie glosny wrzask. -Co on krzyczy? - zapytal Anderson Mirit. -Ze krwawi! - odpowiedziala. Przez moment Anderson nie mogl sie zorientowac w sytuacji, ale gdy zobaczyl dwie ciemne, trojkatne pletwy tnace wode w poblizu mezczyzny, wszystko stalo sie az nadto jasne. Odcinek liny miedzy rannym mezczyzna, a srubami byl teraz mocno naprezony i pomocnik szypra rozpaczliwie usilowal przyciagnac ja tak, by ranny znalazl sie w zasiegu wyciagajacych sie ku niemu zbawczych rak. Szyper stal na dachu sterowki z karabinem przy ramieniu, sledzac pletwy zataczajace coraz ciasniejsze kregi. Gdy rannego mezczyzne dzielilo od kutra juz tylko kilka jardow, krzyki nagle ustaly i powierzchnia morza zrobila sie pusta. Zapanowala zupelna cisza. Lina zwisla luzno, a karabin nie wystrzelil. Anderson przelknal sline, nie odrywajac oczu od miejsca, w ktorym mezczyzna zniknal pod woda. Zaschlo mu w gardle, gdy nagle na powierzchnie wydostal sie zakrwawiony tulow, pozbawiony konczyn, patrzacy nie widzacymi oczami w blekitne niebo. W kilka sekund pozniej jeden z rekinow zabral go w glebiny na zawsze, Nikt sie nie odezwal. Kuter kolysal sie na lagodnej fali w promieniach palacego slonca. Wszyscy czekali, az z powierzchni morza znikna krwawe plamy, a pomocnik szypra bedzie mogl zejsc na zewnatrz, zeby oswobodzic sruby. Ale nawet wtedy, gdy juz to sie stalo, kazdy wciaz mial przed oczami straszny widok. W powietrzu uniosla sie wolno chmura niebieskiego dymu, kiedy dieslowskie silniki zakrztusily sie i z trudem podjely prace, zmagajac sie z korkami powietrznymi, jakie powstaly w ukladzie paliwowym na skutek potwornego upalu. Kuter, na ktorego pokladzie ludzie milczeli jak zakleci, skierowal sie do brzegu. Anderson wciaz spogladal na harpun wbity w rufe i za kazdym razem robilo mu sie niedobrze. Przylapal sie na tym, ze rozciera plecy w miejscu, w ktore mogl trafic grot, jakby sprawdzal, czy nie znajdzie tam rany wlotowej, Oczami wyobrazni widzial sie przyszpilonego do desek rufy niczym schwytany motyl. Bal sie. Ktos wciaz probowal go zabic. Kiedy nieco opanowal strach i zaczal rozumowac spokojniej, nabral pewnosci, ze Shula Ron zginela z powodu plazmidu Kleina. Wiedziala za duzo o tym, co robil Klein, i ktos ja uciszyl na zawsze. Co za gniazdo zmij! Anderson zorientowal sie nagle, ze Mirit przyglada mu sie i zdobyl sie jedynie na blady usmiech. Szyper zawiadomil przez radio wladze, wiec kiedy kuter przybil do brzegu, pasazerow powitala na drewnianym trapie policja. Przesluchania zaczely sie niemal natychmiast, co nie oznaczalo, ze uporano sie z nimi szybko. Okazalo sie, ze nikt nie znal ofiary tragedii. Kazdy sadzil, ze mezczyzna byl z kims innym. Szyper zeznal, ze samotny pasazer zglosil swoj udzial w rejsie jako ostatni i ze wygladalo na to, iz jest z tego samego hotelu co reszta grupy. Anderson nie ulatwil policji zadania, Kiedy przyszla jego kolej, stwierdzil po prostu, ze nie ma pojecia, dlaczego ktos mialby probowac go zabic. Nie powiedzial nic o plazmidzie Kleina i poprosil Mirit, by postapila podobnie. Pozwolono im odejsc, ale czar prysl. Koralowa Plaza przestala byc czarodziejskim miejscem. Powrocili do rzeczywistego swiata i kiedy szli z portu do hotelu, Anderson zastanawial sie, czy jeszcze kiedykolwiek bedzie tak szczesliwy.! Spakowali sie, wymeldowali z hotelu i wyruszyli w droge powrotna do Tel Awiwu. Bylo pozne popoludnie, wiec upal zelzal i juz tak nie dokuczal, gdy opuszczali Ejlat, kierujac sie na polnoc przez pustynie Negew. Po przejechaniu dwudziestu mil pustkowia Mirit powiedziala: -Czy wiesz, ze w twoim rozumowaniu tkwi blad? -Skoro tak, to powiedz mi jaki. -Od poczatku zakladasz, ze to Cohen byl naukowcem zamieszanym w potajemne klonowanie, ktorym zajmowal sie Klein. -Owszem - odrzekl Anderson. -Ale z tego, co mi mowiles, nie wynika, zeby istnial przeciwko niemu jakis dowod. -Klein pracowal w laboratorium Straussa z Cohenem. Obaj uzywali plazmidu PZ 9, ktory zawieral gen. -Zbieg okolicznosci. -Kiedy spadl kwas, poza mna i Cohenem w pracowni nikogo nie bylo, a gdy tam wrocilem, przylapalem go na usuwaniu dowodow. -Przypuszczales, ze to robi. Ale fakty sa takie, ze uratowal twoj wzrok, jesli nie zycie. -Tak, ale... -Nie masz dowodow, Neil. Zadnych dowodow! - Mirit dala Andersonowi czas na przetrawienie tego, co powiedziala, po czym ciagnela dalej: -Czy brales pod uwage ewentualnosc, ze smierc Cohena to nie wypadek? Anderson zaprzeczyl. -Mogl zostac zamordowany - podsunela Mirit. Anderson zaczal rozwazac taka mozliwosc. W momencie smierci Cohena przyczyna jego zgonu wydawala sie tak oczywista, ze ani on, ani Strauss nie szukali zadnej innej. Cohen skaleczyl sie, pracujac nad plazmidem. Czy Mirit sugerowala, ze ktos inny zranil Cohena zatrutym ostrzem i zrobil to tak, zeby wygladalo na wypadek? Przeciez w pracowni nie bylo sladow walki, a smierc nie nastapilaby natychmiast. Cohen mialby jeszcze czas, zeby sie bronic... Pomijajac nawet sugestie Mirit, Anderson dojrzal slaby punkt w zalozeniu przyjetym przez siebie i Straussa. Jesli Cohen skaleczyl sie sam, to dlaczego siedzial cicho, czekajac na smierc? Nie zadal sobie nawet trudu, zeby zdjac rekawiczke i przemyc rane. Dlaczego? Dlaczego nie podniosl alarmu? Mialby jeszcze czas... Smierc nie nadeszlaby momentalnie. Krew zmylaby wiekszosc toksyny. Ale zgon byl natychmiastowy i spowodowala go wlasnie toksyna. Anderson podjal probe syntezy. Toksyna Kleina dostala sie do organizmu Cohena, ale nie przez zwykle skaleczenie. Zostala tam wprowadzona pozniej, by upozorowac wypadek. Przez morderce Cohena? Wiec jak ja zaaplikowal swojej ofierze? Zeby zadzialala od razu... Konieczny byl zastrzyk! A jesli tak, to gdzies na ciele Cohena powinien byc malenki znak pozostawiony przez igle do zastrzykow podskornych. -Opowiedz mi, jak wyglada zydowski pogrzeb - poprosil Anderson. Gdy nad pustynia zapadla noc, a w swietle reflektorow fiata monotonnie przesuwala sie wstega dwuwarstwowej asfaltowej drogi, Anderson zaczal ukladac plany na nastepny dzien. Wroci na uniwersytet i zapyta Straussa, czy cialo Cohena jest jeszcze w kostnicy. Jesli tak, to poprosi o zgode na zbadanie zwlok... Nie! Cholera! Nie moze pytac Straussa o nic, bo jesli rzeczywiscie mylil sie, uwazajac Cohena za winnego, to rownie dobrze moze sie mylic, zakladajac, ze Strauss jest niewinny, Podzielil sie swymi obawami z Mirit. -Masz racje - odpowiedziala. - Nie ufaj nikomu. -Ale jednak Strauss chce zniszczyc plazmid - mial watpliwosci Anderson. -Mogl tak powiedziec po to, zebys ty zniszczyl swoj - odrzekla Mirit. - Jesli jest winny, ma to sens. W koncu nie chcialby chyba, zeby jeszcze ktos poza nim posiadal taka bron, nie sadzisz? Wiec podpuscil cie, zebys zniszczyl swoje zrodla, tymczasem on wcale nie pozbedzie sie swoich. Anderson juz zamierzal skomentowac izraelska mentalnosc, kiedy pojal, ze Mirit znow ma racje. Ugryzl sie w jezyk. Jesli chce zbadac zwloki Cohena, musi to zrobic na wlasna reke. -Czy mozemy sie na chwile zatrzymac? - zapytal. Mirit zwolnila i zjechala z drogi. -Chcesz rozprostowac nogi? -Nie. Chce porozmawiac. Reflektory fiata zgasly, ale dzieki poswiacie ksiezyca na pustyni bylo wciaz jasno. -Od chwili wydarzenia na kutrze rozmawiamy wylacznie o sprawie Kleina. A ja chce porozmawiac o nas. Chce, zebys wiedziala, ze te dwa dni, ktore spedzilem z toba, byly najszczesliwszymi dniami w moim zyciu. Wszystko, co mowilem, mowilem powaznie. Kocham cie i zawsze bede cie kochal. Nie mam zamiaru pytac cie w tej chwili, czy za mnie wyjdziesz, bo przypuszczam, ze odpowiedz brzmialaby "nie", ale prosze cie, zebys sie nad tym zastanowila. Tylko o to cie prosze. Po prostu o tym pomysl. -Dobrze, Neil. Pomysle o tym, obiecuje. -To dobrze, bo teraz musze sie skoncentrowac na tym, jak ochronic wlasny tylek. Mirit wysadzila Andersona przed jego blokiem, po czym wyruszyla w dalsza droge. Miala jeszcze okolo czterdziestu mil do domu rodzicow w Jerozolimie. Zaproponowala Andersonowi, zeby z nia pojechal, ale odmowil, tlumaczac, ze musi byc przez pewien czas sam, by pozbierac mysli. Kiedy wspinal sie po schodach, Amerykanie znowu spiewali. Cholerny halas, mruknal pod nosem, zly. Zaryglowal oba zamki u drzwi i zamknal okno, uznajac, ze ostroznosc jest wazniejsza niz doplyw swiezego powietrza. Musi wystarczyc mala kratka wentylacyjna, umieszczona wysoko na scianie. Przez nia nikt sie nie przedostanie. Anderson spal zle, ale niczego innego sie nie spodziewal. Byl zadowolony, kiedy wreszcie wzeszlo slonce i zrobilo sie jasno. W ciemnosci wszelkie watpliwosci i obawy wydaja sie zawsze pomnozone przez... dwa przecinek siedem dziesiatych. Usmiechnal sie, gdy ta liczba przyszla mu do glowy. Kiedy jeszcze studiowal, powiedzial raz adiunktowi, ze w nocy wszystko wyglada trzy razy gorzej. Tamten odrzekl: "Dwa i siedem dziesiatych". Kiedy Anderson okazal zdziwienie adiunkt udzielil mu poufnej rady: "Nigdy nie uzywaj liczb calkowitych. Ludzie pomysla, ze zmyslasz. A jesli bedziesz operowal ulamkami, uznaja cie za wyksztalconego czlowieka". Anderson, zdecydowany zrealizowac swoj plan, bardzo wczesnie wybral sie do laboratorium, chcac byc tam przed innymi. Udalo sie. Wlozyl bialy fartuch, ktory mial mu pomoc w przeprowadzeniu akcji, i zjechal na dol. Kostnica miescila sie na parterze, z tylu budynku, wiec zdazyl wymyslic wiarygodna historyjke podczas jazdy winda i spaceru korytarzami. Prozny trud. Dozorca nie znal angielskiego. No dobra, pomyslal Anderson, zmiana taktyki. Trzeba go troche postraszyc... Przybral mine i ton bardzo waznej i bardzo rozdraznionej osoby. Nie byl pewien, jak wypadl w tej roli, ale slowa "Cohen... Arieh Cohen" odniosly skutek. Zgarbiony facet wstal ze swego stolka i poczlapal przed siebie. Anderson poszedl za nim. To dziwne, myslal, dozorcy w kostnicach sa jak recepcjonisci hotelowi. Wszyscy wygladaja tak samo. Wprawdzie nie kazdy sie garbi i reaguje na dzwiek imienia Igor, ale poza tym niewiele sie roznia. -Cohen - powiedzial mezczyzna, wskazujac szuflade szafy chlodniczej. -W porzadku - odrzekl Anderson z nadeta mina i wskazal stol sluzacy do ogledzin zwlok. - Tutaj! Dozorca przez chwile przygladal sie Andersonowi, az ten uznal, ze sztuczka sie nie uda. Ale mezczyzna wzruszyl ramionami, otworzyl szafe chlodnicza i przystawil do niej wozek transportowy. Cialo przykryte bialym przescieradlem ozdobionym niebieska Gwiazda Dawida wytoczylo sie na rolkach i z metalicznym brzekiem spoczelo na wozku. Jak wszystkie tego typu wozki i ten poruszal sie na trzech kolkach, z ktorych kazde chcialo jechac w innym kierunku. Dozorca mial wiec trudnosci z manewrowaniem transporterem. Dopiero gdy Anderson kopnal najbardziej oporne kolko, wozek pojechal we wlasciwa strone. Dozorca obrzucil go spojrzeniem, ktore na calym swiecie znaczy to samo. Cohen byl duzym mezczyzna. Dozorca steknal z wysilku, gdy przenosil jego zwloki z wozka na stol, przesuwajac najpierw gorna polowe ciala, a potem dolna. Zniknal na chwile i powrocil z pudelkiem rekawiczek. Stawiajac je przed Andersonem wykonal otwarta dlonia gest mowiacy: "Sa do panskiej dyspozycji". Anderson wlozyl jedna pare i przystapil do ogledzin. Nie majac pojecia, w jaki sposob moglby pokazac na migi szklo powiekszajace, nie zawracal sobie glowy szukaniem dozorcy, lecz zaczal grzebac w szufladach i znalazl to, czego potrzebowal. Cholera! Ani sladu, stwierdzil po dziesiecio-minutowym badaniu Cohena lezacego na plecach. Zaczal przekrecac zwloki na brzuch, co nie bylo wcale latwe. W ostatniej chwili cialo wysunelo mu sie z rak, glowa Cohena opadla i jego twarz uderzyla o krawedz stolu z nieprzyjemnym dla ucha odglosem. Anderson odruchowo przeprosil, zanim uswiadomil sobie, ze Cohen nie poczyta mu tego za zle. Jest! Wysoko na lewym biodrze widnial slad po zastrzyku. Anderson obejrzal go dokladnie pod szklem powiekszajacym, wciaz jeszcze mozna bylo okreslic kierunek naklucia. Uznal, ze ktos zaszedl Cohena od tylu i mocno wbil mu igle, uderzajac z gory. Mirit miala racje. Cohen zostal zamordowany. Anderson poczul sie winny, ze tak bezkrytycznie, powodowany wlasna animozja, przypisal Izraelczykowi wszystko co najgorsze. Uwazajac Cohena za sprawce rzekomego wypadku, byl bardzo oszczedny w podziekowaniach. A przeciez Izraelczyk sporo ryzykowal, ratujac go przed powaznymi obrazeniami. Wybacz, stary - powiedzial, przykrywajac cialo. Wychodzac, skinal glowa dozorcy. Mezczyzna podniosl wzrok znad gazety, po czym powrocil do czytania. Anderson opuscil budynek akademii i schronil sie w cieniu swego ulubionego drzewa. Jego geste liscie dawaly calkowita oslone przed sloncem, poza tym drzewo roslo nieco na uboczu, z dala od uczeszczanych sciezek. Mogl tutaj pomyslec w spokoju. Brakowalo mu wyobrazni, zdolnosci perspektywicznego widzenia... Cech, ktore tak podziwial u Straussa. Co za ironia losu... Jak ma podejsc wybitnego uczonego o miedzynarodowej slawie na jego wlasnym terenie? Lubil Straussa. Gdyby profesor okazal sie winny, to Anderson chyba juz nigdy w zyciu nikomu by nie zaufal. Po polgodzinnych rozmyslaniach stwierdzil, ze najwieksza szansa na rozwiklanie zagadki jest osobisty notatnik Martina Kleina. Niemal slyszal Mirit mowiaca: "Nie masz dowodu, ze taki notatnik istnieje!". Anderson jednak wierzyl, ze tak. Moze mial go Strauss? Moze schowal go w swoim gabinecie, zamknal w biurku? Musi to sprawdzic, przeszukac pokoj. Poczul sie lepiej, majac sprecyzowana linie dzialania. Strauss co dzien wychodzil na lunch o pierwszej po poludniu. Anderson znal ten rytual, profesor zawsze o tej samej porze wkladal swoja paname i bral laske stojaca w kacie kolo drzwi gabinetu. Od Myry dowiedzial sie, ze Strauss codziennie jada lunch ze swoim starym przyjacielem, profesorem Maxem Jungmanem, chirurgiem. Reszta personelu pracowni wychodzila zazwyczaj miedzy pierwsza pietnascie a pierwsza trzydziesci. Anderson zauwazyl, ze na ogol miedzy pierwsza trzydziesci a druga laboratorium pustoszalo. Pomyslal teraz, ze te pol godziny powinno mu wystarczyc na dostanie sie do gabinetu Straussa i znalezienie notesu. O pierwszej trzydziesci piec Anderson wjechal winda na szoste pietro akademii i zgodnie ze swymi przewidywaniami w pracowni nie zastal nikogo. Drzwi gabinetu Straussa byly zamkniete, ale spodziewal sie tego. Wiedzial, ze sekretarka profesora ma w szufladzie swojego biurka zapasowy klucz. Widzial kiedys, jak go uzywala podczas nieobecnosci Straussa. Bez trudu odnalazl klucz i wszedl do gabinetu. Poczul przyspieszone tetno, typowy objaw u przestepcy - amatora. Przestraszony i zdenerwowany, pospiesznie przetrzasal zawartosc debowego biurka, bojac sie, ze nie zdazy doprowadzic swej misji do konca. Jedna z szuflad zamknieto na klucz, co go upewnilo, ze musi byc ta wlasciwa. Zaatakowal zamek ciezkim, ozdobnym nozem do papieru. Kiedy ostrze po raz trzeci zsunelo sie z mosieznego jezyczka zamka, Anderson postanowil wziac sie w garsc. Spokojnie... Nie denerwuj sie... Rob to powoli... Nie spiesz sie... powtarzal sobie, mimo ze czul na czole krople potu. Wydawalo mu sie, ze caly Tel Awiw zaraz tu wpadnie. Opor, jaki wciaz stawial zamek, sprawil, ze Anderson zbyt mocno nacisnal noz. Narzedzie wyskoczylo mu z reki i potoczylo sie po podlodze. W uszach Andersona ten brzek odbijal sie zwielokrotnionym przez panike echem. Patrzyl na noz, myslac o zlosliwosci martwych przedmiotow. Jeszcze jedna proba i koniec, postanowil. Bal sie, ze jesli zabawi tu dluzej, nerwy odmowia mu posluszenstwa. Wtedy zamek ustapil. Prywatna korespondencja... Wyciagi bankowe... Ksiazeczka czekowa... Stare fotografie... Nic wiecej! Ani sladu notatek laboratoryjnych Kleina. Patrzyl najedno ze zdjec, gdy uslyszal glos: -To moj syn, doktorze. Zginal na wojnie. Anderson podniosl wzrok. W drzwiach stal Jacob Strauss, czekajac na wyjasnienia. Anderson poczul, jak krew uderza mu do glowy. Zostal przylapany na goracym uczynku, jak zlodziej siegajacy do cudzej kasy! O Chryste, spraw, zeby ziemia rozstapila sie pode mna! -Musialem sie dowiedziec, panie profesorze - powiedzial, pokonujac wstyd. -Dowiedziec sie? Czego? - zapytal cicho Strauss. -Czy byl pan zamieszany w klonowanie genu Kleina. Strauss przez chwile przygladal sie mu w milczeniu. -I spodziewal sie pan znalezc tajne zapasy kultur w moim biurku? - spytal w koncu. -Nie, panie profesorze. Szukalem drugiego notatnika laboratoryjnego Martina Kleina. Kiedy przegladalem ten oficjalny, przekonalem sie, ze nalezal do czlowieka tak skrupulatnego, iz musial on notowac wszystko. -Zdaje sie, ze uwazal pan doktora Cohena za winnego - przypomnial Strauss, wciaz nie podnoszac glosu. -Tak - przyznal Anderson. - Do dzisiejszego ranka. Opowiedzial Straussowi o sladzie igly, ktory znalazl na ciele Cohena. -Zatem pozostalem ja - odrzekl Strauss. -Zgadza sie, pozostal pan - powtorzyl Anderson. -Rozumiem panska logike, mlody czlowieku - westchnal Strauss. - Ale, niestety, podobnie jak w wielu innych sprawach zwiazanych z ta afera i w tej nie ma miejsca na logike. Jestem niewinny. -Trudno mi w to uwierzyc; profesorze - powiedzial Anderson, czujac sie coraz bardziej podle. Strauss usiadl na swoim obrotowym krzesle i zaczal zamykac szuflady biurka. Przez chwile przygladal sie fotografii syna, zanim wrzucil ja do ostatniej szuflady. -Zapewne w podobnych okolicznosciach postapilbym tak samo - powiedzial. - Nie rozmawiajmy juz wiecej na ten temat. Anderson ledwo mogl uwierzyc w to, co uslyszal. Strauss przylapal go na szperaniu w jego osobistych rzeczach i jeszcze podzielal jego punkt widzenia! Ten czlowiek byl chyba swietym! -Albo bardzo sprytnym grzesznikiem - zauwazyla Mirit, kiedy Anderson opowiedzial jej o wszystkim. Zadzwonil do niej zaraz po wyjsciu z gmachu akademii i zaprosil sie do Jerozolimy na herbate, liczac tez na wspolczucie. -Prosze cie, Mirit, przestan. Jesli chcesz znac moje zdanie, to Jacob Strauss jest czysty. A jezeli jest winny, to ja juz nie widze dla siebie miejsca na tym swiecie. -Juz dobrze... Zostawmy twojego profesora w spokoju. Ale co do Cohena, nie mylilam sie. -Na milosc Boska! Porozmawiajmy o czyms innym! - Anderson wzial ja w ramiona. -O religii? - zasugerowala Mirit. -Nie. -O polityce? -Nie. - Anderson polaskotal ja nosem w ucho. Zachichotala. -O pogodzie? -Nie. - Anderson ujal dlonmi jej posladki i mocno przycisnal Mirit do siebie. Nie mogla nie poczuc jego erekcji. -Czyzby chodzilo... O to? - Znow zachichotala. -Zgadza sie. Wlasnie o to - odrzekl Anderson i zaczal przebierac palcami, podciagajac do gory jej sukienke. -Chcesz isc do lozka? -Nie - powiedzial, wsuwajac dlonie w jej majteczki. - Chce cie tu... natychmiast... Wzieli prysznic, a potem wyszli na balkon. Siedzieli, trzymajac sie za rece i saczac zimny sok pomaranczowy. Nie rozmawiali. Jedno wiedzialo, co czuje drugie, i to czynilo slowa zbedna i prymitywna forma porozumiewania sie. Weszli do domu, gdy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi. -Jak spedzimy ten wieczor? - zapytal Anderson. -Ja juz, niestety, wiem dokladnie, jak go spedzimy - powiedziala Mirit z mina winowajcy. - Musze wracac do jednostki. Wysadze cie po drodze w Tel Awiwie. Anderson byl gorzko rozczarowany. -Myslalem, ze jestes na urlopie. -Odwolano mnie z urlopu - wyjasnila Mirit. Anderson pocalowal ja mocno i dlugo, kiedy wysiadal w Alei Einsteina. -Uwazaj na siebie, moja ukochana. -Ty tez - odrzekla Mirit. Anderson wspinal sie po schodach, wyszukujac z peku kluczy ten, ktory pasowal do drzwi jego mieszkania. Oswietlenie klatki schodowej pozostawialo wiele do zyczenia. W najlepszym wypadku, i to rzadko, moc zarowek osiagala czterdziesci wat. Kiedy znalazl sie na przedostatnim pietrze, jakis zablakany kot, a wiele wloczylo sie ich po miescie, przemknal obok jego stop, uciekajac na dol z przerazliwym miauczeniem. Anderson usmiechnal sie, ale w chwile pozniej zmrozila go mysl, ze cos musialo wystraszyc kota. Cos albo... ktos. Zatrzymal sie na ostatnim polpietrze i spojrzal do gory. Cisza i mrok, nic poza tym. Moze kotu pogonil kota inny kot? A moze i nie... Anderson zaczal sie bac. Nie wiedzial, co robic, wiec stal bez ruchu, wpatrujac sie w schody i czekal. Tylko na co? Po chwili juz wiedzial. Ktos byl na gorze. Kryl sie za rogiem, w ciemnosci. Zniecierpliwiony, wychylil sie ostroznie, by spojrzec na schody. Anderson najpierw dostrzegl bron. Tamten trzymal ja na wysokosci swojej glowy, wycelowana w sufit, gdy posunal sie o cal do przodu. To Andersonowi wystarczylo. Na leb, na szyje zbiegal w dol, tak szybko jak tylko potrafil. Tupot czyichs stop za jego plecami swiadczyl o tym, ze jest scigany. Wypadl z budynku. Na trawniku ani zywego ducha. Jasna cholera! Kiedy nie potrzeba, zawsze tu sie roi od tych wyjcow! - pomyslal. Odglos pogoni kazal mu ruszyc przed siebie, wybiegl przez brame i znalazl sie w Alei Einsteina. Na przystanku zatrzymywal sie wlasnie autobus. Anderson popedzil ile sil w nogach i zdazyl wskoczyc na stopien w momencie, gdy kierowca wlasnie mial zamiar nacisnac dzwignie hydraulicznego zamykania drzwi. Anderson spojrzal przez tylne okno autobusu i zobaczyl mezczyzne w jasnobrazowym garniturze stojacego na chodniku przed brama. Patrzyl na odjezdzajacy autobus, trzymajac prawa reke pod marynarka, jakby cos chowal pod pacha. Anderson wiedzial co. Autobus wlasnie skrecal w lewo, kiedy w Andersonie zamarlo serce. Zdazyl zobaczyc samochod zabierajacy mezczyzne w garniturze. Tamten mogl teraz scigac autobus! Poza Andersonem w autobusie jechalo tylko czworo pasazerow. -Czy ktos mowi po angielsku? - zapytal Anderson. Spoczely na nim nieme spojrzenia. Przesunal sie do przodu i ukucnal obok kierowcy. -Mowi pan po angielsku? -Nie znac angielski. Chryste! - pomyslal Anderson, dziewiecdziesiat procent tutejszej populacji mowi po angielsku, a ja musialem trafic na te niemowy! Przesunal sie miedzy siedzeniami na tyl wozu, odprowadzany przestraszonymi spojrzeniami. Pasazerowie najwyrazniej uwazali go za niespelna rozumu. Tuz za pedzacym jak do pozaru autobusem blyszczaly szeroko rozstawione reflektory samochodu. Kiedy autobus zwolnil przed ruchliwym skrzyzowaniem z ulica Dizengoffa, Anderson postanowil dzialac. Krzyknal do kierowcy, zeby go wypuscil, ale ten tylko spojrzal na niego zezem. Anderson rzucil sie do przodu, kopnal dzwignie otwierajaca drzwi i wyskoczyl. Pragnac zlac sie z tlem jak kameleon, biegl zakosami przez dobre sto jardow, zanim zdecydowal sie spojrzec za siebie. Nie zauwazyl jasnobrazowego garnituru. Ale zdal sobie sprawe, ze ciezko dyszy i zwraca na siebie uwage przechodniow tlumnie wyleglych na wieczorny spacer. Zwolnil i znalazl schronienie w cieniu wejscia do sklepu. Udawal, ze zapala papierosa, ale nie odrywal wzroku od ulicy. Musi znalezc policjanta. Nie ma co sie zastanawiac. To najprostsze wyjscie. Nie pora teraz na wymyslanie wyrafinowanych posuniec. Powinien podejsc do pierwszego napotkanego policjanta i poprosic o ochrone przed morderca. Niewazne, co policjant sobie pomysli, jego sprawa. Liczy sie to, ze miedzy Andersonem, a ta cholerna bronia stanie jakis stroz prawa. Zaryzykowal opuszczenie swej kryjowki i wmieszal sie w tlum, sila woli dostosowujac swoj krok do spacerowego tempa Izraelczykow, ale przez caly czas wypatrywal munduru. Druga strona ulicy przejechal samochod policyjny z funkcjonariuszami leniwie przygladajacymi sie przechodniom. Anderson wiedzial, ze nie ma szansy zwrocenia na siebie uwagi zalogi radiowozu. Musialby przewrocic z pol tuzina osob i wypasc na ruchliwa jezdnie, zeby zostac zauwazonym. Sledzil oddalajacy sie pojazd jak rozbitek na tratwie ratunkowej przeplywajacy mimo statek. Uszedl cwierc mili, gdy nagle wewnetrzny impuls kazal mu spojrzec w gore. Na kladce dla pieszych stal facet w brazowym garniturze i patrzyl wprost na Andersona! Zmuszajac do gwaltownego skretu i hamowania przejezdzajacy autobus, pedem przebiegl jezdnie i zanurzyl sie w ciemnosc bocznej uliczki. Minal po drodze oswietlony budynek z piaskowca z tabliczka informujaca, ze to dom Dawida Ben - Guriona, ale gnal dalej w iscie olimpijskim, sprinterskim tempie. Biegl, dopoki nogi nie zaczely odmawiac mu posluszenstwa. Kiedy zaczal sie slaniac jak dopiero co narodzony zrebak, skrecil w ciemny zaulek i przywarl do sciany za kamiennym lukiem, gwaltownie lapiac powietrze. Wokol bylo cicho. Bardzo cicho i bardzo spokojnie. Nasluchiwal odglosu krokow, ale rejestrowal jedynie brzeczenie owadow dochodzace z pobliskich zarosli. Potem jednak do jego uszu dotarl cichy pomruk silnika pracujacego niemal na jalowym biegu. Na koncu uliczki dostrzegl wolno sunacy samochod. Siedzacy w nim mezczyzni wygladali przez okna. Jeden z nich mial na sobie brazowy garnitur. Anderson niemal wtopil sie w sciane. Silnik ucichl. Anderson pobiegl wzdluz zaulka, wiedzac, ze uliczka jest zbyt waska, by mogl w nia wjechac samochod. Dobiegl do jej konca i skrecil w lewo, majac nadzieje, ze dotrze do wybrzeza. Dziesiec minut pozniej znalazl sie na Placu Atarim i wmieszal w tlum turystow, wciaz szukajac wzrokiem policjanta. Zaczal sobie mgliscie przypominac, ze gdzies w poblizu osrodka informacji turystycznej, u stop szerokich schodow wiodacych ku portowej promenadzie jest posterunek policji. Dotarl do szczytu schodow i stanal jak wryty. Na dole czekal jego przesladowca, usmiechajac sie szeroko. Anderson odwrocil sie szybko i zobaczyl przed soba mezczyzne w ciemnych okularach, w ktorym rozpoznal kierowce samochodu. Bez namyslu przesadzil balustrade i opadl dziesiec stop w dol, na promenade. Nigdy by tego nie dokonal, gdyby sie choc sekunde zastanowil. W jakis cudowny sposob jego kostki nie ucierpialy przy ladowaniu, wiec puscil sie pedem brzegiem basenu portowego, czujac za soba obecnosc scigajacych go mezczyzn. Jego czas sie konczyl i wiedzial o tym. Z portu sa tylko dwa wyjscia, jesli nie brac pod uwage drogi morskiej. Dwaj mezczyzni mogli obstawic oba wyjscia, zdesperowany, postanowil ukrasc jakas lodz. I wtedy dostrzegl swoje deus ex machina, czyli policyjna motorowke z dwoma funkcjonariuszami na pokladzie, przycumowana do nabrzeza. Wpadl na trap, wolajac o pomoc. Policjanci wstali i wyszli mu naprzeciw. -Mowia panowie po angielsku? - wysapal Anderson. -Oczywiscie - odrzekl jeden z policjantow. -Tamci ludzie... - Anderson wskazal za siebie, - Oni probuja mnie zabic! Obaj policjanci wyciagneli pistolety. Jeden z nich wycelowal bron w mezczyzne w garniturze, ktory zatrzymal sie o jakies trzydziesci krokow od nich. Przesladowca Andersona wolno podniosl rece do gory. Policjant ruszyl w jego kierunku. -Niech pan uwaza! Ich jest dwoch! - ostrzegl Anderson. Drugi policjant zaczal rozgladac sie za kierowca. Anderson obserwowal zza burty lodzi, jak scigajacy go mezczyzna jest przeszukiwany. Patrzyl, jak policjant zabiera mu bron i otwiera jego portfel. Nastapila krotka wymiana zdan, po czym wszyscy trzej mezczyzni weszli na poklad. Anderson nie wierzyl wlasnym oczom! Policjant oddal bandziorowi bron i odsunal sie na bok! -Co to, do cholery...! -Tedy - przerwal mu mezczyzna, wycelowujac w niego bron. Anderson chcial zawolac na policjantow, ale ci ostentacyjnie odwrocili sie plecami. *8* Anderson usiadl na tylnym siedzeniu samochodu, jak mu kazano.Miejsce obok niego zajal mezczyzna z bronia i kierowca wlaczyl sie do ruchu. Anderson nie protestowal. Bo i po co? -Ciezko sie z panem porozumiec, doktorze Anderson - stwierdzil przesladowca Anderson nie odpowiedzial. Myslal o Mirit, Akademii Medycznej sw. Tomasza, farmie w Dumfries i wszystkich innych rzeczach, ktorych mial juz nigdy nie zobaczyc. Samochod skrecil w Aleje Einsteina i zatrzymal sie przed budynkami mieszkalnymi uniwersytetu. -Chodzmy do panskiego mieszkania - powiedzial mezczyzna. -Anderson wysiadl, spojrzal w gore i zrobilo mu sie niedobrze. Zrzuca go z dachu. Przeniosl spojrzenie na zakurzony chodnik i oczami wyobrazni zobaczyl sie lezacego tam jak szmaciana lalka. -Ruszac sie! - uslyszal ponaglenie. Mezczyzna w brazowym garniturze zatrzymal sie na ostatnim polpietrze i gestem pokazal kierowcy, by poszedl przodem. Ten wyciagnal pistolet, bezszelestnie wspial sie bokiem na schody i sprawdzil korytarz prowadzacy na dach. -W porzadku - powiedzial. -Wiec gdzie to jest? - zapytal pan Brazowy Garnitur, gdy znalezli sie w pokoju Andersona. -Gdzie jest co?. -Notatnik Kleina, dupku! -Nie mam pojecia - odrzekl Anderson. -Tylko mi tu nie pieprz. Wiemy, ze go masz. -Nie mam go. -Wiec komus go oddales. -Nie. Bo nigdy go nie mialem. -Milesowi Langmanowi powiedziales cos innego. -Kim wy jestescie? - zapytal Anderson, zdumiony, skad mezczyzna o tym wie. -J. D. Dexter... - odrzekl mezczyzna, szukajac czegos w wewnetrznej kieszeni marynarki. - Jestem Amerykaninem. -Doprawdy? - zdziwil sie Anderson. - Z panskimi manierami moglby pan uchodzic za Izraelczyka. -Przestan chrzanic! - Dexter podetknal Andersonowi pod nos swoja legitymacje. Anderson zauwazyl amerykanskiego orla i inicjaly CIA, ale nie zawracal sobie glowy reszta. Spojrzal na sufit i potrzasnal glowa. -O Jezu! Co za rozczarowanie... Bylem pewien, ze tym razem to KGB. -KGB? Gdzie? - Drugi mezczyzna poruszyl sie nerwowo. - Co wiesz na temat KGB? -Chryste! Hiram! To byl tylko zart - uspokoil kolege Dexter. -Pieprzony Angol! -Skoro juz, to Szkot - poprawil Anderson. - Chyba CIA powinna wiedziec takie rzeczy. -Zamknij sie, Anderson! - wybuchnal Dexter. - Niech ci sie nie wydaje, ze my zawsze jestesmy takimi milymi facetami! -Nawet by mi to przez mysl nie przeszlo - zapewnil go cierpko Anderson. -Rozwalimy cie, jezeli bedziemy musieli! Ta szczerosc niezbyt przypadla Andersonowi do gustu. -Dlaczego? - zapytal cicho.. -Chcemy miec ten notatnik. -Aleja go nie mam! Nigdy go nie mialem. Wymyslilem te historyjke, zeby sprawdzic Langmana. -Jak to, sprawdzic? Anderson opowiedzial o pulapce, ktora zastawil na Milesa Langmana; o tym, ze Langman chwycil przynete i wlamal sie do jego pokoju. -Cos mi tu smierdzi - powiedzial mezczyzna w okularach przeciwslonecznych. -Panskie buty... - Zauwazyl Anderson. -A co z nimi nie tak? -Sa w porzadku. Tylko przez te ciemne szkla mogl pan w cos wdepnac i nawet pan tego nie zauwazyl. -Ty skurwielu! Juz ja cie... -Spokoj, Hiram! - zgromil go Dexter, po czym zwrocil sie do Andersona: - Miles Langman zostal zamordowany, kiedy probowal dostac sie do twojego mieszkania, zeby zdobyc notatnik. -Nie - sprostowal Anderson. - Wlamal sie dzien wczesniej. W dniu, w ktorym zginal, wiedzial juz, ze notesu tu nie ma. Nie wlamywalby sie po raz drugi. Dexter zastanawial sie przez chwile. -Jasna cholera! Ale bajzel... -Zgadza sie - odrzekl Anderson. - Napijemy sie? -Chetnie. Anderson odwrocil sie do mezczyzny nazywanego przez Dextera Hiramem i zapytal o to samo. -Nie pije na sluzbie. Dexter wzruszyl ramionami z lekkim zaklopotaniem, gdy Anderson spojrzal na niego pytajaco. Anderson nalal dwie solidne porcje whisky i zapytal: -Podejrzewam, ze mi tego nie powiecie, ale dlaczego Miles Langman dostal rozkaz, by mnie inwigilowac? -Wcale nie mial takiego rozkazu - odrzekl Dexter. - Prowadzil obserwacje posrednia. - Widzac, ze Anderson nie rozumie, wyjasnil: - Zajmowal sie tylko kontaktami i powiazaniami obiektu, ktorym interesujemy sie bezposrednio. -Czyli...? -Tego nie moge ujawnic. -No coz... Trudno. Dexter myslal przez dluzsza chwile, zanim powiedzial: -Niech pan poslucha, doktorze. Jest pan inteligentnym facetem. Musi byc dla pana jasne, ze nasze interesy sa... hm... w pewnym stopniu zbiezne. Moze moglibysmy nawiazac wspolprace? -Co pan ma na mysli? -Potrzebna nam panska ekspertyza. -To tak jak Langmanowi. Tylko ze on mi o tym nie powiedzial. -Skoro pan chce... Jest pan tu, w Izraelu, zeby ustalic pochodzenie plazmidu, ktory zabil jednego z waszych studentow. -Zgadza sie. -My tropimy czlowieka, ktory byc moze stworzyl ten plazmid, ale nie dysponujemy zadnym dowodem, mimo ze mamy wewnatrz wtyczke. Nasz podejrzany nie zrobil jeszcze zadnego falszywego kroku. -Jaka bylaby moja rola? -Agentowi udalo sie polozyc reke na dokumentacji finansowej dotyczacej organizacji prowadzonej przez tego czlowieka. Czy moglby pan po zapoznaniu sie z nia stwierdzic, ze organizacja ta finansuje eksperymenty genetyczne? -Mozliwe. -No... Wreszcie zaczynamy do czegos dochodzic - stwierdzil Dexter. Obiecal, ze zjawi sie rano, a na razie zyczy Andersonowi dobrej nocy, w co nie watpi, jako ze nad bezpieczenstwem Andersona bedzie czuwal Hiram. -Coz za komfort psychiczny - odrzekl Anderson. * Mirit dotarla do jednostki wojskowej w Haderze o osmej wieczorem i natychmiast zameldowala sie u dowodcy. Przypuszczala, ze zarzadzono stan pogotowia, lecz na terenie bazy nie zauwazyla zadnej nadzwyczajnej krzataniny. Z bramy wyjezdzal wprawdzie dzip z zamontowanym karabinem maszynowym, ale byl to tylko rutynowy patrol. Upewnila sie co do tego, spogladajac na zegarek. -Spodziewam sie, ze jest pani ciekawa, dlaczego sciagnalem pania z urlopu - powiedzial pulkownik Aarons, stwierdzajac rzecz oczywista. -Zakladalam, ze mamy jakies klopoty. -Nie. Nie mamy zadnych klopotow, ale ten pan chcialby z pania zamienic kilka slow. Ponury facet stojacy obok Aaronsa skinal lekko glowa i wyciagnal w kierunku Mirit swoja legitymacje. Mirit odczytala nazwisko Moshe Viren i zauwazyla insygnia Izraelskiej Agencji Wywiadowczej. -W czym moge pomoc Mossadowi? - zapytala. -Wybaczy nam pan, pulkowniku... -Oczywiscie. - Aarons wstal i wyszedl z pokoju. To taki kaliber sprawy, pomyslala Mirit. Facet z wywiadu poczekal, az zamkna sie drzwi za pulkownikiem, po czym powiedzial: -Nasi koledzy z CIA poinformowali nas, rzecz jasna, o tym, ze chca przesluchac izraelskiego oficera i wspomnieli, o co chodzi. - Mezczyzna wymowil slowo "wspomnieli" z wyraznym trudem. -Nie bede sie nad tym dluzej rozwodzil, pani kapitan, ale jesli cos w tym kraju interesuje CIA, to nas tym bardziej. -To zrozumiale. -Oczywiscie wiemy o pani znajomosci z tym angielskim lekarzem... Neilem Andersonem. -On jest Szkotem - wtracila Mirit odruchowo, pamietajac, jak reaguje Anderson, gdy ktos przyczepia mu etykietke Anglika. Zrobilo jej sie glupio i przeprosila. Czlowiek z wywiadu odrzekl, ze nic nie szkodzi. Ta uwaga Mirit duzo mu powiedziala na temat jej stosunku do Andersona. -Pani kapitan. Nikt z nas nie jest naukowcem, ale tez nikt z nas nie jest glupi. W tej historii pojawiaja sie pewne charakterystyczne slowa jak "bakterie", "inzynieria genetyczna", "smierc"... Zainteresowanie CIA tylko potwierdza ich ukryte znaczenie. Ktos stworzyl nowa bron biologiczna. Potrzebujemy jej. Jako oficer armii izraelskiej, ma pani obowiazek... -Znam swoje obowiazki - przerwala mu Mirit. -W porzadku, pani kapitan. Po zakonczeniu misji prosze zlozyc meldunek swojemu dowodcy. Teraz moze pani kontynuowac urlop. Mirit szla z powrotem przez teren jednostki, nie zwracajac uwagi na wzmagajacy sie wiatr sypiacy piaskiem w oczy. Stalo sie. Od chwili, gdy ona i Anderson wyznali sobie wzajemnie milosc, wiedziala, ze kiedys musi sie ujawnic konflikt interesow. Myslala, ze w najgorszym wypadku dojdzie do tego wtedy, gdy odpowie nie na propozycje malzenstwa, jaka zlozy jej Anderson i bedzie musiala tlumaczyc, dlaczego nie widzi sie w roli zony lekarza spedzajacej czas wsrod zadrzewionych alejek Surrey. Ale takiego obrotu sprawy nie przewidziala. Dzien powrotu ojca spod Zachodniej Sciany w roku 1967 stal sie dla Mirit momentem przelomowym. Choc miala wtedy zaledwie osiem lat, uzmyslowila sobie, czym jest Izrael dla jej ojca, wszystkich przyjaciol i krewnych z dziwnymi numerami, wytatuowanymi na wewnetrznej stronie przedramienia. Wspomnienia, ktorym towarzyszyly lzy, nieobecni juz czlonkowie jej rodziny i innych, zaprzyjaznionych rodzin, naznaczone cierpieniem twarze tych, ktorzy postarzeli sie przedwczesnie, to wszystko zrodzilo w mlodej dziewczynie postanowienie, ze gdy dorosnie nie bedzie za wszelka cene bronic istnienia panstwa Izrael. Ale teraz... W drodze powrotnej Mirit probowala sie pocieszac mysla, ze moze nigdy nie dojdzie do konfrontacji. Moze zagadka Kleina i jego genu nie zostanie w ogole rozwiazana? Moze wszystkie kultury zostaly juz zniszczone? Ale jesli nie, a ona i Anderson je znajda? Co wtedy? Kierowca wieloczlonowej ciezarowki nacisnal klakson, gdy zamyslona Mirit zjechala na przeciwny pas ruchu. Szarpnela kierownice fiata, uswiadamiajac sobie, co sie moglo stac. Ale moze smierc nie bylaby taka zla? Jak spojrzy Andersonowi w oczy? Wrocila do Jerozolimy i usiadla w otoczonym murem ogrodzie. Dexter zjawil sie u Andersona o dziesiatej rano. Mial ze soba czarna teczke, ktora wreczyl Andersonowi wraz z wizytowka: "J. D. Dexter. Uslugi spedycyjne". -Kiedy pan do czegos dojdzie, prosze zadzwonic do mnie pod ten numer powiedzial. - Hiram konczy sluzbe, ale nie bedzie pan sam - dodal. -Dziekuje - odrzekl Anderson, majac watpliwosci, czy jest za co. Zrobil sobie kawe i wyszedl na dach, zeby przejrzec dokumenty. Kiedy otworzyl teczke, przerazila go ich ilosc, ale gdy je przerzucil, okazalo sie, ze wiele z nich sie powtarza. Mial przed soba miesieczne sprawozdania finansowe z dzialalnosci pewnego laboratorium badawczego, obejmujace okres ostatniego polrocza. Anderson znalazl odpowiedz na postawione przez Dextera pytanie w ciagu pietnastu minut. Widniala na liscie zamawianych chemikaliow. Wiekszosc z nich stanowily standardowe odczynniki laboratoryjne, ale co miesiac w malej, specjalistycznej firmie skladano zamowienie na enzymy objete ograniczeniami. Mogly one sluzyc tylko do rozczepiania czasteczek D.N.A. Anderson szukal na listach zamowien kolejnego tropu. Jest! Zamowienie zlozone w tej samej firmie przed okolo trzema miesiacami opiewalo na tysiac jednostek ligazy T 4, enzymu uzywanego do ponownego laczenia czasteczek D.N.A po wprowadzeniu obcego materialu genetycznego. Nie bylo watpliwosci, ze to laboratorium zaangazowane jest w manipulowanie D.N.A, klonowanie genow, inzynierie genetyczna, czy jak to nazwac. Zadnych watpliwosci! Kiedy Anderson przekopywal sie przez reszte papierow, zjawila sie Mirit. Stanela cicho przy wyjsciu na dach i obserwowala go, dopoki nie zorientowal sie, ze nie jest sam. Podniosl wzrok i jego twarz rozjasnil szeroki usmiech. -Mirit! Co za wspaniala niespodzianka! - wykrzyknal, odkladajac dokumenty. Wzial ja w objecia i mocno przytulil. - Falszywy alarm? Jestes z powrotem na urlopie? - dopytywal sie, oczekujac potwierdzenia. -Jestem z powrotem na urlopie - odrzekla Mirit. -Czy cos sie stalo? - Anderson wyczul w jej glosie pewna rezerwe. -Nie, nic sie nie stalo. Anderson opowiedzial Mirit o wizycie ludzi z CIA i o wczesniejszym poscigu ulicami Tel Awiwu. -Przynajmniej tym razem twoja glowa ocalala - stwierdzila Mirit. -Zdaje sie, ze jeden z nich spelnia role mojego aniola stroza. -Wiem. Widzialam go. -Widzialas? -Oczywiscie. Szary garnitur, rozpiety kolnierzyk. Oni potrafia byc tak niewidoczni jak krew na sniegu. -Jak to sie dzieje, ze wasze sluzby specjalne pozwalaja dzialac tu ludziom z CIA? - zapytal Anderson. Dlaczego zadal mi to pytanie? - zdziwila sie Mirit. Czy cos sie za tym kryje, czy to tylko moja wyobraznia podsuwa mi takie podejrzenia, zrodzone z poczucia winy? -Ze Stanami Zjednoczonymi lacza nas szczegolne stosunki - odpowiedziala. -Was takze - rzucil Anderson, ale nie wyjasnil, o co mu dokladnie chodzi. Zastanawial sie dlaczego Mirit unikala jego spojrzenia, odpowiadajac na pytanie. -Masz dluga liste zakupow - powiedziala, spogladajac na papiery. Anderson wyjasnil, o co prosili go ludzie z CIA. -I to jest wlasnie to laboratorium? -Na to wyglada. Bez watpienia bawia sie genami. -Co to za pracownia? -Tego mi nie powiedzieli. -A na tych rachunkach nie ma zadnych wskazowek? -Tego wlasnie szukam - usmiechnal sie Anderson. - Przyniose sok pomaranczowy i przyjrzymy sie temu razem. Po okolo dwudziestu minutach Anderson zapytal: -Czy slyszalas kiedys o Hospicjum Jana Kourosa? -Nie, a dlaczego? -Co miesiac to laboratorium placi temu hospicjum. Tylko nie wiadomo za co. Nigdzie zadnych informacji. -Myslisz, ze to wazne? -Nie wiem. W jaki sposob mozna by sie czegos dowiedziec? -Podzwonie tu i tam. Mirit wyszla, a Anderson dalej sprawdzal rachunki. Wrocila po dziesieciu minutach. -To organizacja charytatywna na pustyni. Przytulek dla biedakow cierpiacych na nieuleczalne choroby. -Ciekaw jestem co to za powiazanie. -Zapytaj CIA. Zastanowil sie nad ta sugestia. -Wlasciwie moglbym to zrobic. I tak musze do nich zadzwonic. Jesli mi powiedza, to w porzadku. Jesli nie, to bede wiedzial, ze warto sie dalej tym zajmowac. -Wspolpracujesz z CIA, czy rywalizujesz? - zapytala Mirit. -Jesli gen Kleina jeszcze istnieje, to chce dotrzec do niego pierwszy i zniszczyc go, zanim dostanie sie w rece tych w rozpietych kolnierzykach. Chyba to ma sens, prawda? - Ma - przyznala Mirit, calujac go w policzek. - Pomoge ci na tyle, na ile bede umiala. Anderson usmiechnal sie, ale nie odpowiedzial. Zastanawial sie, dlaczego Mirit znow unika jego spojrzenia. -Firma Dexter, uslugi spedycyjne - odezwal sie w sluchawce damski glos. Moglo byc gorzej, pomyslal Anderson. Nie potrafilby zachowac powagi, gdyby musial podawac haslo i mowic szyfrem albo pytac o gatunek papierosow, jakie pali kuzyn, z ktorym laczy go dziesiaty stopien pokrewienstwa. -Z panem Dexterem prosze. -A kto mowi? -Doktor Anderson. -Slucham, doktorze. Jak poszlo? - ozwal sie glos Dextera. -To laboratorium z cala pewnoscia jest zamieszane w manipulowanie D.N.A. -Wspaniale. Jestem zobowiazany. -Ale nie az tak zobowiazany, zeby powiedziec mi, co to za laboratorium? -Nie. -A moze mi pan powiedziec, dlaczego to laboratorium dokonuje regularnie wplat na rzecz Hospicjum Jana Kourosa? - nalegal Anderson. -Hospicjum jest schroniskiem dla nieuleczalnie chorych. Te pieniadze to najwidoczniej datki o charakterze dobroczynnym. -Dziekuje. -Prosze uprzejmie. Bedziemy w kontakcie. Anderson wrocil na dach gleboko zamyslony. -Cos nie w porzadku? - zapytala Mirit. -Nie jestem pewien. Powiedzieli mi, ze te wplaty to darowizny. -No wiec to darowizny. W czym problem? -Spojrz na te liczbe. To nie jest okragla suma. Ludzie wplacaja na cele dobroczynne ladne, okragle sumki, a nie na przyklad... - Anderson zajrzal do papierow - trzy tysiace dwiescie czterdziesci dziewiec. Nie kupuje tej bajeczki o datkach. Moim zdaniem, oni placa za cos konkretnego. -Sadzisz, ze CIA klamie? -Nie wiem. Moze po prostu w to wierza. Tak czy inaczej, warto to zbadac. Moglabys dowiedziec sie czegos wiecej na temat hospicjum? -Sprobuje.. Mirit wrocila dopiero pod wieczor. Kiedy weszla, Anderson zaproponowal, zeby pojechali do Jaffy na kolacje, a potem przedyskutowali sposob postepowania. Zgodzila sie chetnie, mowiac, ze zna doskonale miejsce. I rzeczywiscie. Restauracja usytuowana byla na skale, wysoko nad starym portem. Siedzac w ogrodku na dachu, oddychali mocnym zapachem kwiatow, a w zasiegu wzroku mieli wybrzeze az do swiatel Tel Awiwu. - Dowiedzialas sie czegos? - zapytal Anderson. -Owszem. Hospicjum znajduje sie na pustyni jakies czterdziesci mil od Hadery. Calkowicie odizolowane od swiata, ze zrozumialych wzgledow. Prowadzi je blizej nie znana sekta nalezaca do kosciola koptyjskiego. A ty? Wymysliles cos? Anderson wolno przesunal palcem wokol krawedzi szklanki. -Im dluzej mysle o tych darowiznach, tym mniej mi sie one podobaja. Laboratoria badawcze nie robia nikomu darowizn. One same je dostaja. -Ale co mozna kupic w takim miejscu? -Nie mam pojecia, ale jestem przekonany, ze to ma cos wspolnego z afera Kleina. -A zatem? Co dalej? -Chcialbym zobaczyc to miejsce. Wlasciwie nie wiem dlaczego, ale mam na to ochote. -Mozemy tam jutro pojechac, ale co z twoim aniolem strozem? -Nie rozumiem... -Bedzie nas sledzil. -Nie wzialem tego pod uwage. Naprawde myslisz, ze za nami pojedzie? -Oczywiscie. Nawet teraz jest z nami. -Co?! - wykrzyknal zdumiony Anderson. - Boze... Jestem zupelnym nowicjuszem w tej grze. -Za toba, po twojej lewej rece. Granatowy garnitur i okulary przeciwsloneczne. Anderson uznal, ze nie warto nawet odwracac sie ukradkiem. Wiedzial, ze to musi byc Hiram. -Wiec zgubimy ten ogon - powiedzial i poczul sie nagle zazenowany. Uzyl takiego terminu, jakby byl czlowiekiem z branzy. Zobaczyl, ze Mirit sie usmiecha. - Czy tak sie to mowi? - zapytal. -Owszem - odpowiedziala. - Bedziemy musieli zgubic ten ogon. Wymkniecie sie opiekunowi Andersona nie okazalo sie trudne. Nastepnego dnia oboje wyszli po prostu na plaski dach Budynku Francuskiego i ta droga dotarli do Budynku Wloskiego, po czym zeszli na dol schodami na koncu bloku. Kompleks mieszkalny opuscili boczna furtka i dostali sie do samochodu, ktory Mirit zaparkowala w dyskretnym miejscu. Ostatecznie czlowiek pilnujacy Andersona nie mial powodu, by podejrzewac, ze beda probowali mu uciec. Znalezienie hospicjum zajelo im duzo czasu, gdyz widocznie uwazano, ze droga do niego nie musi byc wyraznie oznakowana. W koncu, znajac odleglosc dzielaca je od Hadery, Mirit zdecydowala sie skrecic w droge wiodaca przez pustynie, ktora. Niewiele sie roznila od rozciagajacej sie wokol piaszczystej polaci. Po przejechaniu pieciu mil pustkowia, kiedy juz zaczynala miec watpliwosci, czy dokonala dobrego wyboru, natrafili na znak i strzalke wskazujaca kierunek. Na drewnianej, wyblaklej od slonca tabliczce widnial ledwo czytelny napis, zatarty przez niesiony wiatrem piasek: "Hospicjum Jana Kourosa - 1 mila". Zatrzymali sie, wysiedli z samochodu i kolejno ugasili pragnienie, lapczywie pijac wode z wojskowej manierki. Mirit miala racje, twierdzac, ze na pewno im sie przyda. Gardlo Andersona bylo tak suche jak otaczajacy ich krajobraz. -Jedziemy prosto do hospicjum? - zapytala Mirit.. -Nie - odrzekl Anderson. - Na pewno rzadko kto tedy przejezdza. Bedziemy widoczni jak na dloni. -A zatem...? Anderson zastanawial sie przez chwile. -Za goraco, zeby taki kawal isc. A moze bysmy wdrapali sie na to wzgorze i stamtad popatrzyli? -Jakbym slyszala wojskowego stratega - powiedziala Mirit. Wspinaczka w upalnym sloncu okazala sie prawdziwa meka. Ich stopy zapadaly sie w miekkim piasku. Mieli wrazenie, ze wzgorze jest dwukrotnie wyzsze niz w rzeczywistosci. Tuz przed dotarciem do szczytu musieli sie polozyc, by zlapac oddech i skorzystac z manierki. Mirit wyciagnela lornetke z zawieszonego na jej szyi skorzanego futeralu i wreczyla ja Andersonowi. -Bedzie ci potrzebna - powiedziala. Wpelzli na szczyt, podpierajac sie na lokciach i spojrzeli w dol. Hospicjum Jana Kourosa przedstawialo zalosny widok, ktory do glebi poruszyl Andersona. Nawet na tym pustkowiu teren byl ogrodzony, a za plotem staly stloczone drewniane baraki. Na parkanie widnialy tablice z wymalowanymi trupimi czaszkami i skrzyzowanymi piszczelami ostrzegajace podroznych; by trzymali sie z daleka. Anderson przez okulary lornetki dostrzegl postacie poruszajace sie wewnatrz kompleksu. Kazda miala na sobie dlugi, brazowy habit z wielkim kapturem. Nad hospicjum unosila sie atmosfera cierpienia i beznadziejnosci tak przygnebiajaca, ze pozalowal, iz w ogole zobaczyl to miejsce. Czul, ze ten widok bedzie go odtad zawsze przesladowal. Czy to latem, leniwie jedzac truskawki na angielskiej murawie, czy to zima, wypychajac samochod ze snieznej zaspy w Dumfries, bedzie mial go w pamieci. Jeden z mieszkancow kompleksu potknal sie i upadl. Kiedy podnosil sie z ziemi, z jego glowy zsunal sie kaptur. Andersonowi zaparlo dech. -Boze Wszechmogacy! - wykrztusil z przerazeniem. - On nie ma twarzy! - Wreczyl lornetke Mirit, ktora przelknela sline, gdy przylozyla ja do oczu. -Tak... - Szepnela. - To tredowaty. Anderson odwrocil wzrok od przerazajacego obrazu ludzkiego cierpienia. Lezal na piasku, gdy tymczasem Mirit obserwowala teren. -Co za miejsce... - Powiedziala po chwili z taka sama mieszanina wstretu i poczucia winy, jaka odczuwal Anderson. -Ale wprost idealne do przeprowadzania potajemnych eksperymentow - mruknal pod nosem. Mirit opadla na piasek obok niego. Lezeli nieco ponizej szczytu wzgorza. -Naprawde tak sadzisz? - zapytala. -Uwazam, ze pieniadze przekazywane tutaj to cos w rodzaju oplaty za dzierzawe - powiedzial Anderson. - Dzierzawe bezpiecznego miejsca w samym srodku pustki. Miejsca, ktore nikomu nie przyszloby do glowy. -Ale jak to udowodnic? -Musimy sie tam dostac. -Chyba nie mowisz powaznie?! Milczenie Andersona bylo dla Mirit wystarczajaco jasna odpowiedzia. -Ale jak? - spytala. -Spodziewalem sie, ze raczej ty mi to powiesz - odrzekl Anderson. Mirit uniosla do oczu lornetke i przyjrzala sie ogrodzeniu. -No coz... Niezupelnie przypomina to obiekt wojskowy. Ale w koncu nie musi. Nikt przy zdrowych zmyslach nawet by nie spojrzal w tamta strone. Nie wdrapiesz sie na brame, bo wokol wykarczowano wszelka roslinnosc. Bylbys za bardzo widoczny. Z budynkow doskonale widac droge dojazdowa. -A w nocy? -Dojazd jest w nocy oswietlony. Dwie silne lampy po kazdej stronie. - Mirit przekazala Andersonowi lornetke. Zobaczyl wysokie, drewniane slupy z umieszczonymi na szczycie reflektorami. Oddal jej lornetke. -Mozemy dostac sie tam przez ogrodzenie, w lewym rogu, blizej nas. Miedzy drutami a budynkami rosna geste krzaki. One dadza nam oslone - powiedziala Mirit. -Nie wyglada mi to na ogrodzenie latwe do sforsowania - zauwazyl Anderson. -Bedziemy musieli je przeciac - przyznala Mirit. -Zorientuja sie. -To zalezy od tego, jak czesto je sprawdzaja. Sadzac po jego wygladzie, niezbyt czesto. - Mirit poprawila ostrosc obrazu w szklach lornetki. -Chyba wystarczy, ze przetniemy dolny drut. Wykopiemy piasek pod ogrodzeniem i przedostaniemy sie dolem. -A nie moglibysmy wybrac wiecej piasku i przecisnac sie tym wglebieniem bez przecinania drutu? - zapytal Anderson. Mirit przeczaco pokrecila glowa. -Za duzo roboty. Wszystko jest w porzadku, dopoki kopiesz po swojej stronie. O wiele trudniej wyjsc po drugiej. Trzeba wykopac o wiele wiecej ziemi niz sie wydaje. Anderson uwierzyl jej na slowo. -A co ze straznikami? -Nie widac, zeby w ogole jacys byli - odrzekla Mirit. - Nie ma wartowni, wiez strazniczych ani ludzi patrolujacych teren. Przypuszczam, ze straze nie sa tu po prostu potrzebne. -W normalnych warunkach, nie - zgodzil sie Anderson. - Ale jesli ten obiekt sluzy jeszcze innym celom, to ci, ktorzy go wykorzystuja, mogli go obstawic swoimi ludzmi. -Nikogo takiego nie widac - powtorzyla Mirit. Anderson przyjal to do wiadomosci. -Moze wystarczy im, ze to tak specyficzne miejsce i lezy na takim odludziu. -Mnie to przekonuje. Jestes pewien, ze chcesz to zrobic? -Musze wiedziec. -W porzadku. -Co nam bedzie potrzebne? -Nozyce do przecinania drutu, kawalek kabla, zaciski krokodylkowe. To chyba wszystko. -Ile czasu zajmie zdobycie tego sprzetu? Mirit spojrzala na zegarek. -Jest juz za pozno, by probowac dzisiejszej nocy. Proponuje, zebysmy zaopatrzyli sie w to, czego potrzebujemy, jutro rano, przyjechali tu poznym popoludniem i sprobowali tam wejsc w nocy. -Zgoda. -Aha... Pamietaj o ciemnym ubraniu - powiedziala Mirit, patrzac na biala koszule Andersona. -Niezle byloby miec taki habit, jaki nosza tutejsi pensjonariusze. Wtedy nawet gdyby ktos mnie zauwazyl, nie podejrzewalby, ze jestem intruzem. -Mozemy kupic jutro takie stroje na arabskim targu. -Tylko jeden - zastrzegl Anderson. - Nie ma sensu, zebysmy wchodzili do hospicjum oboje. Ja wiem, czego szukac. Ty nie. Dostarczysz mnie na miejsce, a ja zrobie reszte. -Masz racje - przyznala cicho Mirit. -Wspomnialas o kablu i krokodylkach. Po co nam to? -Na wypadek, gdyby ogrodzenie bylo pod napieciem. -Czy to mozliwe? -To ty sugerowales, ze to miejsce powinno zapewniac bezpieczenstwo tym, ktorzy je wykorzystuja dla swoich celow. Nastepnego ranka wprost z domu Mirit w Jerozolimie udali sie na arabski bazar w Jaffie, gdzie kupili habit nie rozniacy sie wygladem od tych, ktore widzieli w hospicjum. Spoczal on z tylu samochodu obok reszty sprzetu. Wyjazd do Hadery odkladali, jak dlugo sie dalo, wreszcie poznym popoludniem wyruszyli nadmorska szosa w kierunku Tel Awiwu. Jechali wolno i po drodze zatrzymali sie w porcie. Siedzieli na przystani, popijajac zimne piwo Maccabee i wsluchujac sie w pobrzekiwanie stalowych olinowan jachtow zakotwiczonych w porcie. Dzwiek byl hipnotyzujacy. Dzialal uspokajajaco, tlumiac nie wypowiedziane obawy przed nadchodzaca noca. Wyjechali z Tel Awiwu o siodmej i skierowali sie na polnoc. W czasie jazdy prawie nie rozmawiali. Kiedy przejechali przez Hadere i znalezli sie na pustynnym szlaku, Mirit zwolnila, zeby nie przegapic skretu. -Jak sie czujesz? - zapytala. -Fatalnie - mruknal Anderson. W samochodzie znow zapanowala cisza, dopoki oboje jednoczesnie nie zobaczyli skretu. -Jest! - zawolala Mirit i wylaczyla swiatla drogowe. Posuwali sie teraz w zolwim tempie, dostrzegajac glazy i wyboje wylaniajace sie z ciemnosci dopiero wtedy, gdy znalazly sie w zasiegu swiatel mijania. -Nie mozemy ryzykowac jazdy na dlugich swiatlach. Ich lune widac na niebie z bardzo daleka - wyjasnila. -Moze powinnismy zostawic samochod w oddaleniu od hospicjum i przejsc reszte drogi? -Chyba tak... - zgodzila sie Mirit. - Dojedziemy do drogowskazu i ukryjemy gdzies fiata. Anderson wyjrzal przez okno. -Ksiezyc wychodzi zza wzgorza - powiedzial. Samochod zaparkowali w wawozie miedzy dwoma wydmami, skad nie mogl byc widoczny ze szlaku. Wyjeli sprzet. Ksiezyc wyjrzal juz zza wzgorza i zalal pustynie swa blada poswiata, oswietlajac im droge. Krajobraz wokol wygladal tak, jakby nagle znalezli sie na powierzchni ksiezyca, a nie tylko w jego poswiacie. Takie skojarzenie przyszlo Andersonowi do glowy, ale nie zdradzil sie ze swoimi myslami. Nie byl w nastroju do rozmow. Doszli w poblize hospicjum, do stop wzgorza, na ktore wdrapali sie poprzedniego dnia. -Znow wejdziemy na szczyt? - zapytal Anderson. -Tak. Musimy przez jakis czas poobserwowac teren, zanim zrobimy nastepny krok. Noca wspinaczka nie meczyla tak jak za dnia w straszliwym upale. Anderson pomyslal, ze nawet mu sie podoba. Przynajmniej przez jakis czas odrywala jego mysli od czekajacego go zadania. Dotarli na szczyt i spojrzeli w dol. Oswietlone hospicjum na tle ciemnego morza sprawialo wrazenie najbardziej osamotnionego miejsca na ziemi. Anderson spojrzal na zegarek i przekrecil sie na plecy. Mirit dalej obserwowala teren. -W koncu sie poloza - powiedziala cicho. Ale o polnocy w jednym z budynkow wciaz plonelo swiatlo. - No, dalej... Idzcie wreszcie spac! - przynaglila Mirit. -Psssy... - Powiedzial Anderson. - Posluchaj... Oboje wsluchiwali sie w charakterystyczny odglos. -Jakis samochod - szepnela Mirit. - Zbliza sie. Dzwiek stawal sie coraz glosniejszy. Na kretym szlaku pojawily sie swiatla. -To ciezarowka - stwierdzil Anderson. Pojazd minal ich stanowisko i zatrzymal sie przed brama hospicjum. Z oswietlonego budynku wybiegl czlowiek, by ja otworzyc. -Dziwna pora na dostawe - zauwazyl Anderson. Mirit, ktora obserwowala scene przez lornetke, powiedziala: -Oni niczego nie przywiezli. Oni zabieraja... ludzi.. Anderson wzial zjej rak lornetke i zobaczyl rzad postaci w habitach. Ludzie opuszczali oswietlony budynek i nikneli w glebi ciezarowki. Pensjonariusze hospicjum przypominali mnichow odbywajacych wedrowke pokutna. Kiedy samochod ciezarowy z terkotem wytoczyl sie w noc, czlowiek, ktory wczesniej otworzyl, teraz zamknal brame. Wkrotce potem w hospicjum zgasly wszystkie swiatla. -O co tu chodzi? - szepnal Anderson. Mirit pokrecila glowa. -Ile jeszcze czekamy? -Godzine. Za pietnascie pierwsza zerwal sie wiatr. Najpierw nad wydmami przemknela lekka bryza, ale z kazda minuta przybierala na sile, by przerodzic sie w chloszczacy piaskiem wicher. Ksiezyc przyslanialy tumany kurzawy. Mirit pokazala na migi, ze powinni ruszac ku ogrodzeniu. Rozmowa w tych warunkach byla niemozliwa. Zatrzymali sie na chwile u stop wzgorza, by odpoczac pod oslona lezacego tam glazu, po czym czolgajac sie przez ostatnie metry, pokonali zarosla dzielace ich od drutow. Mirit zacisnela krokodylki na dolnym drucie, a dzwiek przecinajacych go nozyc zagluszylo wycie wichru. Po kilku minutach usuneli spod ogrodzenia wystarczajaco duzo piasku, by Anderson mogl sie przecisnac na druga strone. Mirit pocalowala koniuszki wlasnych palcow i polozyla je na wargach Andersona, zanim zebral faldy swego habitu i przeczolgal sie pod drutami. Wicher powoli tracil na sile. Jego wycie przemienilo sie w ciche zawodzenie, co wystarczylo jednak, by stlumic kroki Andersona i szelest jego habitu, gdy skradal sie wzdluz barakow mieszkalnych. Przykleknal na koncu ostatniego budynku i wyjrzal zza rogu. Zobaczyl cos, co uznal za swego rodzaju administracje. By sie tam dostac, musial zaryzykowac i przebiec przez otwarta przestrzen. Zacisnal zeby i puscil sie pedem ku werandzie budynku. Gdy dotarl na miejsce, wcisnal sie w kat i rozejrzal. Nic nie wskazywalo, zeby zostal zauwazony. Przesunal sie bokiem wzdluz frontowej sciany baraku i dotarl do drzwi. Gdy pociagnal za klamke, zapiszczaly zapiaszczone zawiasy. Wszedl do srodka, szybko zamknal drzwi za soba i poszukal w faldach habitu latarki, ktora dala mu Mirit. Pierwszy pokoj, ktory przeszukal, wygladal na sekretariat. Przerzucil papiery, ale stwierdziwszy, ze wiekszosc z nich jest w jezyku hebrajskim, przeniosl sie do nastepnego pomieszczenia, dobrze wyposazonego ambulatorium. Przesunal snopem swiatla latarki po polkach, ale nie znalazl nic niezwyklego. Poszedl dalej i poczul w ciemnosci zapach zakurzonych ksiazek. Znalazl sie w malej bibliotece, gdzie zgromadzono glownie ksiazki medyczne i religijne, choc w swietle latarki dostrzegl rowniez oprawiony w czerwona skore egzemplarz Dawida Copperfielda Karola Dickensa. Zauwazyl prace Mansona dotyczaca chorob tropikalnych i podrecznik Mikologia lekarska. Obie te pozycje posiadal w swoich wlasnych zbiorach. Ostatnie pomieszczenie okazalo sie laboratorium. Malenki pokoik byl wyposazony w aparature do przeprowadzania jedynie najbardziej podstawowych analiz krwi i moczu. Mylil sie. Calkowicie sie mylil. Nie ma mowy, zeby w tym miejscu ktos przeprowadzal skomplikowane eksperymenty z zakresu inzynierii genetycznej. Hospicjum najwyrazniej sluzylo tylko temu celowi, dla ktorego zostalo stworzone. Bylo azylem dla najbardziej nieszczesliwych istot na ziemi. Anderson opuscil budynek i szybko przebiegl z powrotem przestrzen dzielaca go od barakow mieszkalnych. Czul przygnebienie. Ale nie zdazyl jeszcze przemyslec swojej porazki, gdy nad kompleksem budynkow rozblyslo swiatlo. Przywarl plasko do sciany baraku, czujac sie jak zajac schwytany w snop swiatla samochodowych reflektorow. Sadzil, ze odkryto jego obecnosc. Ale nie uslyszal zadnego odglosu swiadczacego o wszczeciu alarmu. Ani krzykow, ani tupotu biegnacych stop. Otrzasnal sie z paralizujacego strachu i dal nura w krzaki rosnace najblizej budynku. Uslyszal warkot silnika i zorientowal sie, ze swiatla zapalono na uzytek powracajacej ciezarowki. Anderson lezal bez ruchu w zaroslach i obserwowal ponury spektakl. Tym razem tredowaci opuszczali ciezarowke i nikneli w jednym z barakow. Kierowca zamienil slowo z kims z personelu, po czym ciezarowka odjechala, a brama zostala zamknieta. Po dziesieciu minutach teren hospicjum pograzyl sie ponownie w ciemnosciach. Anderson wstal, dopiero teraz uswiadamiajac sobie, jak bardzo zesztywnialy mu konczyny. Rozprostowal rece, ale zanim zdazyl poczuc zbawienny efekt gimnastyki, czyjes ramie otoczylo jego szyje i pociagnelo go do tylu. Anderson poczul oddech przeciwnika. Niezdrowy, cuchnacy wyziew. Probowal rozpaczliwie zaczerpnac swiezego powietrza i wyrwac sie mezczyznie, ale ramie tamtego bylo potezne. Nienaturalnie wielkie i pokryte luskowata skora. Grube, spuchniete ramie tredowatego trzymalo go w zelaznym uscisku. Anderson naprezyl sie i oba lokcie wbil w przepone napastnika, tylko to mogl zrobic. Wiedzial o tym. Raz za razem uderzal w brzuch mezczyzny, wkladajac w zadawane ciosy cala energie, az wreszcie chwyt oslabl i Anderson odzyskal wolnosc. Odwrocil sie, wstrzasniety i przerazony, i uniosl wysoko ciezka latarke gotow zadac nia ostatni cios. Ale nie uderzyl. W srebrzystej poswiacie ksiezyca zobaczyl, ze mezczyzna jest niewidomy. Pokryte bielmem oczy odbijaly swiatlo, gdy po omacku usilowal znalezc Andersona. Niewidomy nie wydal z siebie zadnego dzwieku i Anderson domyslil sie, ze choroba zniszczyla rowniez krtan tredowatego. Wtopil sie w ciemnosc, pozostawiajac za soba przerazajacego upiora, krecacego sie w kolko z wyciagnietymi przed siebie rekami. Anderson wstydzil sie tego, ale zwymiotowal, gdy dotarl do krzakow za barakami. Wiedzial, ze to nie z powodu stoczonej walki ani uzycia przemocy. Tak podzialala na niego bliskosc chorego mezczyzny. I teraz on, lekarz, kleczal na piasku i wymiotowal, bo doznal wstrzasu, stykajac sie z tredowatym. Anderson poczul do siebie odraze. Nie po raz pierwszy Izrael obnazyl go przed samym soba, zdarl z niego pozlote, ukazal mu jego wlasne wnetrze, ktorego wolalby nie poznac. Ruszyl w kierunku ogrodzenia i wydostal sie z terenu hospicjum. Dobrze wiedzial, ze jego napastnik nikomu nie powie, co sie stalo. Przez chwile lezal na piasku po drugiej stronie drutow, starajac sie uspokoic i trzymac na wodzy swoja wyobraznie. Cieszyl sie, ze nie czekala tu na niego Mirit i domyslil sie, ze kiedy zapalono swiatla w hospicjum, musiala ukryc sie gdzies dalej. Wykopal w piasku dol i ukryl w nim swoj habit. Rozpaczliwie potrzebowal wody. Nie po to, zeby sie napic. Chcial sie umyc. Chcial zmyc ze swojej skory dotkniecie reki tredowatego. Ale wiedzial, ze nie uda mu sie z siebie zmyc poczucia winy. Ono pozostanie w nim na dlugi czas. Mirit podczolgala sie do Andersona. -Wszystko w porzadku? - zapytala. -Tak - odrzekl. - Chodzmy stad. W milczeniu wrocili do samochodu. -Masz wode? - zapytal Anderson. Mirit wreczyla mu manierke. -Nie tyle. - Pokrecil glowa. - Potrzebuje wiecej. -W bagazniku jest pelen kanister. Anderson rozebral sie do pasa i zaczal sie dokladnie szorowac. Mirit przygladala sie temu w milczeniu. Wiedziala, ze cos sie stalo, ale nie smiala pytac. Anderson skonczyl ablucje i wrzucil kanister do bagaznika. Wsiadl do samochodu i utkwil wzrok w przestrzeni. -W porzadku - powiedzial. - Jedzmy. Mirit odezwala sie dopiero wtedy, gdy wyjechali na szose. -Czy to jest to miejsce? - zapytala. -Nie - odparl Anderson. - Mylilem sie. Mirit wyczula, ze wciaz jest z jakiegos powodu wytracony z rownowagi i nie czas teraz na rozmowe. -Dokad jedziemy? - spytala miekko. -Do Jerozolimy. Chce posiedziec w twoim ogrodzie. -Prosze bardzo. Kiedy weszli do domu, Anderson najpierw wzial prysznic, potem wlozyl czyste ubranie i usiadl w ciszy otoczonego murem ogrodu, popijajac przyniesionego przez Mirit zimnego drinka. -Chcesz juz porozmawiac? - zapytala delikatnie. -Tak. - Anderson przyznal sie do spotkania z tredowatym i do wstrzasu, ktory przezyl. -To naturalny odruch - odrzekla Mirit, ale nie przekonala Andersona. -Jestem lekarzem. Nie powinienem sie tak zachowac w obliczu zadnej choroby. Nie rozumiesz tego? Myslalem, ze jestem dobrym lekarzem. Mylilem sie. Mirit otoczyla go ramionami. -Nie badz smieszny, Neil. To, ze jestes lekarzem, nie czyni z ciebie supermena. Zachowales sie tak, jak zachowalby sie kazdy normalny czlowiek w takich okolicznosciach. -Nie. Jestem tchorzem. -Powtarzam, nie badz smieszny. Tak naprawde gryzie cie to, ze na twoim wlasnym wizerunku siebie samego powstala rysa. Musiales przyznac przed samym soba, ze jestes podatny na zranienie jak kazdy. Macho dostal po nosie. Ujela twarz Andersona w dlonie. - Posluchaj. Taki jest prawdziwy Neil Anderson, ktorego kocham. Podatny na zranienie, majacy swoje leki i watpliwosci. Nie graj przede mna kogos innego, Neil. Anderson przytulil ja mocno. -Boze... Czuje sie strasznie. -Wiem, wiem... - Mirit probowala ukoic jego cierpienie. - Pozwol, ze cos ci powiem. Gdybys naprawde byl tchorzem, uderzylbys tamtego czlowieka latarka. Bilbys go bez konca, az bys go zatlukl za to, ze pokazal ci twoj strach. Ale nie zrobiles tego, zapanowales nad soba, wycofales sie i, co wiecej, okazales wspolczucie... Tak, okazales mu litosc wtedy, gdy byles przerazony i wstrzasniety, a twoj instynkt wolal, zebys go zabil. Postapiles slusznie, Neil. Kierowales swoimi poczynaniami i zachowales sie wlasciwie. Anderson zdobyl sie na slaby usmiech. Kiedy w ciszy jerozolimskiego ogrodu trzymali sie mocno w ramionach, w oczach Mirit pojawil sie blysk bolu i zwatpienia. *9* Mirit i Anderson nie rozmawiali juz o sprawie Kleina do konca dnia. Odpoczywali w ogrodzie, otrzasajac sie z okropnosci nocy. Po poludniu oboje zasneli i obudzili sie dopiero wtedy, gdy slonce zaczelo chylic sie ku zachodowi i ogrod pograzyl sie w cieniu. Mirit ocknela sie pierwsza i zostawiwszy spiacego jeszcze Andersona, poszla przygotowac kolacje. Przed odejsciem pocalowala go lekko w czolo. Nie mogla tego powiedziec glosno, ale cieszyla sie, ze nie znalazl tajnego laboratorium. Jesli Anderson nie dotrze do zrodla genu Kleina, ona nie stanie sie judaszem. To brzemie ciazylo jej od kilku dni. Wiedziala, ze gdyby doszlo do tego, iz musialaby przekazac gen swoim przelozonym, nie zobaczylaby Andersona juz nigdy. Zrobienie tego za jego plecami i udawanie, ze nic sie nie zmienilo, nie wchodzilo w ogole w rachube. Nie bylaby zdolna tego zniesc.Anderson wszedl do domu, ziewajac. -Ten ogrod musi byc zaczarowany - powiedzial. - Pierwszy raz tak sie wyspalem od przyjazdu do Izraela. -To jest zaczarowany ogrod - potwierdzila Mirit z naciskiem. - Nie maja do niego wstepu zadne troski na swiecie. Anderson przygladal sie Mirit przygotowujacej jedzenie. Wsparty o framuge drzwi kuchennych poddal sie fali wzruszenia. Nigdy jeszcze nie byl w nikim tak zakochany jak w Mirit. Ale jednoczesnie nie potrafil wyobrazic sobie tej dumnej, niezaleznej izraelskiej dziewczyny organizujacej fety w sw. Tomaszu. Mirit nie tylko dokonala juz wyboru zawodu. Miala lub przynajmniej uwazala, ze ma do wypelnienia zyciowa misje. Czula powolanie, byla w niej misjonarska zarliwosc. Anderson unikal dyskutowania tych kwestii, gdyz wyczuwal, ze to sliskie tematy, ale ostatnio zaczal sie zastanawiac, co by sie stalo, gdyby powstal miedzy nimi konflikt interesow. Nie byly to czysto teoretyczne spekulacje. Sprowokowalo je zachowanie Mirit po krotkiej przerwie w urlopie. Zostala wezwana do swojej jednostki i cos sie wtedy stalo. Cos, o czym mu nie powiedziala. Cos, co ja gnebilo. Cos, co kazalo jej odwracac wzrok, gdy chcial jej spojrzec prosto w oczy, ktore kiedys patrzyly na niego z wyzywajaca szczeroscia: Cos... co mialo jakis zwiazek ze sprawa Kleina? A jednak teraz wygladala na odprezona, na taka Mirit, jaka byla nad Morzem Czerwonym. O Boze! Co dalby za to, zeby wrocily tamte chwile! Gdyby w obliczu smierci pozostalo mu tylko jedno, ostatnie zyczenie, to chcialby wrocic z Mirit do spadajacych gwiazd i koralowych raf Moze, kiedy bedzie po wszystkim? A moze juz jest po wszystkim?! Ale nie... CIA wciaz ma oko na pewne laboratorium, o ktorym mu nie powie. Jesli istnieje chocby najmniejsza szansa, zeby ich ubiec, musi ja wykorzystac. Anderson uwazal to za rzecz oczywista. Dopiero teraz zaczal rozwazac, dlaczego tak postepuje. Czy robil to wszystko naprawde z wylacznie altruistycznych pobudek? A moze to tylko pretekst, by jak najbardziej opoznic wyjazd z Izraela, bo w glebi duszy wiedzial, ze kiedy stad wyjedzie, wszystko sie skonczy? -O czym myslisz? - zapytala Mirit. -Wlasnie myslalem o tym, jak ladnie wygladasz. -Chcesz, zebysmy zjedli kolacje w ogrodzie? -Chce. -Wlacz jakas muzyke, dobrze? Anderson przerzucil albumy plytowe stojace na polkach obok sprzetu stereofonicznego i wybral Mozarta. Dzwieki muzyki dochodzily na dol przez otwarte drzwi balkonowe, gdy zasiadali do posilku. Mirit spojrzala na Andersona i uznala, ze wypoczal juz dostatecznie po probie ogniowej, jaka przeszedl w hospicjum i mozna wrocic do sprawy Kleina. -Co teraz zamierzasz? - spytala. -Nie wiem - odrzekl Anderson. - Gdybym tylko mogl sie dowiedziec od CIA, skad pochodza te rachunki... Ale oni mi nie powiedza. Ty nie masz chyba mozliwosci, zeby to ustalic, prawda? Mirit zrobila mine pelna powatpiewania, ale w rzeczywistosci grala na zwloke. Zastanawiala sie, czy zapytac ludzi z Mossadu, kto jest celem CIA lub skad pochodza rachunki, czy tez nie. Ale gdyby jej powiedzieli, a ona dostarczylaby Andersonowi odpowiedz, czy nie zorientowalby sie natychmiast, ze ma powiazania z wywiadem? Moze wlasnie dlatego ja zapytal. Moze ja sprawdza. Mozeja podejrzewa. Tak nie moze dluzej byc! - pomyslala Mirit. Poczucie winy palilo ja jak pietno. -Nie sadze - odpowiedziala. Znow to samo, pomyslal Anderson. Skad ta niechec, zeby spojrzec mi w oczy? -O co chodzi, Mirit? - zapytal lagodnie. Przez ulamek sekundy widzial w jej oczach spojrzenie sploszonego zajaca, ale odzyskala pewnosc siebie i wstala od stolu. -O nic! - rozesmiala sie, ale jej smiech brzmial glucho. -Przyniose jeszcze kawy. Kiedy Mirit znalazla sie w kuchni, postawila dzbanek i uniosla reke do skroni. Musiala odzyskac rownowage psychiczna. Perspektywa dalszego zycia w falszu i koniecznosc uzywania wykretow dobijala ja, ale nagle znalazla wyjscie z sytuacji. Nie zdradzi nigdy Neila Andersona. Zrezygnuje z niego! Powie mu, ze miedzy nimi wszystko skonczone i ze nie chce go wiecej widziec. Ale czy potrafi sie na to zdobyc? Przeciez go kocha! Tak, ale zrobi to, postanowila. Po to, zeby mogl wrocic do domu, gdy to wszystko sie skonczy. Po to, zeby bezpiecznie zyl. Anderson wroci do swoich zadrzewionych alejek w Surrey, do swiata, do ktorego nalezy, a po jakims czasie zapomni. Podobnie jak ona, bez wzgledu na to, jak podle bedzie sie czula. Ale pozostanie przynajmniej w zgodzie z wlasnym sumieniem. Gdy Neil wyjedzie, Mossad przestanie sie nia interesowac. Gen Kleina stanie sie problemem kogos innego... Wrocila do ogrodu z pelnym dzbankiem i dlugo mieszala swoja kawe. Czula na sobie spojrzenie Andersona i zbierala sie na odwage, by spojrzec mu prosto w oczy. -Powiedz mi, o co chodzi - poprosil Anderson. -Musimy porozmawiac - powiedziala Mirit cicho. Anderson czekal, az zacznie mowic. -Mysle, ze juz czas... - jej glos znizyl sie do szeptu. -Czas na co? -Na powiedzenie sobie zegnaj. Oboje mimo rozmow o malzenstwie wiedzielismy, ze nie spedzimy razem zycia. To by sie nie udalo. Ty musisz opuscic Izrael. Zapomnij o sprawie Kleina. Niech fachowcy sie nia zajma. Wroc do tego, co dobrze znasz. Anderson mial takie uczucie, jakby ktos usuwal mu wnetrznosci bez znieczulenia. -Czy chcesz przez to powiedziec, ze w ogole mnie nie kochasz? - zapytal cicho. Po bolesnie dlugo trwajacym milczeniu Mirit odpowiedziala: -Ostatnia rzecz na swiecie, jaka chcialabym zrobic, to sprawic ci bol, ale... tak... chyba wlasnie to chce powiedziec. Anderson spuscil wzrok. Wpatrywal sie przez chwile w blat stolu, po czym nagle podniosl oczy na Mirit i usmiechnal sie szeroko. Patrzyla na niego w oslupieniu. -Teraz wiem, ze klamiesz - powiedzial Anderson. -Co...? -Kochasz mnie tak bardzo jak ja ciebie. Chodzi o cos innego. -Ze wszystkich zarozumialych... -Nie jestem zarozumialy, tylko spostrzegawczy. Od chwili, kiedy odwolali cie z urlopu, zyjesz w jakims stresie. W Haderze zaszlo cos, co ma zwiazek, ze mna. Mam racje? Kazali ci mnie szpiegowac? Donosic, co powiedzialem lub zrobilem? Mirit odwrocila wzrok i nie odezwala sie. -Cos jeszcze powazniejszego? -Nie moge powiedziec - odrzekla Mirit, wciaz unikajac wzroku Andersona. -Wiec mam racje - stwierdzil tryumfujaco Anderson. - O co tu moze chodzic...? Chca, zebys mnie zabila! -Nie badz smieszny! -Ale to musi byc powazna sprawa, skoro tak cie gnebi... Juz wiem! Kazali ci zdobyc plazmid Kleina! Chca go miec! - Anderson wyczytal z twarzy Mirit, ze sie nie myli. Wyciagnal sie wygodnie na krzesle. - Wiec tak to wyglada... Wojskowi wydali ci rozkaz zdobycia dla nich plazmidu, kiedy go znajdziemy, a ty nie moglas zniesc mysli, ze mialabys mnie zdradzic. Wobec takiej perspektywy wolalas odegrac te wzruszajaca scenke pozegnalna. Mirit nie zaprzeczyla. -To nie wypalilo, Mirit. -Nie. Nie wypalilo - przyznala. Anderson wyciagnal rece ponad stolem i ujal jej dlonie. -Rozumiem ten problem i widze, jak cie zzera. Zawrzemy umowe. Ja uwazam, ze plazmid Kleina to samo zlo i powinno sie go zniszczyc. Ale jesli w momencie, w ktorym go znajdziemy, o ile w ogole nam sie to uda, ty bedziesz innego zdania i uznasz, ze powinnas przekazac go wladzom, nie bede ci w tym przeszkadzal. -Mowisz powaznie? - spytala Mirit. -Najzupelniej. -Neil, kocham cie. -Przeciez przed chwila ci to powiedzialem. Siedzieli w ogrodzie i rozmawiali. Nagle mieli sobie bardzo duzo do powiedzenia. -Czy zdajesz sobie sprawe z tego, ze CIA prawdopodobnie szuka cie juz w calym Izraelu? - zapytala Mirit. -Wroce dzis wieczorem do Tel Awiwu i wszystko im wyznam. Powiem, ze wymknalem sie, by spedzic upojna noc z piekna izraelska dziewczyna. -Dobry pomysl - zgodzila sie Mirit. - Sa Amerykanami. Beda w stanie to zrozumiec. Mezczyzna musi czasem zrobic to, co musi. Co dalej? -Chce znowu porozmawiac ze Straussem. Mial czas, zeby wszystko przemyslec. Moze wpadl na jakis pomysl. -Ale to on moze byc winny, Neil. -Myslalem, ze jestesmy zgodni co do tego, ze nie jest. -To ty tak twierdziles - powiedziala z naciskiem Mirit. -W porzadku... Niech bedzie, ze to ja sie przy tym upieralem - poddal sie Anderson. - Co zamierzasz? -Sprobuje sie dowiedziec, czy CIA powiedziala naszym ludziom to, czego nie chciala powiedziec tobie. Umowili sie, ze spotkaja sie nazajutrz w Tel Awiwie w porze lunchu. O siodmej trzydziesci wieczorem Anderson szedl w gore Aleja Einsteina, gdy podjechal do niego samochod, z ktorego wysiadl Dexter. -Gdzie pan sie podziewal, do cholery?! - zapytal zly. - Myslelismy juz, ze pana dostali. Anderson przeprosil za swoja bezmyslnosc, tlumaczac, ze "byl z kobieta". -Nie zapewnimy panu ochrony, jesli bedzie sie pan wymykal w ten sposob - pouczyl go Dexter. Anderson przybral odpowiednio, jak mu sie wydawalo, skruszony wyraz twarzy, zadowolony z tego, ze zgodnie z przewidywaniami Mirit Amerykanin przyjal do wiadomosci jego wyjasnienie bez zadnych zastrzezen. -Postaram sie informowac pana o kazdym moim kroku - obiecal. - A jak tam wasze sledztwo? Sa jakies postepy? - zapytal. -Zadnych. Nasz czlowiek wewnatrz nie meldowal na razie o niczym nadzwyczajnym. Powiedzial nam pan, ze tamci kupuja enzymy, ale nie wyglada na to, zeby ich uzywali. -Czy nie byloby o wiele sensowniej powiedziec mi, gdzie jest to miejsce i kogo podejrzewacie? -Nie moge tego zrobic. Pod wplywem chwilowego impulsu Anderson zdecydowal, ze zaraz zatelefonuje do Jacoba Straussa i zaproponuje mu spotkanie jeszcze dzis wieczorem. Uczucie zazenowania z powodu tego, ze zostal przylapany w gabinecie Straussa odzylo na nowo, gdy wybieral numer. Anderson zastanawial sie, czy kiedykolwiek potrafi wspominac ten incydent bez zaklopotania. Moze wlasnie dlatego chcial porozmawiac z profesorem. Szukal sposobu oczyszczenia sie, potrzebowal rozgrzeszenia. -Jacob Strauss - zabrzmial glos w sluchawce. -Pan profesor? Tu Neil Anderson. Strauss nie dal mu dojsc do slowa. -Doktor Anderson! Usilowalem sie z panem skontaktowac, doktorze! Musimy porozmawiac! - Profesor sprawial wrazenie podnieconego, - Wlasnie dlatego dzwonie - odrzekl Anderson. - Moze spotkalibysmy sie dzis wieczorem. -Tak, tak, koniecznie... Chyba wiem, co sie dzieje. Prosze do mnie przyjechac, doktorze. -Bede u pana okolo dziewiatej. Anderson mial znowu problem. Co obiecal Dexterowi? Ale jesli Strauss rzeczywiscie do czegos doszedl, nie zyczyl sobie, zeby wykorzystali to ludzie w rozpietych kolnierzykach. Pozostawal dach. Kiedy sie tam pojawil, zauwazyl kota drapiacego sciane w narozniku. Kot probowal dosiegnac wielkiego karalucha, ktory schronil sie w szparze muru. Anderson obserwowal kocura przez chwile, zaintrygowany jego wygladem. Bezpanski wloczega, wychudzony, niemal jak szkielet. Zycie w smietnikach sprawilo, ze mial siersc zmierzwiona i pozbawiona polysku. Anderson byl ciekaw, co taki kot sadzilby o domowych kotach angielskich, tlustych, o gladkiej siersci, zadbanych. Karaluch zrobil glupio. Opuscil swoja bezpieczna kryjowke i przyplacil ten krok zyciem. Bon appetit, mruknal Anderson, zastanawiajac sie, czy on sam tez nie opuszcza wlasnie swojej bezpiecznej kryjowki. W swietle gwiazd przebyl szybko i cicho plaski dach i zszedl schodami Budynku Wloskiego do bocznego wyjscia. Zlapanie taksowki o tej porze nie sprawialo trudnosci. Ludzie, ktorzy wybrali sie wczesniej do miasta, nie wracali jeszcze do domow. Anderson podal kierowcy adres Straussa. Przed wyjsciem zdazyl sie przebrac, rezygnujac z nieformalnego stroju na rzecz koszuli i lekkiej marynarki. Jacob Strauss tego nie demonstrowal, ale bylo oczywiste, ze przywiazuje wage do pewnych form. Anderson poprosil kierowce, by wysadzil go na poczatku alei, przy ktorej mieszkal profesor. Potrzebowal troche czasu, zeby pozbierac mysli, rozprostowac nogi i odetchnac nocnym powietrzem, zanim znow pochlonie go sprawa Kleina. Gdy byl juz przy furtce willi Straussa, uslyszal muzyke i zatrzymal sie, by jej posluchac. Dzwieki dochodzily z domu po przeciwnej stronie ulicy. W pokoju na parterze siedziala przy elektrycznych organach kilkunastoletnia dziewczyna. Grala z nut i pochylala sie do przodu, by je odczytac, wykonujac z wahaniem kolejne partie jakiegos slabo sobie znanego utworu muzyki popularnej. Anderson poszedl sciezka ku drzwiom domu Straussa i zapukal. Nikt mu nie otworzyl. Zapukal jeszcze raz i uslyszal, ze z glebi domu ktos nadchodzi. W progu stanal profesor. Anderson usmiechnal sie i wszedl do srodka, ale natychmiast poczul sie nieswojo. Strauss wygladal na zaskoczonego jego przybyciem. Zle sie zaczyna, pomyslal Anderson. Mial wrazenie, jakby popelnil jakis nietakt, przekraczajac prog domu odwrocil sie w holu, czekajac, az gospodarz zaprosi go do pokoju. -Eee... - zaczal Strauss -... eee... wie pan... Lepiej wejdzmy tutaj... Otworzyl jakies drzwi i po omacku poszukal na scianie kontaktu. Zaklopotanie Andersona roslo. Przeciez nie spadl nagle z ksiezyca! Strauss go zaprosil. Wiec dlaczego, do cholery, tak dziwnie sie zachowuje?! Kiedy w pokoju rozblyslo swiatlo, Strauss wskazal mu fotel. -Prosze usiasc - powiedzial i podszedl do otwartego sekretarzyka, by zamknac pokrywe. Anderson wzial ten gest do siebie. Na wypadek, gdybym chcial tam wtykac nos! - pomyslal. Strauss stal przy sekretarzyku, zacierajac nerwowo rece. -Obawiam sie, doktorze, ze zaprosilem tu pana na darmo - wyznal. -Na darmo? -No... Tak. - Strauss probowal sie usmiechnac, ale z kiepskim skutkiem. - Obawiam sie, ze poniosla mnie fantazja starego czlowieka. Wydawalo mi sie tylko, ze cos odkrylem... -A co sie panu wydawalo, profesorze? -Nawet nie warto o tym mowic - odrzekl Strauss, wpatrujac sie w Andersona, jakby chcial sie go pozbyc za pomoca telekinezy. -Coz... W takim razie... Przepraszam, ze pana fatygowalem, doktorze. - Strauss wrecz natarl na Andersona, kierujac go w strone drzwi. Anderson sam nie wiedzial, kiedy znalazl sie na ulicy, wdychajac wilgotne, gorace powietrze. Po drugiej stronie ulicy nastolatka niepewnie grala "Gdybym byl bogaty". O co tu, do diabla, chodzi?! - zastanawial sie Anderson, ruszajac przed siebie ulica. Gadanie o przywidzeniach to kiepska wymowka! Ani przez moment nie wierzyl, ze Straussowi tylko sie wydawalo. Jedynym logicznym wytlumaczeniem zachowania profesora bylo to, ze Strauss zmienil zdanie i po prostu nie chcial mu nic wyjawic, bo mu nie ufal. Ale czy mozna ufac czlowiekowi., Ktory grzebie w cudzych szufladach? Oprocz zazenowania Anderson poczul przygnebienie z powodu pogorszenia sie stosunkow miedzy nim a Jacobem Straussem. Zywil nadzieje, ze to spotkanie pomoze mu zatrzec zle wrazenie, jakie wywarlo na profesorze myszkowanie w jego gabinecie. Ludzil sie, ze moze nawet stanie sie zalazkiem przyjazni, na ktorej Andersonowi zalezalo. Ale teraz ta nadzieja stala sie tak slaba, ze wydawala sie wrecz niedorzecznoscia. Siedzac w zielonej taksowce wiozacej go z powrotem w kierunku Alei Einsteina, Anderson az sie skrzywil, gdy sobie to uswiadomil. Wciaz o tym myslal, kiedy wysiadl z samochodu przy koncu ulicy i skierowal sie do bocznego wejscia do uniwersyteckiego kompleksu mieszkalnego. Czy Strauss musial byc az tak niegrzeczny? Jesli nawet juz mu nie ufal, to powinien przynajmniej byc uprzejmy. Takie zachowanie nie pasowalo do Straussa. Anderson nigdy go takim nie widzial... -Dobrze byc znow w domu, co? - odezwal sie glos pelen sarkazmu, przerywajac Andersonowi uzalanie sie nad soba. Anderson odwrocil sie. Za nim stal Hiram. Wciaz mial na nosie ciemne okulary. -Sledzil mnie pan? - zapytal Anderson. -Jasna sprawa. My sie nie nabieramy dwa razy na ten sam numer. Obstawilismy wszystkie wyjscia. -Wlasnie odwiedzilem wasz obiekt - strzelil w ciemno Anderson, majac nadzieje, ze moze trafi w dziesiatke. -Gowno prawda - odrzekl Hiram, pozbawiajac go zludzen. Anderson usmiechnal sie. Moze ten Hiram nie jest taki glupi, na jakiego wyglada. -Dobrej nocy - powiedzial... Branoc - mruknal Hiram. Wspinajac sie po schodach, Anderson powrocil do rozmyslan o Jacobie Straussie. Kiedy byl u Straussow ostatnim razem, starszy pan i jego zona przescigali sie w uprzejmosciach. Anderson zatrzymal sie na schodach, jakby nagle wyrosla przed nim sciana. Uniosl reke i uderzyl sie otwarta dlonia w czolo, nie mogac sie nadziwic wlasnej glupocie. Ty idioto! - powiedzial glosno. Miriam Strauss! Nie widzial Miriam Strauss! Dziwne zachowanie Straussa nie mialo nic wspolnego z tym, czy mu ufal, czy nie. W domu Straussow dzialo sie cos niedobrego. Dlatego Strauss nie spieszyl sie z otworzeniem drzwi, dlatego zachowywal sie tak dziwnie i nie chcial nic powiedziec. Boze! Teraz wszystko stalo sie jasne. Strauss dzialal pod przymusem. Gdzies w jego willi ukrywal sie intruz, ktory musial trzymac Miriam Strauss jako zakladniczke! Anderson byl tego pewien. Schody umykaly mu spod nog, gdy pedzil na dol, przeskakujac po cztery stopnie naraz. Wypadl przez szklane drzwi na parterze i nadzial sie na Hirama. -Znow sie widzimy - odezwal sie Amerykanin. - Zmienilismy zdanie? -Wracam do domu profesora Straussa. Jesli ma pan zamiar mnie sledzic, to rownie dobrze mozemy pojechac tam razem panskim samochodem - zasugerowal Anderson. -To mi pasuje - odparl Hiram. - W czym problem? - zapytal, widzac podniecenie Andersona. Podczas jazdy Anderson opowiedzial mu o wszystkim i zauwazyl natychmiastowa zmiane w zachowaniu Hirama. Amerykanin zadawal mu teraz jedno pytanie za drugim, chcac poznac rozklad willi Straussa. Profesjonalizm agenta zrobil na Andersonie duze wrazenie. Kiedy dojezdzali na miejsce Hiram powiedzial: -A teraz niech pan poslucha. Jesli rozboli mnie glowa, to zwroce sie o rade do pana, ale rozegranie tej partii nalezy do mnie, zgoda? -Jasne - odrzekl Anderson, uznajac wypowiedz Amerykanina za sensowna. Hiram zaparkowal samochod u wylotu ulicy i oznajmil: -Dalej pojdziemy pieszo. Ruszyli w kierunku domu Straussa, po chwili Hiram nakazal przejsc na druga strone ulicy i Anderson musial przyznac, ze to dobry manewr, bo znacznie dluzej byli niewidoczni dla tych, ktorzy mogli sie czaic w willi. Mloda organistka wciaz mozolila sie nad swoim repertuarem. Teraz kaleczyla motyw Lary z Doktora Ziwago. Hiram zasygnalizowal Andersonowi, zeby sie zblizyl. -Pan bierze lewa strone - powiedzial cicho. - Ja okraze dom z prawej. Niech pan uwaznie obserwuje i nasluchuje, ale wszystko w absolutnej ciszy! Spotkamy sie na tylach willi. Anderson potakujaco skinal glowa. Nie zdejmujac swych ciemnych okularow, Hiram wysunal sie zza oslony krzakow i pochylony przebiegl szybko przed frontem domu. Poruszal sie zadziwiajaco zwinnie i nadzwyczaj cicho, jak na tak wielkiego mezczyzne. Anderson wiedzial, ze obserwuje zawodowca. Postanowil byc dla Hirama bardziej uprzejmy w przyszlosci, o ile... mial przed soba jakas przyszlosc. Jemu samemu szlo calkiem dobrze, dopoki nie dotarl do sciany domu. Podnoszac sie z kucek, zawadzil o cos czubkiem buta, odgial podeszwe i teraz przy kazdym kroku klapala. Anderson w ostatniej chwili zmell w ustach przeklenstwo. Nasluchiwal kazdego odglosu, ale na razie dobiegalo go tylko brzeczenie owadow w ogrodzie i muzyka z drugiej strony ulicy, temat z Doktora Ziwago powtarzany po raz nie wiadomo ktory. Anderson posuwal sie dalej wzdluz sciany i zatrzymal sie ponownie pod oknem, znowu nasluchujac. Ale w domu panowala absolutna cisza. Po raz kolejny zatrzymal sie przy malym okienku ze zbrojonego szkla przy koncu sciany, po czym wylonil sie zza rogu domu i zobaczyl cien wysokiej postaci. Serce w nim zamarlo, zanim zdal sobie sprawe, ze to Hiram. Amerykanin wpatrywal sie w oszklone drzwi patio. Anderson wyprostowal sie i podszedl do agenta. Poczul sie troche smiesznie. Chyba sie wyglupil, udajac zawodowca i poruszajac sie przez caly czas w przykucu. -Nie ma nikogo? - zapytal, starajac sie, by jego glos zabrzmial beznamietnie. -Wrecz przeciwnie. Sa tam oboje - odrzekl Hiram, nie odrywajac wzroku od szyby. - Niech pan sam zobaczy. Andersona zmrozil ton jego glosu. Spojrzal przez oszklone drzwi i ujrzal Jacoba i Miriam Straussow. Ich ciala zwisaly z drewnianej belki w jadalni. Na tle pociemnialych twarzy widoczne byly wysuniete z ust, spuchniete jezyki. Zwloki obracaly sie wolno to w jedna, to w droga strone, jakby w rytm dochodzacej z ulicy muzyki. Anderson odwrocil sie i zacisnal powieki. -Cholera! Jasna cholera! - wyrzucil z siebie, dyszac ciezko. - Co za strata! Co za cholerna, niepotrzebna strata! -Panscy przyjaciele? - zapytal Hiram. Przyjaciel? W wypadku Straussa to slowo wydalo sie Andersonowi male i powierzchowne. -Taki czlowiek jak on rodzi sie raz na jedno pokolenie - powiedzial. Przepelnil go nagle taki zal, ze walnal piescia w pien drzewa. -Ta kobieta to jego zona? - spytal Hiram. -Tak. To Miriam. -Dobra. Chodzmy stad. -Chodzmy? Nie mozemy tak po prostu odejsc! - wykrzyknal Anderson, - Owszem, mozemy - odrzekl Hiram. - Nie przywrocimy im zycia, doktorze, a zajmowanie sie zwlokami to na pewno nie nasza sprawa. - Anderson niechetnie musial przyznac Amerykaninowi racje. Wyszli zza domu, gdy muzyczny temat Lary wlasnie sie skonczyl. Zastapila go melodia z Ojca chrzestnego. Przez oswietlone okno widzieli grajaca dziewczyne, obojetna na wszystko, co dzieje sie wokol, i zupelnie nieswiadoma tego, ze jej muzyka byla prawdopodobnie ostatnim dzwiekiem, jaki slyszeli Jacob i Miriam Straussowie. -Chryste, musze sie napic! - powiedzial Anderson, gdy wsiadali do samochodu. -Piwa? - zapytal Hiram. -Czegos mocniejszego. Ale nic takiego nie mozna dostac w tym... - Anderson zrezygnowal z uzycia ktoregos z przymiotnikow, ktore przyszly mu w tym momencie do glowy, i zamiast tego powiedzial po prostu: -... kraju. -Mozna. Jesli sie wie, gdzie szukac. Pojechali do miasta i Amerykanin poprowadzil Andersona boczna uliczka w kierunku lokalu, ktory wygladal na maly klub nocny. -To "Bar Amerykanski" - powiedzial, gdy zeszli po kilku schodkach i znalezli sie w zadymionej sali., - Na co ma pan ochote? - Anderson upil duzy lyk ze szklanki whisky, ktora zamowil i poczul ogien palacy mu gardlo. - Teraz lepiej - westchnal. -Wiec kto zabil Straussa? - zapytal Hiram. -Sam chcialbym to wiedziec. Ktos zrobil to, zeby zamknac mu usta. -A moze to pan?! Anderson omal sie nie zakrztusil. -Co pan sugeruje? -Pan byl w domu Straussow okolo czterdziesci minut przed znalezieniem ich zwlok. -Ale ja ich nie zabilem! - wykrzyknal Anderson. - Wprost uwielbialem tego czlowieka. -Wiem, ze pan tego nie zrobil, doktorze - uspokoil go Hiram. - Widzialem, jak Strauss odprowadzal pana do drzwi, kiedy pan wychodzil. -Wiec dlaczego...? -Gdybym pana nie sledzil, bylby pan podejrzanym numer jeden. Kapuje pan? -Kapuje - westchnal Anderson i dopil whisky. - Jeszcze raz to samo? - zapytal. Hiram zawahal sie, wiec Anderson zadecydowal za niego. - Chce postawic panu drinka - powiedzial. -Dobra. Jeszcze raz to samo. * Udzial w nabozenstwie poswieconym pamieci Jacoba i Miriam Straussow byl dla Andersona pierwsza w zyciu okazja do odwiedzenia synagogi. Mirit nie znala profesora, wiec nie czula potrzeby uczestniczenia w uroczystosci. Anderson mial sie z nia spotkac pozniej. -Co mozna powiedziec o takim czlowieku jak Jacob Strauss? - odezwal sie Sam Freedman i Anderson wiedzial dokladnie, co ma na mysli. Obaj nie potrafili znalezc slow mogacych wyrazic, jak bardzo odczuwaja te strate. Myra stala w milczeniu, ocierajac chusteczka lzy. Anderson zauwazyl, ze Sam scisnal jej reke w gescie dodajacym otuchy, zanim mezczyzni i kobiety rozdzielili sie, wchodzac do synagogi. Anderson zapytal Sama Freedmana, kim jest wysoki, dystyngowany mezczyzna idacy z przodu. -To Dov Strauss - odrzekl Freedman. - Syn Jacoba. Anderson przypomnial sobie, jak Strauss odwrocil wzrok, kiedy podczas jego wizyty Miriam wspomniala o ich synu Dovie. -Jest rowniez biologiem, prawda? - powiedzial. -Tak. -O ile wiem, pracuje w Stanach, tak? Freedman spojrzal na Andersona. -Miriam tak powiedziala? -Tak. A dlaczego...? -Dov juz jakis czas temu wrocil do Izraela - wyjasnil Freedman. - Jest dyrektorem Comgenu. To jedna z tysiecy firm z udzialem kapitalu amerykanskiego zajmujacych sie inzynieria genetyczna. -Ale dlaczego Miriam powiedziala... -Prawdopodobnie nie wiedziala, ze Dov wrocil do Izraela.. Jacob zapewne jej nie powiedzial. -Nic z tego nie rozumiem - wyznal Anderson. -Jacob i Dov nigdy sie ze soba nie zgadzali. Ale do naprawde duzego konfliktu doszlo wtedy, gdy Dov porzucil posade naukowca i wyjechal do Stanow, zeby pracowac w firmie farmaceutycznej. Strauss uwazal, ze syn sie sprzedal, wolal pieniadze i tak dalej... Potem, kiedy Dov napisal do ojca, ze wraca do Izraela, by zalozyc Comgen i poprosil go o pomoc w zakresie ekspertyz dotyczacych D.N.A, Jacob dostal szalu. Nazwal syna prostytutka wsrod naukowcow i powiedzial, ze nie chce go wiecej widziec. Nigdy sie nie pogodzili. Andersonowi trudno bylo uwierzyc w to, co uslyszal. Syn Jacoba Straussa jest szefem koncernu zajmujacego sie inzynieria genetyczna tu, w Izraelu, a on przez caly ten okres, w ktorym trwa sprawa Kleina nic o tym nie wiedzial! Kiedy nakryte glowy zalobnikow zaczely szybko schylac sie i podnosic, wyobraznia Andersona ruszyla, podsuwajac mu obrazy, ktorych wcale nie chcial ogladac. -Jego wlasny syn?! - wykrzyknela Mirit, odgadujac ukryte znaczenie opowiesci Andersona. - Myslisz, ze mogl go zamordowac jego wlasny syn?! -Boze! Sam nie wiem... Ale musimy brac pod uwage i taka ewentualnosc. Dowod posredni jest bardzo przekonujacy. Rowniez to polowanie CIA, jesli sie nad tym zastanowic. -Wyjasnij mi to. -Syn Straussa spedzil sporo czasu w Stanach. Moze dokonal tam jakiegos odkrycia, ktore zainteresowalo ludzi z CIA, i dlatego dalej sie nim zajmuja. -Rozumiem, ale dlaczego Langman i CIA mieliby sie interesowac toba i laboratorium Straussa w Tel Awiwie, skoro Dov Strauss nie utrzymywal z ojcem zadnych stosunkow. To nie bardzo ma sens. Anderson w zamysleniu potakujaco pokiwal glowa. -Tak czy inaczej, lepiej to sprawdzic. Mozesz dowiedziec sie czegos o Comgenie? -Zaraz sie tym zajme. Anderson nie spieszac sie, wrocil do swojego pokoju. Nie bardzo mial co robic, czekajac na Mirit. Jeszcze nie calkiem oswoil sie z tym, co uslyszal na temat Dova Straussa. Gdyby wiedzial o tym wczesniej... Czy Strauss podejrzewal wlasnego syna? A moze przez caly czas wiedzial? Czy to mial mu zamiar powiedziec tego wieczora, kiedy zostal zamordowany? Jeszcze jedno pytanie nie dawalo Andersonowi spokoju. Jesli Sam Freedman wiedzial, ze Dov Strauss pracuje w Izraelu, musiala wiedziec rowniez Myra. Dlaczego nic mu nie powiedziala? Zastanawial sie nad tym, kiedy nagle uslyszal, ze ktos wywoluje go przez system naglasniajacy. Poszedl odebrac telefon. -Neil Anderson. -Moje nazwisko brzmi Dov Strauss. - Wprawdzie sie nie znamy, ale mysle, ze powinnismy porozmawiac. Niech to pieklo pochlonie! - pomyslal Anderson. I co dalej? Odczekal chwile, zeby jego glos zabrzmial naturalnie. -Prosze bardzo - powiedzial nieco ochryple. - Co pan proponuje? -Ma pan jakis srodek transportu? -Nie. -W takim razie przyjade do pana. -Chce pan wpasc teraz? -Tak. Pomyslalem, ze skoro jestem w Tel Awiwie... Ale, oczywiscie, jesli to panu nie odpowiada... -Nie, nie, zaden problem. Mieszkam w kompleksie uniwersyteckim przy Alei Einsteina. -Wiec moge byc za dziesiec minut. Co pan na to? -Dobrze. Anderson zszedl na dol, zeby poszukac dyzurujacego agenta CIA. Sluzbe wciaz mial Hiram. Anderson uprzedzil go, ze oczekuje goscia i poprosil, zeby nie strzelal. -Bardzo smieszne - odrzekl Amerykanin. - Kim ona jest? -To nie ona, tylko on. Dov Strauss - wyjasnil Anderson. Byl ciekaw, jak zareaguje Hiram, ale nie mogl dostrzec jego oczu ukrytych za ciemnymi okularami. To dlatego nosi te cholerne szkla, pomyslal, wracajac na gore. -Obawiam sie, ze moj pokoj nie bardzo nadaje sie do przyjmowania gosci - uprzedzil Anderson; gdy Dov Strauss pojawil sie na szczycie schodow. - Moze porozmawiamy na dachu? -Oczywiscie. Jak pan sobie zyczy. Anderson przyniosl Straussowi krzeslo, a sam stanal oparty o sciane. Strauss zaczal konwencjonalnie. -Domyslam sie, ze jest pan ciekaw, dlaczego tu przyszedlem. -Owszem, jestem - przyznal uprzejmie Anderson. -To calkiem proste. Chcialem panu zaoszczedzic fatygi. -Nie bardzo rozumiem... -Zaloze sie, ze pan rozumie, doktorze. Dowiedzial sie pan dzisiaj, ze profesor ma syna, ktory prowadzi firme zajmujaca sie inzynieria genetyczna. Wiem, dlaczego przyjechal pan do Izraela, wiec bylo dla mnie calkiem oczywiste, jaki bedzie panski nastepny krok. Zamierzal pan mnie wybadac, zeby sie dowiedziec, czy jestem odpowiedzialny za smierc waszego studenta medycyny, Martina Kleina. -A jest pan? -Nie, doktorze Anderson. Nie jestem. -Skad pan wiedzial, czego dowiedzialem sie dzis o panu? Strauss usmiechnal sie. -Freedmanowie mi powiedzieli. Widzi pan, chociaz ja i moj ojciec nie zgadzalismy sie ze soba, zawsze pozostawalem w przyjaznych stosunkach z Samem i Myra. Kiedy Myra poinformowala mnie o panskim przyjezdzie i wyjasnila cel tego przyjazdu, od razu wiedzialem, ze bede podejrzanym numer jeden, wiec poprosilem ja, by nawet panu nie wspominala o moim istnieniu. Ale dzis, gdy w synagodze zapytal pan Sama, kim jestem, uznal, ze nie powinien klamac. Potem zadzwonil do mnie i o wszystkim mi powiedzial. Oto dlaczego tu jestem, doktorze. Co chcialby pan wiedziec? Anderson postanowil byc rownie bezposredni. -Chcialbym wiedziec, czy wspolpracowal pan z Martinem Kleinem przy tworzeniu plazmidu noszacego obcy gen... Gen Kleina. -Nie. Nigdy nie widzialem Martina Kleina. -Ale panska firma eksperymentuje z genami. -Owszem, ale wszystko, co robimy, jest legalne. Probujemy przeniesc geny wiazace azot z bakterii na rosliny zbozowe, zeby mogly prawidlowo wzrastac bez nawozenia. Anderson gwizdnal z podziwem. -To moze byc milowy krok w kierunku rozwiazania problemu wyzywienia Trzeciego Swiata. Strauss usmiechnal sie. -Nie jestem hipokryta, doktorze. Jestem czlowiekiem interesu. Jesli nam sie powiedzie, zarobimy mnostwo pieniedzy. Nic za darmo. Anderson skinal glowa, bez komentarza. -Doktorze, czy moge pana zaprosic do moich laboratoriow? Bedzie pan mogl szukac do woli, badac kazda kulture, jaka tylko pan znajdzie, pytac moj personel, o co tylko pan zechce. Polegam na panskiej dyskrecji, gdyby dowiedzial sie pan czegos, co mogloby dac przewage moim konkurentom. -Dziekuje - odrzekl Anderson. - Ale odnosze wrazenie, ze mozna panu wierzyc. Mogl pan sie nie zgadzac ze swoim ojcem, ale bardzo pan przypomina Jacoba Straussa. -Milo mi to slyszec - powiedzial Strauss. -Musial pan byc dumny ze swojego ojca mimo to, ze dzielily was roznice zdan. -Bylem dumny. Bardzo go kochalem. Ale niech mi pan wierzy, doktorze, ze nie jest latwo miec za ojca swietego. Bez wzgledu na to, co sie robi, w jego oczach zawsze jest sie grzesznikiem. -Chyba rozumiem - powiedzial Anderson. -Nie jestem tego pewien - odparl Strauss. - Oprocz tego, ze moj ojciec mial ogromnie wysokie poczucie moralnosci, byl, oczywiscie, znakomitym naukowcem. Nie istniala dziedzina, w ktorej moglbym sie z nim rownac. -Wyobrazam to sobie... Ale pan ma glowe do interesow. -Owszem. Tylko dzieki temu moglem wyjsc z jego cienia. Mojego ojca nigdy nie interesowalo robienie pieniedzy, wiec mialem wreszcie szanse wziac udzial w wyscigu, ktory moglem wygrac. Nie musialem zakladac, ze od startu jestem skazany na dotarcie do mety jako ten drugi. Anderson skinal glowa. -I odniosl pan wielki sukces. -Nie widze nic zlego w prowadzeniu uczciwego interesu, doktorze. -Dziekuje, ze pan przyszedl. Kiedy Mirit wrocila, wygladala na tak zmeczona, ze Anderson poczul sie zaklopotany tym, co musial jej powiedziec. Opadla na lozko i lezala na wznak z glowa na poduszce. -Zebralam informacje o Comgenie - powiedziala, wpatrujac sie w sufit. - Ich laboratoria sa w Jerozolimie - ciagnela. - To bardzo mala firma zatrudniajaca zaledwie okolo dwudziestu osob. Jak na razie, wyplacalna i cieszy sie dobra opinia. Dov Strauss jest szefem. Jest jeszcze dwoch... -Wiem. Strauss byl tutaj - przerwal jej Anderson... innych dyrek... Co takiego?! Anderson powiedzial jej o nieoczekiwanym telefonie od Straussa i o jego wizycie. -To znaczy, ze meczylam sie z tym... -Obawiam sie, ze tak. Ale nie szkodzi, zabiore cie gdzies na kolacje. Moge nawet zaplacic. -Na jakim etapie jestesmy? - zapytala Mirit, gdy saczyli kawe. -W punkcie wyjscia - odrzekl Anderson. - Chyba ze twoi ludzie zdradza nam, kto jest tym obiektem CIA. -Nie ma mowy - rozwiala jego nadzieje Mirit. - Probowalam, ale nie chcieli mi nic powiedziec. -Ale wiedza kto to? -Nawet i to pozostalo tajemnica. *10* Kiedy opuscili restauracje i szli w dol schodami prowadzacymi ku nadmorskiej promenadzie, Anderson poczul dreczacy niepokoj. Nie mial teraz przed soba wyraznego celu ani okreslonego sposobu postepowania. Wybrzeze bylo jedynym miejscem w Tel Awiwie, gdzie mogl znalezc wytchnienie od uciazliwego upalu. Poszli wzdluz falochronu i usiedli w poblizu portowej latarni. Siedzieli na kamieniach, majac nadzieje, ze dotrze do nich lekki powiew bryzy przemykajacej nad ciemna tonia i poruszajacej jachtami stojacymi na kotwicy.Czesci olinowania pobrzekiwaly miarowo, ale zbyt slaby wiatr nawet nie macil powierzchni wody. Odbijala swiatla nadmorskich hoteli i barow niczym wielkie, oleiste lustro. -Jakie wrazenia wyniosles dzis z synagogi - zapytala Mirit. -To bylo przezycie - odrzekl Anderson. -Ale jakiego rodzaju? -Interesujace w sensie historycznym, niezbyt mile pod wzgledem estetycznym. -Mow dalej. -Chcesz poznac punkt widzenia postronnego obserwatora? -Obcy wszystko widzi najlepiej. -Dobrze jest zobaczyc nas samych tak, jak widza nas inni... -Slucham? -Nie, nic... Wieksze wrazenie wywarla na mnie idea rytualow, ktore obserwowalem, niz sam ich widok. Nie ma nic wznioslego w wyznawcach zadnej wiary, ubranych w smieszne stroje i padajacych na kolana przed niewidzialnymi bostwami, ale musialem przyznac, ze to, na co patrze, jest kontynuacja pewnej idei, wiary trwajacej od przeszlo trzech tysiecy lat. Tylko arogancki glupiec moglby tego nie dostrzegac. -Co bylo dla ciebie "niezbyt mile"? -Muzyka. A raczej jej brak. Lubie muzyke koscielna. Ma dla mnie istotne znaczenie. Dziala kojaco, uspokaja, w pewnych sytuacjach nawet podnosi na duchu. Ale nieharmonijne, monotonne spiewy trudno mi zniesc... zwlaszcza po hebrajsku! Powinniscie wziac kilka lekcji muzyki w Rzymie! -A wasze szkockie psalmy? -To samo! - przyznal Anderson. - Chyba skomponowala je malpa grajaca na harmonijce ustnej. -O Boze! - rozesmiala sie Mirit. Anderson cisnal do wody maly kamyk i obserwowal zmarszczki rozchodzace sie koliscie na jej powierzchni, jak epicentrum malego trzesienia ziemi. -Wiec dokad stad pojedziemy? - zapytala Mirit. -Probuje o tym nie myslec. Mirit wyczula, ze cos jest nie w porzadku. Patrzyla, jak Anderson podnosi i ciska do wody nastepny kamyk. -Nie rozumiem... - Powiedziala cicho. -Udawalem przed samym soba, ze nie wiem, co mam dalej robic. Udawalem przed samym soba, ze czuje ulge, iz Dov Strauss nie mial nic wspolnego ze smiercia swego ojca. A w rzeczywistosci jestem zawiedziony, bo gdyby on byl winny, sprawa bylaby zakonczona i nie musialbym rozwazac powrotu do Hospicjum Jana Kourosa, zeby sie dowiedziec, dlaczego ktos organizuje w srodku nocy wycieczki dla tredowatych! - Kolejny kamyk wpadl do wody. Zatem oboje unikalismy zadania sobie tego pytania - stwierdzila Mirit. -Musimy sie tego dowiedziec - odrzekl Anderson. -Wiem. Kiedy zaczynamy? -Jutro. Wiedzac, ze przez wieksza czesc nocy nie zmruza oka, postanowili nie przemeczac sie w ciagu dnia. Wstali pozno i pojechali do Herzliji, zeby poplywac w morzu. Lunch zjedli na plazy i zdrzemneli sie w cieniu parasola. Chcieli nacieszyc sie cieplem i swiatlem dnia, zanim zapadnie noc i zmierza sie z tym, co kryje sie w ciemnosci. Mirit wyciagnela reke i splotla swe palce z palcami Andersona. -Z ta ciezarowka to mogl byc odosobniony wypadek - powiedziala, nie otwierajac oczu. -Mozliwe - odrzekl Anderson bez przekonania. Mirit nie ustepowala. -Albo moglo zdarzyc sie tak, ze ciezarowka miala przyjechac duzo wczesniej, tylko zepsula sie po drodze i dlatego dotarla na miejsce dopiero o polnocy. -Ale oni odjechali - powiedzial Anderson. -Kto? -Tredowaci! Przeciez wsiedli do ciezarowki i pojechali nia nie wiadomo dokad. Mirit przekrecila sie na brzuch i podparla glowe na rekach. -No wlasnie, dokad? -I po co? - dodal cicho Anderson. -Chodzmy poplywac - zaproponowala Mirit. Przebiegli szerokosc plazy i skoczyli glowami wprost w pierwsza nadciagajaca fale. -Stad swiat wyglada inaczej, co? - zawolala Mirit, lapiac oddech, gdy nastepna fala uniosla ja na swym grzbiecie. -Zgadza sie - odkrzyknal Anderson, plynac do niej leniwym kraulem. O trzeciej trzydziesci wzieli prysznic, by zmyc z siebie sol Morza Srodziemnego, przebrali sie i pojechali na arabski bazar kupic dwa habity. -Na wszelki wypadek. Gdybysmy musieli upodobnic sie do tamtych - oswiadczyla Mirit. O dziewiatej trzydziesci wieczorem wyruszyli do hospicjum, wciaz nie majac ustalonego planu dzialania. -Jesli podjedziemy zbyt blisko, ktos zobaczy swiatla samochodu i podniesie alarm. Ale jesli zostawimy samochod tam, gdzie ostatnio, mozemy nie zdazyc do niego wrocic, zeby moc pojechac za ciezarowka - rozwazala Mirit. - Co o tym sadzisz? -Moim zdaniem, powinnismy zaryzykowac przyjecie takiego wariantu, ze ciezarowka prosto z hospicjum pojedzie z powrotem do glownej szosy - odparl Anderson. - Jesli mamy ja sledzic, musimy jechac za nia bez swiatel, a to moze byc bardzo ryzykowne na tej wyboistej, pustynnej drodze. Mozemy uderzyc w jakis glaz albo przytrafi nam sie inne nieszczescie. Ale jezeli ukryjemy sie gdzies w poblizu wyjazdu na szose, bedziemy mogli od razu ruszyc za ciezarowka po gladkiej nawierzchni. -Dobry pomysl - zgodzila sie Mirit. Przy skrecie z glownej drogi znalezli sie o jedenastej. Anderson wysiadl z samochodu, by rozprostowac nogi i rozejrzal sie po pustym, ksiezycowym krajobrazie. Potem wyciagnal sie na bagazniku samochodu, patrzac na gwiazdy na bezchmurnym niebie. Mirit przylaczyla sie do niego. -O czym myslisz? - zapytala. -O tym, jak jasno swieca gwiazdy. Oczekiwanie dobieglo konca, gdy po jakims czasie uslyszeli odglos samochodowego silnika. Pedem wybiegli zza wydmy, za ktora ukryli samochod, i zajeli pozycje, by moc obserwowac droge. Zobaczyli te sama ciezarowke co poprzednio. Zwolnila, dojezdzajac do skretu z szosy. Rozlegl sie trzykrotny zgrzyt swiadczacy o tym, ze kierowca ma klopoty z wrzuceniem nizszego biegu. Silnik zakrztusil sie, po czym ciezarowka rozpoczela mozolna wspinaczke w kierunku hospicjum. Anderson spojrzal na zegarek. -Powinna dotrzec tam o polnocy, jak wtedy - powiedzial. Po chwili wrocili do samochodu. Gdy nadszedl czas powrotu ciezarowki, wyszli znow zza wydmy. -Pojawi sie lada chwila - szepnela Mirit. -Jest! - Anderson wskazal lune swiatel, ktora pojawila sie nagle nad horyzontem. Kiedy do ich uszu dotarl odglos silnika, Mirit pobiegla do samochodu. Anderson pozostal na stanowisku. Zobaczyl, jak pojazd dojezdza do szosy i skreca w prawo. Z niepokojem stwierdzil, ze z tylu ciezarowki pali sie tylko jedno swiatlo. Biegiem wrocil do samochodu. -Skrecili w prawo - poinformowal Mirit. - Bedziesz widziala przed soba tylko jedno czerwone swiatlo. Lewe. Mirit przyjela to do wiadomosci bez slowa, koncentrujac sie na okrazeniu wydmy i wyprowadzeniu samochodu na szose. Nie odezwala sie, dopoki kola nie dotknely gladkiej, smolowanej nawierzchni. Dogonila widoczne w ciemnosci czerwone swiatlo i zwolnila, by zachowac bezpieczny dystans. -Jada w kierunku Hadery - stwierdzila. Podrozowali w milczeniu przez kwadrans, gdy nagle Anderson powiedzial: -Zwalniaja! Mirit zdjela noge z gazu i niezdecydowanie musnela stopa pedal hamulca. -Jestes pewien? - zapytala. - Nie wydaje mi sie... Anderson prawie zwatpil, gdy wtem snop swiatla z reflektorow ciezarowki skrecil w bok. -Zobacz! Zjezdzaja z szosy. Mirit powiedziala cos po hebrajsku. Anderson domyslil sie, o co chodzi. Jesli ciezarowka wjechala znow na jakis pustynny, wyboisty trakt, sledzenie jej bez swiatel, stawalo sie bardzo ryzykowne. -Nasza jedyna szansa, to zblizenie sie do nich na taka odleglosc, zebym mogla cos widziec w ich reflektorach - wyjasnila Mirit. - Jedno tylne swiatlo nie pozwoli im dostrzec nas w lusterkach wstecznych. -Skoro tak mowisz... - odrzekl Anderson. -Tylko ze zblizyc sie do nich, to tez problem... - Odezwala sie Mirit przez zacisniete zeby. - Gwiazdy moga byc romantyczne, ale podczas jazdy przez pustynie... Skrecila i zjechala z szosy, podazajac za pojedynczym czerwonym swiatlem, ktore jarzylo sie teraz jakies dwiescie jardow przed nimi. Zaryzykowala i wcisnela pedal gazu. Samochod nabral predkosci i po chwili znalezli sie piecdziesiat jardow za ciezarowka. Chyba sie nam uda, pomyslal Anderson. Juz mial zamiar rozluznic chwyt swych dloni kurczowo sciskajacych brzegi siedzenia i odprezyc sie, gdy lewa strona samochodu opadla gwaltownie w dol i jazda zakonczyla sie naglym wstrzasem i szarpnieciem, ktore poczul we wszystkich kosciach. Mirit zapewne tez. Silnik zawyl na wysokich obrotach. Mirit przekrecila kluczyk i wokol zalegla cisza. -Nic ci sie nie stalo? - zapytala. -Jestem caly - odrzekl Anderson, rozmasowujac szyje. - A ty? -Ja tez. Wysiedli, zeby w swietle latarki zobaczyc, co sie stalo. Lewe przednie kolo samochodu tkwilo w glebokiej dziurze, ktorej krawedz zgiela przy uderzeniu blotnik, blokujac opone. -Musimy odgiac blache - powiedzial Anderson. - Inaczej sie stad nie ruszymy. Mirit otworzyla bagaznik, wyciagnela lopate i wreczyla ja Andersonowi. W swietle latarki, ktora trzymala, sprobowal wcisnac ostrze lopaty miedzy blotnik a opone. -Sprobuj skrecic kola w lewo - polecil Anderson, gdy proba sie nie powiodla. Mirit naparla na kierownice, ale bez rezultatu. -Jeszcze raz - podpowiedzial Anderson. Kola poruszyly sie minimalnie, ale wystarczajaco, by udalo mu sie wsunac lopate w powstala szpare. - No... Mamy teraz dzwignie - sapnal, przenoszac caly ciezar ciala na trzonek lopaty, zeby odgiac blache od opony. Staly nacisk nie dal pozadanego efektu, wiec zaczal popychac lopate gwaltownymi, szybkimi uderzeniami. Blotnik powoli ustepowal. -Ruszyl sie! - wykrzyknela Mirit. Anderson jeszcze pieciokrotnie uderzyl w trzonek lopaty, po czym wyprostowal sie i otarl pot z czola. Potem przyjrzal sie blotnikowi. -To powinno wystarczyc. Sprobuj wyjechac z tej cholernej dziury. -Trzeba sciac krawedz wyrwy - powiedziala Mirit. - Po lagodniejszym nachyleniu latwiej mi sie bedzie wycofac. Wyjela lopate z rak Andersona i poczela usuwac ziemie spod kola. Po kilku minutach zastapil ja Anderson. Kopanie szlo coraz trudniej. Powierzchnia pustyni byla miekka tylko na grubosci kilku cali, glebiej twarda jak skala. Anderson dyszal ciezko, gdy Mirit dotknela jego ramienia. -Zaczekaj. Sprobuje. Moze sie uda. - Wsiadla do samochodu i uruchomila silnik. Gdy wrzucila wsteczny bieg, Anderson z calej sily pchal przod auta. Mirit powoli zwalniala sprzeglo. Obroty silnika rosly i samochod drgnal, po czym posunal sie o cal do tylu. Udalo sie. W powietrzu uniosl sie swad nadpalonej tarczy sprzegla, ale samochod znalazl sie z powrotem na plaskim gruncie. Anderson opadl ciezko na ziemie. Przez chwile siedzial, patrzac w niebo i wsluchujac sie we wlasny oddech. Mirit wysiadla z samochodu, podeszla do Andersona i przeczesala palcami jego wlosy. -Widze dwa wyjscia. Albo wrocimy do domu i jutro sprobujemy jeszcze raz, albo zapalimy swiatla i przekonamy sie, dokad zaprowadzi nas ciezarowka. -Wybieram to drugie. - Anderson podniosl sie z ziemi. Po dziesieciu minutach jazdy zapytal: -Orientujesz sie, gdzie jestesmy? -Kiedy ciezarowka skrecila w lewo, jechalismy w kierunku Hadery, ale teraz droga skreca znow w prawo. Domyslam sie, ze jestesmy gdzies na polnoco-wschodzie od Hadery. Mam nadzieje, ze ciezarowka nie skrecila nigdzie po drodze i jej nie zgubilismy. Zjezdzali teraz stromym wawozem biegnacym w dol miedzy wielkimi glazami i wysokimi wydmami. Mirit zredukowala obroty silnika niemal do zera, chcac bezpiecznie pokonac ostatni odcinek drogi zakrecajacej pod katem stu osiemdziesieciu stopni. Zakret doprowadzil ich do wylotu kanionu. -Stoj! - wykrzyknal nagle Anderson. Mirit zatrzymala samochod. -Spojrz tam, w gore! Mirit niczego nie dostrzegla. -Na szczycie tamtego wzgorza widac jakis blask - wyjasnil Anderson. Mirit wreszcie zauwazyla to, o co mu chodzilo. -Swiatla? Po drugiej stronie wzgorza? -Tak mi sie wydaje. - Anderson skinal glowa. - Mozemy zostawic gdzies samochod i przyjrzec sie temu? Mirit zjechala w dol pochyla droga. -Zobacz - powiedziala. - Miedzy wydmami jest przelecz. Nie bedziemy musieli wspinac sie na wzgorze. Wysiedli z samochodu. Kiedy dotarli do przeleczy, zlokalizowali zrodlo swiatla. Patrzyli teraz na dlugi, niski budynek, otoczony parkanem. -Jest ciezarowka - zauwazyla Mirit. Anderson rowniez dostrzegl pojazd zaparkowany przy ogrodzeniu, w poblizu malej bramy, na zewnatrz terenu. Kierowca stal oparty o przedni blotnik i rozmawial z mezczyzna, ktorego ubior wskazywal na to, ze facet jest ochroniarzem. Obaj palili papierosy. Mirit spojrzala na Andersona. Wygladal na nieobecnego duchem. -Co sie stalo? - zapytala. -Znam to miejsce - odpowiedzial wolno. - Juz tu bylem. To Instytut Kalmana. Jestesmy na tylach Instytutu Kalmana... Mirit przyjrzala sie budynkowi, po czym przeniosla wzrok na widoczne w oddali swiatla Hadery, jakby chcac ocenic odleglosc i polozenie obiektu wzgledem miasta. -Tak, chyba masz racje - przyznala. - Ale czy to nie znaczy, ze w te sprawe zamieszani sa twoi przyjaciele, Freedmanowie? Odpowiedz na to pytanie wydala sie Andersonowi przerazajaco prosta. -To chyba oznacza... - Zaczal - ze Sam Freedman, ten znakomity Sam Freedman, ten szanowany Sam Freedman jest mozgiem tego calego koszmaru... jego glos brzmial glucho. -A Myra? -Ona tez. Boze, alez ze mnie glupiec! To ona zastawila pulapke z kwasem. Powiedziala tamtego ranka, ze przyszla zalatwic cos, o co prosil ja Strauss. Cohen musial ja podejrzewac i zdradzic sie z tym, kiedy pracowali razem. Wiec wbila mu igle, w ktorej byla trucizna. -A Langman? Agent CIA? Anderson z rozpacza pokrecil glowa. -Myslalem, ze jest moja przyjaciolka... - ciagnal wolno. - Mowilem jej wszystko. Ze w moim bloku mieszka Amerykanin, ktory wciaz wypytuje mnie o sprawe Kleina... Ze mam zamiar zobaczyc sie z Shula Ron. Skazalem te dziewczyne na smierc... -A profesor Strauss? - zapytala cicho Mirit. -Kiedy mu powiedzialem, ze Cohen zostal zamordowany, musial wydedukowac, iz klonowaniem zajmowali sie Freedmanowie. To wlasnie mial mi zamiar powiedziec, gdy do mnie zadzwonil, ale oni dotarli do niego pierwsi. Ci ludzie zgineli przez moje nieudolne wtracanie sie do wszystkiego... - Anderson na moment zaslonil dlonmi twarz. Mirit polozyla mu reke na ramieniu. -To nie twoja wina, Neil. Robiles tylko to, co wydawalo sie logiczne... A jak wyjasnic udzial CIA w tej sprawie? -Wszystko pasuje - odrzekl Anderson. - Freedmanowie jeszcze trzy lata temu byli obywatelami amerykanskimi. Potem przyjechali tutaj. To Sam Freedman jest tym "obiektem" CIA, o ktorym nie chcieli mi powiedziec. Myra, jako jego zona, stanowi cel drugorzedny. Langman wykorzystywal mnie do tego, zeby miec ja na oku. -A rachunki, ktore widziales? -Musialy pochodzic stad, z Instytutu Kalmana. Trudno dostepne enzymy, potrzebne do pracy przy D.N.A, wplaty na rzecz Hospicjum Jana Kourosa... Wszystko sie zgadza. -Ale co oni tutaj robia? - zapytala Mirit. -Tego musimy sie dopiero dowiedziec - odrzekl Anderson z gorycza. Usadowili sie w szczelinie za glazami i obserwowali zaplecze instytutu. Anderson zauwazyl, iz pala sie tylko swiatla w podziemiach. Pamietal, ze podczas zwiedzania budynku Sam Freedman mowil mu o znajdujacej sie tam izolowanej pracowni, ktora stoi nie uzywana. Sukinsyn, mruknal pod nosem. Mirit uslyszala to, ale o nic nie zapytala. -Cos sie dzieje? - powiedziala po chwili. Anderson zobaczyl, ze drzwi z tylu budynku otwieraja sie i wysypuje sie z nich grupa postaci odzianych w habity. Kierowca ciezarowki odrzucil na bok papierosa i przygotowal sie do przyjecia pasazerow. Straznik otworzyl brame. Kiedy grupa znalazla sie we wnetrzu ciezarowki, kierowca zabezpieczyl tylna klape i krzyknal cos do straznika. -Co on powiedzial? - zapytal szeptem Anderson. -Powiedzial: "Do zobaczenia jutro" - odrzekla Mirit. Wyladowana ciezarowka, jeczac i skrzypiac, oddalila sie pustynnym traktem. Anderson i Mirit przygladali sie, jak ochroniarz zamyka starannie brame i znika w budynku. -Jakie mamy szanse, by sie tu wlamac? - zainteresowal sie Anderson. -Niewielkie - odpowiedziala Mirit. - Problemy to facet przy bramie i duza, otwarta przestrzen miedzy ogrodzeniem a budynkiem. Anderson zastanawial sie nad czyms przez chwile. -Na ile osob ocenilabys liczebnosc dzisiejszej grupy? - zapytal. -Pietnascie...? Dwadziescia...? Trudno powiedziec. A dlaczego? -Myslalem o tym, ze w tak licznej grupie obecnosc dwoch osob wiecej nie powinna zostac zauwazona. -Mow dalej. -Wiemy, ze ciezarowka parkuje na zewnatrz, a chorzy przechodza przez brame i udaja sie do budynku. Gdybysmy wlozyli habity i w jakis sposob przylaczyli sie do grupy, moglibysmy dostac sie do instytutu. Mirit zastanawiala sie przez chwile, po czym przyznala, ze istnieje taka mozliwosc. -Trzeba nam tylko jakiejs malej dywersji, zeby odwrocic uwage kierowcy i straznika - powiedziala. - A jesli ktorys z tredowatych podniesie alarm? -Musimy zaryzykowac - odrzekl Anderson. - Sprobujemy? -Sprobujemy. Zaczeli rozwazac taktyke dywersji na nastepna noc. -Nie daloby sie tego omowic w drodze powrotnej? - zapytal Anderson, gdy zerwal sie zawodzacy wiatr i piasek wokol ich stop zaczal sie marszczyc jak powierzchnia wody w stawie. -Tu mozemy sie wszystkiemu dobrze przyjrzec - uparla sie Mirit. Anderson postawil kolnierz, godzac sie niechetnie. -To musi byc jakis rodzaj naturalnej dywersji - powiedziala Mirit, rozgladajac sie wokol, jakby szukajac natchnienia. -Nie rozumiem - wyznal Anderson. -Jesli wzniecimy pozar albo spowodujemy mala eksplozje, to na pewno bedzie dywersja, ale nie o taka mi chodzi. Zewszad zbiegna sie ludzie, rozdzwonia sie alarmy, wszyscy stana sie czujni, a to ostatnia rzecz, ktorej potrzebujemy. -Moglbym sie podkrasc do ciezarowki i przebic nozem jedna z opon - zaproponowal Anderson. -Zlamalbys tylko noz - odrzekla Mirit. -Po prostu glosno mysle. - Anderson udal urazonego. Mirit usmiechnela sie, ale nic nie powiedziala. Anderson przykucnal za jednym z glazow, chroniac twarz przed niesionym wiatrem piaskiem. Po chwili usiadl na ziemi i oparl sie plecami o kamien. Przesunal sie kawalek, bo uwierala go jakas ostra krawedz. To podsunelo mu pewien pomysl. -Glazy! - wykrzyknal. - Co ty na to, zeby jeden z nich stoczyl sie z wydmy i uderzyl w ogrodzenie?! To moze sie latwo zdarzyc. Kierowca i ochroniarz nie byliby zaniepokojeni, widzac, ze to tylko kamien. -Chyba nie podniesliby alarmu... - Mirit zastanawiala sie przez chwile. - Doskonale! Dywersja naturalna. W takim wypadku nie ma potrzeby natychmiastowego informowania wszystkich wewnatrz budynku. Po prostu obsuniecie sie glazu. Robota dla sluzb technicznych na nastepny dzien. Moga zajac sie tym rano. Zaczeli rozgladac sie za glazem, ktory nadawalby sie do tego celu, i wkrotce znalezli odpowiedni. Uznali, ze powinien latwo stoczyc sie z wydmy. Obliczyli, iz uderzylby w ogrodzenie w odleglosci mniej wiecej trzydziestu jardow od bramy. Problem polegal teraz na tym, czy glaz uda sie stoczyc we wlasciwym momencie. -Musimy dzis podkopac tak kamien - zdecydowala Mirit. Anderson pokiwal glowa. -Wiedzialem, ze to powiesz. Noc stala sie nagle jeszcze ciemniejsza, gdy w podziemiach instytutu zgaslo ostatnie swiatlo. Wkrotce potem dal sie slyszec odglos silnikow dwoch samochodow odjezdzajacych sprzed frontu budynku, po czym wokol zapanowala cisza. -Przyniose lopate - powiedzial Anderson. Najpierw usuneli piasek spod jednej polowy glazu i podparli go mniejszym kamieniem na wypadek, gdyby zechcial runac w dol, gdy tylko podkopia druga. Kiedy Anderson skonczyl podkop, przykryl go galeziami krzakow, a na wierzchu umiescil troche malych kamykow. -Wiatr zrobi reszte - stwierdzila, gdy kolejny poryw sypnal w nich piaskiem. - Wrocimy tu jutro. Zadne z nich nie spalo tej nocy mocno. Z ulga powitali nadejscie switu, ktory przyniosl z ulicy odglosy budzacego sie do zycia miasta i rozproszyl ich pelne obaw mysli, ze cos moze sie nie udac. -Co chcialbys dzisiaj robic? - zapytala Mirit. Anderson spojrzal na sufit. -Chcialbym zagubic sie z toba w gaszczu uliczek starej Jerozolimy, patrzec na jej barwy, sluchac jej dzwiekow, zjesc cos tam, gdzie kiedys bylismy... Wiesz, co mam na mysli. Mirit przysunela sie i lekko pocalowala go w czolo. * Krotko przed polnoca Anderson i Mirit zobaczyli ze swego stanowiska na wydmach swiatla zapalajace sie w podziemiach Instytutu Kalmana. Anderson uznal to za sygnal do rozpoczecia akcji i ruszyl w kierunku glazu. Ledwo zdazyl sie za niego wsliznac, gdy drzwi na tylach instytutu otworzyly sie i zolte swiatlo zalalo piasek dziedzinca. Mezczyzna, ktory ukazal sie w drzwiach, przystanal na chwile na progu, po czym zamknal je za soba i ruszyl w kierunku bramy wolnym krokiem. Kiedy zblizyl sie do ogrodzenia, Anderson rozpoznal w nim straznika z poprzedniej nocy. Mezczyzna spojrzal na zegarek, po czym zapalil papierosa. Leniwym gestem wyrzucil zapalke za brame, odwrocil sie i oparl plecami o ogrodzenie. Anderson zaczal uprzatac kamyki i galezie maskujace podkop z przodu glazu. Skoncentrowany na tym, by zachowac cisze, poczul w koncu, ze az stezaly mu miesnie twarzy. Droga, ktora mial potoczyc sie glaz, byla wolna. Blokowal ja juz tylko kamien sluzacy jako zabezpieczenie. Anderson otoczyl kamien ramieniem i odciagnal go wolno na bok, przyciskajac go do torsu. Mial zamiar odsapnac, gdy uslyszal pierwszy, daleki odglos nadjezdzajacej ciezarowki. Wydawalo mu sie, ze uplynely cale wieki, zanim pojazd wynurzyl sie wreszcie zza wydm, podjechal do ogrodzenia i zatrzymal sie w tym samym miejscu co poprzedniej nocy. Kierowca wyskoczyl z kabiny, zatrzasnal za soba drzwiczki i podszedl z rekami w kieszeniach do wartownika. Mezczyzni zamienili kilka slow i rozesmiali sie. Brama zostala otwarta. Kiedy kierowca otworzyl klape ciezarowki i jej pasazerowie zaczeli wysiadac, Anderson z calej sily naparl na glaz. Ale ten ani drgnal. Pensjonariusze hospicjum stali juz w komplecie przed brama. Anderson poczul rosnaca panike. Liczyla sie teraz kazda sekunda! Jeszcze raz naparl plecami na glaz, jakby chcial przesunac katedre, a nie kawalek skaly. Na czole nabrzmialy mu zyly. Wlozyl w ostatnie pchniecie maksimum wysilku, na jaki mogl sie zdobyc i kiedy juz zaczynal watpic, czy mu sie powiedzie, poczul, ze opor glazu maleje. Pchal go jeszcze przez kilka sekund, po czym sila grawitacji zrobila swoje. Gdy glaz potoczyl sie po zboczu, Anderson przeturlal sie przez grzbiet wydmy i rzucil sie z powrotem w kierunku Mirit. Zza oslony slyszal uderzenie glazu o ogrodzenie i odzywajace sie w dole okrzyki pelne przestrachu i zdumienia. Anderson przetoczyl sie przez grzbiet kolejnej wydmy i zjechal po piasku w zaglebienie, gdzie przycupnela Mirit. -Wszystko w porzadku? - szepnela, by z potoku przeklenstw, jakie uslyszala w odpowiedzi wylowic tylko jedno zrozumiale slowo "przepuklina". Patrzyli razem, jak straznik i kierowca szli wzdluz ogrodzenia, zeby ocenic zniszczenia. Grupa tredowatych stala nadal miedzy brama a ciezarowka. -Udalo sie - syknal Anderson. - Chodzmy Poczuli, ze adrenalina zaczyna szybciej krazyc w ich zylach, gdy naciagneli kaptury swych habitow i na wpol pelznac, na wpol zjezdzajac po piasku, zsuneli sie ze zbocza wydmy ku ciezarowce. Od strony ogrodzenia doszedl ich smiech, kiedy dwaj mezczyzni pomysleli to, co mieli pomyslec. Mirit juz miala okrazyc tyl pojazdu, gdy Anderson pociagnal ja za rekaw w kierunku przodu ciezarowki. Wychylil sie ostroznie zza samochodu i przekonal sie, ze mial racje. Z tej strony czlonkowie grupy byli do nich odwroceni plecami. Podeszli cicho do pensjonariuszy. Mocniej naciagneli kaptury i pochylili glowy. Wrocil straznik i poprowadzil grupe przez brame, trzymajac sie od tredowatych w takiej odleglosci, jaka najwidoczniej uwazal za bezpieczna. Choc Anderson nie przypuszczal, by straznik liczyl czlonkow grupy, bo w koncu byli to pacjenci, a nie wiezniowie, to jednak z ulga stwierdzil, ze maly tlumek nie rozciagnal sie w szereg. Bezksztaltna mase ludzka jest o wiele trudniej ponumerowac niz osoby posuwajace sie gesiego. Straznik zastukal do drzwi instytutu, ktore po chwili otworzyl inny mezczyzna. Przejal grupe, wskazujac gestem, ze przybysze maja isc za nim wylozonym kafelkami korytarzem, w ktorym sie teraz znalezli. Anderson i Mirit upewnili sie, ze weszli jako ostatni. Anderson zaryzykowal nawet odwrocenie glowy, by przekonac sie, czy nikt za nimi nie podaza. Gdy grupa minela korytarz odchodzacy w bok od glownego ciagu, Anderson blyskawicznie wyciagnal reke, chwycil Mirit za ramie i pociagnal ja w prawo. Oboje przywarli twarzami do wylozonej kafelkami sciany i trwali tak bez ruchu, sluchajac oddalajacego sie odglosu krokow. Anderson wolno wypuscil powietrze z pluc. Na twarzy Mirit zagoscil na moment nerwowy usmiech. Niedlugo jednak odczuwali ulge, po chwili uswiadomili sobie, ze stojac w jasno oswietlonym korytarzu, sa zupelnie bezbronni. Znalezli schronienie w ciemnym pokoju i zamkneli za soba oszklone drzwi. Swiatlo padajace z korytarza odbijalo sie w rzedach metalowych, blyszczacych tac lezacych na dlugim, drewnianym stole. -Narzedzia chirurgiczne - szepnal Anderson. Mirit zmarszczyla nos, wciagajac powietrze. -Czuje eter. To jakas klinika. Sciagneli habity i ukryli je w szafce pod zlewem. -Co teraz? - zapytala Mirit. -Poszukamy schodow prowadzacych na gore, do czesci glownej budynku. Chce sie dostac do gabinetu Freedmana i znalezc jakis dowod na pismie swiadczacy o tym, co sie tutaj dzieje. Jeszcze przez moment zbierali sie w sobie, po czym ostroznie otworzyli drzwi i wyszli na korytarz. Dotarli na palcach do glownego holu i wyjrzeli zza rogu. Anderson spojrzal w lewo, Mirit w prawo. Anderson dostrzegl podnoze schodow i wskazal je gestem Mirit. Kiwnela glowa. Anderson spojrzal na nia pytajaco. Znow potakujaco skinela glowa. Jednoczesnie przebiegli okolo trzydziestu jardow otwartego korytarza i przycupneli w cieniu schodow, by uspokoic szalejace tetna. Mirit pierwsza ruszyla schodami w gore, zatrzymujac sie przed kazdym zakretem i wygladajac zza niego ostroznie, zanim zrobila nastepny krok. Anderson wciaz ogladal sie za siebie, bardziej ze zdenerwowania niz z ostroznosci. W pewnym momencie na ich drodze stanely zamkniete drzwi. Mirit poruszyla klamka w obie strony, potem jeszcze raz, wreszcie przeczaco pokrecila glowa. Anderson poczul pustke w zoladku. Oparl obie dlonie o drzwi i upewnil sie, ze sa naprawde solidne. Dwa zamki z czopami wchodzacymi w futryne wykluczaly ich wywazenie. -Wracamy na dol? - szepnela Mirit. Anderson skinal glowa. W duchu przeklinal siebie samego za to, ze nie przewidzial takiej przeszkody, a powinien. Przeciez to oczywiste, ze przejscie prowadzace z gornej czesci budynku do dolnej nie moglo stac otworem. Schodzac w dol, goraczkowo rozmyslal nad jakas alternatywa, gdy nagle cos zupelnie innego przykulo jego uwage. U podnoza schodow stal mezczyzna z wycelowanym w nich pistoletem. Szok Andersona byl tym wiekszy, ze rozpoznal w nim czlowieka, ktory zepchnal Shule Ron z murow obronnych Jerozolimy. Mezczyzna upewnil go, ze sie nie myli, gdy patrzac na Andersona, lekko sie usmiechnal. Potem wskazal lufa broni, dokad maja isc. -Przepraszam - powiedzial do Mirit Anderson. Mezczyzna wymowil jakies slowa, ktorych Anderson nie zrozumial. -On mowi: "Rece na glowe" - przetlumaczyla Mirit. -Jasna cholera... - jeknal cicho Anderson, ruszajac przed siebie korytarzem. Dopiero teraz zauwazyl kamere telewizji wewnetrznej, w zasiegu ktorej znajdowac sie musial caly hol. Znajdowala sie na przeciwleglej scianie. -Stoj - powiedziala Mirit, tlumaczac komende wypowiedziana po arabsku. Mezczyzna wyszedl zza ich plecow i okrazyl ich, nie opuszczajac lufy broni. Wymacal klamke drzwi, nie odrywajac ani na sekunde wzroku od Mirit i Andersona i otworzyl je. W glebi ukazaly sie schody. Mezczyzna pokazal ruchem pistoletu, zeby ruszali. Zeszli do piwnicy, ktora w przeciwienstwie do pozostalej czesci budynku wydawala sie pozbawiona klimatyzacji. Mezczyzna zszedl na dol za nimi i otworzyl nastepne drzwi. Prowadzily do malego, dusznego magazynku. Arab kazal im wejsc do srodka. Kiedy przekroczyli prog drzwi, Mirit wzrokiem i ledwo dostrzegalnym ruchem glowy nakazala Andersonowi, by usunal sie w lewo. Gdy wykonal jej polecenie, uslyszal, ze Arab mowi cos do niego ostrym tonem. Wciaz nie wiedzac, o co chodzi, Anderson odwrocil glowe i zobaczyl, ze Mirit odsuwa sie w prawo. Zdezorientowany mezczyzna, zmuszony do podzielenia swej uwagi, nakazal gestem Andersonowi, by wrocil na swoje miejsce obok Mirit. Najwidoczniej uwazal, ze Anderson stanowi dla niego wieksze zagrozenie niz kobieta. Kiedy Arab przez moment skupil sie na Andersonie, reka Mirit zatoczyla w powietrzu blyskawiczny luk i jej otwarta dlon trafila kantem w szyje mezczyzny. Cios nie ugodzil go wprawdzie w tchawice, ale Arab zatoczyl sie i polecial na krawedz drzwi. Bron wypadla mu z reki i sunac po podlodze obok Andersona, trafila miedzy dwie druciane klatki z plastykowymi pojemnikami. Anderson rzucil sie w kierunku pistoletu, dostrzegajac katem oka, jak Mirit unosi noge, probujac kopnac Araba w pachwine. Cios chybil i w sekunde pozniej Anderson uslyszal za soba okrzyk Mirit pelen bolu. Nie mogac lewa reka dosiegnac broni tkwiacej miedzy klatkami, rozpaczliwie probowal odciagnac na bok jedna z nich prawa dlonia. Udalo mu sie powiekszyc szczeline i chwycil pistolet. W tej samej chwili Arab znalazl sie przy Andersonie, uniosl noge i z calej sily uderzyl obcasem buta w jego lewa dlon. Anderson krzyknal z bolu. Wiedzial, ze ma zmiazdzone kosci srodrecza i rozdarta skore. Zobaczyl krew zalewajaca zraniona reke, w oczach zawirowaly mu biale plamy i poczul mdlosci. Mezczyzna schylil sie, by odzyskac bron. Anderson uczynil ostatnia, desperacka probe ataku, wymierzajac mu cios zdrowa reka. Trafil przeciwnika, ale zbyt slabo. Arab wyprostowal sie, trzymajac pistolet i uniosl noge do kopniecia. Anderson probowal sie uchylic, ale bez rezultatu. Noga mezczyzny ugodzila go w glowe, zdazyl jeszcze poczuc bol i mdlosci, nim zapadl sie w nicosc. Wokol bylo tak ciemno, ze Anderson zastanawial sie przez moment, czy nie stracil wzroku. Ale nawet to mialo teraz drugorzedne znaczenie w porownaniu z nieopisanym bolem, jaki czul w lewej rece. Sprobowal nia poruszyc i natychmiast cierpienie osiagnelo granice jego wytrzymalosci. Nie mogl nawet krzyknac. Ten naturalny odruch zostal zablokowany przez paraliz krtani. Jedyna reakcja na bol nie do zniesienia byl oblewajacy Andersona zimny pot. Zdal sobie sprawe, ze ma zwiazane rece i najlzejszy ruch prawej dloni wzmaga rozdzierajacy bol w lewej. Miesnie jego scisnietego gardla rozluznily sie wkrotce na tyle, ze drzacym glosem zaklal. -Ocknales sie Neil...? - Uslyszal w ciemnosci pytanie Mirit. Anderson musial sie mocno skoncentrowac, zanim zdolal sformulowac odpowiedz. -Jestes ranny? - zapytala znow Mirit. -Mam uszkodzona reke - odrzekl Anderson oglednie, starannie dobierajac slowa. -Cos powaznego? -Mozliwe... A co z toba? -Zostalam znokautowana, ale wszystko w porzadku. Mam rece zwiazane za plecami. Probuje uporac sie z wiezami. -Jak ci idzie? -Chyba udalo mi sie troche poluzowac sznur. -To dobrze - powiedzial cicho Anderson i po chwili uswiadomil sobie, ze powinien dodac cos bardziej optymistycznego; cos, co podtrzymaloby Mirit na duchu. Ale bol znacznie oslabil jego wlasnego ducha. -Jak myslisz, co z nami zrobia? - spytala Mirit. -Zabija - odparl Anderson slabym glosem, bo znow poczul mdlosci. - Musza. Za duzo wiemy. Rozpoznalem tego faceta. Widzialem, jak zepchnal Shule Ron. Mirit milczala przez chwile, po czym powiedziala z przekonaniem: -Wiec musimy sie stad wydostac. Anderson czul, ze jest bliski pogodzenia sie ze swoim losem. Przerazilo go to. Przypomnial sobie, jak stojac wysoko na murach Jerozolimy omal nie poddal sie i nie spadl. Bierne akceptowanie tego, co wydaje sie nieuniknione... Postanowil wziac sie w garsc. -Jak sobie radzisz z wiezami? - zapytal Mirit. -Szloby mi duzo lepiej, gdybym miala troche kremu do rak - odpowiedziala. - Byloby latwiej. -A olej? - spytal Anderson w chwili natchnienia. -Co masz na mysli? -Pojemniki w klatkach. Sa pelne oleju do wirowek. -Oleju do smarowania czesci? - zapytala z niedowierzaniem Mirit. -Tak - odrzekl Anderson. -Myslisz, ze moglibysmy... - Zaczela Mirit, po czym urwala. -Psssy... szepnela. - Ktos nadchodzi. Udawaj, ze wciaz jestes nieprzytomny. Anderson zamknal oczy i uslyszal klucz obracajacy sie w zamku drzwi. Zrobil tak, jak polecila mu Mirit, ale byl przekonany, ze ktokolwiek wszedl do pomieszczenia, musi slyszec bicie jego serca. Na opuszczonych powiekach poczul blask swiatla, po czym uslyszal zblizajace sie kroki. Ktos zatrzymal sie tuz przy nim. O Boze, modlil sie w duchu Anderson, nie pozwol, by dotknal mojej reki! Czyjas noga szturchnela go w bok. Nie poruszyl sie. Kroki oddalily sie, pewnie w kierunku Mirit. Anderson skorzystal z okazji i ostroznie uchylil jedno oko. Zobaczyl klatki z pojemnikami i zapamietal, gdzie stoja. Dobiegly go jakies slowa, wymawiane po arabsku i przestraszyl sie, ze przybysz odkryl, co zamierza Mirit. Ale mezczyzna zgasil swiatlo i opuscil pomieszczenie, zamykajac za soba drzwi na klucz. -Co on powiedzial? - szepnal Anderson. -Ze spimy, jak zabici - odrzekla Mirit. Anderson zapytal ja, czy choc na moment udalo sie jej otworzyc oczy. Mirit przytaknela i powiedziala, ze zdazyla sie zorientowac, gdzie lezy i gdzie sa drzwi. -Klatki sa w rogu, naprawo od drzwi - poinformowal ja Anderson.-Przykro mi, ale nie bedziesz miala ze mnie pomocnika. Mirit potoczyla sie po podlodze wzdluz sciany, minela drzwi i znalazla sie przy pojemnikach. Podciagnela sie do pozycji siedzacej i oparla plecami o jedna z klatek, po czym palcami zwiazanych rak dosiegnela przez krate jednego z pojemnikow i zaczela posuwac go w gore, by dotarl do krawedzi klatki i spadl na dol. Trzecia proba powiodla sie. Anderson uslyszal odglos spadajacej na podloge butelki i pelne zadowolenia sapniecie Mirit. -Dobra robota - powiedzial. - Uda ci sie ja otworzyc? Mirit nie odpowiedziala. Robila, co mogla, by w pelni wykorzystac niewielka obecnie gietkosc swoich palcow. Kolejne sekundy umykaly z predkoscia swiatla, wystawiajac nerwy Andersona na ciezka probe. Jeszcze nigdy dotad uplyw czasu nie wydawal mu sie tak wazny. Wreszcie Mirit powiedziala: -Gotowe. Nadgarstki mam cale w oleju. Andersonowi nie pozostawalo nic innego, jak tylko bezczynnie czekac z nadzieja, ze Mirit zdola sie uwolnic. Wiedzial, iz sie jej powiodlo, gdy uslyszal odglos upadajacego na podloge sznura, ktory Mirit cisnela, wstajac na nogi. -Jestem wolna - szepnela. - Czy mozemy zaryzykowac i zapalic swiatlo? -Musimy - odrzekl Anderson. - Nie mamy innego wyjscia. Mirit wstrzymala oddech, gdy zobaczyla okaleczona dlon Andersona. Pogladzila go po wlosach nad czolem i powiedziala: -Bede ostrozna. - Bardzo delikatnie zabrala sie do rozwiazywania pierwszego supla, potem rownie ostroznie rozplatala pozostale. Anderson wolno wyciagnal reke zza plecow i przyjrzal sie dloni. -I...? - Zapytala Mirit. Anderson ostroznie starl krew z reki i zobaczyl odsloniete kosci i tkanke laczna. -Bede musial je nastawic - powiedzial. - Inaczej moge miec niesprawna reke do konca zycia. -Alez to koszmarny bol! - szepnela Mirit z przerazeniem. -Nie mam innego wyjscia. Jezeli zemdleje, ocuc mnie. Anderson wepchnal sobie do ust chusteczke i zacisnal mocno zeby. Teraz byl pewien, ze nie bedzie mogl wydac z siebie krzyku. Zaczal szybko i wprawnie nastawiac przemieszczone kosci, widzac w oczach gwiazdy i czujac kazdym nerwem bol eksplodujacy w jego ciele jak rozrywajacy sie granat. Przerwal na moment i odpoczywal, wpatrujac sie niemo w Mirit, nie wstydzac sie lez splywajacych po jego policzkach. Mirit przygladala mu sie bezradnie, udreczona. Anderson wykonal jeszcze trzy sprawne ruchy zdrowa reka, po czym jego glowa opadla bezwladnie na piersi. Mirit myslala, ze zemdlal, ale byl to tylko efekt krancowego wyczerpania bolem. Anderson uniosl glowe i wyjal chusteczke z ust. -Juz po wszystkim - powiedzial. - Podrzyj ja na paski, dobrze? Kiedy skonczyl przewiazywac sobie reke, Mirit zacisnela na opatrunku ostatni wezel. Anderson poczul sie duzo spokojniejszy, wiedzac, ze kosci sa znow na swoim miejscu. -A teraz trzeba pomyslec, jak sie stad wyniesc - powiedzial, choc oczy zaczely mu sie kleic i najchetniej polozylby sie spac, -Zaskoczymy tego faceta, kiedy tu wejdzie - odrzekla Mirit, rozgladajac sie za czyms, co mogloby jej posluzyc za bron. Jej wzrok padl na pek stalowych i miedzianych rurek instalacyjnych, stojacych w rogu magazynku. Wybrala stalowa. - To powinno sie nadawac... - Mruknela, uderzajac rurka w swoja otwarta dlon. Przykleknela na wprost drzwi, a potem sie cofnela. Kiedy stwierdzila, ze ustalila odpowiednia odleglosc, podniosla sie i skinela z zadowoleniem glowa. -Moge ci w czyms pomoc? - zapytal Anderson, nie calkiem pewny, co Mirit planuje. -Odpoczywaj - odpowiedziala. - Poradze sobie. - Znalazla kawalek szmaty i chroniac nia reke wykrecila zarowke. - A teraz poczekamy. Wkrotce Anderson uslyszal zblizajace sie kroki. Ucichly przed drzwiami i ktos wlozyl klucz do zamka. Popchniete drzwi otworzyly sie i na tle prostokata swiatla padajacego z korytarza ukazala sie sylwetka zabojcy Shuli Ron. Mezczyzna wyciagnal reke, szukajac po omacku wlacznika swiatla. Rozleglo sie pstrykniecie, ale zarowka nie rozblysla. Arab powiedzial cos w swoim jezyku i w tym momencie zostal trafiony rurka. Mirit upewnila sie przedtem, ze bedzie mogla wziac jak najszerszy zamach i koniec metalowej rurki przemieszczajacy sie z predkoscia dziewiecdziesieciu mil na godzine ugodzil Araba w zeby. Mezczyzna runal na podloge jak ogluszony byk. Anderson jedna reka pomogl wciagnac go do srodka. Mirit z powrotem wkrecila zarowke i przeszukala kieszenie mezczyzny. Nie znalazla broni, tylko klucze. Arab najwyrazniej sadzil,; ze zwiazani wiezniowie nie stanowia dla niego zagrozenia. Mirit zabrala klucze, zgasila swiatlo i ostroznie wyjrzala na zewnatrz. Korytarz byl pusty. W piwnicy znalezli jeszcze troje drzwi i odkryli, ze jedne z nich prowadza do nastepnego magazynku, drugie do pralni, a trzecie do pomieszczenia, w ktorym znajduje sie maszynownia obslugujaca system wentylacyjny budynku. -Wciaz jestesmy w pulapce - stwierdzil Anderson. - Jak tylko pokazemy sie na gorze, natychmiast wylapie nas kamera telewizyjna. Skulili sie obok siebie u podnoza schodow. -Jesli nie bedzie innego wyjscia, trzeba zalatwic nastepnego faceta, jaki sie pojawi, sprobowac zabrac mu bron i przebic sie dalej - odrzekla Mirit. Anderson poznal po wyrazie jej oczu, ze odnosi sie do takiej akcji z niewielkim zapalem, podobnie zreszta jak on. -Cos slysze! - powiedzial.. Wstrzymali oddechy, nasluchujac. Kiedy dzwiek stal sie glosniejszy, Anderson rozpoznal odglos toczacego sie na kolkach wozka. Uspokoil sie troche. Ktokolwiek prowadzil wozek, na pewno nie mial zamiaru zjezdzac nim po schodach. Na brzuchu wczolgal sie do szczytu schodow, by moc spojrzec w glab korytarza. Dwaj mezczyzni ubrani w zielone chirurgiczne stroje prowadzili szpitalny wozek, mijajac wlasnie wylot klatki schodowej. Lezacy na wozku pacjent patrzyl wprost na Andersona. Moment wydawal sie niebezpieczny, ale nic nie nastapilo. Anderson rozpoznal w pacjencie jednego z tredowatych. Pensjonariusz hospicjum mial nabrzmiale rysy twarzy. Anderson domyslil sie, ze mezczyzna znajduje sie pod dzialaniem jakiegos srodka odurzajacego. Zsunal sie na dol i zrelacjonowal Mirit, co zobaczyl. -Jaki srodek mogli mu podac? - spytala. -Uspokajajacy. Taki, jaki podaje sie pacjentom, zanim trafia na sale operacyjna. -Myslisz, ze operuja tutaj tych ludzi? -Na to wyglada, choc na pewno nie sa to jakies powazniejsze zabiegi. Przywoza ich tylko na kilka godzin. Dzwiek, ktory wydawal toczacy sie wozek, zaczal zamierac w oddali. -Musimy sie pospieszyc - powiedziala Mirit. - Zaczna szukac tamtego Araba. -Jesli wysla za nami dwoch facetow, nie mamy szans. Glosuje za tym, zebysmy przebiegli ten korytarz. Mirit wyprostowala sie i wziela gleboki oddech. -Jestem gotowa. -Zaczekaj! - powstrzymal ja Anderson. - Pralnia! Moglibysmy wziac stamtad ubrania chirurgiczne, wtedy o wiele latwiej przeszlibysmy korytarz. Wrocili do drzwi pralni i weszli do srodka. -Zielen czy biel? - zapytala Mirit. -Tamci, ktorych widzialem, byli ubrani na zielono. Mirit konczyla wlasnie chowac wlosy pod chirurgicznym czepkiem, gdy w oddali rozlegly sie podniesione glosy. Anderson zdjal dlon z klamki. -Za pozno - powiedzial. - Juz nadchodza. Oboje zaczeli rozgladac sie goraczkowo za czyms, co mogloby posluzyc im za bron, ale nadaremnie. Anderson rozwazal mozliwosc ukrycia sie w jednym z koszy na pranie, gdy nagle jego wzrok padl na wystajacy ze sciany otwor zsypu do bielizny. Przyjrzal sie katowi nachylenia rynny i powiedzial: -Powinno sie nam udac. Mirit zajrzala do wnetrza zsypu i spojrzala w gore, przyznajac, ze w srodku jest wystarczajaco duzo miejsca. -Tylko dokad to prowadzi? - zapytala. Glosy na korytarzu zblizaly sie. Towarzyszylo im trzaskanie drzwiami. Nagly krzyk swiadczyl o tym, ze mezczyzna, ktorego unieszkodliwili zostal odnaleziony. Niewazne, dokad prowadzi zsyp. -Wchodz pierwsza - szepnal Anderson. Mirit wdrapala sie przez otwor wylotowy do wnetrza zsypu i zaczela pelznac w gore ustawionej pod katem czterdziestu pieciu stopni pochylni. Anderson zaczekal, az Mirit pokona pierwsze dziesiec stop tunelu i podszedl do wylacznika swiatla. Zanim go przekrecil, zapamietal droge powrotna do wylotu zsypu. Wspinanie sie w ciemnosci z pomoca jednej tylko reki nie bylo dla niego latwe. Ledwo znalazl sie we wnetrzu zsypu, gdy zjechal w dol i wpadl do kosza z praniem. Nic mu sie nie stalo, ale glosy dochodzace z korytarza kazaly mu sie pospieszyc, Zdazyl w sama pore. Kiedy tylko znalazl sie we wnetrzu tunelu, uslyszal skrzyp otwierajacych sie drzwi pralni. Mirit tez go uslyszala. Oboje zamarli jak groteskowe posagi. W pralni rozblyslo swiatlo. Anderson widzial w dole oswietlony kwadrat podlogi. Do jego uszu dotarly podniecone, wsciekle glosy. Ludzie na dole chyba sie klocili. W pewnym momencie poczul, ze jego zielony, chirurgiczny czepek zsuwa mu sie z glowy na kark. Zaraz spadnie mi z glowy i zsunie sie na dol! - pomyslal przerazony Anderson, nie mogac temu zapobiec. Oderwanie reki od sciany zsypu grozilo zjechaniem do pralni. Zaczal rozpaczliwie poruszac ramionami i przechylac glowe w nadziei, ze zdola jakos przytrzymac nakrycie glowy, ale tylko pogorszyl sprawe. Miekka czapeczka stoczyla sie po jego karku i plecach, po czym bezszelestnie zsunela sie tunelem w dol i wyladowala na podlodze pralni. Anderson nie mogl oderwac od niej oczu. Byla jego wyrokiem smierci. Na dole wciaz trwala sprzeczka, ale na oswietlonym kwadracie podlogi pojawila sie czyjas stopa. Po chwili Anderson zobaczyl przez otwor zsypu ramie i wreszcie reke mezczyzny schylajacego sie, by podniesc czepek. O Chryste! - pomyslal. To juz koniec! Ale czlowiek w pralni, pochloniety forsowaniem swoich argumentow, lezacy na podlodze czepek uznal za rzecz najzupelniej naturalna. Niemal bezwiednie przesunal wiklinowy kosz z praniem blizej wylotu zsypu, po czym wykrzykujac cos, opuscil wraz ze swymi towarzyszami pomieszczenie pralni, zamykajac drzwi. W tunelu zapadla ciemnosc. Anderson wzniosl ku niebiosom cicha modlitwe dziekczynna, a potem spojrzal w gore, w zalegajaca nad nim czern. -W porzadku - powiedzial. - Idziemy dalej. Posuwali sie w gore cal po calu, czujac drzenie swych napietych miesni udowych, zmuszonych do ciaglego wysilku. Oddychali ciezko, z coraz wiekszym trudem. Ich pluca potrzebowaly tlenu, ktorego niewiele bylo w dusznym, stojacym powietrzu. Anderson stwierdzil nagle, ze moze juz dostrzec sylwetke Mirit rysujaca sie w gorze ponad nim. Dochodzili do szczytu zsypu i w srodku robilo sie coraz jasniej. Mirit zatrzymala sie i obejrzala na Andersona. Zadne z nich nie odezwalo sie, ale oboje wiedzieli, ze beda musieli odpoczac przed koncem wspinaczki. Anderson pochylil glowe i patrzyl w czelusc pod soba, czekajac, az jego puls nieco zwolni, a oddech sie uspokoi. Pot kapiacy mu z czola wielkimi kroplami uderzal o metalowa powierzchnie zsypu z dzwiekiem przypominajacym tykanie rozregulowanego zegara. Kiedy odsapnal nieco, spojrzal na Mirit i skinal glowa. Anderson sadzil, ze, gdy dotra do wyjscia ze zsypu, zrobi sie duzo jasniej, ale tak sie nie stalo. Z niewiadomych przyczyn swiatla wciaz bylo malo, nawet wtedy, gdy znalezli sie w samym otworze tunelu. Wydawalo sie, ze pomieszczenie, w ktorym mieli sie wynurzyc, oswietla tylko blask swiecy. Zobaczyl, jak Mirit wolno podciaga sie do gory i ostroznie staje na podlodze. Odwrocila sie, zeby mu pomoc, obawiajac sie, ze nie poradzi sobie jedna reka. Andersonowi juz sie niemal udalo wyjsc ze zsypu, gdy nagle uslyszal glosy, przestraszyl sie i stracil rownowage. Wyrzucil w bok zraniona reke, zeby sie czegos przytrzymac i nie spasc w dol i poczul w dloni bol eksplodujacy jak granat, gdy wbil sie w nia metalowy rog zsypu. Pot splywal strumieniami po jego twarzy, gdy zacisnal z calej sily szczeki, by nie krzyknac. Mirit wsunela ramie pod jego lewa pache, by odciazyc ranna reke i szepnela dla dodania mu odwagi: -Skoncentruj sie na stopach! Jednoczesnie starala sie przytrzymac gorna polowe jego ciala. Anderson bardzo powoli zrownowazyl nachylenie tulowia, posuwajac sie do gory. Wytoczyl sie ze zsypu i legl na podlodze, sciskajac zraniona reke. Mirit zdjela swoj czepek, ujela w dlonie jego glowe i delikatnie otarla mu pot z czola. Fala bolu odplywala stopniowo. Anderson byl wyczerpany, ale poczul sie na tyle dobrze, by zaczac orientowac sie w otoczeniu. Swiatlo przedostawalo sie do pomieszczenia z sali obok. Na wysokosci okolo trzech stop nad podloga widnialo w scianie polkoliste, oszklone okno. Przez nie wlasnie wpadal slaby blask i dobiegaly czyjes glosy. Anderson stwierdzil; ze druga sale laczaca sie z pomieszczeniem, w ktorym sie znajdowali, rozjasnia to samo zrodlo swiatla. Sluzyla jako pokoj pozabiegowy, gdzie umieszcza sie pacjentow po operacji, na czas wybudzania z narkozy. Zatem znalezli sie w srodku kompleksu operacyjnego, zas swiatlo, jak domyslal sie Anderson, dochodzilo z wlasciwej sali operacyjnej. Anderson klepnal Mirit w ramie na znak, ze doszedl do siebie i wstal. Mirit rowniez sie podniosla i zajrzala mu w oczy, by upewnic sie, czy wszystko z nim w porzadku. Dotknela jego policzka, a on otoczyl ja ramieniem. Nastepnie pokazal jej na migi, ze powinni zajrzec do sali operacyjnej przez oszklone okno i powiodl wzrokiem wokol, szukajac czegos, na co moglby sie wspiac. Nic nie znalazl, ale Mirit zniknela na chwile w pokoju pozabiegowym i wrocila stamtad z wozkiem sluzacym do przewozenia instrumentow chirurgicznych. Poruszala sie bardzo powoli, zeby nie wywolac nawet szmeru. Ustawila wozek dokladnie pod oknem i przytrzymala. Anderson usiadl na nim, po czym podciagnal do gory nogi. Opierajac sie zdrowa reka na belce wystajacej ze sciany, wolno i z trudem uniosl sie i zajrzal przez okno. Mial racje, za szyba znajdowala sie sala operacyjna. Zrodlem swiatla byla duza, nie rzucajaca cienia lampa operacyjna typu Mannheim. Trzy anonimowe osoby w chirurgicznych strojach pochylaly sie nad odslonieta, spuchnieta i zainfekowana lewa noga chorego. Anderson zobaczyl, jak chirurg stalowa lyzeczka czysci otwarta rane i wklada wydzieline do szklanego pojemnika nieduzej wielkosci, trzymanego przez jednego z asystentow. Pobierano tkanke zarazona tradem. Anderson przykucnal powoli i szeptem powiedzial Mirit o tym, co zobaczyl. -Ale po co? - zapytala. Anderson wzdrygnal sie wewnetrznie. -Zbieraja bakterie, ktora powoduje trad. To stad musial pochodzic obcy D.N.A, uzywany przy eksperymentach z klonowaniem. Gen Kleina wzial sie z zarazka tradu. -To przerazajace! Anderson wyprostowal sie ponownie, by dalej obserwowac sale operacyjna. Pobieranie tkanki zostalo zakonczone i asystent chirurga bandazowal wlasnie noge pacjenta. Wiec za to placono hospicjum, pomyslal Anderson. Kupowano trad! Chirurg zdjal czepek i maske. Sam Freedman! Resztka nadziei, ze moze udzial Freedmanow w tej sprawie to jednak jakas straszna pomylka rozwiala sie teraz bezpowrotnie. Anderson uswiadomil sobie nagle, ze zespol chirurgiczny moze zechciec skorzystac z pokoju pozabiegowego i umiescic tu pacjenta. Ale po chwili uznal, ze to raczej malo prawdopodobne, Zabieg nie byl zbyt powazny i choc Anderson nie mogl dostrzec twarzy pacjenta, bo zaslaniala ja lampa, doszedl do wniosku, ze musiano zastosowac tylko znieczulenie miejscowe. Mimo wszystko lepiej nie ryzykowac. On i Mirit powinni sie na chwile ukryc w zsypie! Schodzenie w dol po pochylni okazalo sie o niebo latwiejsze niz wspinaczka w przeciwnym kierunku. Mirit weszla do zsypu pierwsza i zrobila miejsce dla Andersona. Odwrocila sie i pytajaco spojrzala w gore, chcac sie upewnic, czy weszla do tunelu wystarczajaco gleboko. Anderson skinal glowa na znak, ze wszystko w porzadku. Znajdowali sie teraz jakies trzy stopy ponizej otworu zsypu. Zatrzymali sie oboje, sluchajac, czy nikt nie nadchodzi. Wkrotce stalo sie jasne, ze pokoj pozabiegowy nie bedzie uzywany. Anderson wylowil odglosy krokow dochodzace z innego kierunku i domyslil sie, ze pacjenta wywieziono z sali operacyjnej inna droga. W kilka chwil pozniej mial wlasnie zamiar wspiac sie z powrotem do gory, gdy nagle w pomieszczeniu nad nim rozblyslo swiatlo. Ktos wszedl do sali. Anderson znieruchomial, widzac przesuwajacy sie w otworze zsypu cien. Zorientowal sie, co sie dzieje, dopiero wtedy, gdy spadly na niego kaskady brudnej bielizny i wilgotna, lepka tkanina zakryla mu twarz. Z najwyzszym trudem zwalczyl w sobie natychmiastowy odruch, by zerwac material z glowy. Bal sie, ze jezeli pusci sie sciany zsypu, spadnie na Mirit. Obrzydzenie scisnelo mu gardlo i potrzasnal gwaltownie glowa, probujac zrzucic z siebie skazona bielizne chirurgiczna. Anderson nie zmienil pozycji, dopoki swiatlo na gorze nie zgaslo. Lecz gdy tylko zapanowala ciemnosc, Mirit stracila punkt oparcia, probujac zrzucic z siebie pranie i zjechala w dol zsypu, bezladnie rozrzucajac rece i nogi. Anderson poszedl w jej slady, robiac to nieco zgrabniej. Co wazniejsze, nie urazil chorej reki przy ladowaniu na podlodze. -Wszystko w porzadku? - zapytal Mirit. -Tak. A co z toba? -Tez. Chodzmy sie oczyscic. Na razie byli bezpieczni. Pralnia zostala juz przeszukana wczesniej. Nie miala okien, wiec mogli zapalic swiatlo. Na szczescie nie brakowalo tu zlewow z biezaca woda. Mirit przez chwile nasluchiwala, az upewnila sie, ze na zewnatrz panuje cisza. Umyli sie i przebrali w swieze stroje chirurgiczne, ktore Mirit znalazla na polce. Popatrzyli na siebie. -Neil, boisz sie? - zapytala Mirit. -Jak jasna cholera! - odrzekl Anderson. -Slucham? -To znaczy, bardzo. -Ja tez - powiedziala Mirit. Przez moment wygladala jak mala, bezbronna dziewczynka, ktora latwo skrzywdzic. *11* -Wzdluz zewnetrznej sciany sali operacyjnej biegnie szyb wentylacyjny powiedzial Anderson. - Wyglada na wystarczajaco duzy, by do niego wejsc. Moze ta droga udaloby sie nam dotrzec na wyzsze poziomy instytutu.-A gdzie do niego wejdziemy? -Tutaj, na dole. Idac przez piwnice, Anderson przystawal pod kazdymi drzwiami w korytarzu, az uslyszal dzwiek, ktorego szukal. Odglos pracy wielkich wentylatorow. Kiedy weszli do srodka, halas silnikow elektrycznych stal sie niemal ogluszajacy. Anderson wskazal drabinke prowadzaca do wlazu inspekcyjnego w kanale wentylacyjnym i wszedl na gore, by odsunac brezentowy ekran. W poblizu wentylatorow wiatr wial z sila huraganu i Anderson, musial sie z nim zmagac, wczolgujac sie do szybu. Mirit weszla jako druga, zasunela za soba ekran i rozpoczela dlugie pelzanie wzdluz kanalu biegnacego na razie poziomo po scianach piwnicy do miejsca, w ktorym jego odnogi rozchodzily sie do roznych czesci budynku. We wnetrzu szybu bylo za ciasno, by moc sie odwrocic, totez Anderson zadecydowal na wlasna reke, ktorym odgalezieniem maja sie posuwac. Wybral glowny ciag wentylacyjny, liczac, ze byc moze okaze sie najobszerniejszy wewnatrz i najlatwiej zaprowadzi ich na wyzsze poziomy, skad mogliby zatelefonowac lub wyjsc na wolnosc. W srodku szybu co pare jardow znajdowaly sie kratki wentylacyjne, przez ktore wpadalo swiatlo z korytarza. Kiedy doszli do pierwszego pionowego odcinka kanalu, wiatr oslabl. Nadmuch powietrza przypominal teraz slaba, przyjemna bryze. Anderson bez trudu znalazl stopnie wystajace z czestych polaczen poszczegolnych sekcji szybu. Wspiecie sie na wyzszy poziom nie stanowilo dla niego problemu, mimo iz mial sprawna tylko jedna reke. Spojrzal za siebie, by przekonac sie, czy Mirit podaza za nim. Poklepala sie w stope, ktora wlasnie podnosila, na znak, ze wszystko w porzadku. Nagle Anderson uslyszal czyjes glosy. Zatrzymal sie i utkwil wzrok w kratce wentylacyjnej. W korytarzu zobaczyl dwoch mezczyzn wiozacych na wozku nastepnego pacjenta. Zmierzali w kierunku sali operacyjnej. Jeszcze tylko jeden poziom wyzej i dotrzemy do wlasciwej czesci instytutu, pomyslal Anderson. Poczal sie czolgac dalej, gdy tylko glosy ucichly w oddali. Nie mogl sie doczekac, kiedy natrafi na kolejny pionowy odcinek szybu. Minal jeszcze dwie kratki wentylacyjne i dostrzegl upragniony pionowy tunel, ktory powinien wyprowadzic ich na gore. Obejrzal sie i usmiechnal do Mirit, ale bal sie odezwac. Byli juz tak blisko konca tej podrozy, ze nie chcial ryzykowac. Anderson podciagnal sie do wnetrza pionowego odcinka szybu, spojrzal w gore i... serce w nim zamarlo! W szybie byl mezczyzna i posuwal sie w kierunku Andersona. Zobaczywszy go, zatrzymal sie. Mimo strachu Anderson poznal, ze obcy jest rownie zaskoczony i przerazony, jak on sam. -Kto tam, do diabla...?! - Warknal. -Jest pan Anglikiem?! - zapytal zdumiony mezczyzna. Tym razem Anderson nie sprostowal. -W takim razie jest pan Andersonem! W najwyzszym stopniu zdziwiony i jednoczesnie szczesliwy, ze wciaz jeszcze zyje, Anderson powtorzyl swoje pytanie. -Shamir z CIA. -Zatem jest pan tym agentem, o ktorym wspomnial Dexter? - domyslil sie Anderson. -Zgadza sie. W koncu doszedlem do tego, ze cos dzieje sie nocami w podziemiach, ale nigdy nie udalo mi sie tam dostac. -Mozemy stad wyjsc? - zapytal Anderson. -W gore czy w dol? -Zdecydowanie w gore. Wspieli sie do gory i wyszli z szybu w miejscu, w ktorym wszedl do niego Shamir, czyli w jednej z przygotowalni zwierzat. Kiedy schodzili po drabinie, poczuli won myszy i wilgotnych trocin. Rozprostowali konczyny i otrzepali sie z kurzu. -Co jest na dole? - zapytal Shamir. Anderson opowiedzial mu. Na twarzy Shamira pojawil sie wyraz wstretu. -Trad! Co oni, u diabla, z tym robia?! -Wydaje mi sie, ze przenosza geny z bakterii tradu na inne wektory klonujace. -Bron biologiczna? -Na to wyglada. -W jakim charakterze pan tu wystepuje? - zapytala Shamira Mirit. -Jestem technikiem - konserwatorem. Pracuje od szesciu miesiecy, ale niczego nie udalo mi sie odkryc. Juz zaczynalem myslec, ze Freedman jest niewinny, kiedy Dexter powiedzial mi, jakie wnioski wyciagnal pan, analizujac rachunki. -Dlaczego CIA interesuje sie Freedmanem? - dociekal Anderson. -On nie opuscil Stanow z wlasnej woli. -Ale byl obywatelem amerykanskim - wtracila Mirit. - Przeciez nie mogl zostac deportowany ze swojego kraju. -Nazwijmy te historie kompromisem na wysokim szczeblu - odrzekl Shamir. - Freedman przeprowadzal eksperymenty genetyczne z naruszeniem prawa i to do tego stopnia, ze grozilo mu dlugoletnie wiezienie. On nie chcial siedziec, a rzad Stanow Zjednoczonych nie chcial skandalu. Gdyby tak wplywowy profesor stanal przed sadem, podnioslby sie szum. Ivy League i tak dalej... Freedman zaproponowal, ze, jako Zyd, moglby zwrocic sie do izraelskiego rzadu o naturalizacje, korzystajac z polityki Izraela polegajacej na przyjmowaniu wszystkich zydowskich imigrantow. On i jego zona mieli wyjechac ze Stanow, osiedlic sie tutaj i nigdy nie wracac. Rzad U.S.A na to przystal. -A rzad Izraela? - zapytala oburzona Mirit. Shamir wygladal na zaklopotanego. -Nic o tym nie wiedzial - odrzekl cicho. Oczy Mirit zrobily sie okragle. -Przyslaliscie nam przestepce?! - spytala niedowierzajaco. -Chyba tak to mozna okreslic... Ale od chwili przyjazdu Freedmanow do Izraela nie spuszczamy ich z oka. -Nie mowiac nikomu dlaczego! - dodala Mirit. -Nie moglismy ryzykowac skandalu - odparl Shamir. -I natychmiastowego odeslania Freedmanow z powrotem! -Nie... Nic by sie nie zmienilo - powiedzial Shamir cicho. -Co to ma znaczyc?! - zapytala ostrym tonem Mirit. -Kapitan Zimmerman... - zaczal Shamir, ujawniajac po raz pierwszy, ze wie, kim jest Mirit - roznica miedzy nami polega na tym, ze pani jest idealistka, a ja jestem realista. Z wielu powodow chcialbym, zeby bylo inaczej. Ale faktem jest, ze jesli nawet wasz rzad odkrylby prawdziwa przyczyne przyjazdu Freedmanow do Izraela, nic by to nie zmienilo. Ameryka nie dopuscilaby do ujawnienia tej afery, - I co z tego? -Izrael potrzebuje Ameryki bardziej, niz Ameryka potrzebuje Izraela. Na wasz rzad wywarto by nacisk, ktoremu nie moglby sie oprzec, i nic by sie nie zmienilo. -Alez Izrael nie... -Moralnosc istnieje tylko na naszym szczeblu drabiny spolecznej, pani kapitan. Bedac na szczycie, mozna sobie pozwolic na ten luksus, by o niej zapomniec. Mirit spojrzala na Andersona, szukajac wsparcia. -Podejrzewam, ze on ma racje, Mirit - odpowiedzial lagodnie. Shamir zmienil temat. -Czy na dole dowiedzial sie pan wszystkiego, co chcial pan wiedziec? - zapytal Andersona. Ten odrzekl, ze chcialby jeszcze dostac w swoje rece notatki Martina Kleina i ma ochote przeszukac gabinet Freedmana. - W porzadku. Zajmijcie sie tym oboje, a ja w tym czasie wezwe posilki. -Cholerny, pewny siebie Jankes! - syknela Mirit, gdy wraz z Andersonem skradali sie ciemnym korytarzem. Anderson usmiechnal sie pod nosem. Cieszyl sie, widzac, ze Mirit odzyskala animusz. Dotarli do holu recepcyjnego, ktory Anderson rozpoznal po pozbawionej smaku abstrakcyjnej rzezbie. -Gabinet Freedmana jest na gorze - powiedzial, wskazujac koliste schody wygladajace w bladej poswiacie ksiezyca przesaczajacej sie przez szklana kopule jak konstrukcja nie z tego swiata.-Chodzmy! Wbiegli na gore, przemkneli przez galerie jak dwie nocne zjawy i zatrzymali sie przed gabinetem Freedmana. Okazalo sie, ze drzwi nie sa zamkniete na klucz. Weszli do srodka. -Zapal latarke - polecil Anderson, nie chcial ryzykowac, ze ktos z zewnatrz zobaczy duze swiatlo. Rozpoczeli systematyczne przeszukanie, sprawdzajac zawartosc szuflad i szafek. Po dziesieciu minutach zrezygnowali z dalszych poszukiwan. Ani sladu notatnika. Anderson zaglebil sie w fotelu, w ktorym siedzial wtedy, gdy zwiedzal instytut. Czul, ze choc Mirit nic nie mowi, ma ochote zarzucic mu, ze jednak notatnik nie istnieje. Nie wiadomo dlaczego, przypomnial sobie wypadek Freedmana z whisky. Czy byla to zwykla nieostroznosc, czy cos innego? A jesli tak, to co? Czy Freedman mogl celowo stracic noga tace, by dokonac tego, co Mirit okreslala jako naturalna dywersje? Ale po co? I co on, Anderson, mial zamiar w tym momencie zrobic? Zamyslil sie gleboko. Pamietal, ze stal, gdy za soba uslyszal trzask. Zatrzymal sie przy polce z ksiazkami, by spojrzec na tytuly. -Daj mi latarke. - Wyciagnal reke do Mirit. Podszedl do ksiazek i przesunal snopem swiatla po polkach. W pewnym momencie zatrzymal promien swiatla i cofnal go, po czym zaklal pod nosem. Tuz obok Formuly genu stal granatowy notatnik. Widnial na nim herb Akademii Medycznej Sw. Tomasza. -Co to jest? - zapytala Mirit. -Notes Kleina - odparl cicho Anderson. Otworzyl notatnik i znow zobaczyl nienagannie prowadzone notatki Martina Kleina. - Ten wyraz na twarzy Freedmana... - Ciagnal. - Pewnie przez moment myslal, ze zauwazylem ten notatnik. -Moze naprawde go zauwazyles - powiedziala Mirit. - Ale po prostu wtedy to do ciebie nie dotarlo. Herb uczelni jest ci tak dobrze znany, ze nie zwrociles na niego uwagi. Ale moglo ci sie to nagle przypomniec ktoregos dnia i dlatego Freedman nie chcial ryzykowac. Z tego powodu probowal cie zabic. Anderson znow usiadl w fotelu i zaczal czytac notatki przy swietle latarki. Mirit stala w mroku, nie odzywajac sie. Po dziesieciu minutach Anderson zatrzasnal notatnik. -Bylo tak, jak podejrzewales? - zapytala Mirit. -Klein pobieral D.N.A z pratkow tradu i umieszczal w PZ 9. -A zatem, to jest to, o co ci chodzilo? -Chyba tak - odrzekl Anderson w zamysleniu. Poczul sie nagle tak, jakby uszlo z niego powietrze. - Lepiej wracajmy do Shamira - powiedzial. Anderson nie wyjawil Mirit tego wszystkiego, czego sie dowiedzial z notatek Kleina. Klein przeprowadzal swoje eksperymenty, korzystajac z substancji uzyskanej od szeregu pacjentow zarazonych tradem, a ktos, zapewne Freedman, zakreslil jedno nazwisko na czerwono. Anderson przypuszczal, ze najprawdopodobniej byl to pacjent, od ktorego pochodzil gen Kleina. Zapamietal odnosny numer: 6713. Kiedy przybeda posilki wezwane przez Shamira, zamierzal sprobowac odnalezc 6713 i zniszczyc to, zanim wpadnie w rece CIA. No i jeszcze, oczywiscie, umowa z Mirit... Pospiesznie pokonali te sama droge i wpadli do przygotowalni zwierzat. -Mam - oznajmil Anderson, gdy przekroczyl prog. -Doprawdy? - ozwal sie spokojny glos Myry Freedman. Anderson poczul, jak stygnie mu krew w zylach na widok broni wycelowanej w jego brzuch. -Niech nasza mala Miss Izrael tez wejdzie... Do srodka! Mezczyzna, ktory ich przedtem uwiezil i ktorego Mirit ogluszyla uderzeniem rurki, wystapil naprzod, zagradzajac im droge ucieczki. Widzac wyraz nienawisci w jego oczach i zakrwawione bezzebne usta, Anderson pozalowal, ze Mirit nie unieszkodliwila go na dluzej, kiedy miala ku temu okazje. -Boze! Alez bylem glupi! - wykrzyknal, patrzac na Myre. -Trudno zaprzeczyc - przyznala. -Ale dlaczego?! Na litosc Boska, po co?! -Ja to najlepiej wyjasnie - powiedzial Sam Freedman, wchodzac do srodka. - W imie postepu w nauce i medycynie. -Bron biologiczna nazywa pan postepem?! - oburzyl sie Anderson. -Nie badz glupi, Neil - odpowiedzial Freedman, jakby strofowal male dziecko. - Nie badz kompletnym kretynem. Gen Kleina to wypadek, - Wypadek! Jaki wypadek, skoro dopiero co widzialem, jak pobieracie do klonowania substancje zarazona tradem! Freedman przybral protekcjonalny wyraz twarzy, usmiechajac sie wyrozumiale, jakby Anderson szwankowal na umysle. -Pracuje nad tradem, Neil. Nad szczepionka. Nad szczepionka przeciwko tradowi! -Ale jak... - Wykrztusil Anderson. -Nikomu jeszcze nie udalo sie wyhodowac pratka tradu w warunkach laboratoryjnych, wiec nigdy nie bylo wystarczajacej ilosci surowca do opracowania szczepionki przeciwko tradowi. My dokonujemy klonowania, uzywajac genow z pratka tradu, ktore umieszczamy w plazmidach, by moc ominac problem hodowli i wytworzyc caly material antygenowy, jaki potrzebujemy w innych wektorach. Jestesmy juz bardzo blisko. -A Klein? -Jeden z pacjentow z hospicjum mial wirusowe zapalenie watroby. Klein wzial gen tego wirusa przez pomylke. Pech chcial, ze byl to gen silnego jadu. Zwykly wypadek. Po prostu nieszczesliwy wypadek, nic wiecej. -Nic wiecej?! - wykrzyknal Anderson. - Zdaje pan sobie sprawe, ile osob zginelo z powodu tego waszego nieszczesliwego wypadku?! Freedman zacisnal wargi i westchnal. -Niedobrze mi sie robi, kiedy slysze ludzi uzalajacych sie nad losem innych - powiedzial. - Ludzie to najbardziej rozpowszechniony surowiec na tej ziemi! Jest go pod dostatkiem! Czy naprawde spodziewasz sie, ze zrezygnuje z tworzenia mojego dziela z powodu kilku przeszkadzajacych mi osob? -I czego oczekuje pan po ukonczeniu swojej pracy? -Nagrody Nobla. Slawy czlowieka, ktory zapobiegl pladze tradu. Zajecia naleznego mi miejsca posrod najznakomitszych ludzi nauki. -A co z genem Kleina? Co sie z nim stanie? -Kiedy bede gotow, zniszcze go. -I ty w tym wszystkim uczestniczysz? - Anderson zwrocil sie do Myry. -Oczywiscie! Myslales moze, ze zamierzam spedzic reszte zycia na tym nedznym skrawku pustyni? Kiedy Sam otrzyma Nagrode Nobla, wladze amerykanskie nie odwaza sie go tknac. Bedziemy mogli wrocic do Stanow. -Alez jestescie Zydami! - szepnela Mirit z wyrazem zdumienia na twarzy. -Owszem, jestem Zydowka. I co z tego? Osobiscie mam powyzej uszu wznoszenia piramid ku chwale innych. -Co sie z nami stanie? - zapytal Anderson. -Abbas was zabije - odrzekl Freedman takim tonem, jakby odwolywal rezerwacje stolika w restauracji. -Bo przeszkadzamy wam w realizacji waszych ambitnych planow? -Jesli tak chcesz to okreslic... - Freedman nie dal sie sprowokowac do dalszej dyskusji. - Ludzie pozbawieni mozgu zawsze maja cholerne sklonnosci do wchodzenia w droge tym, ktorzy go maja. Bezzebny facet chwycil Mirit. Anderson zareagowal natychmiast. -Czy wiecie, ze ten skurwiel zrzucil z murow Jerozolimy mloda dziewczyne?! Freedman wzruszyl ramionami. -Nie zawracam sobie glowy drobiazgami, majac przed soba wytkniety cel. Trudno dzis o dobra pomoc... Mirit krzyknela przerazliwie, gdy na znak Freedmana mezczyzna wypchnal ja za drzwi. Anderson rzucil sie jej na ratunek, ale zdolal zrobic tylko kilka krokow. Cos spadlo mu na glowe i wokol zapanowala ciemnosc. * Anderson znow ocknal sie w calkowitych ciemnosciach. Zaczal sie zastanawiac, gdzie jest. W glowie czul bol, ktory nie zamierzal ustapic. Byl ciekaw, czy gdzies w poblizu jest Mirit. Zawolal ja, ale nikt mu nie odpowiedzial. Rece mial skrepowane za plecami i lezal na czyms miekkim, ale nierownym. Zastanawial sie, czy to nie lozko, ale doszedl do wniosku, ze raczej nie. Powierzchnia byla zbyt nierowna i pofalowana. Do jego nozdrzy docieraly dwa zapachy. Jednego z nich, przypominajacego spalenizne nie mogl rozpoznac i to go irytowalo, bo powinien. Drugim zapachem byla won zwierzat. Musial wciaz znajdowac sie w zwierzetarni instytutu. Lozko w zwierzetarni? To nie mialo sensu. Sprobowal wymacac zdrowa reka, na czym lezy i dotknal czegos miekkiego i puszystego. To cos bylo gdzieniegdzie mokre i... lepkie! Nagle mimowolnie krzyknal, gdy zbyt gwaltowny ruch prawej reki spowodowal eksplozje przeszywajacego bolu w lewej dloni. Zaprzestal dalszych dociekan. Na zewnatrz pomieszczenia ktos zapalil swiatlo. Zobaczyl jego smuge w szparze drzwi. Anderson odwrocil glowe i zorientowal sie, ze nie jest sam. Patrzylo na niego martwe, szkliste oko. Z przerazenia szarpnal sie do tylu. Zaparlo mu dech. Juz wiedzial, na czym lezy! Rzucono go na sterte zwierzecych zwlok znajdujacych sie w zwierzetarni po przeprowadzeniu eksperymentow. A won spalenizny dochodzila z pieca krematoryjnego! Anderson doznal wstrzasu. Co sie stalo z Mirit? Straszne podejrzenia, ktore poczely rodzic sie w jego glowie, byly nieznosna tortura psychiczna. Lezal na uginajacym sie pod jego ciezarem materacu z martwych cial, bezskutecznie zmagajac sie ze swymi wiezami. Probowal za wszelka cene odsunac od siebie mysl, ze Mirit juz nie zyje. Drzwi otworzyly sie i w pomieszczeniu zrobilo sie jasno. Do srodka wszedl bezzebny mezczyzna. Patrzyl bez slowa na Andersona. Po chwili przeszedl przez pomieszczenie i zdjal ze sciany dlugi pogrzebacz. Anderson zauwazyl teraz skrzynie zaladowcza sluzaca do napelniania wnetrza pieca. Lezal na wierzchu podobnej. Ta pierwsza byla pusta. Zaczal sie jej przygladac. Widnialo na niej tylko kilka plam krwi, a na dnie lezaly zwloki myszy po sekcji, ktore uniknely kremacji tylko dlatego, ze przylgnely do dna. Poczul nieopisane cierpienie, na mysl, ze mogla tam przedtem lezec Mirit. Odwrocil wzrok. Arab otworzyl drzwiczki pieca i na chwile przyslonil oczy, po czym wsunal do srodka pogrzebacz, by zaraz ostroznie zaczac go wyciagac z powrotem. Anderson patrzyl jak zahipnotyzowany. To, co wylanialo sie z pieca, bylo szkieletem. Ludzkim szkieletem! Arab chcial, zeby zobaczyl ten szkielet w calosci i dowiedzial sie... No, wlasnie. Czego? Odpowiedz, ktora przyszla mu do glowy, sparalizowala go! Arab wysunal szkielet z paleniska, zeby moc podjechac do pieca druga skrzynia. Anderson poczul szarpniecie, gdy skrzynia, na ktorej lezal, zaczela sie toczyc i utkwil wzrok w suficie. Jesli Mirit nie zyla, nic juz nie mialo dla niego znaczenia. Podjal ostateczna decyzje. Gdy drzwiczki pieca znow sie otworza, celowo szarpnie z calej sily spetanymi rekami. Byl pewien, ze bol w popekanych kosciach dloni bedzie tak przeszywajacy, ze straci przytomnosc, zanim dosiegnie go ogien. Skrzynia z halasem wskoczyla w uchwyty z przodu pieca. Anderson otworzyl oczy przed ostatnim aktem swego zycia i zobaczyl zjawe! Na suficie widzial twarz mezczyzny! Mezczyzny z wycelowana bronia! Twarz mezczyzny w ciemnych okularach! Bron drgnela, wydajac przytlumiony dzwiek. Jak pistolet pneumatyczny, pomyslal Anderson. Martwy Arab zwalil sie na ziemie. Ta zjawa byl Hiram. Amerykanin wyskoczyl z szybu wentylacyjnego i wyladowal na podlodze, po czym natychmiast uwolnil rece Andersona, robiac to bardzo ostroznie. -Jezu... - szepnal, kiedy zobaczyl pogruchotana dlon. Anderson usiadl na stercie zwierzecych zwlok i spojrzal na szkielet. Po chwili wygramolil sie ze skrzyni i wskazujac bron, zapytal Amerykanina: -Moze pan mi to na chwile dac? Hiram bez slowa wreczyl mu pistolet i przygladal sie, jak Anderson staje nad lezacym Arabem i wycelowuje w niego bron. Podszedl i powiedzial cicho: -Musi pan to przesunac. - Zwolnil bezpiecznik. Anderson trzykrotnie nacisnal spust. Potem oddal Hiramowi bron. Ukleknal nad szkieletem i wyciagnal reke. Nie dotknal kosci, po prostu zblizyl do nich dlon. Nie byl w stanie nic powiedziec ani nic zrobic, chociaz bardzo chcial. Chcial krzyczec, wrzeszczec, oskarzac, walczyc, uciekac... tylko nie pograzac sie bezczynnie w oceanie swego bezkresnego bolu. A potem dostrzegl cos, w co w pierwszej chwili nie mogl uwierzyc. A jednak nie mylil sie. -To nie jest szkielet kobiety! - powiedzial. - To nie kobieta! -Oczywiscie, ze nie! - odparl zdumiony Hiram. - To Shamir... Anderson poczul sie tak, jakby powstal z prochow paleniska. -A ja myslalem...; - O Boze... - szepnal Hiram, gdy wszystko zrozumial. - Myslal pan, ze to kapitan Zimmerman? -Myslalem, ze to Mirit - przyznal cicho Anderson.? - Kap... Mirit zyje. Ten skurwiel przeznaczyl ja do czegos innego. Anderson jeszcze nigdy w zyciu nie poczul takiej radosci. Mial strzaskana dlon, czaszke rozsadzal mu bol, umazany we krwi i tkance zwierzecej, a mimo to szczesliwy do szalenstwa. Hiram z trudem mogl uwierzyc w zmiane, jaka w nim zaszla. i; - Domyslam sie, ze bardzo ja pan lubi - powiedzial, uzywajac slow, ktore nawet w przyblizeniu nie oddawaly tego, co czul Anderson.! Mirit zdawala sie nawet nie zauwazac oplakanego stanu, w jakim znajdowal sie Anderson. Pocalowala go mocno w usta. - Och, Neil... Nigdy mnie juz nie zostawiaj. I - Lepiej zabierzemy pana do szpitala, doktorze - zaproponowal Hiram. Anderson odparl, ze najpierw chcialby sie umyc i przebrac. -Pomoge mu - powiedziala Mirit. (Poszli do pralni i zamkneli za soba drzwi. Gdy zostali sami, wyczerpanie (Andersona natychmiast sie ulotnilo. -Mirit! Kultury! Musimy je zdobyc! -Wykonczysz sie! - zaprotestowala. Anderson zignorowal te uwage. -Masz notatnik Kleina?! -Mam. Zabralam go, gdy uwolnili mnie ludzie z CIA. -To dobrze. Zniszcz go natychmiast! -Co?! -Zniszcz go. Jest tam numer, ktorym oznaczone sa kultury genu Kleina. -Alez... -Nie zapomnialem o mojej obietnicy, ale nie chce, zeby ten gen zdobyla CIA. Mirit poczela wyrywac z notatnika strone po stronie i wrzucac je do spluczki. Anderson przebral sie. -Musimy sie pospieszyc! Zeby Hiram nie zaczal czegos podejrzewac - przynaglil. Po raz pierwszy od chwili rozpoczecia sie calej sprawy Kleina wszystko, poszlo naprawde gladko. Znalezli pracownie, w ktorej odbywalo sie klonowanie, i lodowke z zapasem kultur. Miescily sie w osmiu fiolkach opatrzonych numerem 6713. Anderson wlozyl je wszystkie do kieszeni i zamknal lodowke. -Z powrotem do pralni! Szybko! Udalo im sie tam dotrzec niepostrzezenie i Anderson wyciagnal fiolki z kieszeni. Podsunal je Mirit. -A teraz powiedz mi, ze chcesz je wreczyc wladzom - poprosil. Mirit spojrzala mu prosto w oczy. -Moim obowiazkiem, jako oficera armii izraelskiej jest... -Nie taka byla umowa - przerwal jej Anderson. - Nie obchodzi mnie, co powinien izraelski oficer ani co uwaza izraelski rzad. Zycze sobie uslyszec, ze to ty chcesz przekazac wladzom gen Kleina. -Nie rozumiesz! - zaprotestowala Mirit. -Wszystko rozumiem. Chowasz sie za swoim mundurem, zaslaniasz swoja ranga i tlumaczysz obowiazkiem, a jesli stanie sie cos zlego, zawsze bedziesz mogla powiedziec, ze tylko sluchalas rozkazow! -Jak smiesz! -Powiedz mi to! - naciskal dalej Anderson. - Powiedz mi, iz Mirit Zimmerman uwaza, ze gen Kleina powinien istniec! - Wcisnal jej do reki jedna z fiolek. - No, dalej! Chce to uslyszec! Mirit zacisnela palce na fiolce. Zakrecilo sie jej w glowie. Patrzyla, jak Anderson wklada pozostale fiolki do kieszeni brudnego ubrania, ktore nastepnie zwija w tobolek. -Wracajmy do Hirama - uslyszala. -Lepiej sie pan czuje? - zapytal Hiram, gdy Anderson pojawil sie w pomieszczeniu krematorium. -Duzo lepiej - odrzekl Anderson, podchodzac do drzwiczek pieca. Hiram otworzyl je usluznie. Jego gest wywolal lekki usmiech na twarzy Andersona. Wrzucil brudne ubranie do ognia. -Niech pan zaczeka! - krzyknela Mirit, gdy Hiram zaczal zamykac ciezkie, zelazne drzwiczki. Podeszla i cisnela w plomienie ostatnia fiolke zawierajaca kulture Kleina. -Co to bylo? - zainteresowal sie Hiram. Mirit milczala. Patrzyla w plomienie. -Wlasnie doroslam - powiedziala po chwili. Anderson usmiechnal sie do niej i z uznaniem pokiwal glowa. -Neil? -Tak? -W Surrey chyba nie jest tak zle, co? "KB" This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/