487
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 487 |
Rozszerzenie: |
487 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 487 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 487 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
487 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Finn O'Donnevan
PLANETA DRZEWAK�W
T�umaczy�: Krzysztof W. Malinowski
HTML : SASIC
Czy�by trzasn�a ga��zka? Dixon obejrza� si� i wyda�o mu si�, �e dostrzeg�, jak
w poszycie buszu wtopi�a si� nagle jaka� ciemna sylwetka. Zamar�. Nieruchome
oczy stara�y si� przenikn�� zwarty g�szcz zielonopiennych drzew. Panowa�a
martwa, pe�na wyczekiwania cisza. Hen - nad g�owa - �cierwoptak, ko�ysany
podmuchami wiatru, bacznie przeszukiwa� wzrokiem spalony s�o�cem krajobraz.
Pe�en nadziei, czeka�...
Dixon pos�ysza� nagle niski, niecierpliwy kaszel dochodz�cy z poszycia. Teraz
ju� wiedzia�, �e go �ledzono.
Przedtem by�o to tylko podejrzenie. Ale te niewyra�ne, na wp� zamazane sylwetki
okaza�y si� realne. W drodze do stacji sygna�owej da�y mu spok�j - wida�
przyczai�y si� wtedy i zastanawia�y. Teraz by�y ju� zdecydowane. Postanowi�y
spr�bowa�.
Wyj�� BRO� z kabury, pstrykn�� bezpiecznikami i wsun�� j� z powrotem. Potem
ruszy� dalej.
Zn�w dobieg� go odg�os pokaszliwania. Co� pod��a�o za nim cierpliwie, czekaj�c
zapewne, a� opu�ci busz i wejdzie do puszczy. U�miechn�� si� do siebie.
Nic mu si� nie mog�o sta�. Mia� BRO�.
Bez niej nigdy by si� nie zapu�ci� tak daleko swoim statkiem. Po prostu w
pojedynk� nigdy nie rusza si� na podb�j obcych planet. Ale Dixon m�g�. Mia� na
statku bro� nad broniami, mog�c� go obroni� przed wszystkim absolutnie przed
wszystkim, co chodzi�o, lata�o, pe�za�o lub p�ywa�o.
To by� ostatni, najnowszy model broni r�cznej.
To by�a BRO�!
Obejrza� si� zn�w. Zobaczy� je teraz - trzy bestie - nie wi�cej ni� pi��dziesi�t
jard�w za nim. Z tej odleg�o�ci przypomina�y troch� psy lub hieny. Pokaszliwa�y
w jego stron� i z wolna post�powa�y jego tropem.
Dotkn�� BRONI, ale nie zdecydowa� si� od razu jej u�y�. B�dzie jeszcze masa
czasu, kiedy podejd� bli�ej.
Alfred Dixon by� niskim cz�owiekiem o roz�o�ystych barach i szerokiej piersi. W
jego g�ste w�osy wplata�y si� jasne pasma, a sumiaste blond w�sy nadawa�y
ogorza�ej twarzy wr�cz dziki wygl�d.
Naturalnym �rodowiskiem Dixona byty w�a�ciwie ziemskie piwiarnie i knajpy. Tam,
odziany w mundur koloru khaki, dono�nym, wojowniczym g�osem m�g� zamawia� drinki
i obserwowa� swych kompan�w od kieliszka w�skimi, niebieskimi-jak-metal-spluwy
oczami. Wyja�nia� im niedba�ym, pogardliwym nieco tonem, r�nice pomi�dzy
iglicowcem Sykesa i Coltem Tr�jpunktowcem; pomi� d zy marsja�sk� zaraz� czu�kow�
a wenusja�sk� askomi�. M�wi�, co trzeba czyni�, gdy rannarea�ski pancero�ec
zaatakuje ci� nagle w g�stwinie, i jak odeprze� nieoczekiwan� napa��
skrzydlatych po�ysklic.
Niekt�rzy traktowali Dixona jako sko�czonego k�amc�, cho� byli ostro�ni z
wypowiadaniem swoich s�d�w. Zdaniem innych, by� to porz�dny facet - wbrew jego
w�asnemu o sobie mniemaniu. By� po prostu zupe�nie szczery - i dlatego jedynie
�mier� lub kalectwo mog�y t� skaz� usun��...
Dixon bezgranicznie wierzy� w pot�g� broni. W jego kategoriach my�lenia
zwyci�stwo ameryka�skiego Zachodu nad Indianami by�o po prostu wygrana Colta
0,44 w pojedynku z �ukiem i strza��. Afryka? W��cznia przeciw strzelbie. Mars?
Colt Tr�jpunktowiec przeciwko no�ownicy. Fakt - bomby H skazi�y i zniszczy�y
miasta, ale terytorium zdobywali pojedynczy ludzie, wyposa�eni w lekk� bro�
osobist�. Czemu� wi�c mia�by wnika� w m�tne aspekty ekonomiczne, filozoficzne
czy polityczne, skoro wszystko by�o tak proste?
Jego zaufanie do BRONI nie mia �o granic.
Spojrza� za siebie i dostrzeg�, jak do pocz�tkowej tr�jki do��czy�o jeszcze z
p� tuzina wi�kokszta�tnych istot. Sz�y ju� teraz otwarcie, nie kryj�c si�,
wywaliwszy na wierzch j�zory i stopniowo zmniejszaj�c dystans.
Postanowi� wstrzyma� si� z otwarciem ognia. Niech odleg�o�� jeszcze si�
zmniejszy. Efekt zaskoczenia powinien by� wtedy wi�kszy.
Robi� ju� wiele rzeczy. Byt poszukiwaczem, my�liwym, szuka� z�� minera��w i
ropy, by� asteroiderem. Wygl�da�o jednak na to, �e fortuna go unika. Inni jemu
podobni natykali si� na opuszczone miasta, �owili rzadkie okazy albo znajdowali
z�o�a kruszc�w. Dixon jednak akceptowa� ci���ce nad nim fatum pe�en dobrych
my�li. Cholerne szcz�cie! C� mia� jednak zrobi�? Teraz by� radiooperatorem
kontroluj�cym a u tomatyczne stacje sygna�owe na nie zaj�tych planetach.
Ale jeszcze wa�niejsze by�o to, �e tu, w warunkach polowych, poddawa�
ostatecznej pr�bie nowa bro� r�czna. Jej wynalazcy liczyli na to, �e BRO� stanie
si� kosmicznym standardem. Dixon �ywi� nadziej�, �e i on co� na tym zyska.
Dotar� do skraju wilgotnej, mrocznej puszczy. Statek znajdowa� si� jakie� dwie
mile st�d, na ma�ej polance. Kiedy wszed� w ponury cie� lasu, us�ysza�
podniesione piski drzewak�w. Mia�y pomara�czowe i niebieskie futerka; zwisaj�c z
wierzcho�k�w drzew, z uwag�, bacznie go obserwowa�y.
"Wszystko tu i�cie afryka�skie" skonstatowa�. Liczy� na to, �e napotka tu jaka�
grub� zwierzyn�, jakie� zno�ne trofeum - jedno czy dwa...
Dzikie psy za jego plecami podesz�y ju� na jakie� dwadzie�cia jard�w. By�y szare
lub br�zowe, wielko�ci terier�w, ze szcz�kami hien. Niekt�re gwa�townie dawa�y
nura w poszycie, p�dz�c przed siebie z zamiarem odci�cia mu drogi.
Nadszed� czas, by pokaza�, co potrafi BRO�.
Wyj�� j� z kabury. Z grubsza mia�a kszta�t pistoletu i spory ci�ar. Opr�cz tego
by�a nienajlepiej wywa�ona konstruktorzy obiecali zredukowa� jej mas� i ulepszy�
r�koje�� w nast�pnych modelach. Ale Dixon lubi� j� tak�, jaka by�a.
Podziwia� j� przez chwil�, potem odbezpieczy� i nastawi� prze��cznik na ogie�
pojedynczy.
Sfora p�dzi�a teraz susami w jego kierunku, kaszl�c i warcz�c. Dixon niedbale
wycelowa� i nacisn�� spust.
BRO� cicho mrukn�a. Przed nim, na przestrzeni jakich� stu jard�w, wycinek lasu
po prostu znik�.
To by� skutek odpalenia pierwszego dezintegratora. Z otworu lufy o �rednicy nie
wi�kszej ni� cal wi�zka promieni rozszerzy�a si� na kszta�t sto�ka do �rednicy
dwunastu st�p, wykrawaj�c w lesie lejkowata pustk� - wewn�trz nie by�o nic.
Drzewa, trawy, owady, krzaki, dzikie psy, moty l e - wszystko znikn�o. Obwis�e
konary i ga��zki, kt�rych dosi�g�a bezg�o�na eksplozja, wygl�da�y jak obci�te
gigantycznym ostrzem.
Jak ocenia�, uda�o mu si� za�atwi� co najmniej siedem bestii. Siedem bestii w
p�l sekundy! I �adnych problem�w z ugi�ciem czy odchy�kami trajektorii, jak w
zwyk�ej pociskowej broni! �adnych k�opot�w z powt�rnym �adowaniem - BRO� mia�a
zapas mocy na osiemna�cie godzin pracy.
Idealna bro�!
Odwr�ci� si� i ruszy� dalej, wsuwaj�c do kabury ci�ki pistolet.
Panowa�a cisza. Drzewaki analizowa�y nowe do�wiadczenie. Po chwili jednak
otrz�sn�y si� z zaskoczenia i zn�w rozhu�ta�y si� nad nim pomara�czowe lub
b��kitne futerka. Nisko nad g�owa szybowa� �cierwoptak - a za nim z odleg�ych
zakamark�w nieba przyby�y inne - czarnoskrzyd� e - by zataczaj�c nad nim kr�gi,
bacznie go obserwowa�. W poszyciu zn�w rozkaszla�y si� dzikie psy.
Nie da�y jeszcze za wygran�. S�ysza� je, jak skryte w g�stym listowiu - po obu
jego stronach - to susami gna�y do przodu, to zn�w zatrzymywa�y si�, by mu si�
przyjrze�.
Wyci�gn�� BRO�, zastanawiaj�c si�, czy o�miela si� spr�bowa� raz jeszcze.
O�mieli�y si�.
Nakrapiany, szary jak pies my�liwski stw�r wyskoczy� z krzak�w tu� przed nim.
Pistolet zn�w g�ucho westchn��. Pies znik�, uchwycony w p�skoku. Lekko,
febrycznie zatrz�s�y si� drzewa, targni�te podmuchem powietrza, wdzieraj�cego
si� w powsta�a pr�ni�.
Ruszy� drugi pies. Dixon unicestwi� go, zmarszczywszy nieco czo�o. Tych bestii
nie mo�na by�o przecie� uwa�a� za durne. Dlaczego wi�c ta lekcja niczego ich nie
nauczy�a? Nie nauczy�a, �e wyst�powanie przeciwko niemu, niemu - posiadaj�cemu
BRO�! - by�o bezsensowne? Istoty w ca�ej Galaktyce szybko uczy�y si� ostro�nego
post�powania z uzbrojonym cz�owiekiem. Czemu wi�c te nie?
Nie zachowuj�c �adnej ostro�no�ci, trzy bestie na raz rzuci�y si� na niego z
r�nych stron. Dixon prze��czy� szybko na ogie� ci�g�y i �ci�� je w locie jak
cz�owiek tn�cy kosa. Roziskrzy� si� i zawirowa� ob�ok kurzu, wsysanego przez
b�bel pr�ni.
S�ucha� uwa�nie. Puszcza zdawa�a si� by� pe�na niskich, pokas�uj�cych odg�os�w.
Naci�ga�y inne sfory, by przy��czy� si� do dzie�a zabijania.
Dlaczego niczego si� nie nauczy�y? Nagle dozna� ol�nienia. "Jak�e mog� si�
nauczy� - pomy�la� - skoro lekcja by�a tak delikatna !"
Przecie� BRO� - to unicestwienie. Bezg�o�ne, czyste, bez �ladu. Wi�kszo�� ps�w,
kt�re sprz�tn��, po prostu znikn�a - nie by�o ni skowytu agonii, ni ryku,
wycia, przenikliwego j�ku �mierci.
A przede wszystkim - nie by�o huku wystrza�u, kt�ry by je zaskakiwa�, nie by�o
sw�du kordytu i szcz�ku pocisku wprowadzanego do komory...
"Mo�e nie zazna�y w wystarczaj�cym stopniu b�lu? - pomy�la�. - Na tyle, by zda�
sobie spraw�, �e to bro� �mierciono�na? Mo�e nie wiedza, co oznacza to nag�e
znikni�cie? I my�l�, �e jestem bezbronny?"
Sze d� - teraz ju� szybciej - przez mroczny las. "Nic ci stary nie grozi..." -
upomina� sam siebie. W�a�nie dlatego, �e to by�a �mierciono�na bro�, one nie
mog�y ju� w niczym zmieni� tego stanu. Ale powinien chyba nalega� na
wprowadzenie jakiego� urz�dzenia d o robienia huku. To nie powinno by� trudne, a
d�wi�k stanowi�by dodatkowe zabezpieczenie.
Drzewaki zn�w by�y pe�ne ufno�ci. Skaka�y i hu�ta�y si� na ga��ziach prawie na
wysoko�ci jego g�owy. Obna�a�y k�y. "Pewnie mi�so�erne" - przemkn�o mu przez
g�ow�. Uni�s� BRO� i zacz�� �cina� w marszu wierzcho�ki drzew.
W d� posypa�y si� li�cie i ma�e ga��zki. Drzewaki rozpierzch�y si�, krzycz�c
przera�liwie. Nawet psy wydawa�y si� z ka�d� chwil� coraz bardziej zastraszone -
przezornie uskakiwa�y przed wal�cymi si� konarami.
Dixon wyszczerzy� z�by w u�miechu. W tej samej chwili run�� na ziemi�. Wielki
konar zdzieli� go w lewy bark.
Wytr�cona z r�ki BRO� upad�a dziesi�� st�p dalej. Nastawiona nadal na ogie�
ci�g�y, b�yskawicznie obr�ci�a w pr�ni� krzaki na kilka j ard�w przed Dixonem.
Wyczo�ga� si� spod konara i da� nura po pistolet. Ale drzewak by� szybszy. Dixon
rzuci� si� twarzy do ziemi.
Drzewsk, triumfalnie wrzeszcz�c wywija� dezintegratorem nad g�ow�. Wielkie
drzewa przecinane na p� z hukiem wali�y si� na poszycie lasu. Powietrze
pociemnia�o od fruwaj�cych li�ci i ga��zek, grunt pokry�y g��bokie rowy. Kolejne
machni�cie dezintegratorem skosi�o nast�pne drzewo - tu� obok Dixona; zwali�o
si� kilka cali od jego stopy. Uskoczy� w bok i nast�pne machni�cie p r zesz�o mu
nad g�ow�.
Opu�ci�y go resztki nadziei, gdy wtem drzewak zg�upia�. Idiotycznie co�
be�kocz�c, zadowolony, zwr�ci� bro� w swoja stron�, pr�buj�c zajrze� do lufy.
G�owa zwierz�cia bezg�o�nie znikn�a. Dixon spostrzeg� swoja szans�. Rzuci� si�
przed siebie przeskakuj�c r�w i porwa� dezintegrator, zanim nast�pny drzewsk
zd��y� go z�apa�, by od nowa zacz�� zabaw�. Przerwa� ogie�.
Kilka ps�w uskoczy�o przed nim zbieg�y si� tu przed chwila, by mu si� przyjrze�.
Nie o�mieli� si� otworzy� do nich ognia. Paskudnie trz�s�y mu si� �apy wi�ksze
ryzyko dla niego ni�li dla ps�w. Obr�ci� si� i ku�tykaj�c ruszy� w kierunku
statku.
Bestie ruszy�y jego �ladem. Po chwili uspokoi� si� nieco. Popatrzy� na
po�yskuj�c� w r�ku BRO�. Mia� teraz dla niej wi�cej uznania. I troch� si� jej
obawia� - tak, ba� si� bardziej ni� psy. One najwyra�niej nie skojarzy�y
zniszczenia lasu z dezintegratorem. Dla nich wygl�da�o to raczej na gwa�town�,
niespodziewana burz�.
A ta ju� min�a. Zn�w nasta� czas polowania.
Przedziera� si� teraz przez g�stw�, unicestwiaj�c krzaki przed sob�, by utorowa�
sobie drog�. Psy, biegn�c z obu stron, dotrzymywa�y mu kroku. Strzela� teraz
bezustannie, bior�c od czasu do czasu na cel i psa. By�o ich teraz ju�
kilkadziesi�t - napiera�y na� ze wszyst kich stron.
"Niech to diabli! - pomy�la�. Czy�by nie policzy�y swoich strat?!" Wtedy doszed�
do wniosku, �e prawdopodobnie nie umiej� liczy�.
Przebi� si� wreszcie nieopodal statku. Na drodze le�a� ci�ki pie�. Przest�pi�
przeze�.
Pie� gwa�townie o�y� i rozwar� olbrzymie szcz�ki tu� pod jego stopami. Strzeli�
na �lepo, naciskaj�c spust przez jakie� trzy sekundy. Stw�r znik�. Dixon
zakrztusi� si�, zachwia� i nieoczekiwanie ze�lizn�� do powsta�ego dopiero co
do�u. Run�� ci�ko, wykr�caj�c kostk�. Psy otoc z y�y natychmiast d�, k�api�c
z�bami i warcz�c.
"Tylko spokojnie, Dixon..." - powiedzia� do siebie. Dwoma strza�ami unicestwi�
bestie na kraw�dzi leju i spr�bowa� wdrapa� si� na powierzchni�. Ale �ciany do�u
byty zbyt strome i �liskie jak szk�o.
W�ciekle pr�bowa� raz po raz, lekkomy�lnie szafuj�c si�ami. Nagle zatrzyma� si�
i zmusi� do zastanowienia. BRO� wtr�ci�a go do tej dziury i BRO� musi go teraz z
niej wydoby�.
Po chwili zastanowienia wyci�� pistoletem p�ytkie stopnie w �cianie i bole�nie
utykaj�c wydosta� si� na powierzchni�.
Lewa noga z trudem unosi�a ci�ar cia�a. Jeszcze gorszy by� b�l w ramieniu.
"Pewnie z�ama� je ten cholerny konar" - pomy�la� podpieraj�c si� jak kul�
kawa�kiem grubej ga��zi, poku�tyka� dalej.
Po chwili psy zn�w zaatako wa�y. Zniszczy� je, ale BRO� w d�oni robi�a si� coraz
ci�sza. �cierwoptaki opu�ci�y si� w d�, by zabra� si� za resztki zr�cznie
skoszonych bestii. Dixon czu�, jak gdzie� w granice �wiadomo�ci zaczyna wdziera�
si� mrok. Powstrzyma� go ca�a si�a woli. N i e wolno teraz os�abn�� teraz, kiedy
woko�o byty bestie.
Widzia� ju� statek. Ruszy� niezdarnym biegiem. I wtedy TO poczu�.
By�o na nim kilka ps�w.
Wypali� bez zastanowienia, tn�c je wp�, usuwaj�c z siebie, dok�adnie p� cala
od cia�a - a� do st�p. Zn�w ruszy�.
"Ale� bro� - pomy�la�. - Niebezpieczna dla wszystkich, w��cznie z w�a�cicielem".
Chcia�by mie� w r�kach jej wynalazc�.
Pomy�le� tylko: wynale�� bezg�o�n� bro�!
Dotar� do statku. Podczas gdy mocowa� si� ze �luza powietrzna, zewsz�d otoczy�y
go psy. Zdezintegrowa� dwa najbli�sze i z trudem wgramoli� si� do wn�trza.
Ciemno��, kt�ra do� podpe�z�a, by�a coraz bli�ej - odczuwa� ju� md�o�ci,
chwytaj�ce go skurczami za gard�o.
Ostatkiem si� zatrzasn�� �luz� i opad� na pod�og�.
Wreszcie bezpieczny.
Nagle us�ysza� niskie pokaszliwanie. Wraz z nim do wn�trza dosta� si� jeden z
ps�w.
Rami� by�o ju� zbyt s�abe, by podnie�� ci�ka BRO�, ale powoli zacz�� j� unosi�.
Pies by� ledwie widoczny w s�abo o�wietlonym statku... Skoczy� na niego.
W porywie przera�enia przemkn�o mu przez g�ow�, �e nie starczy mu ju� si�, by
nacisn�� spust. Bestia by�a ju� przy jego gardle. Chyba tylko pod�wiadomy odruch
nakaza� Dixonowi zacisn�� r�k�.
Pies zaskowycza� i zapad�a cisza. Dixon straci� przytomno��...
Kiedy powr�ci�a �wiadomo��, le�a� przez d�u�szy czas, delektuj�c si� jedynie
rado�ci� pozostania w�r�d �ywych. Odpoczywa� kilka minut. Potem porzuci� w
my�lach to wszystko - by� z dala od obecnej planety. Powr�ci� do ziemskiego
baru. Wlaz� tam, by zdrowo wypi�. A potem ud a � si� na poszukiwanie tego
cholernego wynalazcy i wepcha� jego BRO� do gard�a.
Tylko sko�czony maniak m�g� wynale�� pistolet bez huku.
Ale na to przyjdzie czas p�niej. Teraz wszystko ju� by�o w porz�dku. Przyjemnie
pozostawa� przy �yciu, le�e� w �wietle s�o�ca, rozkoszuj�c si�...
W �wietle s � o � c a? Wewn�trz kosmicznego statku?
Usiad�. Na stopie le�a� ogon i jedna �apa psa. Przed nim, wyci�ty w pancerzu
rakiety, widnia� interesuj�cy zygzak. By� szeroki na jakie� trzy cale i d�ugi na
cztery stopy. Przes�cza�o si� przeze� s�oneczne �wiat�o. Na zewn�trz przysiad�y
na �apach cztery psy i z uwaga zagl�da�y do �rodka.
Musia� poharata� pancerz, kiedy strzela� do ostatniego psa.
Wtem dostrzeg� r�wnie� inne szczeliny w pancerzu. Kiedy to si� sta�o? Och - tak!
Kiedy torowa� sobie drog� powrotn� do statku - to te ostatnie sto jard�w. Kilka
strza��w musia�o wtedy dosi�gn�� rakiety.
Wsta�, by obejrze� zniszczenia. "Schludna robota" - pomy�la� ze spokojem, kt�ry
towarzyszy czasem histerii. "Tak, sir. To dopra wdy niezwykle solidna robota".
P�kni�te by�y tak�e przewody sterowania. To sta�o si� w miejscu, gdzie kiedy�
by�o radio. Poza tym uda�o mu si� jednym wystrza�em zniszczy� zbiorniki tlenu i
wody - niez�y rezultat strzelecki. I wreszcie - no tak, sta�o si�, co si� sta�
powinno - sprytny, chytry strza� przeci�� przewody paliwowe. Ca�y zapas paliwa
pos�uszny prawu grawitacji wyciek�, tworz�c wok� statku sadzawk�, kt�ra z wolna
wsi�ka�a w grunt.
"Nie�le jak na faceta, kt�ry nawet tego nie chcia� - pomy�la� Dixon na skraju
szale�stwa. - Palnikiem nie mo�na by lepiej".
W gruncie rzeczy nie uda�oby mu si� tego dokona� palnikiem. Pancerze statku by�y
na to zbyt twarde. Ale nie by�y zbyt twarde dla ma�ej poczciwej
nigdy-nie-chybiaj�cej BRONI.
W rok p�niej, kiedy Dixon nadal nie dawa� znaku �ycia, zdecydowano wys�a� na
planet� inny statek. -Chciano mu sprawi� porz�dny pogrzeb. Przy okazji noszono
si� z zamiarem odszukania i przywiezienia z powrotem prototypu dezintegratora.
Pod warunkiem, �e uda�oby si� go o czywi�cie odszuka�.
Statek ratunkowy wyl�dowa� tu� obok statku Dixona. Za�oga z zainteresowaniem
ogl�da�a poci�ty i zdemolowany statek.
- Jacy� faceci nie bardzo wiedzieli, jak si� obchodzi� ze spluw� - powiedzia�
in�ynier.
- Fakt - przytakn�� g��wny pilot. Od strony puszczy dosz�y ich jakie� g�uche
odg�osy. Pospieszyli tam, by stwierdzi�, �e Alfred Dixon nie zgina�. By�
najzupe�niej �ywy i pod�piewuj�c sobie w�a�nie pracowa�.
Zbudowa� drewniana cha�up�, wok� kt�rej za�o�y� sobie ogr�d z jarzynami. Ogr�d
otacza�a drewniana palisada. Kiedy podeszli, Dixon wbija� w�a�nie �wie�y ko�ek
na miejsce starego, zbutwia�ego.
Jak by�o do przewidzenia, jeden z ludzi krzykn��:
- Dixon, wi�c �yjesz!
- Cholerna prawda! - powiedzia� Dixon. - Pospieszcie si�, ch�opcy, tymczasem,
zanim sko�cz� t� palisad�. Te psy to diabelnie brutalne bestie. Ale nauczy�em je
odrobiny respektu!
U�miechn�� si� i wskaza� na oparty obok - w zasi�gu r�ki - �uk, sporz�dzony z
podsuszonego, spr�ystego drzewka. Przy nim znajdowa� si� ko�czan pe�en strza�.
- Tak, nauczy�y si� respektu - kiedy tylko ujrza�y, jak kilku ich towarzyszy
goni ze strza�ami w bokach!
- Ale BRO� ! - wykrzykn�� g��wny pilot.
- Ach BRO�... - powiedzia� Dixon z radosnym b�yskiem w oczach. - Czy m�g�bym bez
niej prze�y�?
Wr�ci� do przerwanej pracy. Nowy pal wbija� ci�k�, g�adk� r�koje�ci� BRONI.