Gal Gyurgy - W blasku sławy

Szczegóły
Tytuł Gal Gyurgy - W blasku sławy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Gal Gyurgy - W blasku sławy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Gal Gyurgy - W blasku sławy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Gal Gyurgy - W blasku sławy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

GYÓRGY SANDOR GAL W blasku sławy POWIEŚĆ O LISZCIE GRYF NA CHORĄGWI l O marca 1813 roku, kiedy dźwięk dzwonów obwiesz- czających południe popłynął nad majątkiem Esterha- zych, na wieżę starego zamku Fraknó wciągnięto her- bową chorągiew rodu: na niebieskim polu gryf w zło- tej koronie trzymający w szponach jednej nogi miecz, drugiej zaś — trzy czerwone róże. Dzwony biły: kościół Benedyktynów w Sopron od- powiadał kaplicy sióstr Urszulanek, kościół w Kismar- toni pojękiwał błagalnym głosem, a na plebani! w Lók prawdopodobnie zepsuł się zegar, bo tamtejszy stary dzwon z opóźnieniem dołączył się do południowej mod- litwy. Nad równinami, lasami, polami i łańcuchem gór grzmiał potężny psalm; niczym wielka rzeka zbierają- ca wodę małych dopływów, tak rósł dźwięk dzwonów, gdy dołączały do niego kościoły w Kabold, Feherygy- haza, Nagymarton, Volgyfalu, Galos i Oroszvar. Ale mieszkańcy wiosek patrzyli przede wszystkim na szarpaną marcowym wiatrem chorągiew i na straże przechadzające się po zamkowym dziedzińcu. Chorą- giew na wieży i pojawienie się straży mogło oznaczać tylko jedno: powrót księcia. Poddani Esterhazych za- stanawiali się, co sprowadziło księcia do domu? Na pewno nie polowanie, bo na ziemi leży jeszcze war- stwa topniejącego śniegu, tak gruba, że koń zapada « Węgierska nazwa Eisenstadt. się po pierś. Zapewne także nie zwyczajowe zabawy zimowe — kulig czy ślizgawka na Ferto, bo na jezio- rze lód jest już tak cieniutki jak bielmo na oczach nie- widomego. Być może książę schronił się przed niebez- pieczeństwami wojny? Jednakże oficjaliści dobrze zo- rientowani w skomplikowanych wydarzeniach politycz- nych twierdzili, iż książę Mikołaj wcale nie musiał uciekać przed Francuzami, już dawno bowiem rozeszła się wieść, że Napoleon z dwudziestoma żołnierzami ledwie uszedł spod Moskwy, zgubiwszy po drodze na- wet koronę, i teraz wędruje od miasta do miasta, lecz nikt nie chce udzielić mu gościny. Echa wielkich wydarzeń rozchodziły się jak pod- wodne prądy morskie. Górny prąd przyniósł oficjali- stom wieść o klęsce pod Austerlitz, o zwycięstwie pod Aspern, o masakrze pod Borodino. Lecz głębinowe prą- dy niosły nieuczonemu ludowi zupełnie inne wieści. Lud nie interesował się sztandarowymi zwycięstwami i przyodzianą w godną czerń dworską żałobą. W czwo- rakach niewiele wiedziano o czynach arcyksięcia Ka- rola czy Murata; zapamiętano jedynie, że Francuzi nie zawahali się powiesić stolarza Tella, który broniąc swe- go dobytku, gołymi rękami złamał oficerską szablę pewnego francuskiego kirasjera. W książęcych majątkach, w tartaku w Marc, w fab- ryce sukna w Pottendorf czy wśród doborjańskich pa- sterzy rozprawiano nie o polach walk, lecz raczej o panice spowodowanej spadkiem bankocetlił i o tym, że wartość pieniędzy cesarskich spadła pięciokrotnie. Teraz wszyscy wpatrywali się w powiewającą chorą- giew: powrót księcia zapewne nie wróżył nic dobrego. „Jego Książęca Mość kazał prosić o natychmiastowe przybycie do sali rycerskiej zamku Fraknó" — konni posłańcy już parę godzin wcześniej powieźli ten rozkaz ' Bankocetel (z niern. Bankzettel) — banknot, pieniądz. do wszystkich zarządców, administratorów, żupanów i rachmistrzów. Teraz książę czekał. W długiej ośmio- okiennej sali rycerskiej wraz z księciem czekali: Kar- ner — dyrektor kancelarii wiedeńskiej i książęcy za- usznik, oraz Szentgały, zarządca majątku z Kismarton. Kamer siedział w głębokim fotelu. Drzemał, lecz zmar- szczki na jego czole świadczyły o trapiących go nawet we śnie kłopotach. Zarządca Szentgały, drobny człowieczek o dobro- dusznej twarzy i dziecinnym, marzycielskim spojrzeniu niebieskich oczu, pochylił twarz nad dokumentami — przeglądał je albo też tylko udawał, że je przegląda, nie chcąc przeszkadzać księciu, który spacerował tam i z powrotem po ogromnej sali, zatrzymując się nie- kiedy przed którymś z portretów swych przodków. Czas mijał. — Człowieku, zbudżże się wreszcie — książę bezli- tośnie przerwał drzemkę Kamerowi. Kamer otworzył zmęczone oczy, przez chwilę patrzył na księcia nie- przytomnym wzrokiem, po czym zerwał się na równe nogi: — Na rozkaz! Książę Mikołaj zajął miejsce u szczytu stołu. Jego twarz była niby piękny, lecz zleżały nieco owoc: usta o szlachetnej niegdyś linii z wiekiem nabrały wyrazu jakiegoś niesmaku, a skóra wokół wielkich, lekko wil- gotnych oczu pociemniała i pokryła się siatką zmarsz- czek. Książę mówił prędko i niewyraźnie. — Wkrótce wszyscy się tu zbiorą... Chciałbym więc teraz wyjaśnić parę spraw; pan Szentgały nie ma o nich pojęcia... Wynika to zresztą z jego meldunków. Obie- cuje złote góry za rok albo jeszcze później... Ale nigdy teraz, natychmiast. Niech pan wyjaśni, Kamer, jak stoimy... Kamer, wciąż jeszcze na pograniczu snu i jawy, z trudem formułował myśli: — Dwa lata temu skarbiec nasz doznał wielkich strat. W myśl rozporządzenia rządu Jego Cesarskiej Mości wartość będących w obiegu banknotów zdewa- luowała się do jednej piątej. Źródła dochodów zaczęły wysychać, choć do tej pory transakcje przebiegały gładko. Zwróciliśmy się do banku Aguado w Paryżu, ale odmówiono nam pożyczki. Udzielono nam jedynie rady, iż należy zabiegać, aby wielkie banki wspólnie podjęły się pokrycia transakcji finansowych dominium Esterhazych. Wstępne rozmowy pozwoliły mieć nadzie- ję na pomyślne załatwienie sprawy. Przygotowane już nawet zostały odpowiednie dokumenty. W ostatniej chwili jednak wszystko się zawaliło. Nieoczekiwanie zmarł pan Amschel Mayer Rothschild, pozostali zaś członkowie konsorcjum odstąpili od umowy. Spod bramy wyjazdowej rozległ się głośny turkot karoc, bryczek i kolas przejeżdżających kolejno po deskach zwodzonego mostu. Niebawem sala rycerska poczęła się zapełniać. Za- rządcy majątków Esterhśzych wchodzili do sali głośno rozprawiając i dyskutując, lecz na widok księcia słowa zamierały im na ustach. Książę rozpoczął naradę. — Zaprosiłem panów tutaj, ponieważ sprawa jest poważna. Stanęliśmy przed koniecznością podjęcia trud- nych decyzji... Chwalebna wojna Jego Cesarskiej Mości nałożyła na nas wielkie ciężary. Straciliśmy wiele krwi (książę przymknął oczy, jakby myślał o poddanych ro- du Esterhazych, którzy złożyli życie w służbie ojczyz- ny), tak, wiele krwi i bardzo wiele pieniędzy. Dlatego też obecnie zmuszony jestem zalecić panom najwyższą surowość, gdyż tylko w ten sposób będzie można uzu- pełnić nasze wielkie straty. Chciałbym, aby zarządca Szentgały wypowiedział się w tej sprawie. Zapanowała przytłaczająca cisza. Oczy obecnych spo- częły na drobnej postaci zarządcy. — Zawsze czyniłem i dalej będę czynił wszystko, aby zasłużyć na zaufanie Waszej Książęcej Mości... — za- czął Szentgały, jednakże przerwał mu nadleśniczy Kraitschek, który od początku siedział jak na rozża- rzonych węglach i czekał tylko sposobnej okazji, aby się odezwać. — A ja uważam — zagrzmiał — że pan zarządca wszystko załatwia zbyt delikatnie, zapominając o sta- rym przysłowiu, które mówi, że kto siedzi na koźle, ten czasem musi posłużyć się batem. Ci przeklęci chło- pi rozpuścili się jak nigdy dotąd. Pracują jakby z łas- ki, nie chcą dawać zaprzęgów, uciekają od karczowa- nia lasów, a jak trzeba naprawiać walący się most czy przeprowadzić drogę, zgłaszają się tylko staruchy albo kaleki i jeszcze płaczą mi w głos: „Nie ma rąk do pracy, łaskawy panie, wyginęli na wojnie albo zo- stali w niewoli u Napoleona, który pije ludzką krew jak biblijny bożek Bal". W ciszy, która zapadła po okrzykach nadleśniczego, głos Szentgałyego zabrzmiał jak westchnienie. — I co im pan odpowiedział, panie Kraitschek? Prze- cież ich słowa to szczera prawda. Gruby nadleśniczy obrzucił go spojrzeniem pełnym pogardliwej wyższości. — Pan pewnie myśli, że bawię się z nimi w dyplo- mację? Mój rachunek jest bardzo prosty. Jeżeli nie ma człowieka, który może chwycić łopatę, oskard, siekie- rę czy stępor, niech do pracy przychodzą dzieci. Za jedną parę rąk: pięcioro, dziesięcioro, cała familia. Ro- bota nie może czekać. Już następnego dnia rozeszła się wiadomość, że za- rządca Szentgały omal nie stracił stanowiska, nato- miast Kraitschek, nadleśniczy, przeprowadził się ze swego skromnego domu do pięknego dworku. Na trze- ci dzień do kancelarii w Kismarton wezwany został Schmidt, kierownik trupy śpiewaczej. — Co nowego, Schmidt — książę z pewnym rozba- wieniem spojrzał na małego gnoma, który pochylony •w służalczym ukłonie czekał na pozwolenie wyprosto- wania się. — Dowiedziałem się, Wasza Książęca Mość, że roz- kaz brzmi: oszczędność, oszczędność i jeszcze raz oszczędność... Obawiam się, że oznacza to... — Tak — potwierdził książę — pewne zmiany są nieuniknione... Lecz Schmidt, zapominając o kanonach dworskiej •etykiety, przerwał: — Już wyznaczyłem muzyków, tancerzy i śpiewa- ków, bez których, choć serce moje krwawi, będę się mógł jakoś obejść. Książę wstał, przespacerował się po pokoju, po czym stanął przed muzykiem: — Przyjacielu, chodzi o coś więcej. Rozpuszczam "trupę śpiewaczą... — Wasza Książęca Mość nie mówi tego poważnie! — wybełkotał osłupiały Schmidt. — Rozpędzić muzy, ska- zać Schmidta i jego dzieci na tułaczkę! Książę podszedł do biurka i usiadł w fotelu. — Zatroszczę się o was, Schmidt! 600 forintów wy- starczy? — Och — muzyk westchnął z ulgą, a na jego twa- rzy rozlał się promienny uśmiech. — I 600 forintów dla pańskiej żony. Nadleśniczy Kraitschek dobrze wiedział, jak wypeł- nić polecenie księcia. Od dawna uważał, że wszystko •zło tego świata bierze się z niesubordynacji, bezbożno- ści i nauk jakobinów, a dominia Esterhazych pustoszą kłusownicy i złodzieje. Teraz więc ostro zabrał się do dzieła. Rozpoczęły się przesłuchania. Jeden z rachmi- strzów pasł świnie w książęcym lesie. Inny zabrał tro- chę łupków i belek z rozburzonego zamku w L&nzser, aby podreperować walący się dom — z tych casusów niewiele można było wycisnąć. Na haczyk donosów Kraitscheka złapała się tylko jedna ryba: pięćdziesię- cioośmioletni rachmistrz Georg Adam Liszt, od czter- dziestu już lat żyjący w majątku Esterhazych. Przesłuchanie odbywało się w starej części zamku w Kismarton. W sali narad przy nakrytym zielonym suknem stole siedział Kraitschek, Szentgały i dwóch pisarczyków. — Przeciw waszmości zebrała się cała góra oskar- żeń. Najpierw na zgodne życzenie całej gminy odwo- łano waszmości z Szentgyorgy, gdzie pracowałeś wasz- mość jako nauczyciel. — Z prostymi ludźmi nie miałem żadnych zadraż- nień. Tylko kierownikowi szkoły nie podobało się, że chciałem uczyć nie tylko dzieci, ale także dorosłych. Organista zaś pogniewał się na mnie za to, że odkąd usiadłem do organów, już tylko mnie chciano słuchać. — Ale przeciwko waszmości opowiedziała się cała ludność. — Moje sumienie jest czyste. — Zresztą książę, nasz pan, jak zawsze, tak i wtedy okazał swoją łaskę. Przeniósł waści do tartaku w Marc. Ale i tam zaczęły się kłopoty: wykryto braki w drew- nie budowlanym. ; — I ukarano mnie za to surowo. Dopiero budowniczy, pan Gluck zgłosił się do kancelarii i uwolnił mnie od podejrzeń. Kilka desek, pieńków i rzeźbionych słupów pozostało w jego warsztacie, dlatego brakowało ich w księgach składu. — A tymczasem waść ciągle się skarżyłeś, wnosiłeś prośby, bez przerwy pisałeś podania. Kancelaria w Kis- marton nie zajmowała się niczym innym, tylko waści- nymi gryzmołami. — Wielmożny panie — Liszt wyprostował się i spoj- rzał na Kraitscheka wzrokiem pełnym godności i du- my — moja roczna pensja wynosiła siedemdziesiąt siedem forintów, a ja miałem na utrzymaniu czternaś- cioro dzieci. Co wielmożny pan by uczynił, gdyby pła- 11 kało wokół niego tyle przychówku, a tu zima nadcho- dzi i ani butów, ani kożuszka... , — Waszmość otrzymywałeś przecież dwanaście kwin- tali pszenicy, trzydzieści cetnarów owsa, czterdzieści pięć cetnarów siana, dwanaście stągwi wina, sześć sąż- ni drewna. Z tego wyżyć może każdy uczciwy człowiek. — Ale nie mogę siana przywiązać dzieciom do nóg zamiast butów, nie mogę karmić ich pszenicą, gdy po- trzebują medykamentu. Za owies nie dostanę elemen- tarza, mogę co najwyżej sprzedać wino, ale jest ono- tak kwaśne, że nie da się go używać nawet jako octu. — No, chyba nie jest aż tak podłe, skoro waść tak wytrwale go kosztowałeś, że jak powiada protokół, przeleciałeś przez głowę konia i tylko dzięki zrządze- niu niebios przerażone zwierzę waszmości nie rozdep- tało. — To prawda, panie, koń rzeczywiście zrzucił mnie- z siodła. Ale dlaczego tak się stało? Dlatego, wielmoż- ny panie, że dom mój oddalony jest od tartaku o go- dzinę drogi. Musiałem tam jeździć konno, także zimą, podczas ślizgawicy, kiedy nawet najznakomitsi jeźdźcy siedzą w domu. Dlatego właśnie spadłem z konia i nie tylko potłukłem się dotkliwie, ale jeszcze złamałem trzy żebra. Moja roczna pensja wynosi siedemdziesiąt siedem forintów. Z tego sam doktor kosztował dwa- dzieścia. — Waszmość zawsze wszystko robisz inaczej niż in- ni ludzie. Weźmy choćby waścine małżeństwa... — Panie Kraitschek, mam wrażenie, że zajmowanie się tą sprawą nie należy do nas — wtrącił się Szent- gały. — A dlaczegóżby nie — Kraitschek wziął ze stołu arkusz papieru i zaczął czytać. — Waszmość pochowa- łeś pierwszą żonę, Barbarę Schlezak, potem drugą, Bar- barę Weninger. Kancelaria wypłaciła waszmości nawet zasiłek pogrzebowy. Ale waści było mało, ożeniłeś się po raz trzeci, z panną Magdaleną Richter. I nawet nie poprosiłeś waść o pozwolenie na zawarcie związku mał- żeńskiego, choć doskonale wiesz, że w myśl statusu dominium Esterhazych żaden poddany, ani kawaler, ani wdowiec, nie może się żenić bez zgody Jego Książęcej Mości, księcia Esterhazyego... — Panie nadleśniczy — przerwał mu zniecierpliwio- ny Szentgały — tę sprawę proszę przedłożyć Jego Ksią- żęcej Mości... Ja nie mam czasu zajmować się tą kwe- stią. — Już kończę, panie zarządco. Wszystkie przypomnia- ne tu wykroczenia to grzechy lekkie, jak mówi nasz Kościół święty. Georg Adam Liszt popełnił jednak grzech ciężki: sprzedał drewno opałowe stanowiące jego ordynarię, żeby zdobyć trochę grosza, a potem zbierał w lesie chrust i gałęzie, aby palić nimi w piecu jak najbiedniejsi żebracy, czym obraził godność urzędu ordy- nariusza. Ciężkim grzechem było również to, że w ksią- żęcej oborze odseparował jedną krowę, a jej mleko przeznaczył dla paniczyków i panienek Liszt. — Moja własna krowa przestała dawać mleko, ale darmo tłumaczyłbym to dzieciom, kiedy one nie argu- mentu potrzebowały, tylko mleka. — Ponadto waść zebrałeś dla siebie winogrona i owo- .ce z sadu. — Przecież owoce gniły na ziemi... — Kancelaria księcia Mikołaja Esterhazyego — ogło- :sił Kraitschek — na podstawie polecenia Jego Książęcej Mości pozbawia stanowiska Georga Adama Liszta, rach- mistrza z Nagymarton, z mocą natychmiastową. Złożo- ną w skarbcu sumę tysiąca pięciuset forintów zatrzymu- je jako kaucję do momentu całkowitego wyjaśnienia ;sprawy. Casus Georga Adama Liszta można zakwalifi- kować jako nadużycie podczas wykonywania służby, kancelaria rezygnuje jednak z prowadzenia postępowa- •nia, nakazując jednocześnie wyżej wymienionemu rach- mistrzowi natychmiast opuścić dom ordynaryjny w Na- .gymarton... Wlokąc się śliską, grząską drogą prowadzącą z Kis- marton do Nagymarton, Georg Adam Liszt przebiegał w myślach wszystkie skromne możliwości, jakie mu jeszcze pozostały. Do kogo się zwrócić? Dwie starsze córki, Magdalena i Róża, wyszły wprawdzie za mąż, ale same cierpią niedostatek. Barbarę poślubił Alajos Vetzkó, dworski strzelec, który jednak do swego teścia odnosił się z tak bezgranicznym podziwem, że wprost nie wypadało zwracać się do niego o pomoc. Fryderyka, Jan i Aleksander — to jeszcze dzieci. Toni, wyuczywszy się rzemiosła zegarmistrzowskiego, wywędrował do Wiednia i dopiero co stanął na własnych nogach. Ojciec więc nie może zjawić się u niego teraz z gromadą dzie- ci. Franciszek Mayerheim, mąż Teresy Liszt... Po- sprzeczali się o jakieś głupstwo, a pod koniec omal nie doszło między nimi do bójki, toteż dom Mayerheima również musi omijać. Liczyć może jedynie na Adama Liszta juniora, najstarszego syna. Adam ożenił się dwa lata temu. Po jego domu w Doborjan biega na razie tylko jedno dziecko. Może Adam przygarnie własnego ojca choćby na parę dni, na parę tygodni... Georg Adam Liszt zatrzymał się i zadrżał z zimna. Nie zauważył, jak bardzo się ochłodziło. Zaczęła padać marznąca mżawka, która po paru chwilach tak się nasi- liła, że Adam, odziany w stary, wysłużony kożuszek, czuł jakby ukłucia milionów ostrych szpileczek. Czekał — być może mimo podłej pogody pojawi się na drodze jakiś pojazd. Niebawem rzeczywiście usłyszał skrzypienie kół i ujrzał zbliżający się powoli wóz drabi- niasty. — Dokąd to jedziecie, kumie? — zapytał. : •— Do Dobór jan — odrzekł zachrypnięty woźnica. •— A zmieściłbym się? —. Czemużby nie. • Georg Adam Liszt wdrapał się na kozioł i skrzypią- cy, zapadający się w rozmiękłej ziemi wóz drabiniasty potoczył się w stronę Doborjan. Zbliżała się godzina dziesiąta wieczór — dla wstają- cych o świcie mieszkańców wsi jest to już głęboka noc — ale Adam Liszt junior, rachmistrz owczarni w Doborjan, ciągle jeszcze siedział przy stole i czytał. Po ojcu odziedziczył szerokie ramiona, ale sylwetkę, delikatne, „arystokratyczne" rysy twarzy, wąskie dło- nie i zdecydowaną linię ust — wszystko to miał po matce. Całe jego usposobienie, styl życia, filozofia sta- nowiły połączenie cech obojga rodziców. Od ojca prze- jął marzycielską naturę, od nieboszczki Barbary Schle- zak — energię i wytrwałość. Miał dwadzieścia lat, kiedy opuścił dom rodzinny i zgłosił się do katolickiego gim- nazjum w Pozsony'. Wiejski parobek w znoszonych butach, w wytartym, połatanym kożuszku stanął przed rektorem z Pozsony i oświadczył, że będzie palił w piecach, czyścił buty, będzie posługiwał starszym gimnazjalistom, a jeśliby to nie wystarczyło, gotów jest zostać nawet kuchcikiem, byleby tylko móc się uczyć! W katolickim gimnazjum w Pozsony spędził czte- ry lata. Nieraz miał ochotę rzucić w kąt podręczniki i powiedzieć, co myśli, tym, którzy go poniżali. Ale za- raz reflektował się — wszystko to nieważne, nie nale- ży się przejmować. Najważniejsze, żeby się wybić, bo na dole dla człowieka ambitnego życie jest nie do znie- sienia. Przemęczył się więc w gimnazjum cztery lata, po czym 21 września 1795 roku zdobył się na odważny krok: wstąpił do klasztoru Franciszkanów w Malacka. Wśród duchownych wysokie urodzenie nie jest aż tak ważne — rozumował. Nawet syn biednego ordynariusza może zostać kanonikiem, prałatem, a może i biskupem. Uczył się więc filozofii, czytał pisma świętego Augu- styna i Tomasza z Akwinu, studiował łacinę i trochę hebrajskieggo, poznał liturgię i szkolił się w naukach apologetycznych. Wyglądało na to, że zwyciężyła w nim krew matki. Po jakimś czasie jednak ozwało się dzie- 1 Węgierska nazwa Bratysławy. dzictwo ojca: nie wytrzyma tej nieludzkiej dyscypliny, dość już ma zmuszania się do uległości, która wśród klasztornych ścian jest ważniejsza od przymiotów umy- słu. Adam Liszt junior począł się buntować. Franciszka- nie z Malacka najpierw go napominali, potem ukarali, a w końcu wyrzucili na bruk. Uparty, przywiązany do swych marzeń 'młodzieniec zapisał się na uniwersytet. Studentem okazał się wyśmienitym. Nie wystarczały mu przedmioty obowiązkowe. Dwa razy w tygodniu odwiedzał znakomitego organistę pozsonyskiego Riglera, u którego uczył się harmonii i kompozycji chorałów czterogłosowych, orkiestrowych, a nawet sztuki kontra- punktu. Na uniwersytecie spędził rok. Po wyniesionej z domu kuchennej niemczyżnie teraz olśnieniem stał się dla nie- go język Klopstocka, Herdera i Lessinga. Wciąż nie- syty wiedzy, rozpoczął naukę francuskiego. Studiował historię, retorykę i filozofię. Zachwycał się Platonem i Arystotelesem. A wszystko to przez jeden jedyny cu- downy rok. Z sal uniwersytetu wypędzili go nie profe- sorowie i nie kuratorzy uczelni. Pokonał go zupełnie inny wróg — najpodstępniejszy, a jednocześnie najbar- dziej pospolity — głód. Adam Liszt nauczył się gło- dować już w latach gimnazjalnych. Ale i wtedy otrzy- mywał niekiedy z domu kawał słoniny czy boczku, bo- chenek chleba, wędzoną szynkę, a nawet piernik. Jed- nak po śmierci matki, gdy do domu Adama Liszta se- niora weszła druga żona, paczki zaczęły przychodzić co- raz rzadziej, aż wreszcie przestały przychodzić zupeł- nie. Adam przegłodował pierwszy rok studiów, po czym poddał się. Pożegnawszy ze łzami francuskie idiomy, Platona, historię i grekę — został kancelistą w majątku Esterhazych. Jego pierwszym miejscem pracy był Kapuvar, potem przeniósł się do Fraknó, a jeszcze później do Kismar- ton. Któregoś dnia na dworze w Kismarton Adam Liszt 16 junior poznał Jana Nepomuka Hummla. Wyniosły i nie- przystępny zazwyczaj kapelmistrz dworu Jaśnie Oświe- conego Księcia Mikołaja Esterhazyego pochwalił grę Adama na kontrabasie, a następnie zaprosił go na próbę orkiestry. Niebawem Fuchs, drugi po Hummlu autory- tet muzyczny w orkiestrze dworskiej, dał Adamowi nu- ty do kopiowania i nader łaskawie ocenił rezultaty jego pracy, zwłaszcza że Adam nie tylko przepisał Ave Maria, ale jeszcze dodał głosy akompaniujące. Młody kancelista pogrążył się w marzeniach: z tyl- nych pulpitów przejdzie kiedyś do pierwszych, potem zostanie może drugim kapelmistrzem, wtedy droga do prawdziwej kariery stanie przed nim otworem. Wkrótce jednak przyszło przebudzenie. Adama wezwa- no do kancelarii i bez jakichkolwiek wyjaśnień poleco- no mu, aby pierwszego dnia następnego miesiąca zgłosił się w Doborjan, gdzie ma przejąć funkcje tamtejszego rachmistrza. Żadnych pytań, żadnych odwołań — trze- ba się pakować! Adam wyruszył przeto na miejsce swego zesłania do Doborjan, położonego niedaleko Nagymarton, gdzie pra- cował jego ojciec, i zaczął pisać podania: gotowy jest ponieść wszelkie ofiary, zgadza się nawet na niższą pensję, lecz prosi, błaga o powrotne przeniesienie go do Kismarton, do życia, do muzyki. Na swe podania nigdy nie otrzymał odpowiedzi. — Czujesz się samotny, synu... — Adam Liszt senior z troską spojrzał na syna. — Tak, ojcze, bardzo samotny. — Powinieneś się więc ożenić. Adam Liszt senior często odwiedzał Franza Lagera, mydlarza z Nagymarton, który mieszkał wraz ze swą bratanicą, Anną. Po śmierci rodziców Anna służyła naj- pierw jako piastunka w Wiedniu, potem była poko- jówką w domach bogatych kupców w Krems, wreszcie trafiła do stryja, zrzędliwego, starego kawalera, i pro- wadziła mu dom w Nagymarton. 17 2 — W blasku sławy Wkrótce po rozmowie z ojcem Adam Liszt junior poprosił o rękę Anny, a Lager nie tyle z radością, co raczej z rezygnacją wyraził zgodę na małżeństwo bra- tanicy. Ślub odbył się 11 stycznia 1811 roku w kościele w Lók, zaś 22 października 1811 roku, w „roku komety" — jak podówczas mówiono — przyszło na świat dziecko Ada- ma Liszta juniora i Anny Lager: Franciszek Liszt. Kiedy drabiniasty wóz dowlókł się wreszcie do pierw- szych domów Doborjan, dochodziła północ. Adam Liszt senior zapukał do drzwi synowskiego domu. Po chwili usłyszał skrzypienie zasuwki i na progu stanął Adam. Bez słowa weszli do izby. — Co się stało, ojcze? — Wczoraj otrzymałem dymisję. Na .chwilę zapadła cisza. Przerwał ją syn: — Musimy napisać bardzo uniżone podanie do księ- cia. — Napisz ty, synu, bo mnie głowa odmawia posłu- szeństwa. Nie mam już siły. Nie potrafię ani przekli- nać, ani modlić się. Młodszy Liszt natychmiast usiadł do stołu i w dra- styczny sposób opisał tragedię starego, obarczonego licznym potomstwem człowieka, który właśnie teraz, na przedwiośniu, został wyrzucony na bruk. Kancelaria książęca nie zmieniła jednak swego sta- nowiska, chociaż Szentgały, co prawda nieśmiało, usiło- wał interweniować, a główny kancelista, Schoninger, otwarcie trzymał stronę Lisztów. Wszystko na próżno. Na wyraźne polecenie kancelarii Adam Liszt senior zmuszony był opuścić dom w ciągu zaledwie paru go- dzin. Zabrał więc swój cały dobytek, który zmieścił się na jednym wozie — szafę, drewniane łóżko, kołyskę, komódkę, wyblakłe lustro, zegar ścienny, parę książek, naczynia kuchenne—i ruszył w stronę Doborjan. Młod- szy Adam Liszt i jego żona wyszli powitać przybyłych. 18 Anna była prostą kobietą i nie umiała pięknie mówić, powiedziała więc tylko: — Mieszkamy bardzo skromnie... Ale wszystkim, co mamy, chętnie podzielimy się z wami, ojcze. W styczniu 1814 roku Adam Liszt junior otrzymał za- wiadomienie, iż zostaje przeniesiony do majątku w Bol- dogasszony. Nowe mieszkanie składało się tylko z po- koiku i kuchni, nie mógł więc zabrać z sobą rodziny ojca. Nie chcąc jednak zostawić go na pastwę losu, udał się wraz z nim do Kabold, do jednego z rządców hrabiego Antala Niczlsyego, którego dobra otoczone by- ły jak wyspa morzem włości Esterhazych. Adam Liszt junior szczerze opisał sytuację i zakończył: — Ojciec jest rachmistrzem. Ale teraz zadowoli się jakimkolwiek zajęciem... Chodzi o chleb, o życie. — Osobiście chętnie zatrudniłbym pańskiego ojca, ale przypuszczam, że pan hrabia w żadnym przypadku nie odstąpi od kaucji. — Kaucję złożę ja. Nie był to jednak koniec tułaczki starszego Adama Liszta. Co prawda w Kabold udało mu się wybić, został nawet żupanem w jednym z majątków. Nie na długo jednak. Zatargi z przełożonymi sprawiły, że zmu- szony był nie odejść, lecz wręcz uciekać. Wiele razy jeszcze zmieniał miejsca pracy, zanim wylądował w Pot- tendorfie, gdzie został zwyczajnym robotnikiem w fa- bryce sukna. Któregoś dnia odwiedził go syn. Przywiózł żywność, nieco grosza, ubranka dla dzieci. Ojca nie za- stał w domu. Macocha powiedziała, że poszedł do koś- cioła. Kiedy Adam Liszt junior wszedł do maleńkiego wiej- skiego kościółka, zewsząd otoczyła go muzyka. Stał przez chwilę zasłuchany w pełne blasku brzmie- nie organów, po czym cichutko wszedł po schodach na chór. 2' 19 Starszy Adam Liszt nawet go nie zauważył. Grał dalej, włączając coraz potężniejsze i coraz jaśniejsze rejestry, gdy nagle jego spojrzenie spoczęło na przyby- łym. Przerwał grę, uśmiechnął się z zakłopotaniem i po- wiedział: — Rozmawiam z Bogiem... Mamy z sobą wiele obra- chunków. Młodszemu Adamowi Lisztowi równie trudno było zapuścić korzenie, jak ojcu. Polecenia kancelarii gnały go z jednego miejsca na drugie: Kismarton, Fraknó, Kapuvar, Doborjan, Boldogasszony, Kortvelyes... Latem 1815 roku znowu znalazł się w Doborjan. Tym razem wydawało się, że już na stałe. Mydlarz Lager, zrzędząc i narzekając, wypłacił wreszcie posag Anny — tysiąc srebrnych forintów, co w owym czasie stanowiło ogromny kapitał. Podniesiono mu także uposażenie. Młodszy Adam Liszt zarabiał teraz sto trzydzieści forintów rocznie, czyli dwa razy tyle, co jego ojciec. Ponadto otrzymywał 24 miary pszenicy, 48 miar owsa, 20 stągwi wina, 10 sążni drze- wa i 20 cetnarów siana. Mógł wreszcie pozwolić sobie na skromne życie to- warzyskie. W długie zimowe wieczory miał z kim trą- cić się kieliszkiem, pokrytykować przełożonych, pona- rzekać 'na drożyznę, a czasem, gdy wino rozgrzało już serca biesiadników, 'nawet trochę pośpiewać. Najbliższym przyjacielem Adama był rządca Fran- kenburg z Nemetkeresztur. Lisztowie często jeździli do niego w odwiedziny. Czasami dołączał do nich kapitan kirasjerów Joseph Niesner, którego bogaty dworek są- siadował ze skromnym ordynaryjnym domkiem Fran- kenburgów. Podczas gdy dorośli popijali wino, tuż obok bawiły się ich dzieci: syn Frankenburgów, Dolfi, dwoje dzie- ci kapitana kirasjerów — Gustaw i Maria, syn rachmi- strza Hofera z Kismarton — Lajoska i czteroletni już 20 syn młodszego Adama Liszta — Franciszek, bledziutki, o oczach błyszczących tak mocno, że nawet rodzona matka nie wiedziała, czy to od gorączki, czy z podnie- cenia, czy może od łez; mały Franciszek łatwo wpadał w płacz. Nie lubił wizyt u Frankenburgów, a zabawy z dziećmi napełniały go przerażeniem. Gdy bawiły się w berka — berkiem zawsze był Franciszek, kiedy mały Hof er wy- myślił jakieś przezwisko — zawsze pasowało ono do Franciszka. Blady chłopaczek czuł się coraz bardziej nie- szczęśliwy i osamotniony. Stał oparty plecami o ścianę stajni, z drżeniem serca czekając na nową udrękę. Zajęci rozmową rodzice zapomnieli o swych pocie- chach. Pierwszy zainteresował się nimi kapitan Niesner. W samą porę. Dzieci właśnie obrzucały Franciszka grud- kami ziemi. Bielona ściana za jego plecami pokryła się pyłem. — A cóż to za zabawa? Dlaczego dręczycie tego chło- pca? — zapytał surowo kapitan. — My go nie dręczymy. My się z nim bawimy... — odpowiedziała nieco wystraszona Maria Niesner. Kapitan stał i przez chwilę z uwagą patrzył na dzie- ci. Dopiero teraz po raz pierwszy przyjrzał się stojące- mu pod ścianą stajni chłopaczkowi — w kredowo bia- łej twarzyczce błyszczały ciemne oczy o dziwnie do- rosłym spojrzeniu, a delikatnie zarysowane usta miały wyraz jakiejś goryczy świadczący o przedwczesnej doj- rzałości. — Skrzywdzili cię? — spytał kapitan Niesner. — Nie! — odpowiedziało dziecko. — Ale przecież sam widziałem, że rzucali w ciebie grudami ziemi. — To była zabawa... . • — Dlaczego nie mówisz prawdy? — Nie jestem skarżypytą. Kapitan popatrzył na własne dzieci, Marię i Gustawa, i powiedział cicho: 21 — Zostawcie go w spokoju, on czuje się lepszy od was i wyrośnie na innego człowieka niż wy. Przez długi czas Adam Liszt przechowywał tysiąc srebrnych forintów żoninego wiana, aż wreszcie kiedyś poprosił w kancelarii o zwolnienie na jeden dzień, wy- najął zaprząg i pojechał do Sopron, gdzie — ku zdzi- wieniu całej okolicy — kupił fortepian. Za sześćset fo- rintów! Mamę ,,klawiszowe cymbały" pochłonęły prze- szło połowę posagu! Od tej pory trzeźwy, spokojny i zrównoważony Adam Liszt, z którego pracy kancelaria w Kismarton była nie- zwykle zadowolona, każdą wolną chwilę spędzał przy klawiaturze. Grał Mozarta i Haydna, Beethoyena, Cle- mentiego, Gyrowetza i Duszka, zmagał się z trudnymi kompozycjami pana Hummla, a także z rzadko jesz- cze wówczas grywanym cyklem Das wohitemperierte Kla,vier Jana Sebastiana Bacha. Czasami również impro- wizował na tematy zapamiętanych w młodości melodii. Anna Liszt nie podzielała muzycznych pasji męża. Siedziała wprawdzie obok fortepianu, jednak najmniej- szym nawet gestem czy westchnieniem, uśmiechem czy łzą nie okazała zainteresowania dla muzyki. Pochylona nad robótką, wpatrywała się w ścieg, a bystro śmiga- jące w jej rękach druty stanowiły jakby symbol mija- jących sekund. Któregoś wieczora, kiedy Adam pożegnał udającą się na spoczynek żonę, mały Franciszek z szacunkiem po- całował ojca w rękę i nieoczekiwanie zapytał: — A czy ja mógłbym jeszcze trochę zostać? Anna objęła syna: — O tej porze wszystkie dzieci leżą już w łóżkach! • Ciemne, łatwo zachodzące łzami oczy dziecka błagal- nie spojrzały na ojca: — Tylko chwilkę. Adam uśmiechnął się: — No to zostań! 22 I od tej pory ojciec i syn razem spędzali wieczory. Anna kładła się spać, a wtedy chłopaczek przysuwał się do fortepianu i siedział oparty o ścianę z przymknięty- mi oczami, i tylko po wargach niekiedy przebiegło mu jakieś dziwnie bolesne drżenie. Któregoś wieczora ojciec zapytał: — Zapamiętałeś choć jedną melodię? Chłopiec spojrzał nań ze zdziwieniem: — Czy jedną? Wszystkie! I oto w maleńkim mieszkaniu rachmistrza w Dobor- jan zabrzmiał czysty jak dźwięk kamertonu głos ma- łego Franciszka Liszta, który po kolei odśpiewywał zwie- wne melodie Mozarta, skomplikowane Hummla, szero- ko rozlewające się melodie Bacha, a także ową dziwną muzykę, która raniła jego uszy, a jednak chciałby jej słuchać i słuchać, bez końca... Nazwiska kompozytora jeszcze nie zna. Adam Liszt bierze do ręki pióro, sta- rannie pisze litery i głośno odczytuje: Ludwik van Beet- hoven. Następnego dnia w domu Lisztów między małżonka- mi doszło do pierwszej sprzeczki. — Chłopiec powinien uczyć się muzyki — głos Ada- ma brzmi niezwykle stanowczo. — Po co? — pyta żona. Adam milczy, nie dlatego, że brak mu słów, aby wy- tłumaczyć żonie, dlaczego Franciszek powinien uczyć się muzyki. Brakuje mu odwagi, by rozliczyć się z sobą samym, swoim życiem i pragnieniami. Jak wytłuma- czyć tej spokojnej i posłusznej kobiecie, że jego ma- rzenia, które — jak sądził — już dawno umarły, nagle powróciły znowu i że tym razem patrzy znacznie dalej niż kiedykolwiek dotąd. Marzenie jak powój oplata te- raz jego syna. Stary Adam Liszt haruje jako zwykły robotnik w pot- tendorfskiej fabryce sukna, on sam jest zaledwie skrom- nym rządcą w Doborj&n... Więc może jego syn, Fran- ciszek... 23 Adam Liszt znowu odnalazł cel życia: uczył. Dziwna to jednak była nauka. Miał wrażenie, że uczy Francisz- ka znanego już niegdyś, lecz później zapomnianego ję- zyka i wszystko sprowadza się do odświeżenia dawnych wiadomości. Z początku próbował hamować tempo rozwoju syna. Czuł niejasno, że taki rozwój, który pod względem szybkości znacznie przekracza możliwości przeciętnego dziecka, jest czymś nienormalnym. Jednak wszelkie pró- py hamowania rozwoju Franciszka spełzły na niczym. Wkrótce zauważył, że to już nie on prowadzi chłopca, tylko chłopiec porywa go za sobą, i to w tak szaleńczym tempie, że Adam Liszt zaczął się poważnie niepokoić: po takim pędzie upadek może być straszny. Matka widziała to znacznie prościej i trzeźwiej. Dzie- cko całymi dniami garbi się przy fortepianie, podnieco- ne muzyką niemal nic nie je. To już nie zwykłe dzie- cko, nie człowiek z krwi i kości, a sprowadzony na zie- mię cherub, i jak tak dalej pójdzie—wkrótce wróci do swych niebiańskich braci. Teraz już sprzeczki w domu Lisztów wybuchały co- dziennie. Adam walczył o swoje marzenia — Anna o ży- cie dziecka. Jej niepokój był zresztą w pełni uzasadnio- ny. Któregoś wieczoru chłopiec stracił przytomność. Znalazła go matka: Franciszek leżał twarzą do ziemi, z rozrzuconymi rękami. Adam Liszt natychmiast poje- chał po lekarza do Kismarton. Stary doktor ponad sześćdziesiąt lat spędził w majątku Esterhazych i przy- zwyczaił się do śmierci dzieci. Wilgotne chałupy, oszczęd- nie odmierzane lekarstwo, wzywanie lekarza jedynie w śmiertelnym niebezpieczeństwie — oto najczęstsze przyczyny przedwczesnych zgonów. Jednym wprawnym ruchem stary doktor ściągnął z chłopca płócienną koszu- lę, obejrzał jego kościste ramionka, szczupłe rączki, wystające żebra i drobną klatkę piersiową, w której już ledwie, ledwie kołatało się życie. — Dziecko ma wysoką gorączkę. Jeśli dostanie dresz- 24 czy, nie wiem, czy dożyje do jutra... — powiedział Anna, dotychczas zawsze ślepo posłuszna losowi, te- raz zbuntowała się i niemal odepchnęła starego lekarza- Wyprawiła z pokoju również męża. Ona zajmie się dzie- ckiem. Tam, gdzie mężczyźni rezygnują, do walki sta- ją kobiety. Podniosła nieprzytomnego chłopca, owinęła go w najcieplejszy koc, jaki był w domu, w nogach umieściła rozgrzaną cegłę, po czym uklękła przy łóżku i zaczęła się modlić. Z żarliwym zapamiętaniem powta- rzała wciąż te same słowa: Boże, dopomóż... Boże, dopo- móż... Boże, dopomóż...! Trzy bite tygodnie spędziła przy łóżku dziecka. Sąsiad- ki gotowały, sprzątały, przygotowywały Adamowi po- siłki, zawiadomiły starego Liszta o chorobie wnuka, a Anna czuwała — wycierała chłopcu z czoła zimny pot, poiła go, choć drżące wargi dziecka ledwie przyj- mowały napój; i dawkowała lekarstwo doktora z taką sumiennością, jak gdyby od jednej minuty spóźnienia zależało życie syna. Po wsi rozeszła się już wiadomość, że synek pana-- rachmistrza nie żyje. Ówczesny kronikarz zapisał na- wet: ,,Ludność okolicy uważała chłopca za zmarłego" i prawdą jest, że stolarz przygotowywał już trumnę". Minęły trzy tygodnie, podczas których Anna nie od- stępowała dziecka ani na chwilę. W czwartym tygodniu Franciszek wstał z łóżka i od razu podreptał do forte- pianu. Cudowne poznawanie świata muzyki rozpoczęło" się od nowa. Adam coraz częściej zabierał teraz chłopca do przyjaciół w Kismarton, a 'niekiedy nawet do So- pron. Ojciec patrzył na syna z rosnącym zachwytem. Czy to ten sam wybierający się do nieba skrzydlaty che- rubin? Ten sam przestraszony malec, którego dzieci obrzuciły grudami błota? Teraz Franciszek rozjaśnia- się, gdy patrzą na niego inni, gdy znajdzie się w cen- trum zainteresowania. W domu gra znakomicie. Ale do- 25 mowę muzykowanie nie ma porównania z tym, jak gra przy obcych. Obecność słuchaczy uskrzydla go. Pragnie ich zachwycić. I nigdy nie dość mu oklasków i pochwał, od których rumieni się, nieomal rośnie i jakby nawet pięknieje. Ma zaledwie osiem lat, a umie już tak wiele, że wpra- wia w zakłopotanie nie tylko Adama Liszta, lecz na- wet starych muzyków orkiestry w Kismarton. Kładą przed nim nuty i chłopiec natychmiast gra z nich a vi- sta. Potem zamyka nuty i gra całość z pamięci. Ada- mowi wydaje się niekiedy, że to zwykły sen, po któ- rym przyjdzie smutne przebudzenie. Nie może wprost uwierzyć, że jego syn, wiejski chłopaczek, który poza kilkoma domami oficjalistów nigdzie jeszcze w świecie nie bywał, swobodnie wstępuje po marmurowych scho- dach pałacyku pana zarządcy Szentgałyego, przechodzi przez ozdobioną posągami sień, przez salon, kłania się z arystokratycznym umiarem (od kogo się tego na^ uczył?!), całuje dłoń pani Szentgały, rzuca powitalny komplement trzem panienkom Szentgały, a potem sia- da do fortepianu i grą wprawia wszystkich w zachwyt. Pan zarządca Szentgały porusza poważną kwestię: — Chłopiec wkrótce wyrośnie z domowej nauki. Ja- kie macie państwo plany co do jego dalszego kształ- cenia? Adam zatroskany spogląda przed siebie: — Sam jeszcze nie wiem. Muzyki można się uczyć tylko w jednym miejscu, w Wiedniu. A z tym łączą się ogromne koszta. Przyzwoity nauczyciel muzyki każe sobie płacić przynajmniej pięć forintów za godzinę, co tygodniowo daje piętnaście forintów, rocznie .zaś — sie- demset do ośmiuset. Młody artysta musi również uczyć tiię włoskiego i francuskiego. Ponadto koszta kwatery, utrzymania, i to dla dwóch osób, bo dziecka nie można jeszcze samego wypuścić w świat... Szentgały potakuje: 28 — No dobrze, a ile wyniosłoby to łącznie, drogi pa- nie Liszt? Adam przygotowany jest do tej rozmowy. Wyciąga arkusz papieru i czyta poszczególne pozycje. Suma koń- cowa wydaje się przerażająco wysoka — 1500 forin- tów. Szentgały chwilę zastanawia się. — Nie zaszkodziłoby pisemne podanie. Oczywiście na- leżałoby podać mniejsze sumy. Można by też napomknąć, że rod Esterhazych zawsze wspomagał sławnych mu- zyków. Całe memorandum nie powinno być dłuższe niż dwie, trzy strony. Ja sam przedłożę je księciu. Ufam, że nie bezskutecznie. Książę wzywa do siebie pana zarządcę Szentgałyego. — Cóż to za nowa awantura? Czy ta rodzina Lisztów uspokoi się kiedy? — Dziecko rzeczywiście jest niezwykle utalentowane, Wasza Książęca Mość. — Ale przecież nie mogę przeznaczyć 1500 forintów na kształcenie jednego dziecka, które pochwalił jakiś wiejski fortepianista! Na policzki Szentgałyego wypłynął rumieniec. — Wasza Książęca Mość, nie popierałbym fałszywej sprawy. Mały Liszt to rzeczywiście cudowne dziecko. Jeśli Wasza Książęca Mość zezwoli, napiszę do Giaya, do zarządcy w Wiedniu, może znajdzie się tam jakaś praca dla młodszego Adama Liszta. Mieliby wtedy mie- szkanie, utrzymanie i niejaki dochód, pozostałaby jedy- nie kwestia opłaty za naukę. Książę szybkim krokiem przechadzał się po pokoju: — Szentgały, niech mi pan da święty spokój. Mam tysiąc zmartwień, i to większych niż troska o losy nie- doszłego pianisty. Jeżeli za wszelką cenę chce pan dopo- móc chłopcu, nie będę się sprzeciwiał, niech pan pisze do Giaya. Może pan zaznaczyć, że ze swej strony wy- rażam zgodę na przeniesienie. 27 Ale sprzeciwił się Giay. Aby umieścić rachmistrza •w kancelarii wiedeńskiej, musiałby poprzenosić na in- ne miejsca całą gromadę pracowników, to zaś poszar- pałoby nitki misternie splecionej pajęczyny wspól- nych interesów. Wybrał prostsze rozwiązanie: odpowie- dział delikatnie i dyplomatycznie, ale sens jego listu. był jasny — nie! Tymczasem do przeprowadzki zaczął namawiać Lisz- tów także stary doktor, który od czasu choroby Fran- ciszka odwiedzał ich co tydzień. Postawił sprawę szcze- rze: dom jest tak niezdrowy, że słabowite dziecko może w nim bardzo prędko powtórnie zapaść na zdrowiu, i to znacznie poważniej. Na ścianach lśniła saletra, w szpa- rach desek podłogi zadomowił się grzyb, a całe mieszka- nie wypełniał stęchły zaduch. Wymownym świadectwem słuszności rad doktora był kupiony za sześćset forintów fortepian, którego struny rozluźniły się, klawisze zaś tak napęczniały od wilgoci, że można je było poruszać jedynie uderzeniem pięści. List z Sopron: baron Braun pragnie pilnie pomówić- z panem żupanem Adamem Lisztem. Niezwykła atencja barona, który z rachmistrza promował go na żupana,. wydała się Adamowi dość podejrzana, z drugiej jednak strony nie mógł oprzeć się ciekawości i pierwszego wol- nego dnia pojechał do Sopron. Barona Brauna, a właściwie jego wychowawcę, zna- lazł w winiarni hotelu „Pod Trąbką Pocztyliona". Su- rowy mężczyzna z monoklem w oku przypominał raczej strażnika więziennego niż pedagoga, a rząd pustych bu- telek stojących przed nim na stole świadczył, że pan wychowawca nie jest wrogiem Bachusa. Nie tracąc cza- su na uprzejmości, od razu przystąpił do rzeczy: — Mój wychowanek, pan baron Braun—przerwał na chwilę, jakby dla uzyskania większego efektu — tak "więc pan baron, niezbadanym zrządzeniem Opatrzności, jeszcze w dzieciństwie stracił wzrok. 28 Adam współczująco skinął głową. Wychowawca jednym ruchem ręki zamówił kolejną butelkę. — Kiedy Opatrzność coś odbiera, to zazwyczaj wy- nagradza to czymś innym. — powiedział i nalał sobie -wina do szklanki. — Nieszczęście pana barona Opa- trzność złagodziła obdarzając go cudownym talenten .muzycznym. — Ile lat ma pan baron, jeśli wolno zapytać? — Kończy siedemnasty rok życia i cudownie gra na skrzypcach. W ciągu ostatnich pięciu lat podbił public2- ność Wiednia, Pozsony, Budapesztu, Koszyc, Nagyszeben i Temesvaru. Na całym świecie nazywany jest nowym -Mozartem... Adam zauważył uprzejmie: — To najwyższa pochwała, jaką może otrzymać mło- dy muzyk. Wychowawca uśmiecha się łaskawie. — Pan zarządca Szentgały powiedział mi, z jakimi trudnościami musi się pan zmagać, aby zapewnić sy- nowi przyszłość. Ja sam również czuję się artystą. Naj- pierw słucham głosu serca, a dopiero potem głosu roz- sądku. I przyszła mi do głowy zbawienna myśl: cu- downe dziecko z Doborjan trzeba by przedstawić publi- czności. — Słowem, obaj chłopcy wystąpiliby razem? — Można to i tak nazwać. W rzeczywistości ów wspa- niały koncert, który poruszy publiczność Sopron i Mo- son, wydaje baron Braun. Pański syn może w nim je- dynie uczestniczyć. Baron Braun na koncercie grał wprawdzie bardzo sła- bo, za to jego wychowawca okazał się znakomitym orga- nizatorem. Zaprosił do soprońskiego teatru wszystkie osobistości z okolicy: zaczynając od książąt Esterhazych, a na oficjalistach kismartońskich kończąc. W sumie po- nad czterysta osób. Adam Liszt, zdenerwowany, czekał na występ syna. Ani przez chwilę nie miał wątpliwości, że wraz z nim czeka cała publiczność, którą bardziej niż niewidomy baron interesuje popis Franciszka. Przyciągnął syna do siebie: — Mam nadzieję, że się nie boisz? Chłopiec nie odpowiedział, tylko podniósł wzrok na ojca, a w jego spojrzeniu było tyle poczucia wyższości, dumy i radości, że Adam zawstydził się. Kiedy wycho- wawca Brauna rzucił w stronę kulis: „Teraz kolej na pana Liszta", chłopiec zerwał się i pobiegł w stronę podium. Adam ujął pod ramię żonę i ruszyli długim korytarzem do swojej loży. Nie zdążyli usiąść, gdy orkiestra zaczęła grać wprowadzenie. Adam w napięciu wpatrywał się w syna, który nagle wydał mu się jesz- cze mniejszy i drobniejszy pośród potężnych muzyków soprońskich. Franciszek siedział nieruchomy, z opusz- czoną głową, jakby nieobecny, czekając na zakończenie partii orkiestrowej. Wreszcie na znak kapelmistrza ude- rzył w klawisze. Publiczność wstrzymała oddech. Pod uderzeniem dziecinnej dłoni akord zabrzmiał potężnie jak dzwon i od tej chwili wszytkie myśli i wszystkie spojrzenia kierowały się już tylko na chłopca, który por- wał za sobą muzyków i poprowadził ich jak wódz do ataku. Najpierw podniósł się z krzesła ostatni rząd wi- downi, potem następny i następny, a wreszcie cała publiczność wstała z miejsc, było bowiem w tej muzyce coś takiego, co nie pozwoliło słuchać jej na siedząco. A po koncercie Riesa, który stanowił planową część występu, nastąpiło coś, czego wcale nie było w progra- mie. Adamowi serce podeszło do gardła, kiedy Franciszek^ nie sięgając nogami podłogi, zsunął się z krzesła, pod- szedł do rampy, skłonił się bardzo nisko, po czym. dźwięcznym głosem zapytał: — Na jaki temat mam improwizować? Na widowni rozległy się oklaski, śmiechy i okrzyki,. po czym w ogólnej wrzawie dały się słyszeć tytuły — 30 duet Don Juana i Zerliny oraz menuet z Septetu Beetho- vena. Chłopiec, choć nikt mu tego nigdy nie mówił, dobrze wiedział, że prawdziwy egzamin nastąpi dopiero teraz. W tych czasach ceniono wprawdzie pilność, z jaką arty- sta przyswoił sobie arcydzieła innych kompozytorów, ceniono technikę pianistyczną — potężne akordy, roz- ległe pasaże i wirtuozerię w wykonywaniu tryli, ale za prawdziwą sztukę uważano sztukę twórczą, umiejęt- ność improwizacji na zadany temat. Franciszek zastanawiał się. Długo. Może nawet dłu- żej, niż by wypadało, intuicyjnie przeczuwając, że jedną z najważniejszych cech artysty jest umiejętność stopnio- wania napięcia słuchaczy. Wreszcie zaczął grać. Rozległa się muzyka falująca delikatnie, jakby wątła ręka trą- cała lekko struny harfy, a z tego falowania powoli wy- łaniała się coraz potężniejsza, coraz czystsza i bardziej świetlista Mozartowska melodia. Następnego dnia delegacja organizatorów odwiedziła Adama Liszta. Koncert trzeba koniecznie powtórzyć. Adam nie sprzeciwiał się, ale poprosił o miesiąc zwłoki. Chłopiec niedawno przeszedł ciężka chorobę. Nie może nadwerężać zdrowia. I choć nie był