Hanna Kowalewska: TEGO lATA W ZAWROCIU. Zysk i S-kaWydawnictwo. \- Copyright by Hanna Kowalewska, 1998Copyright for the cover illustration by Michael Orton via Flash Press MediaRedaktorAdelaSkrentni\^0 8L POKUSZENIEWydanie lISBN 83-7150-353-9Afce. 7^16Zysk i S-kaWydawnictwo s. c.ul. Wielka 10,61-774 Poznańfax852-63-26Dział handlowy tel. /fax 853-27-51Redakcja tel. 853-27-67Skład i łamanieVIS, os. OrlaBiałego 76/8861-251 Poznań, tel. 878-92-31Druk i oprawa:Zakłady Graficzneim. KENS. A.Bydgoszcz, ul. Jagiellońskal, fax. (052) 21-26-71Śmieszny kaprys starej, złośliwej kobietytej suchejczarownicy, która w ostatnich latachżyciaodrzuciła eleganckąlaskę i podpierała się wygrzebanym z leśnej podściółki, mocnym, brzozowym kosturem. Chodziła z nimprzez miasteczko,sama podobna do suchego drzewa,ciągnącawolno nogikorzenie, pokryta korą, mchem, pleśnią. Mojababka! Ta czarnawrona, której bały się nawet bezdomnepsy. Toona dała mi Zawrocie. Zapewne dlatego, że widziała mnie tylko raz w życiu i anirazu nie usłyszałao mnie pochlebnej opinii. Zło podbudowaćzłem,nienawiśćnienawiścią, samowoli daćdo ręki wszystkiemożliwości! Czynie tak, babko? Na pewno tak! Tak.Więcjestem tu! Stoję przed bramą twojej posesji. Przeszukujętorbę i wyjmuję całe to brzęczące żelastwo. Klucz dobramy. Kluczdo domu. Klucze do pokoi. I mniejsze doczego? Wszystkie starannie ułożone wedługwielkości i podzielone między trzy ozdobne, srebrne koła. Drżą mi ręce, niemogę trafić do dziurki jakbohaterka ponurego filmu grozysprzed pół wieku. Za chwilę powinien poszybować ku mnienietoperz albo sowa. Coś się powinno osypać, coś zgrzytnąć^ i przemknąć,ale nic takiego się nie dzieje. A jednak porywamnie histeryczny śmiech. Pułapka schematów ija w niej . :r" rmysz oddzielona wielką, metalową szpilą od smakowitegokawałka słoniny. Tak!Jestem tu! Jeszcze mogę się cofnąć! Ominąć czasoprzestrzeń napiętnowaną twoim istnieniem! Niedaćsię złapać! Ale ty, babko, tak tourządziłaś, żetrudnomisię oprzeć! Tenzapach! Ten kuszący zapach. Powietrze przesuwa się posłuszniepodnaciskiem bramki. Ciepły wiatr porywa moją sukienkę i popycha ścieżką prostodo domu. Zameknie skrzypi. Drzwi się nie opierają. Wszystkoustępuje, jakby na mnie czekało. Mroczną ciemność rozcinapasek światła wlewającego się z nadworza wyznacza bezpieczną ścieżkę. Idę niąw głąb ciemności. Czyrzeczywiścieten dom na mnie czeka? Czy może na mnie czekać domzłośliwej czarownicy? Czemu mnie to nie dziwi? A niepokoitylko trochę tyle, by czućdreszcz, ale nie tyle, by uciec. Może jednak powinnam siębać? Zaraz po wejściu doZawrocia usłyszałam terkot telefonu. Zastanawiałam się przezchwilę, czy go odebrać. Telefon? Tu? Teraz? Czyaby napewno domnie? To ja usłyszałam w słuchawce głos ciotki Ireny. Chciałam sprawdzić, czy wszystko dobrze. Naprawdęchcesznocować sama w tych pustych pokojach? Tak.Mój upór, by poznawać tomiejsce bez niczyjego, a zwłaszcza bez jej przewodnictwa, zdawał się urażaćuczuciaciotkirównie mocno jakto, że nie ona odziedziczyła Zawrocie. Nieświadomie,a może świadomie, usiłowała obudzićwemnieniepokój. Nie będzie ci nieswojo? pytała porazkolejny. Jesteśpewna? Bo i cmentarz niedaleko, dom pusty, brzezinkaza oknem. Tyjesteś dziewczyna z miasta, przyzwyczajonado ludzi, a tam głuchacisza! Włączyłam radio skłamałam zesłodyczą w głosie,chociażrzeczywiście zamierzałam wcisnąćjakiś zbawienny6czarny guzik, bywypełnić ciszę muzyką. Nie zrobiłamtegotylko dlatego, że narazie nie wiedziałam, gdzie jest radio. Ciotka na chwilę zaniemówiła. Nie znosiła u mnie tego lekkiego,zaczepnego tonu. Cóżpowiedziała po chwili sucho. Jak uważasz. Niekażdy byłbytaki odważny. Nie sądzę, ciociu,by babka miała zamiar mnie straszyć. A gdyby naprawdę chciała się trochę mnąpobawić, równiedobrze mogłabyto zrobiću ciebie. Duchy mają innyod naszego stosunekdo czasu i przestrzeni. Przychodzą, kiedychcą,gdzie chcą i do kogochcą. Ciotka musiała w tej chwilipoczuć mróz w kościach. Dajmyjuż spokójtym rozważaniom przerwałamipośpiesznie. Widzę, że dobrze czujesz się wswoim podkreśliła to słowo nowym domu. Zadzwoń, gdybyś miałajakieś problemy. Dobrze, zadzwonię. Odłożyłam słuchawkę i rozejrzałam się po przestronnymkorytarzu. Obok mnieleżała podróżna torba,przed chwiląrzucona na podłogę. Starłam ręką kurz z dębowej komodypamiętającej pewniezeszłe stulecie. Poprawiłam wiszące nadnią, równie stare lustro. Przez chwilę patrzyłam na swojeodbicie. Wydało mi się obce w prostokątnej, rzeźbionej ramie,nie współgrające zniczym,cojeszcze odbijało się w jegozamglonej od kurzu i mroku tafli przemieszanie epok,stylów i jakości i to ja byłamtym wtrętem i dysonansem,zbyt jasną plamą na stonowanym, harmonijnym płótnie czasu. 2Śmiesznykaprys starej, złośliwej kobiety! Zło podbudowaćzłem, nienawiść nienawiścią, samowoli daćdo ręki wszystkiemożliwości! Czynie tak, babko? Na pewno tak! Tak.Wydaje mi się, że słyszę twój skrzekliwy śmiech. Bo przecież śmiejeszsięz całejrodziny i ze mnie. Może nawetprzede wszystkim ze mnie. Patrzysz teraz zzaświatów nakażdy mójkrok,zadowolona z tego, że zmieniłaś jużnieodwracalnie moje życie. Zmieniłaś je jednym strzępkiem kremowego papieru, naktórym złożyłaś swój staranny,wykaligrafowany podpis. "Ja, Aleksandra z KamilowskichMilska, zdrowa na ciele i umyśle, zapisujęcałe posiadaneprzeze mniemienie wnuczce Matyldzie". Jak w złej, dziewiętnastowiecznej powieści! Widziałam ten zawijas, którymzaczęłaś swoje imię podwójna pętla, groteskowo zaciśniętana literze, powtórzona w moim imieniu,dusząca M w rokokowym splocie. Musiałaś się nieźle bawić przy sporządzaniutegodokumentu pewnie czart prowadził twoją rękę. Tylko czykonieczniemusiałpodszepnąć ci moje imię? Tak, nie mam wątpliwości, że to diabelski podarunek. Pierwszyi zarazem ostatni, jakiod ciebie dostałam. Nigdyw życiu niedałaś mi nawet cukierka. Co tamcukierek! Wystarczyłby mi twój uśmiech, pieszczota, jedno ciepłe, realnedotknięcie. Przez całe latamarzyłam o twoim głosie w słuchawce, o liście, o paczce zaadresowanej twoją ręką. A potemjużtylko chciałam cię zobaczyć,choćby z daleka, z ukrycia,zza szyby. Nawet nie wiedziałam dokładnie po co cóżbowiemmożna dostrzec przezchwilę i z oddali,jakie wnioskiwyciągnąćz koloru sukienki, kształtukapelusza,paru rozmytych przez perspektywę,wypracowanych isztywnych gestów. Chciałam także zobaczyć miejsce, w którym żyłaśtomityczne Zawrocie, niedostępne i tajemnicze, oddzielone odświata parkanem, żywopłotem iwielką bramą zamykanąnaklucz, strzeżone przez wielkiepsy. Marzeniadzieciństwa czyste i żarliwe. Zapomniałamo tobie wkońcu,jak się zapomina o krasnoludkach, wilku,dobrej wróżcei złej czarownicy. Przestałam potrzebować bajek. Przestałampotrzebować twojej miłości. Zapomniałamo tęsknocie. Nie zdążyłamcię nawet, babko, znienawidzić. Tobyło moje największeosiągnięcie tamtego młodzieńczego czasu. Moja młodsza, przyrodnia siostra,Paula, nie znosi nawetdźwięku twego imienia. Dla mnie jesteś jak postać z dawnoprzeczytanej książki, dalekai obojętna. Co ty nato, babko? Zawiodłaś się na mnie, nieprawdaż? Czyż nieliczyłaśna mojąnienawiść? Czyżnie chciałaśsięw niej ogrzać? Prozaiczne jestdawanie prezentów kochającym ludziom i pewnie niew twoimstylu. Podarować tyle osobie nienawidzącej! Ubawić się jejzdziwieniem i psychiczną niewygodą! Poobserwować ją zwysoka! Tak, to bardziej zajmujące. Tylko, że źle trafiłaś. Paulabyłaby lepsza. Dużo lepsza! No właśnie, babko! Dlaczego ja? Czyżby zdecydowałoo tym tamto spotkanie? Widziałyśmy się tenjeden, jedyny raz. Ja byłam małą dziewczynką,ty zaśstarzejącą się kobietą,patrzącą na mnie przenikliwie i chłodno. Tojesttwojababcia powiedziałamatka, ale niepopchnęła mnie w twoim kierunku. Tyteż nie wyciągnęłaś kumnie ramion. Już po chwili przestałam zwracać na ciebieuwagę i gdyby niefotografia, schowana na dnie szufladyw sypialni rodziców, rysy twojej twarzy na zawsze ulotniłybysię z mojej pamięci. Ty miałaś większe szansę,by zapamiętać nasze spotkanieiwyrobić sobie zdanie o moimcharakterze. Może właśniewtedypoczułaśwemnie cośpokrewnego. Pamiętasz, jakzaszczyciłam swoją pięcioletnią pupą weselny tort kuzynkiZosi? Musiałam ci się wówczas wydać najnieznośniejszymbachorem na świecie. Nie dlatego, żerozsiadłam sięnapaterze,ale dlatego, że nie dałam się z niej ściągnąć. Ponad wszystkopragnęłam, by goście weselnidostrzegli wkońcu mojeistnienie. Gdy oczy biesiadników skupiły się na maślanej różyi napisie"Sto lat młodej parze! ", wdrapałam się na kolana ojca,apotem pacnęłam na ciasto. Tobył cudowny moment! Odważnie patrzyłam na zawieszonynad moją głową nóżi wianuszek. wpatrzonych we mnie, zdumionych igroźnych twarzy. Pamiętam je do dzisiajpodbite absyntem,groteskowo przetworzone przez dziecięce zmęczenie, wyobraźnię i papierosowydym. Może zostanę pokrojona? Nawet chcę być pokrojona! Jestemweselnymtortem! Dostanę się każdemu po kawałku! Rozpłynęsięw ustach! Wejdę do trzewi! To bardziej interesujące, niż być małą dziewczynką deptaną przezzapatrzonew siebie pary. W ogóle niechcę być dzieckiem! Chcę byćtortem! Słyszycie! Jestem tortem! Jestemtortem! Zjedzciemnie! Dlaczego nie chcecie mnie jeść? Trzeba mnie było wynieść razem z tortową papką. Trzymałam się kurczowo patery,jakbym bezniej niemogła istnieć. Siedziałampotem na niejw kuchniuparciei nieruchomo. Mojamatka wiedziała, żelepiej mnie tamzostawić. Nie było innegowyjścia. A właściwie było mogła mnie pokroić na kawałkii udowodnić, że nie jestem słodkim przekładańcem. Ale to niebyło wjej stylu. Nawet mnie nieuderzyła. Pozwoliła mi zasnąćna miękkim biszkopcie, w kąciku obok dębowego kredensu,któregozniszczona politurapamiętała początek wieku. Nie wiem,co wówczas myślałaś,ale musiałaścoś myśleć. Może mruknęłaś gniewnie: No tak,to było do przewidzenia! Mojacórka wyszła za znajdęiprostaka, więc nic dziwnego, że urodziła złośliwego potworka, który zepsuł głównypunkt weselnej uroczystości! Mogłaś znowu, polatachniepewności i rozterek,wesprzeć swójupór, jeszcze raz samejsobie dowieść, że dobrze się stało, jak się stało, że wtedy, kilkalat temu, toty, tylko ty, miałaś rację. Może nawet wówczas, patrząc, jak śpię z policzkiem przytulonym dochłodnejpowierzchni kredensu, odcięłaś ostatnią nićporozumienia z córką. Nie chcę tego widzieć powtarzałaś sobie. Niechcę! Niechcę! Jeśli ona, Krystyna, zamieniła aksamitne dźwięki fortepianu natę różową, pulchną i bezkształtną kupę mięsa, przypominającą tupetemi bezczelnością tamtego, znienawidzonegoczłowieka, to nie chcę jej znać! Nie chcę! Niechcę! 10Nigdy więcej mnie niezobaczyłaś. Pauli wogóle nie widziałaś urodziła się już poowym weselu. Za tocodzienniemogłaś spotykać się zeswoją młodszącórką Ireną ijej dziećmi,PawłemiEmila. Miałaś prawie trzydzieści lat,by ich pokochać. Oni mieli tyle samo lat na zdobycie twojej miłości. A jednak wszystko oddałaś mnie. Stoję teraz na progu domui patrzę na rozległą posiadłość. Nie może być darem miłości,więc czymjest? Darem nienawiści? Kogo chciałaś ukarać? Ciotkę Irenę? Pawła? Emilę? Moją matkę? Kuzynów, którychnie znam? A może wszystkich? Ijeszcze to senne miasteczko,którego dachy widzę w dolinie. Stoję naprogu domu i zastanawiam sięnad tym, co sobie zaplanowałaś. Prowincjonalnałamigłówka z wieloma niewiadomymipuzzlez ładnympejzażem i mnóstwem zagubionych fragmentów. Jest dom,drzewa, pierzastechmury izłocąca się rzeka, ale nie ma już,czymoże raczej jeszcze nie ma ludzi. Ty wiesz wszystko, janic. Tyznasz już rozwiązanie, gdy ja dopiero zacznę układaćpierwsze puzzle. Ale takczy owak zacznę. 3Zadbałaś o to,bym ujrzała Zawrocie w pełnym blasku. Nawet twojaśmierćwydaje się sprytnymzamysłem. Kiedyindziej rozciapkaną jesienią, zimą, gdy do Zawrocia trzebaprzedzierać się przez mróz i zaspy, wczesną wiosną, gdyodsłaniają sięzbutwiałe trawy i śmieci kiedy indziej uciekłabym stąd natychmiast sprzedałabym posiadłość,wynajęła albo oddała rodzinie. Pewnie bym nawet nie zobaczyła, cojest za bramą. Ty jednak chytrze umarłaś w środku lata. Zawrocie zaś czekało na mnie ocienione żywopłotem, z tunelamiliści, z kępami bezładnie pieniącego się kwiecia i zielska,z nieruchomym, ciepłym stawemotoczonym piaszczystymizatoczkami, zestrzępami słońca zwieszającego się z dachu11. domu irynien. Więc pchnęłam bramę,przekroczyłam granicętwojej domeny i mojej mojej od dziś, mojej przez chwilę,a może na zawsze. Dom.. Nie, nie miałam jeszcze odwagi poznać dokładniedomu. Wycofałam się po linii światła, zamknęłam drzwi,przekręciłam klucz. Przez chwilę stałam niezdecydowana naśrodku lipowej alejki, nie wiedząc, co ze sobązrobićw tymobcym świecie, skąpanym w upale. Obok mego buta zobaczyłam nakrapianą gąsienicę. Skręciła w bok, a ja poszłam za nią. To ona wyznaczyłakierunek. Inagleodnalazłam wąski pasekudeptanej trawy ścieżkęku ogrodowi. Położyłam się pod jabłonką, zapatrzyłamw prawie bezchmurne niebo. I było midobrze. Dobrzejaknigdy przedtemjakbym znalazła się na chwilę w raju. Drzewo pacnęłomniew głowę wielką papierówką. Dziękuję, Zielonooka! pomyślałam i zatopiłam zęby w słodkim, soczystym miąższu. Należący obokkamień wpełzłasalamandra. Kręciła się na nimprzez chwilę, jakby chciała pokazać swoje piękno. Była piękna! Choćby dlatego, że widziałam żywą salamandrę po razpierwszyw życiu. Potem wskoczył na moje ubranie pasikoniki prezentował chude nogi. Pszczoła chciała zebrać miódz kwiatów na sukience. To musiał być raj, jeśli zwierzętapodchodziły do mnietak blisko i ufnie. Tomusiał być jakiśdiabelski raj, zaplanowany przez ciebie, babko,by mniezwieśći opanować. Krążyłaśw pobliżu, zaklęta w salamandrę,pasikonikai pszczołę, co chwila zmieniająca postać. Zbliżałaśsię, tańczyłaś w słodkim powietrzu, by mnie wieść napokuszenie. Jeśli jest raj, jest też zakazanyowoc zdawałaśsięmówić. Zostań tuiskosztujgo. Przecież lubisz diabelskieowoce! Lubiłam diabelskie owoce. Zawrocie zdawało się takimwielkim jabłkiem, którym się jednak można udławić. Za dużedla jednego człowieka, za piękne, zadzikie dla mieszczucha,którym byłam. Siedziałamw środkuzieleni, opitaczystym12powietrzem, z mieszanymi uczuciami, jak człowiek, któryprzed chwilądowiedział się, że żona powiła szczęśliwie pięcioraczki. Chciało misię śmiać ze zmęczenia inadmiaru. Chciałomi sięśmiać. Dwa dni temu wyglądałam przez oknoswego podniebnego mieszkanka-dziupli, z którego było widaćw oddali fabryczny pejzaż,wysokie kominy wypluwającesmugi dymu, a dzisiaj kręciło mi się w głowie od nadmiarutlenu. Upiłam się nim i leżałam w środku zielonej, tlenowejbutli. Była to w dodatku moja własna tlenowa butla. Takchciało mi sięśmiać. Motyl usiadł na moim ramieniui wachlował miarowo skrzydłami, biedronka wędrowała po moimbucie. Zastygłam w półchichotu, by nie spłoszyćraju, a potemzasnęłam ufna, żenic złego niemoże mi się tu przydarzyć. 4Zmierzchało. Pierwsza kropla dosięgłamojej twarzy. Pochwilispadł krótki, rzęsisty deszcz, przed którym ochroniłamnie Zielonooka. Może to był rajski płacz po tobie, babko niebo płakało zamiast mnie. Ja miałam suche, zaspanei zdziwione oczy. Boprzecież nie osierociłaś mnie! Byłaś dotychczas w moim życiu nikim, twarzą z fotografii, zamazanymwspomnieniemz dzieciństwa. Wraz ze swoją śmiercią raczejprzyszłaś, niżodeszłaś. Wątpię,byś liczyła na moje łzy. Wdzięczności chybateżsię nie spodziewasz. W końcu dałaś mi coś, czego i tak niemogłaś ze sobą zabrać. Więc może to ty powinnaś się cieszyć,że raczyłam wejść do tego opuszczonego świata. Kurz, starzyzna, nienawiść, a nad tym koronki liści. Nie, nie jestem ciwdzięczna. Nie potrafię potobie płakać, więcmożejednak powinnamsię bać? Siedzę w środku sadu. W promieniu kilometra nie mażywej duszy, zato ty na pewno tu jesteś. Tak dziwniedrży13. powietrze na ścieżce. Coś szeleści włopianach. Jakiś cieńprzykleił się do agrestowego krzewu. Umarłaś tak niedawno. Jeszczesię nie zdążyłaśodzwyczaić od tego świata. Możezechcesz uczepić się mego strachu. Muśniesz kościaną rękąmoją skroń, ja krzyknę i tym krzykiem podaruję ci trochężycia. Dotkniesz chłodnymi ustamimego czoła, a ja zadrżę. Poruszyszwoskowymi palcami liść, a jazastygnę w przerażeniu. Boją sięmnie, więcjestem! Jeszcze jestem! Jestem. Rozglądałam się, czy rzeczywiścienie trzepoczegdzieśrąbek czarnego jedwabiu, w który kazałaś ubrać się do trumny,ale powietrze obok mnie pełne było jedyniemotyli, pszczółi muszek. Zresztą, gdybyśchciała straszyć, nawłaścicielkętej posesji wybrałabyś którąśz moich kuzynek. Doskonałą kandydatką byłaby na przykład moja cioteczna siostra Emila,która stała przy twojej trumnie kredowobiała. Ta by sięteraz bała! Wyobraziłam sobie, jak przypierwszym szeleście w jaśminach rozprostowująsię i podnoszą jejzłocistewłosy. Tak, to byłoby zabawne. Uśmiechałam się do tej wizji, gdyw agreście . rzeczywiściecośzaszeleściło. Parę gałązek zakołysało się leciutko, ale nikogonie było widać. Poczułam chłódw żyłach i sztywnienie włosów na głowie. Przez chwilę nawetmyślałam o ucieczce, ale postanowiłam wytrwać. Jeślijuż musisz się ze mnązobaczyć, to. urwałam. Zza krzaka wyszła dostojnym i niespiesznymkrokiem czarnakotka. Mogłam sięczegoś takiego potobie spodziewać, babko. Kotka otarła sięprzyjacielsko o moje nogi. Odwróciła sięnawet ku mnie ogonkiem,bym mogła dokładniej obejrzeć jegobiałykoniec. Nie była więc całkiemczarna. Może w takimrazie nie była tobą zamienioną nachwilę w zwierzaka, którychce mnie oswoićmiękkim, kocim dotykiem. Za to na pewnobyła twoją wysłanniczką. Wskoczyła na moje kolanai ułożyłasię na nich wygodnie. Wygrzewała się, wpatrującsię od czasu14do czasu zielonymi szparkami w mojeoczy. Potem przeciągnęła się i zeskoczyła na trawę. Zachęciła mnie kiwnięciem ogonka dopójścia za nią. Obejrzałasię jeszcze na zakręcieścieżki i przyśpieszyła, widząc, żerozumiem jejkociąmowę. Mijamy kępę jaśminówi jesteśmy już na łące. Idę, depczącrumianki,ku Lilijce, rzeczce, która wypływa z mego stawu. Płynie w tym miejscu jeszcze czysta, otulona łozami. Dopierowmiasteczkustaje się brudnym ściekiem. Patrzę na rzekę i nakota, moczącegołapkę. Patrzęi czuję, babko, twój wzrok naplecach, jakbyś badała, co myślę, oglądając twój eden. Z jakimBogiem czy z jakim czartem dogadałaśsię, bysłońce akuratterazzwieszało się na gałęziachłóz pomarańczowymi strzępami itworzyło na wodziewąskie rozlewiska podobne do złotychkarpi? Wielka ważka żegluje nad piaszczystą zatoczką, a potem zawraca i muska nóżkami wodę. Aż za ładny jest tenwieczorny landszaft. Szukam w wodziepijawek i żab,a w liściach, zwieszających się nadrzeką,liszek. Wyobrażamsobie, że w trawie czyhana mnie padalec albo cośrównie obrzydliwego. Może w domu sąszczury i myszy, a napewnoolbrzymie, kosmate pająki! W starych domach pełnojest takiego paskudztwa. Usiłuję wyobrazić sobie zbutwiałebelki na strychu albo robactwo pod przegniłą podłogą. Wiem, żedom jest wdobrymstanie, ale tewizje pozwalająmi spojrzeć naZawrocie zrezerwą. Bo czyż naprawdęmogłabyś dać miraj? Tytylkochcesz, bym myślała tak otymskrawku ziemi, któryprzypadł mi w udziale. Jest ci to doczegoś potrzebne. Szukam więcoczyma chwastów, patrzę na drzewa owocowe i teraz wydająmisię stare i spróchniałe. Tak, to musi byćzwykłe truchło, któreowocujedzięki twojejwoli ostatniraz,bymnie oczarować i oszukać! Trupdomu, trup ogrodu,przegniłesłupy powietrza, zleżały czas,który podpiera rajski miraż. Tylko po co towszystko, babko? Nie pojmuję. II. KRÓLESTWO CZARNEJ KOTKITo dziwne, babko, jakprzyjął mnie twój dom. Kotka pewnie wskoczyła dośrodka, a ja, mniej pewnie, ruszyłamjejśladem. Zakurzona ciemność dziękiniej byłabliska i miękkajakzwierzęcasierść. Nacisnęłam pierwszą z brzegu klamkę drzwidelikatnie skrzypnęły. Przede mną, w wąskiejsmudzeświatła,ukazał się pustawy salon, z olbrzymim czarnym fortepianem w centrum. Poczułam się jak w środku koszmarnegosnu,gdzie dopadanas to,czego obawiamy się najbardziej. Klawiszewprawdzie nie grały same, fortepian nie pędził kumnie z morderczymi zamiarami, ale miałam wrażenie, że zachwilę zobaczę swoją matkę, taką jak na fotografii z dzieciństwa, z warkoczykami, zgarbioną nad klawiaturą i usłyszę, jakćwiczy gamy miarowo, pracowicie, bez wytchnienia. Poczułam niedobrydreszcz, ale Kocia obeszławszystkie trzynogi, odczarowującinstrument. Pchnęłamokiennice i. parsknęłam śmiechem. No tak! salon i jadalnia wyglądały teraz jak ekspozycjastarych mebli rzeźbiony kredens, komoda, solidny stółi krzesła,kominekoraz stojące przy nimdwa wielkieskórzanefotele, gobelin i skrzyżowane szable na ścianie,portrety przodków. Odziedziczyłamrodzinne muzeum! I to właśnie ja, takłatwozapominającao dniu minionym, jakby był fragmentemsnu, opita teraźniejszością, minutątrwającą, sekundą, ułamkiem sekundy. Ja wtej rupieciarni pełnej politury, patynyi zleżałego czasu. Todobryżart, babko. Groteskowy iniepokojący, zdziedziny czarnegohumoru, ale dobry. Śmieję sięwięc, uderzającw klawiszerodowego fortepianu. Wiatr szarpie firanką i podnosi wielodniowykurz. Może obok mnie szamocząsię jakieśzjawy z przeszłości, aleja ichnie znam i nie widzę. Nic mnieone zresztą nie obchodzą. Ta chwila zfortepianem jest dobra. Kocia siedzi na moich kolanach i też wydaje się zadowolona. Jednąłapką bawisię z klawiaturą. Miauczy, gdy udajesię jejwydobyć strzęp tonu. Ja niestety nie gram dużo lepiej,ale zato z większym zapałem i pewnościąsiebie. Sąto jakieśporanionemelodie zapamiętane zdzieciństwa, gdy matka bezprzekonania uczyła mnie grać na pianinie. Po chwili już nawet Kocia nie może wytrzymać megobrzdąkania, zeskakuje, ocierasię znaczącoo moją nogę, a potem rusza przed siebie, z wysoko podniesionym ogonkiem,jakbyświadomabyła swej roliprzewodniczki. Czemu niemiałabym zaufaćjej ponownie. 2Resztadomu urządzona była w tym samym stylu. To niebyło stare truchło. Przeciwnie, z każdego kątawyzierała solidność, ale z odrobiną patyny izbytku. Każdy mebeli przedmiotzdawał się nawłaściwym miejscu, we właściwym oświetleniui perspektywie. I to od dawna. Ale było tam także kilkanowoczesnych niespodzianek. W przestronnej kuchni, wypełnionej starymi dębowymi meblami, ze zdumieniem odkryłam^HTywai^ęsdo naczyń. Włazience też niczego nie brakowało/^nie mówiąc jużo tym, żebyła tak duża jakpołowa mego? FILIA ^117. jedynego pokoju w bloku, obudowana w dodatku pięknymi,granatowymi kafelkami. Nie było wniej tylko luster, jakbyś,babko,nie chciała oglądać swojego starego, wyschniętegociała. Przestrzeń! Dużo przestrzeni! Znajdująca się na górze sypialnia była dwa razy większa od mego pokojuw bloku. Na jejśrodku stało podwójne łóżkoprzykrytewełnianą narzutą, wybrzuszonetam, gdzie leżały puchowe poduszki. Miałam wrażenie, że odciskasię na nich jeszcze ślad twojej głowy. Znowupoczułam niedobry dreszcz, ale Kocia i tomiejsce potrafiłaodczarować wskoczyła na narzutę,przeciągnęła się, pobawiła frędzelkami. Więc i ja przesunęłam ręką po szorstkiejwełnie, usiadłam naniej najpierwniepewnie, jakw pociągu,gdy trzeba dotknąć płaszczyzn pobrudzonych przez wieluobcych ludzi, potem jak Kociaprzeturlałam się raz i drugi, byzapalić lampki stojące po obustronach łóżkatwoją i Maurycego. Nic się nie stało. Łóżko się nie poruszyło, pokój niezadrżał, tylko okiennice skrzypiały miarowo pod naporemciepłego wiatru. Jeśligdzieś tu byłaś, todoprawdy zachowywałaś się bardzo dyskretnie. Przez chwilę byłam tym nawetrozczarowana. Spotkać cię wreszcie! Mieć tojuż za sobą! Jużpoczuć chłód i grozę! Przestraszyć się,a potem odgiąć się odtego strachu albo się do niego przyzwyczaić! Ty jednak widocznie nie miałaś zamiaru mnie niepokoić przynajmniejnie w tej chwili. Siedziałamna łóżku ipatrzyłam na swojeodbicie w lustrzeozdobnej toaletki. Oto ja w starych,misternie dobranych dekoracjach. Jeszcze jedno lustro, jeszcze jedna rama. Tymrazem okrągła i jaśniejsza. Wokół mnie snujesię zapach starejkobiety, zapach zmęczenia, rozkładu i umierania, przytłumiony przez kurz ilawendę. Ten drugi brzeg może być wszędzie. Także i tutaj. Chłódomywa mojestopy. Siedzisz, babko,podrugiej stronie lustra i patrzysz na brzeg życia inamnie. Jakto wygląda stamtąd? Czy tak to sobie wyobrażałaś? Szukasz18we mnieziaren zła, czy dobra? Zktórym żywiołem chcesz sięsprzymierzyć? Milczysz, ale zostawiłaśślady srebrny włoswplątanywszczotkę,odcisklinii papilarnych na kremie,obcięty paznokieć, który spadł na podłogę i zostałw szczeliniemiędzydeskami, zostawiłaś strzępy skóry,ślinę,pot, łupież towszystko,co już wcześniej odpadłood ciebie,cosama wyczesałaś, obcięłaś, strząsnęłaś, wydrapałaś, wykaszlałaś. Tu,w sypialni, jest tego najwięcej. Sypialnia umieralnia, miękki skraj nicości, schowany w puchu, w cieplejakby trzebabyłowy leżeć śmierć, wygrzać, wyśnić! Mogłabym włączyćodkurzać, wessać towszystkoi wyrzucić od razunaśmietnik. Zrobię tak jutro, pojutrze, za tydzień. Zetręśladypalców,wyrzucę napoczęty krem, grzebień i szczotkę, wytrzepię i wywietrzę pościel. Jutro. Pojutrze. Za tydzień. Żebyś nie pomyślała, że się ciebieboję. Albo że chcę przed tobąuciec. Conajwyżej odrobinę się brzydzę tych śladów pozostawionychprzez starą iobcą kobietę. Tak!Obrzydzenie to wszystko,co nasterazłączy. Nie zaprotestujesz? Nietchniesz lodowatympowiewem,by mnie nauczyć rozumu i pokory? Nie dasz znaku? Oczywiście, że nie! Przeszukujętoaletkę i szafki stojące po obu stronachłóżka,by znaleźćjakieś ślady niechlujstwa istarczego zaniedbania,a dzięki nim utrwalić swójwstręt. W toaletcejest trochębielizny, parę koszul i dwa szlafroki, wełniane skarpety, którepewnie wkładałaś do spania. Niewiele tego,ale wszystkoczyste i w dobrym gatunku. Szafka po prawej stronie łóżka jestpusta więc należała do dziadka Maurycego. A co jestw drugiej szafce? Tej z lewej, twojej strony łóżka? Biblia? Tak! W dolnejszufladzie drugiej szafki znalazłam Biblięotwartą naMądrości Syracha. Jakieto dziwne. Zostawiłaś jąpewnie przez zapomnienie,a fragmentzakreśliłaśołówkiemdawno temu, ale terazwygląda tojakzłośliwa odpowiedź i motto twego egoistycznego życia. 19.Ani synowi, ani żonie,ani bratu, aniprzyjacielowiniedawaj władzynad sobą zażycia,nie oddawajteż twoich dostatków komuinnemu,abyś pożałowawszy tego, nie musiał o nie prosić. Pókiżyjesz i tchnienie jestwtobie,nikomu niedawaj nad sobą władzy. Lepsząjestbowiem rzeczą, żeby dzieci ciebie prosiły,niż żebyś ty patrzył naręce swych synów. W każdym czynie bądźtym,którygóruje,inie przynoś ujmy swojejsławie! Wdniu kończącymdni twego życiaiw chwili śmierci rozdaj [swoje] dziedzictwo! A więc taka byłaś? Dumna,niezależna i nieugięta aż do końca? Jak ci się to udało w kraju,gdzie panuje mentalność całkowitegopoświęcenia się matki,babki, ciotki, siostry? Gdzie,bybyćprawdziwą kobietą, trzeba wycisnąć z siebie ostatnią kroplę krwi,wysupłaćostatnigrosz, odjąć sobie od ust, wysilić się ponadmiarę, zapomnieć o sobieostatecznie, roztopić się w innych! Może jednak to nie ty zakreśliłaś ten fragment,tylko ktośinny, dawno temu, a ty tylko trafiłaś naniego przypadkiemi zadumałaśsię nad jego treścią. Możenawetwiatrprzerzuciłkartki, aty tylko niedbale wrzuciłaś księgę doszuflady. Czystare, złośliwe wiedźmy w ogóle czytają Biblię i szukają tamprzepisu na życie? Czy trzymają w szufladzie obok łóżkadrewniany różaniec z wytartymi paciorkami? Może mnieoszukano i nie jesteśtą, za którą cię biorę. Powinnam tu raczejznaleźć za komodą miotłę, naktórej ponoć wieczorami latałaś,i szklaną kulę,kociołek i jakieś zasuszone paskudztwa. Możeto wszystko gdzieś tujest czy za tymi drzwiami,podktórymi stanęłaz podniesionym, drgającym ogonkiemKocia? Kapelusze! Najwięcej było tam kapeluszy! Co za anachronizm przy końcu dwudziestegowieku. Twojagarderoba przypominała zaplecze sklepu. Piętrzyły się w niej okrągłe pudła,20foliowe pokrowceprzykrywały ronda, kwiaty i pióra. Za nimibył skład różnokolorowych skórzanych torebek, ażurowychrękawiczek, sukienz pięknych, lekkich materiałówi eleganckich kostiumów. Tonie byłagarderoba kobiety żyjącej w tandetnej, socjalistycznej Polsce. Nie ten zapach, nieten styl, nie tetkaniny. Jedyniew kapeluszach był nieporządek. Pozostałe rzeczy byłyz różnych epok, wisiały luźno, uporządkowane według wieku,takjakbyś zostawiła sobie tylko najładniejsze wzory. A możebyły to jakieś rzeczy znaczącez sentymentalnym podtekstem, ze wspomnieniami wtulonymi w fałdki? Nie wiem,babko. Niewiem także, skąd je brałaś. Może z Peweksu,chociażraczej ktoś ci je przysyłał albo przywoziłz Paryża,Londynu czy Rzymu czy ta kuzynka, o której wspominałaciotka Irena, a może jakaśkoleżanka jeszcze zgimnazjum? Jakte ubrania wyglądały na ulicach miasteczka? Czy aby nieśmiesznie? A może chodziłaś w nichtylko w Zawrociu? Możewkładałaś jedoobiadu, uroczystej kolacji, na specjalne okazje,dla wybranych ludzi, by ich olśnić swoimwdziękiem, urodąi stylem? "W każdym czynie bądź tym, który góruje". Jestempewna, że byłaśwłaśnie taka. Obok sypialniodkryłam dwa mniejsze i przytulniejszepokoiki. W jednym z nich mieszkałazapewnekiedyś mojamatka. Zobu było widaćogród i staw. A więc taki widok witałją codziennie wschodzące słońce, drzewa, śpiewptaków. Taki widok pokochała! Do takiegotęskniła! Tylko czy to byłten pokójz brzozą zaoknem, czy może raczej drugi, ześwierkiem imodrzewiem? Postanowiłamzamieszkać w tym, który znajdował się bliżej schodów. Było w nim mniej fotografii, a więcej lusteriobrazków pomyślałam, że kiedyś zdjęto z tych ścianzdjęcia matki i zastąpiono je czymś innym. A pozatym wiedziałam, że ze wszystkich drzew najbardziej lubi brzozy. 21.3Wróciłyśmy z Kociąnadół. Stanęłam przedostatnimidrzwiami, znajdującymi się za salonem. Było to jedynezamknięte pomieszczenie w tym domu dlatego przedtem jeominęłam. Długo szukałam odpowiedniego klucza. Gabinet Maurycego! Tak!To musiał być gabinet Maurycego pokój,do któregopo śmierci dziadka nie pozwalałaśnikomu wchodzić. A teraz należał do mnie ibył bezbronnywobec mojej ciekawości, dostępnyjak wszystko innew tymstarym domu. Co chroniłaś przedludzkimwzrokiem? Przecieżnie książki zamknięte w wysokich dębowychszafach, niefotografie wiszące naścianach i waszeportrety malowaneprzed wojną. A może nie było tu nic ciekawego tylkostrzępy przeszłościprzysypane kurzem i naftaliną, upchniętew szuflady, zapomniane i niepotrzebne już nikomu? Kotka wskoczyłana biurko. Na jego blacieznajdował sięmosiężny kałamarz zwyrzeźbioną głową lwai kilkaopasłychdzienników. Jeden, oprawiony w brązową skórę, był zapisanytylko w części. Na otwartej stronie, pod datą l lipcazanotowałaś, babko, drobnym i prawie nieczytelnym pismem: "Chcęumrzeć wszpitalu, Maurycy. Powiedziałam także Irenie, żenie życzę sobie pogrzebu w tym domu. Sama zamknę drzwina klucz i dopiero Matylda otworzy je ponownie. Irena płakała. Co powiedzą ludzie! Copowiedzą ludzie. ten jej nasiąknięty wilgocią, nudnyrefren. Maszspełnić moją wolę! Nieważ się zrobić inaczej! powiedziałam. Dałam jej pieniądzena pogrzeb. Grób już mamy. Jesttam nawet tabliczka z moimimieniem brakuje tylko daty. Wiem, Maurycy, że ciebiedziwią moje przygotowania, ale to moje umieranie. To nawetnie upór. Raczej konsekwencja. Do końca trzeba być sobą. Chyba czekasz namnie, Maurycy? "Dalejbyły puste kartki. Ani słowa więcej. Nico cierpieniu,o strachu i przemijaniu. Nic o śmierci, która chodziła za tobą22po ponurychpokojach. Nico nadziei. Jakbyś się wybierałaniena tamtenświat nieznany i daleki ale gdzieś bliskoi nieostatecznie,za zakładkę powietrza, tuż obok. Stałamnadpamiętnikiem porażona i zdumiona twoją wewnętrznąsiłąipewnością, że nic nie stanie się wbrewtwojej woli, żeniespotka cię żadna niespodzianka ani na tym,ani na tamtymświecie. A więc otwarta Biblianie była przypadkiem. Pamiętniktakżezostawiłaśna wierzchu specjalnie,w dodatku otwarty naostatniejstronie. Musiałaś chcieć, bym przeczytała ten zapiszaraz po wejściu do domu. Nie mówiłaś w nim domnie, ale tomnieprzede wszystkim dotyczył. "Nie życzę sobie pogrzebuw tym domu". To jeszczejedno sprytne posunięcie, babko. Zadbałaś o to, bymnie widziała tu trumny. Nie chciałaś,bymją sobie wieczorami przypominała i omijała z niepokojemmiejsce,w którym by stała. Niechciałaś, by została w domulekka, słodkawa woń rozkładającego się ciała, octui więdnących kwiatów. Dopilnowałaś, aby nic niezmąciło mego spotkania ztym miejscem. Więcej sama zamknęłaśdom nakluczdrżącą, słabą ręką idopiero ja miałam go otworzyć. Chciałaśmieć pewność, żenikt nie dotknie przede mną anijednej rzeczy. Co za dziwnaprzezorność u umierającej kobiety. Ażniemożliwa, nieludzka. Nie było to jednak wszystko, co miałaś mi do powiedzenia. Obok pamiętnika leżał list wozdobnej, pachnącej kopercie. Tym razem pisałaś do mnie:"Matyldo, Zawrocie jest Twoje. Zrób z nim, co zechcesz. BabkaAleksandra". Tylko ciebie było stać na taki listoschły, klarowny, bezjednego zbędnegosłowa. Zachłysnęłamsiętwoimchłodem. I podziwiałamza to, że niczegonie chcesz. Nie mogłaś sięspodziewać miłości ani wdzięczności, ale mogłaś się targować. Dajęci to,a ty w zamian zrób tamto! Daję ci podwarunkiem! Dajęci ponieważ. Nic ztych rzeczy. Twoje motywyi oczekiwania zostawiłaśdla siebie. I mogę tylko wyobrażać23. sobie, że słyszę twój starczy, zagniewany głos: Dałam, bo takimiałam kaprys! Dałamna złość wszystkim! Nawet na złośćsamej sobie! Nawetna złość tobie! Słyszysz! Dałam, bo musiałam komuś dać'. Więc czemunie tobie? Niejesteś wybrana! Może nawetjesteś skazana! I zrób z tym, cochcesz! Co chcesz! Tak. Mogłabymtakmyśleć o twoich motywacjachwczoraji jeszczedzisiaj rano, gdy trumna dotknęłapiasku w wykopanym dla ciebie dole. Takmyślałam,zanim zobaczyłam Zawrocie, zanim przeczytałam ostatni zapis i twójlist. Teraz wiem,że sprowadziłaś mnie tutaj nie przypadkiem. Może kierowałatobą nienawiść, amoże jakieś inne uczucie, ale nie kaprys. Todlatego nie uśpiłaś swoich psów, a do listu dodałaś jeszczekrótkie PS. "Untę możeszwypuścićod razu. Dobermana zaparę dni, gdy się do Ciebieprzyzwyczai. Weź moją brzozowąlaskęwystarczy jąpokazać". I jeszcze dopisek pod spodem,jakby bardziej osobisty,cieplejszy od pozostałych zdań:"Jóźwiak zna sięna wszystkim imożna mu zaufać". 4Po południu zadzwoniłam do ciotkiIreny,by dowiedziećsię, jak nazywa się kotka. Kotka? zdziwiła się. Nie przypominam sobie,bymama miała jakąś kotkę. Sznaucer to Unta, a dobermannazywasię Remi. Z Untą mamachodziłapo mieście. Nie ugryzie. Reminie opuszczał posesji. Powinnaś go uśpić, bo to strasznabestia. Bestia? Wcale namnie nie szczekał. Ugotowałam imkaszę. Zjadły bardzo grzecznie. Bój się Boga! Chyba nie otwierałaś klatek! Nie, wsunęłam przez dziurę. Był tu Jóźwiak i toonpowiedział mi, jak nakarmić psy. Obiecał babce,żebędzie się24nimi zajmował aż do ichpsiej śmierci. Pytał, czy majezabraćteraz,czy też na razie zaopiekuję się nimi. Najlepiej oddaj mu je od razu. Przecież ty niemiałaśnigdy psa. No właśnie. Ciekawa jestem, jak to jest, gdy się ma psa,a nawet dwa psy. A może ty chcesz któregoś? Nie.Jeślimama nie dała mi żadnego przedśmiercią,towidocznie uznała, żenie będę umiała się nim dobrze zająć. WolałaJóźwiaka,obcego człowieka. Wolała ciebie. Niech takbędzie. Głosciotki nasiąknął niebezpiecznie wilgocią. Zresztą, nie będę brała na siebie obowiązków, jeśli nie wzięłamprzyjemności. Słusznie, ciociu przytaknęłam ze słodyczą. Tymbardziej, żedla Jóźwiaka idlamnie zajmowanie siępsami toprzyjemność. To po co ty miałabyś się poświęcać. Rozmowa byłaskończona. Ciotkadoskonale wyczuładrwinę w moimgłosie. Ktoś puka powiedziała chłodno. Wybacz, alemusimy kończyć. Dlaczego od pierwszego wejrzenia tak bardzo jejnielubiłam i nie mogłam powstrzymaćsięprzed złośliwymi uwagami? Wyobrażałamsobie terazjej minę. Z jednej strony byławewnątrz obolała, przerażona tym nagłymzniknięciemmatki ukochaneji jednocześnie znienawidzonej zdrugiejzaśdotkliwiei trwale obrażona na nią, więc ina mnie. Płaczliwairytacja! Tak, to chyba najlepsze określenie stanu, w którymsię teraz znajdowała. W przeciwieństwie do Emilki, któratrwała w irytacji lodowatej. APaweł? Co czuł Paweł? M. PIERWSZE CZYTANIEW najstarszym zeszycie, na pierwszej stronie, w lewymrogu widnieje data: "li października 1935 roku, wieczór". Dziadek Maurycy wówczaszanotował: "Kupiłem ten pamiętnik przedwczoraj. Panna Aleksandra zostanie w nim opisanaprzedewszystkim. Ona isłodkie wieczory, które z nią mamnadzieję spędzić. Onai gwiazdy, które zawsze namtowarzyszą. "Przerzucałampożółkłe kartki wypełnione pochylonymi niewyraźny m pismem dziadka. Jego zapiski urwały się naglew marcu 1979 roku. Dalej jest jedna pusta kartka,a potem jużtwoje, babko, równe ikaligraficzne pismo. "13 kwietnia. Tydzień temu, w nocy umarł Maurycy. Odszedłwe śnie. Wieczoremrozmawialiśmy o dzieciach. Martwił się, że w rodzinie niema zgody. Cały Maurycy! Machnęłam ręką nato jego gadaniei poszłam do siebie, niczegonie przeczuwając. Dlaczego miniepowiedziałeś, że zamierzaszumrzeć? Pewnie nie chciałeś,bym przy tobie siedziała i męczyła się, odganiając śmierć. Może imiałeś rację. Łudzęsię teraz, że spokojnieprzeszedłeśze snu codziennego wwieczny. Nie męczyłeś się, to najważniejsze. Czuję nareszcie spokój". Następnego dnianapisałaś: "Irena dziwi się, że tak dobrze26znoszę twoje odejście. Sama nawetprzez chwilę nie mogłazostaćz tobąw pokoju. Bałasię, jakby śmierć byłazakaźnąchorobą, której można się nabawić przez dotyk albo powietrze. To wszystko, naco ją stać! Wświetle pełgającychświecwidziałam jej bladą twarz. To dobrze, że nie cierpiał! Todobrze. powtarzałabezmyślnie, trzymając się kurczowołokcia Tadeusza. Emilka też stała przynich, blada i wystraszona. Tylko Paweł patrzył na ciebie z dziwnym, zagadkowymuśmiechem. Uderzał przy tym bezwiednie wbok trumny,jakby wygrywał jakieś pożegnalnerequiem jakie to doniego podobne". Od pierwszychzapisków mówiłaś wyłącznie do Maurycego. Pomyślałam sobie, żebędzie zabawnie, jeślijateż zostawięjednąpustą kartkę, a nanastępnejzacznę rozmawiać. z tobą. Tyle że tonie będzie rozmowa tak przyjacielska ispokojna jakta, którą prowadziłaś z dziadkiem. Czuję siędostatecznieczęściąciebie, częścią tej przewrotności, która w tobie mieszkała, by cię nie zadowalać. Nie liczyłaś zresztą na to, bo inaczej zniszczyłabyś pamiętnik. Pochylam sięteraz nadnim i studiuję twoje zadziwiające,niezrozumiałeokrucieństwo. "Na pogrzebie byłaKrystyna. Niechciałam znią rozmawiać. Poco? Dla mnie twoja śmierć,Maurycy, nie jest żadną granicą. Kimjest ta utuczona, zaniedbana kobieta, która uważa się za moją córkę? Czy urodzeniedzieckaskazuje nasna nie powsze czasy? Zresztą, to przecieżona zdecydowała oprzecięciu pępowiny. A teraz patrzy wilgotnymi, krowimi oczyma. Doprawdy, nie wiem, kto tojest. Na pewno ktośobcy inudny. Dlaczegomiałabymrozmawiaćz tą obcąi nudną kobietą? "Nie, babko, nie znienawidzę cię. Jeślina to liczyłaś, pozwalając minaprzeczytanie tych wszystkichsłów o mojej matce,tosięzawiedziesz. Nienawiść to podlejsza forma przy należności. Patrzę nate zdania obojętnie, jakby były bursztynami,które uwięziły przeszłość. Zaglądam nieczuła do tego dziwne27. go świata. Matka jest w nim tłustą muchą, groteskowo przegiętą, z twarzą zastygłą na pograniczu śmiechu i płaczu. Zapóźno, babko! Za późno! Tojuż nie boli. To nic, że miałaśwtedy ostatnią szansę pogodzenia się z córką. Tonic, żewyrzekłaś sięwówczas nie tylko jej, ale także i mnie. W miodowym pigmencie jasne i ciemne żyłki nacieki światłai mroku. Bez emocjiprzypominam sobie tamten czas. Gdymatka wróciła z pogrzebu, dużo młodszaode mniePaulapytała, czy zaprosiłaś ją na wakacje. Pamiętamzmieszaniei wilgotnąstrużkę na twarzy matki. Od tej pory nie mówiliśmyjuż o tobie. Przestałaś dla nas istnieć. Przestało też dla nasistniećZawrocie imiasteczko, bo ciotka nie chciała nas zapraszać bez twojej zgody. Ale to już nie boli. Za późno nanienawiść. Słoneczny bursztyn. Owad. Kropla powietrza imitująca zastygłą dawno temu łzę. 2Szukałam w pamiętniku wzmianek o sobie. Nie jest ich zbytdużo. To Maurycy zapisał datę moichurodzin. Dowiedziałsięo nich tydzień później od ciotki Ireny. "Moja pierwszawnuczka! " napisał z wykrzyknikiem. Nie znał wówczas jeszczemego imienia. Paweł miał już wtedy prawie rok i przynajmniejraz natydzieńjegoimię pojawiało się w zapiskach dziadka. Pierwszyząbek! Pierwszy samodzielnykroczek! Pierwszesłowo! Pierwsze zdanie! Pierwszamelodia zagrana na fortepianie dziecięcą,pulchną ręką! I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, aż dośmierci Maurycego. Ty, babko, pisałaś oPawle rzadziej, aledziało się tak pewnie dlatego, że w ogóle prowadziłaś pamiętnik niesystematycznie, czasami zapominając ozapiskachnadługietygodnie. 28Rok późniejurodziłasię Emila i nie mniej zajmowaławasząuwagę w jej biografii dużobyło różnychpechowych przypadków, niefortunnych zachowań, którebawiły zwłaszczaMaurycego. "Milawrzuciła dzisiaj dokałużywszystkie swojelalki, twierdząc,żesą na wakacjach i właśnie się kąpią". "Mojawnusia urządziładzisiaj przyjęcie. Głównym daniem byływłasnoręcznie przez niąpokrojonedżdżownice. Aleksandraomalnie zwymiotowała". "Ach ta Emilka! Wczorajznaleźliśmy Pusię wystrzyżoną do gołej skóry. Nasza wnusia bawiłasię we fryzjera. Pawełek nigdy nie miałtakich dzikichpomysłów! "No właśnie! Pawełek nigdynie miał takichdzikich pomysłów. Można by rzec, że urodził się od razu mądry i utalentowany. Taki stary-malutki i w dodatku zbyt zamkniętyw sobie,by cieszyć siężyciem. W wieku pięciu latwymyślił swójpierwszy wiersz. Niewiele później ułożył pierwszą melodię. "Ma takiesmutne oczy napisał wówczas Maurycy. Chciałbym, żebybyłszczęśliwy". Ty, babko,miałaś co do Pawła inne plany. Szczęściezawsze wydawało ci się czymś miałkim i miernym. "Nie pozwolę, by był nikim! Nie pozwolę! pisałaś rok po śmierciMaurycego, gdytwój ukochany wnuk dorastał. Zrobięwszystko,by wykorzystał swój talent! " Dużo wcześniej pisałaś: "Jest taki, jaki chciałam, żeby był mój syn! "A gdzie indziejdodałaś: "Terazjuż mogę zapomnieć o Krystynielos nagrodził mi tę stratę". Maurycy nie zapomniał. Tęsknił. Świadczyłyotym krótkiewzmianki oimieninach, urodzinach, świętachbez Krystyny. "Widziałem zdjęcia. Matylda jest chuda jak pajączek. Przydałyby jej sięwakacje poza miastem". Tylko tyle, czy aż tyleodważyłsię napisać. Czytałaś topewnie z zaciśniętymi zębami, twarda jak kamień, prawie zadowolona z tej mojej chudości, która była dowodem winy i głupoty twojejcórki. No pro29. szę! A nie mówiłam! Takmusiało być! Nie chciała mniesłuchać, więc sama musi znosić swójidiotyczny los. Nieobchodzimnie ten chudy, bezimienny potworek! Nie napisał, żeczasami przysyłał matce pieniądze zwłaszcza napoczątku i po śmierci mego ojca. Nigdy też niewspomniałw pamiętniku o ty m, że nasodwiedzał. Ile było tychwizyt? Dwie, trzy, pięć? Nie więcej! I zawsze były bardzokrótkie, wykrojone z czasu przeznaczonego na co innegoa więc ukryte, poboczne, ledwieistniejące parę godzin,którewyprowadzały matkę z równowagi na kilka dni, czasamina kilka tygodni. Byłam zbyt mała, by zapamiętać dokładniejte spotkania. Zostały mitylko strzępy obrazów i wrażeniedobroci i ciepła, które przynosiłze sobą Maurycy. Wysoki,ładnie pachnący pan porywał mnie do góry, całował, apotemsadzał na kolana inie puszczał aż do końca wizyty. Czasamizasypiałam w jego ramionach. A potem jeszcze góra prezentów, którą odkrywałamjuż po jego wyjściu. Przez długie latabyłam przekonana, żetak właśnie wygląda i zachowuje sięświęty Mikołajżadnych srebrnych wąsów i długiej brody,tylko uśmiechnięta,gładkowygolona twarz,lekko szpakowatewłosyi ten zapach na zawsze skojarzony z niespodzianką,świętem i radością. Inni znali falsyfikaty, podróbki, maski tylko jaznałam prawdziwą twarz świętego Mikołaja, bo tylkomnie kochałnaprawdę idlatego nie krył się za tanimi gadżetami, nie żądał wierszyka czy piosenki, tylko tulił jak mógłnajdłużej. Mit dzieciństwa! Maurycy na zawsze zostanie jego częścią. Zasługuje na to, by być kimś niezwykłym w mojej biografii. Tak niewieleosóbmnie kochało. Wystarczy palców jednejręki, by ich policzyć. Maurycy jest wśród nich jestem tegopewna. Wizyty dziadka skończyłysię pokolejnym ślubie matki. Nie przyjechałaś na wesele mimo zaproszenia. Nieprzyjechałtakże Maurycy, co drugi mąż Krystyny uznał za obraźliwe. Nie30życzył sobie ukradkowych i pośpiesznych spotkań. Matkapoparukłótniach przyznała mu rację. Najmniej szczęścia miała więc mojaprzyrodniasiostra. Paula nigdy nie widziałaani ciebie, ani dziadka. Maurycy znałjątylko z fotografii. Ty, babko, może nawetnie spojrzałaśnajej zdjęcie. Była nikim, cieniem wyłaniającym się z opowieścikuzynów,które we fragmentach docierały dociebie zza uchylonych drzwi. Przytobie przecież nie wymawiałosię nawetnaszych imion, a o moimojcu nie mówiło się nawet szeptem Janek. Mówiło się o nim On, Ten, a czasamimążKrystyny, ojciec Matyldy, a możew ogólesię o nim niemówiło? Aż takwielkai silna była twoja nienawiść? Dlaczego? 3Wertowałam pośpiesznie drugi zeszyt. Tak niewiele pisało tymMaurycy. Pozwolił ci wysłać Krystynę do Warszawy,gdzie ciotka Lusia, dziesiąta woda po kisielu,wdodatkuo usposobieniu chorej na nerwicęosy,miaładopilnować, byćwiczyła gamy nietylko w szkolemuzycznej,ale i w domu. Muzyka zabrała mojej matce dzieciństwo, odebrała Zawrociei poczucie bezpieczeństwa. Godzinami siedziałaprzy fortepianie i powtarzałate same melodie. Grała. Grała coraz lepieji z coraz większąniechęcią pieśni, etiudy, poematy. Grałai próbowała powstrzymać koszmarne wyobrażenie, że fortepian jest rodzajem czarnejtrumny, która wciągnieją do środkai nigdy niewypuści. Słyszała trzask drewnianego wieka nadsobą i czuła, że oczy zalewa jejpot zmieszany z czernią. Wszystkiebarwy świata gasły,a onadusiła sięi po paruptasich, nieporadnych gestach spadała na podłogę. Nie, babko, nie od matki o tym wiem. Onanigdy nie mówiłao swoimdzieciństwie. Opowiedziałami o tymwczoraj, na34. stypie, córka tej przyszywanej ciotki Lusi, Karina. Była dużomłodszaod Krystyny inieinteresowała się "jej bębnieniem". Talent? To był chyba wymysł babki Aleksandry! Co?!Ale histeria była prawdziwa. Najprawdziwsza, artystycznahisteria! W domu trzeba było zawsze mieć jakieś leki czy soletrzeźwiące, jak w starym filmie. Byłam mała i za każdymrazem wydawało mi się, że Krystyna umarła. Bałamsię jejpóźniej, gdy wstawała taka bladai przezroczysta. Wyobrażałam sobie, że jest straszną marą, która zmartwychwstała tylkopo to,by mnie ze sobą zabrać do piekła. Karina zaśmiałasię. No wiesz, takie dziecięce wymysły. W każdym razieprzez te omdlenia nigdy niepolubiłam twojej matki, chociażstarała się być dla mnie miła. Jak ona się ma teraz? Co robi? Gra?Nie od razu uwierzyłam Karinie. Mogłamieć wówczasnajwyżej sześć, siedem lat. Cóż wie takie małe dziecko, cóżmoże zapamiętać? Aleto nie była dziecięca fantasmagoria. Maurycy mniej więcej w tym samym czasie zapisał senKrystyny, straszny sen, któryopowiadała mu wilgotna od łez,ufna,że on jeden może pokonać demony. Była tojakby inna wersjajej wyobrażeń. Śniło jej się, żejest w środku fortepianu i niemoże się stamtąd wydostać. Nie może się także poruszyć, bokażdy gestwywołuje zgiełk, którego nie da się wytrzymać. Dźwięki zaczynały krążyć w niej zamiast krwi, pulsowaływ głowie, tworzyły potworną muzykę,która rozrywałają nastrzępy. W końcubudził ją własny krzyk. Czy wiedziałaśo tym, babko? Musiałaś wiedzieć! Co odpowiedziałaś Maurycemu, gdy ci torano opowiedział? Czy w ogóle chciałaś gowysłuchać? Wątpię. Spokój i poczucie bezpieczeństwa teżwydawały ci się wartościamimiałkimi imało ważnymi. Ale toprzecież nie ty miałaś byćich pozbawiona! To chyba ten sen prześladowałmatkę przez całe życie. Słyszałam czasami w nocy jej krzyk. Ojciec tulił ją iuspokajał. Mijałylata, a onakrzyczała może rzadziej, alez nie mniejszym32przerażeniem. Ojczym na początku też tulił jaj ak przestraszone dziecko, z czułością,cierpliwie, ale z biegiem lat nocnepobudki coraz bardziej godenerwowały. Wybudzał ją szarpnięciem, potrząsałi odwracał siętyłem, mieląc w ustach słowowariatka. Tak, to musiał być ten sen. Teraz jestem tegopewna. Mnierównież obudził kiedyś jej krzyk. Miałam wówczas piętnaścielat. Ojczymbył pozadomem, w delegacji. Matka wpadła domego pokoju rozdygotana i lepka od zimnego potu. Wtuliła sięzprzerażeniem wmoje ramiona. Czarny fortepian to częśćbełkotu, który usłyszałam, zanimoprzytomniała. A miaławówczas trzydzieści siedemlat. Pomyśl tylko, babko, trzydzieści siedemlat i ten sam, dziecięcy koszmar, przeżywanyzawsze z tą samą intensywnością. "Może geniuszmuzyczny i absolutny słuch tozamałozanotował Maurycy zaraz po tym, gdy matkapoznała w górach w Rymanowie, gdzie leczyła ową histeryczną astmę swego Jasieczka i po raz pierwszy, nieśmiało nadmieniłarodzicom, że wielka kariera chyba nie stanie się jej udziałem. Możetrzeba do tego innego Ducha niż ten, który mieszkaw naszej Krysi wielkiegoDucha, bezwzględnego, widzącego tylko jeden cel? "Ty, babko, byłaś pewnie mniej dyplomatyczna. Kura,prowincjonalna kura, która rozgląda się za miejscem na wysiadywanie jaj! Talent geniusza, a dusza karlicy! I to mojacórka! Mojawłasna córka, dla której tyle zrobiłam! Gdybyjeszcze związałasię z właściwym człowiekiem! Nie!To byłoby dla niej za proste! Musiała zakochać się wprzybłędzie,który nigdy nie znał rodziców, wychowywał się w domudziecka i w dodatku zachłysnął się budowaniemnowego,najlepszego ze światów. Blichtr, miernota i półinteligencja! Najednejszali wagi wszystkie dźwięki świata, ana drugiej owłosione ramiona chama,który nawet nie wie, że nie trzyma sięłokci na stole! 33.Widziałaś swegozięcia dwarazyw życiu. Po raz pierwszywtedy,gdyprzyjechał do Krystyny zaraz poich pobyciew sanatorium. Prześwietliłaś go swoim bystrym wzrokiem. Lekkomyślny i leniwy powiedziałaś córce. Nigdy niczegonieosiągnie. Nie wierzyła ci. Dlaniej był zdobywcą świata, tym,któryten światwłasnymi rękami przekształca. Na raziewprawdziedopiero studiował, ale matka nie wątpiła, że tak właśnie będzie. Dlaciebie, babko, też byłsymbolem nowychczasów, alety nienawidziłaś tego tandetnego świata ioddzieliłaś się odniegowysokim parkanem swojej posiadłości. Ojciec byłdlaciebiehochsztapleremi pozorantem. Zewnętrznie świeżyi atrakcyjny, z zasobem wzniosłychidei i słów, ztysiącemplanów, które urzekły matkę, a których, twoim zdaniem, nigdynie zrealizuje. W tym jednymmiałaś rację. Nie zrealizował ich. Może niezdążył,a może nie był do tego zdolny. Cóż tak właśnieodbywała się wówczas wymiana społecznych sił. Matka oddała mu subtelność,wrażliwość, kulturę, a w zamian za todostałauwielbienie i poczucie bezpieczeństwa. Po raz pierwszyw życiu czuła się naprawdę potrzebnai kochana nareszcie byłasobą, anie materiałem na geniusza. Nigdy! powiedziałaś, widząc go po raz drugi. Stałz bukietempiętnasturóżi prosił cię orękę Krystyny. Nawetna niego nie spojrzałaś. Albo ja, alboon! zażądałaśodcórki,nie przypuszczając, że wybierze jego, a tynigdy nieodwołasz swoich słów. W naszym domu nie byłofortepianu, babko. Matka natomiast przez wiele lat uczyła grać dzieci na pianinie wosiedlowym domu kultury. Nigdyjednak niegrała na nimdla przyjemności. Lubiła za to słuchaćpłyt. W ten sposóbmogła miećwszystkie dźwięki świata. Nie wiem, czy cena, jaką zapłaciła za szczęście, byłazbytwielka. Byłam zamała,by to wiedzieć. Mnie te lata wydająsię34nierealną,kolorową, piękną bajką,a ten wysoki mężczyzna,który czasami nosiłmnie na barana, to mag, umiejący wyczarować niezwykłewydarzenia, prezentyi kaskady matczynegośmiechu. Nie wiem,czyto była prawda, czy dziecięcy sen. Kilka cudownych lat, a potem bezsensowna śmierć ojca. Jego służbowy samochódwpadł w poślizg i zatrzymał się naolbrzymiej topoli. Kierowca i pasażer zginęlinamiejscu. Obajbylipijani wracali z pierwszej samodzielnejbudowyojca. Był to wprawdzietylko mały, prostokątny i ponury blok, pełenusterek i niedociągnięć, w dodatkumieszczący sięw zagubionym wśród pól pegeerze,ale dla ojca było to wielkie osiągnięcie. Ostatnie osiągnięcie. IV. PLAGIATOdwiedziłam ciotkę Irenę. Jakże wspaniale udaje, żesprawa testamentu jej nie obchodzi. Niechęć do mniemiesza sięu niejz ciekawością, irytacja z chwilami prawdziwego cierpienia, ale wszystko to umie schować za uprzejmym, wystudiowanymwyrazem twarzy, którego nie znoszę i który powoduje,że nie mogę powstrzymaćsię od drobnychzłośliwości. Tak,babko,czuję nieprzepartą potrzebę prowokowania ciotkiIreny. Bawi mnie czekanie na tę chwilę, gdy na ułamek sekundyspada maskadobrego wychowania i widać na jej twarzyalbowjakimś niecierpliwym geście prawdziwe uczucia. Nie lubięjej. Nielubię jej przede wszystkim zato, że nigdynie była sobą, a zawsze tylkotwoim cieniem, babko. Twojesłowa były dlaniej rozkazemzwłaszcza w sprawie mojejmatki. Także twójstyl życia byłdla niej wzorem zpietyzmem,choć przez wielelat w ukryciu, starała się go wcielaćw życie. Oczekiwałaś tego od niej, ale wzór okazał się dla Irenyniedościgły, a całejej życieskażone odrobiną pospolitości. Zastanawiałaś się, jaka była tego przyczyna, czy to epokazainfekowałają nieuleczalnie, czyteż było to już w niej samejw chwili poczęcia. Rzadko czułaśsięzakogośodpowiedzialna tonie byłow twoim stylu więci w sprawie Ireny36^odżegnywałaśsięod winy. Czy nie zrobiłaś wszystkiego, byją odpowiedniowychować? Czynie świeciłaśprzykładem? Czy niebyłaś niezłomna? Czynie pokazałaś, jak pogardzaćczerwonym motłochem, tandetą, całym tym potwornym pięćdziesięcioleciem? Ale dla niej, dlaIreny, to był jedyny świat, jaki znała. Ten,o którymty mówiłaś,byłświatem wyblakłychfotografii. Bałasię, że zostanie w nim na zawsze jak ty, na obrzeżach, wmartwych strefach czasowych, w przechowalni,gdzie nigdy nietętni najwspanialszy z możliwych czasów czas teraźniejszy. Szukała więcjakiegośkompromisu. Jednakjednocześnie niemożna być i tui tam. Można tylko udawać, że się jest. I ciotkaIrena udawała przed tobą i przed tamtymi, aż w końcuwszystkosię w niej przemieszało i została gdzieś pośrodku nijaka, zakłamana i zagubiona. Nie lubiłaś jej za to, babko. W tej jednejsprawiezgadzamy się zesobą zupełnie. 2Poszłam do niej w pstrej, kusejsukience, w dodatkuwsłomkowym kapeluszuozdobionym wiechciemkwiatówz twojej-mojej łąki, babko. Wiedziałam,żeciotce Irenieniespodoba się mój wygląd. Rzeczywiście, spojrzała na mniewzrokiem pełnymoburzenia. Nie nosisz żałoby, Madziu? spytała wnajwyższychrejestrach i z poświstem. Sama była czarna jak wrona czarnasukienka, czarne pantofle,czarny pasek od zegarka. Nawetsrebrne kolczyki miałyczarne oczka. Niestety, w tym kolorzebyło jej wyjątkowo nie do twarzy. Tyle babcizawdzięczasz dodała karcąco. Chybamożesz okazać jejtrochę szacunku. Wzruszyłam ramionami. Jakoś niemogę sobie wyobrazić, by babka Aleksandrażyczyła sobie mojej żałoby. To byłoby co najmniej dziwne,37. gdybym roniła łzy po zupełnie nie znanej mi osobie. Żałobajest oznaką smutku, a ja bynajmniej go nie czuję. Przeciwnie,mam doskonały humor. Ciotka pociemniała na twarzy. Ale ludzie, ludzie! Oninie muszą wiedzieć, że cieszycię śmierć własnej babki. Nie powiedziałam, że mniecieszy jejśmierć. Nieczujęnatomiastz tego powodu smutku. To zupełnie co innego. Ciotka, blada zoburzenia, zajęła się parzeniem herbaty. Moja obojętność i niewdzięcznośćwidocznie przyprawiła jąo ból głowy, bo po chwili lodowatej ciszy zażyła ostentacyjnietabletkę. A ty, babko, cosądzisz o moim stroju? Myślę, że powinienci siępodobać zarównomój dzisiejszywygląd, jak i kolorowasukienka, w której odprowadzałam cię na cmentarz. Myślisz,że włożyłam ją zprzekory? No, może trochę. Zważ jednak,że zazwyczaj ubieram się na czarno. Takimam styl. Noszęnawet czarne majtki. A w dniu twego pogrzebu chciałambyćodświętna. Wątpię, by właściwie ocenili to inni, ale ty maszchybaw tej chwiliwieczny dystans i ponadczasowe poczuciehumoru. Może cisięwprawdzie wydawać,że kwiatyna mojejsukience były kolejnym pacnięciem w ten sam weselnytorti swoistym zaproszeniem do konsumpcjibo przecież plotki sąrodzajem wzajemnego zjadania się. Czyja wiem? Terazjuż niepragnę,by ludzie zwracali na mnie uwagę. Może jedynie bojęsię być absolutnie takasama jak innisyndrom taśmy produkcyjnej,kompleksseryjnego produktu. Znasz to, prawda? CiotkaIrena nigdy tego nie zrozumieprzecież przez całelata usiłowała wtopić się w tłum. Nie chciałabyć inna,chciałabyć trybikiem wdoskonałej, socjalistycznej machiniearaczej przypominaćzewnętrznie taki trybik. Ubierać sięjakinni,mówić jak inni, zachowywać się jakinni przynajmniej tam,na zewnątrz, za progiemdomu, tam. Kontrola. Stała we38wnętrzna kontrola. Doskonalenie zewnętrznegowizerunku. Poprawianie maski. Iteraz, gdywszystko się zmieniło, ją dalej paraliżuje strach. Już nieprzed TAMTYMI, ale przed wyimaginowaną opiniąspołeczną, przed bliżej nieokreślonymiludźmi, którzywydająwyrokiw różnych sprawach, małejwagi i dużej. Oniwszystkowidzą, niesposób sięprzed nimiuchronić. Tymrazem nie mająnic lepszegodo roboty,tylko patrzą, w jakiejkieccechodzę pomiasteczku. 3Do domuwrócił Pawełi zapatrzyłsię na rumianki sterczącena moim kapeluszu. No widzisz! wymknęło sięciotce. Ona myśli, żetu jest wielkie miasto! Ludzie powiedzą, że twoja ciotecznasiostra ma nierówno podsufitem. Zaszkodzi nie tylkosobie,ale i nam wszystkim. Całej rodzinie! Pawełwzruszył ramionami i zniknął w korytarzu. Byłubrany na czarno wyglądał w tym kolorze zresztą doskonale ale sam problem zdawał sięgo nie interesować. Trzasnęłydrzwi na górze. Po chwili usłyszałam wygrywanena pianiniedźwięki najpierw powtórzonąparę razy gamę,a potemwyłaniającą się z muzycznego chaosunie znaną melodię, corazbardziej wyrazistą i harmonijną. Paweł grał pięknie ijednocześnieprzejmująco. Jakbymiał w sobie jakieś źródło,z którego ulewa się smutek,bezbrzeżny smutek. Nie chciałam byćsmutna, a ta muzyka docierała do trzewi, dręczyła. A potemzaczęły się frazy coraz pogodniejsze, aż do ekstatycznych,rozsypanych dźwięków. Poczułam się śmiesznie wtym swoim jaskrawym stroju. Teraz mnie ogarnęła irytacja. Za tociotka zastygła i ze łzamiwoczach wsłuchiwała się w płynącą z góry melodię. 39.Gra szepnęła szczęśliwa. Grapo raz pierwszy odparu miesięcy. Coś się musiało stać dobrego. Tylko co. Nie rozumiem. To było zdumiewające,jak muzyka Pawła przemieniłamatkę. Nagle spadła z niej maska paniusi z pretensjami, zniknęła podskórna irytacja, a na jej twarzy pojawiłsię wyrazuduchowienia. Umiała słuchaćnie udawałazachwytu, a była zachwycona i pobrzegi wypełniona dźwiękami. Kiedyśchętnie grywał na fortepianie Maurycego powiedziała, gdy przepiękne frazy urwałysię, a Paweł zacząłznowu powtarzać gamy. Tu ma tylko pianino. Spojrzała na mnie przelotnie, chcącsprawdzić,czy rozumiem,co ma na myśli. Rozumiałam. Teraz też może nanim grać. W jejoczach rozbłysłanadzieja. Może przychodzić do mnie, kiedy tylko zechce. Nadzieja zgasła. Ciotka przygryzła wargi. Gdyby poprosiłamnie o fortepian, dałabym go Pawłowi. Nie zdobyła się jednakna to, a ja nie mogłam wyrzec się przyjemności ranienia jej. Musiałam zresztązastanowić sięnadtym wszystkim, cousłyszałam i zobaczyłam w domu ciotki. Choćby nad owymfortepianem. Dlaczego właściwie nie dałaś go Pawłowi, babko? Przecieżbył i jestmu potrzebny. Rozumiem, oczywiście,dlaczego nie chciałaś go oddać przed śmiercią dziękitemuinstrumentowimiałaśPawła codziennie u siebie. Nawet jeśligdzieś w głębi czułaś niepokój czyżal, że przychodzi raczejdla muzyki i instrumentu niż dociebie, to przecież był w zasięgutwego wzroku, słuchu i dotyku. "Siedzę na werandzie. Z salonu dobiega gra Pawła. Próbujeznaleźć jakąśmelodię, aleona mu się ciąglewymyka. Lubię,gdy trochę zły podchodzi do mnie, obejmuje z tyłu za szyję,przyklęka za sofąi pyta, czy wytrzymam jeszczejego brzdąkanie. Potem zapomina omnie, zapala papierosa i chodzi powerandzie tam i z powrotem,jak Maurycy przed ważną opew40racją. Chciałabym, żeby tak było zawsze. Do końca moichdni". A potem? Dlaczegonie zapisałaś fortepianu Pawłowi? Choćby tylkofortepianu? Bo niemogłaś mu dać tak mało? Todlaczego nie dałaśmu wszystkiego? Trzasnęła klapapianinaw domu zaległa cisza. Ciotkapochwili ocknęła się zgorzkichmyśli i powiedziała jakbyw odpowiedzi na moje pytania:Twoja babka była zawsze jak sól w oku. Pewnie takijużlos był jej przeznaczony. Drażniła ludziw młodości,gdybyła najpiękniejszą i najdumniejszą dziewczyną wokolicy,drażniłapo wojnie, gdybyła jedynądamą, a jeszcze bardziejna starość,gdy w końcu wyszła zza parkanu i roztrącała tąswoją laskąludzi i zdawałasięwytykać nią brud i bylejakość. Sól w oku. Zawsze pod prąd. Zawszeinaczej niż wszyscy. Spojrzała na rumianki więdnące nakapeluszu. Gdy cięzobaczyłam z tymi kwiatami. urwała. A, nie ma o czymmówić. W jej oczachprzyczaiła się dziwna obawa pomieszanaz odrobiną podziwu. 4Zrozumiałam, co miałana myśli, dopierow domu. W gabinecieMaurycego, wnie zbadanej dotychczas komodzie,znalazłam przedwojenne albumy pełne pożółkłychfotografii. Najednej z nich stałaśwśródkwiatów,w lekkim, słomkowymkapelusiku ozdobionym rumiankami. Wyciągałaśdo fotografującego rękęz koszykiemdo połowy napełnionym dorodnymitruskawkami. To pewnie tafotografia przypomniała sięciotce Irenie. Stanęłam przed lustremiuśmiechnęłamsię uśmiechemdziewczyny z fotografii. Nawet mnie przeraziłona chwilę toniezwykłe podobieństwo. Poczułam się tak, jakbyś chciała mi41. ukraśćtożsamość. To, co brałam za własną,przekorną pozę,nagle okazało się zwykłym plagiatem, powtórką sprzedlat. Ciotkamogła myśleć, że grzebałam wzdjęciach ina siłęstaramsię dociebie upodobnić, byuzasadnić objęcie w posiadanieZawrocia. Czy naprawdępodpowiedziałaś mi ten strój? Jeśli tak, topo co? By przekonać mnie, jak bardzojestem od ciebie zależna? A może to zwykły zbiegokoliczności,który teraz usiłujęmitologizować? Bo cóżw tym dziwnego, że wnuczka jestpodobna do babki? Cóż dziwnego, że ma podobny gusti takiesame dziwactwa? A jednak stałamprzed lustrem i niemogłam oderwać od siebie wzroku, jakbym, babko,zobaczyłaciebie z przeszłości, sekundę po odłożeniukoszyka z truskawkami, radośnieuśmiechniętą. Czas zapętlił się i nie chciałmniewypuścić z twojejskóry, a może ciebie nie chciał wypuścićz mojej. Przez chwilę byłyśmy jednością. Zdarłam kapelusz,zmyłam grymas uśmiechu z twarzy i znów stałam się sobą. Tak więcgra, twoja gra,zaczęłasię na dobre. W porządku,babko,wygrałaś tę partię. Ateraz mój ruch. Zobaczymy,ktozwycięży! V. SUFLERKAMam przy sobieUntę. Leży przy moich nogach nawerandzie i dyszy po szalonym biegu wyzwolenia wychudzonai tęskniąca za tobą, babko, pojękująca cicho przy tych miejscach, gdzie twój zapach jest najsilniejszy, ale takżeszczęśliwa, bonareszcie oswobodzona. Kotka wygrzewa się napoduszce leżącej na wiklinowej sofie. Ja usiadłam nadrugiejpoduszce, nie mającwątpliwości, że zajęłam twoje miejsce. "Lubię siedzieć na werandzie pisałaś pięć lat po śmiercidziadka. Zwłaszcza po południu i o zmierzchu. Przynoszęsobie karafkęzporzeczkowym winem, kieliszek, a czasamidwa kieliszki, gdy zapomnę, żety,Maurycy, jesteś niematerialny i bezcielesny. Oglądam kolejny zachód słońca i zastanawiamsię nad sensem mego długiego życia. Stojącaobokwerandy lipa na pewno ma tyle lat co ja. Dwie brzozy rosnącenaprzeciwko zostały posadzone w dniu urodzin Krystyny i Ireny. Na kolanachmam kota, któremu ze starości wychodzisierść. Gładzę go ręką, która przypomina odłupany kawałekkory. Po co jest ten kot, drzewa i stara kobieta? Poco? "A teraz ja dobrałam się do porzeczkowego wina. Rocznikiktóryś tam. No, no! Co za smak! Tojedna z przyjemniejszych'pokus, które dla mnie przygotowałaś! Przeciągam się w popo43. tudniowym słońcu i tak jak ty czekam na zmierzch. Nie maciebie i tamtego kota. Zostały tylko drzewa. Patrzę na tensamkrajobraz w tejchwili równie samotna jak ty. Starość chybanie ma tu nicdorzeczy. Ty miałaś w takich chwilach przy sobieMaurycegoniematerialnego, ale jakże obecnego. Ja, babko,mam w tej chwili. ciebie. Jestem jak ważkautopiona w falującym, letnim dniu, a typrzyglądasz mi sięz okien innego świata. Masz do dyspozycjicałą swoją wiedzę,wszystkie twojezwycięstwa, klęskii nieśmiertelną obojętność. Oto przed tobą zlepek genów twoich, Maurycegoi tych nieznanych, przekazanych przez człowieka bez imienia. Patrzysz na mnie jak na mutanta, swoistąhybrydę, poktórej możnasię spodziewać pewnej puli określonych reakcji ityle samo niespodzianek. A jednakzaryzykowałaś isiedzę teraz w środku twego dawnego, niedostępnegokrólestwa, utulana porzeczkowym winem,pełnawewnętrznego chichotu i przekory. Czy naprawdę jesteś pewna tego, żespełnię twoje oczekiwania? Przecież niemożesz być ażtaknaiwna. A więc liczysz raczej na to, że stanę sięnieświadomymnarzędziem w twojej grze ze światem. To jeszcze naiwniejsze. Jak mało mnie znasz. Bardzo mało. Jedynym moimbogactwem jest dociekliwość. I obojętność. Nie spodziewałaśsię takiego chłodu i dystansu! To są moje asy, a ty myślałaś,że siedzą w twoim rękawie! Untapatrzyzdziwiona nabutelkę,która strącona jednym moim gestemtoczy siępowerandzie, wypluwając resztki rubinowej cieczy. Przez chwilęwącha jejzawartość i zlizuje czerwone plamy z desek. Popiskuje potem, jakby rozumiałamoją samotność, bezradnośći nagłą złość, jakby znałajuż ten schemat! 2Tak. Mało mnieznasz! Na pewnojednak słyszałaś, żezajmuję jednopokojowe mieszkanie ze ślepą kuchnią. Musia44łaś wiedzieć odciotki Ireny,że prawie nic w tej mojejdziuplinie ma. Materac, półka na książki ikompakty, wieża. Bytkształtuje świadomość pomyślałaś sobie zapewne. Tojest ten rozmiar duszyi rozumu,którego potrzebuję! Pewniezadławi się nadmiarem, bo przecieżgdzieś na dniejej jestestwajest ta pazerność, którakazała jej rozsiąść się na torcie! Kompleks maślanejróży! To może być nawet interesujące! Zrobiłaśsłuszne założenie, ale wyciągnęłaś fałszywywniosek. Nie wyobrażaszsobie, jak niewiele potrzebado życia. Niktnie wie tego lepiej ode mnie,a jednak spokojnie patrzędziś na własną łąkę, która jest większaodparku na moimosiedlu. A możemyślałaś,że przestraszę się jej wielkości albopoczuję wyrzuty sumienia ibędę chciała podzielić sięwszystkim z rodziną, że nocami będęsię zastanawiała, co i komuoddać, by nie dać za mało bądź za dużo. Nic z tego, babko! Jeślisądziłaś, że zrobię to za ciebie, tosię przeliczyłaś! Mogłaś mieć wszystko ty,mogę mieć i ja. Tojestnawetdosyć przyjemne. Mój dom! Mójpark i sad! Mojaziemia! Mój staw! Mójbrzozowy lasek! Moje wszystkieprzedmioty i sprzęty,które gromadziłaś latami! Właściwie,niewiele z nich potrzebuję do życia. Do mego życia. Lubię spaćna materacu i mieć złudzenie,że nie zależęod zbyt wielurzeczy. Nie potrzebuję sekretarzy ka, by napisać list, biurka,byprzy nim pracować, stołu,by przy nim jeść ijeszcze ławy dlagości. Zapewniam cię,babko, że do tych wszystkich czynnościwystarczymi mały, rozkładany stolik. Jestem zachłanna, aleinaczej, niż myślisz. Zachłanna na życie! Jednak nie zamierzam pozbyć się ani jednej rzeczy z Zawrocia przynajmniejw tej chwili. Piję iczuję się tak,jakbyś to nie ty mnie wybrała,ale jakby wybrała mnie taziemia, sad, psy,jakbywybrał mnietendom. Wybrał i oczekiwał. Spodziewałaś się większej pokory? Wątpię. Nigdy nie byłampokorna ity o tym musiałaświedzieć. Miałaś w oczachnie tylko dzieckosiedzące na biszkoptowej papce pewnie45. dotarły do ciebie także szeptanki ciotki Ireny, która chciała cięostatecznie przekonać, że tylko ona dobrze wychowała swojedzieci. Ja stanowiłam doskonałe tło dla Emili iPawła kilkakrotnie zmieniająca szkoły, a potem kierunki studiów,żona świra w dziewiętnastym, a nieutulona wdowa w dwudziestym roku życia, która w dodatku koniecznie chciała sięznaleźć tam, gdzie on, po drugiej stronie lustra, po drugiejstronie czasu. A potem? Suflerka w teatrze, żyjąca z coraz toinnym facetem, grywająca czasamisłużące,damy dworu albopaziów bezsłowne role,które pozwalały przyglądać sięscenieodtyłu z miejsca, gdzie byłowidać krzywe szwyw kostiumie głównego bohatera i pot perlący się na skronitrzydziestokilkuletniej Julii. Po tych latach pozostało mi,babko,nieładneprzyzwyczajenie zawsze zastanawiam się,jakdana scena wygląda z drugiej strony. I jeszcze jedno złe przyzwyczajenie wyobrażam sobie twarzpod maską, tę zmęczoną, szarą, zwykłątwarz. Cojeszczeo mniewiedziałaś? Do tego portretu nie bardzopasowałoto, że jednak skończyłam teatrologięi zostałamkierownikiem literackimw nie najgorszym teatrze. Irena, razo tym nadmieniwszy, później zapewne umiała zgrabnie pomijać teniewygodne fakty. Musiałaś zato wiedzieć o wszystkichciemniejszych stronach mojej egzystencji. Oczywiście, ciotkanie odważyłaby się opowiedziećci o moich sprawkach bezpośrednio,ale zapewnezostawiała otwarte drzwi, gdy mówiłaonich, nibyw tajemnicy, wujowiTadeuszowi albo którejśzkuzynek. Czyż nie tak? A poza tym czy nie lepsze są półsłówka, aluzje, wzmianki, napomknięcia, niedomówienia. Tak, ciotkajestmistrzem sugerowania. Nigdy nie kłamie, zatozawsze daje do zrozumienia. Nawetjeśli przypuszczałaś, żeprzesadza, to i tak zapewne mówiłaś sobie w duchu, że musibyć w tym wszystkim ziarno prawdy, choćby małe, najmniejsze. Zresztą, czego mogłaś się spodziewać pomutanciespłodzonym przez TAMTEGO człowieka! 463A więc takaci jestem potrzebna! Takiej mnie dałaś Zawrocie! Nikt zrodziny niejest w stanie tego zrozumieć. Niemówiąc jużo akceptacji. Złośliwość starej czarownicy! twierdzą jedni. Patrzą na mnie tak dziwnie, jakbym była wychowanką wiedźmy. Świdrują oczyma, szukają piętna. Onamusi mieć w tym swój udział, bojakżeinaczej. Próbaodkupienia win! mówią inni. Ciotka patrzy namnie tak,jakbymciągle jeszcze miała przyklejonądo tyłkabiszkoptowąpapkę. Matka boi sięzapewne, że przetrącę swój majątek,rozdam albo zniszczę. Kuzyni, azwłaszcza Emilka, nienawidzą, bo znowu zabrałam nie tylko kawałek tortu, ale caływeselny placek, nie zostawiającnawet okruszynki. Paula zjadaz zazdrości swój ogon, bo przyzwyczaiła się, że to dla niej sąlepsze ismaczniejsze kąski. A Paweł? Co czuje Paweł? Dodiabła, dlaczego niewiem,co on może czuć i myśleć! Dlaczego ona? zastanawiają się wszyscy. Najmniejz nasprzygotowana, byopływać w dostatki! Najmniej zasłużona! Najmniejgodna! Paweł ma talent i absolutny słuch. Emilkatakjak dziadek Maurycyjest dobrymlekarzem. Paulabędzieprawnikiem, a już teraz jest młodą i piękną żoną wziętego adwokata. A Matylda? Kim jest albo kim możebyćMatylda? Kimjestem? sobą. A w tej chwili gąsiorem porzeczkowego wina. Mamwrażenie, że moje nogi zapuszczająniewidzialne korzenie. Właśnie tutaj wmoim Zawrociu. To dosyćosobliweuczucie. Rozpiera mnie podskórna radość. Cały światteżsię cieszy. Coś obok werandyradośnie cyka. Świerszcz grana skrzypcach przejmującą suitę. Żaby kumkają w najniższychrejestrach. Untai Remi teżzaczynają swój wieczorny, psikoncert. Gałązki drzew podrywająsię do lotu. Płachtafioletuspada na łąkę isad. Odrobina nostalgii. Tęsknię za czymśnieokreślonym. Otwierają się we mnie jakieś dziwne prze47. strzenie, których dotychczas w sobie nie zauważyłam. Księżyc,chudy jak zakrzywionypręt, wisinadlipami. Po obustronach werandy czai się mrok. Jestem sama jak nigdy dotąd. Przeraźliwiesama. Unta popiskuje przy mojej nodze. Jeszczejeden słodkikieliszek i można wejśćdo środka snu. VI. KONCERT FORTEPIANOWYZaskoczyła mnie wizyta Pawła. Dotychczas prawie siędomnie nie odzywał. Wydawało się, że jestem dlaniego czymśpośrednim między przeszkodą, którą trzebaominąć, a ciekawostką, na którą można, ale niekoniecznie trzeba zwrócićuwagę. Tak jakoś. Cały był przytymskierowany do wewnątrz,zamknięty, otorbiony. Wydawałosię, że absolutny słuchodebrał mu umiejętność patrzenia. To wrażenie potęgowałyjeszcze okulary z przyciemnionymi szkłami, które zakładałnadworze. Tak, od początku miałam wrażenie, że Paweł patrzyna zewnątrz tylko czasami krótkimi, kontrolnymi spojrzeniami,pozwalającymi iść bezpiecznie i nie obijać się o sprzętyi ludzi. Na twoimpogrzebienie uronił ani jednej łzy. Stałam naprzeciwko iwidziałamdokładniejego bladą twarz. Zauważyłam też gest obrony, gdy ciotka Irenawskazała mu ziemię,którą należało posypaćtrumnę. Wzdrygnął się i mimo surowego, nakazującego spojrzenia matki, rzuciłw głąb grobu czerwoną różę oderwaną od wieńca. Ja wrzuciłam drugą, ale tegojuż Paweł nie widział, bo ciotka Irena zawisłana jego ramieniu,półprzytomna, przelewająca się jak worek nie do końca wypełniony wodą. Może to byłachwila obezwładniającej rozpa49. czy, a może taktyczne posunięcie ciotki, która wtensposóbskutecznie starłaz pamięci pogrzebowych widzów niezrozumiały postępek Pawła. Patrzyłam na to wszystko z odrobiną zawodowej ciekawości w końcu chowano zupełnie obojętną mi osobę, a każdatego typu uroczystość jest niewątpliwie spektaklem, lepiej lubgorzej wyreżyserowanym. Paweł grał zgodnością i wyczuciem. Przybrał przy tympozęraczej opiekuńczego synaniż zrozpaczonegownuka. Ciągnął potemmatkę przez cmentarz. Z drugiej strony pomagała mu Emilka, rozzłoszczonatymi manifestacyjnymi omdleniami, sama przytym gotowa zemdleć. Większośćpotencjalnych aktorów nie dopisała. Wujek Tadeusz był od wielu latw Ameryce i ani myślał oprzyjeździe na twój pogrzeb, babko. Nigdysię nie lubiliście. Nie byłotakże mojej matki,bo ojczymleżał akurat w szpitalu, czekającna operację woreczka żółciowego, więc matka uznała, że opiekanad nim jest ważniejszaod twego pogrzebu. Zgadzałam sięz jej zdaniem. Paula opalałasię właśnie na południu Francji i też nie miała zamiaru przerywać podróży, by żegnać babkę, którejnigdy nie widziała. Z jejpunktem widzenia takżesię zgadzałam. Dlaczego więcsama zjawiłam siętutaj po otrzymaniutelegramu? Przecieżnie wiedziałam wtedynic o twoim testamencie. Czy to nie dziwne, babko? Przyjechałam z własnejwoli. Może z ciekawości. Możez przekory. Może po to, byzobaczyć twoją martwą, bezbronną twarz i być tu w chwili,gdy ostatecznie zamknie się w życiu rodziny pewnaepoka,twojaepoka. Tak,faktem jest, że mogłam tu przyjechać z wielu powodów. Alemam teraz wrażenie, że niemogło być inaczej. Przyjechałam. Przybyłam. Niespodziewanie dla samejsiebie. Jakbym przeczuła, cozechcesz zrobić. Albo jakbym musiałabyć tu wtej chwili. 502Na stypie Paweł mnie unikał. Ale unikał właściwie wszystkich. Ciotka Irena jakoś się pozbierała i zajmowała się gośćmi. Emila zwdziękiem modelki rozlewałakawę i herbatę naczarne strojeżałobników,a Paweł zniknął w głębidomu. Poszłam za nim zciekawości. Siedział przypianinie w swoimpokoju, patrzył nainstrumenttępym wzrokiem i pociągałz butelki. Co opijał? Twoją śmierć? Twój testament? Muzykę,która się nagle w nim zamknęła? I ten dziwnypokój trochępodobny do mego! Właściwiebyło w nim tylkołóżko,szafa i pianino. I jeszcze w kącie obokokna trochę płyti kaset rozsypanych w pobliżu wieży. Zupełnaasceza. Gdzie były partytury? Gdzieksiążki, obrazki, drobneprzedmioty,którezwykle tyle mówią o właścicielu? Paweł kolejnyraz pociągnął z gwinta. Postawił butelkęnapianiniei przez chwilę markował grę naopuszczonej klapie. Ale nawetw tej niby grze niewychodziła mujakaś fraza. Uderzał w wyimaginowany klawisz z pijackim uporem coraz bardziej zły i nieszczęśliwy. Wycofałamsię bezszelestnie, a za drzwiami wpadłamnazłośliwie uśmiechniętą Emilkę. Wycieczka pocudzych pokojach? Szukasz czegoś czykogoś? spytałaironicznie. Może ci pomogę? Na pewnonie żywiła do mnie żadnych siostrzanych uczuć. Toona pierwsza uświadomiłami, że chłód, który czuję wokółsiebie, wiąże się ze spadkiem. Udałoci się. DostałaśZawrocie. Już wkrótce je zobaczysz powiedziała, syczącjak nadepnięta żmija. Aletutajjest mój dom, więc nie zaglądaj w każdykąt, jakbyśi do niegomiałaprawo! Patrzyłam nanią,nie rozumiejąc. Ze niby co? spytałam głupio. 51.Że gówno! odpowiedziała jeszcze bardziej pogardliwie. Za chwilę trzasnęła wgłębi domu drzwiami, któreprowadziły do jej pokoju. Zdumiona tym, co usłyszałam,a zwłaszcza tą jawną, niezasłużonąagresją, wycofałam się w kierunku gościnnegopokoju, gdzie powitały mnie ukradkowe spojrzeniao różnychuczuciowych odcieniach. Ciotka Irenamiała kamienną, nieprzeniknioną twarz. Gdzieśz boku błyskało parę przyczajonych uśmieszków. Przez chwilębyłam głównym aktorem,trochęzdumionym tym nagłym awansem. Jeszcze wszystkowydawało mi się czyimś absurdalnym żartem, prowincjonalnąintrygą, częścią jakiejś gry, ale powolidocierało do mnie, żeto nie fikcja, że rzecz dzieje się naprawdę, a ja tym razem niejestem ani widzem,ani suflerem, ani statystą. 3Paweł stał na werandzieirozglądał się,j akby chciał zauważyć wszystkie zmiany, które zaszły tu odmomentu,gdy byłw Zawrociu ostatniraz. Był pierwszym moim gościem tutaj,wdodatku niezapowiedzianym, ale zdawałsię o tym niepamiętać. W milczeniu przekroczył próg salonu i stanął przyfortepianie, . wodząc przytym wzrokiempo klawiszach,jakbygrał na nich w myślach. Wyglądało na to, że przyszedł odwiedzić instrument, a zemną nie miał zamiarurozmawiać. Wykrztusił jedynie zdawkowe pozdrowienie. Miałam wrażenie,żedla niegoto fortepian miał duszę i rozum,a jabyłamniepotrzebnym sprzętem, który nie chciał się sam usunąćw kąt. Ty, babko, w takich momentachpewnie szłaś dokuchni,by zrobićwnukowi kawę, albo wychodziłaś na werandę. Jajednak niemiałam ochoty na przejście w sferę przedmiotów. Zwłaszczaz woli Pawła. W twoim życiu był ważny, może52najważniejszy,ale cóż mnie to mogło obchodzić. Nie miałamzamiarutraktować z nabożeństwem anijego, ani jego talentu. Zagraj, jeśli masz ochotę powiedziałam, by mu"pozwolić". Temu gratowiprzydasię trochę ruchu. Bojęsię, że przy mniezardzewieje. Paweł rzuciłw moim kierunku krótkie spojrzenie, chcącsprawdzić, czy mówię poważnie. Odpowiedziałam muchłodnym iprowokacyjnym uśmiechem. Zapatrzył się w tenuśmiech z dziwną ciekawością. Miło, że mi pozwalasz powiedział pochwili, przeciągając ostatniesłowo,by dać mi do zrozumienia, że doskonalepojąłmoją głupiązaczepkę. W odpowiedzi uderzyłamw kilka przypadkowych klawiszy, by do reszty pozbawić instrument znaczenia,dostojeństwa i tajemnicy. Skrzywił sięnieznacznie. Nie umiesz grać? bardziej to stwierdził, niż zapytał. A powinnam umieć? Nie.Oczywiście, że nie. Umiem za todoskonale grać nanerwach nie wytrzymałam. To też sztuka. Uśmiechnął się po razpierwszy. Potwierdził ten swójuśmiech w dodatku paroma wesołymi, srebrzystymi frazami. Trwało to jednaktylko parę chwil. Melodia porwała go izapomniał o mojejobecności. Usiadł na stołku ipo chwili kiwałsię nad klawiaturą. Przez moment miałam ochotę spuścić najego piękne, szczupłe dłonie wieko fortepianu, ale wzruszyłamnie bruzda między jego brwiami i tęsknota w twarzy. Był jakfakir, którysam uległ czarowi wydobywającej się z instrumentu melodii. Niechciał byćzbudzony. Pomyślałam, że ten jeden,jedyny raz wysłucham jegogry,bydowiedzieć się, kim jestnaprawdę i po co tu przyszedł. Usiadłam nawerandzie. To byłodobre miejsce do słuchania muzyki. Tobyło takżedobre miejsce do myślenia przy mu53. zycedostatecznie oddalone od fortepianu,by frazy nie byłyzbyt nachalne i głośne. Przypomniały mi się zdaniawyczytanew pamiętniku, azapisane na początku października ubiegłegoroku. "Nie wiem, czy Paweł przyjdzie tu jeszcze kiedykolwiek. Kroczy do tyłujak rak. To prawieamnezja. Jakby nieistniałprzedtem, jakby nie pamiętał niczego z przeszłości. Rozszarpuje fortepian i tłucze dźwięki jak zbuntowane dziecko. Niemogę tego znieść! A on nie może znieść mego spojrzenia! "Te twoje zdania, babko! Zawsze pomijaszw nich istotęrzeczy. Coś się wówczas stało. Cośnajistotniejszego w życiuPawła, a może i w twoim, a ty zapisujesz parę niewyszukanychmetafor. Nie wiadomo, jakie kryją się pod nimi fakty, niezdradzaszprzyczyn. Zaciekawiasztylko opisemrozpaczy, takjakbyś pisała pamiętnik dla osób wtajemniczonych, zdolnychrozszyfrować twoje zagadkowe akapity. Przyszło mi nawetdogłowy, że pisałaś go dlaPawła, bo tylko on mógł zrozumiećtwe pokrętne zdania. Dlaczegowięc pamiętnik trafił w mojeręce? Czy z powodutego, co zdarzyłosię wówczas, na początku października? A może coś stało sięwcześniej, awtedy tylkojakaś kropla dopełniła naczynie i przelało się, rozrywając tenzdawałoby się nierozerwalny związek dwojga rozumiejącychsięistot babki i wnuka, stwórcy i stworzonego! Paweł grałteraz coś przeraźliwie smutnego, zupełnie niepasującegodo letniegopopołudnia, dotej bujności, która pieniła się wokół mnie. Przyszedł, babko. Jednak przyszedł. Możedlatego, że jużcię tu nie ma. A może dlatego,że ciągle jeszczetu jesteś i jest tuten czarny potwór na trzech nogach. Przyszedłpo paru miesiącach i zaczarował się własną melodią. Niebębnił, nie tłukł dźwięków, nie rozszarpywał muzyki. Grał,jakbypłakał do środka. Przejmująco! Tak, że opuściłam wygodną sofęi uciekłam przed muzyką w głąb sadu. Powietrzezmieniłosię w olbrzymie organy,które trochę łagodziłydźwięki. Usiadłam pod papierówkąZielonooka jak zwykle54poczęstowała mnie olbrzymim jabłkiem, rajskim, słodkim. Smakowałam jego kawałki wraz z grzesznie smutną melodiąPawła. I wtedy przez chwilę wydawałomi się, żewiem, kimjest i po co przyszedł. VII. SÓL W OKUPrzypuśćmy,że ciotkamaracjębyłaś solą wich okuiżebyo tobie nie zapomnieli,musiałaś im podarować rodzinie itemu miasteczku równie słony okruch. I toja,babko, mam byćtą drażniącądrobiną? Słonym paprochem? Tak. Towydaje się prawdopodobne. Paweł i Emilka wyrośli tutaj są znajomymi z tej samej ulicy iszkoły. Wszyscypamiętają zarówno ichzalety, jak iwady. Może nie do końcasą samo-swoi, ale też nie są obcy i nie znani. A tobie potrzebnabyła tajemnica. Iodrobina inności, która przyciągai jednocześnie irytuje. Jestem inna od ludzi żyjących tutaj, mogę stanowićdla nich zagadkę i nieświadomiedrażnić. Czarciplan! Coś takiego mogła wymyślić tylko złośliwastarucha. W twoim wypadku wydaje sięto jednak możliwe. Przynajmniej większa część rodziny tak właśnie sądzi. Czy tojednakprawda? Czyrzeczywiście aż tak bardzo obchodzili cięludzie? Czy faktycznie niemogłaś znieść myśli, że po twojejśmiercibędą pławić się w tępym zadowoleniu? Że o tobiebezpowrotnie zapomną? O tobie! Oni! Inni! Tamci! Ludzie zza parkanu! Latamizazdrościlici może nawet nie domu iogrodu, lipowej alei,stawu ialtanoplecionych dzikim winem, aletego starczego szyku, którego56niemógł zniszczyć nawet brzozowy kij, częściej służący doodpychaniazbyt blisko przechodzącychludzi, niż dopodpierania się. Zawsze byłaś panią,a oniplebsem faszerowanymsocjalistycznąpapką, drepcącym wokół swoich małych spraw. Jak torobiłaś, że udało ci się dokońca utrzymać w nich toprzekonanie? A może to byłow twojej krwi i nie musiałaś nicrobić? Gorzejbyłaś skazana natę inność isamotność! Nie mogli zapomniećtego,że przetrwałaś. Innych, tobiepodobnych, zmiótł wiatr historii. A ty wczepiłaś się w tomiejscei tkwiłaś jak egzotycznykwiat, który nie może przestaćkwitnąć i pachnieć drażniąco. Opowiadano sobie otym różnehistorie, ale zawsze powtarzały się w nich te same motywy to Maurycy ocaliłwas oboje. Więcej, ocalił Zawrocie, ochroniłtę innączasoprzestrzeń, inną jakość życia, otulił wielkim,bezpiecznym kloszem skrawekraju inie pozwolił go zniszczyć. Rodzinnalegendamówi, że podczas wojny dziadek leczyłróżnych dziwnychludzi, którzy przychodzili, nie wiadomoskąd i nie wiadomo dokąd odchodzili. Nigdy nie pytał, kimsą,czemu służą,jakie wyznają ideały. Wyjmował kule, zszywałrany, dostarczał lekarstwa. Leczył wszystkich, bo złożył przysięgęHipokratesa. Miał przy tym szczęście zoperowałrozlany wyrostek robaczkowy przejeżdżającemu przez miasteczkoniemieckiemu oficerowiito byćmoże po raz pierwszyocaliło Zawrocie. Kim był ten drugi człowiek, który chronił Zawrocie przezkilka najgorszych latpo wojnie? Może był tylko fikcją, sprytnym wymysłemMaurycego,jedynym sposobem, by przetrwać, ujrzanym w chwili strachu i rozpaczy. Ten ktośprawdziwy czy też wymyślony uczynił go ordynatorem naoddziale chirurgicznym miejscowego szpitala i pozwolił spokojnie żyć. Maurycy był jednym z nielicznych ludzi na tymstanowisku, którzy nie należeli do partii. Żadne przemiany niezachwiały jego pozycji. Może dlatego, że był także genialnymlekarzem i dobrym, mądrym człowiekiem. 57.Ty, babko,byłaś dla ludzi z miasteczkapaniusią przyczepioną do jego niezwykłego fartu. Zawiść, irytacja, niepokój lubchoćby psychicznaniewygoda touczucia,które w nichwzbudzałaś. I to nie tylko w pierwszych latach po wojnie, gdywrzał wniektórych słuszny,klasowy gniew. Nienawidzili cięprzez cale twoje życie. Zmieniały się powody tych uczuć,czasami zmieniało się ich natężenie, ale one same były równietrwałe i niezniszczalne jak ty itwoja odmienność. Sól w oku,ziarno zław złotej oprawie nie umieli tegonazwać, alemusieli się ugiąć. Właśnie tego zazdrościli ci najbardziej,ty jednak wiedziałaś, że już wkrótce unicestwicię śmierć. Chodziłaś wyprostowana ulicami miasteczka,w czarnym ubraniu zmateriałów,których nazw niktnie pamiętał, a niewielu w ogóle je znało. Widziałaś,jak ci ustępują, jakobchodzą, jaksię czasamizapatrzą z niechęcią, a za sobą czułaśoddech śmierci. To tenchłód,który jak mówili w miasteczku ciągnął się za tobąjaktren starejsukni. 2Właściwie nie interesuje mnieto, co o tobiemyśleli imyśląinni. Chcę wiedzieć,co ty myślałaś ijaka naprawdę byłaś,zwłaszcza w ostatnich latach życia. Szłaśzawsze tymisamymi uliczkami wkierunku kościołai cmentarza. Ta droga pełna była lepszych i gorszych doznań. Park na chwilędawałci chłód,ale nie spokój. Patrzyłaś narosnące wnim drzewai zawsze przypominałyci się tamte,które rozstrzelano tu wraz z ludźmi i kolorowymikramami. Wniebowstąpiły potemrazemz płomieniami niszczonego getta. Czasami zatrzymywałaś sięna głównej alejce, by popatrzećnaróże i sprawdzić, czy żadne dzieckonie tratuje kwiatów. Potem złym wzrokiem obrzucałaś sylwetkę niedawno58wybudowanegodworcaautobusowego żółtą,pokracznąi prymitywną wczesny postsocjalizm, gorszy nawet odwczesnego socrealizmu. Skręcałaś obok niego w przyjemnąi zadbaną uliczkę z małymi ogródkami. Tu od latnic się niezmieniało budynek narogu ozdabiałfioletowy klematis pnący się aż do balkonunapierwszympiętrze, potem był niski dom z irysami, następny ozdabiałymalwy, dalej pyszniły siędwa srebrne świerki, a za nimi byłaposesja zpąsowymi różami. Oglądałaś z zadowoleniem starannie przyciętetrawniki i wypielęgnowane klomby,jakbynależały do ciebie i świadczyły odobrejpracy twego ogrodnika. To było wkońcu twoje miasteczko patrzyłaś na niekilkadziesiąt lat i wydawało ci się, że masz prawo oceniaćżyjących w nim ludzi. Następnaulica nie była tak przyjemna. Przez chwilęzatrzymywałaśwzrok na brzydkim, murowanym budynku,a podpowiekamimiałaś żydowską bożnicę, która tu stała przedwojną. Przednią, w głębi czasu, to samo miejsce ozdabiałasiedemnastowieczna synagoga, ta,którą w poprzednimstuleciu rysował zachwycony Gloger. Pięć domów dalej stał przedwojnądom mecenasa Kłasińskiego. Teraz straszył wtymmiejscu mięsny sklepik, odrapany i brzydki. To prawda, żecały środek miasteczka wypalili Niemcy. Poszły z dymemżydowskie wszy i wspaniałe kamienice ogień był sprawiedliwy, strawił wszystko. Dlaczegojednak na miejscu tamtychróżnorakich dekoracji powstały tylko brzydkie, bezstylui smaku? Nie mogłaś zrozumieć tej zgody na tandetę ani pęduza bylejakością. Jakby już nikt w tymmiasteczkuniewiedział,co jest piękne, a co brzydkie. Nikt! Tak rozmyślając,dochodziłaś do przedwojennejplebanii,przypominającej wyglądem staropolskidworek, z pięknymgankiem i witrażami. Zdobiły ją w dodatku stare,majestatyczne świerki. Potem stawałaś przednową plebanią, wybudowanąparę lat temu, gdy nie obowiązywały już nakazy tępogłowych59. decydentów. Mimo to była równie brzydka jak większośćnowych domóww tej okolicy. Ponure gmaszysko, wielkiei niezgrabne, w dodatku postawionena pustym, pozbawionymdrzew placu. Twój Bóg, babko, nie mógł zgodzić się nato pstrepudło i przeztwoje usta przemawiał ostro i krytycznie. Żadenz księży nie śmiał wychylić głowy. Czasami ze starejplebaniiwychodził znajomyksiądz, by cię pozdrowići podprowadzićdodrzwi kościoła albo na cmentarz. I pewnie on jeden rozumiał cię i tak samo jak ty z bólempatrzył na tandetę wkradającąsię na kościelnąposesję, zwłaszcza na miejsca po starychdrzewach, które dawały kiedyśchłód i sklepiały się w górzejak przedłużenie kościelnych naw, z ukrytymi, ptasimichórami. Wycięto je tak samo jak księżysad, zamienionynaparking, który przypominał opuszczony węglowy plac. Brzydota, pustka i zaniedbanie. Wnętrze świątyniznowu cię uspokajało. Lubiłaśchłódgrubych,eklektycznych murów. Rozmawiałaś tu z Bogiem,tak jak wdomu rozmawiałaś z Maurycym. Każdy z nich miałoddzielne i ważne miejsce w twoimżyciu. Z Bogiemrozmawiałaś bez słów. Może nawet nie należałotego nazywać rozmową,bo przecież oboje milczeliście. Ale był. Byłtu na pewno. Czułaś jego obecność. Nie emanował miłością,bo tawydawałaci się zawsze człowieczą dziedziną. Niebyło totakże dobro, Bóg bowiem, twoim zdaniem, nie był dobry. Byłoto raczej przeczucie doskonałości, niepojętejdoskonałości. Może dlatego wydawało cisię, że jest tylko jedna droga, byprzemówić do niego bezpośrednio piękno. Zawsze wierzyłaś, żewięcej jestmodlitwy w dobrymwierszuniż w wyklepanym pacierzu, w harmonijnym tańcu niż w siedzeniu wkościelnej ławie, w koncercie fortepianowym Czajkowskiegoniżw źle odśpiewanej kolędzie. Dlatego najczęściej przychodziłaśna długoprzed rozpoczęciem mszy, by obejrzeć zawsze tensam obraz, jedynąnaprawdę piękną rzecz w tym kościele. 60Płótno przedstawiałojakąś świętą nie podałaśjej imienia, babko. Nie ma to zresztą znaczenia. Widziałamten obraz. Jest rzeczywiście niezwykły. Święta ma pomarszczone ręce,zgarbioną,starczą sylwetkę, zgrzebnystrój i rozpadającesiębuty. Ma także piękną, czy może raczej uduchowioną,młodątwarz, zapatrzoną wniebo. Jakieś dziwne światło pada na jejoblicze i toświatło zdaje sieje przemieniać. Takimiwidzi nas Bóg myślałaśprzy obrazie. Boskiczas jestinnyod ludzkiego, Boskie okoteż jestinne, przenikające na wskroś, wydobywające spod zapomnianych warstwczasoprzestrzeni choćby jedną, jedyną chwilę doskonałościw ludzkim życiu słodkiuśmiech, wzniosłą myśl, zachwycającygest, uduchowioną miłosną chwilę i równie pięknieodegrany spazm nienawiści. Nie mogę być doskonała, bo niejestem Tobą, ale Ty znajdziesz tę jedną chwilę i weźmiesz ją,bymmogław niej istnieć. Niewątpię, że jesteś tutaji patrzyszna świętą. Nie wątpiętakże w to, że ten obraz jest w Tobie,zatopiony w boskości razem zbezimiennymmalarzem. Ja teżpowrócę do Ciebie razem z moją różą. A może będzieto cośinnego jakaśzapomniana, z pozoru nieważna minuta! Frazazłożona z bezwstydnego, młodzieńczegośmiechu? Łza, w której przejrzał się księżyc? Jęk usunięty w kąt pamięci,rozpisanyw dole pięciolinii? Tak,babko. Inni wierzą w dobre uczynki, ty wierzyłaśwsztukę i piękno. Przez całe życie zajmowałaś sięswoją różą. Chciałaś wyhodować własnoręcznie różębłękitną. Obok biurka Maurycego wisi kilkaakwarelowych szkiców ledwierozwinięte, jasnoniebieskie pąki. Jakie to dociebie podobne. Byłamdzisiaj ranow oranżerii. Kiedyś musiały w niej rosnąćpiękne kwiaty. Teraz zostało trochę zdziczałych roślin. Nie mawśród nich róży błękitnej i pewnie nigdy nie było. Aleskłonnajestemmyśleć, że jestz tobą, gdzieś tam,w błękitnych błękitach, czymkolwiek one są. 61.3Widzę, jak się zmieniałaś,babko. Wyniosłą,chłodnąobojętność, którą wyznawałaś przez wiele lat, nagle zastąpiłażarliwość. Nie wystarczyło ci już kochać piękna i celebrowaćjew Zawrócili, z dala od ludzi, niemal wukryciu. Trzebajeszcze byłoo nie walczyć choćbytylko opuszczeniemkącikówust albopogardliwym gestem! I to nie tylko o pięknozaklęte wporcelanowychfiliżankach, w srebrnejcukiemiczce, wlichtarzu i gładkiej lasce, utopione w zwieńczającym jąbursztynie, zastygłe i martwe, ale także o to,które było zaklętew brzozowym kosturze, w załamaniu światła w koroncedrzew, w liniihoryzontu, w pleśni, w rwącejrzece, w zeschłych trawach. Todlategonie mogłaś już obojętnie przechodzić oboktandetnychdomów, placów pozbawionych drzew. Najbardziejdenerwowałacię jednaknowa plebania, bo to miejsce byłoszczególne centrum prowincjonalnego świata. Jej budowniczowie zapomnieli, że stawiają ją nie dlasiebie, tylko w imięBoga. Tak, im bliżej kościoła, tym bardziej drażniła cię bylejakość i brzydota. Prawie całe miasteczko było bezbożniebrzydkie,ale najbrzydsza, a więc najbezbożniejsza była takoszmarna budowla. "Jak tosię mogło stać? pytałaś siebiew pamiętniku,gdypo raz pierwszy dostrzegłaś ponurezarysy plebanii. Dlaczegoim na topozwolono? Dlaczego ja im pozwoliłam? Wybacz miBoże! Wybaczmi Maurycy! Wybaczmi,że tylelat spędziłam zamknięta za parkanem. To ty, tylko ty, miałeśrację! "Czytowłaśniewtedy z damy oddzielonej odplebsu wysokim parkanem postanowiłaś zmienić się w starą czarownicę? Stawałaś przed amboną i wpatrywałaś się pilniew usta przemawiającego księdza. Musiał mówić wyraźnie,logicznie i dotego jeszcze prosto, inaczej fukałaś jak rozzłoszczonakotka62albo stukałaślaską i ostentacyjniewychodziłaś z kościoła. Czułaśna sobie zdziwione, rozbawione, a najczęściej oburzone spojrzenia. Ale wichwłaścicielach zostawała kropla podejrzliwości. Wydobywałaś z nich choćby tylkoprymitywne pretensje. Jeśli rzucamco tydzień setkę lub dwie myśleli to nie po to, by ksiądz jąkał się na ambonie. W końcu człowiekprzychodzi posłowo Boże, nie? Tak więcbyłaś im solą w oku. Najpierw z przeznaczenia,a potem także zwłasnego, nieprzymuszonego wyboru, jakbyśsięprzyzwyczaiła do tej roli i niemogłaz niej zrezygnować. Czytam wpamiętniku twoje krótkiezapiski i widzę, jak dojrzewała w tobie taabsurdalna idea. Moment,gdy kazałaśskrócić Jóźwiakowi znalezioną w lesie, mocną brzozowągałąź, był chyba przełomowy. Ludzie oglądali się za tobą zezdumieniem, kiedyszłaś z nią po raz pierwszy przez miasteczko. Jeszcze tylko do kościoła brałaś czasami poprzednią laskę. Niektórym nawet zdawało się, że zwariowałaś. Pani doktorowazsękatym kosturem! A tonumer! Odbiło babie nastarość! Bóg jąpokarał za próżność, pychę i egoizm! Jeszcze bardziejprzestraszyła się ciotka Irena. Przez pierwsze tygodnie nie wiedziała, gdzie oczy podziać ze wstydu. Cóż,starość! powtarzała, gdy ktoś ośmielił się o tym wspomnieć. Błagała cię,byśwróciła do starej laski,ale ty tylko wzruszałaśramionami. "Myślą,że jestem szalona. To nawetlepiej. Wariatomuchodzi więcej! " pisałaś w pamiętniku z chłodnąkalkulacją, obojętnie, sprawozdawczo, jakby to nie ciebie dotyczyłyukradkowe spojrzenia, uśmieszki i drwiny. Właściwiebyło ciobojętne, co oni wszyscy myślą, bo przecież i tak niebyliw stanie pojąć iocenić twego postępowania. Nigdy nie robiłaśniczego dlanich, nie oni byli celem i sensem. Co najwyżejczasami stawali się przedmiotem gry. Byłaś solą, gdyż porządek rzeczy tego wymagał. Bo musi istnieć także sól- piekąca,drażniąca drobina,. VIII. ZAMIANAWypuściłam Remiego,babko. Nie jest tak przyjacielski jakUnta, ale słucha moich poleceń. Trzymam jeszcze przy sobie,w razie czego, twoją brzozową laskę, ale nie musiałam jejdotychczas używać. Remi czuje zresztą respekt przed Untą,bardziej zadomowioną i pewniejsząsiebie. Nie ma odwagiwchodzić do domu buszuje po posesji albo leżynatrawieobok werandy, z pyskiem na pierwszym stopniu. Takjestdobrze. Oswajamy się powoli, ostrożnie, z odrobiną nieufności. Każdy pilnuje swego terytorium jai Unta domu, Remireszty. Na razie nie poruszam się zbytgwałtownie, gdyschodzę z werandy. Wołam Untę igdy już jest przy mojej nodze,wołam także Remiego. Idzieza nami posłusznie,ale wpewnejodległości, z bokulub z tyłu nie tak blisko jednak, bymożnabyło go pogłaskać albo dosięgnąć końcem kija. Zatrzymuje sięjednak posłusznie, gdy ja staję,i rusza, gdyzaczynam iść. Mam więc dwa psy, bezimienną kotkę ite wszystkie zwierzęta, które żyją wobrębiemojej posiadłości bezmeldunku -^zestożab, tysiące pasikoników, biedronek, os, żuków, ważek,mrówek,komarów, motyli w różnychfazach rozwoju i jeszczekolonie ptaków, myszy, szczurów,kretów. Remi zaaprobo-wałmoje zjawienie się tutaj wprawdzie nie od razui bez64entuzjazmu, ale zaaprobował. A reszta zwierzyńca? Przechadzam się z psami po Zawrociui podglądam podległemi życie. W jakimś sensiezależy ode mnie. Mogę ściąć drzewo, naktórym od lat gniazdują bociany. Łąkęraj pasikoników mogę zmienić wwypalony ugór albo pole. Brzozowy lasekprzepuścićzimą przez komin. Zaniedbaną gęstwinę przy parkanie wyciąć. Mogę. Wszystko mogę! Tyle tu chaszczy, gęstwin, zarośli a w nich próżniaczy, wolny świat, który możenawet nie wie, że na górze nastąpiłazmiana. Roślinywydająsię czujniejsze. Lipy plotkarsko szeleszczą, gdy przechadzamsię pod nimi,starejabłonie i śliwy wysilają się, by wydać jaknajwięcej owoców i udowodnić swoją pożyteczność,brzozytańczą na wietrze, jakby wiedziały,żelubię piękny,harmonijnytaniec. Tylko że to złudzenia. Nic się niezmieniło z moimprzybyciem. Nikt się tym nie przejmuje lipy i przedtemszeleściły, jabłonie i śliwy rodziły, a brzozy pląsały na wietrze. Ten światniezna linearnegoczasui nie zna pana. Nawet jeślizniknie, to do końcabędziewolny, do ostatniej minuty,doostatniej sekundy. Do ostatecznej zagładyi przemiany. Świat oswojonyi świat dziki. Remizostał oswojony. Oswojony przez ciebie, babko. I zostawiony przez ciebie. Aterazpotrzebuje nowego pana. Kładę na ścieżcetwój kostur i po razpierwszy odważam siębiec. Unta! Remi! wołam, zbiegającw dół ku brzezince. Tratujemy wysokietrawy, rozrywamypajęczyny,przecinamy bezpieczne dotąd powietrzne korytarze pszczółi motyli. Psy wyprzedzają mnie i rwą do przodu gonią chimerę, gonią letni,upalnydzień, tętni w nich krewi psiaradość. Gonić! Gonić! Gonić do końca świata! Gonić! Zakręcająprzy ścianie lasui wracają do mnie, zmęczoneji leżącej w trawie. Kładą się blisko i dyszą. Po raz pierwszymamobok siebie pysk Remiego. Nie cofa go, gdy wyciągamw jego kierunku rękę i klepię po wielkimłbie. Szukaj, szukaj laski! mówię do niego, a on mimozmęczenia ruszaw górę i po chwili przynosi ją i kładzie obok65. mnie. Czuję się tak, jakbyostatni, najbardziej krnąbrny poddany,uznał moją władzę. Dokonało się, babko. Mam w rękutwoje brzozowe berło. Miałam i przedtem, ale dopiero terazjestnaprawdę moje. Siedzęobok psów i oglądam ten zdawałoby się zwykły kawałek drewna, na którym od dawna niemaśladów kory. Może nawetbyło ich kilkatych twoich kosturów. Najdziwniejszyrekwizyt w historii twojego życia! 2Dlaczego wcześniej nie zwróciłamna to uwagi? Daty! Teznaczące daty. Jakie to logiczne! I jakie do ciebie podobne! Zaopatrzyłaś się wswój czarci kostur właśnie wtedy,gdywybuchła kolejnaniepodległość. Przez chwilęwszystkim sięwydawało,żemożnazetrzeć pięćdziesiąt lat, jakby były napisane ołówkiem,iwejść do innego,lepszego czasu, spinającegojakimś mistycznym mostemczas przedwojenny z tym nowym,jeszcze nie nazwanym. Złudzenia. Musiał cię ogarnąć wtedy diabli chichot, jeśli wybrałaś siędolasu pobrzozowy kij. Laskapasowała do zgrzebnego,tandetnego komunizmu, byłajak wyzwanie teraz, gdywyrosły nagle fortuny, gdy wróciły do mody kapelusze idobremateriały,już nie musiałaś być, babko, przedwojenna! Ale nietylko o to chodziło, nieprawdaż? Z laską czy z kijem byłaściągle sobą, tak jak właścicieleowych fortun ciągle byli prostakami. Im bardziejoni zapatrywali się na ciebie i tobiepodobnych, tymbardziej ty odrzucałaś zewnętrzne oznakiswojej pańskości. Zostało jeszcze tylko Zawrocie, ta twojaślimacza skorupa doskonała architektura małego dworku,wpięknej, zielonej oprawie. Zostałatwoja wyprostowana sylwetka, zostało poczucie honoru i chłód, została siła, którapłynęła z nie znanego imźródła z wielowiekowej kultury66traktowanej nie jak skarbczyk błyskotek do przypięcia, ale jakobowiązek. Tak, babko. W jakiś sposóboni to pojęli. Uśmieszki zniknęły, a twój brzozowykij, noszony przez ciebie z dawnągracją,niedługo potem przypadkowootrzymałjeszczeinnąfunkcję stał się narzędziem kary bożej choćniektórzyuznawali goraczej za znak diabelskiej pychy! Tak czy owaktwoja intuicjapodpowiedziałaci, że sensowniej będzie uznać za takowe narzędzie kawałek drewna niż zbyt eleganckąlaskę. Pierwszyraz miałaśokazję go użyć którejś soboty, kilka latpo upadku komuny, gdy brała ślubJoasia Molendakówna,córka jednej z sąsiadek Ireny. Organista źle zagrał marszaMendelssohna. Wdrapałaśsię po drewnianych schodach nagórę. Nawet się bardzo nie zmęczyłaś. Pchnęłaś ciężkiedrzwii otworzyła sięprzed tobą błyszcząca, biało-złota konstrukcjadoskonałych, zeszłowiecznych organów. Chciałaśmu tylko pogrozić temu człowiekowi, któryz zadowolonym wyrazemtwarzy wygrywał jakieśmutacjetonów ale kiedy beztrosko, dziarsko i kłamliwie zakończyłkolejną frazę, nie wytrzymałaś. Podeszłaś do niego i popatrzyłaś jak bazyliszek. Chórzystki zamarły, a grający, może nawetze zdenerwowania, znowu uderzył w złyklawisz. Wtedy skończyła siętwoja cierpliwośćjednym zdecydowanym ruchembrzozowej laski uderzyłaśw klawisze tuż obokjego palców,mówiąc z oburzeniem:Tak źle już nigdy nie graj! Takźle już nigdy nie graj! Bo ty człowieku graszdla Boga! Twojesłowa mikrofon przeniósł do wszystkichzakamarków kościoła. Zaraz potem podniósł się szum. Niektórzy chichotali, ale większość była oburzona, żeswymi starczymii sklerotycznymi wyskokami zakłócasz uroczystość. Chórzystki zgromadzone nasecesyjnymbalkonie, purpurowy organi67. sta, ludzie zadzierający do góry głowę oniwszyscy byliprzeciwko tobie. Nie mogłobyć inaczej. Najpierw musieliby znaćnutowyzapismelodii tak, jak ty go znałaś nuta po nucie zapis,który nawet na papierze wyglądajak harmonijna i przemyślanakompozycja. Potem musieliby mieć tę muzykę we krwi fraza po frazie, aż docudownej kulminacji. Ci nagórze, raznazawszemusieliby przekreślićswoje prymitywne śpiewanie,pełne fałszywych nut i wokaliz. A ci na dole, którzy zadzieraligłowy i patrzyli wtwoim kierunku, mrużąc oczyod jaskrawego światła wielkiegokandelabru,ci wszyscy wyrzec by sięmusieli owegouniesienia, którym napełnił ich duszedźwiękznanej melodii, gorzej lub lepiej wykonywanej, aledla nichistniejącej niejako doskonałe piękno, lecz jakoczynnik sprawczy owego wzruszenia i pasma obrazów, które w nich przepływały za jej przyczyną. Możenawet te dźwiękibardziejżywe, mniej dostojne, zafałszowane były imbliższe,boprzyzwyczajali się do nich przez długie lata. Musiałaś otymwiedzieć, a jednak wdrapałaś się na górę. To była walka z wiatrakami, wyrywanie ludziomichzatęchłego, niedoskonałego szczęścia, ale nie umiałaś, niechciałaśz niej zrezygnować. Przynajmniejtenjeden, jedyny raz. Musiałaś im uświadomićprawdę:oto czymsię zachwycacie zlepkiem fałszywychakordów. Tym są wasze marzeniaobrazami skażonymi złąmuzyką! I tegoci, babko, nie mogli darować, bo nikt łatwo niegodzisięna odbieranie mu własnego ciepełka. Wdodatkuwydawałoim się, żesą bez winy. Może jeszcze organista. trochę, aleoni? Tyle kłopotów, trosk, takieciężkieżycie, więc jakie maznaczenie,czy ta melodiajest prawdziwa, czy zafałszowana. Czegochce ta stara wariatka całe życie siedząca przyfortepianie, któramiała służącą i która nie ma pojęcia o prawdziwym,znojnym życiu? Ty znasznuty, a mytrudną codzienność, tymasz doskonały słuch, a nam do niczego niejest on potrzebny,68bo anikarmi, ani poi, aniogrzewa. Przejadły sięnam jużtetwoje starcze fanaberie! Zabieraj się za płot i siedźtam tak,jaksiedziałaś tylelat, brzydzącsięświata na zewnątrz. Nie potrzebujemy cię! Nigdy nie potrzebowaliśmy! I ciesz się, że w ogóleprzetrwałaś na obrzeżach prawdziwego bytu, poza czasem,poza historią. Tak właśnie musieli myśleć, chociażniktnie odważył siętego wyartykułować. Samorganista zacząłgrać od tego czasutrochę lepiej. Kiedy przechodziłaś obok niego,spuszczałwzrok. Może on jeden pojął, że w końcuwyczerpała się twojacierpliwość tego słonecznego dnia, kiedy wkroczyłaś do kościołapo to, byprzeżyć obrzęd połączenia dwojgaludzi,obrzędwzniosły, mistyczny,a tak bardzo popsuty zapachemprzepoconych ciał, zająknieniami isapnięciami księdza,silnym blaskiemelektrycznegoświatła. I tafałszywa muzykastała się kroplą, która zerwała tamy. Nie mruczałaś pod nosem,nie wyszłaś z kościoła, nie patrzyłaś ze zgorszeniem kuorganom, alewłaśnie wspięłaś się nagórę. Kiedy odwróciłaś się i wolnoszłaś zpowrotem wzdłużmilczącego chóru, czułaś obok siebie chłodną taflę, napiętą jakściana,która ma runąć. Możewtedy bardziej niżzwykle odczuwałaś osamotnienie, ową pustkę, która otworzyła sięwówczas,gdy umarł Maurycy i już nikt niechronił cię przedświatemi kiedy nagle okazałaś się nikomu niepotrzebną, starąkobietą. Po raz kolejny odważnie przyjęłaś samotność. Pożegnał cię szmer niezadowoleniai gdyby nie nieugiętapostawa starego księdza, może nie rozstąpiłby sięprzed tobątłum, który zastałaśnastępnej niedzieli w kościelnych drzwiach. Stałaś długoza zwartymi, nieruchomymi plecamikobiet i mężczyzn, aż przeprowadził ciętwójprzyjaciel izostawiłpodamboną,by ś jak zwykle mogła parskać i krzywić się na kazaniejego kazanie. Następnego dnia kamień wybił szybę wokniegabinetu Maurycego. To wówczaskupiłaś Remiego, aUntazaczęła chodzić ztobą wszędzie,także do miasta. 69.3Jeszcze raz, na krótkodarowali ci, babko, twoje winy wówczas,gdybroniłaś drzew. Mały park chciano zmienićw plac z drewnianymibudamipełnymiszmacianej tandety. Tym razemwasz gniew był wspólny, a swoją laskę obróciłaśprzeciwko ludziom, którzy niszczyli to, cokochali wszyscy. Ty jedna nie przestraszyłaś się inie szeptałaśdo najbliższejsąsiadki, że trzeba by coś zrobić igdzieś pójść ty poszłaś. Nie do kierowcy spychacza, nie do robotnika, który nosił piłę,ale do Gabinetu, akiedy twoja laska spadła nabiurko Urzędnika, arobotnicy dalej zabierali się do wycinania drzew, to typoszłaś do innego Gabinetu i wymachiwałaś w nimkosturemaż do skutku. Parkuwówczas nie wycięto,apotemnie dali gojuż zniszczyć ludzie stojący z kijami wokółdrzew. Wybralinawetdelegatów i wysłali dojeszcze wyższego Urzędnika. Wtedy pomyślałaś o broniących parkuludziachtrochę cieplej, patrzyłaś wichoczy, aw ich źrenicach odbijałosię światłorozproszone przez ciężkie,kasztanowegałęzie. Studiowałaślekkość, która nakrótko zagnieździła się w ichtwarzach igestach. Podrzucali kasztanyjak złote monety, młodzi trzymalisię za ręce, amężczyźni staliw rozkroku, gestykulując szerokoi śmiało, dyskutowali, ćmiąc klubowe lub sporty. Myślałaśo nich odrobinę cieplej, alebez złudzeń wiedziałaś, żegdyby nagle przyjechał ten Urzędnik i tupnął na nichnogą, towszystkie zapalone papierosy wypadłyby z drżących rąk, aonicichutkowycofaliby się za drzewa, by bezszelestnie zniknąćwbramach zagraconych podwórek. W myślachwidziałaś rozsypane bezładnie kasztanyna pustej ulicy pełnej słońca. Przyjechali delegaci, za nimikontroler,odkryto jakieś niedociągnięciai matactwa. Potem odjechały maszynyparkocalał. Wydawało się, że można coś zrobić, gdy zadziaławspólna wola i solidarność. Wydawałosię nawet, że coś sięw ludziach zmieniło na trwałe. To było jednak tylko złudzenie. 70Pewnego dniazezdumieniem zobaczyłaś, żeplac, na którymstałydrzewa, jest pusty. Zniknęły w ciągu jednegopopołudnia. Nikt niezdążył zaprotestować. Nikomu już niechciało sięprotestować. Ludziezrozumieli, że w gruncie rzeczy dalej nicodnich nie zależy. Bezradni i pokonani pomyśleli,że ktośpotężny, może nawet ten sam, cozawsze, jakiś przefarbowanydecydent, znowu może robić, co chce. Na pustymplacyku szybko zbudowanodrewniane budy,w środkuumieszczono na półkach tandetę, blichtr, taniochę,badziewie. Poparu miesiącach nikt nie pamiętał grubych pni,potężnych konarów izielonychkopuł nadnimi. Nikt nie pamiętałchłodu i spokoju, które drzewa dawały. Zostało wprawdzieparę niskich wierzb, alenie było tu dla nich miejsca kopane butamiwyrostków, obdrapywane kapslami od piwa,dziobane kozikamiczekały nazagładę. Patrzyłaś, jak ogieńniedopałków wgryza się wkorę obok serc przebitychstrzałamii inicjałów. Zamordują je sami pomyślałaś któregośdnia,patrząc naobłamaną gałąź. Ostatecznie odżegnałaś się wówczas od jakiejkolwiek wspólnotyz tymi ludźmi i z tym, costworzyli albo przyjęli za swoje. Czasami tylko, gdy ktośbezpośrednio stawał na twojej drodze, obrzucałaś gopogardliwym spojrzeniem i odsuwałaśniecierpliwie kijem. Ci, którzy przez krótki okres zaczęli ci się kłaniać,terazodwracali w milczeniu twarzew drugą stronę. Było to zrozumiałe, jeśli pani S. która nie wpuściłacię dosklepu, chociażbyło jeszcze dziesięć minut dozamknięciapowiedziałaś, żewprawdzie niedawno zmieniławystrój sklepu, ale przyzwyczajeniazostały jejkomusze,a to nie wróży dobrze jej biznesowi. Dodałaś także, że z nową, fioletową czuprynąna głowiewyglądajak podsiniona, rozdeptana pieczarka, jakichbyłomnóstwotego latana łąkach niedaleko Zawrocia. Było tozrozumiałerównież z powodu pewnego dziecinnego postępku,którego nie mogłaś sobie jednak odmówić. PanZ. kupił mercedesa i tym nowym samochodem, ale równie71. brudnym jak poprzedni, jeździł z rajdową szybkością, opryskując przechodniów. Twoja czarna suknia, tymrazem z aksamitu, ozdobiona łasiczką z brylantowymi oczkami, zostałaobryzgana pewnego dnia od góry do dołu wodą i błotem. Kiedyw niedzielę panZ. zawiózł brudnym jak zwykle samochodemswojąrodzinę dokościoła,wypisałaś końcem laski dużymiliterami, wmiejscu dobrze widocznymdla wchodzących i wychodzących słowo: niechluj! Nie brudas, alewłaśnie niechluj. Państwo Z. zabawili w kościele dostatecznie długo, żeby wszyscy sąsiedzi mogli obejrzeć nowy wóz i pęknąć z zazdrości. Wyszli krokiem posiadaczy auta, które itak zawiezie ichszybciej do domu niż fiaciki istare gratyinnych marek. Wyszlii oniemieli. Uśmiechy, które w kościele brali za maski przykrywające najbardziej zapiekłą zazdrość, okazały się kpiną. I to z nich posiadaczy jedynego mercedesaw tym obrzydliwym, małym miasteczku! Nigdyjeszcze chyba panZ. niejechał tak szybko do domu, apotem długoi może po razpierwszy wżyciu mył swój samochód. Było to zrozumiałe również z powodu jeszczejednegonieprzyjemnego incydentu. Kiedy parę dni poowym samochodowymżarcie zobaczyłaś, że dziesięciolatek kopie psa i tow obecności mamy, pani W. , spytałaśją bez ogródek: Tencham to pani syn? Idodałaś: Gratuluję dobrego wychowania! Mogłaś byćpewna, żestosunkiz miasteczkiempowróciłydodawnego stanu. 4Nawetciulżyło. Oddzielenie od nich dawało poczuciekomfortu psychicznego. Powracał cispokój na myśl o tym, żesię przecież nie ugięłaśpod ich powierzchowną,okazjonalnąuprzejmością inie musisz milczeć. Za mało ich jednak niena72widziłaś, byte drobnei w gruncierzeczymało znacząceincydenty przyniosły ci ukojenie. Odchodziłaśz miasteczka boczną drogą, wsłuchiwałaśsięw szczeknięcia psów czujących cięz daleka i witających radośnie. Przekraczałaś bramę Zawrocia iwiedziałaś, że tutajjesttwoje właściwe miejsce. Otwierałaś drzwi domu. Odkładałaślaskę. Przez chwilę patrzyłaś na perspektywę korytarzai tak dobrzeci znany rozkład cieni. Czy warto trwonić resztkęsił na wyprawy do tego zapyziałegomiasteczka? Czywartoroztrącaćsiły na cokolwiek, co niejest piękne? Zapalałaś ogieńna kominku i czekałaś na Pawła. Chciałaś,by zagrał jakąś nieznaną cijeszcze melodię. Chciałaś widzieć, jak pieszczotliwiedotyka palcami klawiszy, a potem czuć, że jego muzykapłyniewkierunku okna, unosi się w górę imiesza z wiatrem. Gdzieśtam, w przestworzach musiały być, według ciebie, niebiańskieorgany, które przekształcały i udoskonalały każdy dźwięk. Gdzieś tamistniała ta niezwykła harmonia, muzyka sfer. Ta,która płynęła zfortepianu, była jej odpryskiem ziemskimprawykonaniem. Byłaś tego naiwnie pewna. Czegowięc szukałaśpoza bramą Zawrocia? Dlaczego tamjednak szłaś? Dlaczegostukałaś uparcie i złowieszczo pobetonowych trotuarach? Przecież po pewnym czasie musiałaśzauważyć, że stajesz się anachroniczna,że nawet twój brzozowykij nie zwracajuż uwagi, że czaszwariował i pędzi, niezważając natwój upór. Mało ktozwracał już na ciebie uwagę. Byłyprzecież inne obiekty zazdrości, nienawiści, niechęci. Znudziłaś siętemumiasteczku. Znudziłaśsię teraźniejszości,odeszłaś w przeszłość za życia zbyt długiego życia. Tak. Musiałaś to czuć. Czyżmogłaś jednak poddać sięi zostawić ich bez niewygody pamięcio tobie? Nie zadowalałocięto, że zostaniesz pochowana wpięknym grobowcu rodzinyMilskich odnowionym przez ciebiepo śmierciMaurycego. Muszą go omijać ciwszyscy, którzy chcą wejśćna cmentarz73. głównąbramą. Przyzwyczają się myślałaś. Będą przechodzićobojętnie, z twarzami wtulonymi w chryzantemy. Później, nawet jeśli ich wzrokprzyciągnie rzeźba Matki Boskiej albo draperia szaty, którakamiennie zsuwasię ze szczytugrobowca, nawet jeśli zachwyci ich naiwna płaskorzeźbaprzedstawiająca człowiekazapatrzonego w stopyŚwiętej Panienki, nawet jeśli przypadkiem ktoś przeczyta nazwiskoi przypomni sobie kilka anegdot na temat ostatniej z rodu, toprzecież itak przepadnie to wszystko, czymty sama byłaś. Sól w oku. Byłaśnią takdługo,żemusiałaś przyzwyczaićsię do tejroli. Czy aż tak bardzo, żenie chciałaś zdjąć maskidokońca? Więcejpostanowiłaśmnie wnią ubraćpodstępnie, bez pytania o zgodę, na trwałe? IX. KĄPIEL W SŁOŃCUDziś po południu przyjechał niespodziewanie Michał. Tobyłow jegostylu zjawićsię bez zapowiedzi. Na jegowidokzrozumiałam, jak bardzo dałam się wciągnąć wtwoją grę, babko. Boczyż to nie dziwne, żeani razuonim dotychczas nie wspomniałam? Mam wrażenie,że myślałamo Michale teżniewiele, ajeszcze mniej tęskniłam. Zapomniałam owszystkich sprawach,z których składa się mojeżycie tam, poza Zawrociem. A przecież tyle lat spędziłamgdzieindziej,z innymi ludźmi, w innym pejzażu. Ateraz nagledałam się zamknąć w tej kryształowej, powietrznejbańce,z pszczołami, pasikonikami, otoczona parkanem, skazana nakilka, zaledwiekilka dróg. Więcejprzez chwilę patrzyłam naMichała jak na zjawęze snu, która zaplątała się wrealne życie. Szłamku niemu,chcąc i nie chcąc, by był prawdziwy. Zdziwiła mnie ta podwójność, rozdarcie uświadomione po razpierwszy, ta odrobinatęsknoty za poprzednią jednością inagłe przeczucie bólu. Michał zjawiłsięw wyjątkowymmomencie. Byłamwypełniona upalnym dniem. Pierwszy raz wybrałam się twojąulubioną drogą, babko, do lasu. Pszenica, żyto, owies, jęczmień powtarzałam, przekładając z ręki doręki kolejne kłosy75. i przyglądając się im dokładnie. Odkrywałam antypody! Niebyły jednakowe kłosy, ziarna, łodygi, ichkolory, kształty,ciężar i smak. Ziarna przetaczałysię w zagłębieniu mojejdłoni,międzypalcami zdziwionego mieszczucha, pastelowe i bursztynowe, jak pomniejszone migdały, jak wyrzeźbionew glinie łzy. Złote pola falowały wrozgrzanym, zmęczonym powietrzu. Unta wlokła się przy mojej nodze, zbierając nawywieszony jęzor pył piaszczystej drogi. Wydawało misię,że poraz pierwszy wchodzę w samśrodek lata i odczuwam je całą sobą. To nie byłtylko upał, aleprzede wszystkim otaczającymnie świat, uświadomionyporaz pierwszy w takim kształcie inatężeniu. Żeby jednak naprawdę go przyjąći zrozumieć, trzeba go było nazwać. Nademną błękitniało wysokie niebo, po którym czasami przelatywały ptaki dla mniebyły to bezimienne, czarne kreski. Deptałamjakieś trawyi zioła,ale były to tylkozielonestrzępki. Kwiaty co najwyżej mogłam nazwać polnymi. Moja wiedzawydobywała z bezładułąki rumianek, koński szczaw i kobylak. Poczułam się, babko, jak ślepiec i niemowa otoczonynieprzebranym bogactwem barw i kształtów. A były jeszczeprzecież smaki, wonie, dźwięki. Wokół toczyło się zupełnienieznane mi życie. Łąka była jakwielkie, rojne miasto, jęczmienne pole jak rozległaprowincja,a ja nic z tego nie rozumiałam ot kawałek ładnego landszaftu. Ty, babko, byćmoże znałaś irozumiałaś ten świat, ale nie podzieliłaś się zemnąswoją wiedzą. Stoję w jego środku, bezradna jak Ewaw raju, szukająca wgłowie nazw tychjedynych, właściwych,wydobywającychświat z nicości. Po powrocie do domu,przerażona tąswojąniewiedzą,wyciągnęłam atlasy dziadka Maurycego. Biurko uginałosięwkrótce pod stosami grubych ksiąg. Stałamnaprzeciwko, wbijając wnie wzrok, gotowa je zjeść, wchłonąć,wessać, a jednocześnie gdzieś w środku byłam pewna, że nie uda mi sięzgłębić zawartej wnich wiedzy. Do gabinetu wleciał pstry76motyl, więc zaczęłamodowadów. Pokwadransie wiedziałam,że odwiedził mnie modraszek lazurek, mogłam takżeodróżnićpaziakrólowej odbielinka kapustnika. Wiedziałam też, że dogabinetu Maurycego najczęściejwlatuje tęczowiec, a zmniejponętnych owadówprzypominająca zeschły liść barczatkadębolistna. Świat, który był obok mnie, na wyciągnięcie ręki,świat, którego dotychczas nie widziałam, mimo że śpiewał,mienił się, drżałten świat nagle uchylił kilka zasłon. Zaglądałam za nie ostrożnie, pełna zdumienia i oczarowania. 2Zajmowałam sięrozmnażaniem chrabąszcza majowego,gdy psy podniosły wściekłe larum. Przed bramąstał samochódMichała. On sam przyglądał się z dystansem zwierzakom,domostwu i mnie, ubranej w dresy, z niedbałym kokiemnagłowie. Schodziłam z werandy,tupiąc bosymi nogami. Zamknęłam Remiego w klatce idopierowtedy otworzyłambramę. Michał wjechał dośrodka. Wysiadł z samochodu wolno,patrząc nieufnie na Untę, która stała obokmnie napięta,gotowa wkażdej chwili na mój znak skoczyć mudo gardła. Masz niezłych opiekunów powiedział. Czyjesteśpewna, że tencholerny pies pozwoli mi pocałować cię napowitanie? Roześmiałam się. Unta, idź na werandę zadysponowałami suka niechętnie, ale posłusznie poszła we wskazanym kierunku. Leżeć! dodałam. Położyła się, ale tak, by mieć Michała naoku. Wygląda na to, żenie tylko ciebie słucha, ale i rozumie,codo niej mówisz dziwił się Michał. Nigdy nie miałw domużadnego stworzenia ani rośliny, więc moja rozmowa z psemwydała mu się czymś niezwykłym. 77.Przyjechałeśtu studiowaćprzyrodę? spytałam kapryśnie, bo był tużobok, a jeszcze mnie nie przytulił. W odpowiedzi musnąłmoje czoło,a potemznaczącozlustrował wygląd. Czy mogłabyśumyć nogi,apotem zamknąć gdzieś tegopotwora, by mnie nie zagryzł, gdy będę się do ciebie dobierał! Niezamknęłam Unty zostałana zewnątrz, popiskującapod drzwiami. Szłam do łazienki, rozbierana po drodze przezMichała. Nie doszliśmy tam. Moje spocone ciało, zakurzonenogi, potargane włosy inność od tej, którą widywałw mieście, wyperfumowanej i zadbanej kobiety a może skóradzika leżąca w salonie, podziałały na niego jak afrodyzjak. Niemógł się mną nasycić. Jesteś innapowiedział wreszcie zdziwiony. Nawetpachniesz inaczej. Zrobił się nagle zły. Babyzwykleodmienia nowy facet. Co ciebie odmieniło? Chyba nieto miejsce? Jesteśzazdrosny o Zawrocie? roześmiałam się. Tocoś nowego. Wstałam i weszłamw strumień światła. Udawałam,że sięwnim kąpię. Michał lubiłpatrzećna nagiekobiety. Palił terazpapierosa iprzyglądał mi się wzrokiem konesera. Sam teżpozwalał mi patrzeć na swojemocne i dobrze zbudowaneciało. Pomyślałam sobiewówczas, żetendom może poraz pierwszy oglądał takiesceny. Maurycemuwydałaś się, babko, bezcielesna. Przed nocą poślubną odważył się tylko parę razydotknąć twoichwłosów i uścisnąć dłoń. Pierwszy pocałunekto był pewnieten w kościele przed ołtarzem. Nie zdziwiłabymsię, gdyby przez kilka pierwszych lat wasz związek byłbiałymmałżeństwem. Dopiero cztery latapo ślubie Maurycy zapisujeekstatyczne słowa: "Jestmoja! Teraz już naprawdę jest moja. Jaki jestem szczęśliwy! Chciałbym przynieść jejksiężycowyróg, który świecił dzisiejszejnocy na niebie! Chciałbym! Czuję się jak mocarz, zdobywca, książę! "78Jeślitak długo skąpiłaś Maurycemu swego ciała, to cóżmówić o nagości? Może czasami udawało mu się o świciezobaczyć twoje nagie ramię albo nawet odkrytą pierś. Wstając,pewnie specjalnie zrywał pościel, bymóc patrzeć chociażprzez chwilę na twoją jasnąskórę. Czasami może nawet udawałaś sen,by mu na to pozwolić. Najczęściej jednakspałaśzapięta pod szyję, w koszuli haftowanej na piersiach, by nieprześwitywały przez niąbrodawki. Wolałaś niekusić Maurycego, bo miłość fizyczna wydawała ci się trochę zwierzęca,bezrozumna, jakbyniegodna człowieka. Akt seksualny zabardzo kojarzył ci się z rozmnażaniem, z pęczniejącymciałem,z wydalaniem płodu, z niańczeniem. Miłość była związkiemdwóch dusz, aciało tylko czyhało nato, by wszystko zwulgaryzować i zniszczyć. Fizyczne zbliżenie wydawało ci sięaktemingerencji, a nawet męskiej dominacji. Gdzieś wgłębi być może czułaś się upokorzona faktembycia kobietą. W dodatku urodziłaś dwie córki. Maurycy cieszył się, a ty byłaś na siebie i na niego wściekła. Może odesłałaśKrystynędo ciotkitakże i dlatego, że nie mogłaś patrzeć, jakrosną jej piersi i wypełniają się biodra. Gdy przyjeżdżała naferie, czułaś w sobie rosnący gniew, że tak bujnie rozkwitaicoraz szybciej zmienia się wuległą, gotową dorodzeniakobietę. Irena od wczesnych lat niebudziłatwoich wątpliwości jejulubioną zabawą była ta w dom, w mamusię, tatusia i dziecko. Robiłaśzatem wszystko,by przynajmniejw tej roli byładoskonała gotowała, szyła,haftowała, robiła na drutach,uczyła się ogrodnictwa, sztuki dbania o męża i dzieci. Pewniedostawała nawet lekcje, jak radzić sobie ze służącą, chociażsłużące wyszły właśniezmody. Grała na fortepianie,co teżbyło niebezpieczną oznaką pańskości, pewnie wstydliwieukrywaną w czasach panieńskich ciotki. Tak więcna kobiecość Ireny byłaś przygotowanasamają nawet kształtowałaś. Krystynie najchętniej zmieniłabyś79. płeć. Krzyczałaś na nią, żesię pindrzy, stroi, że wkłada obcisłerzeczy, że kręci tyłkiem, że się modzi. Przy fortepianie garbiłasię, zapadała w sobie, zmieniała w pająkao wielu niezwykleruchliwych kończynach. Dopiero wtedy, przez chwilę,patrzyłaśnanią z życzliwością. ;Nigdy nie widziałammatki nagiej. Ojczymchodził w domuw podkoszulkach, a mamazawsze ubrana starannie, od stópdo głów, jakbyś miała za chwilę wejść i sprawdzić, czy dobrzesię sprawuje. Wszystkie jejnocne koszule były z nieprzezroczystej kory, zapięte pod szyją. Takie same koszuledostawałam jai Emila. Ubierz się, okryj,zapnij. O tym właśnie myślałam, kąpiącsię w słońcu. Tak krótkonasze ciało jest piękne. Drzewo nie wstydzi się własnej nagości, kwiat otwiera swoje wnętrze ikusi. Czy ciało ludzkie jestgorsze albo brzydsze? Nagość w raju jest, babko, czymś naturalnym. Więc jednak Zawrocie nie było twoim rajem. Raczejjakimś wygnaniem, miejscem tymczasowym,wyspą w czasie,z której miałaś wyruszyćdo tegowłaściwego, duchowegoedenu. Może pod koniec życia przyszło ci do głowy co innego,ale byłaś już stara, aMaurycy odszedł, więc lepiej było trzymać się dawnych myśli. Terazpatrzysz namoją nagość. Podchodzi domnie Michał,błądziustamiod szyi do stóp, jakby byłjeszcze jednym promieniem. Nie wiem,czy mnie kocha, ale na pewno mniepożąda. Trzymam się słonecznego światła, gdy przebija mnienawskroś. Lecimy w powietrzu jak dwie pijane muchy. Krzyczę. Opadamy na podłogę. Przybija mnie do niej i rozgniata. A potem odpoczywamy wsłonecznej kałuży. Nie czuję się,babko,jak wykorzystywany przedmiot. Niejestemtylko kołyską. Nie myślę o nasieniu. Myślę o energii, którą mi podarował. Myślęo spełnieniu, które ja mu dałam. Oboje jesteśmyspokojni isyci. Podnosimy się leniwie i jak nasycone zwierzętaidziemy ramię w ramię obmyć się w wodzie. Przydałaby sięrzeka. Lilijka niestety sięgnęłabynam zaledwie do kolan, staw80jest zarośnięty rzęsą. Stoimy w prysznicowej strudze. Myjemynawzajem swoje ciała. Michał najbardziej lubi myć moje piersii brzuch. Ja długo krążę palcami po jego plecach ipośladkach. Niema ciała greckiego efeba. W przeciwieństwie dociebie,nielubię zbyt idealnych form. Nie kocham doskonałości. Jestduży izwalisty. Po plecach spływają mu teraz długie, czarnewłosy. Układam jew dwa strumienie. Przenoszę jedenprzezramię i przesuwam ku prawie niewidocznemupuchowi napiersi. Wygląda teraz jak Indianin pod wodospadem, a jajestem jego kobietą iwłasnością. Tak mu się przynajmniejw tej chwili wydaje. 3Wracasz zemną zdecydował następnego dnia. Nie.Mówiłaśo dwóchdniach. Wiesz, ile czasu już tu jesteś? Wiem. Więc? Pocałowałamgo czule. To nie jest odpowiedź. Owszem. To mój dom. Mój!Podobami się tutaj. Czemu nie miałbyś tu zemną teraz zostać? Zwariowałaś? To jest koniec świata! Paskudna, nudnaprowincja! Diabeł tumówi dobranoc! A możeja chcęmieszkać na końcu świata? Przynajmniej przez jakiśczas? Po raz pierwszy mam okazję zastanowić się nad tym. Cotu można robić? Oprócz pieprzenia się, oczywiście. To byłow jego stylu. Zatrzymał sięz papierosem na środkusypialni ipatrzył na mnie przenikliwie. Zawsze byłaś narwana. To mi się nawet w tobie podobało. Ale miałaś też trochę zdrowego rozsądku. To też mi81. się podobało. Chybanie przewróciło ci się w głowie z powodutych muzealnycheksponatów? Żyłaśbeznich do tej pory, toiteraz możesz się obejść. A może lubiszcodziennie ścieraćkurz z dębów imahoni? Kpił. Zawrocie oddaliło nas od siebie. Był z innego świata tegotutaj nie rozumiał. I byłtu właściwie na razie niepotrzebny. Milczałam. Zrobisz, jak zechcesz dodał chłodno. Ja muszęwracać do miasta. Zaczynampracę nadnowym spektaklem. To dobrze. Nie będę czekał długo. Wiem. 4Wyjechał po południu, byprojektować scenografiędo sztuki, która miała rozpocząć następny sezon teatralny. Nie musiałrobić tegow tej chwili, miał na to dużo czasu,ale zatęchłezaplecze teatru, pełne manekinów i starych tkanin, przesyconetytoniowymdymem wnętrze teatralnej kafejki irówniezagracone m-3, to były jedyne interesujące godekoracje. Jedynezrozumiałe i bliskie. Nie obejrzał dobrze domu. Drzewa, łąka,rzeka,staw pozostałypoza zasięgiem jego wrażliwości. Domiasteczka zajechał pewnie po papierosy, ale dla niego byłoto jedno z wielu takichsamych, nudnych miejsc na trasie. Tak,to był jeden z końców świata, z przyczyn dla niego niezrozumiałych obdarzony przeze mnie uwagą. Kapryspomyślał. Droczy się dodał. Może chce,bym się z nią ożenił? Nie.To nie tentyp. Więc kaprys. Babski kaprys. Przejdzie jej. Nie jest głupi ani niewrażliwy. Przyzwyczaił się do tego,by spychaćna bok wszystko, conie jest pracą isztuką. Z mężczyznami pracuje. Kobiety bierze do łóżka. Kiedyś,dawnotemu,pomyślał, że są podobne do manekinów albo aktorek82w środku puste, z wymienialnymi psychikami. W dodatku jestich tak dużopółrodzaju ludzkiego w tym kilkapowtarzalnych typów. Odchodziłod kobiety nie dlatego, że znudziłsięjejciałem, ale dlatego, że ona usiłowałazainteresowaćgoswoją psychiką. Nie miał nato czasu. Niechciał mieć. Nie byłomu to do niczego potrzebne. Używał radia,alenie czułpotrzeby zaglądania dojego wnętrza. Tak samo było z kobietami. Michał odjeżdżał, a ja patrzyłamzza bramy, jak wsiąkaw rozedrgane powietrze. Zniknął za brzozami, aja poczułamtęsknotę. Czy to niedziwne, żetęsknię za tym obcym człowiekiem, który nie usiłuje mnie poznać i zrozumieć? Mieszkamyw innychświatach, mówimy innymijęzykami, łączy nasjednak ta tęsknota rozpychająca się we wnętrzu,której w tejchwilinie można nakarmić innym ciałem, innymgłosem izapachem. Na krawędzinaszych światówstoi łóżko czasami jesttołóżko w jegomieszkaniu, czasem w moim, możeto być stółw jego pracowni, skóradzika,olbrzymi i miękki tapczanw twojej, babko, sypialni. Nasze ciała pasujądo siebie jakformyrobione na miarę. Michałroześmiałby się,gdybym mu wyjawiła, że odkądmnie dotknął, nie pozwoliłam nażadne poufałości innemumężczyźnie. Byłby to jego zdaniem niebezpieczny objaw,chorobliwy konserwatyzm. Ale to tylko słowa. Nigdy nie czułsię zdradzony, bo odchodził pierwszy. Ja też nigdy nie czułamsię zdradzona, bo odchodziłampierwsza. A teraz? Kto przegra? Pókico, Michał snuje różne,zazwyczaj fałszywe koncepcjena temat ludzkich uczuć. Przedewszystkim oddziela seks odmiłości. Seks jest dla niego potrzebą tak zwykłą i naturalną jakjedzeniei oddawanie moczu. W gruncierzeczy niema więc,jego zdaniem, znaczenia z kim się śpi,byle byłoto higieniczne,zdrowe idające satysfakcję. Wkońcu to wszystko jedno, którejabłko się zjada trzeba tylkowybrać ulubionygatunek,umyć, obrać,sprawdzić, czy nie jest nadgniłei robaczywe. 83.Miłośćto zupełnie co innego. Jest związkiem, któregoniemoże zniszczyć czas, przestrzeń, śmierć. Miłość i seks niekoniecznie muszą mieć coś wspólnego z małżeństwem, do którego wystarczywspólny interes, zgodnośćcharakterów i tolerancja. Owszemdodałbyjeśli się kocha, pożąda iczujedobrze przyjednej kobiecie,to świetnie, ale to się zdarza razna sto lati niekoniecznie nam, więc po cóż sięupierać imęczyć? A jednak przyjechałtu za mną. Po raz pierwszy przyjechałza jakąś kobietą. Może tylko udawał, że nie obchodzigoZawrocie. A jeśli przyglądałmu się z okna sypialni rano, gdymyślałam, że bezmyślnie pali papierosa? Może patrzył nabrzemienny sad ioczko stawu zaróżowione świtem,chcączrozumieć, co mnie tu trzyma z dala od niego. Najpierwpomyślał o mężczyźnie, a potem dopiero o tym miejscu. Kiedyindziej zauważyłby najwyżej, że opaliłam się albo zeszczuplałam. Zmieniłoby się ciało, ta foremka,która tak dobrzedoniego pasuje. Patrzyłby na biały, nieopalony pasek wmiejscu,gdzie był zegarek albo ramiączko strojukąpielowego. Ładnieci w tym makijażu! Czym pachniesz, kochanie? O, świetnakiecka dobre opakowanie dobrego towaru. Tolubię. Bezpieczniej byłoby już się rozstać. Może właśnienad tymMichałzastanawia się podczas podróży. Za chwilę zjawisięzazdrość, niepokój, strach, ból. Miłość? Boję się,babko,miłości. Nie chcę jej. W tym jednym chyba jesteśmydo siebiepodobne. Ty uciekłaś od miłości w małżeństwo, ja chowamsięw przelotne związki. Ten sam strachprzed uzależnieniem,przedrozpłynięciem się w drugim człowieku, przed bólemutraty. Jużtegozaznałam. Parę lat temu. Wystarczy. Michał dotychczas zdawał się idealnym dla mnie facetem. Myślałam, że raz na zawsze określił miejsce uczuć w swoimżyciu, żerozpoznał,nazwałi nauczył się radzićz niedosytem,na który cierpi większość znas. A dziś wydałmisięrówniebezradny jakwiększość proroków postmodernizmu, tych84wszystkich piewców Boga-Intelektualisty, Boga-Samotnika,Boga-Androgyne. Jest wjego postępowaniu coś z żałosnychdziałań medycyny rozpoznać, otępić lekami albo wyciąć i,w ostateczności, zastąpić czymś sztucznym. Sztuczna szczęka,sztuczne serce, sztuczna miłość, plastikowa, doskonała, wymienialna,zparoletniągwarancją. Jeśli jeszcze do tego niedoszedł, to tylko przez,czy może dzięki niskiemu poziomowitechniki. Dlatego na raziepozostał w teatrze, gdzie codziennieJuliana nowoprzeżywa te same pierwsze uczucia. Jutro znajdzie sklep, gdzie będzie mógł kupić swój ideał wraz z miłością. W zależności odpotrzeby i okoliczności będzieregulowałpoziom zakochania i miłosnego napięcia. Czasami dodatrochęmiłosnego cierpieniaalbotęsknoty, ale niewiele, szczyptę, jakparęziarenek pieprzu do zupy. Dziś jedzie zapyloną drogą wśród napęczniałych kłosówzboża. Patrzy na prowincjęjak nazagraniczny pejzaż. Konieciągnące furmankidziwią go nie mniej, niżzdziwiłyby gowielbłądy na pustyni. Jedne i drugie zwierzęta widział w telewizji. Wielbłądy zna trochę lepiej, bo kiedyś oglądałje w zoo. Otwarta przestrzeń budzi w nim niepokójnigdy nielubiłwyjeżdżać z miasta. Pejzażwydaje mu się monotonnyinudny. Włącza radio,byoddzielić się od świata na zewnątrz szczelnym kokonem muzyki. X. BURZAKlosz prowincji zamknął się,babko, nade mną. Bezchmurne dotychczas niebozmieniło sięw brudną, nasiąkniętąwilgociąścierkę, którą rozrywają zygzaki błyskawic. Ulewnydeszcz otoczył mnie i uwięziłw domu. Patrzyłam nawerandę,od której odbijały się głośnymi plaśnięciami strugi ulewy. Tużobok schodów powstała niesforna rzeka, spływająca w dół, kułąkom. Lipy naprzeciwko szarpały się z wiatrem. Drżały rosnące pod domem świerki i brzozy. Ja teżsię bałam. Nie miałam pojęcia, czy dom, stojącysamotnie na pagórku, mapiorunochron. Tkwiłam naprzeciwkooknai patrzyłam na zagadkowerysunki błyskawic. Przyszłomi do głowy, że to tajemniczyjęzyk nieba hieroglificzna. awantura ocierającychsięmaspowietrza. Rozumieją całaprzyroda i tylko ja myślę, że to bezsensowne szlaczki. Któryśz nich może być skierowany do mniei sygnalizować: Schowaj się! albo Baw sięrazemz nami! alboUderzymy zarazw tę lipę z prawej! Patrz, to będzie pysznazabawa! A ja tylko kulęsię przy ponurym pomruku grzmotui szukamw myślach zaklęć przeciwko nawałnicy. Zapaliłam w końcu świecę i postawiłam woknie. Dawnotemuktoś mi powiedział, że ogieńświecy chroni od uderzenia86pioruna. Zabobon? A może odpryskdawno utraconej, ludzkiejmądrości? Odziwoz pełgającym w oknie ognikiem poczułam się bezpieczniejsza. Nagle Unta rzuciłasię do drzwi, popchnęła jei wyskoczyław środek płynącejdrogą rzeki. Po chwiliwyłoniłasię obokidącego pod parasolem Pawła i obskakiwała go. wzbijającbłotniste fontanny. Paweł nie odganiałjej i tak całybyłprzemoczony. Schował się na werandęipozwolił ociekaćwodzie. Unta otrzepywała się obok niego. Patrzyłam na to wszystko zciekawością. Paweł! ZnowuPaweł! Miał w dodatkuwoczach coś dziwnego. Jegoźrenicepłonęły, jakbyutrwaliły się w nich odblaskibłyskawic. A terazjeszcze wchodził wich głąb płomieńświecy. Mówiłaś, że mogę zawszekorzystać z fortepianu powiedział. Nie czekał na odpowiedź. Poszedł w jego kierunku. Na podłodze zostały mokre ślady. Siadł przy nim i grałchaotycznie, próbował, łapiąc zapewne sobie tylko znaną melodię. Skrobał coś w czarnym notesiku. Pod stołkiem błyszczała powiększająca się zminuty na minutę kałuża. Miałamwrażenie, że krople skapują do niejw rytmiedzikiej, poszarpanej melodii, która wychodziła spodpalców Pawła. Próbowałam się temunie poddać. Przyniosłam złazienkiścierkę i rzuciłam pod stołek, zakręciłam nią nawet, by lepiejzebrać wodę. Paweł nie zauważył tego płynąłnad fortepianempodobny do lip zaoknem. Melodia znosiła goku dolnym rejestrom, a on próbowałwrócić siłą bezwładu leciał w drugąstronę, a potem wracał porwany nagłym szarpnięciem dźwięków. Nie chciałam tego słuchać ani widzieć. Zaczęłam wygarniać popiółz kominka. Rozpaliłam ogień, ale nawetfioletowepłomienie zdawały się drgaćrównie niespokojniejak melodia. Miałam wrażenie, że Pawłowi udało się zaczarować wszystkowtym domu i już nic nie byłotu moje. Zacisnęłam palcenaporęczyfotelai czekałam, aż jeden rozbłysk błyskawicy pochłonie całeto rozedrgane szaleństwo. 87.Zamiasttego ucichła muzyka. Paweł śmiałsię, zdmuchującpłomień świeczki. Ten dom ma piorunochron. Nicci wnimnie grozi. A pozatym burza przechodzi bokiem. Przybliżył do ognia szczupłe, długie palce. Potem popatrzyłna mnie inaczej niż zwykle uważnie, prosto w oczy, jakbymnie widział po raz pierwszyi jakby chciał wniknąć w mojąduszę. Czy przewidywałaś, babko, takąchwilę? Odpowiedziałam takim samym, poważnym i skupionymspojrzeniem. Paweł nagle potrząsnął głową, jakbycośgoporuszyło czy zdumiało. To dziwne. powiedziałzamyślony. Nagle poczułem się tak, jakbyśmy się kiedyś znali,dawno temu, w jakiejś niepojętej przeszłości. roześmiał się. Ale toprzecież nieprawda. Damci szlafrok. albo coś z ubrań dziadka. Przeziębisz się przerwałam mu chłodno. A tak. Dopiero teraz zauważył, żejest zupełnieprzemoczony. Skulił się i przysunął bliżej ognia. Powoliopadała z niego radość natchnienia. Już po wszystkim. Pustka. Wilgoć. Jeszcze jedno spojrzenie, a w nim może koniec zdaniapomyślanegoprzedtem, a może początek rozczarowania, żesiedzę obok niegoobojętna i nicnie rozumiejąca, a raczej niechcąca rozumieć. To, babko, łatwiej było ciprzewidzieć. Nierób sobie kłopotu powiedział już zodrobinąroztargnienia. Wpadłemtylkona chwilę. Byłem na spacerze kłamał. Za daleko od mojego pianina. W dodatkuta burza. Ateraz się przejaśnia. Schowałdo kieszeni notes, jakbychciał ukryć jawny dowód oszustwa. Wstawiłamwodę. Może innym razem. 88Wyszedł na werandę. Na dworzesiąpił już tylkodrobnykapuśniaczek. Pawłowi nie chciałosię nawet rozkładać parasola. Zniknąłza drzewami odprowadzany przez Untę. A wemnie został jakiś niepokój,może niezadowolenie, coś, czegonie da sięnazwać. Zadra. Zadrapanie. Coś niewygodnegow głowie. I jeszcze ta myślszalona, że tu, w tym pokoju, jestjednak to źródło muzyki, o którym pisałaś w pamiętniku,i tylko odemnie zależy, czypozwolęPawłowi z niegoczerpać. Patrzę nastary instrumentz odrobiną nienawiścijestemstrażniczką krystalicznego źródła, ale niejestem źródłem. Totrochęupokarzające. Czy właśnie to, babko, czułaś najboleśniej? A może wystarczała cirola strażniczki? Może cieszyłaś się, że przypadławłaśnie tobie. A potem musiałaś tęfunkcję przekazać. Mnie? Dlaczegomnie? Czy strażniczka źródła musi mieć jakieśszczególne zdolności? A poza tym, babko, dlaczegomiałabymprzejmować od ciebie tę funkcję? Muszę cię rozczarować nie obchodzi mnie talent Pawła, jegomuzyka i samopoczucie. Pobawię się nim, a potem oddam mu to stare pudło. 2Sól w oku? Jeszcze wczoraj,przedwczorajtakmyślałam. Tydzieńtemu zdawało mi się, że moje przybycie tutaj byłotwoim starczym kaprysem. Byłam pewna, że jesteświedźmąmieszkającą na uroczysku, która chce wymierzyć komuś,a może wszystkim, prztyczka w nos. Sól woku? Strażniczkatajemniczego źródła? Teraz już, babko, niczego nie jestem pewna dziwaczne,niepokojące wizyty Pawła i tendeszcz, który zamknął mniew wielkim domu, skrzypienie okiennic podnaporem wiatrukażą mi inaczej patrzeć na twoje życietutaj. Siadam przy ogniu89. i myślę oreumatyzmie, którylizał twoje kolana w takie dni. Wchodzępostopniach na górę imyślę o pętli, która zaciskałasię wokół twego starego serca. Uparta była twierdzi ciotka Irena. Twarda. Niemożna z niej byłowycisnąć ani jednej skargi. Trzeba siębyłodomyślać, że może jej cośdolegać. A i temu zaprzeczała. Tak,to dociebie podobne. "Nienawidzę tego ich ciągłegonarzekania. To komunistycznamodlitwa. W sklepie, na rodzinnych uroczystościach, na spacerze, przedsumą wkościele wszędzie i zawsze narzekają. Żałosna litania karłów, upierających się,by nazywać to, co powinni schowaćna dnopamięci". Wierzyłaś w energię słów, a w owym monstrualnymnarzekaniu widziałaś przyczynę klęsk. Kto patrzy w przeszłośći wydobywa z niej same ochłapy i strzępy, nie może zbudowaćprzyszłości, bo nie maczasu,by ją wymyślić. Niema też sił,by cieszyćsię teraźniejszością,tą kroplą czasu jedyną,którajest nam dana naprawdę. Powinnaś iść do lekarza mówiła do ciebie ciotkaIrena. Sarkałaś. Pójdę. I to bardzo chętnie. Pobiegnę. Polecę. Tylkopokaż mi takiego, który ujmiemi co najmniejczterdzieścilat. Nie znasz? Jateż nie znam. Więc już o tym nie rozmawiajmy,bo tostrata czasu. Ze starości leczy tylko kostucha. Powyjściu Ireny zapisywałaś: "Jest jak małe dziecko wierzące w moc zastrzyku,witamin czy aspiryny. Krzywi się, gdymówię kostucha. Kuli się, gdy mówię śmierć. Od razu rzucasię w kierunku kominka, poprawia polana albo nastawiasamowar. i jużnie pamięta, co ją takprzed chwilą przestraszyło. Zapomnieć. Wyprzeć zeświadomości. Zdusić ten paraliżującylęk. Obok mnie żyją ludzie przekonanio swej nieśmiertelności,zupełnie nie przygotowani nastarzenie się iumieranie. Żebypodleczyć serce, niszczą lekami wątrobę i nerki, potem osłabiająserce lekami na wątrobę inerki. Potem wszystko mająchore, a najbardziej duszęniszczoną pigułkami złudzeń. Irena90zapomina, że jest córką lekarza,doskonałego lekarza, któryzawszepowtarzał,żenajlepszymi lekarstwami są miłość i radość. No może jeszcze. zdrowy rozsądek". Ubawiłam się tym ostatnim zdaniem. Doszłamdo wniosku,że czarownice to nie są osoby, które mająnadprzyrodzony dari kontakt z mocami piekielnymi, one tylkowiedzą to, copowinni wiedzieć inni. Głupota ogółu robi zmądrych kobietwiedźmy. Tak właśnie się stało z tobą, babko. Całe życie ten chłódiobcość. Nie mogłaśsię wtopić w tłum, bo i tak wyplułby cięprzerażony tym, że prześwietlasz ichmyśli, wiesz o grzeszkach,przewidujeszintrygi i odgadujesz najskrytszeplany. Zazwyczaj czuli się przy tobie mali iśmieszni,a tego się niewybacza. Może zresztą wybaczylibyci tę twojąmądrość, gdybyś byłanaprawdę starą jędzą brzydką, obszarpaną i bezzębną. A tynie mogłaś się zestarzeć. Oglądamtwoje fotografie. Gdy stałaśnad trumną Maurycego, wyglądałaś bardziej na jego córkę niżżonę. Twoja własna śmierć wygładziła ci ciało tak, że wyglądałaś jak lalka lekka,krucha, spokojnie zapatrzona w niebyt. Byli nawet tacy, którzy podejrzewali cię o operacje plastyczne, inniojakąś diabelską kurację. Wspominalitwóji Maurycego pobyt za granicąi twierdzili, że wróciłaś stamtądz nową twarzą, która się nigdynaprawdę nie zestarzała. Śmiałaś się z tych opowieści, ale nawet ciotka Irena niemogła wybaczyć ci twojej twarzy. Zawszebyłabrzydszaodciebie i nie zaznała satysfakcji, gdy widzi się matkęstarąi bezradną,gdymożna wyzwolić się nagle z wszystkich kompleksów albo przynajmniej przez chwilę być górą. Może dlatego gdzieś w środkujestpełna dziecięcego buntu iżalu. Sadzina twoim grobie żółte róże, których nie znosiłaś. Wykarczowała krzak bzu obok którego lubiłaśsiadać i opowiadaćw myślach Maurycemuwydarzeniaostatnichdni. Myślę czasami, że mniejby jądotknęłastrata Zawrocia,gdyby i tutajmogłacoś zmienić. Te okropne lipy! mówi za każdym razem, gdyją91. widzę. Zasłaniają widok na całą okolicę. Powinnaś jewyciąć. Kto dziśhoduje w ogródkumalwy i forsycje! dodaje. Dam ci wiciokrzew. Posadzisz go zamiast nich. Dobrze, ciociu odpowiadam. Pomyślęo tym. Narazie podobami się tak, jakjest. Po tej uwadze ciotkazawszezagryza wargi. Skąd ona wiedziała mówi z podejrzliwością i zdziwieniem że ten dom tak cisię spodoba? Nigdy tego niezrozumiem! Patrzy przy tym ze strachem, gdy sięgam popapierówkę. Mama także lubiła te jabłka izawsze przedjedzeniem jeszczeraz wycierała je wserwetkę, mimo iż przedtem własnoręczniejemyła. Ty też takrobisz. Tesamegesty. Jakie to dziwne. Ja już się nie dziwięi nie zastanawiam nad podobieństwemdo ciebie. Obchodzą mnieraczej różnice to wszystko,czegow tobie niejestem w stanieprzeczuć i zrozumieć. Jestemmłoda, ty byłaś starabyćmoże to różni nas najbardziej. Dzieciństwo jestjak półsen, a starość? Czym jest starość? Siedzę naprzeciwko kominka i patrzę na koc z wielbłądziejwełny, którym przykrywałaśsię w takie dni jakdzisiaj. Częściej niż zwykle wrzucałaś wówczasdo ognia pocięte przezJóźwiaka kawałki drewna. Jednak itak czułaś chłód. Już nicnie mogło cię rozgrzać. Nic!Na podłodzeobok fotela jaśnieje kilka rys. Jak to, babko,jest,gdy kubek wysuwasię naglez niepewnych, drżącychrąki rozpryskuje sięnatysiącekawałków? Jakto jest, gdy trzebatrzymaćsię kurczowo śliskiej poręczy, by się niewymknęłarazem z życiem? Wiem,że zaznałaś piekła starości, gdy sięwszystko rozlewa, rozsypuje igubi, gdy żyłyzmieniają sięw zasupłane sznurki, oczy mętnieją, siwe włosy wypadają napoduszkę jak słabe, pajęcze nici. Czy wówczas ma się siłęprojektować przyszłość? Ty jednak projektowałaś jąjestemtego pewna! Skąd czerpałaś tę siłę,babko? Z miłości? Znienawiści? Bo przecież skądśją czerpałaś! XI.PORA DESZCZOWAPada już trzeci dzień. Mamwrażenie, że nieboopiera sięciężkim brzuchem aż o rynnydomu, trzenim,napiera, tak żeczasami metal rozpruwa szary jedwabi wówczas chlustabezumiaruwoda, podobna bardziejdo naglespadającegoz górywodospadu niżdo deszczu. Lilijka przybrała i stała się naglerwącym potokiemjeszcze chwilai zaleje łąkę. Staw ledwiemieścisię w swoichbrzegach. Znalazłam się w środkukataklizmu, deszczowego kataklizmu. Stoję nawerandzie, przed szarą, mokrą ścianą,dotykampalcemjej faktury, drążę dłonią,a potem wchodzę w samśrodekdeszczu i stojępod biczami wody, zmoczona do ostatniej nitki. Nieopodal, przyczepiona do listka ostatkiem sił, trwagąsienica. Nie jestemważniejsza odniej, możemam tylkosolidniejszy dom mogę się doniego wycofać wkażdejchwili, ale nie robię tego. Kataklizm nie jest aż tak wielki, bytrzeba było uciekać. A więc totylko, babko, taki deszczowyeksperyment, może jeszcze jednaniespodzianka, którą dlamnie przygotowałaś przynosząca dreszcz niepokoju, aleprzecież nie niebezpieczna. Jestemtego pewna. Kolejna fala nawałnicystrąca gąsienicę w dół. Spada naoderwany wcześniej liść, a potemrazem z nim zagarnia ją93. kapryśny deszczowy potoczek. Ruszam za nią. Ruszamjużdrugi raz. Pamiętasz, babko? To ona poprowadziła mnie kiedyśwgłąb sadu, doZielonookiej. Teraz jednak nic nie zależy aniod gąsienicy, ani ode mnie. To rwący potok wybiera drogę. Biegnę zanim wgłąb deszczu, bez parasolki, otwartawszystkimiporami. Rozdeptuję samotnewysepki piasku,zwiedzam bosymi stopami dnokałuż. Wiatr okręca postronkiwłosów, szarpie przylepioną do ciała sukienkę. Kocham tenpsotny wiatr. Kochamulewę. Coraz mniej jestem kobietą,a coraz bardziej deszczową dziewczynką. Ulewaprzycicha. Wiatr uspokaja się. Stojęw środku piaszczystej drogi,naskraju brzezinki,która oddziela mnie od miasteczka. Gąsienicazniknęła gdzieś wdole. Ja nie mogę iść dalej, chociaż gdzieśw środku budzi się wemnie chichotliwe,diabelskie pragnienie,by jednak tampobiec i brodzić lekkomyślnie wulicznychkałużach. Tyle rzeczyjestjeszczedo poznania. Czytam, w dole,w asfaltowych rynsztokach płynie równie ciepła woda? Jakrozpryskują się krople nagładkiej tafli szyb? Jak mkną poperyferyjnych kocich łbach, a jak po kostcena rynku? Czydeszcz ma tam ten samzapach co tutaj? Jakbym nagle, babko,zmieniła się w to dziecko, które gdybyś chciała mogłobysię tu kiedyś, dawno temu, bawić. Jakby wrócił czas, czasprzeszły możliwy, którysię jednak, ztwojej woli, nie wydarzył. A teraz ta dziwna pora deszczowapomieszała czasy,otworzyła jakieśprzestrzenne furtki i stoję z kucykiem na głowiei kokardą, przemoczona, choćnie wolno mi się moczyć, z tąchichotliwą myślą, że jesteś w tymsamym czasie i czekaszz lipową herbatą i ogniem leniwie trawiącym sosnowe szyszki. Czekaszna mnie, anie na Pawła, który tak właśnie znikał nadługie kwadranse w strugach deszczu. Bo deszczto dźwięki,więc zatapiał się w nim, by wysłuchać wszystkie frazy. Koncert deszczowy, sonata, symfonia! Plaśnięcia, bębnienia, pac94nięcia, szumy, cieki, dzwonienie, dudnienie, muzyczne onomatopeje, wariacjerozpisanenakrople, wiatr i tysiące różnychdźwięków. Wielka, wilgotna muzyka. Wracam. Stoję na progu domu. Nasłuchuję. Pustka. Chłód. Wilgoć. Cisza. Z włosów i sukienki skapują leniwiekrople miarowo, monotonnie. Pustka. Chłód. Wilgoć. Cisza. Nie czekasz. Nikt tu na mnie nieczeka. 2Wybacztę chwilęsłabości. Wszystko,co nas łączy, to tylkotendom i brak odpowiedzi na pytanie, dlaczego mi go dałaś. Nic od ciebienie chcę,azwłaszcza tej niemożliwej przeszłości. Bocóżmogłaby miofiarować kobieta, która wierzyła, żeBóg jest doskonałością. Co za chłód,babko. A dziecko potrzebuje miłości. Chce nią oddychać, pławić się w niej, czerpać,nadużywać! To lek na wszystko. Jedynylek! Nie umiałaśkochać, więc cóż mogłaś midać? Nicważnego. Szukam więc tylko odpowiedzi. Niczego więcej. Jestgdzieś tutaj,w tym domu, rozrzucona w przestrzeni jak strzępyzdania. Przechodzęobok nichi nie rozumiem ich treści. Jeszczeza małocię znam. Ale poznam cię, babko! Takpostanowiłam. Czas zatem obejrzeć dokładniej cały dom. Poradeszczowadoskonale się do tego nadaje. Zakamarki. Ten dom jest pełenzakamarków. Na górze dawno nie używane dziecięce pokoje. W jednymzapomnianypluszowymiś i papierek po krówce. Wdrugim,tym, w którym teraz mieszkam, mały grzebyk nadnieszuflady, skarpeta bezpary w szafce,kilka kartek zarysowanych biedronkami, różowa kredka, patyczek od lizaka. Jakże tego niewiele. I jeszcze jeden pokój, najmniejszy izupełniepusty,w którym kiedyśnajprawdopodobniejmieszkała służąca, a który potem spełniał zapewne rolę gościnnej facjatki. Niema w nim nicprócz kurzu. 95.Jednakgdzieś tutaj muszą być szczeliny przeszłości, wkażdym domu są cóż dopiero w takimstarym. Ruszam w górę,schodami na strych. Ulewa uderza w szybę korytarza. Wiatrszarpieokiennice. Nawet Koci nie ma teraz przy mnie. Śpizwinięta nafotelu obok kominka. A pod fotelem goni sennezające Unta. Deszcz przewodzi niepokój wzdrygam się, gdygałąź uderza mocniej w szybę. A po chwili cisza wiatr zamiera, ulewa zmienia sięwdrobny kapuśniaczek. Pasemko tęczy na wschodzie. Jeszczejedna przemiana. Bajkowo zamglone, prześwietlone słońcempopołudnie. Strych nie jest już wnętrzem rozśpiewanego bębna. Mogę wreszcie pchnąć drzwi iwejść do przeszłości. Są! Są tutaj stare meble, wiklinowe kosze, kufry, skrzynie, pudełka,walizki różnychkształtów i w różnymwieku,szkatuły, puzderka. Żeby zbadaćich zawartość,musiałabym, babko, siedzieć na strychu co najmniejtydzień. Rozglądam się bezradnie gdzieś tu, przesypany naftaliną, drzemie przeszły czas. Czas zupełniemi nie znany. Doktórego kuferka sięgnąć? Które wieko podnieść? Czy wtamtymwiklinowym koszu, schowanym za innymi, są ubraniaMaurycego, o których pisałaś w pamiętniku te ostatnie,z takim trudem i niechęcią wyniesione po jego śmiercinastrych? A może są w nich nie ostatnie, a pierwsze, te sprzedwojny, gdy dziadekbył jeszcze smukłyi lubił jasne,lekkiemateriały? Arzeczy mojej matki? Czy w ogóle jest tu jakieś pudłodoniejnależące? Może ta najmniejszaskrzyneczka? Wciśniętapod belki! Zastawiona koszami! Może w niej jest parę lalek,ubraneki bucików? Odsuwam kosze i wyciągam na środek zieloną skrzynkę. Nie chce się otworzyć. Jest zabitagwoździami. Znajduję metalowy pręt. Podważamwieczko. Odskakuje po chwili mozolnego mocowania. Nie możesz mi tego,babko, zabronić wraz zZawrociem oddałaśmi także swoje tajemnice. Przynajmniej te, których nie chciałaś albo nie mogłaś zabraćzesobądo grobu. Zajrzę,gdziezechcę, otworzę wszystkiezabitegwoździamiskrzynie ipaki,obejrzę zawartość wszystkichzamkniętych szuflad. Sama sobie wezmę przeszłośći wybioręzniej to, co będzie mi siępodobało. Wezmę jak broszki twojechwilei postępki, będęje sobie oglądać, gdy przyjdzie mi nato ochota. Przecież wiedziałaś, że tak będzie. Musiałaśsię tegospodziewać! A w tej skrzyneczce? Porywamnie zduszony,męczącyśmiech. Na samym wierzchu zżółkła kartka. Naniej ugórykrzywa, rysowana odręczniepięciolinia. Dziecięca, nieporadnaręka umieściła na niej niezdarnyklucz wiolinowy i kilkarozrzuconych nutek. Ta sama ręka, równie, a może nawetbardziej niezdarnienapisała: "Kociakołysanka dlaukochanej babuni". Pod spodem plik podobnych kocich, ptasich,motylich melodii. Próbuję zaśpiewać jedną znich. Zapis niema sensu, a może tak mi się tylko wydaje nie za bardzoznam się na nutach. Zamykam wieczko. Odkładam skrzynkę nadawnemiejsce,zasłaniamwiklinowymikoszami. Może kiedyś odnajdzie jąw tym miejscu Paweł. Mniedo niczego nie jest potrzebna. Może tylko do tego,by wiedzieć, że niezniszczyłaś tychzapisów. Jakże prostobyłoby jewrzucić w ogień i patrzeć,jakdziecięca miłość rozsypuje się w proch. A ty zbierałaś pieczołowiciezabazgranekarteczki i składałaśdo skrzynki. Sentymenty, babko? Nie wierzę. Raczej początek archiwum. Czyżnie tak? Dlaczego jednakzabiłaś je potem gwoździami? Dlaczegotak głęboko schowałaś? Przede mną? Bałaś się, że to jawrzucę je doognia? Nie, chybanie. Przecież wiesz, że nie zajmowałabym się takimi rzeczami. To nie wmoim styłu. Zawielki mamapetyt na życie, by bawić się w niszczenie przeszłości. Szkoda na to czasu. Szkodaenergii. Przeszłość samaodchodzi, nietrzeba jej niszczyć. Sama potrafi także wrócić97. szukać aniocalaćteż jej nie trzeba bo jest tuż obok za ścianączasu. Zostawiam tam, babko,pierwszebazgroły Pawła. Kurzszybko zatrze ślady moich palców. Pozostaje tylko topytanie,ważne pytanie przed kim je chowałaś? 3Nie miałamczasu zastanowić sięnad odpowiedzią. Nademną rozpętało się piekło,jakbyś chciała mnie wyrzucić zestrychu. To był zaiste diabelski dzień i diabelska pogoda. Nagle znalazłam się w środku rozedrganegoblaszanego bębna. Miękkie plaśnięcia deszczu zmieniły się wgradobicie. Wydawało się, że potężne,śnieżne kule przebiją dach. Uciekłam, bynie słyszeć huku. Na dole niebyłolepiej. Rozstrzeliwanelipowe liście oblepiły okno werandy. W kuchni pękła szyba, ale na szczęście niewypadła, więc natychmiast skleiłamją poloplastrem, na krzyż,a potem patrzyłam przez tozaklejone okno na niecodziennewidowisko, które zaprojektowała natura. Ile trwało? Minutę, pięć minut? Nie więcej. Zawieruchaw środku lata! Anomalia! Klimatycznamutacja! Zimne w ciepłym! Białew zielonym! Nigdy dotąd czegoś takiego niewidziałam. Wyglądało to tak, jakby nad Zawrociem pojawiłasię wielka powietrznatrąba, którawysypywała zeswego brzucha kilogramy białych kuł. A potem zapadła nagła ciszai wyszło słońce, jakbyniebo wypadało się do końca. Tylko roztapiające się kule i półnagie drzewa za oknemprzypominałyminiony kataklizm. Domowi nic się niestało jeślinie liczyć jednejzbitejszyby. Okolica wyglądałaokropnie. Twoje malwy, babko,leżały na ziemi, ubłocone i połamane. Wszędzie walały się98strzępki kwiatówzmieszanez białymi kulkami. Pod lipąleżałmartwy wróbel. Grad można byłoby zamiatać. W sadzie, gdzie zapowiadała się w tym roku klęska urodzaju i gdzie jeszcze wczoraj zastanawiałam się, czynie trzebabędzie podeprzeć ciężkich gałęzi, teraz sterczały bezlistnekikuty z nielicznymi ocalałymi owocami. Problem zostałrozwiązany gruntownie. Tylko drzewa w głębi sadu ucierpiałytrochęmniej. Zielonooka straciła prawiewszystkie liście i jabłka. Leżałypodnią, zmieszane z gradowymikulami coza niezwykłamieszanka. Już mnie nie ochronisz przed deszczem i słońcem,nie poczęstujesz słodkim owocem. Niew tymroku. Naprawdę,bardzo mi przykro, jabłoneczko. Co się stało, babko, z twoimrajem? Wiem,że przedkładaszpiękno ponad pożyteczność. Tak, tobyło piękne widowisko,niezwykłe! Cóż tam utracone owoce, rozstrzelane malwy! Urosną,odnowią się należą do nudnejpowtarzalności. Prawda? Ale taka chwila jużsię w moimżyciu nie powtórzy. Chciałaś,bym tozobaczyła. Na pewno chciałaś! Zniszczenie raju! Kruchość świata! Potęga kapryśnej natury! Można tozobaczyćtakże w mieście, ale nie można tegoodczuć tak jaktu całąsobą, dogłębnie. Nic tam zresztą nie wygląda tak jaktutaj. Wiatr ma zapachspalin i kurzu, deszcz jest brudniejszyi bardziej lepki, ziąb bardziej zimny, a upal skwarniejszy. Jeszcze częściej jesttotylko widok z okna,podobny w realności dokadru wtelewizorze. Wiatr jest tylkoszarpaninądrzew. Śniegznikaz trotuarów po godzinie albo zmienia sięwbrunatną kaszę obserwowaną z perspektywy kilku pięter. Pogoda zawsze jest tamdodatkiem, zauważanym najczęściejjakoniewygoda, którą byćmoże kiedyś ludzierozwiążą, rozciągając nad miastamiklimatyczne klosze szczelne, doskonale uśmiechniętesztucznym słońcem, ozdobione niegroźnymi, malowniczymi chmurami. 99.Tak, chciałaśbym to zobaczyła. Biorę teraz w rękę gradowąkulkęjest wielkości perliczego jajka. Rzucam ją wkierunkuUnty, a ona łapie ją w locie, a potemoburzona wypluwa. Niespodzianka! Lodowa niespodzianka! Unta! Remi! Chodźmy! Trzeba obejrzeć tę wielką letnią lodówkę! Za chwilęsłońcewszystko stopi! Spieszmy się! Zobaczmy, jak wyglądateraz brzozowy lasek! Nad łąkami wstaje gęsta mgła. Zobaczmy tę mgłę! Pobawmy sięw niej w chowanego. Jesteś piękna,chwilo! Trwaj! XII. MASKA ARLEKINAZaglądam dalej wtwoją przeszłość, babko. Teraz wiem, żewszystko to, co chciałaś, bym poznała od razu, zostawiłaś tu,w pokojuMaurycego. Resztę wyniosłaś na strych. Niech takbędzie nauczona wczorajszym doświadczeniemnajpierwprzeszukuję gabinet. Nie przez przypadek zostawiłaś na biurkuotwarty pamiętnik. Myślę, żetakże specjalnie w pierwszejszufladzieumieściłaś kartki od tamtego człowieka. Leżałyna samymwierzchu niemogłam ich przeoczyć. Feliks! Cóż za okropne imię dlaromantycznegokochanka! Na wszystkich kartkach róże na każdej inne. Jak wielewyprodukowanopocztówek z różami róże samotne, w koszykach,flakonach, miseczkach, bukiety róż małei duże, ładnei kiczowate, fotografiei reprodukcje malarskich dzieł. Feliksmusiał doskonalewiedzieć otwojej miłości do tychkwiatów. Czemu jednakte różane pocztówki wydałymi się małooryginalne? To dziwne, że dopieroteraz odkryłam tę wasząmałżeńskątajemnicę. Chociaż nie dotąd przerzucałam kolejneksięgipamiętnika niedbale, poszukując tychmiejsc, gdzie mogły byćwzmiankio mojej matcealbo o mnie. Teraz zagłębiam się101. w wasze życiei jestem pełna zdziwienia, jak było inne odmoich o nim wyobrażeń. "Jak todobrze,żecię niekochałam, Maurycy. A przynajmniej nieza bardzo. Miłość jest przynależnością, rezygnacjąz siebie icierpieniem napisałaś parę miesięcy pośmiercidziadka. Pragnąjejci, którzy nie mająodwagi zmierzyć sięz samotnością". Być możemiałaś rację, ale te myśliwyglądałyraczej natworzenie nowej życiowej filozofii,mającej być parawanemzamiast Maurycego, który dotychczaschronił cię przed samąsobą. Wraz z jego odejściemdawneżycie legło w gruzach,aczłowiek, przeciwko któremuje zbudowałaś, ciągle jeszczeżył. Nie wiedziałaś gdzie,nie wiedziałaś zkim i jak, alewiedziałaś, że żyje. Trzy razy w roku przysyłał ci kartkizróżamina Wielkanoc, Boże Narodzenie i na początku lata. Nie obchodziłaś wówczas imienin ani urodzin, zatem to byładataznacząca dlaniego albo dla was obojga. Napieczątce byłyróżne miejsca,ale najczęściej powtarzała się nazwa małejmiejscowości. Wolałaś myśleć, że leży ona daleko, ale to byłaoczywiście nieprawda. Czasami, idąc na cmentarz, mijałaśautobus,który na tabliczce miał właśnie tę nazwę. Jechałwzdłuż kościelnej posesji i skręcał za rogiem w lewo. A więcgdzieśtam, na zachód od twego miasteczka mieszkał, a możetylko bywał tamten człowiek. Gdy oglądałaś z werandy kolejne zachody słońca, patrzyłaś w tamtą stronę świata. Aleniechciałaś się do tego przyznać. Maurycy w pamiętniku nie wymienił jego nazwiska. Nakartkach obok imieniastoi tylkozagadkowe K. Nie wiem też,kiedy i w jakisposóbgo poznałaś. Byłmłodszy od dziadka,a może i od ciebie. Najprawdopodobniej widywałaśgojeszczewtedy, gdy był dzieckiem, a może chłopcem mijanym prawieobojętnie na ulicy. Prawie obojętnie bo miał dziwne, olbrzymie,zielone oczy, któremusiałyprzykuwaćuwagę takiejestetkijak ty. Na pewno znał gowmłodościMaurycy. "Ten102przybłęda! napisze o nim w gniewie i doda małodusznie Ten kiedyś obszarpany wyrostek! Taki. " nie kończy,szkoda że niekończy, szkoda, że wogóle pisze o nim tak mało. Taki! To kluczowe słowo. Dręczyło nocami Maurycego. Być możetakże iciebie. Ależadne z was nigdy nie wyjaśniło,co siępodtym słowem kryje. CzyFeliksmiał jakiś mankamentfizyczny? A może był totypowyczarny charakter, któryniewiadomo jakcię opętał? Może związał się z komunistami? Czyktoś z rodziny,oprócz ciebie i Maurycego, wiedział o jegoistnieniu? Uciekałaśprzed nim całe życie. Czy naprawdę musiałaś przed nimuciekać? Także i wtedy, gdy nie byłojużMaurycego? Zapewnenigdy się nie dowiem, kim był, co robił i jakwyglądał. Wiem natomiast, babko, że zjawiłsię po raz kolejnyw twoim życiu, gdy miałaś okołoczterdziestu lat. Krystynaodeszłakilka miesięcy wcześniej i zaraz lospostanowił zakaręprzypomnieć ci, czym możebyć miłość,araczej namiętność,i jaka jest jej siła. Feliks pojawił się, gdy już nie pamiętałaśo tęsknocie zaprawdziwą miłością i gdyci się zdawało, że od dawna należysztylko doMaurycego. Wiedziałaś wprawdzie, że to, cołączycię zmężem, niezupełnie jest miłością,ale nie chciałaś tegonigdy zdefiniować. Maurycy był ci przeznaczony,jaklos,któryniekoniecznie się kocha,ale z którym nie sposób sięrozstać. Po latach wspólnego życia stał się twoją częścią,przedłużeniem twegomyśleniai odczuwania, ale częścią zewnętrzną, jak kokon, który chroni przed światem. A Maurycy? Przez wiele lat byłpewny,że darzysz gomiłością. Gdy zrozumiał prawdę, było już za późno. Jakbolesne jest jego zdziwienie: "Ona kocha tamtego człowieka! Więctak objawiasię uAleksandry miłość? Przecież ja nigdy tegonie zaznałem. Jak mogłem być taki ślepy? Takpotwornieślepy? Jak mogłem wierzyć,że jest mi dana raz na zawsze, dokońca moich dni! "103. A jednaknie odeszłaś od Maurycego. Niemogłaś odejść. Przygotowywał się na ostateczną klęskę, gdy przyszłaś, bywtulićsię w jego ramiona jak zagubione dziecko i prosićoobronę przed tamtym. Próbowałam wyobrazićsobie tę scenę. Czy byłaś w tej cienkiej ijedwabnej koszuli, którą znalazłam wtwojejszufladzie? Tak, byłabyodpowiednia na takąchwilę. A może byłaś naga po razpierwszy w życiu byMaurycynie mógłoprzeć się swemu pożądaniu tłumionemumiesiącami, by nie zwyciężyła w nim urażona ambicjai męska duma. Nie odtrąciłcię. Wyciągnął te swojeopiekuńczei silneramiona. Kochaliście się ze zwierzęcą zachłannością,przekraczając wszystkiegranice waszego dotychczasowegointymnegożycia. I ty, i Maurycychcieliście wbarbarzyńskimzespoleniu zabić tę samą miłość. Powtarzaliście co noc ponury,dziki i namiętny rytuał, dopókitamten człowiek krążył wokół Zawrocia, wydzwaniał, pisałlisty i telegramy, w którychbyły tylko dwa słowa: "Czekam, Aleksandro". Nie doczekał się. Zabiłaś to uczucie z sobie tylko właściwąkonsekwencjąi uporem systematycznie, perfekcyjnie, ostatecznie. Tak jakprzedtem zabiłaś swoją miłość do Krystyny. Jeśli oczywiściekiedykolwiek ich kochałaś. Wydawało się, żewyjdziesz ztychdwóch zbrodni popełnionych także i nasobie martwa, martwa wśrodku. Maurycy obserwował cięz niepokojem. Wysychałaś. Robiłaś się lekka jak przekwitająca,jesiennaroślina. Tylko twarzpozostała nie zmieniona,jakby twoja uroda za karę zastygła w tymjednym, raz nazawsze danym kształcie, by ci codziennie przypominać utraconą właśniemłodość. Kartkiod Feliksa przychodziły długo. Maurycynajpierwzapisywał: "Przyszła znowu kartka od Niego", potem jużtylko: "Kartka odNiego". Kilka razy dopisał: "Z Chicago". Ty, babko,kontynuowałaś te zapiski w takiej samej formie. Natrzy lata przed swojąśmiercią dodałaś, żena kartce jest innycharakter pisma: "Czyżby nie mógłjej napisać sam? " Odtąd104już zawsze zapis brzmiał: "Kartka od niego. Obce pismo". Ostatnią dostałaś latem ubiegłegoroku. Na święta BożegoNarodzenia byłaś osamotniona podwójnie kartka nie przyszła i nie odwiedzałcię już Paweł. Samotnośćzaciskała pętlęwokół twego kruchegożycia. To, że raniłaś innych, jestemw stanie zrozumieć. Dlaczegojednakzabijałaś siebie? Ból zadawany tym, których kochamy,jest jak bumerang wraca i wbijasię w naszeserce. Feliksnie był ostatnim i nie najboleśniejszym przykładem. Prawda? Wiele latpóźniej zrobiłaś tosamo z Pawłem i tym razem chybanaprawdę cięto zabiło. Czy to jakaś potworna skaza, babko? Czytwoje przeznaczenie? Czego oczekiwałaś po sobie, czymoże po nich, żenie mogłaś znieść tych miłości? Domyślamsię, dlaczego odtrąciłaś moją matkę. Feliks pewnie już nazawsze zostanie tajemnicą. A Pawełnajukochańszy, wypieszczony wnuk? Czym on zasłużył sobie na twoje odtrącenie? A może to on sam,z własnejwoli czy kaprysu zostawiłcię napastwę samotności. Może tenjeden razto ciebie zlekceważonoi zraniono, a ty tylko zemściłaś się za to, oddając Zawrociemnie? Nie wierzę w to, babko, ale nie mogę wykluczyć żadnejwersji. Dowiem sięprawdy. Wcześniej czy później dowiemsięjej. 2Jednak niejesteśmy do siebie podobne. Nigdynie zniszczyłabymmiłości. Żadnej nawet najbardziej chorej i absurdalnej. Chyba że niechcący, przeznieuwagę,jak to w życiubywa. Przecieżbyła w tobie siła na każde życie, nie tylko toluksusowe i wygodne, które wiodłaś wZawrociu. Tak. Teraz jestem pewna, babko, żelisty Feliksa zostawiłaśna wierzchu specjalnie. To jeszczejedentwój podstęp. Chceszmniewciągnąć wswoją grę iwiesz, jak to zrobić. Widocznie105. znałaś moje życie lepiej, niż mi się wcześniej wydawało. Musiałaśtakżewiedzieć sporoo Świrze. Na początku pewniecięta historia brzydziła tym bardziej, że usłyszałaś ją wefragmentach,które specjalnie opowiadanogłośniej i częściej. Może brzydziła cię nawet do końca,ale byłacinarękę. Obecność Świraw moim życiu dawała gwarancję mojej nieobliczalności. Podsuwasz mi teraz kartki z różami, by mi przypomnieć,że miłość Michała ido Michała jest zaledwienamiastką prawdziwych uczuć. Świr tocoinnego! Feliks to też co innego! Przypomnijsobie tamten czas! Przebudź się! Tylko doczegojest cipotrzebne moje przebudzenie? A możechceszmnie tylko przekonać, że ty też potrafiłaś kochać choćbytakniedoskonale. Świr. Tak, zapomniałam, babko, o Świrze. Musiałam o nimzapomnieć,bysamej nie zwariować. Świr takżelubił. róże,ale dawał mi je żywe. Zawsze jedną, jakprzystało na ubogiegoArlekina. Łzy. Namalowane i te prawdziwe. Jakłatwo było Świrowio łzy. Nawet śmiał się ze łzami w oczach. Jeślijesteś, babko,tuż obok, za filarem powietrza, za fałdką czasu, to wiesz,dlaczego teraz maluję szminkąna policzku dużą, różową łzę. Wiesz już wszystko. Gdy oddawałaś mi Zawrocie, znałaś tylkostrzępki faktów. Teraz być może wniebiańskiej wideoteceoglądasz po kolei wszystkie dni mego życia, nawet te,o których ja samawolałabymnie pamiętać. Filip. Też na F. Czyto dobre imię dla romantycznegokochanka? Tak samo niedobre jak Feliks. Komuś muszę o nimopowiedzieć. Czemunie tobie,babko. Teraz już nie mogę cię ani zgorszyć, ani poruszyć. Jesteśidealnym słuchaczem. Filip. mój mąż Filip. byłświrem! Kochałam świra! Tynigdy byś się na coś takiego nie odważyła. Nie wiem, jakimankament miał Feliks, ale odtrąciłaś go razem z tym czymś106i zostałaśw świecie pięknych,mądrych,zdrowych, prawych,wykształconych i kulturalnych. Pokusa została odrzucona,zwyciężył zdrowy rozsądek. A terazwykorzystujesz jego listy wdialoguze mną. Cochcesz mi powiedzieć? Bo przecieżcoś chcesz powiedzieć,tego jestem pewna. Jakby twój bóli mój ból był jedyną sprawą,która nas zesobą łączy awięc i początkiem rozwiązaniazagadki ową przysłowiową nitką od kłębka. Dwaj mężczyźni zapisaniw tym samymrebusie obajzapisani postroniebraków,choć zapewneten brak na czym innym polegał. Mój Świr, babko, był prawdziwym świrem i wdodatkumnie nie kochał. Byłpsycholem, szajbusem, kopniętym alpinistą, którycodziennie wspina się naszczyt ispada nasamodno. Niekochał mnie, ale byłamcienką liną, która trzymała goprzy życiu. Nie wiem,jak opowiedzieć ci to nasze wspólneżycie. Nieznasz takiego świata. Poznałamgo na pierwszym roku studiów, a właściwiepodczas egzaminów wstępnych. Nie można go było nie zauważyć na twarzy miał wymalowanąmaskę Arlekina. Oblewałwówczas z grupą przyjaciółkolejnynie zdany egzamin. Byłwiecznym studentem,dwudziestopięcioletnimalkoholikiemi najlepszym mimem, jakiego widziałam. Siedział naklatceschodowej w akademiku i śmiał się idiotycznie. Olgi teżnie sposób było nie zauważyć. Opierała się szczupłymiłokciami o stopnie obokniego, a jej długie włosy spadałyna schody i tworzyły czarną kałużę. Świr ocierałsobie nimi odczasu doczasu załzawione odśmiechu albo od smutku oczy. Trzeci, chudy rudzielec, miał niezwykłe, malachitowei rozmarzoneoczy, a dotego brzydką, bladą twarz. Razemtworzylitrzyosobowyzespół teatralny, który oficjalnie nazywał się "Kosmogonia", a nieoficjalnie "Samogonia". Przy siadłam się do nich isłuchałam, jak Olga granagitarze. Reszta nuciła. Podzielili się ze mną swoim półlitrem. Tak bywałoczęsto ktośprzysiadał się, piłz nimi, a jeśli107. była to dziewczyna, szła ze Świremdo łóżka. Niebyłam,babko, pijana,gdywziął mniezarękę. Świr, zostaw jąpowiedziała do niego Olga. Dobrze ci radzę. To niejest ten typ. Wiesz, że nie mogę jej zostawić odpowiedział. Jamilczałam. Filip nie mógł mnie zostawić w spokoju, a ja niemiałam siły uciekać. Weszliśmydo brudnego pokoju. Stałambez ruchu, a on rozbierał mnie, jaksięrozbiera przykrytąpokrowcem rzeźbę. Każdą kobietę uważał za dzieło sztuki. Każdabyła dlaniego interesująca. Niektóre zdumiewały goi zachwycały niezmiennie przezwiele miesięcy. Zdziwił się, widzącranokrew na prześcieradle. To byłpierwszy raz? spytał z zamyśleniem. Kiwnęłamgłową. Zatem jesteś moją żoną. Należysz do mnie. Chcesz byćżoną świra? Tak.Zaczął sięśmiać, jak toświr. Do pokojuwpadła Olga, bysprawdzić, czy nic mu nie jest, aon aż rzęził ikaszlał. Spadaj powiedziała domnie. Nie ruszyłam się. No spadaj! Naco czekasz? Filipuspokoił się. Ożenię się znią powiedział i znowuskręciłogo ześmiechu. Trzy miesiące później naprawdęzostałam jego żoną. Teraz ty za niego odpowiadasz powiedziałamiw dniu ślubu Olga. Pamiętaj, że on kocha tylko Śmierć. Onjuż pieściłjejstopy. Jeślinie wierzysz, to przyjrzyj się dokładniejegonadgarstkom. A teraz jest przekonany, że ty go ochronisz przedtęsknotą za tamtą, jedyną i prawdziwąkochanką. Przez jakiś czas tak będzie. Potemzacznie szukać ratunkuw ramionach innych kobiet. Nie radzę cizabraniać mu tego. To jest naprawdę wariat. Gdyby ci się tokiedyś znudziło,zawiadommnie. Pamiętaj, żeon nie może być nigdy sam. 108Olga znałago doskonale. Myślę, że kochała go bardziej niżja. Oddałami go bez jednego słowaprotestu i w dodatkuusunęła sięz naszego życia. Przejęłam jej rolę w spektaklu. Świr wyreżyserowałnastępny, za który dostał prestiżową nagrodę. Udało mu się nawet zaliczyćkolejny semestr. Zacząłteż nowy kierunek, reżyserię. Wydawało się, że na zawszeocaliłam go od lęku. Zasypiałzmęczonymiłością, przytulonydo mego ciała, spokojny. Nie znudził mi się, ale jak w bajce zapomniałam o przestrogach Olgi. Pojechałamna obóz językowy,mimo że w oczachFilipazobaczyłamniepokój. To, babko, już prawie koniecmojejopowieści. PotygodniuOlgaprzysłała telegram. Świr był w szpitalu. Jeszcze żył, alenie odzyskał przytomności. Nie oddam cię Jej! Nieoddam! szeptałam, ściskającjego rękę, ale on już nie należał do mnie. By się z Nią spotkać,wyszedł przezokno naczwartym piętrze akademika, w którymmieszkaliśmy. Tobyłookno Olgi. Pewnie szukał u niej ratunku, ale gdy wyszła wziąćprysznicpo miłosnymakcie, pchnąłokienne ramy i pofrunął ze swoją prawdziwą oblubienicą. Nieminął nawet rok od naszegoślubu. Leżał w trumnie, amnie sięciągle wydawało, że można jeszcze odwrócić czas. To nieprawda myślałam. Tonie możebyć prawda! Nieświruj,Świr. Wiem, że potrafisz zagrać wszystko, ale terazdoprawdyjesteśprzerażająco naturalny! Wstań, bo zwariuję! Słyszysz? Świr! Nie świruj! Na pewno słyszałaś o jegośmierci. Może wiedziałaś takżei otym, że przez parę miesięcy mnie również nie chciało siężyć, bo bez Filipa wszystko wydawało mi się nieistotne i absurdalne. Olganie zabiła mnie tylko dlatego, żemusiała sięmnąopiekować. Trochę kiczowata jest ta moja opowieść o Świrze, alecóżja, babko,na to poradzę, że tak się wszystkoodbyło. Równieświrowatebyły czasy słodkie lataosiemdziesiąte. Ty, bab109. ko, siedziałaś wówczas jeszcze w swojej twierdzy i wszystkokupowała ci Jóźwiakowa. A Filip złościł się, że nawetprezerwatywysą nakartkitylko strach iuległość rozdawano zadarmo. Filip wdodatku nie wierzył, że to się może kiedykolwiek zmienić. Przyzwyczajaj się do roli Kolombiny, bo jazawszebędę Arlekinem mówił. Maska przyrosła mi do twarzy. Sama zobacz! Nawet gdyby cośsięzmieniło, nie mógłbymjejzetrzeć. Rozumiesz to, maleńka? Ja jednakniewiele wtedy rozumiałam. Świr przy mnierzadko świrował. Jegosłowabyły dla mnie przedłużeniemteatralnej roli. Wydawało mi się, że jądoskonali i ćwiczy. Niedziwiło mnie,że w masce Arlekina gotuje zupę, a potem siadawniej do stołu. Życie byłowówczas teatrem,a teatr życiem. Tak misię przynajmniej wydawało. Bawiło mnie i jedno,idrugie. Bawił mnie świr. Nie wydawał mi się nigdy tragiczny,przeciwnie myślałam,że mam oboksiebie zabawnegofaceta o odlotowych pomysłach i niesamowitej wyobraźni. Taksię wówczaso nim mówiło i tak ja o nim myślałam. Byłświrnięty, ale wszyscy wtedy byliśmy trochę świmfęci. Po jego śmierci przeklinałam swąnaiwnośći ślepotę. Terazmyślę, żeFilip potrzebował mnie właśnie takiej rozbawionej, dziecinnej i egoistycznej. Olga za dużo o nim wiedziała. Za dużorozumiała. Zabardzo się bałatego, co możesię stać. A przez to, samą swojąobecnością iczujnym wzrokiem,przypominała ostrachu, który go wyjadał od środka. Przymnie zapomniał o nim. Zapomniał na długie miesiące. Aleegoistyczne i rozbawione dziecko nie może być jednocześnieCerberem. Odbiegłam na chwilę, by pobawić sięgdzie indziej,by zachłysnąć się światem, by zobaczyć, co jest za widnokręgiemistraciłam Świra. To było nieuniknione. Myślę, że i on,i Olga wiedzieli, że tak się stanie. Było jeszcze inne rozwiązanie mogłam stać się czujna jak Olga,powielić jej los. Wówczas takżestraciłabym Świraznalazłby jakieś inne110naiwne dziewczę,które śmiałoby sięz jego wygłupów. To byprzedłużyło jegożycie, ale czy możliwe było prawdziwe ocalenie? Olga twierdziła,że Filip prosiłją kiedyś, by po śmiercinamalowała mu maskę Arlekina. Mnietego nigdyniemówiłinigdy jużnie dowiem się,czy sobie tego niewymyśliła. Chciała munawet tę maskę zrobić, a janie miałam nic przeciwkotemu po dawce silnych leków uspokajających człowiekowi jest wogóle wszy stko jedno. Matka Filipa nie pozwoliła jednaknam gopomalować. A Świri tak wtrumnie nie wyglądał zbyt poważnie. Połamanychrąk i nógnie było widaćspod ślubnego garnituru, aonsamuśmiechał się do niebytupogodnie. Może tylko dziękitemu nie zwariowałam. Tak,babko,musiałaś o tym słyszeć, bo parę osóbz rodzinybyło na pogrzebie. Nagle z dziecka siedzącego na torcie,zmieniłamsię w twojej głowie w równie nieobliczalną i zachłanną dziewczynę, która chce sięnajeść życia do syta, a nawetjeszcze więcej, tak by wymiotować zprzejedzenia. Ty wybierałaś przez całe życie najsmaczniejsze i najdelikatniejsze kąski, a ja pakowałamdobuzi wszystko, co byłow zasięgu ręki. Czyto cię jeszcze oburza? A może raczej przyciąga? Czemujestem pewna, że czasami miałaś ochotę nawielkie, obrzydliwe,zachłanneżarcie! XIII. MIASTODwa dni w Mieście. Musiałamwyjechać. Chciałam zyskaćdystans wobec dziejących siętu spraw, wobec siebie zaplątanej w mnożące się pytania. Michał czekał na mnie na dworcu. Gdzietorba? spytał zdziwiony. Sądził,że wracamna stałe, a ja miałam ze sobątylko koszyk z owocami i reklamówkę. Zacisnął zęby, bezsłowa wsiadłdo samochodu. Przezchwilę manewrował w tłumie podróżnych, potem wyjechałnarównie zatłoczoną ulicę. Milczał ponuro i nie patrzył w mojąstronę. Nie wyglądał najlepiej miał trzydniowy zarost, któryjego twarzy nadawał wyrazzmęczenia. Dotknęłam ręką jegopoliczka. Cofnął się, sięgnął po papierosa i zasłonił się obłokiemdymu. Udawał, że interesuje go tylko kierownica. Wiedziałam, że lepiejgo teraz nie zaczepiać. Musiał przetrawićzawód. Do ciebie czy do mnie? spytał wkońcu. Gdzie chcesz. U mnie jest żarcie skwitowałiskręcił w kierunkuswego osiedla. Naszóstym piętrze,wdwupokojowym mieszkaniu, poczu112łam się nagle jak wklatce. Z oknadużegopokojuwidać byłow dole ruchliwąjezdnię i takie same, wysokie bloki po drugiejstronie. Autobus wypluł z siebiena przystanku parę miniaturowych istot, połknął kilka innychi odj echał, by zrobić miej scenastępnemu. Samochody wyglądały stąd jak dziecięce zabawki, a ludzie jak ruchliwe owady. Rozpełzało się totonawszystkie strony,przeciskałoprzez zabrudzone powietrze pośpiesznie i bezładnie. Patrzysz na miasto, jakbyś je widziała po raz pierwszyw życiu mruknął ponuro Michał. W ten sposób widzę je po raz pierwszy. Przestało cisię podobać? Myślę, żeten widok nigdy mi się nie podobał, tylkoo tymnie wiedziałam. Może ija nigdy ci się nie podobałem, tylko otym niewiedziałaś? rzucił wściekły. Tak.Przejechałam sto kilometrów tylko poto, bycio tym powiedzieć! No to powiedziałaś. Idiota! Idiotka! W porządku. Odwieź mnie na dworzec. Jesteśgburem,egoistą i w dodatku impotentem! A! Więc o to ci chodzi? Przyjechałaś, by pójść ze mnądo łóżka? Wyrzucił zawartość reklamówki. Nie masznawet majtek na zmianę! Na ile przyjechałaś? Nadzień, nadwa? A może na jedną noc? wściekałsię. Zapomniałeś, żeja też mieszkam w tym mieście,a tootworzyłam szufladę ze swoimi rzeczamiwystarczy minawet na tydzień. Idę się kąpać, a ty zastanów sięw tym czasie,oco ci chodzi. Niezapomnij przytym, że spędziłamparęgodzin w podróży. Jestem głodna i chcemi się pić. Schowałam siępod letniprysznic i poczułam wyrzutysumienia. Wiedziałam, że Michał ma prawomieć pretensje. 113.Prawie niepamiętałamo nim w Zawrociu. Nie zadzwoniłamani razu, nienapisałam listu. Tęskniło za nim moje ciało, aleumysł i dusza nie brały w tym udziału, opanowane obsesjąprzejrzenia twoich, babko, planów. Michał był w Zawrociu jakpionek od innej gry. Odkładałamgona bok i zapominałamo jego istnieniu. Aon nie lubił być kimś zapomnianym i pobocznym. Toniebyło w jegostylu. Czekanie też nie było w jego stylu. Zastanawianie się nadmotywacjami innych ludzi, zwłaszczaswojejkobiety, też nie było w jego stylu. Tak, to wszystko musiałogo nieźle wkurzać. Ale nietak bardzo, by nie skusićsię moją mokrąskórą. Taką przynajmniej miałam nadzieję. Ciepłe strużki budziłymoją krew. Pragnęłam Michała tego obcego człowieka. Przyzywałam go w myślach. Przyzywałamjego ciało, bodusza była chłodna i niepojęta. Drzwi otworzyłysię. Michał wszedł do łazienki nagi. Ugryzłmnie boleśnie w ramię i w ucho. Zgwałcę cię i wyrzucęstąd powiedział jeszcze zły. Tak właśniezrób zgodziłamsię. 2Ranoodwiózł mniedo mojego mieszkania. Teraz wydałomi się dziwnieobce jakbymniejszeniż przedtem i niższe. I w dodatku todziesiąte piętro! Zawsze przychodziło mi mieszkać na wysokościachjeszcze jedna podniebnadziupla,z której widać było brzydkieosiedle, parę kominów i skraweklasu za nimi. Urządziłam je tak, by w każdej chwili można jebyło porzucić bez żalu. I zawsze wydawało mi się, że jest dlamnie jeszcze za duże iza wygodne. Bocian zadowala sięgniazdem o średnicy jednego metra. Jaskółce wystarcza pięciocalowa lepianka zawieszona wysoko pod okapem. Mrówki114wydają się żyć jedna na drugiej,jakby samebyły cegiełkamimaleńkiego, mrówczanego domu. To egoizm popychał mniedo takichmyśli. Tak, właśnie,egoizm. Człowiek zniewolony przezrzeczy wydawał mi sięzawsze czymś żałosnymniewolnikiemutopii podtytułemCYWILIZACJA. Żeby zbudować cywilizację, potrzebna byławielka praca. Żebyją podtrzymać, potrzebna jest jeszcze większa i w dodatku bezsensowna, bo już od dawnachodzi tylkoo produkcję wielkiej, corazwiększej góry śmieci. Nie chce misię ichprodukować. Niechcę ich także posiadać. Nie pożądamnastępnego modnego śmiecia. Niepożądam wielkiej przestrzeni, by postawić tam wiele przyszłych śmieci. Sądzę, babko, że rozumiesz, co mam na myśli. Lubięzaglądaćza granice norm, przyzwyczajeń, pozornychaksjomatów,koniecznościi pewników. Tego nauczył mnie Świr. Człowiek zwariowany zadaje sobie zwariowane pytania. Taki ktoś,patrzący z dziesiątegopiętra na przylepione do ziemi odrapanepudełka, zastanawia się, ile metrów kwadratowych potrzebujeczłowiekdo życia? Czy każdy potrzebujetyle samo? Niektórymwystarczałaby zapewne tlenowanisza do spaniamogłaby być wielkości trumny fotel naprzeciwkotelewizyjnego ekranu, telefon, mikrofalowa kuchenka odgrzewającagotowe potrawy,szafa, prysznic, sedes. Potrzeba na to wszystko jakieśdwa metry sześcienne. A gdyby zbudować telewizorywbudowane w okulary? Gdyby zsyntetyzować jedzenie w pigułkii wydalać pigułki? Gdybywynaleźć wszechczyszczącąpiankę, którą spryskiwałoby się ciało i wszystko inne, a pochwili brudwchłaniałby odkurzacz wielkościwiecznego pióra? Ile wtedy trzeba by miejsca? Albo inaczej ilemożna bygo oszczędzićdlamrówki, jaskółki,drzewa, pszczoły? A gdyby tak udało sięwymyślić człowiekowi wieloczynnościowy kokon, lżejszy od domku ślimaka, wygodniejszy odżółwiej skorupy chodzący, latający, pajęczytaki nibydom na każdą chwilę, w dodatku niewiele większy odczłowie115. ka i tak skonstruowany, że w razie potrzeby mógłby rozrosnąćsię w kolonię kokonów, a przynajmniej w parę kokonów. Tak,babko,widok z dziesiątego piętradaje innąperspektywę niżspod jabłoni. Niektórych przyprawia o szaleństwo. Wieczoramizapalają się światła, jedno naddrugim, jedno obokdrugiego, powtarzalne,seryjne, taśmowe. Dotykasz rękączołaukochanego nadziesiątym piętrze, patrzysz przypadkiem w okno i widzisz,że twój gestpowtarza para na szóstympiętrze sąsiedniego bloku i nadrugim wbloku po przekątnejpieszcząsię, całują, tulą, wchodzą w powtarzalne mięso. Rozkosz naparu piętrach! Trzeszczenie wersalek obitych takąsamą sztuczną tkaniną! Blokowa orgia! Coraz szybsze oddechy. Ostatni spazm. Uspokojenie. Cisza. Mrok. Tylko jednoświatło nie chce zgasnąć. Zawsze znajdzie się wyjątek, w każdym bloku. Ale już w całymmieście takich świecących okienjest dziesiątki, a może nawet setki. 3Popołudniu poszłam odwiedzićŚwira. Leżał w nowejczęścicmentarza, w suchej,piaszczystej mogile. Nigdyniepozwoliłam przykryć sypkiej ziemi lastrikowąpłytą. Wyrzucę to gówno! krzyczałam, gdy jego matkaupierałasię przy tym. Nawet gdybyto był biały marmur! On tego nie zniesie! Nie rozumiesz? To dla niego za ciężkie! Zaciężkie! Polatach kłótniwypracowałyśmy rozsądnykompromis piaszczystą mogiłkę otoczyło obramowanie nie zaszerokie,z jasnego marmuru. Przepraszam szeptałam, przesypując piasek. Samwiesz, jaka ona jest. Musiała. Przepraszam. Jak zwykle wizytę u niego zaczęłamod wyrwania posadzonych przez niąroślin, bo miałam wrażenie, że wczepiają się116korzeniamiw pierśŚwira. Jego matkauwielbiała sadzić tamzwłaszcza krzewy. Tym razem wyrzuciłamberberysy, któreFilip na pewno uznałby za potworne. Zostawiłam tylko kępęozdobnej trawy i nieśmiertelniki. Wygładziłam potem piaseki w poczuciu spełnionego obowiązkuzapaliłam świeczki. Świr lubił piasek. Lubił także ogień. A jeszcze bardziejjedno idrugie razem. Wpodróż poślubną wybraliśmy sięnadmorze. Świr godzinami grzebał się w piasku, budował zamki,fosy i wały. Twierdził, że w dzieciństwienie wolno mu byłotego robić, bo matka nie pozwalała mu brudzić rąk. Więc tam,nad morzem, traktował plażę jakwielką piaskownicę. Zajmował sięteż zbieraniem wyrzuconych przez morze konarówi patyków, by o zmierzchu zapalić małe ognisko. Miał wtedyobok siebie cztery żywioły wodę, ziemię,powietrzei ogień. I miał je w postaci najpiękniejszej morza,kwarcowychdrobin, letniej bryzyi smolnychszczupaków, jak nazywałtrawione przez ogień drewienka. Częstożałowałam, żenieskremowałamŚwira inie rozrzuciłam jego prochów w tamtymmiejscu. Już od dawna, babko, nie czuję przy jego grobie ciężaruwiny. Wiem,że Świrmiał swój własny,odrębny los, któregonie mogłam zmienić. Olga też nie mogła gozmienić. Byłyśmystrażniczkami kogoś, kogo nieda się ocalić chyba żewklatce bez okien, kantów i drzwi. Ale nawet tam możnajeszcze przegryźć tętnice własnymi zębami. Życie jest absurdem. Większość z nas nie zauważa absurdu,inni nieliczni potrafią go oswoići zaakceptować. Świr nie posiadał anijednego, ani drugiego daru, abez tego niemożna żyć. Takamała, malutkaskaza widzenie prawdziwego świata, świataw nieustającym rozpadzie i przemijaniu. Łuszczę się, wydalam, wypacam, spalam, uśmiercam poprzedniąmyśl następnąmyślą, poprzedni gest następnym gestem, poprzedni pocałunek następnym pocałunkiem, poprzednią miłość następną miłością, ścieram wszystko, zmywamz siebie, gubię siebie wczo117. rajszego isprzed minuty, rozpraszam,zatracam. Nic nieznaczące przemiany. Rozpad. Powstrzymaj tenrozpad, kochana. Obejmij mnie. Przy tobie rozpadam się dwa razy wolniej. Dziśwypadło mi tylko sto dwadzieścia włosów. To słowa przekazane przezOlgę w dodatku kilka lat pośmierci Świra. Zapóźno. Nawszystko było jużza późno. Domnie nigdy tak nie mówił. Ona znała ciemną, a ja jasną stronęjegoszaleństwa. Onapaniczny lęk ispazm, a jaekstatycznyśmiech, lekkość i rozkosz. Czasami zazdrościmy sobietego drugiego, nie znanegoŚwira. 4Umówiłam się z Michałem wteatrze o czwartej. Robiłwłaśnie napodłodze szkic dekoracji. Obok niego pochylała sięnad kartonem nowa asystentka. Przechyliła głowę i wtedy jejdługie,jasnewłosy spłynęły na podłogę i przykryłyinteresujący goszczegół rysunku. Michał zapatrzył się na splątanenitki, poprawił w zamyśleniu parę niesfornych kosmyków,zharmonizował zeszkicem tak, że włosy i czarne linie tworzyły terazkunsztowną całość. Patrzyłam na to zgłębi widowni, idąc wolno ku scenie, naktórej pracowali. Michał poczuł mój wzrok na sobie i obejrzałsię w moimkierunku. Nie zmieszał się. Przeciwnie, ruszył kumnie z odrobiną satysfakcjiw kącikach ust. Widocznie przedtemzaplanował sobie podobną scenę. Nie chcę. Czego nie chcesz, kochanie? udałzdziwienie. Nie chcę być zazdrosna. Przecieżtylko przesunąłem jej włosy. Myślałem właśnie, jaka toszkoda, że takie piękne kędziorkirosną na durnymłbie. Nawet misię ich przez chwilę zrobiło żal. 118Chciałeś, bym ją zobaczyła. To ma byćargument, tak? Zdjęłam mu z ramienia błyszczący włos. To złyargument. Tonie argument, tylkofakt. Dyrektor przyjąłją trzy dnitemu. Ja tam muszę wrócić. Nachmurzył się. Zrobisz, jak zechcesz. Michał. to dla mnie ważne. Przyjedź domnie zaparę dni. Na weekend. Nie mogę. Mamrobotę. Sama widzisz. Widzę. Blondyna przeciągnęła się w zapylonym świetle. A co z tym listkiem,panieMichale? krzyknęłazesceny. Malować, pani Bożenko odpowiedział. Jeszcze razspróbował prowokacyjnego uśmiechu. Guzik mnie to obchodzi. Nie robiłbyś takiego przedstawienia, gdybyś naprawdę chciał mnie zdradzić. Co mi po babie, której nie ma tygodniami? Widziszwtym jakiś sens? Tak się ułożyło. Potrzebuję trochęczasu. Niewiele. Takie rozstanie dobrze namzrobi, zobaczysz. Przybliżyłamsiędo niego. Wciągnął do płuczapach ulubionych perfum. No dobrze. Dam ci jeszcze trzy tygodnie. I ani dniawięcej. Wpadnę tam za jakiśczas, by zobaczyć, jak się sprawujesz. Jak naMichałabyło to wspaniałomyślne. Tylkopo co tenspektakl? Chciał mnie chyba zaniepokoić i udało mu się. Mimoiżwiedziałam,że to tylko gra, poczułam bezbrzeżny smutek. Przytuliłam się do niego i nie mogłam się oderwać jakbymiał na całym ciele niewidzialny klej. O to właśnie muchodziło trzymał mnie teraz niedbale i w końcuodsunąłodsiebie. 119.Wpadnęo siódmej powiedział chłodno. Powlokłamsię do baru. Ze wszystkich osób najmniej chciałam spotkać Sonię i towłaśnie ona siedziała obok okna. Udawałam, że jej nie widzę,ale Sonianie dałaza wygraną. Zabrałaswojąkawęi przysiadła się do mego stolika. Wyglądasz jak szprotka przepuszczona przez wyżymaczkę rzuciła swoimtubalnym głosem, który robił wstrząsające wrażenie przy ślicznej buźce ismukłym ciele. W zespolenazywano ją Tubą. Ale z ciebie ryzykantka. Sonia,daj mispokój. Zastanawiam się właśnie, co ty takiego w sobie masz,że Michałek z Don Juanazmienia się w starego piernika. Tanowa skarżyłasię, że ani razu nie uszczypnąłjej w tyłek. Słyszałaś coś podobnego? Nie.A szczypią ją wszyscy. Bo też jest wco. Jamu nie żałuję. No tak. Tamała nie ma szans. Ale Liza ponoć wróciła. A ona, sama wiesz, jaka jest napunkcie Michała. Kompletnieodpalnięta! Ja na twoim miejscu. Nie jesteś na moim miejscu przerwałam jej. Sonia zamilkłauśmiechnięta. Osiągnęła swój cel i tylko tobyło dlaniej ważne. Uwielbiała rozsiewaćniezdrowy ferment niemogła bez tego żyć. Zepsuła mihumor, ale nie wierzyłam j ej. Liza nie miała poco tu przyjeżdżać, bo Michał nigdy niewracał do raz zostawionej kobiety, nawet jeśli to była jego własna żona. XIV.CZARCI JARTo chybajuż ostatnia niespodzianka,babko. Ito we właściwymczasie, jak wszystkie poprzednie. Zaczynałam już zastanawiać się, czy dobrze zrobiłam, wracającdo Zawrocia, gdyciotka spytała mnie o samochód. Dlaczego nie jeździsz garbusem Maurycego? Jest przecież sprawny. Patrzyłam na nią zdumiona. Nie miałam pojęcia, o czymmówi. Niezaglądałaś do szopy? Teraz ona była zdziwiona. Zaglądałam. Rzeczywiście, coś tam stoi przykryte folią. Myślałam, że to jakiśstarygrat. No wiesz,samochodowyzabytek! Przecież masz dokładny spis odziedziczonych rzeczy. Mama nieumieszczałaby na nim popsutego auta. Niesprawdziłaś, czy wszystkosię zgadza? Ciotka nie posiadała sięz oburzenia. Wydawało jej się, żespecjalnie usiłuję pomniejszyć wartość spadku. Od początku była pewna, że jestemw gruncie rzeczy chytra iskąpa, a tylkoudaję lekkoducha. W ten oto sposóbdotarłodo mojej świadomości, że jestemtakże posiadaczką samochodu. Białygarbus Maurycego! Dlaczego chociaż jego nieoddałaś Pawłowi? Ta twojaniezwykła,121. przerażająca konsekwencja, by wszystko ofiarować jednejosobie! I to właśnie mnie! Garbus był wdoskonałym stanie zakurzony,ale dobrzezabezpieczony i całkiem sprawny, jak stwierdził Jóźwiak podokładnym przeglądzie. Od razu poczułam do tego samochodusentyment. Wypróbowałam go na polnej drodze. Na razie niemogłamsię nimporuszać gdzie indziej umiałam wprawdzieprowadzić,ale niemiałam prawa jazdy. Mogłam wrócić nimdo miasta tylko wtedy,gdy skończę kurs. Tak chyba musiało być. Tobył najlepszy moment, bywyjśćpoza zaklęty krąg Zawrocia. Na niebie lekkopłynęły pierzasteobłoki, a ja siedziałam obok ponurego faceta, który widząc, żeradzę sobiezsamochodem,palił papierosa za papierosemi z rzadka tylko robił jakieś mało uprzejme uwagi. Napoczątku kurczowo trzymałam się kierownicy, ale szybko pokonałam lęk. Klosz prowincji otworzył się,czy możeraczej rozszerzał się, jak nadmuchiwany w nieskończonośćbalon. 2Na trzeciej lekcji pojawiła sięAnna. Wyglądała namłodsząode mnie. Nie sposób było nie zapatrzyć się na jej szczupłątwarz, z olbrzymimi, zielonymi oczami, ocienionymi rzęsamitak długimi, żewyglądały na sztuczne. W dodatku ten stały,łagodny uśmiech pięknie wykrojonychwarg. Było w niejjednak coś dziwnego w twarzy, wgestach, w słowach co przyciągało wzrok i jednocześnie odpychało. Jakiś kryształowychłód, obojętność, coś,co kazało myśleć, żejest ponadi ma do tego prawo. Tak przynajmniej zdawałsię myślećnauczycieljazdy. Zastanawiałam się, co robina kursie, gdyż doskonale prowadziła. Na początku usiłowałato ukryć. Zwłaszcza przede122mną. Przyglądałam się zdziwiona, jak próbuje wyglądać nanieporadnąi roztargnioną nowicjuszkę. W końcu przyznałasię, że maprawo jazdy,ale nie czuje się najlepiej na jezdni. Kupiłamwłaśnie nowy samochód mówiła z tymswoimdoskonałym, chłodnymuśmiechem, zabarwionym teraz odrobiną bezradności. To dobry samochód,aja dawnonie jeździłam. Jestem taka niepewnaprzy kierownicy. Kłamała. Tak, babko,od początku, od pierwszego zdaniawiedziałam, żeAnna z niewiadomejprzyczyny usiłuje mnieokłamać. Dlaczego nie próbowałamdaćjej do zrozumienia, żeo tym wiem? Może dlatego, że zadawała sobie tyle trudu, bymnie oszukać. Pozatym przypuszczałam, że tylko takdowiemsię, dlaczego to robi. Podsycała moją ciekawośćprzez dwapopołudnia. Trzeciegodnia,tuż przed kolejną lekcją, zaprosiła mnie do kawiarni. Wiem, kimpani jest powiedziała pozamówieniukawy. To jest takamała miejscowość,że nie sposób niezauważyćnowej twarzy. Widziałam panią wsklepie z ciotką,apotem jeszcze parę razy na mieście. Miałam wrażenie,że ja teżpamiętam jej twarz, aleniemogłam przypomnieć sobie skąd. Zna pani moją rodzinę? spytałam. Tu wszyscy się znają odrzekła ztym swoim niepokojąco słodkim półuśmiechem. Powinnam się spodziewać, żenieodpowie wprost, tylko schowa się za sloganem,któryniczego nie wyjaśniał. Jak siępanipodoba okolica? spytała grzecznie. Właściwie nie znam jej. Spacerowałam trochę w pobliżu Zawrocia, a potem zaczęła się taprawdziwa pora deszczowa iprzez tydzień wpatrywałam się wogień na kominku. Więc nad jeziorem także pani nie była? Nawet nie wiem, że jesttu w pobliżu jakieś jezioro. Jest. I parę innych miejsc, którerodzina powinnapanipokazać. 123.Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi. Teraz Janiemiałamochotywtajemniczać jej w moje układy zrodziną. Trochę jąto chyba rozczarowało, alenie nalegała. Poprosimy instruktora, by wybierał ciekawsze trasy. Myślę, żesię zgodzi. Nie wątpiłam,że tak sięstanie. Miała na niegomagicznywpływ. W jejobecności zmieniał się w uprzejmego, a nawetusłużnego osobnika, jakby był jej prywatnym kierowcą. Zainteresowanie, którymobdarzyła mnie Anna,sprawiło, że i domnie zwracał się terazodrobinę grzeczniej. Wszystko to nie mogło ujść mojejuwagi. Gdzie indziej,poza miasteczkiem, nie zaprzątałabym sobie głowy stosunkiem nauczyciela jazdy do mnie i do przypadkowejtowarzyszki. Jakież to mogłoby mieć znaczenie! Gdyby nieodpowiadał mifacet, po prostu zmieniłabymgo na lepszego. Tuwszystko nabiera innego znaczenia. Każdy kontakt z drugimczłowiekiem zdaje się znakiem tajemnicy, która mnieotaczai którą mogęrozwiązać tylko wtedy, gdynie pominę żadnegoszczegółu. Ta tajemnica związana jest z tobą, ale nagle zrozumiałam, że nie rozwiążę jej, jeśli nie zrozumiem tego miasteczka i żyjących wnim ludzi. Przecież i ty, babko,naglewyszłaś ze swojej samotni i takżezaczęłaś się im przyglądać. To nie była ciekawość! Nieprawdaż? Chciałaś zrozumieć te nowe czasy,a może jeszcze bardziej zrozumieć nowych ludzi. Patrzyłaś na nich trochę zprzerażeniem,jak na potworkowatych mutantów, ale wiedziałaś,żedo nich należy przyszłość. Tylko cóżciebie, babko, mogłaobchodzić przyszłość? Jakżeniewiele lat życiamiałaś przedsobą! A jednak obchodziła cię. Chciałaśją przeczuć, patrzącna teraźniejszość. Chciałaś ją przewidzieć. Czyż nietak? A teraz już jest ta przyszłośći z twojej woli znalazłam sięwtym miejscu. Jednakwgruncierzeczy nie o mniecichodziło. Na pewno nie o mnie! Ale o coś cichodziło. O cośalboo kogoś. Tego jestem pewna. 124Byłamtego pewna takżew kawiarni. Piłam kawę iprzyglądałam się Annie. Jej twarz nagle zmieniłasię. Uprzejmy grymaszastygł, jakby owionął go mroźny podmuch. Do lokaluwszedł zamyślony Paweł. Prezentował sięnie najlepiej z podkrążonymi oczami, nie ogolony, w pogniecionym ubraniu. Kupił paczkęmarsówi dopiero wtedy zauważył nas przystoliku. On też zastygł nachwilę. Wyglądał, jakby zobaczyłdwie strzygi. Po sekundzie opanował się, skinął w naszymkierunku głową i pośpiesznie wyszedł na ulicę. 3Dzięki Annie ponure godzinyjazdyzmieniły się w przyjemnewycieczki za miasto. Zobaczyłam nawłasne oczy tewszystkie miejsca,które ty i Maurycy opisywaliściewpamiętniku. Nazwy zaczęływypełniać się treścią. Doprawdy, Annabyła dobrym przewodnikiem jakby wiedziała,co naprawdęchcę ujrzeć. Tak! Byłokilka takich miejsc. Jedno chciałamobejrzećbardziej niż inne. Wracaliśmy właśnie do miasteczka, gdywskazałaniewielkie wzgórze skryte w lesie. To Czarci Jar. Słyszałaśjuż szybko zaproponowałaprzejście na ty o Czarcim Jarze? Nie skłamałam. Cóżto takiego? Ulubione miejsca tutejszego diabła i czarownicroześmiała się. Przypomnij mi, bym ci kiedyś o nimopowiedziała. Przypomnę. Wysiadłam zaraz potem, przy drodze skręcającej do Zawrocia. Nie poszłam jednak dodomu,otworzyłam tylko bramę,by zabrać ze sobą psa. Untadoskonale znałatę drogę. Przemierzałają z tobą,babko, często. Teraz myślę, że to była najważniejsza droga125. w twoim życiu. Odkryta późno, może nawet zbyt późno i toprzypadkiem. Wszystko stałosię nagle ijakbybez twojej woli. Zawsze karna Untazobaczyła na skraju brzezinki zająca i tymrazem nie usłuchała twego głosu, tylko pobiegła w głąb lasu. Używałaś jeszcze wtedy swojejpięknejlaski i tonią podpierałaś się, idąc z trudem piaszczystą drogą i nawołując psa. Niewracał, więcszłaś coraz dalej, ale ku swemu zdziwieniu, jakbyz corazmniejszymwysiłkiem. I nagle znalazłaś w tym wędrowaniui wtymutrudzeniujakiś dziwny urok, jakiś okruch szczęścia,jakbyśrozerwałamęczące pęta, jakbyś przekroczyła własne, niewidzialne granice. Pył brudził twojeeleganckie buty i w tym znajdowałaśprzyjemność rozdeptywałaś żółte koleiny, coraz bardziejzdumiona, że dopieroteraz, na starość,zatapiasz sięw ten takbliski, a dotąd prawienie znany świat. Wiatr okręcał twojączarną sukienkę,szarpał zwinięte w węzełek siwe włosy,podbijał stopy tak,że czułaś się jak ptak. Obejrzałaś siędopiero na wzgórzu, zdumiona,że tak dalekoi wysoko zaszłaś. Przez chwilę poczułaśsięsłabo i przysiadłaś,apotem położyłaśsię na trawie. Wydawało ci się, że twojakrewwycieka, a potem wraca,nasycona rozgrzaną ziemiąi świetlistym powietrzem. Jeden krwiobieg,jeden oddech,tosamo źródło ciepła i światła! Byłaśjeszcze jedną roślinąwchłaniającą słoneczną energię. Byłaś zwierzęciem leniwieprzeciągającym się na rozgrzanej polanie. A dopiero potembyłaś starą kobietą, dziwiącą się tym prawie dziecięcym,intensywnym doznaniom. Położyłaśpod głowę ręce. Nad sobąmiałaś zieloną koronkęolbrzymiej paproci, która nagle zachwiała się, a zzajej gałęziwyjrzał pysk zziajanej Unty. Pies, zdziwiony tym nagłymwidowiskiem, liznął ciępo twarzy i zaczął obszczekiwać,uznawszy, że się znim zamierzasz w ten dziwny sposóbbawić. Podniosłaś się,a Unta wprowadziła cię w głąb lasu. Zabrzezinką ujrzałaś potężne drzewa, rosnącerzadko,jak w za126dbanym parkubuki, dęby, graby, a gdzieniegdzie, w bardziej słonecznych i piaszczystych miejscach,świerki i sosenki. Udało ci się dojść aż na skrajjaru, w którego mrocznymwnętrzu płynęła kapryśnymi zakolami rzeka. Opadłaśna mechi zaczęłaśsię śmiaćhisteryczniei męcząco. Bo tam, wdole,był CzarciJar,o którym mówił ci kiedyś Maurycy. Wówczaswydawało ci się, że opowiada o jakimś odległym i tajemniczym miejscu, a był tak blisko, bardzo blisko,jeśli mogładoniego dojść stara, podpierająca się laską kobieta. W ten właśnie sposób odnalazłaś swegodiabła. Bóg mieszkałwkościele, a czart w tym ponurym, pięknymzakątku,zasypanym jesienią czerwonymi, bukowymi liśćmi. "Maurycypisałaś w pamiętniku dlaczego nie powiedziałeś, że totak niedaleko? Dlaczego nigdy nie poszliśmytam razemnaspacer? Jaka piękna jest ta diabelska kraina. Dopiero dziś, tamw lesie, zrozumiałam,że bez diabłanie mapokusy,pasjii namiętności, a bez tego nie byłoby życia. Czy ja żyłam,Maurycy? Czyto aby na pewno było życie? "Żebyzrozumieć wagętwegoodkrycia, musiałam zobaczyćto miejsce. Rzeczywiście było piękne. Maurycy na szczęście zapisał wiążącą się zjarem legendę, którą i ty znałaś. W skrócie brzmi ona mniej więcej tak:W dawnych,bardzodawnych czasachżyła w miasteczkudziewczyna, która miałaserce z kamienia nie mogła pokochać, nie mogła znienawidzić, nie mogła sięsmucić aniradować. Aprzy tymbyła, jakto wlegendzie,niezwykle piękna. Wszyscy okoliczni młodzieńcy usiłowali zdobyć jej serce, aleczy można poruszyćkamień? Odchodzili więc oburzeni jejobojętnością. Młynarzjejojciec wymógł w końcuna dziewczynieprzyrzeczenie, żepójdzieza mążza pierwszego, który wywołachoćbycień uśmiechualbo chociaż jedną łzę,nawet gdyby był ubogi,chromyalbo brzydki, nawet gdyby miał być samym diabłem,pójdzie zaniego ibędzie mu posłuszną. Diabłu nie trzeba byłotegodwa razy powtarzać. Zjawiłsię niebawem. Najpierw pró127. bował ją rozśmieszyć, potemdoprowadzić do łez, ale wszystkie diabelskie sztuczki okazały się nieskuteczne. Zakochanydiabeł postanowiłwięc oddać jejswojeserce. Ale nawet czartnie może żyć bez serca. Umierał więc u jejstóp właśnie wtedy,gdyona po raz pierwszy poczuła w piersiach ból. Spojrzała najego piękną twarz i poczuła podpowiekami wilgoć. Nie umieraj poprosiła. Weźz powrotem swoje serce. I tak bezciebienie chcę żyć. Ale było już za późno. Umarł, gdypierwsza słona łza dotknęła jego policzka. Dziewczyna siedziała przy nim tak długo, aż zmienili się oboje w górę, a łzywyrzeźbiły zbiegiem lat głęboki jar. Strumień zaś na jejpamiątkę do dziś nazywają Kamiennym. Taki byłten twój diabeł z CzarciegoJaru. Bógbył doskonaleobojętny,a czart szalony i zdolny do wszystkiego, do złai dobra, do życia i śmierci, ale nie miał nic wspólnego z obojętnością. A jakże pożądaną wydawała ci siędotychczasobojętność! Jak bardzo chciałaś ją osiągnąć! Zawsze pragnęłaś żyćpoza namiętnościami, poza miłością, poza dobrem i złem, pozaciałem. Tamtegodnia, gdyz góry patrzyłaś na mroczne rozlewiskaKamiennego, przypomniała ci się ta legenda dawno temuopowiadanaprzez Maurycego. Zrozumiałaś,żebyłjakówdiabeł, wyczerpany miłością. A ty byłaś jak tamta dziewczyna,która poraz pierwszy czuje, że maw piersi nie kamień,alecośżywego. Zabolało. Zabolało jak nigdy przedtem. Zabrakłocitchu. Oparłaś się plecami o drzewo i łapałaś oddech krótkimi,łapczywymi haustami. Tak to się,babko, odbyło. Niemogłaścofnąć czasu Maurycyodszedł już dawno, więc nie mogłaś mu oddać serca. Feliks żył, aledla ciebie był już tylko mglistymwspomnieniem. Był jednakktoś, kto bardzo potrzebował twojej miłości. Ktośukształtowany natwoje podobieństwo. Ktoś tak samoobojętny. I tak samo półżywy! Czy nie tak? Zaczynam się128domyślać,kto to był. Wydaje mi się,że znam przyczynę bólu,który wówczas rozsadzał cipierś. To wtedy pomyślałaś, że może udaci się zmienić własneżycie, aw konsekwencji i jego życie. Uczepiłaś się tej myślijak jedynejnadziei. Tak.Miałaś wyjątkowe szczęścieżyłaśdługo bez miłości, a podsamkoniec życia tenjeden, jedynyraz udało ci się kogoś pokochaćnaprawdę. I ten jeden, jedynyraz nie wyrzekłaśsię miłości. Tego jestem pewna. Kochałaśboleśnie, mądrze, do utraty tchu. Miałaś szczęście,ale byłotoszczęście w nieszczęściu, bopokochałaś gozbyt późno, niewówczas,gdynajbardziej twojej miłości i mądrości potrzebował. Czyż nie tak,babko? To dlatego tam, na górze, wydawało cisię, że serce pęknieci z bólui że niedasz rady dojść o własnych siłach do Zawrocia. Ogarnął cię paniczny strach, taki jaki dopada ludzi, którzynagle przejrzeli naoczy i zobaczyli własną potworność. "WybaczMaurycy napisałaś tego samego dnia w dzienniku. Wybacz Pawle dodałaś". XV. PUSZKAPANDORYWidywałamAnnę prawie codziennie. Coraz bardziej byłamprzekonana, że spotkanie z nią nie było przypadkowe. Patrząc na jejtwarz odbijającą sięw samochodowym lusterku,przypomniałam sobie, gdziej ą przedtem widziałam. Na twoimpogrzebie, babko. Paweł stał naprzeciwko mnie, aAnna z boku. Zapamiętałam ją, bo ani razunie spojrzała na księdzai trumnę, a cały czas patrzyła zachłannie naPawła. Raz czydwa razy spojrzała przelotnie na mnie. Jeszcze wtedy niewiedziała, że zostanę w Zawrociu, bobyć możepoświęciłabymi więcejuwagi. Bawi mnie obserwowanie Anny. Jużwiem,że jej chłód jestpozorny. Cała jest napięta i czujna. Jej kocieoczy zwężają sięw nagłych odruchach niechęci, ale doskonale umie to ukryć. Czuję, że jestem jej do czegoś potrzebna, takjak tobie,babko. To nieciekawość nią kieruje chce wkraść się w moje łaski,uśpić mnie,przeciągnąć na swoją stronę. Zadaję sobie zatempytanie,kto jest po tej drugiej,przeciwnej, stronie. Paweł? Ty?To miasteczko? A może ktoś lub coś, o czym nie mam najmniejszego pojęcia? Ona też, babko,próbujemnie kusić jak ty! Patrzy na mnie130jak hipnotyzerka i roztaczaprzedemną wizje swoich możliwości. Tozamknięte środowisko stwierdziławczoraj. Będzie ci potrzebny ktoś, kto cię do niego wprowadzi uśmiechnęła się życzliwie,co miało oznaczać, że to ona możebyć tą osobą, a nawet musi nią być, bo niktinnynie sprawitego tak szybko i łatwo. Oczywiście chodzi o"odpowiednich"ludzi, pewnie o tutejszą, prowincjonalną elitę albo o osoby,które się za nią uważają. Trochę mnieto wszystko śmieszy, ale postanowiłamudawać, żebiorę słowa Anny za dobrą monetę. To doskonaleusypia jejczujność. Monologuje, odkrywającnieświadomieswój sposób myślenia. Jest tu kilka fajnych miejsc. Zobacz,tam jest niezłaknajpka. Byłaś w niej? pytanaprzykład. Zaprzeczam. No tak, samej nie wypada dodaje z fałszywym współczuciem. Przez chwilę zastanawiałamsię, dlaczego to nie wypada mitam pójść samej. Są tozapewnejakieś typowe dla małychmiejscowości powody,alenie wyprowadzałam Anny zbłędu,że mnie one nie dotyczą. Wiedziałam zresztą, że tewszystkiezdania mają jeden cel uświadomienie mi, jakniezbędna jestw moim życiu tutaj, w tym sennym, pustawymmiasteczku,gdzie tyle jest tajemniczychmiejsc, których nie znam,i tyleróżnych niebezpiecznych raf, których nie będę w stanie samaominąć. Chciała, bym myślała, że będzie doskonałąprzewodniczką poprowincjonalnym labiryncie, aja zastanawiałam się,czymmam jej zapłacić za przeprowadzenie przez jego krętekorytarze. Jedno wiedziałam na pewno Annanie należałado osób, które cokolwiek robiąza darmo. Musiałam więc miećcoś, naczym jejzależało. Wiedziałam, że dowiem się niebawem, co to jest. 131.2To miała być pierwsza obca osoba wZawrociu nie liczącrodziny i Michała pierwszyprawdziwy gość. Tylko czyabyna pewno obcy? Psy szczekały raczejsymbolicznie. Untazamerdałaogonem. Anna udawała, że tego nie widzi. Ja teżudawałam, że tego nie widzę. Dzień był chłodny iwietrzny,w powietrzubyłow dodatkudużo wilgoci porannym deszczu, dlatego usiadłyśmy nie nawerandzie,ale w salonie, przy kominku. Włożyłamtam kilkapolan, trochę sosnowego suszu i szyszkiprzywiezione przezJóźwiakaz lasu. Nastawiłam samowar. Anna rozglądała sięwokół tak, jak człowiek rozgląda się w nowym miejscu. Jak widzisz, nic tu nie zmieniłampowiedziałampodstępnie. Teraz mogła alboskłamać, albo przyznać się, żejuż tu kiedyś była. Kłamstwo było ryzykowne przecież niewiedziała, cowiem na jej temat. Rzeczywiście,wszystko jest po staremu powiedziałaz ociąganiem. Więc jednak nie odważyła się skłamać. Często tu bywałaś? Czasami. Robiłam pani Aleksandrzezastrzyki. Ty? Spojrzałam na nią zdumiona. Byłalekarzem,właśnie zrobiła specjalizację z psychiatrii. Dlaczego nierobiła ich pielęgniarka? Anna rozluźniła się. Wyraźnie ucieszyła się,że tak małowiem. Nie mówili ci o tym? upewniła się. Pani Aleksandranie lubiłalekarzy. To była taka rodzinna intryga roześmiała się. Robiłamzastrzyk, a przy okazji mogłam zorientować się, jak ona się czuje. Ach tak. Przychodziłaś dokońca? Nie.zawahała się. Cień niechęci przebiegłjej potwarzy. Na jesieni pani Aleksandrazorientowałasię, że132jestemlekarzemistraciłam jej zaufanie. Odpaździernikaprzychodził ktoś inny. No tak, Anna nie mogła wiedzieć,że prowadziłaś pamiętnik. Nie mogła też wiedzieć, że ja go przeczytałam. A więcznowu październiktenmiesiąc, w którym ostatni raz byłuciebie Paweł. Po raz ostatni była tu także Anna. Czy tedwafaktymiałyjakiś związek? Byćmoże. Nie chciałam jej jednakoto pytać. W każdym razie nie teraz. Chyba nieprzyjemnie mieszkać samotnie w takim dużymdomuniby to zastanawiała się. Nie.dlaczego? Po raz pierwszy zagryzła wargi. Odwróciła się wstronęognia, aleja zdołałam pochwycić ten dziwny, lodowaty błyskw jej oczach. To na pewno niebyła odpowiedź, którą chciałausłyszeć. A ja coraz bardziejnie byłam tą osobą, którą onachciała zastać tu, w Zawrociu. Dostrzegłatę niewygodęjużdawno,ale dopiero teraz ją onazirytowała. Słyszałam, że kilka osób chętnie by kupiłoZawrocie. Pewnie jużdo ciebieprzychodzili. Nie.Jeszcze się do mnie nikt nie zgłosił. Ponowniezagryzła wargi. Znowu odpowiedziałam nietak,jak powinnam. Zmieniła temat. Grasz? Wskazałana fortepian. Nie.A ja gram. jednym palcem roześmiała się, byzbagatelizować temat. Mogłabym go kupić. Oczywiście,jeśli zamierzasz gosprzedać. Nie myślałam jeszcze o tym. Alejeśli zdecyduję sięgosprzedać, ty będziesz pierwsza na liście. Muszę zatem składać pieniądze, bybyćprzygotowanąna duży wydatek. Znowuten sam, bagatelizującyśmiech. Jak myślisz, kiedy to będzie? Albo szybko,albo nigdy odpowiedziałam. 133.Woda w samowarzewrzała. Podsunęłamszklanki. Annapatrzyła w głąb kominka i może w głąb czasu. W przeszłość? Wprzyszłość? Odwróciła się ku mnie, gdy podawałamjejherbatę, i wtedyprzez ułamek sekundy widziałam w jej zielonychoczach nienawiść. 3Po jej wyjściuzajrzałamdopamiętnika. Były tam wzmianki, na które dotychczas nie zwróciłam uwagi, aktóre niewątpliwie dotyczyły Anny, chociaż rzadko używałaś jejimienia. Co najdziwniejsze,od początku wiedziałaś, że jest lekarką. Tak więc albo nie zdradziłaś się z tym przednią, albo Annakłamała. "Skrzyżowanienowobogackiego snobizmu zzamyśleniemkobiet Pietra Perugino. Do złudzenia przypomina zwłaszczajego Madonnę z. dzieciątkiem. To samo wysokie, gładkie czoło,otoczone rudymi kosmykami. Dotego piękne, zielone oczyi złe, stalezagryzane usta. Co za piekielna mieszanka piękno i brzydota, dobro i zło, naiwność i wyrachowanie,delikatność iokrucieństwo. Oglądam z przyjemnością tę gręnamiętności. Czekam najej wizyty, byobserwować, jak sięzmienia,gdy pozwalam jejbyć tu coraz swobodniejszą. Przechadza się terazpo Zawrociu, jakbynależało do niej". Jak na ciebie,babko, napisałaś oniej zdumiewającodużo. Widocznie zaciekawiłacię równiemocnojak mnie możenawet ciemniejsza strona jejcharakteru fascynowała cię bardziej. Lubiłaś patrzeć na nią,bo była tak zupełnie niepodobnado ciebie, Maurycegoi Pawła. Twierdziłaś, żejest jak kunsztownie wykonana i pięknie ozdobionapuszka Pandory. Wydawało ci się jednak na początku,że całkowicie nad nią panujesz. Co za złudzenie. W jakimś sensie potrzebowałaś jej. Tak przynajmniej ci się134wydawało. Anna zjawiła sięw Zawrociu wszczególnym momencie. Już od pewnego czasu próbowałaś przekazać Pawłowitę nowąwiedzę, która objawiła ci się wCzarcim Jarze. Ty samachłonęłaś życie jak nigdy przedtem, włóczyłaś się po polachi lesie, interesowałocię każde źdźbłotrawy, każda przemiananatury. Potrafiłaś już nawet bez obrzydzenia obserwować ludzkie twarze. Znalazłaś w końcu swój brzozowy kij. A Pawełpatrzył nato wszystko najpierw ze zdumieniem, a potemz corazwiększym chłodem. Po raz pierwszy z ulgą obojesięrozstaliście on pojechał za granicę studiować kompozycję,aty zostałaś wZawrociu, które tym razem wydawało ci sięprzerażająco puste. Zabijała cię tapóźna miłość, dławiła tęsknota. Poczuciewinymieszałosię z nadzieją, że gdzieś tam,w świecie, ktoś lub coś obudzi Pawła, wyrwie go z kokonu,którymisternietkałaśod dnia jegourodzin. Jednak tak się nie stało. Wróciłobojętnyna uroki świata,kochający tylkomuzykę, zamkniętyi przerażająco samotny. Przywiózł ze sobą jedyniemuzyczne wrażenia, jakby całyświat składałsię wyłączniez dźwięków. Na pytanie oFrancuzki odpowiedział, że niektóremiały ładne głosy. Lubił słuchać, jak mówią. Wyobrażał sobie, że komponuje do ichbeztroskich rozmów operetkę. Tak, byłyzdecydowanie operetkowe, a on nie za bardzo przepadał za tymgatunkiem, więcjednak niczego nie napisał. Nie mogłaś tego słuchać, babko. Niemogłaś słuchać teżjego nowychkompozycji, tego natłoku muzycznych abstrakcji,doskonalewypranych z ciała, pozbawionychchoćby odrobinyuczucia, misternychjak płótno zapełnione takimi samymi półnutami. Grał ci jei jak zwykle szukał twojej aprobaty,a ty po razpierwszy wzdrygałaś sięprzed pochwałami. Niemógłtegozrozumieć przecieżbyły doskonałe. Bezduszniedoskonałe myślałaś zprzerażeniem. Ściskało ci się serce,gdy pochylał się nad klawiaturąszczupły, prawie bezcielesny,podobny bardziej dodoskonałego mechanizmu niżdo czło135. wieka. Gdy odwracałaś od tego widoku głowę albo gdy wychodziłaś, nie mogąc już znieść jego grania, on jakw dzieciństwietracił na chwilę rytm, a potemstarał się jeszcze bardzieji jeszcze bardziej,przekonany, że kiedyś wygra tę doskonałąfrazę, która będzie musiała cię zadowolić. Udręka trwała do momentu pojawieniasię Anny. Wydawało ci się,że nikt nie może pozostać obojętny na jejurok. Właśnie onamiałazrobić to, czegoty już nie byłaś wstanie miała go obudzić. A oprócz tego rozkochać, roznamiętnić,choćby nawet miał za to zapłacić cierpieniem. Było ci wszystko jedno, czy Anna podzieli jego uczucia czynie. Możenawetw głębiduszy miałaś nadzieję, żenie podzieli. Zawiedzionamiłość jest przecież taka twórcza. Puszka Pandory. Tak, miałaś rację, babko. Ja też czuję sięprzy Annie tak,jakbym miała do czynienia z puszką Pandory. Aleniechciałabym jejotwierać. Co to, to nie! Tybyłaś jednakpewna, że nad nią we właściwym czasie zapanujesz. Ostatnianotatka pisana kilka miesięcy później pokazuje, jak bardzo sięmyliłaś. "Jestem pewna, że ta zielonooka strzyga potrafi zniszczyćduszę Pawła. Gdy staje przyfortepianie, grana przez niegomelodia zmienia się w bełkot, dźwięki rozsypująsię, a on samzaczynauderzaćze złościąw jakiś klawisz, o którysię przedchwilą potknął. A ona odchodziz tym swoim uśmiechemzaczajonym w kąciku ust uprzejmym i lodowatym siadaprzy ogniuiprzeciąga się jak kotka. Ipomyśleć, że to jasamapozwoliłam jej rozpanoszyć się w tymdomu! "Później jestjużten tajemniczy październik, kiedyobojezostają wypędzeniz Zawrociaalbo z niego dobrowolnieodchodzą. Ty, babko, piszesz wtedy mało i krótko, jakbyśchciała przed kimś ukryć motywy i szczegóły swojej bądź ichdecyzji. Co się wówczas stało? Dlaczego odeszli? Odeszlirazem, czy każde z własnych powodów? Te moje uporczywe,naiwnepytania! Nie przestanę ich136jednak sobie zadawać, dopóki nie znajdęodpowiedzi. Czujębowiem, że kryje się wniejtakże odpowiedź na inne pytanie najistotniejsze dlaczego ja się tutaj znalazłam. Możenigdy dotądnie byłam tak bliska znalezienia odpowiedzi. XVI. DĆJAVUZaparkowałamprzed bramą do złudzenia przypominającąbramęZawrocia. Na placu przed domem nie byłowprawdziestarych lip i brzóz, ale rozmieszczenie młodych drzewek byłoidentyczne jak w twojej, babko,posiadłości. Dom był ledwieskończony taka sama weranda, takie same okiennice, takisam klosznad drzwiami wejściowymi. Rozglądałam się poposesji Anny zezdumieniem. Miałam ochotę uszczypnąć się,bo przez chwilę wydawałomi się, że zapadłamw dziwaczny,obsesyjny sen. To niebył jednak sen stałam przed bramączegoś, co byłoduplikatem Zawrocia, przynajmniej z zewnątrz. Jedyna różnica polegała na tym, żewszystko byłotumniejsze, zwłaszcza plac otaczający dom. Po chwili zdumienia ochłonęłam izdecydowanie nacisnęłam dzwonek. Rzuciły się ku mniedwa młodepsy, sznauceridoberman. Unta! Remi! Spokój! zawołała zgłębi domu Anna,a potem, dostrzegając mnie zapłotem, zastygłanamoment,zdumiona nie mniej niż ja przed chwilą. Gdy jednak znalazła się przybramie,miała już natwarzy swój zwykły uśmiech. Co za niespodzianka! wołała. Wejdź! Bardzo sięcieszę! 138Szłam za nią w milczeniu, przyglądając się jej harmonijnym ruchom. Widocznie na spotkania ze mną specjalnie wkładałamało atrakcyjne rzeczy, bo dopiero teraz mogłam stwierdzić, jak jest wiotka i zgrabna. Doskonaleskrojona, drogasukienka, podkreślała jejtalięi idealną linię bioder. Co ty,kobieto, robisz na tej zagubionej prowincji? przemknęłomi przez myśl,boAnna wyglądała jak osoba, która przedchwilązeszła z okładki drogiegopisma, lansującegow dodatkutypkobiety romantyczneji kruchej. Wśrodku dom miał identyczny rozkład jak twój, babko, alebrakowało w nim mebli. Było tylkoparę sprzętów przypominających rzeczy, które stały w Zawrociu. Widocznie Annaszukała identycznych albo przynajmniej podobnychegzemplarzy. Puste było także miejsce na fortepian. Wolisz tu czy nawerandzie? spytała,wskazującsalon. Tu.Teraz rozumiesz, dlaczego chciałam kupić fortepian. Zawszepodobał mi się dom twojej babki. Ona miała doskonałygust. Trochę podkreśliła to słowo ze śmiechemtu podobnie,ale inne pokoje zamierzam urządzićnowocześniej i wygodniej . Kłamałagładko. Cały czas wydawałojejsię, że ma przedsobąosobę niczegonieświadomą. Nastawiłasamowar. Siedziałyśmy przy kominku,którybył oczywiście repliką kominka z Zawrocia. Czułam się nieswojo przecież dzieńwcześniej sama podejmowałamAnnę w podobnejscenerii herbatąz samowara i krakersami. Przez chwilę zastanawiałam sięnawet, czy Anna jest przy zdrowych zmysłach, ale chłódjejgłosu świadczył, że przynajmniej w tej chwili jest absolutnienormalna. To miło, że mnie odwiedziłaś. Miałaś zresztą szczęście. Jak widzisz, dom jest jeszcze niezupełnieukończonyi częściejprzebywam u rodziców. Dlatego cięnie zapraszałam po139. wiedziała. Zrozumiałam aluzję. Rzeczywiście, sama się zaprosiłam. Jak tu trafiłaś? Spytałam kierowcę. Uśmiechnęła się. Moja odpowiedź uspokoiła ją. Widoczniebała się, że spytałam o nią kogoś z rodziny. Mamy coś wspólnego. Ty zawdzięczasz Zawrociebabce,a ja ten domzbudowałam za pieniądze dziadka powiedziała z odrobiną ironiiw głosie, już całkiem spokojna. Był kilka lat wAmeryce. Tyle tylko, że ty pewnie sprzedaszZawrocie i wyjedziesz, a ja zostanę tu na zawsze. Ja być możeteżzostanę tuna zawsze. Cień niezadowolenia przebiegł przez jej twarz. Odwróciłają do ognia. W takiej dziurze? Ty tu jakoś wytrzymujesz. Jasiętu urodziłam. No to co? Masz dużo pieniędzy, dobry zawód, doskonały wygląd. Co właściwie cię tu trzyma? Roześmiała się. Masz rację. Mogłabym mieszkać wszędzie. Więc czemu nie tu? Właśnie. Czemu nie tu. dręczyłamją. To samopytaniezadaję sobie od kilku dni. Właśnie w tej sprawiedociebieprzyszłam. Miałaś rację,mówiąc o moim osamotnieniu. Dotychczas nie zdawałam sobie z tego sprawy, a teraznagle zatęskniłamza dobrym towarzystwem. Co ty na to? Mamnadzieję, żejest tu trochęfajnychludzi. Tak, oczywiście. W tej chwili wprawdziejestem zajęta. Pokazała ręką pudełka wypełnione książkami. Samawidzisz. Wkrótce jednak, może nawet za parę dni, zorganizuję jakieś spotkanie. Parapetówkę! Trzeba opić tendom. Tak,tobędzie doskonała okazja, by zapoznać cię z moimi znajomymi. Tylko nie wiem, czy będziesz zadowolona. To prowincjonalne towarzystwo. 140Nie jestem zbyt wymagająca. Mamwrażenie, żedziękitobie wtopię się w tomiasteczko bez trudu. Tak, na pewno. Cieszę się, że mogę ci pomóc kłamała. A ja cieszęsię, że chcesz mipomóc takżekłamałami wydawało mi się, że robię to lepiej. Miałam przecieżwięcej wprawy w udawaniu występowałam w teatrzeŚwira. Później podpowiadałampodobnekwestie aktorom. W kilkuniezbyt ambitnych komediach grałamrole pokojówek i służących. Tak, to wyglądało jak komedia,w dodatku pełnałatwych dorozszyfrowania gagów. Zbytłatwych. Czy nie za bardzowierzyłam własnej inteligencji? Takczy owak, moja rola w tej sztuce schodziła na dalszyplan. Anna bardziej nadawałasię nagłówną postać. Chciałanią być. Czemu nie pomyślałam. Graj. Dobrze wyglądasz na scenie. Dużo lepiej niż ja. Jeśli chcesz, podpowiem cinawet kilka kwestii. Zawsze byłam dobrą suflerką. I nie jestemzazdrosna o oklaski. Wyrosłam już z tego. Nie muszę siadaćna torcie, by zostać dostrzeżoną. Niezależymi na tym. Tak!Graj, Anno! Możeuda ci sięnawet zagraćcośbardziej ambitnego kawałek prawdziwej, dramatycznej roli. Dopiłyśmy wmilczeniuherbatę. Pożegnałam się. Annaodprowadziła mnie do bramy, by uchronić mnieprzed swymipsami. 2Wróciło lato, babko. Prawdziwe lato. W Zawrociu wyschłykałuże. Staw cofnął się do swoich poprzednich granic. Lilijkaznowu jest małą rzeczką leniwie płynącą wśród łóz, któreprzestały być wodorostami. Wszystko zatem wróciłona swojemiejsce. Siedzę nawerandzie z Kocią na kolanach, Untą przy nodze141. i Remim leżącym natrawie. Wygrzewamy się. Całe Zawrociewygrzewa się, podnosi się z wilgoci i butwienia. Ocalałe pogradobiciu rośliny pienią się tak bujnie, że prawie już nie widaćśladów kataklizmu. Ostatnie blizny zarastają trawą i zielskiem. Przemianyjakie to proste. Pora deszczowa, pora sucha, poraniszczenia, pora odrodzenia tylkopozornie oddzielone i napiętnowane znaczeniami. Bo przecież wszystkie potrzebne doistnienia, przenikające się i uzupełniające. Ubiegłoroczne lato! Twoje ostatnie lato, babko, bo tym niezdążyłaś się nacieszyć. Jakiebyło? Chyba gorsze od obecnego, wilgotniejsze. A może tak ci się tylko wydawało. Puchodrywał się od ostów i kołował nad zbożem zniszczonymulewnymi deszczami. Rozległa pora deszczowa,dużo dłuższaniż w tymroku i to właśnie wtedy, gdy tak bardzopotrzebowałaś słońca. Nie byłosłońca. Lato obumierało powoli wraz z tobą. Byłojak starośćsmutne i niewygodne. Potem przyszły późneżniwa. Na polach kosiarki ścinały dorodny perz, chabry ikąkole. Wyglądałyjak wielkie, kolorowe i żarłoczne żuki. Próbowałaś się jeszcze cieszyćtymi rozległymi widokami. Obserwowałaś świat intensywniej niż kiedykolwiek, jakbyś chciała, bypod martwymi powiekami na zawsze zostały ukochane obrazy. Jednak pejzażtego lata stale jużmieszał się ze wspomnieniami. Wodnarzęsa o jaskrawej, bagiennej zieleni przypominała ci kaszmirową suknię, w której po raz pierwszy ujrzałcięMaurycy. Wkładałaś jąpotem w kolejne rocznice waszegopoznania. Maurycy rozplatałwówczas twoje jasnewłosy, połyskująceciężkim złotemi patrzył,jak odbijasię w ukochanych niebieskich oczach odchodzący dzień. Przekładałaś jabłka i wydawałoci się, że to tamte owoce,z tych wszystkich sierpniowych sadów,których dojrzewanieoglądałaś. Wycierałaś je i niewiedziałaś już sama dlakogo jewycierasz dlaMaurycego, dla Krystyny,dla Ireny,a możedla Pawełka i Emilki? 142Byłaś wteraźniejszości i jednocześnie wprzeszłości. Skrzypnięcia drzwiczek szafinerki budziły dziecięce szmeryi śmiechy, bo właśnie tam Maurycy chował cukierki. Otwierałaś ją więc tylko po to, by wsłuchiwać się przez chwilę w nagleobudzoneobrazy i dźwięki. Być może kawałek urodzinowego tortu, który przyniosłaIrena, przypomniał ci, babko, tamten weselny tort sprzed lat,zmaślaną różą i kunsztownym napisem. Przestałaś jeśćciastopo parukęsach,bo za tym pierwszym wspomnieniem, przyszłodrugie, nieprzyjemne. Ach, ta mała z warkoczykami! Dlaczegoją takpamiętam? No tak, wszyscy ją doskonale zapamiętali. Przebójwesela. Takie brzydkie,chude stworzenie, które jednak nie pozwoliło zepchnąćsię w niebyt. Siedzi na tym torciewe mnie i w innych, przepychasię przez warstwy czasu,panoszy sięw rodzinnych opowieściachciągle gotowanawszystko. Gotowana wszystko. Przebłyskpamięci. Parę fraz szybko zapomnianych. Jestemtego pewna, babko. Jeszcze nie byłamci przecież potrzebna. Jeszczenie chciałaśpamiętać mego imienia. Jeszcze cisięwydawało, że poradzisz sobie sama. Jeszcze! Tak, to ubiegłoroczne latotrwało krótko, zaledwie kilkadni. A potemostre słońcezwarzyło liście. Wpołowie sierpnia,tuż po późnych żniwach, przyszła jesień wczesna,suchai pogodna, zchłodnymi porankami. Strachy na wróble i wronykołowały w chłodnym wietrze nad ostatnimi dziesiątkami,które sterczały w błękicie łagodnych wzniesień. Siedziałaśna werandzie, w tym samymmiejscu co ja,z Kocią, Untą i Remim, przykryta szczelnie pledem i przyglądałaś się tym przemianom po raz ostatni. Wiedziałaś, że w twojejklepsydrze zostało niewieleziarenek. Wysypywały sięw nicość z takim przerażającym pośpiechem. Próbowałaśjeocalić, ciesząc się każdym przeżytym dniem. Czytałaś pamiętniki,by przypomnieć sobie także techwilei dni, których uroku kiedyśnie zdołałaś dostrzec. Wracałyteraz143. do ciebie i objawiały swój nowy sens. Wracały teżzłe dni i złechwile, ale ty już umiałaś wydobyć z nich ziarenko dobra albopiękna. Jakże śpieszyłaśsię z tą swoją radością,jakbyś przeczuwała, żeza chwilę twójspokójzostanie bezpowrotnie rozbity. Jeszcze zdążyły dojrzeć kasztany, ale już nie zdążyły spaść,a raczej spadły, ale ty już się tym nie ucieszyłaś, bo nadszedłten tajemniczy, mroczny październik! Strzępki babiego latakrążyły w powietrzu,a tyczułaś się jak jednaz takichpopychanychprzez wiatrnitek i to nietylkodlatego, że własneżycie wymykałoci się z rąk. XVII. OFERTAListonoszprzyniósł wczoraj liścik odAnny. Piękny, pachnący papier ikilka słównapisanych starannym, zaokrąglonympismem, które wydałomi się znajome. "Mam zaszczyt i przyjemność zaprosić Cię na uroczystość otwarcia mego nowegodomu, która rozpocznie się l Osierpnia o godzinie19. Obowiązują stroje wieczorowe. Anna K. "Co zaidiotyczny tekst pomyślałam, odkładając kartkędo szuflady,gdzietrzymałaś, babko, listy. Czemu nie zadzwoniła? Czemunie napisała normalnie: "Wpadnij, będziekilkaosóbna oblewaniu chaty". I ten dopisek Anna K. Zaraz. Anna K. Feliks K. Grzebałam gorączkowo w listach. Złapałam kartki od Feliksa, rozerwałamz emocji wstążkę,którąbyły związane. Tak! To było toobce pismo ostatnie kartki od Feliksapisane byłytakimi samymi, zakręconymi starannie izaokrąglonymiliterami. Jakto było możliwe? Co zazdumiewającepodobieństwo! A może nie podobieństwo? Może pisane byłyręką Anny? Wzięłam lupęMaurycegoi przestudiowałam dokładniejzapiski na różanych kartkachina liściku od Anny. Literybyłyidentyczne. Kim zatem była? Dlaczego pojawiła się w Zawro145. ciu? Czy abyna pewno zpowoduzastrzyków alboPawła? Mamycoś wspólnego powiedziała z tym swoimdziwnymuśmiechem na twarzy. Ja ten dom zbudowałam za pieniądzedziadka. Byłkilka lat w Ameryce. Feliks takżemieszkałdługo w Ameryce. Nie było wątpliwości, że tojego miała namyśli. Tak,Anno. Nie pomyliłam się co do ciebie twoja rolakomplikuje się inabiera wyrazu. To dobrze nielubięzbytprostychintryg. Teraz czasna twoją kwestię. Co tobędzie? Monolog? Dialog? Jeśli dialog, to zkim? A może to będziescena zbiorowa? Tak,to najbardziej prawdopodobne! Nawetniewiesz, jakbardzo chcę cię zobaczyć na tle innych, w centrum! Bo będziesz w centrum, prawda? 2Rozmyślania przerwałami Emila. Nie spodziewałam sięjejwZawrociu przecież mnienieznosiła. A poza tym zarazpo pogrzebie wyjechała nawycieczkędo Egiptu. Potem miałazostać w Warszawie na miesięcznym szkoleniu w klinice. Takprzynajmniej twierdziła ciotka Irena. A jednak wróciłai teraz rozglądałasię po Zawrociu z pogardliwą miną. Widocznie widok spełniłjej oczekiwania, bopowiedziała z ironicznym przydechem:Notak. Nie odważyłaś się jeszcze nic tu zmienić. Muzeum babki Aleksandry! Tylkozamiaststarej, pomarszczonej baby, na jej fotelusiedzi młoda. Lubię ten fotel. Babkateż tak mówiła. Lubię ten fotel! I taksamozaplatała swoje suche paluchy na rączce pogrzebacza. Grzebała nim ciągle w ogniu i wzbijałaiskry. O tak? Tak!Właśnie tak! 146W ciotceIrenie moje fizycznepodobieństwo do ciebie,babko, wywoływało zabobonny strach. W Emili natomiastobrzydzenie. Matka myśli, że robisz to specjalnie. To bymi się nawetpodobało. Tyjednak nie starasz się do niej upodobnić,ty jesteśdo niej podobna. Sylwetka, twarz, gesty. Zastanawiam się,gdzie topodobieństwo się kończy. Ja też się nad tym zastanawiam odpowiedziałamspokojnie. Mójtonzirytował ją. Zepchnęła z drugiego fotela kotkęi rozsiadła się na nim. Zastanawiasz się? Ach tak. To może zaciekawi cięinformacja, że babka doskonaleo tym wiedziała. Nie sądzę. A ja wiem na pewno. Ciotka Renata powiedziała kiedyśdo mojej matki, że zwszystkich wnuków ty najbardziej przypominasz babkę z młodości. To było zarazpo jej jedynejwizycieu was. Babka stała właśniew przedpokoju i zdejmowała futro. Usłyszała to przypadkiem. Musiałabyś widzieć jejtwarz. Emila patrzyła namnie z satysfakcją i błyskiemokrucieństwa w oczach. Wściekłość to mało powiedziane. Wyglądała jakczłowiek, który usłyszał,że przypomina dozłudzenia szympansicę i ma identyczny jak ona wyraztwarzy,wdzięk i kolor włosów. Poprawiłakapelusz, włożyła zpowrotem futro i wyszła. To był naprawdę zabawny widok. Chciałamnie zranić i właściwie udałojej się tozrobić. Postanowiłam jednak nie dać posobie tegopoznać. Opowiadasz bardzo plastycznie zauważyłam. Mów, jeślichcesz,ale muszę przyznać, że przeszłość niewielemnieobchodzi. Babka, cóż. dla mnie to ktoś taki jak dlaciebie na przykład dinozaur. Niektórzy lubią dinozaury, alenikt sięnimi nie przejmuje. Dobra z ciebie aktorka, chociaż słyszałam,że grywałaśjedynie służące. 147.Co za jad. Każde jejzdanie było jak pchnięcie nożem. Wiedziała,jak mnie zranić. Chciała zobaczyć krew. To byłaczysta nienawiść i Emila, wprzeciwieństwie do Anny, niemiała zamiarujejukrywać. Zatem i ja nie musiałamudawaćsympatii. Zastanawiam się, po co tu przyszłaś powiedziałamchłodno. Słusznie. To zasadnicze pytanie. Podeszła do fortepianu. Podniosłaklapę i zagrała prostą melodię. Cóż.Miałam nadzieję, że po prostu sprzedasz wszystko i wyniesieszsięstąd, ale jakoś się nieśpieszysz. Zawiesiła głos, zagrałajeszcze parę taktów. Muszę więcwprowadzić cię w pewneszczegóły rodzinnej historii. Ten fortepian też maw niejswójudział. Otóż, jak zapewnewiesz, babka miała po swojejrodzinie wygórowane ambicje. Ludzidzieliła na trzy grupy artystów, tych, którzy pomagają wzrastać talentomina miernoty. Jej ciotecznydziadek i jakiś tam jeszcze kuzyn mieliabsolutny słuch i byliby znanymi wirtuozami, gdyby nie wichry historii. Dziadka zmogła Syberia, a kuzyn zginął podczasI wojny światowej od przypadkowej kuli. Nie wiem, ile w tychopowieściach jest prawdy, wkażdymrazie babka wbiła sobiedo głowy, że w jej rodzinie w każdym pokoleniu objawia sięgeniusz muzyczny izawsze zostaje zmarnowany. Sama niestetynie miała za grosz talentu. Zaliczyła się więc do drugiejkategorii i postanowiła zaopiekowaćsię jakimś artystą, byprzełamać to rodzinne fatum. Jej ciotecznybrat,ponoć rzeczywiście uzdolniony, popełnił niestety z nie wyjaśnionych przyczyn samobójstwo. Drugim kandydatem był pewien Żydek,ale jak inni jego współbracia pofrunął do nieba przez oświęcimski komin. Zostało po nim tylko imię, Jasza. Babka chciałago nawet ukryć przed Niemcami, aleJaszka, który miał jedenaścielat, nie chciał rozstać się z rodzicami, a oniz kolei niechcieli rozstać sięz resztą rodziny. Cała familia Jaszki liczyłatrzynaścioro osób i nie sposób było wszystkich przechować. 148Jaszkę zatem strawiłogień i nikt, opróczbabki, nie zdążyłprzekonać sięo tym, że w naszymmiasteczkużył muzycznygeniusz. Postanowiławówczas urodzićgeniusza, ale historięswojej matki znasz zapewnedoskonale,przejdę więc do etapunastępnego. Babce potrzebny był artysta, więc ktoś musiał nimw końcu zostać. Padłona Pawła. Miał jeden, podstawowy atuturodził sięchłopcem. To gwarantowało, że nigdy nie będzierodził, prał pieluch, gotował i sprzątał. Wystarczyło go tylkoodpowiednio "rozwinąć",co w praktyce oznaczało codziennątresurę. Tresura przyszłego geniusza! Roześmiała się złośliwie. Mój braciszek nie malował w dzieciństwie chmurekani słoneczka, on rysował nuty, półnuty, ćwierćnutyiósemki. Babcia nie opowiadała mu optaszkach i kotkach, ale pokazywała na obrazkachskrzypce, fagoti violę da gamba. Jego światskurczył się do granic orkiestry. Nawet jeśli widział coś więcej,to od razu przekładał sobie wszystko na dźwięki. Pamiętam,jak w dzieciństwie godzinami otwierał i zamykał skrzypiącąszafę w przedpokoju, usiłującwydobyć za każdym razem inneskrzypnięcie. Było to zabawne, gdy był chłopczykiem, aleprzestało być zabawne potem. Mimobraku zainteresowaniadla większości przedmiotów, skończył jakoś podstawówkę,a potemz trudem zdał maturę. Prawdziweproblemy zaczęłysięjednak później, gdy zrezygnował zćwiczeń na fortepianiei zaczął studiować kompozycję. Może i zostałby niezłym pianistą, a tak został "nie zrozumianym" kompozytorem. Jegodotychczasowe dzieła okazały się zbyt zaśmiałasię znowu"trudne" i nie zainteresowały się nimi tłumy. Kilka koncertów, parę zdawkowychpochwał icisza. "Geniusz" wróciłtu,bytworzyć, a skończyło się na tym,że otwierał i zamykałskrzypiącą szafę. Teraz jest nauczycielem muzyki w podstawówce,alei ta posada nie jest zbyt pewna, bo mój braciszekczasami otwiera izamykaszafę dwa dni, tydzień. Potemidziedo Anny i dostaje odniej zwolnienie lekarskie, ale kiedyś trafido wariatkowajak każdy fis. 149.Przerwała. Miała w sobie tyle pogardy dla słabości Pawła,że mróz przeszedł mi po kościach. Gdybytoleżałow zasięgujej możliwości, już dawno zamknęłaby go wzakładzie. A przecież mnie nigdy niewydał się człowiekiem,który przekraczanormę. Może tu norma była inna i na tym polegał jego problem? Dlaczego zatem wrócił do miasteczka? I dlaczego ty,babko, nigdy w pamiętniku nie wspomniałaś o jego załamaniupsychicznym? Owszem, zastanawiałaś się,czy "jest dość silny", ale nawet w październiku nie określiłaś stanu Pawła takostro jak Emila. Dlaczego właściwie mito opowiadasz? spytałam. To nie są przyjemne sprawy. I nie moje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Owszem, tonie są przyjemne sprawy. Ale czynietwoje? Z woli babki dostałaś ten dom. Jesteśtu i przez to tahistoria dotyczy także ciebie. Nie sądzę. To ten dom go zatruł i ten fortepian! Myśleliśmy, żewraz ze śmiercią babki wszystko się skończy. Zawrocie miaładostać matka. Chciała je sprzedać,a ten fortepian oddać Pawłowi, by przestał tu przychodzićjak do jakiegoś źródła. Spojrzała na instrument znienawiścią. Babka zmieniłatestamentw ostatnich miesiącach i terazten grat należy dociebie. To jeszcze nie byłoby najgorsze. Słyszałam,że chceszgosprzedać Annie. Przyszłam cię prosić, byś tego nie robiła. Nie jej. Jeśli masz zamiar to zrobić, to sprzedaj go mnie. Możemyto załatwićod razu. Mam pieniądze przy sobie. Ostatnie zdania były tak zaskakujące, żeomal nie wysypałam napodłogępłonących polan. Emilka przyszłamnieocoś prosić! Jak bardzo w takim razie musiało jejna tymzależeć. Niemyślałam o sprzedaży fortepianu. Anna powiedziała, że jej to obiecałaś. 150To niezupełnietak. Powiedziałam jej w trybie warunkowym. Widocznie zapomniała o tym jednym, małym słowie:jeśli! Jeśli? Jeśli w ogóle postanowię cokolwieksprzedać. Ach tak! wyrwało jej się. Widocznie była pewna, żeo niczym innym nie marzę, jak o zainkasowaniuforsy zaZawrocie i wyjeździe stąd. Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczegonie powinnamsprzedawać fortepianu Annie? No cóż. chyba muszę ci powiedzieć. Słyszałaś cośomodliszkach? A konkretniej? On tu wrócił dla niej, dla Anny powiedziała niechętnie. Zostawił warszawskie mieszkanie, porwał rękopisy, boona twierdziła, że sąnic niewartei martwe. Akurat wtymjednym w zupełności się z nią zgadzałam. Wydawałosię, żeprzezchwilę przejrzałna oczy, szkoda tylko, że ulokowałswoje uczucia wtym krwiożerczym owadzie. Nie darzę Pawłazbytnią sympatią, aleniechcę,by ta modliszka zjadła gożywcem. To w końcu mój brat. Niewierzyłam jej. Za bardzo gonienawidziła, by przejmować sięjego losem. Chyba, żebardziej od niegonienawidziłaAnny. Ryzykujesz. Równie dobrze mogłabym te informacjewykorzystaćprzeciwko Pawłowi. Więzy krwi, jak sama dobrze wiesz zauważyłam ironicznie nie muszą konieczniedecydować o sympatii. Zrobisz, jak zechcesz odpowiedziała zimno. Tak.To prawda, zrobię, jakzechcę. Czy wiesz,że Annazaprosiła mnie na parapetówkę? Spodziewałamsię tego. Chyba nie imponuje ci ta jejtępotwarza, snobistyczna trupa? 151.Jeszcze ich niewidziałam. Poza tym. czasami lepszejest jakiekolwiek towarzystwo niż żadne. Tylko Anna pomyślała o wprowadzeniu mnie w tutejsze środowisko. Nie przeczę. Jedyną moją zaletą jest to, że jestem w tejchwili szczera. Nie mam zamiaru udawać siostrzanej miłości. Annęocenisz sama. Pawła też ocenię sama. Wierzę w twoją szczerość. Życie mnie jednak nauczyło, że niezawsze szczera prawda jestprawdą obiektywną. Przygryzłaze złością usta. Obie patrzyłyśmy teraz na fortepian. Nie sprzedasz migo teraz stwierdziła. Nieprawdaż? Zgadłaś. Nie lubię pozbywaćsię rzeczy, których pożądają inni. W każdym razie nie lubię pozbywać sięich zbytpośpiesznie. Słusznie. Dobra zasada. Jesteś górą. Ale znudzi ci sięta zabita deskami dziura. To naprawdę cholernie nudne miejsce. Zleci parę liści z drzew i popędzisz do miasta. Jestem tegopewna. Być może. Pamiętaj, że dobrze zapłacę. Więcej niż Anna. Pamiętajteż, że niezrobisz tego dla mnie, tylko dla Pawła. Dobrze, będęo tym pamiętała. Zastanawiam się tylkonad tym, czemuon samnie zgłosił chęci kupna fortepianu. Nie ma forsy. To proste. Tak, to proste. Nie mówmu, że chcę tego gratadla niego kupić. Tonerwus, świr. Nie wiadomo, jak na to zareaguje. Dobrze. Nie powiem. Ze świrami trzeba uważać. Wiemcoś o tym dodałam. Właśnie. Emilka nawetteraz nie mogła sobie odmówić kolejnej ironicznej aluzji. Ranienie innych było zdecydowaniejej ulubioną zabawą. Jedno trzeba było jej przyznać,była konsekwentna. Nad podziw konsekwentna chciała,152bym dogłębnie zdała sobiesprawę z jej pogardy i lekceważenia. Z powodu Zawrocia? Aż tak bardzo chciała je mieć? Dlaczego zatemnienawidziła mnie, a nieciebie, babko? Wyszła. Dopieroteraz pomyślałam sobie, żetak naprawdęgłównym celem jejwizytybyłoprzekonanie mnie, że Pawełjest człowiekiem niezrównoważonym, nieudacznikiem i miernotą kreowaną przez ciebie na geniusza. Nawet Anna miaław tej opowieści wyższą pozycję byłamodliszką, krwiożerczym owadem, gdy Pawełzawsze byłtylko ofiarą. Tak bardzopodkreślałaswoją szczerość, że nie wierzyłam jej. Historiaz fortepianem nie miała sensu, chybaże miała odnieść odwrotny skutek dobrasiostrzyczka miernoty przyszła mnie prosić, bym gonie gubiła, sprzedając fortepian, to zatrute źródło,Annie. A może liczyła na to,że zrobię wręcz przeciwnie? Wkażdym razie cała jej opowieść byłaobrzydliwa i chciałomi się wymiotować. Umysłowość Emilkijej potworny charakter i wyzierająca z każdego grymasu twarzy nienawiść byłyprzerażające. To ją szybciej podejrzewałabym o chorobę. Przedewszystkimnienawidziła ciebie, babko, a potem tychwszystkich, na których spoczął twój życzliwy wzrok a więcmnie również. Wierzyła jednak, że w jakiśsposóbmogę byćpo jej stronie. Chciała obudzić we mnie niechęć do Pawła. Tak zdecydowanie liczyła na to,że odtrącę miernotę. Wyczuwała we mnie przekorę i chciała ją wykorzystać. Spóźniła sięmyślałam. O parędni. Amoże o kilkalat. Przedewszystkim o ten rok spędzony ze Świrem. Niedlatego tu jestem,że do złudzenia przypominam ciebie, babko,z młodości. Byłabyś rzeczywiście kapryśną staruchą, gdybyśsprowadziła mnie tu tylko po to, bym nie pozwoliła imo tobiezapomnieć. Nie docenili twojej przenikliwości. Z wszystkichmożliwych rozwiązań wybrałaś jedyne, które może choćnie musi doprowadzić do tego, cosobie zaplanowałaś. Zapewne przez wiele miesięcy wydawało cisię, że w ogóle niema rozwiązania. Ale znalazłaśje. To jedno, jedyne. 153.Tak, babko zaczynam rozumieć twoje motywy. Układam pierwszepuzzle. Nie podoba mi się rola, którą miwyznaczyłaś, alena razie postanowiłam ją grac. Znalazłam w twoichprzepastnych szafach sukienkę nauroczystość u Anny. Wiatrsuszy jaw sadzie. Jest jak na mnie szyta. Jeszcze jedna sukienka z fotografii. XVIII. KONTRAPUNKTPatrzyłaś na jesienne floksy, bo on na nie patrzyłz zamyśleniem. To nie byłata ubiegłoroczna jesień, ani żadna z ostatnich. Tobyłodużo wcześniej. W głębi czasu. Usiłowałaśdostrzec w tamtych kwiatach coś niezwykłego, bo on zdawałsię to coś w nichwidzieć. W końcu wzruszyłaśz niecierpliwością ramionami zestawienie barw było bowiem zaprzeczeniem wszystkiego, co dotychczas myślałaś o dobrym smaku. Intensywny, biskupifiolet drobnych płatków i żółto-zielonkawe wnętrzejuż samo to mogło doprowadzić do irytacji. Sąpiękne powiedział Pawełi musnął opuszkami swych szczupłych dłoni fioletowe główki. Zagrał topotem zawsze wygrywał swoje wrażeniadrobniutkie, sztywne dźwięki, falowanie poruszonego kwiatu. Miałaśwrażenie,że robitak specjalnie,by cię jeszcze razdotknąć i zrobić naprzekór. Są piękne wygrywał te słowana fortepianiejak jakieśhasło przeciwko tobie. Tak przynajmniej myślałaś. Takmyślałaś od piątego roku jego życia, bowłaśnie wtedy poraz pierwszy zobaczyłaś w oczach Pawłaprzekorę. Miał ją w sobie, pod skórą,w pulsujących na skroniach tętnicach, w kącikach ust, gdy psuł prostą melodię,dodając do niej jakąśzwariowaną, zgrzytliwą wariację. Dla155. czego mi się przeciwstawiasz? Nie ufasz mi? Nieufasz? Tetwoje pomysły! I wrodzone lenistwo! Ta wasza miałkość! Jakto możliwe, że nie widzicie tego, co ja widzę! Ślepi! Bezmyślni! Ślepi! Ślepy był takżeten, którego wybrałaś. Tak ci się przynajmniej wydawało. Ślepy,ale nie głuchy. Patrzył na kota ocierającego się o nogikrzesła i potrafił to banalne zdarzeniewygraćtak, że nabierało nagle znaczenia i tajemniczej mocy. Tobie jednak, babko, było mało. Wyobrażałaś sobie ten niezwykły,cudowny utwór,który mógłby powstać zinnych doznań, zinnych inspiracji,płynących z głębiduszy. Pawełjednakbył nie tylko ślepy, ale wyglądało na to, że nie posiadawyższych uczuć. Gdy był dzieckiem,znajdowałaś wswojejsypialnipodrzuconedo szkatułki z biżuterią motyle nabite natwoją złotą szpilkę albo żaby przygwożdżone do atłasowychpoduszek, gąsienice starannie ułożone w pudrze. Dziecinneżarty! Potworne żarty! Długo myślałaś, że robi to Emilka to było dokładnie w jejstylu, aletorobił on, twój ukochanywnuk, wybrany, jedyny! Z biegiem lat jegowewnętrzny opórstawał się mocniejszy, a jednocześnie coraz trudniejszy dowyśledzenia. Sąpiękne urwał jeden fioletowy kwiatek i trzymał gow ustach, gdy pochylał się nad klawiaturą. Potem rzucił go naczarną politurę i patrzył na drobną, zagubionąna czarnej tafliroślinkę. Wygrywał potem tę nieznośną samotność zerwanego, okaleczonego kwiatu. To właśnie wtedy przestraszyłaśsię poraz pierwszy, że będzie musiał kogoś zabić, by sięostatecznie wyzwolić i by napisaćw końcu ten swój wielkiutwór. Jakbardzo go nieznałaś, babko! A przecież tylelat przygotowywał się do tej jednej, jedynej chwili. Zrobił to równiestarannie jak wszystko. Zobaczyłaś go w pomarańczowymświetle wieczoru, ze sztyletemw piersi najcenniejszymzkolekcji Maurycego i najcieńszym. Kiczowata,teatralna po156za, biała róża zaciśnięta w dłoni, z brakutwojej ulubionej,niebieskiej. Achte potwornewygłupy! Co zawstrętny typek! W świetle zapalonej lampy rozbłysływtopione w rękojeśćsztyletu kamienie, więc kropla, która właśnie wtedyspadła napodłogęobok fortepianu, wydała ci się obtłuczonym rubinem. Uczepiłaśsię tej myśli odpierwszej sekundy i dopiero gdypośliznęłaś się na czerwonej strużce, zaczęłaś mieć wątpliwości. Farba przemknęłoci jeszcze przezmyśl, a potem jużbiegłaś jak oszalaładotelefonu, bo wiedziałaś, że niedosięgną! sercaijeszcze oddycha. W szpitalu okazało się, żerana jest niegroźna. Lekarzpołknął gładko bajeczkę,że Paweł czyścił broń, a gdyzadzwonił telefon, zerwałsięze sztyletemw ręku i pośliznął nawypastowanej podłodze, potemzemdlał na widokkrwi przyfortepianie. No tak, artysta! Człowiek roztargniony! Takiemuwszystko może się przytrafić! Po długich minutach potwornego, paraliżującegostrachudoszłaś do wniosku, że jednak zainscenizował całe przedstawienie i to specjalnie dla ciebie. Byłaś tegotak pewna, że nieprzeszło ci przezmyśl, iż mogła to być tylkopierwsza próba. Musiałaś być tego pewna, bo inaczejzamknęłabyś gow wariatkowie. Zamiasttegowysłałaś go po raz pierwszy, choć nieostatni, na studiaza granicę. Już wówczas otworzyły siętakiemożliwości. Ty miałaś takie możliwości! Jeszcze raz postąpiłaś jak demiurg, który kieruje cudzymlosem. Niczegonienauczył cię ten rozpaczliwy, teatralny gest. 2Nikt nie znał prawdy. Zapisałaśwprawdzie krótkie streszczenie całego zajścia w pamiętniku,ale usunęłaś je. Wyrwałaśteż kilka innych kartek. Dopiero teraz, gdy studiuję dzień po157. dniu,odkryłam ich brak. Nie było też kilku stron pisanychprzez Maurycego. Mogłaś wyrzucić swoje zapiski, ale wątpiłam, byś zniszczyła jakiekolwiek słowo zapisane przez dziadka. To dlatego zadałam sobie tyle trudu, by odszukaćrównoułożone arkusze pożółkłego papieru, spięte spinaczem, schowane sprytnie w głębi szuflady, między starymirachunkami. Dwadzieściazagubionych stron,dziesięć kartek kilkanajboleśniejszychdni twego życia. Nic dziwnego, że nie chciałaś, bym jepoznałaod razu. Może wolałabyś, bym nigdy ichnie przeczytała. Teraz już wiem na pewno, że nie byłaś złośliwąstaruchą, ale potworną staruchą, która podkoniec życiazrozumiała własną potworność. Byłaśjak bazyliszek patrzącyw lustro i umierający od własnego spojrzenia. Paweł był doskonałym lustrem,kryształowym zwierciadłem, którerozprysło się nagle na sto kawałków, a w każdym była twojawykrzywiona, łuskowata twarz. Tak właśnie było, tedwierzeczy dostrzegłaś w tej samej,strasznej chwili bezradne,potrzaskane wnętrzeiwłasną potworność. Domyślałam siętego, babko, wcześniej, ale prawdajest jeszcze gorsza, a twojawina większa, niżmyślałam,bo żadna przemiana nie powstrzymałacię przed dalszym niszczeniem Pawła. Nie pomógłci także Czarci Jar, bo nawet wówczas chodziło ci tylko o to,żeby wtłoczyć do jego duszy twojemyśli,twoją filozofię życia,twoje nowe poczucie piękna. Zawsze postępowałaś jak demiurg także iwtedy,gdy podsunęłaśmu Annę i później,gdyusiłowałaś usunąć ją z życia Pawła i w dodatku zabićrozwijającą sięw nim nieśmiałomiłość. Co za okrucieństwo! Toprawda, udało ci się rozdzielić tychdwoje, aleskutekbył opłakany. Za późno to dostrzegłaś! Nawszystko było jużza późno! Byłaś stara. Brakowało ci sił. Brakowałosposobów. Przede wszystkim zniszczyłaś uczucia Pawła do sztuki, doAnny, do siebie. Nie było się naczym oprzeć. A pragnęłaś jużtylko tego, by zechciał być. Być, nie: żyć! Bo żył, awłaściwiewegetował. Już nierobił żadnych teatralnych gestównawet158tego mu się nie chciało. Monotonnieskrzypiał drzwiami szafyi wsłuchiwał się w ten okropny, zardzewiały dźwięk. Wbrewtobie. Wbrew Annie. Wbrewsztuce. Rozdarty na strzępy. Nazardzewiałe strzępy. Czy to wówczas, babko, przypomniałaśsobie maślaną różęi Świra? Szukałaś po omacku, toprawda! Ale jednak szukałaś! Walczyłaś do końca do ostatniej myśli, doostatniegotchnienia. To jednobudzi mójpodziw ten twój upórwbrewwszystkiemu. 3Co naprawdę o mnie wiedziałaś? Dziś wydaje misię, żewiedziałaś i myślałaś o mnie dużo więcej, niż przypuszczałam. Nie mam przytymzłudzeń obchodziłamcię tylkodlatego,że wyłamałamsięz rodzinnych schematów. Nagle stało się toprzydatne. Nieprawdaż? Przypomniałaś sobie strzępki zdań,oczyściłaś je z przekłamań i złożyłaś z nichmoją biografię. Coczułaś, gdyuświadomiłaś sobie, że ja, tylko ja mogę zrozumiećPawła? Nawet niewiesz, jak bardzo go rozumiem! W teatrze Świragrałam na przemian Kolombinę iŚmierć. Otym pewnie niewiedziałaś. Oswoiłam się z tymi rolami nawet z tym, że grałam czasami Śmierć w kostiumie Kolombiny . Filip przed spektaklem sammalował moją twarz na biało,a potem jeszcze pieczołowicie i z talentem robiłsine cienie podoczyma i na policzkach. Lubiłmnietaką, patrzyłzzachwytem jakprawdziwyświr. Może chciał, bym to ja była Niąnaprawdę. A może kusiłJą izachęcał dotego, by w godzinieostatniejprzyjęła moją postać? Nie dała się jednak ubłagaćprzyszłaprzebrana za Olgę, a potem zrzuciła jej smagłą skóręi wyfrunęła przez okno, czarna jak noc,miękka jak noc,nierozpoznawalna. Oswoiłamsię,babko, z tą rolą. Znam jąna pamięć. Szcze159. gół po szczególe. Tak jak ty oswajałaśsięz nią przez ostatniemiesiące, wysychając i niknąc. Tak.Świrwiedział, że umieramy codziennie po trochu. Więcej, czuł te muśnięcia śmierci, drobne pocałunki,poktórych zostawały w nim całe kolonie martwych komórek. Towydawało mu się za małoteatralne, za miałkie, zajednostajne. Nie chciałśmiercina raty. Byłniecierpliwy. A poza tym kochałjąjak siebie samego. Dlatego chciał się niązachłysnąć i upoić,roztopić się w niej i zjednoczyć! Michał także lubi teatr, ale to jest zupełnie innyteatr. Świrbudowałtakiedekoracje, by Ona zechciała wnich zagrać pustka, sterty staroci, odpadki pomysłów posklejane na powrót, kompost, śmietnik. Michał buduje inne, by sięnimi odNiej oddzielić. To teatr życia z całymjego bogactwem i blichtrem zawsze nowe i świeże kombinacjetych samych zdarzeń, jasne barwy i solidny materiał, ciało różowe i młode. W teatrzeMichałagram najczęściej rolę Wiosny, chociaż jestemprzecież powracającą z Hadesu Prozerpiną. Michał chceznaćjedynie tę jedną,radosną i jasną częśćmojej biografii. Wpadamw jego ramiona pachnąca kwiatami i świeża, a gdyjuż zużyje mnie zanadto, pozwala miodejść lub sam odchodzi. A Paweł? On nie kochaani życia, ani śmierci. Próbował jużżyći próbował umrzeć. A teraz tkwi zawieszony międzyjednym adrugim, w kokonie na dnie skrzypiącej szafy, jakmotyl, który możerozwinąć skrzydła, ale równiedobrzemożewysypać się w niebyt. Może też tkwić w odrętwieniu do końcażyciatego zapewne najbardziej się, babko, obawiałaś. Jedenkokon sama z niego zerwałaś Zawrocie. Czy nie tak? Tonie ciotka Irena, a on miał jeodziedziczyć. Jestem tego pewna. Z tegodrugiego kokonumusi wydobyć się sam. Nikt niemoże mu pomóc. Wiedziałaś jednak, że potrzebna jest odrobina ciepła, jeden promień, choćby strzęp jasności,by zechciałzdobyć się na ten wysiłek. XIX. TANIECZ SZABLĄCiągle jeszcze zastanawiamsię nad owymi kartkami,któreusunęłaś z pamiętnika. Bocznice pamięci wspomnienia,które miały być zepchnięte w niebyt, ale najpierw, wprzypływie niespodziewnego impulsuzostały zapisane i to po wielulatach,gdyczas ozdobił je i nadał nowe znaczenia. Wyrwałaśje potemzchronologicznego ciągu ischowałaś na dnoostatniejszuflady. Jedna z tych kartek dotyczyła mojej matki. Nie dziwię się,że wolałaś, bym jejnie czytała. Tużprzed śmierciąMaurycegoKrystyna przysłała do ciebie list. Wiedziała od Ireny, że ojciecźle się czuje. A poza tym chyba coś przeczuwała, bopo razpierwszy ugięła się i poprosiła cię owidzenie z Maurycym. Chciałasięz nim pożegnać i pokazać mu dzieci, a zwłaszczaPaulę,której nigdy niewidział. "Pragnę spotkaćsię takżez tobą pisałaale jeśli sobie tego nie życzysz, zobaczę siętylkoz ojcem". Nie odpowiedziałaśna jej list inie pokazałaś go Maurycemu. Dwatygodnie późniejdo matki dotarłtelegramz wiadomością o śmierci ojca. Przyjechałana pogrzeb, ale nie przyszłado Zawrocia. Pożegnała Maurycego nacmentarzu, stojąc zdala od ciebiei od rodziny, pełna tłumionego cierpienia i żalu,161. ale nienienawiści, bo ciągle jeszcze nie mogłacię znienawidzić. Przezwiele lat wydawałoci się,że masz prawo tak traktować Krystynę. Zabicie talentu, którego się twoimzdaniemdopuściła, było w systemie twoichwartości grzechem najcięższym, za który należałasię najsroższakara. I karałaś ją, pewnaswoich racji, zawzięta, surowa. Ale czy to było tylko to,babko? /A możepodswojąsurowością ukrywałaś niedostatek uczuć? Nie chciałaś widzieć córki, bo nie miałaś jej nic do powiedzenia i ofiarowania. Z chwilą gdyznalazłasię poza obrębemtwoichambicji, okazało się,że niewiele cię z nią łączy. Kiedy dotarłado ciebieta prawda? Czy wówczas, gdypojęłaś,że nigdy nie zadałaś sobietrudu, by zrozumieć Pawłai przez całe lata niszczyłaśjegoduszę codzienną tresurą, ażzagubił się i już nie wiedział, kim jest i czego pragnie. Krystynie udało się od tegouciec,a ontkwił przy tobie jak popsutazabawka. Jedno jestpewne,podkoniec życia zrozumiałaś swojeokrucieństwo. Przyznałaś się przed sobądo błędu ale tylkoprzed sobą. Właśnie tomniezastanawia. Wydawałoby się, żepierwsze,co zechceszzrobić, tonaprawienie krzywd. Takpostąpiłby każdy, ale nie ty, babko. Byłaś już stara i niemogłabyś znieść myśli, że ktoś podejrzewa cię o szukaniewten sposób pomocy i odrobiny ciepła. Postanowiłaś byćkonsekwentna do końca. A poza tym na przeprosiny nie pozwalało ci wyczuciestylu i rozsądek. Czymżebowiem mogłoby być twoje spotkanie zKrystyną jakimśgroteskowymaktem, którytobie przyniósłbywstyd, a jej cierpienie. Taknaprawdę bowiem nic nie mogło zwrócićjej samotnych, pozbawionych akceptacji i miłości lat. A teraźniejszość? Niekochałaś tej teraźniejszej Krystyny. A udawać nigdy nie umiałaś. Może dobrze sięstało, że oszczędziłaś matceniepotrzebnego cierpienia. Niepozwoliłaś Ireniezadzwonić do niejtużprzed twoją śmiercią. 162Byłaś, babko, surowa takżei dla siebie czymogłaśżądaćod Krystyny tego, czego odmówiłaś Maurycemu? Wydawałoci się, że zasłużyłaś na samotną śmierć i przyjęłaś ją z godnością. 2Reszta wyrwanychkartek dotyczyła Feliksa. Zdumiewamnie skrupulatność, z jaką usuwałaś mówiące o nim zapiski,zwłaszcza wspomnienia spisane już po śmierci Maurycego. Mam tylko wątpliwości, czy przede mną chciałaś je ukryć. Raczej wyrwałaś je dużo wcześniej, gdy w Zawrociurozpanoszyła się Anna, a potem tylko dołączyłaśdo nichinne kartki. Mnie bowiem w żaden sposób one niedotyczyły obca,melodramatyczna,a miejscami nawet sentymentalnahistoria,pełna białych plam i zagadek. Po raz drugi Felikspojawiłsię w twoim życiuzaraz powojnie. Maurycy byłpragmatykiem i wiedział, że musi wśródkomunistycznych,wówczas powiatowych władz, znaleźć sojusznika. Nie chodziło mu zresztąo Zawrocie, a przynajmniejnie tylko. Szpital był w ruinie i od mądrych decyzji zależało,czy się z niej podniesie. Decyzjenowegodyrektora, pochodzącego z awansu społecznego,nie gwarantowały niestety jegowłaściwej odbudowy. Maurycy zakładał, że gdzieś tam, wśródczerwonych, musi być choćby jeden człowiek, który ma trochęoleju w głowie i posłucha rozsądnych argumentów. Znalazłtakiego człowieka. Choć w rzeczywistości to tamten znalazłjego już od dawna bowiem obserwował każdykrok Maurycego i czekałna właściwy moment. Z natury gwałtowny,w tejjednej sprawie umiałzdobyćsię nacierpliwość i przebiegłość. Ciebie brzydziły konszachty z TAMTYMI! Ale Maurycyubłagał cię, byśprzyjęła tego człowieka w Zawrociu. Zgodzi163. łaś się na jednąwizytę, ale po jakimś czasie Maurycy poprosiłcię jeszcze raz, a potem jeszcze raz. Feliks niepokoiłcię od początkunieuprzejmy, mrukliwy,ajednocześniegdzieśpod skórąnapięty jakjakiś drapieżnik. Wzdrygałaś się czasami, gdy przez ułamek sekundy twójwzrok spotykał się z jego ponurym spojrzeniem. To wszystkozresztą uświadomiłaś sobie dużo później na początku wydawałocisię tylko,że oboje czujecie do siebie nieprzepartąniechęć. Byłaś jednak zbyt dobrze wychowana, by okazać jąjawniekomuś, kto gościł podtwoim dachem. Grałaś mu nafortepianie,zadawałaś uprzejme pytania i wysłuchiwałaśz równie uprzejmym uśmiechemjego zdawkowych,jakby niechętnych odpowiedzi. Tym bardziej, że Feliks zdawał się znaćswoje miejscetrzymał się od ciebie z daleka, nie wygłaszałpolitycznych komunałów, które mogłyby cię wyprowadzićzrównowagi, niepróbował niczym podkreślać swojej władzy. Aleteż nie płaszczył się przedtobąi nie zabiegał o względy. Może dlatego mimo niechęci do niegoulegałaś namowomMaurycego i zapraszałaś go ponownie. Trzeba Feliksowi przyznać,że umiał zwieść zarówno ciebie, jakidziadka. Wydawało się wam, że ma on wrodzonewyczucie stylu, jakiezdarzało się czasami u prostych ludzi,a które pozwalało mu zachować w kontaktach zwami umiari stosowny dystans. Wyrzucałaś sobie potem tę naiwność. 3To był, babko, począteklata, nieprawdażciepły, pogodny wieczór. Grałaśnafortepianie, a mężczyźni rozmawialiwgłębi salonu o remoncieirozbudowieszpitala. Maurycy snułplany, aFeliks wtórował mu rzadkimi mruknięciami, którejednak wyrażały poparcie. Przez moment zdawałoci się,żeczas się cofnął, amoże raczej zboczył do jakiejś zapomnianej164odnogido czasu możliwego, któryjednakw rzeczywistościnie mógł się spełnić. Fortepian, muzyka, róże w błękitnymwazonie, piękny zachód słońca,aw kieliszkach dobre wino. Gdzieś tam,za bramąZawrocia, kończył się właśnie kolejnydzień, pełen czynów społecznychi demagogicznych haseł,a takżepotu, brudu, tandety i biedy, atu wszystko lśniłoi pachniało. Feliksjuż sięoderwał od zapracowanej,niechlujnejludzkiej masy miał czystą koszulę iwypolerowane buty,pachniał tanią, ale przyjemną wodątoaletową, nie raził w tymoderwanym od rzeczywistości salonie. Czy o tymmyślałaś, gdyzadzwonił tamten telefon? Maurycy po chwili rozmowy powiedział, że musi natychmiastpojechaćdo szpitala. To nie potrwa długo, kochanie uspokajał cię, patrzącpytająco, bo nie był pewien, czy zechcesz zostać sama z Feliksem, a ty przyzwalająco skinęłaśgłową iFeliksopadł nakrzesło, chociaż wiedział, że powinien wyjść razem zMaurycym. Bał się samego siebie. Jeszczecię spytał, czy na pewnonie przeszkadza, ale ty odpowiedziałaś uprzejmie:Ależskąd. Takipięknywieczór. Zagram panu cośjeszcze. I zagrałaś inaczej niż zwykle, bardziej żarliwie, piękniej,bo ciągle jeszcze wydawało ci się,że jesteściew tym zagubionym,bocznym czasie, a on jest kimś innym, człowiekiem,który możepojąć graną przez ciebie melodię. Nie widziałaś,że wogóle jej nie słucha,że zaciskadłonie na poręczy krzesła,że się na nimwierci,wyskakuje ze skóry. Nicnie widziałaś. A możenie chciałaś widzieć? Nawet niespojrzałaś, gdy stanąłprzy fortepianie. Wydawałoci się to naturalne, że muzyka przywołała go doinstrumentu. Tak przecież bywało kiedyś, dawniej, wprzeszłości. Tylerazy dostawałaśza swojągrę kwiaty i pochwały. Podoba się panu? spytałaś bez swego zwykłegochłodu i zdawkowej uprzejmości. 165.Tak odpowiedział schrypniętymgłosem, który wzięłaś za wzruszenie. No proszę, pomyślałaś,piękna melodiamożeporuszyć nawetprostaka. Tobyła ostatnia dokończona myśl potem były już tylkostrzępki zdań, chaos słów, zatrzymanych gdzieś w środku, niewyrażonych nawet krzykiem. Zbyt byłaś zdumiona, oburzona,amoże iprzerażona. Zniewalający, słodkawy strach tochyba najlepsze określenie. Żelazna ręka zacisnęłasię na twoim ramieniu i pociągnęłacię wgórę tak, żewylądowałaś na piersi Feliksa. Potem ta samaręka odepchnęłacię i przycisnęłaboleśnie do fortepianu, adruga zacisnęła się na twojej szyi. Twarde usta rozgniotły twojewargi, zsunęły się w dół ku szyi, znacząc i raniąc skórę. Wydawało cisię, że Feliks za chwilę rozszarpiecigardło,a ontylko chciałcię wziąć, jak kiedyśpodczaswojny brałwiejskiedziewuchy. Potem tak samo pośpiesznie iniecierpliwie ściskałpijane towarzyszki. Wtedyi onbył pijany, a teraz opity tylkotwoim zapachem,zaczarowany poruszeniami nad klawiaturą,odurzony wcięciem sukni i nagimi ramionami. Półprzytomnyrozwierał kolanem twoje uda i napierał, bo nie znał innejmiłości. A może znał, ale wiedział, żeżadnejinnej byś nieuległa. Kto zresztą wie,jakie myśli przelatywaływówczas przezjego rozpaloną głowę. Może wierzył w swój męski urok nigdy przecież nie brakowało mu kobiet, o żadną nie musiałzbytnio zabiegać, raczej się przed nimi opędzał, jak choćbyprzed tą, która zaraz po wojnie urodziła mu syna. Takie paniusiesiedzące przy fortepianie czasami się nudzą. A ta,którąmiał przed sobą, musiała się nudzić podwójnie zamkniętaw Zawrociu, zdalaod ludzi, często sama. Amoże mścił się za chwilę,która związała was na zawsze,aktórej ty długo nie mogłaś sobie przypomnieć. Szukał w tobietej dziewczyny, która podała mu kiedyś jabłko. Dotknęławówczas przypadkiem jego palców, apotem odruchowo wytarła166swoją dłoń w sukienkę. Zapamiętał zarówno jej dotyk, jaki cień obrzydzenia, który pojawił się nasekundęw jej oczach. Litowała się nad nim ijednocześniebrzydziła. To byłojednakjego najpiękniejsze miłosne doznanie i teraz pragnął,by siępowtórzyło. Ale czas, wojna ikomuniści wyleczyli cięz litości. Niebyło już dawnej Aleksandry, więc wszystko, co mógłznaleźć, to tylko obrzydzenie. Podoba się pani? wycharczał, przedrzeźniając twojezdanie. Po raz pierwszy uderzyłaś gowtedy w twarz. Oprzytomniał, ale nie pozwolił się odepchnąć. Uderzyłaś go drugiraz. Przyjął to jak nagrodę, z ironicznym śmiechem. Uwięziłjedną ręką twojedłonie, a drugą powoli pieścił twoje szarpiącesię ciało. Potrząsał nim od czasu do czasu,tak bymieć naprzeciwko twoją głowę i widzieć wyraz twoich oczu. Prostak! Więc nie podoba ci się? Wolisz inaczej,bardziej popańsku? Może mnie tego nauczysz? Plunęłaś mu w odpowiedzi w twarz, aon spętał cię uściskiem mocniej, byś poczuła zupełną bezradność. Nie chcesz. mówił. Ot, prostak myślał, że siętunudzisz wtym wielkimdomu, przytym zimnym fortepianie. A tysię nienudzisz,więc prostak ci niepotrzebny. Jego miłośćteż ci niepotrzebna. I pocałunki. Ostatni raz przyciągnąłcię do siebie. Szkoda. szkoda. Wolno, jakby z trudem rozplótł palce zaciśnięte na twoichdłoniach. Odepchnął ciępółprzytomny, oparł sięo fortepian,jakby zabrakło mu naglesił. Widziałaś, jak na skroni pulsujemu krew. Zerwał sięnagle isięgnąłpo szablę Maurycego. Zastygłaś, bo cisię przez moment wydawało, że rzuci sięz niąkutobie, ale on nawet na ciebie nie spojrzał. Wybiegł przezdrzwiwerandy, potrącając krzesło. Stałaś jeszcze przez chwilęogłuszona,a potem ruszyłaś zanim,przestraszona teraz tym,że sięzabije w Zawrociu i zgubi was wszystkich. Usłyszałaś hałas w oranżerii. Feliks stał wśródkwiatów,167. z szablą przytkniętą do piersi. Na ustach igrał mu dziwnyuśmiech. Tobyłoby po pańsku, co? Romantycznie! Chciałabyśtak? Nie mogłaś wydobyć zsiebie głosu, więctylko kręciłaśgłową. Niechcesz po chłopsku. niechceszpo pańsku. Niechcesz. Zamachnął się i ściął kilka róż. Spodobałomu sięto. Odepchnąłcięw kąt oranżeriii ścinał mściwiei z zapamiętaniem po kolei kępy wypielęgnowanych kwiatów. Torobimy teraz zpańskimi różami! powiedział, gdyzostałozaledwie kilkabiałych,najpiękniejszych. Ty jesteś jak tekwiaty. Ciesz się,że przetrwałaś w swoim wielkim ogrodzie. Przetrwałaś przez przypadek, bo prostak cię pokochał. Zamachnął się ostatni raz, spadły ostatniegłówki. Właśnie wtedyusłyszeliściewołanieMaurycego. Zastygliścieoboje, niezdolni uczynić kroku. Ty odruchowo poprawiłaśzsunięte ramiączko sukni i potem złapałaś i przytuliłaś naręcześciętych kwiatów, jakbyś się chciała nimi zasłonić. Feliks nieporuszył się, patrzyłtylko na ciebie tym dziwnym, ponurymi czujnym spojrzeniem. Staliście tak jeszcze, gdy Maurycypojawił się w drzwiach i rozglądałsię ze zdumieniem. Co tu sięstało? spytał. Twoje kwiaty, Aleksandro? Różewypadły ci z rąk, podbiegłaś do niegoi wtuliłaśsięw jego opiekuńczeramiona. Po jego marynarcepotoczyłysię twojełzy. Nie została ani jedna, ani jedna! szeptałaś,apotem,sama nie wiedzącdokładniepo co, zaczęłaś kłamać. Komumogły przeszkadzać mojeróże? Pomyśl! Takie niewinne,piękne kwiaty! Maurycy ponad twoją głową patrzył na szablę,którą Feliksściskał w dalszymciągu w zbielałej dłoni. Właśnietym jeściętopowiedział tamtenwolno,z trudem. 168Maurycyzacisnął zęby. To niebyła pierwsza szykana, aleta wydala mu sięnajgorsza. I jak zwykle wymierzona w Aleksandrę. To oczywistemyślał szablai róże! Honori piękno! Poniżyć te symbole,zdegradować, zniszczyć! Niewyrzekłjednak ani słowa przyczłowieku, który był przedstawicielem TAMTYCH. Chodźmy stąd, Aleksandro powiedział tylko. Objąłcię i wyprowadził zoranżerii. Co powieszna kieliszekwina? spytał troskliwie. Skinęłaś głową. Szliścieprzytuleni,jakby nie było zwami Feliksa. A on, rozedrgany i pełensprzecznychuczući myśli, które pośpiesznie przelatywały muprzez głowę, ledwie nad sobąpanował. Szedłz szablą w ręku,z trudem powstrzymując się przed cięciem, które by wasrozdzieliło. To była diabelska pokusa. Niemal widział obcięte,drgające ramiona, jedno kobiece, młode i nagie, i to drugie,w jasnej marynarce. Weszliście na werandę, a on zmusił sięresztką woli do odłożeniaszabli nastojący tam stolik. Państwo wybaczą, obowiązki powiedział znowuz trudem, przez zaciśniętezęby, i zniknął w mroku. Maurycybrał jegozły nastrój za wstyd. Przejął sięchyba tymi różami powiedział. Możeniejest takijak tamci. Kto to jednakwie. Niemiał czasu na dalszą refleksję, bo właśnie wtedy nagleopuściły cię siły. Szlochałaś spazmatycznie, z męczącymizaśpiewami, dopiero teraz przerażona. Sama przy tym niewiedziałaś, co cię naprawdę przeraziło czy brutalny atakFeliksa, jegotaniec z szablą i ścięcie róż, czy to, żeukryłaśwszystko przed Maurycym. Wiedziałaś napewno, że trzeba tobyło ukryć tam, w oranżerii, gdy Feliks stał z szablą, napiętyjak dzikie zwierzę przed skokiem, gotowy do popełnieniakażdego szaleństwa. A potem? Czy nie należało wszystkiegowyznać mężowi,by raz na zawsze przeciąć tę sprawę. Tyjednak zasłoniłaś się prawie histerycznym atakiem, któryobudził Krystynę. Stanęła na szczycieschodów, zaspana i trochę169. przestraszona. Przycichłaś na jej widok, aMaurycy poszedłpołożyć małą. Gdy wrócił,byłaś już spokojniejsza. Niedamy się zastraszyć! Prawda,kochanie? pytał,przytulając cię. Kupimy większegopsa i nic takiego więcejsię nie zdarzy. Obiecuję. Przecież wiesz, że zawszedotrzymujęsłowa. Dotrzymał. Odtąd w Zawrociu zamiast pudli były duże psy. A Feliks? Maurycy skarżył się, że kilkakrotnie odrzucił zaproszenie, wymawiając się pracą. Może przełożeniźle widzą jego wizytyu nas? spekulował. Ty milczałaś. Nie protestowałaś,gdy MaurycychciałFeliksa zaprosić i nie zachęcałaś go do tego. Milczałaś także, gdy Feliks w końcu przyszedł. Przy twojejnodzewarował jużwtedy pies, ale wiedziałaś, żeto byłoniepotrzebne. Tamten wieczór oddzieliłwas jak niewidzialnatafla. Ale także połączył na zawsze. Tenczłowiek, siedzącydaleko od ciebie, spokojny jak nigdy dotąd, nie był już nikim. Gdy twój wzrok padał na jegousta, czułaś smak jego brutalnych, gorących pocałunków, gdy patrzyłaśna jegoręce, czułaś, jak zaciskają się na twojej szyi i ramionach. Odwracałaśwzrok ku pełgającemu nakominkuogniowi, ale nawet wówczas dobiegający zoddali głos Feliksaprzypominał ci tamtenmiłosny szept. Z ulgą przyjęłaświadomość, że awansował i wyjeżdżazmiasteczka. Maurycy zmartwił się, że straci jedynegosojusznika, a ty pocieszałaśgo, że teraz, gdy Feliks będzie wwojewództwie, jego pomoc możebyć skuteczniejsza. W duszyzaś prosiłaś Boga, by ten człowiek nigdy więcej nie pojawiłsię wZawrociu. Pojawił sięjednak. Prawda? Wiele lat później, gdy wydawało się, że już o nim zapomniałaś. On też być może łudziłsię,że już niemasz naniego dawnego wpływu. Może nawetchciałci to pokazać albo się ztym ostatecznie zmierzyć. I przegrał170po pierwszym twoim spojrzeniu. Nie opisałaś tego, babko. Nigdy nie dowiem się, co się wówczas zdarzyło. A potem był jeszcze ten ostatni raz,gdy zamierzał wyjechaćdo Ameryki iprzyszedł cię błagać, byś siętam z nim wybrała. Niewiele brakowało,byś wówczas opuściłaZawrocie na zawsze. Dlaczegotego nie zrobiłaś? Tego teżnigdysięniedowiem. Kartki z różami! Gdybyjepoliczyć,pewnie by sięokazało,że jest ich więcej niżróż, które wówczas zniszczył. Miłosnyrytuał! We wszystkich miastach, wktórych bywał i mieszkał,szukał i kupował kartki z tymi kwiatami,by cię nimi przebłagać za tamten barbarzyński, nie dokończonygwałt. Jego miłość zlatami zmieniła się, wysublimowała. Już mógł z nią żyć nie dławiła go, nie rozrywała, nie doprowadzałado szaleństwa,ale przecieżnawet wtedy, gdy niemógł już sam pisać,wysyłał ci te ostatnie, miłosne znaki. Ty zastanawiałaś sięw pamiętniku, czy nie robi tego zprzyzwyczajeniaalbo uporu. "Ten chłopski upór! pisałaś Bocóżby innego? "A twoja miłość, babko? W pamiętniku anirazu nie zwróciłaś się doFeliksa. Rozmawiałaś zawsze zMaurycym, tylkoz nim. Tych kilka wyrwanychi schowanych kartek świadczyo tym, że nigdy o Feliksie nie zapomniałaś, ale nawet podkoniec życia nie stać cię było naprzyznanie się do tego uczucia. A może chciałaś się doniego przyznać, może zapragnęłaś,bychociażwpamiętniku został po nim ślad i dlatego zaczęłaśpisać wspomnienia? Zaczęłaś! Co je przerwało? Pojawieniesię Anny? Czy od początku wiedziałaś,że jest wnuczkąFeliksa? Może najpierw cię to cieszyło,a dopiero potem zrozumiałaś, że niczego dobrego nie możesz się po niej spodziewać. Tegoteż nigdysię niedowiem. XX. LIBRETTOZgadnij,babko, kto powitał mniew domuAnny? Paweł! Uśmiechnięty trochęironicznie, zkieliszkiempełnym czerwonego wina. Stał przy drzwiach, jakby na mnie czekał. Annapodeszła do niego, wzięła go pod rękę i podprowadziła kumnie. Nie protestował. Pewnie nie spodziewałaś się go tu zastać ? Miałatakąminę, jakby eksponowałarasowegokonia. Dlaczego nie! Mówiłaś o elicie. A ty. Pawle, niewątpliwie do niej należysz zwróciłam się bezpośrednio do niego,by przestał byćtylko przedmiotem rozmowy. Nawet jeśli tozauważył, niezmienił wyrazu twarzy. Miałam wrażenie, żejestwidzem, w dodatku takim, który domyśla się dalszegociągu. Wszyscy byli wtajemniczeni, tylko ja coraz głębiejwchodziłam w labirynt. Nikt nie miał zamiaru mnie z niegowyprowadzić. Paweł zapewnemógł to zrobić,ale nie chciał. Niewątpliwie! zaśmiała się tymczasem kpiąco Anna. Mylisz się, Matyldo. On jest tu dla ozdoby. Jest zabiedny,nie piastuje żadnego ważnego urzędu, nie jest lekarzem ani księdzem. Dobre pochodzeniejuż nie wystarczy. Nauczyciel muzyki. Co o tym sądzisz? znowu zwróciłam siędo Pawła. 172Toniema żadnegoznaczenia. dla mniedodał. To prowincjonalny pępek świata, którego perspektywa mnienieinteresuje. Toco tu robisz? syknęłaAnna. Studiujętwoją twarz. Przedtem myślałem, że to etiudakoncertowa, jeszcze wcześniej wydawała misię suitą, terazwiem,że to operetka. Te twojemuzyczne zagadki! Chyba tylko ty sam jerozumiesz! Odwróciła sięwmoimkierunku i rzuciła przezramięI swoją muzykę też! Przyjął to nadzwyczajspokojnie, mimoże obok nas zgromadził się mały, ciekawski tłumek. Być może powiedział. Tylko jego oczy pociemniały,jakby na ich dnie zgasły świece. Napijesz się? spytałamnie Anna. Stała terazodwrócona do Pawła plecami, ironiczna i zwycięska. Tak odpowiedziałam iposzłam za nią. Paweł zostałw pobliżu wejścia isamotniesączył trunek. Anna triumfowała. Przedstawiała mi ludzi w różnym wieku, po cichu zaś szeptała mi do ucha ich profesje, osiągnięciaalbo stan konta. Był to rzeczywiście prowincjonalny pępekświata,a jana chwilęawansowałamdo roli głównego obiektuzainteresowania. Zawrocie, przyjaźń Anny i moje wielkomiejskie pochodzenie dały mi pozycjęgwiazdy sezonu. Było todosyć zabawne, aleudawałam, że wszystko biorę za dobrąmonetę i z powagą odpowiadałam na dwa powtarzające siępytania jak mi się mieszka w Zawrociui czy zamierzam tuzostać. Na pierwsze odpowiadałam: świetnie, na drugie:niewiem. Obie odpowiedzi niezmiennie wywoływałygrymasrozczarowania. Gdy wreszcie prezentacja została zakończona, Anna zostawiła mnie z wysokim blondynem, którywyglądał na miejscowego Adonisa. Podsunął mikieliszek z winem, nachylił sięprotekcjonalnie izagaił:173. Pewnieczujesz się samotna wZawrociu. Kobieta, samawtakimdużym domu. zawiesiłznacząco głos. Odwiedza mnie czasami kochanek powiedziałamz taką samą protekcjonalnością. Na co dzień zaś wystarczami towarzystwo psów. Uśmiechzniknął z jego twarzy. To oczywiścieżart? spytał. Żart? Tym razem ja uśmiechnęłam się słodko. Wybacz, ale czuję, że opada mipończocha. Muszę ją poprawić. Nie miałam na sobie pończoch. Zgłupiał. Do otwartejgęby mogłaby mu wlecieć terazwrona. Nie wiem, co gobardziejuraziło mójchłód czy mojekretyńskie odżywki. Podeszłamdo Pawła, który stał w tym samym miejscu,gdzie gozostawiła Anna. Co zrobiłaśtemu pięknemukawałkowi mięsa opakowanemu w brzoskwiniowąopaleniznę? Tak malowniczo opadłamu szczęka. Roześmiałam się. Może Pawełbył świrem, ale tutaj, na tymspotkaniu marionetek, wydawał mi się najnormalniejszy. Przyglądał misię tak intensywnie, że aż poczułamniepokój. Spróbuję zgadnąć! Rozmazałmi się tusz! Nie?Resztkisałatkina ustach? Też nie? żartowałam. Wiem! Tłustaplama po schabie z ananasami! Nic z tych rzeczy. Zastanawiam się tylko,skąd ja znamtęsukienkę. I tę osobę w sukience. Dziwne. wydaje misię. Pomogęci. Sopot 1958! Sopot? 1958? Ach tak. Rzeczywiście. Fotografia z albumu babki. Jak mogłemzapomnieć. Skąd wzięłaś tak podobną sukienkę? Z szafy. To ta sama sukienka. Coś takiego! Jakna ciebie szyta. Właśnie. Wszystko na mnie pasuje jej sukienki,174kapelusze, płaszcze. Mam nawettaki sam numerbuta. Zawrocie też pasuje jak ulał. Czy można cudze życie włożyć na siebiejak starą, ale ciągle jeszcze elegancką i dobrą kieckę? Tobieteż wydajesię, że specjalnie upodabniam siędo babki? Nie chciałem cię urazić. Za mało się znamy, by coś misię mogło na twój temat wydawać. Jedno mogę powiedziećnapewno, podobieństwo zewnętrzne jest uderzające. Na początku nie mogłem tego znieść, przyznaję. Wyglądało to tak,jakbybabkaodmłodziła się albo wcieliła w ciebie. I te wszystkie okoliczności. twoja psychiczna siła. Pomyślałem, żejest nieśmiertelna, a jeślitak, to ona, tylko ona ma rację. Wybacz, że mówię tak niejasno, alezadużo trzeba by było. Zaciął sięnagle,spochmumiał jeszcze bardziej, jakby sięprzestraszył, że dopieroteraz mogę się obrazić. Wyglądał jakŚwir, gdy tęsknił za śmiercią. Poczułamból dawnonie doznawany, ból i lęk z takim trudem niegdyś upchnięty w głąbniepamięci zdawałoby się na zawsze. Świr przytulał się domnie, a temperatura jego ciała byłazerowa. Nie mogłam googrzać. Byłsoplem lodu, a następnąpostacią soplalodu jestzimna kałuża. Nie wiem,co zobaczył z tego w moich oczach Paweł, alewidocznie coś zobaczył,bo odstawił nasze kieliszki, objąłmnie i lekko popchnął wkierunkuparkietu. Pachniałwinemi nie znaną miwodą kolońską. Tańczmy. Po prostu tańczmy powiedział cicho. Poprostu? Poddałam się jegorytmowi. Tańczyłzresztą doskonale. Można było przynim zapomniećo wszystkim. Gdy naszespojrzenia znowu sięspotkały, w moim była już odrobinazdziwienia, a wjego trochę ironii, skupienia, a potemrozbawienie. Miałam wrażenie, żema ochotę roześmiaćsię głośnojak najprawdziwszy świr! Zadowolony świr! Ale tylko chichotał wśrodku i by powstrzymać swój idiotyczny śmiech, wtuliłtwarz wmoje włosy. 175.A ja,jakim utworem muzycznymjestem dla ciebie? spytałam. Nie wytrzymał. Wypuścił ten swójwariackiśmiech. Przetoczyliśmy się z nim po sali. Potem zwolnił i zamyśliłsię. Kojarzysz mi się z fugą, kapryśną trzytematyczną fugą. Dlaczego trzytematyczną? Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Przytulił mnie mocno, jakby chciałobjąć swoją dziwnąwizję i okręcić wokół siebie. Musnął szorstkim policzkiemmoje czoło,dotknąłwargami skroni. Nie byłam w tej chwiliani namiastką ciebie, babko, ani siostrą, aninawet kobietą. Byłam tematem muzycznym, amoże trzema tematami, objawionymi w półmroku domu Anny, pachnącego jeszcze lakierem i farbą. Ściskał mnietak, jakbymwogóle nie miałabrzegowej linii, jakbymnie chciałw sobie roztopić i wchłonąć. Anna patrzyła nanas jak kobra. Zadusisz mniewyszeptałam, czując,że tracę oddech. 2Potem, babko, wszystko przemieszało sięwgęstych oparach alkoholu. Ktoś inny porwał mniedotańca. Paweł wracałi gubił się, aż w końcu zgubił się zupełnie. Pozostały obce,męskie ciała, czasami silnei sprawne, czasami ślamazarne,zachłanneusta usiłujące muskać policzkii uszy, dłonie osuwające się ku pośladkom,odórwódki i miękkość powietrza,miękkość kantów, powolne przechodzenie wszystkich formw kształty doskonalsze. Wyszłam na werandę przetrzeźwieć. Wtuliłam się w kąt,by nikt mnie nie wypatrzył i czekałam, ażkaruzela w mojejgłowie skończy swójuparty,męczący bieg. Wreszciezwymiotowałamna nasturcje ito wróciłomipełną świadomość. Ru176szyłam w głąb ogrodu, kualtance identycznej jakta, któraznajdowała siępod moimi lipami. Byłam ostatnią osobą,którapowinna się tam znaleźć,alecoś kierowałomoimikrokami. Szłamnaprzód, mimo dochodzących stamtąd,przyciszonych głosów. Oparłam się ojedynestare drzewow tym ogrodzie i czekałam, aż parka z altankinasyci się sobą i wróci na przyjęcie. Kochalisię namiętniei zachłannie. Już miałamodejść, by ich nie podsłuchiwać, gdyusłyszałam sykAnny. Boli. Jesteś jak wściekły pies. Zjadasz moje usta. A ty mój mózg. Jesteśmywięc kwita. Nigdy taki nie byłeś. Co się z tobą dzieje? Przecieżchciałaś mieć prawdziwego faceta. Nie podziwiam, nie wsłuchuję się w ciebie,tylko pieprzę. Jesteś pijany! Ty teżjesteś pijana. I wilgotna jak błotnisty brzegkałuży. Ciap, ciap, ciap, tak tobrzmi. Muzyka seksu. Ach ty! Szarpali się przez chwilę. Spokojnie. głos Pawła był zimny i zdumiewającotrzeźwy. Przecież wiesz,że nielubię, gdy wyciągasz łapydo bicia. Mógłbym oddać, a na pewno jestem silniejszy odciebie. Jak sięjutro pokażesz z obitą gębą? Nieodważysz się! Tak myślisz? Może i nie. Można bić własną kobietę,ale nie ma sensu podnosić ręki na dziwkę. Chyba, żejest sięsadystą i płacisięjej zato. Impotentowi zwykle trafiają się dziwki. Jesteś nikim. Na odległość śmierdzisz miernotą! Brawo! Nareszcie jesteś szczera. Dotychczas tylkopodgryzałaś, a teraz bach między oczy. No cóż, pewnie maszrację, jestem impotentem. Gdy rzęzisz i krzyczysz jeszcze! jeszcze! jeszcze! , kuśka opadami i kurczy się jak przekłutybalon. Może dlatego, że zawsze ci mało,a każde dzieło maswój koniec, nawetnajdłuższe. Preludium, allegro, andante,177. scherzo,a potem presto, presto,presto. i wielki,słodkifinał. Albo ja jestem gównianymdyrygentem, albo ty kiepską orkiestrą. Pomyślotym, malutka. Przestań mówić do mnie w ten sposób. Nie obchodząmnie te twoje allegra i scherza. Jedno jest pewne, twoje ciało jest głuche. Biały, czarny,czarny. Łudź się dalej, panie dyrygencie. Pocieszaj się ifantazjuj. Czarny, czarny, biały! Jeszczesię podniecasz swoimfortepianem, ale wkrótceon będzie stał w moim salonie iniezostanieci nic. Zupełnie nic. Ona ci go nie sprzeda. Skąd ta pewność? Nie sprzeda ci fortepianu powtórzył z uporem. Anifortepianu,ani żadnej rzeczy z Zawrocia. Mylisz się. Trzebabyło mniej pić i poobserwować, jakona sobie radzi. Ta laleczka lubimocne wrażenia, na pewnomocniejsze, niż to, co możejej zaoferować prowincja. NawetOlek wymiękł. W tej przedpotopowej kiecce wygląda wśródnas jak istotaz innejplanety. Sopot1958. Pleciesz. Żaden Sopot i żaden 58! Stolica, koniec latdziewięćdziesiątych. Ona jeststamtąd. I ty nic na to nie poradzisz. Innaczasoprzestrzeń. Inna wrażliwość. Przyjechałai pojedzie. A jeśli pojedzie, to przedtem wszystko sprzeda. Ajeśli sprzeda, to zrobi to tak, by zarobić jak najwięcej forsy. To trzeźwa paniusia, widać to gołymokiem. Nawet bardzo trzeźwaodpowiedziałPaweł. Dlatego wie,w przeciwieństwie do ciebie, żeforsa to nie wszystko. Bo co można za nią kupić? Nic zważnych rzeczy aniżycia,animiłości,aniszczęścia, ani talentu. Byćmoże. Kupię zatem tę nieważną rzecz,stary fortepian, i postawięwswoim salonie. Zapalę na kominku ogieńi będę czekać. Przyjdziesz. Jestem pewna, że przyjdziesz. 178Przywleczesz się,by się ogrzać i przypomnieć sobie smak tegoczasu, gdy byłeś wśrodku przez chwilę żywy. Będę strażniczką twegoźródełka,nimfą, którątrzebaugłaskać,by pozwoliłasięz niego napić. Jesteś nienormalna. Zbudowałaś ten dom, by mniew nim zamknąć. Po co? Dodiabła! Przecież był czas, że ciękochałem. Po raz pierwszy w życiu darzyłem kobietę takimuczuciem! Kłamiesz! To nędzne kłamstwo! Nie.Wieszdobrze, że nie. Widocznie jednaknieo miłość ci chodziłoalbo zleją pojmowałaś. Miłość tonie służba,nie niewolnictwo. Ona nie zna warunków. Będę cię kochała,jeśli! Pozwolę się pocałować, ale najpierw! Oddam ci wszystko, jeżeli! Słyszałem to przezcałe życie od babki, a potemprzyszłaś ty i zaczęłaś tę samą frazę. Na końcu jejzdania było jeśli będzieszgrał, jeśli będzieszdobrze grał, apotemjeśli będziesz wielki! największy! genialny! A na końcu twoichzdań było coś wręcz przeciwnego jeśli nie będziesz bębnił,brzdąkał, walił,jeśli, pod warunkiem, wszystko tylko nie to,nie mogę tego znieść, moja głowa, mojeuszy, moje nerwy! Rozrywałyście mnie jakstarąszmatę, ażzostały tylko bezwolnestrzępy. Tak wielka była siła waszych miłości. Możeciesobie pogratulować. Być może przyjdę kiedyś do ciebie, by sięogrzać iskamlać o trochę ciepła, tylko jakie to będzie miałoznaczenie. No powiedz, jakie? Biedny, skrzywdzony chłopczyk! Chciałam byś sięprzestał łudzić, aty pogniewałeś się na mnie za to, że odebrałam ci ładną bajeczkę. Ale już zrozumiałam swójbłąd. Widzisz. ten domek? Totwoja bajeczka. Zawsze będzie na ciebieczekać. A w nim ja, zła Baba Jaga, której się trochę boisz,trochę nienawidzisz, a bardzopożądasz. Tylko nie pieprzo miłości,bo ty kochałeś zawsze wyłączniemuzykę. I wydawało ci się, że wszyscy powinni torozumieć i klęczeć przedtobą i fortepianem. Ty nie żyłeś! Tygrałeś! Ta twoja miłość179. śmiechu warta! Akordynazywałeś pocałunkami. Czujesz? pytałeś. Czujesz, jak cię dotykam? a dotykałeś czarnychklawiszy. Apotem dla odmiany pieszczota białego. Biały,paręczarnych, biały, czarny. Teraz całuję twoją szyję. Czujesz? A gdy w końcudotykałeś mnienaprawdę, to miałam wrażenie,żeprzebierasz palcami po mojej skórze, jakbyś dalej szukałtych swoich klawiszy! Wiesz,co zrobię, gdy już w końcudostanęten cholerny gratw swoje ręce? Wezmę siekieręi wyrwę muwnętrzności. Struna po strunie, najlepiej na twoichoczach. Będę cię przy tym pytać czujesz? czujesz? czujesz? Wystarczyło tylkotrochępoczekać. parę miesięcy. Na pewno nauczyłbym się twego ciała. Inormalnego życia. Chciałem sięgo nauczyć,przynajmniej próbowałem. Ty niezrobiłaśw moim kierunku nawetpół kroku. Nie zdążyłam. Ta stara jędzawygnałamnie z twojejbajeczki. syknęłaznienawiścią. Pozwoliłeś jej, bywygrała. Nawet teraz jesteś jej misiaczkiem. Jej śmierć niczegonie zmieniła. Jejmoc trwa. A przez to i moja. Przyjdziesz,by się znowu wymknąć jej starym, martwympalcom. Przyjdziesz, by najeść się życia, byuciec odpsychicznej śmierci. Na tym polegałazawsze ta twoja wielka miłość na strachu,że życie ucieka ci sprzed nosa. Itakiego mnie chciałaś? Misiaczka? Miernotę? Takiemu znowupozwolisz przyjść? Dla takiego zbudowałaśtę złotąklatkę? Nieza dużo fatygi? Słusznie, panie impotencie! Bo też nie o ciebie michodzi. Bawi mnie psucie szyków tej starej jędzy. Lubię myśleć, żeprzewraca się w grobie, zastanawiając się,co jeszczewymyślę. Kiedyś w końcu muszę z nią wygrać. I wygram! Znam już wszystkie jejkarty. Onajuż nic więcejnie maw zapasie. Tak.Chciałem to wszystkousłyszeć. Operetkaw trzech aktach pierwszy liryczny, drugi dramatyczny,180a trzeci zdecydowanie komediowy. Mnie wydaje się,że tokoniec utworu, ale jeśli mimo to chcesz grać, to już beze mnie. Odchodzę stąd. Adieu! Przytuliłam się dowierzby, by mnie nie dostrzegli. Pawełprzeciął trawnik na ukosi pewnym krokiem ruszył wkierunkumiasta. Anna jeszcze przez chwilę siedziała ztwarzą zatopionąw rękach, a potemciężko iwolno ruszyła wkierunkudomu. Wyglądała jakstarakobieta. Ma co najmniej osiemdziesiąt lat pomyślałambez sensu, patrząc najej pochylone ku ziemiciało. Sama czułam sięlekko i młodo,młodziej niż w rzeczywistości. Sopot, takSopot! Czy nie jestem tobą,babko, w tejściśle dopasowanej, jedwabnejsukni? Paweł odchodzinietylko od Anny. Odchodzi także od ciebie i ode mnie. Odemnie. Wiem, że grymas uśmiechunamojej twarzyjestidentyczny jak ten na twojej fotografii. Replika. Doskonałareplika. Czuję ból. Czy to mój ból, czy twój, babko? Ćmiący. Pełzający wżyłach jak błędny ognik. Zmienny. Paweł? CzyŚwir? Kto właściwie odszedł, babko? Dlaczego czuję też radość? Głupią bezbrzeżną radość. Diablichichot skręca mniepod wierzbą. Nie mogę się uspokoić. Płaczę jak Świr zeszczęścia. Czyjego szczęścia? 3A potem? A potem napiłam się jeszcze, babko. Trzeba byłooblać ten wieczór. I to koniecznie! Okazało się bowiem, żemoja główna aktorka ma rólkę woperetce. Co za zawód. I tookropne pomieszanie konwencji! Kicz! Prowincjonalny kicz! A tyle sobie poniej obiecywałam. Tak, trzebasię byłojeszczenapić! I zabawić w tych podrabianych dekoracjach. Piła Anna,piłam ja. Szalała na parkiecie i ja teższalałam. Uwodziłabrunetów, a japozwalałam uwodzić sięblondynom. I wszyscy181. oni wydawali misię zupełnie tacy sami,bez wyrazu i cechszczególnych. Jedynie Olka Adonisawyróżniałamonstrualna pewnośćsiebie, więc pozwoliłam mu się odwieźć, bokoniecznie chciałam zobaczyć jego wyraz twarzy w chwili,gdy zatrzasnę mu przed nosem bramę Zawrocia. Adonis pędziłswoim punto z prędkością światła, pewnyrychłych rozkoszy, toteż bardzo się zdziwił i zawiódł, gdyzobaczył stojący przed Zawrociemsamochód. Ja teżsię zdziwiłam. Tonie byłdobry zbieg okoliczności. Myślałem,że żartujeszz tym kochankiem. Wysadź mniei spadaj. Trzebabyło zamówić sobie taksówkę rzucił wściekły. Wyjęłam forsę. Tyle chyba wystarczy za podwiezienie. Michał stałprzy samochodzie z kamienną twarzą. Paliłwolno i starannie papierosa, jakby to była najważniejsza, niemalmistyczna czynność. Znałam go zbyt dobrze,by nie wiedzieć, co to znaczy. Rany! myślałamwpanice. A todopiero! Bałam się poza tym, że nie wytrzymam iwybuchnęnerwowym, pijackim śmiechem. Rozpierałmnie ten śmiechi męczył. Naprawdę,ledwie trzymałamsię w ryzach. Na nogachteż ledwie się trzymałam i nie sposób było tego ukryć. A podwpływemwzroku Michała kończynyplątały mi się jeszczebardziej. Wporządku! mówiłam sobie. Już sięstało! Niepanikuj! Nie pękaj! strzępy pijackiegomonologu. Usiłowałam na powitanie musnąć jego policzek,ale Michałstał jakby kij połknął. O co chodzi? nibyto zdziwiłam się. Zamknij się warknął. Wzruszyłam ramionami. Michał wsiadł do samochodui podjechał nim pod dom. To tylko tak wygląda powiedziałam, gdy wszedłnawerandę. Nie wyciągajpochopnych wniosków. 182Niestety, wyciągnął. W odpowiedzikopnął psiąmiskę stojącą na werandzie. Unta zjeżytasię i warknęła. Wyglądało nato,żezaraz się pogryzą. Jednak zachichotałam. Wyprowadziłoto Michałaz równowagi ostatecznie. Złapał mnie załokieć,wciągnął do domu i gdy znalazł się poza zasięgiem kłów Unty,ścisnął mnie jakOtello tyle że nie zaszyję. Potrząsnął mnąi wyprostował przyścianie. Chcę znać prawdę! Oczywiście, chętnie ci ją przybliżę. Tylko jaką chceszznać prawdę, ostateczną, czy jakąśposzczególną. Miał na szczęście poczucie humoru. Pewnietylko dlategomnie nie zabił. Ten dupek to kto? Czyja wiem? Tolekczy jakoś tak. Skąd sięwziął? Z przyjęcia. Pieprzysz! Byłam na przyjęciu. U Anny. Mówiłam ci o niej przeztelefon. Idzieszna przyjęcie i od razu odwozi cię Tolek! Nie.Olek. Ma chyba na imię Olek. Dlaodmiany wcisnął mnie wfotel. Kiedy miałem przyjechać? Za tydzień. Dziś jest zatydzień! Przepraszam. Siedziałem w samochodzie dwie godziny! Bardzo przepraszam. Nie wróciłem do miasta tylko dlatego, byosobiściepowiedzieć ci, że mamtego dość. To miłe z twojej strony. Nieprzeciągaj struny! Mogłeś zadzwonić. Ja dzwonię, jak mam przyjechać. 183.Przeztelefon mówiłaś, że się nudzisz. Nie trzeba byłokłamać. Wtedy się nudziłam. Koniec dyskusji. Wracamrano do miasta, więc muszęsię wyspać. Wystarczy mi ta kanapa. Ale mnie niewystarczy. Niesypiam z pijanymi kobietami. Chyba że sam jesteś pijany. Zrobię ci drinka. Nie wytrzymał, roześmiał się. Cholera! Zawsze potrafisz mnie rozbroić. Powiedz prawdę, miałaś zamiar zaprosić go do środka? Ani do środka, ani do łóżka. Wyjątkowy bubek. Z takich buraczanych. Apoza tym wiesz, że nie lubięblondynów. Fakt,to był blondyn. I pomyśleć,że ci wierzę. Ajakie masz wyjście? spytałam. Przytuliłamsięcałym ciałem. Wiedziałam, że mniepragnie. Teraz, gdy byłzazdrosny, pragnął mnie bardziej niż kiedykolwiekprzedtem. Dotknęłam językiem jego ucha. Zrób mi tego drinka powiedział. Zrobiłam. Sączyłgo, patrząc, jak się dla niego rozbieram. Umiałam to robić,zapewniamcię,babko. A on umiałto docenić. Nie było słonecznej kałuży, więc kąpałam się w sztucznym świetle lampy. Aletego było mi mało. Zrzuciłam buty i wdrapałam się na fortepian. Spadniesz. Nie spadłam. Tańczyłam półnaga na gładkiej politurze jakiśdziki, barbarzyńskitaniec. A potem usiadłam na fortepianie,otworzyłam klapę i grałam palcami stóp. Czary-mary, fokus-pokus, abra-kadabra, trele-morele,bęc! mruczałam,by odczarowaćinstrument razna zawsze. Wydawało mi się, że się przemienia,łagodnieje, staje sięposłuszny. Czułam na końcach palców przyjemny chłódklawiszy. Dotykałamich coraz bardziej pieszczotliwie. Gła184dziłamrękomaczarnepłaszczyzny. Muskałam brzuchem, udami, koniuszkami piersi. Michał nie wytrzymał. Chciałmnieściągnąć z fortepianu,aletrzymałam się go kurczowo. Chcę tutaj. A jeśli to pudło rozjedzie się pod nami? Chcę tutaj. W porządku, zagrajmy na tym starymgracie. Rozchylił moje kolana. Przyglądał się, jak wyglądam nachłodnej politurze,taka otwarta i wilgotna. Teatr scenamiłosnana dwoje ifortepian. Trochękiczowata, alenie pozbawiona erotyzmu. Michał obrysowywał wargami moje ciało, jakby chciał zakreślić granice między mną a instrumentem. A potemzaczęła sięjeszcze jednapijana miłośćroztańczone mięso,rozciapkane, jękliwe, mistyczne. Drążyć wpijanej nocy, schodzićna dno,rozgniatać, kąsać,wyjadać, wypijać. Jak tobyło? Preludium, allegro, andante, scherzo, a potem presto, presto,presto. biały, czarny, czarny, czarny, biały. czarny. biały. A potem Pawle? Co potem? Czarny, czarny, czarny, czarny. i wielki, słodkifinał! Udało cisię. Tak, udało ci się! Powiedziałaś,Pawle? Michał szarpnął mnie tak, żeusiadłam. Oprzytomniałam. Ja? Ja tak mówiłam? Niepamiętam. Ależ tak! Tak właśnie powiedziałaś! Ktoto jest? Cioteczny brat. Masz ochotę na własnego brata? No wiesz. O czym ty mówisz? To przez ten fortepian. Należy doPawła. Przezmoment wydawało mi się, że słyszęjego grę. A to tylko struny jęczały z rozkoszy. Wstawaj, nie mamzamiaru odgniatać tu sobiekości. Zaniósł mniedo sypialni. Zmusił,bymprzestała myślećo innych mężczyznach. 185.4Liza jest w mieście powiedział po południu następnego dnia. Zastygłamzlekkoprzechylonym dzbankiem. Dlaczegomito mówisz? Podszedł do okna. Palił papierosa i patrzył naharce kotki. Widziałam tylkojego profil. Mówię, żebyś wiedziała. To niejest odpowiedź, Michał. Jedź ze mną. Ach!Więc tokolejny argument? To fakt,Tylda. Niezbity! Podszedł bliżej. Miałw twarzy coś dziwnego, czego nie znałam. Coś czaiło sięw jego oczach, źdźbło niepewności, jakaśrozterka, wahanie. Jedź ze mną powtórzył. Nie mogę. Niedziś. Jak chcesz. Skrócę pobyt. Przyjadę niedługo. za parę dni. Pozwólzdać mi egzamin i załatwić resztę spraw. Obiecuję pośpiech. W porządku. Jak chcesz powtórzył. Jużna mnieniepatrzył. Dokończył papierosa. Spokojniego zgasił, jakbychciał zaznaczyć koniectej sceny. Wyjechał godzinę później. XXI. KAMELEONMuszę się śpieszyć, babko. Wiem, żemój czas tutajdobiegakońca. Mam wrażenie, żejuż żyję na kredyt. Michał. nie,pomyślę onim później. Później. To nie jestjego czas. Choćbynie wiem jak bardzo tego pragnął. Dokończmyzatemnasze sprawy. Zobaczmy, jak wyglądają. Mam przedsobąnie kilka przypadkowych puzzli, a prawiecałą układankę. Wiedziałaś, że przeszłość kiedyś odsłoni przede mną swojetajemnice. To było nieuniknione. Poto mnieprzecież kusiłaśbym chciała je poznać. To się już stało,babko. Wiem wiele, prawie wszystko. Jednak nie przeszłośći mój stosunek do niej cię interesuje. Nieprawdaż? Czekaszw zaświatach nato, co zrobię. A zrobię, co zechcę. Chociażmam przeczucie, żeniebędziesz ztego niezadowolona. Jednąrzeczjuż załatwiłam. Tak, musiałamprzede wszystkim jak najszybciej oddaćPawłowi fortepian. Chciałam przerwać tę nienawistną,absurdalną historię, która wyczerpywała siły psychiczne jego i Anny, amoże wyczerpała także itwoje. Starłam z czarnejpolituryślady miłosnej nocy stał teraz naśrodku pokojuczysty,wypolerowany, lśniący. Paweł przez kilka dni nie przychodził, agdy się wkońcu187. zjawił, nawet nie spojrzał na instrument. Na dworzepadałdeszcz, włożyłam kilka szczap do kominka, trochę szyszek. Paweł patrzył zamyślonyna rozbłyski ognia. Nie był w najlepszym humorze. Chciałabym, żebyś zabrał fortepianpowiedziałam. Od dziś jesttwój. Drgnął. Sprzedajesz Zawrocie? Nie.to znaczy, nie w tejchwili. Nie wiem. Skąd ci przyszłodogłowy, że zechcę go wziąć? spytał nieufnie. Nigdycię o niego nie prosiłem. Postanowiłam ofiarować każdemu z członków rodzinyjakąś pamiątkępo babce. Chyba nie dziwisz się,że tobieproponuję fortepian. A może wolałbyś coś innego? BiurkoMaurycego? Ulubiony fotel babki? Bierz, co chcesz, pod warunkiem, że to będzie jedna rzecz albo komplet. Tak postanowiłam. A jeśli zechcę pamiętniki? Zaskoczył mnie. Niestety,tego jednego nie mogę ci dać. Dlaczego? nachmurzył się. Postanowiłam powiedzieć muprawdę. Cóż, musiałabym wyrwać własne zapiski. Kontynuujesz pamiętnik? Przez chwilępatrzył zdumiony,a potem naglezacząłsięśmiać. Doprawdy, łatwoprzychodziła muzmiananastroju. Opadł na fotel i skręcał sięześmiechu. Od dawna? wykrztusił wreszcie. Od początku. Coś takiego! Zdumiewasz mnie coraz bardziej. Mamnadzieję, żestylemjesteś bliższa dziadkowi, a nie babce. Onabyła za bardzo lakoniczna. W dodatku niewiele spraw uznawała za godnych zapisywania. Jestem bliższa stylem Maurycemu. To dobrze. 188A jeśli niepamiętnik, to co? przypomniałam musednonaszejrozmowy. Jedna rzecz7Jedna. No cóż, w takim razie wezmę chyba. fortepian! Znowu go na chwilę skręciło. Ale mamdo ciebie prośbę. Słucham. Chciałbym,żeby narazie tu został. Jeśli oczywiście nieprzeszkadzają cimoje wizyty. Zabiorę go, gdy zdecydujesz sięsprzedać albo wynająć Zawrocie. Co ty na to? Jest twój i może tu stać. Przyniosłammu dodatkowy klucz. To na wypadek, gdybyś chciał pograć podczas mojejnieobecności. Wyjeżdżasz? Jeszcze nie, ale klucz na pewno sięprzyda. A co chcesz podarować Emilce? Myślałam o książkach. Ona, jaksądzę, specjalizuje sięw psychiatrii. Jesttu kompletpodręczników z tejdziedziny,wszystkie pięknie oprawione. W rzeczywistości Emila miałazamiar robić jedynkę z pediatrii. Paweł jednak zachichotał. Widocznie doskonale zrozumiał mojązłośliwość. Czyżby wiedział, cosądziła o nimsiostra. Żartowaliśmy, babko, w tensposób jeszcze trochę. Twójukochanywnuk podrzucał do kominka kolejne partie drewnai ogrzewał szczupłe, piękne dłonie w bladoniebieskich płomieniach. W końcu powiedział:Od początku byłem pewny, że nie jesteś doniej w środku podobna. Oczywiście,że nie. W końcu nie jestem duplikatem. Ty wiesz, czym dlamnie jest teninstrument. wiesz. Znasz przecieżpamiętniki powiedział. Wiem. 189.Po raz pierwszy należy do mnie. Tylko domnie. Dziwnie się z tym czuję. Byłem pewny, że oddasz goswojejmatce. Ona przecieżteżgra na fortepianie. Grała. Ma za małe mieszkanie, by zmieścić w nim taki olbrzymi mebel. Podaruję jej część płyt, tych, których nie maw swoich zbiorach. Mahlera,Schuberta i Bacha. Czajkowskiegozostawię sobie. Ona lubi słuchać muzyki. Chyba bardziej niżgrać. A gdybym nigdyna nim już nie zagrał i nie napisał anijednej sensownej frazy? Możesz postawić na nim dzbanek z chryzantemami. Taki instrumentdoskonale zdobipokój. Roześmiał się lekko. Tak.Białechryzantemy! Na przykład w błękitnymwazonie. Doskonała kompozycja. Babka miała kiedyś takiwazon. Zamyślił się na chwilę. Więc nieżądasz anisonaty, ani koncertu fortepianowego, nic? Nie żądam. Czyty wiesz, coto dla mnieznaczy'? Nie.Nie wierzę. Wiesz doskonale. Czujęto przez skórę. Mogłabyśto wykorzystać. Po co? Posmutniał. Słusznie. po co. Przecież to dla ciebie zupełnienieistotne sprawy. Nie to miałam na myśli. Niemusisz sięusprawiedliwiać. Nie usprawiedliwiam się. Najgorsze, że ciągle się nierozumiemy. Posłuchaj! Muzyka jest wtobie. Ten czarny gratnie ma z tym nic wspólnego. A tym bardziej ja. Tylkoprzezprzypadek na chwilę znalazł się w moich rękach. I tylko przezprzypadekćwiczyłeś na nim swoją pierwszą gamę. 190No tak. Moja słodka siostrzyczka przedstawiła ciwłasną wersjęwydarzeń. Mogłem się tego domyślić. Owszem. Ale nie powiedziała nic istotnego. Jeślichcesz, mogę ci wypożyczyć wszystkie skrzypiące szafyw tym domu. Skrzywił się. Więc tenfortepian. z litości. Masz takie dobre serce? Tegonie spodziewała się chyba nawet Emila. Rzeczywiście, nie spodziewałasię. Nikt się nie spodziewał. Ani babka, ani twoja matka, ani Anna. Tyle tylko,że to raczej onemająrację. Ach tak. Więc robisz im na złość? A może czegośjednak ode mnie chcesz? Owszem, chcę. zawiesiłam głos, bylepiej przyjrzeć się twarzy Pawła. Pobladł i zesztywniał, jakbym miałazachwilę wydać na niegowyrok. Chcę byśzrobił dla mniejednąrzecz. -Mów! Otóż,chcę byś przestał myśleć o mnie schematycznie. Nie rozumiem? Rzeczywiście nie rozumiał. Ten fortepianpostanowiłam oddaćci tego samego dnia,wktórym pierwszy raz usłyszałam, jak na nim grasz, a możenawet wcześniej, podczas mojej wizyty u was, gdy usłyszałamtętwoją dziwnąmelodię. Pamiętasz? Byłam wtedy w kapeluszu zkwiatami! Pamiętam. W tym domu tajedna rzecz nigdy nie należała do mnie. Iprzestań mnie uważać zanieczułą kretynkę, duplikat, substytut czy kogośtam jeszcze. Robię tak, bo chcę tak zrobić, bo touznałam za słuszne. A gdybyś miałwątpliwości, to dodam, żenie mam w zwyczaju powierzaćklucza dowłasnego domukomuś zlitości. Ijeśli sądzisz, że nie zasługujesz na mojezaufanie, to mi go teraz zwróć. 191.Milczał wpatrzony w ogień. Zachowam gopowiedziałw końcu. Spojrzałmiprosto w oczy. W jego wzroku jeszcze czaiła się nieufność. Nie mam zamiaru być dla ciebie oparciem zakończyłamwięc zokrucieństwem. Oprzyjsię o cochcesz,choćby owłasny cień, byleby nie o mnie. Dzięki zatesłowa. Ulżyłomi. Wzruszyłam ramionami. Przypominasz mi kameleona. Psychicznegokameleona. Na przyjęciu u Anny najpierwzachowywałeś się jakzblazowany geniusz, potem, gdy z tobą tańczyłam, jak superman. Jeszcze chwila,a byłbyś mnie uwiódł tym swoimcudownym,płynnym tańcem. A terazkulisz się jakdotknięty jeż. Ijeszczete wszystkie stany pośrednie. Czy nikt ci nie mówił, że byćmoże masztakże talent aktorski chwila zaskoczenia,apotemznowu kaskada śmiechu. Nowłaśnie,nie wiadomo,z czym wyskoczysz! dodałam z dezaprobatą. Nie przejąłsię nią. Powiedziałaś: także! Podszedł do fortepianu i przełożył to słowona nuty. Potemzagrałswój śmiech, a jeszcze potem kilkataktów, które przypominały moje oburzone frazy. To ty jesteś trzepnięta! zaintonowałśpiewnie i zagrałto. Trzepnięta Matylda. Matylda trzepnięta. Cha, cha! Matyl-da! Trzep-nię-ta! I dalej w tym samymstylu, na granicyekstatycznego śmiechu. Popukałamsię w czoło, a on zrobiłz tego małe, radosne arcydzieło. Wreszcie zatopił się wmuzyce, zapomniało mniei grał bez wytchnienia. Wyszłam na werandę, apotem dosadu. Usiadłam podZielonooką i obserwowałam opasłe chmury,które przepływały przed moimi oczyma tuż nad ziemią. Wyglądały jak nadmuchaneprzedmioty, wprawione w ruch niewidzialną ręką. Lewzmienił się w basetlę, za nią płynęła flądra, za flądrą statekz jednym, odrobinę poszarpanym żaglem, potem żółw, nie192mówię, smok. Pawełwciążgrał. Chmury zmieniły swą barwę, zerwał się wiatr i spadły pierwsze krople, a mnie niechciało się ruszać. Nie odezwałam się, gdy Paweł zaczął mniewołać. Zmokniesz powiedział,siadając obok. Ty też. Pada z częstotliwością półnut. Reaguję dopiero naósemki. A ja naszesnastki. Dotknął ustami moich zmoczonych włosów. Jestemtwoją siostrą. Więcej! Jesteś mojąbabką. No wiesz! oburzyłam się. Przyciągnąłmnie do siebie. Nie bój się szepnął. Jestemimpotentem. Białyklawisz, czarny, czarny, biały. Zaczął mnie całować delikatnie, jakby dotykał instrumentu. Nie miałam sił, by goodepchnąć. Niechciałam go odpychać. Tego, babko, nie mogłaś przewidzieć. I to nie ja cię zaskoczyłam, ale on. Całowałdoskonale, wcale nie miałam ochoty, byprzestał to robić. Dopiero gdy stracił rytm, gdy przekroczył dzikie szesnastki,gdy przestałbyć muzykiem, anagle stał się zachłannym mężczyzną, wtedy właśnie odepchnęłam goostatkiem sił. Leżeliśmy obok siebie zmoczeni, wpatrzeniw deszczowechmury, trochę zdziwieni tym, co się stało, azwłaszcza tym,co się mogłostać,Przepraszam powiedział. Masz takieładne usta. Nie mogłem się oprzeć. Usiadłam, by przyjrzeć się jegotwarzy. Wcale niebyłskruszony. Przeciwnie, diabelskie iskierki tliły sięna dnie jegoźrenic. Teraz ty mnie pocałuj poprosił. Zrobiłamto. Jesteś bezwstydna. W tym dobrym, rajskimznaczeniu. 193.Wiem. Chodźmy do domu, bo dostaniesz kataru. Poszliśmy,trzymającsię za ręce. Granica została już nakreślona. Wiedzieliśmy, że lepiej jej nie przekraczać. Wyjeżdżam do Paryża powiedziałprzy schodkachwerandy. Za parę dni. Todobrze. Ścisnął koniuszki moich palców i odszedł wyprostowanyi energiczny jak nigdy przedtemjeszcze jedna maska kameleona. Poczułam tęsknotę, a jednocześnie ucieszyłam się,że odchodzi. Zniknął za drzewami,a ja zostałamsam na samzZawrociem i z tym nierozstrzygniętympytaniem,coz mmzrobić. XXII. WYMIANAOstatnie dni tutaj. Dni piękne i słoneczne, zpierzastymichmurami płynącymileniwiena wschód, pachnące już trochęjesienią. Na drzewach gdzieniegdzie widać było delikatnezaźółcenia, trawanie miałajuż poprzedniej świeżości. Obserwowałam to wszystko z okruchem bólu umiejscowionym tużpod powierzchnią. Koniec lata. Jeszcze jednegolata. Innegoniż wszystkie dotychczas. Nigdy przedtem nie chciałam takbardzo zatrzymać czasu. I nigdy nie miałamgo tak mało. Musiałamsięśpieszyć i jednocześnie nie mogłam, nie chciałam jeszcze wyjechać. Czułam, żecoś się powinno zdarzyć,coś wyjaśnićcoś,co każe mi inaczej spojrzeć na historię,która wysnułasię przez ostatnie tygodnie. Jakbyś mnie jeszcze,babko, tutaj zatrzymywała, jakbyś kusiłatymi ostatnimi, ciepłymi dniami i ostatnimipuzzlami układanki. Tak naprawdępozostało niewiele rzeczy do zrobienia. Alejedna na pewno musiałam spotkać sięz Anną. Była w swoimdomu pachnąca szpitalem, szara, zmęczona,niepodobna do tej kobiety, którą znałam dotychczas. Mojeprzyjście ożywiło ją. W kocich oczach rozbłysłyzłeiskierki. 195.Pozwól, że zgadnę! zawołała,schodząc z werandy. Zdecydowałaś się sprzedać mi fortepian! Była tak pewna swego, że przez chwilę czułam współczucie. Niestetyzaprzeczyłam. Przystanęła. Dotychczas potrafiła świetnieukrywaćswoje uczucia. Dziś wydawała siębezbronna, jakby ktoś nagle zdarł z niej doskonale uśmiechniętą maskę. Nie.spytała jeszcze na pół rozradowana, ana półzdziwiona. Potem gwałtownieodwróciła się w stronę domu. Wchodziłam za nią do środka wmilczeniu, zastanawiając sięnad tą nową Anną. Nie wydawałasię jużani piękna, anidemoniczna. To Paweł, tak? Nawet niepróbowała sięuśmiechnąć. Powinnam się była tego domyślić dziś rano, gdyzobaczyłam tego draniazadowolonegojak nigdy dotąd. On jużwie! Nieprawdaż? Zastanawiam się tylko,jak to osiągnął. Prosił cię? Błagał? Dał ci kupęforsy? Nieprosił mnie i nie dał mi forsy. Przygryzławargi. Wybacz. Miałam zły dzień. Dwa wypadki. Kobietaumarła w izbie przyjęć. Trzydzieści lat. Nie miała połowytwarzy, wszystko połamane. Prawdziwykoszmar. Usiadłyśmy przy kominku. Została jeszczejedna ewentualność. wróciładopoprzedniego tematu. Sama oddałaś mu fortepian. Niezupełnie. Pomyślałam, że dam każdemu z członków rodziny jakąś pamiątkę po babce. Pozwoliłam mu wybrać. I Paweł wybrał fortepian! przerwała mi niecierpliwie. Nie.Chciał pamiętniki Maurycego i babki, ale zostawiłamje sobie. Więc wziąłw końcu instrument. W końcu? Wolał bazgroły babki od fortepianu? Nie wierzyła własnymuszom. Ależ to niemożliwe! 196Wyglądaładziwnie, jak przekłuty balon, z którego powoliuchodziłopowietrze. Zaczynała wszystko rozumieć. Założę się, że niesprzedasz Zawrocia powiedziała,wpatrując się w moje oczy z resztkami nadziei, że zrobię wręczodwrotnie. Znowu zgadłaś powiedziałam,chociaż wcale niebyłam tego taka pewna. O dziwo, to ostatnie zdanie nagle ją uspokoiło. Wrócił jejdawny chłód. Przez chwilę intensywnie myślała. Pamiętniki! Jasne! Czytałaś pamiętniki! Zaczęłasięśmiać. No tak, teraz wszystko rozumiem! A mnie się wydawało, że ta stara jędza nie ma jużasa. To ty nim jesteś, prawda? Spoważniała. Nie doceniłam jej. Niedoceniłam takżeciebie. Udawałaś doskonale. Ona go kochała powiedziałam, patrząc jej woczy. Wzdrygnęła się. Pawła? Feliksa. Twego dziadka Feliksa. Popatrzyła z nienawiścią. Te wasze lodowate miłości! Chciał ją zobaczyć przedśmiercią. Gdy umierał, wysłałam do niej list. aleona nieraczyła odpowiedzieć. Właśnie tego nie mogę jej wybaczyć. Nie pomyślałaś, że nie chciała pokazywaćmusię stara,żewolała, by zabrał zesobą inny obraz? Akurat! To była potworna, złośliwa wiedźma. Onanikogo nie kochała. Nawet Pawła. Zabrała mu duszę i wsadziłado tego cholernegofortepianu. Myślisz, że zabiera się komuśduszęz miłości? Z dziadkiembyło taksamo. Skąd wiesz? Wiem. Syn fornala! Zaśmiała się ironicznie. Różnica klasowa! Dla nasto jak prehistoria. Alenie dla twojejbabki. Ona nie zadawała się z plebsem. Aleto jeszcze nie byłnajgorszy jegogrzech. Chciał być kimś, by ją zmusić domiłości. Miał wuja komunistę, zapisał się do partii, awansował197. dzięki tamtemu, rozpanoszył się wpowiecie. Czerwonyplebsi tozadzierającynosa! Wyobrażam sobie, jaką jej sprawiłosatysfakcję rozkochać go, wykorzystaći odrzucić. Wykorzystać? Nie wiesz, że tylko dzięki niemu ocalało to waszeZawrocie? Milczałam. No tak, tym się przed tobąniepochwalili. A czy wiesz, żeon ją kochał do końca? Miłość,któratrwa całe życie. To się nie zdarza zbyt często,nieprawdaż? Był wprawdzie czas, gdy ją znienawidził, wrócił domojej babki, nawet sięz nią ożenił, potem wyjechał do Ameryki, by zapomnieć zupełnie. I nawet mu się wydawało, żezapomniał. Apotem wszystko wróciło jak bumerang. Spotkałją gdzieś raz jeden,gdy wyglądałajuż jakstare pudło, ale onbył wniebowzięty. Więc chciałam zobaczyć, jak wygląda kobieta, której nie można przestać kochać. Nie wiem, co onw niej widział. Naprawdę niewiem! Może niemógł zapomnieć o niej dlatego, że gonie chciała? Pewniejsze jest jednakto, że była wiedźmą. Nawet z tobą poradziła sobiedoskonale. Przemilczałamostatnią kwestię. Czy dziadek wiedziałotwoim liście? Nie.I o braku odpowiedzi też nie. To dobrze. Nienawidziłamtej jego wiernej i niczym nie odpłaconejmiłości! Przez tę czarownicę krzywdziłmoją babkę i megoojca. Więc postanowiłaś wyrównać rachunki? Tak.I wyrównałam je! zaśmiała się. Nie mogłamjej bardziej ukarać, niż ukarałam. Zmarnowałam dzieło jejżycia. Warto było? Zapatrzyła się w okno zaróżowione od wczesnego zmierzchu. Dlaczego miałabym odpowiadać ci na to pytanie? Wystarczy, że odpowiesz samasobie. 198Milczała, jakby rzeczywiście szukała odpowiedzi. Wiedziałaś od początku? Już wtedy,w samochodzie? spytała po chwili. Nie.Dopiero, gdy zobaczyłam zaproszeniezapisanetwoim pięknym, zaokrąglonympismem. Więc onanie pisała o mnie wpamiętniku? Niewiele. Zatem równie dobrze mogłaś się nigdy o tym nie dowiedzieć. Zgadza się. Jak ona to zrobiła? Co?Jak onacięskaptowała? Zawrociem? Chyba nie jesteśjej wdzięczna? Wiesz, żepogardzaławami przez całe życie. Twoją matką przede wszystkim. Wybaczyłaśjej? Przecieżjesteś tylko pionkiemw jejgrze! To nie ma znaczenia. Ona musiała oddać Zawrocie tobie. To był ochłap! Rozumiesz? Powiedziałam, że to nie maznaczenia. Nie ma znaczenia! Dobre sobie! Ja natwoim miejscuzniszczyłabym każde wspomnienie o tej starej jędzy! A tyspokojnie kontemplujesz przeszłość. Więcej, znaszjej motywacje i nie usiłujesz się zemścić. Niepojęte! Nie znam jej motywacji. Nikt ichnie zna! Sprytnie. Nie dajesz się podpuścić. Lubię na wszystko spojrzećwłasnymi oczyma. Roześmiała się. Tak.Babka Aleksandra też lubiła spojrzeć na wszystko własnymi oczyma. Ale nie wszyscy to potrafią. Przynajmniej w waszej rodzinie. Nie jesteś jednak wyjątkiem. Nierozumiem? Nie szkodzi. Niemusisz wszystkiego rozumieć od razu. Widzę, żebawi cię rozwiązywanie zagadek,więc i z tą sobie199. poradzisz. Nie mogę cię przecież pozbawić przyjemności samodzielnego odkrycia prawdy. Uśmiechnęła się złośliwie. Jej twarz nabrała koloru i pewności siebie. Jużbyła sobą kilka drobnych ukłuć,możezamysł nowej intrygi i jużstała się dawną Anną! Lubię cię taką powiedziałam, studiując wyrazjejtwarzy. Co? zdziwiła się. Jakto dobrze,że los dołączyłcię do tejprowincjonalnejsztuki. Bez ciebie byłaby nudna i pozbawiona uroku. Tak, tyi Paweł jesteście moimi ulubionymi bohaterami. Kpisz? Ależ skąd. Jestem estetką. Uwielbiam piękno, jak babka. Jest mi przy tym obojętne, czyjest to odcień chmury naniebie, czy pleśni naskórcechleba. Ważne by kolor był piękny. Anna patrzyła na mnie zdumiona, a gdydotarł do niejprawdziwy sensmoich słów, zaczęła się śmiać. Wszyscy jesteście stuknięci. Nie wiem, które zwasbardziej. W końcu nic dziwnego, że omal przez was niedostałam fisia. Piękny odcień pleśni na skórce chleba! Umieszprawić komplementy. Nie ma co! Uznałam, że jest to właściwy moment na wyjawienie prawdziwegocelu mojejwizyty. Myślę, że ty takżepowinnaś dostać cośpo babce Aleksandrze powiedziałam. W jakiś sposób należysz donaszejrodziny. Czyżby? Na pewno. Tomoże być jedna rzecz. Wybieraj. Pamiętnik. Przecież wiesz, że go nie oddam. Tak.Wiem. W tym domu tak naprawdę byty tylko dwiebezcenne rzeczy ten pamiętnik i fortepian. Trzy. Co najmniej trzy. 200Co masz na myśli? Listy. Napisane do twego dziadka i nigdy nie wysłane. Kłamiesz! Nie.Jest ich dwadzieścia pięć. Znalazłam jewczoraj. Anna oparła się o fotel,jakby zabrakło jej sił. Dwadzieściapięć. powtórzyła bezwiednie. Tak.Dwadzieścia pięć. Po jednym liście na rok. Cochcesz za nie? Nic.Wyjęłamje z torby. Są twoje. Niedotknęłaich. Nie mogła. Onanigdy, nawet w miłościnie była bezinteresowna. Przebiegła tylko oczyma początekpierwszego listu. Nie mogę ich wziąć za darmo. Takie rzeczynie mają ceny odpowiedziałam. W każdym razie ja nie umiałabym jej wyznaczyć. Tylko tywiesz,ilesą dla ciebie warte. Nie wezmę ich za darmo upierała się. Zgoda. Znasz ichwartość. Będziesz więc umiała wyrównać rachunki. Ale nie musisz się ztym śpieszyć. Chcę tozałatwić odrazu. Jak sobie życzysz. Podeszła do komody. Jeszczesięchwilę nad czymś zastanawiała, a potem szarpnęładolną szufladę jednym zdecydowanym gestem. Sięgnęła w głąb i wyjęła stamtąd dużą teczkępełną upchanych bylejak szpargałów. Rozłożyła ją przedemną niektórepapiery były nadpalone, inneporozrywane lubpogięte, a wszystkie zapełnione drobnymi nutowymi znakami. Myślę, żeto dobra zapłata. Czarny, biały, czarny. Patrzyła na mnie z tym swoim ironicznym, zagadkowymuśmiechem. Zobacz jakie ładnewiolinowe klucze. Z całegozapisu lubiłam tylko te wiolinowe klucze. Może dlategouratowałamte bazgroły. Uratowałaś je? Przed kim? Właśnie, przed kim? Na to pytanie także będziesz mu201. siała odpowiedzieć sobie sama. Zapłaciłam ci za listy. Jesteśmy kwita. Tak.Jesteśmykwita. To prawda umiesz liczyć. Myślę, żerobisz to ze strachu. Czyżby? Tak.Boisz się zależności. Nie umiesz brać, bo boisz siędawać. Nieumiesz dawać,bo boisz się brać. Błędne koło. Tania psychologia. Nie prosiłam cię o analizę mojejpsychiki. Nieprosiłaś. Ani o radę, a jednak ją usłyszysz, choćpewnie z niej nie skorzystasz. Nieskorzystam. Powinnaś sama oddać te rękopisy Pawłowi. Nie oddam. Jakje zostawisz, wrzucę je do kominka. Nie wątpiłam, żetak właśnie by zrobiła. Niemogę tego zrozumieć. Być może to jedyny sposób,by go odzyskać. Niechcesz tego? Za dużo chciałabyświedzieć. Tego też ci nie powiem. Nudziłabyś się wswoim Zawrociu,gdybyś znała wszystkieodpowiedzi. Tak, to już była tadawna Anna, opanowanai chłodna. Mogęci co najwyżej podrzucić parę pytań dodała ze złośliwym uśmiechem. Pomyślna przykład,ktomnie doZawrocia zaprowadził? I kto nienawidzi babki bardziej niż ja? Zapewniam cię, że ta stara wiedźma znała odpowiedzi na te pytania. Chociaż doprawdy niewiem skąd. Możezobaczyła jew swojejszklanej kuli! Tobie też radzę do niejzajrzeć. Chciałabym. Tyle tylko, że w Zawrociu nie mażadnejszklanej kuli. Muszę sobieradzić bez niej. Ale poradzisz sobie. Jestem tego pewna. Już ona postarała się, by wybrać odpowiednią osobę. Tak.Ty potrafiszzrozumiećtę prowincjonalną historię. Pracujesz przecież w teatrze. Co wieczór oglądasz jakieś chorobliwe namiętności. Cowieczór Jago sączy do ucha jad, co wieczór Otello zabija202Desdemonę,co wieczór umiera Juliai Romeo. Pewnie jużwiesz, żenie tylkoprzezdziadka Feliksa znienawidziłam twojąbabkę. Kompleks niższości! Oto całahistoria! Onioboje,babka i jej ukochany wnuk, należą do innego świata, zupełniedla mnie niezrozumiałego. Ten świat, wyższy, duchowy, bytniedostępnytakże dla takich prostaków jakFeliks. Uparłamsię, by do niego przeniknąć. Śmieszna próba! Z tym się trzebaurodzić! Mogłam tylko go zniszczyć. Chciałam go zniszczyć! I prawiemi się to udało! Przesadzasz. -,Nie. Nie zrozumiesztego, bo ty także należysz do ichświata. Jesteś po ich stronie za bramą Zawrocia. Za późnoto zrozumiałam. Nie jestempo żadnej stronie i nie mieszkam za żadnąbramą. Moim domem jest mała podniebna dziupla w mieście,dwadzieścia pięć metrów kwadratowych. Możebabka oddzielałasię od ludzi bramą, ale Paweł za nią niemieszkał, raczejw labiryncie dźwięków. I tak bardzo szukał wyjścia. Wolę uwierzyć we własną wersję wydarzeń. Po cokomu prawda. Jak chcesz. Te prowincjonalne namiętności! Roześmiała się jeszcze, by przekreślić swoje poprzednie,zbyt poważne słowa. Pewnie cięto śmieszy. W mieście taksię wszystko nie kisi,nienarasta. Cóż, niewiele turozrywek. Możemy się turozerwać tylko własnymi obsesjami. Nie zostawaj tu. Niewarto. Wstałam. Nie było sensu rozmawiać z nią dalej. Wiedziałam, żeto ostatnie takie nasze spotkanie. Może zobaczymy sięgdzieś w miasteczku, na ulicy, przelotnie,pozdrowimy chłodno. To będzie wszystko wątekAnny wyczerpałswątreść. XXIII. DZIECIĘCEZABAWYPozostawała jeszcze wizyta u ciotki Ireny. Opowiedziałamjej opostanowieniu obdarowaniawszystkich członków rodziny. A ty, ciociu, cochciałabyś dostać? spytałam. Wiedziałam, oco poprosi. Jeśli w ogóle miałabym cośwziąć, to tylko fortepian. Roześmiałam się. Wszyscy chcieliby miećfortepian. Wybacz,już gooddałam. Zastygła. Oddałaś go? Komu? Uśmiechnęłam się. Odczekałam jeszcze chwilę, by niespodzianka była przyjemniejsza. Pawłowi. Oddałaś goPawłowi? Niedowierzanie mieszało sięnajej twarzy zradością. Kiedy? Nic nie mówił! Niemogłabym go oddać nikomu innemu. Ta jednarzecz nigdy do mnienie należała. Przecież dobrze o tym wiesz. Wiem, tylko niewiedziałam, że ty o tym wiesz. I żezechcesz to uwzględnić. Ach tak. Jakwidzisz, zechciałam. 204luu,iute^. ,Ciotka po raz pierwszy spojrzała namnieżyczliwiej, a nawet z poczuciem winy. Wybacz. Źle cię oceniłam. Pochopnie. Zapomniałam,że pozory mylą. Nie wpadaj w drugą skrajność uprzedziłam ją. Niewarto, bomożeszsię znowu rozczarować,ciociu. Lepiejpowiedz, co chciałabyś dostać. Nic.Jesteś pewna? Może weźmiesz chociaż fotografie? Nie,u ciebie będą bezpieczniejsze. urwała zmieszana. Bezpieczniejsze? To znaczy. chciałam powiedzieć, że będzie im w Zawrociu lepiej. Tam jestwięcej miejsca. Niewiem nawet,gdzieupchnęłabymte albumy. Kłamała. Miałam przed sobą przepastny segment, w którym na pewno znalazłoby się na nie miejsce. To może chciałabyś serwis albo chociaż tę piękną lampę z salonu. Nie.Niech to wszystko zostaniew Zawrociu. Gdybędziesz je sprzedawałazawahała się wtedy może coś-wezmę na pamiątkę. Urażona ambicja? Nie, tonie było tylko to. To był raczej,babko, ten ostatni puzzel, którego jeszczenieznalazłam. Zagubił się albo został starannie schowany. I to przez wszystkich. Nawetty niedałaś mi żadnych wskazówek. Nie tymrazem. A więc jest to coś,co miałobyć przede mną zatajone nazawsze. Czyż nie tak? Jeszcze jedna rodzinna tajemnica? Mamdośćtych tajemnic ibrakuje mi jużczasuna ich rozwiązywanie. 2Emila byłana górze,w swoim pokoju. Leżałanałóżkuw szlafroku zapiętym na jeden guzik, z rozmazanym makija205. żem i czymś w rodzaju kołtuna na głowie doprawdy,wyglądała malowniczo. Właśnienalewałakoniak, a nie był tonapewno pierwszy kieliszek tego dnia. Napijesz się? spytała. Nalej. Zaśmiała się. Pokazałana butelkę. Dostałamodpacjenta. Doskonały. Rzeczywiście, był niezły,chociażnie przepadałam za tymtrunkiem. Powtórzyłam swojąpropozycję. Chcę fortepian powiedziała. Tak,babko, wszyscy chcieli miećten cholerny instrument. Jużgo nie mam. Ona też namoment zastygła. Chyba go nie sprzedałaś tej modliszce? Nie.No tak, mogłam się tegodomyślić. Wyprosiła go matka? Tak?Była wściekła. Nie.Nie? Zwróciłam go Pawłowi. Zwróciłaśgo? Co ty pieprzysz? Powinnaś być zadowolona. Chciałaśgo dla niego kupić, a dostał go za darmo. Czy nie postąpiłam wspaniałomyślnie? Bardzo wspaniałomyślnie. Miałamwrażenie, że ma ochotę chlusnąć mi koniakiemw twarz. Opanowała się jednak. Zamiast tego chlusnęła wyzwiskiem. Nie przypuszczałam tylko, że weźmie go od takiejdziwki jak ty. Ulżyj sobie. I taknie jesteś w stanie mnie niczymdotknąć umyślnie ją prowokowałam. Zaśmiałasię. 206iluU'Nie żalcibędzie pozbywać siętego czarnego grata. Dobrze na nim dawałaś temupalantowi. Lepiejjakwburdelu. Usługa specjalna. Ale jeśli myślisz, żebyłaś oryginalna, tosięmylisz. Podglądałaś? Jakie to trywialne. Nie jesteś ciekawa, kto byłpierwszy? Niespecjalnie. I tak ci nie powiem. Nie powiem ci także, poco tamprzyszłam. Wiedziałam, że będziesz pijana i że będę mogłaspokojnie przeszukać dom. Uschniesz teraz z ciekawości! Jestem tego pewna! Bo typrzecież jesteś wścibska i ciekawska. Tylko udajeszobojętną. Znalazłaś? Chciałabyś wiedzieć, co? Bo jeśli nie, to może ci to dam. Sprytnie! Ale niczego ze mnie nie wydobędziesz. Nalała sobiejeszczeraz. Leżałana łóżku półnaga, nienawidząca i taka w tej chwili podobna do Pawła, jakby bylibliźniakami. To dziwne, że dotychczasnie widziałamtegopodobieństwa. Światło i jego cień. Kto tu był kim? Wiesz,jakabyła moja ulubiona zabawa w dzieciństwie? W lekarza. Tak, już wtedylubiłam to robić. Kroiłamżaby i dżdżownice. Ale to zapewne wiesz z pamiętnika Maurycego. Najbardziej jednak lubiłam leczyćPawła. Tak, tozdecydowanie mój ulubiony pacjent zaśmiała się złowrogo. Rozbierałam go do rosołu i badałam słuchawkami dziadka. Lubiłam zwłaszczasłuchać, jak pulsuje jego serce. Czasamiwyobrażałam sobie,że przeprowadzam na nim operację operację serca! Nie skalpelem, alesztyletemMaurycego. Jejtwarz wykrzywiał spazm nienawiści. A wiesz,jaka byłajego ulubiona zabawa? Oczywiście granie. Mogłam go badaćtylko pod warunkiem, że pozwolę na sobie grać. Tak, grać. Rozbierał mnie i grałczarny, biały,czarny, czarny. Najlepiejgrałomusię na mojejdziecięcej pupie. Miałam grubą,207. nabitą tłuszczem pupę, od której doskonale odbijały się jegopalce. No co, podobająci sięnasze dawne zabawy? Typowedla dzieciństwa. Zazwyczajsię z nich wyrasta. Ty zdajesz sięza nimi tęsknić. Tęsknić? Dobre sobie. Ja się nie przestałambrzydkobawić. Codzienniesłucham pulsujących serc. Zmieniłamwłaśnie specjalizacjęzpediatrii nakardiochirurgię. Podnieca mnie ten rytm. A zwłaszcza jego brak ten pośpieszny,chaotyczny, narastający tętent. Masz nie pokoleiw głowie. Nie ja jedna w tej rodzinie. Dlaczego ty gotak nienawidzisz? Przeciwnie,bardzogo kocham. Tak samo zachłanniejak wszyscy inni. Takto już z nim jest wyzwala niezdroweuczucia. Chybadlatego, że samnie potrafi kochać. Taka wadaserca. Nie zwapnienie, tylko wczesnodziecięce skamienienie. Znamsię na tym. Wszystkimwydajesię, że to wada dozaleczenia, aleja wiem, że jest inaczej. W końcu nikt go takdokładnie nie przebadał jak ja. Zostawcie gowszyscy w spokoju. Nie mogę. Jest sensem mojego życia. Nie rozumiesz? Niemogłam patrzeć na jej wykrzywioną twarz. Takbardzogo wszyscy kochają, że nie starcza immiłościdlainnych. Na przykładdla ciebie. Rzuciła butelką o ścianę. Szkło rozprysłosię na milionydrobin. Jednazadrasnęłami twarz. Koniak wolno spływał posłodkim, różowym wzorku. Spieprzaj powiedziała. Przynudzasz już wystarczająco długo. Nie mam na to ochoty. I na tetwoje pamiątkipo babceAleksandrze. Cieszę się, że gnije w rodzinnym grobowcu. Nareszcie! Co za ulga! Jeślitu coś przywloką,towrzucę to od razu do śmieci. A fortepianrozpieprzę. Co tak namnie patrzysz? Tomój dom. Nie wiedziałaś o tym? To już208^rwiesz. Przepisali go namnie, licząc na Zawrocie. Już, już mielisię tamprzeprowadzać. A teraz mieszkająu mnie. Pozwalamim na to. Ale to nieznaczy, że mogą znosić tu jakieś graty! A terazwynoś się zmego domu i nieprzychodźtu więcej! Wstałam. Emilka rozkręcała właśnie drugą butelkę. Jeszczejeden koniak od wdzięcznego pacjenta? Wyszłam. Na korytarzuzobaczyłamcofający sięcień. Ciotka Irena? Cień zniknął. Niktmnie nie pożegnał, gdy w głąbdomu rzuciłam ciche: do widzenia. No cóż, babko, nie wszystkodasię wyjaśnić do końca. Nawet nie będępróbowała. Zaglądanie w głąb mrocznej, okaleczonej duszy Emili odebrało mi siły. Dlaczego oniwszyscysą tacy poranieni? Kto im zadał ciosy? Kiedy? Przecież niemogła tego wszystkiego zrobić jedna, stara kobieta. Czy togeny? Po kim? W naszej rodzinieprzeważały raczejsilnecharaktery, a Emila i Paweł byli jak stare, rozstrojone instrumenty. Amoże tojest taki czas, przełomowy, niedobry, gdyzałamały się ich planyi marzenia,gdy sczezły uczucia i gdywszystko trzeba zaczynać od początku? Przypadkiem stałamsię świadkiem i opisywaczem. Przypadkiem. XXIV. RENEEZaniosłam tobie i Maurycemu trochę kwiatów. Róże takpięknie rozkwitły. Przyzwyczaiłam się do twojej obecnościwZawrociu, więc dziwne wrażenie zrobił na mnie napis napłycie. To tak, jakbyśduchem zostaław domu, a na cmentarzupozwoliła złożyć ciało podobnedo lekkiejwydmuszki, z którejwypitocałą treść. Ciotka na szczęście zrezygnowała z pomysłu postawienianowego, marmurowegopomnika obok rodzinnego grobowca. Siedziałam na twojej ulubionej ławeczce i patrzyłam na płomień świecy szarpany przez wiatr jak kawałek podartego,jaskrawego jedwabiu. Dziwnie czułam się wtym miejscu. Równiedobrze mogłabym zostawić róże nasąsiedniej mogile. Leżącej tam kobietynie znałam,tak jak ciebie. A jednak nie byłaś mi już całkiemobojętna. Ogarnął mnienagły smutek,jaki czuje się, nie zastając w umówionym miejscu osoby, zaktórą tęskniło się,niewiedząc nawet o tym. Nie było cię tu, babko. Taksamo jaknaprawdę nie było cię w Zawrociu. Nie ma siły, która mogłabycię wskrzesić. Niema więc możliwości, byś przemówiła domnie inaczej,niż za pomocą słów zapisanych w pamiętniku,kierowanych zawsze niedomnie. Nie potwierdzisz i nieza210przeczysz ani jednemu zdaniu,które zechcę o tobie napisać. Czytak musiało być? Dlaczego nie pozwoliłaś mi przyjechaćwcześniej? Nie wierzyłaś, że mogę ciępokochać? A jednakstało się! Miłość i nienawiść zrodziła się we mnie w tej samejchwili. Nie chciałaś mnie znać! krzyczałam wmyślachtam, przy grobie. Nie chciałaś! Jestem tego pewna! Jestempewna! Szłam z nienawiścią w sercu,gotowa sprzedać Zawrocieod razu, gotowa zniszczyć każdy ślad po tobie, gdy naglez bocznej alejki wyłonił się stary ksiądz. Chciałam go wyminąć,ale zastąpił mi drogę iz dobrotliwym uśmiechem pozdrowił. Była pani ubabki? spytał retorycznie. Ja teżczasami ją odwiedzam. Smutno mi teraz bez niej. Przychodziłana cmentarz przynajmniej raz w tygodniu, a przy dobrejpogodzie nawet częściej. Przyzwyczaiłemsię do tego przez lata. Miałam więc przedsobą księdza Piotra, twego wieloletniego przyjaciela, jednego znielicznychludzi, których darzyłaśszacunkiem. On musiał znać twoje myśli. Nie mogłam dłużejczekać chciałam znaćprawdę! Pan.Ksiądzją dobrze znał, moją babkę. zaczęłam. Niech ksiądzmi powie,dlaczego ona zostawiła Zawrocie mnie, a nie na przykład Pawłowi? Nie mogę tegozrozumieć. Uśmiechnął się łagodnie. Przyznam ci się, dziecko, że idlamnie było to zaskoczeniem. Nie umiem ci powiedzieć nic pewnego. Pani Aleksandra była mądrą kobietą. Sądzę, że doskonale przemyślałaswoją decyzję iw dobre ręce oddałaZawrocie. Nawet gdybym je sprzedała? Jest twoje, dziecko. Możesz z nim zatem zrobić, cozechcesz. To samo napisała mi w liście. Może chciała, byZawrocie dostał ktoś, dla kogo nie ma211. ono uczuciowego znaczenia. Dla ciebie, dziecko, jest to zupełnieobojętne miejsce, które możesz pokochać, ale też możeszbez żalu sprzedać. Czasami myślę, że dla twojejbabki Zawrocie było ciężarem. Nawet nie samaposiadłość, raczej to, co jejnarzucała. To była swoista enklawa innego czasu, dawnegostylu życia, anachroniczna enklawa. Z tamtego wzgórza ma sięinną perspektywę na życie niż tutaj, w miasteczku. Ty jednakjuż nie musisz się tym przejmować. Ani Zawrocie, ani tomiasto nic jeszcze dla ciebienie znaczą. Aleja też kiedyś będę musiała podjąć decyzję. Tak, to prawda. I nikt nie może ci w tym pomóc. Myślę,że przyjdzietaki moment, gdy będziesz wiedziała, jak postąpić. Tak.Być może. powątpiewałam. Cieszyłbym się bardzo,gdyby w mojej parafiizamieszkałanowa, czysta duszyczka zażartował i dodał, widzącmoje zmieszanie: No, no, ja wiem,że wy tam w mieścieniezbyt gorliwie chodzicie do kościoła. Na szczęście Bogamożna spotkać wszędzie. Chociaż w taki upał może częściejchowa się do chłodnej kościelnej nawy. Tak przynajmniejtwierdziła twoja babka. Uśmiechnęłam się do niego zwdzięcznością. Był starym,mądrym człowiekiem, na pewno bardziej podobnym do św. Franciszka niż doTorquemady. I jeśli tęsknił teraz za tobą,tonie mogłaś być tylko i wyłącznie starą, złośliwą jędzą. Wracałamboczną drogą,którą ty, babko, chodziłaś rzadko,bo była zbyt brzydka. Po raz pierwszy jednak usiłowałam niepatrzeć naokolicę twoimi oczyma. Już nie chciałam się dowiedzieć, co czułaś, mijając rozgrzebane place budowy na nowymosiedlu, anico myślałaś, widząc, jakniezgrabne domy corazbardziejpsują perspektywę. Mniecieszyła rozbudowa miasteczka, bo tam, na rozjeżdżonym samochodamiplacu,między stertami cegieł i zielska,powoli spełniały się czyjeśmarzenia. Może mało było w nich212piękna, a więcej praktyczności. a czasamitakżesnobizmui mody, alemnie tonie oburzało. Raczej bawiło. A chwilaminawet wzruszało. Bo te domy powstawały z takiego trudu,zzaparcia, z wyrzeczenia. Nie mogły być inne. Czas i okoliczności wycisnęły na nich swoje piętno. Domyz końca dwudziestego wieku takie,po prostu takie. W tobie była zawszeniezgoda nainne wersjerzeczywistości niż ta, która przycupnęła w Zawrociu, we mnie jest zgoda nawszystko. Inieodpartaciekawość. Wiatr przenika jeszcze puste okienne ramy, podnosi kłęby kurzu. Słońce dobudowuje do ledwie rozpoczętychścian złote zwieńczenia. Zielsko tka miękki dywan. Jakoś tobędzie. Może nawet będzie dobrze. Będzie. Tak!Będziesiętowszystko pchałodo przodu, rozrastałoi zmieniało. Z tobąi bezciebie. Ze mną i beze mnie. Z Pawłemi bezPawła. ZZawrociem i bez Zawrocia. Będzie. To smutne,babko? A możewłaśnie cudowne? 2Po powrocie dodomu zastałam przy bramieosiemnastoletnią może dziewczynę jasnowłosą, filigranowąi bardzospeszoną. Podpachą miała kilka książek. Oblała się ciemnymrumieńcem, gdy spojrzałam na nią pytająco. Bonjour, madame wykrztusiłazdoskonałym akcentem. Przystanęłam zdumiona i dopiero po chwiliodpowiedziałam:Bonjour. Qu'est-ce que ii y a? Odetchnęłaz ulgą. Więc to pani! Oui,c'est moi. W odpowiedzi roześmiałasię lekko. Niewiele osób w miasteczkurozumie ten język213. mówiłajuż śmielej. Jeszcze mniej było w Paryżu. PaniMilska powiedziała, że teraz króluje angielski. Miała rację. Tutajwszyscy chcą wyjechaćdo Ameryki. A jakocham Francję i Paryż! spojrzałana mnie lekko spłoszona, jakbyszukała aprobaty dla tej swojej dziwnej miłości. Ośmieliłam jąuśmiechem. Jestem Renata, najmłodsza Jóźwiakówna. PaniMilska nazywała mnieRenee i uczyła francuskiego. Sprzątałamjej czasami za to. Pani się pewnie już zorientowała w tejsymbiozie między Zawrociema nami. Takawymiana wszelkiego rodzaju usług. Znowu nie wiadomo dlaczego zawstydziła się. Pokazała na książki ściskane kurczowo podpachą. Nie zdążyłam ich oddać. Otworzyłam szerzejfurtkę, bymogła wejść do środka. Zrobiła topo chwili wahania. Czy jajednaknie przeszkadzam? spytała. Ależ skąd. Bardzo się cieszę, że pani przyszła. Rzadkomnietu ktoś odwiedza. Proszę wejść. Usiadłyśmy na werandzie. Renee ciąglejeszcze trochęspięta i onieśmielona. Usiłowała to ukryć,bawiąc się z Untą,wyraźnie ożywionąjej obecnością, pełną oznak psiego uwielbienia. Trochę się dziwnie czuję. Zawszebyłatu pani Aleksandra. na tym fotelu. wskazałamoje miejsce. Niewszyscy jąlubili. Niektórzy nawet. urwała zmieszana. Ale toprzez zazdrość! Ona.wie pani, ona mnie nie musiałauczyć, a jednakuczyła. I to tak,że zdałamw tym roku naromanistykę. Zdałam najlepiej zewszystkich. I nie zdążyłamjej o tym powiedzieć. Wszystko przez mamę, nie napisałami, że pani Milska jest chora. Specjalnie mi nie napisała. aja.. boja . Umilkła poruszona,na granicy płaczu. Więc ktoś jednakw tym miasteczku żałował, babko, twego odejścia. "Ta małaod Jóźwiaków", jak ją nazywałaś wpamiętniku, przedłużającczasami tęfrazę o słowo"zdolna", miała teraz oczy pełne łez. Zdumiewający widok. 214ii iŁaa^J'y suis etj'y reste powiedziałam, by powstrzymaćpotop. Reneerzeczywiście uspokoiła się. Musiała znać tęsentencję. Tak, mapani rację. Ona tu jest. I zostanie! Rozejrzałasię wokół, jakby naprawdę mogła cięgdzieś tutaj zobaczyć. Jejwzrok dłużej zatrzymał się w głębi salonu, przy fortepianie. Nic tu się jeszcze nie zmieniłododałaz zamyśleniem. To prawda. Pani widziała Paryż, czy tak? - Owszem. Na wiosnę, chyba podkoniec kwietnia, pani Aleksandra powiedziała mi, że wkrótce zamieszka tu ktoś, kto niedawno widział Paryż. I że ten ktoś mio nim na pewno opowie. Śmiała się wtedy,że ona zbyt dawno tam była, by miećistotneo nimwiadomości. Myślałam,że mówio panu Pawle. Wszyscy takmyśleli. znowu się zmieszała. Niektórzysiędziwią. Ja trochęteż się dziwiłam, ale jeśli ona uznała, że topani powinna tu być, to znaczy, że to jest słuszne. Zaczerwieniła się po czubki uszu. Sama nie wiem, poco ja topanimówię. To oczywiste ipewnienudne. Cała była z tego miasteczka pełna kompleksów, nieśmiałościi urazówa jednakonajedna, choćprzepełnionasprzecznymiuczuciami, nie wolna od wątpliwości, przyszła tudo mnie, by dać wyraz swojej dziecinnej inaiwnej solidarności. Byłam dlaniej ważna przeztwój, babko, wybór. Musiałasię jednak najpierw upewnić, czy nie jestem nędzną uzurpatorką, dlatego pierwsze zdanie wypowiedziała po francusku,a późniejspytała o Paryż. Hasło i odzew jakie to śmieszne,a jednocześnie w pewien sposób rozczulające. Jakbytu, w Zawrociu, istniał jakiś tajemniczy świat, doktóregonie wszyscymogą się dostać. Renee myślała, że przepustkąjest francuski,jawiedziałam, że to o wiele za mało. Patrząc na jejzamyślonątwarz, przypominającą złotowłose kobiety z obrazówJana vanEycka, pomyślałam sobie, żetą przepustką zawsze było pięk215. no, wrażliwość bądź talent. Reneenie była piękna,ale napewno była wrażliwa. Jej nozdrza chwytały terazsłodkizapachbiałych goździków, rosnących u stóp werandy. Ośmielona moim życzliwym uśmiechem, nagle zapomniała o wszystkim innym i chłonęła urok letniego popołudnia. Och!Zapomniałam, jak tu pięknie! To najpiękniejszemiej sce na świecie! wykrzyknęła i zbiegłaz psem na dawnoniekoszony trawnik. Unta przewróciła ją w rumianki. Tarzałysię przezchwilę w kwiatach. Zdałam, zdałam, zdałam! wykrzykiwała Renee, jakby chciała, by te słowadotarły dokażdegozakątkaw Zawrociu,a potem by otulone zapachemtraw poszybowały tam, gdzie kryłaś się za zakładką powietrzaalbo za jakimś słonecznym filarem i patrzyłaś na tę radosną,beztroską zabawę. Wróciła na werandę. Tak, mapani rację,pani Milska na pewno wie, żezdałam egzamin powiedziała jeszcze lekko zdyszana. Jak to dobrze! Takmi było ciężko myśleć, że onajuż nigdy sięo tym nie dowie. Tak ciężko! "Paźpomyślałam o niej, babko,twoimisłowamiilewniejmłodości i wdzięku. Ciągle się o cośpytai ciągle siędziwi. Jak ona ładnie idogłębnie siędziwi". Rzeczywiście,taka właśniebyła Renee. Przysiadła na skraju sofy i zadałakolejne pytanie, znowu trochę spłoszona i zaczerwieniona. A pan Paweł? Czy tu przychodzi? Tak.Czasami. Korzysta z fortepianu. Gra?zdziwiła się. Naprawdę? Naprawdę. Jej twarz rozjaśniła się. Patrzyłateraz na mnie jaknadobrąwróżkę, która umieczynićczary. Postanowiłam niewypadaćz roli. Nie mogłam sobie zresztątego odmówić. Babka chciała, by pani, Renee, odziedziczyła część jejksiążek. Wszystkie, które są w języku francuskim. Naprawdę tego chciała? 216Oczywiście. Sama sobie pani jednak z nimi nie poradzi,bozajmują całą biblioteczkę. Musipani poprosić o pomoc ojcaalbo któregoś z braci. Ach!Ciągle jeszcze niewierzyła własnym uszom. Ale.Czy pani jest pewna! Doprawdy, tyle książek! Jakja mogę wziąć tyle książek. Oczywiście, że pani może. Po co mają tu stać i zbieraćkurz. Ach.wzdychałajeszcze. To takie cudownewiedzieć, że pani Milska przeznaczyła jedla mnie. Chybaw takim razie wierzyła we mnie, co? Tak, na pewno tak! Paniniewie, jakie to dla mnie ważne! Zawsze byłasurowa. urwałai zaraz się poprawiła ale bardzo dobra! Bardzo! Jakilka tych książek jej czytałam. Nie wszystkorozumiałam, aleczytałam. Czytałam jej teraz, na wiosnę, bo. wzrok jej jużnie dopisywał. Tak mówiła, nie dopisuje mi wzrok. Alenigdy tonem skargi, nigdy! Usta Renee znowu zaczęłyniebezpieczniedrżeć, w oczachzabłysły łzy. Odwróciła się,alei tak jej drgające plecy zdradzały płacz. Ona jedna, babko,naprawdę po tobie płakała. Tak, to był zdumiewający widok. Objęłamją, a gdy się uspokoiła, obdarowałam pierwszą partiąksiążek i odprowadziłam do furtki. Merci. Au revoir! powiedziała. Au revoir! 3Awięc to Renee towarzyszyła ciw tych ostatnich miesiącach. Renee,Kocia ipsy. Lubiłaś tę wesołą, wrażliwądziewczynę, ale nawet jej nie dałaś tego odczuć. Co to było, babko? Jaki uraz, blizna czy skaza nie pozwalały ci na okazywanieuczuć? Choćby takniezobowiązujących jak odrobinasympatiii życzliwości. Tego też już się nie dowiem prawda znik217. nęła wmrokach przeszłości, nie zapisałaś tego w pamiętniku. Maurycy wprawdzie usiłował cię tłumaczyć,ale czymiałrację? "Ach tamoja Aleksandra! Jestjakzamknięta szkatułatylewniej skarbów, ale jakie one niedostępne. Jakby ktośkiedyśzatrzasnął wieko iwyrzucił klucz. Wiem,że Aleksandrastara się ze wszystkich sił dostać do swego wnętrza i obdarować tymbogactwem, alena razie rzadko jej się to udaje. Jakbynie do końca wierzyła,że tyle w niejczułości, łagodności,miłości". Tak, Maurycywierzył w ciebie do końca, ale czy chociażraz zobaczył zawartość całejszkatuły? Wątpię. Nie zobaczyłjej takżePaweł, mimo że tak bardzogo kochałaś. A wcześniejFeliks chociaż to niejest takie pewne. Mam jednak wrażenie, babko,że jestemjedynąosobą,która ogląda jejzawartość i umie ją ocenić, chociażniedlamnie byłaprzeznaczona. Maurycy toprzeczuwał, ja mampewność. Jakie to śmieszne i jednocześnie żałosne, że toprzedemną przyszło ci się otworzyć iobnażyć. Tak, mamcię przedsobą nagą i bezbronną, zobwisłymi,starczymi piersiami,zżylakami na nogach, wątrobianymiplamami na skórze dłoni. Ototy, stara kobieta,kochającarozpaczliwieswego wnuka, szukająca dla niegoratunku. Stareserce wyskakuje z piersi, gdy codziennie wspinaszsię z salonudosypialni na górze. Obok łóżkaszklanka na zęby, tennofor,który marozgrzać lodowate stopy, fiolka, która przedłużaagonię. Bo jeszcze nie możeszodejść! Musisz wymyślić tensposób! Musisz! Bo było już za późno na to, by po prostu gowezwać i powiedzieć: kocham cię. Botwojamiłość go zabijała. Każde słowo oniej byłoby jak pętla dławiąca oddech. Jakpętla. Wiem, babko,że chciałaś,by Zawrocie znalazło się w posiadaniu Pawła. Rozmyślałaś otym codziennie tej ostatniej,długiej zimy i doszłaś do wniosku, że niemożesz mu go oddać. Pewnie jednak niewiele brakowało, byś postąpiła inaczejto218Paweł dowiedziałby siępo pogrzebie,że jest jedynym spadkobiercą. Co bywówczas zrobił? Zabardzo to miejsce kochał, by sięgowyrzec. A więc zamieszkałbytutaj. Ale nawet gdyby jesprzedał,gdyby w jakimkolwiekstopniu wykorzystał twój dar,choćby to byładrobna,najdrobniejszaczęść, to czułby siętwoim dozgonnymdłużnikiem, który nie powinien zawieśćpokładanych w nimnadziei. A twoje oczekiwania znał doskonale. Ty zaś znałaś jego charakter i stan emocjonalny. Wiedziałaś, że przyjęcie Zawrocia skazałoby go na dalszepsychiczneniewolnictwo. Tak, babko! Zawsze chodziło ci tylkoo jedno by spełniłysiętwoje plany i marzenia, a ten jeden raz, gdy napisałaś natestamencie moje imię zamiast jegoimienia, pomyślałaś o nim,bezbronnym, rozdartym psychicznie,zniewolonym twoją miłością, spętanym talentem. Zapis na moją rzecz był ostatnimaktem twojej miłości do Pawła, był też aktem najbardziejheroicznym, wymagającym wielkiej wyobraźni imądrości. Porazpierwszyprzyznałaśmu status istoty odrębnej osobiście,prawie mdlejąc z bólu, przecięłaś pępowinę. Myślę, że to uratowało mużycie. Przestałskrzypiećdrzwiami starejszafy. Przestał wsłuchiwać się wpuls swoichżyłna nadgarstku. Przestałstudiować zacieki na suficie. Byłjuż wolny, alejeszcze bałsię tej wolności. Jeszcze szukałniewidzialnych nici łączących go z przeszłością, jeszcze udawał, żejakieś znaczenie ma fortepian,ale raczej straszyłsamsiebie, niż bał się naprawdę. Anna chciała cię, babko, zastąpić,ale repliką Zawrocia wyzwoliła go zupełnie. Zawrocie straciłoswą magiczną moc jeśli było możliwe do podrobienia, jeślibyłopowtarzalne. Nawet moje podobieństwo do ciebieokazało siędobrym zbiegiem okoliczności bo i ty, babko,w jakimśsensie, okazałaś się powtarzalna. Nie spodziewałaś się pomnie zbyt wiele. Niczego nieżądałaś. Nie prosiłaś! Niesugerowałaś! Nie spodziewałaś się219. nawet tego, żeoddam Pawłowi fortepian. Tym bardziej nieprzypuszczałaś, że poproszę go o to, by w Zawrociu zamieszkał. Zostanie tu z Kocią, Untą i Remim,ze swoim fortepianemitobą, zatopioną niewidzialnie w fotelu. Jeśli oczywiście sięna tozgodzi. Myślę, że zostawiam gopod dobrą opieką. Jestwolny. Jeśli coś go jeszcze ogranicza i pęta, to tylko muzyka. Jednaktymrazem sam ją wybrał. Jednak ją wybrał. Tego teżjuż nie żądałaś. Twójraj zatoniew muzyce. Będzie,jak chciałaś. Będzie, jak ja chcę. Tak sięze sobądziwnie zgodziłyśmy,babko. Tak,wielewiem. A jednakmam wrażenie,że ciągle brakuje mitego jednego puzzla. Nie dowiem się nigdy wielurzeczy tegoczy spędziłaś zFeliksem choćby jedną noc, czytęskniłaś kiedykolwiek za Krystyną, co zrobiłaś Emilce alboco ona zrobiła Pawłowi, nie dowiem się także, czy w ogólepamiętałaśten epizod z tortem i o kim myślałaś w chwiliśmierci. Możezresztąniczego otobie nie wiem, możetylko mi sięwydaje, że rozumiem twoje myśli, uczucia i postępki. To jużnie ma znaczenia. Wyjeżdżam. Jutro. Z samego rana. ^1Ł'. XXV. EPILOGMichał powitałmnieczułymi długim pocałunkiem. Trzymał mnie przezchwilę wramionach. Więc już tamnie wrócisz? W każdymrazie nie w tym roku. Nie zamierzasz gosprzedać? zdziwił się. Nie.Wypożyczyłam Zawrocie razem z domem i fortepianempewnemu szalonemu artyście. Za ile? Zadarmo. Jesteś stuknięta. Oczywiście. Przecież zawsze byłam. Za darmoi na całeżycie. Coto za dupek, że zgodziłsięna takiewarunki? On otymnie wie. Nie wie, że na całe życie. A psy? Wmieścieby sięmęczyły. Jóźwiak będzie je karmiłpodczasnieobecności nowego właściciela. Ma też zajmowaćsię kotem, łąkami, sadem i lasem, zaprawo korzystania znich. Tostary, dobry układ. Domyślamsię, że bezgotówkowy narzekał,ale221. w gruncie rzeczy był zadowolony, że sprawy wróciły do normy. Zostawiłaś mu wszystko? Nie.Zabrałam pamiętniki, samochód iparę odlotowychkiecekbabki. I jej buty też. Zobacz, ostatni krzyk mody! Nie, tosię nie mieściw głowie, w każdymrazie w mojej. Chwyciłbyza nią, gdybynie miałrąk zajętych obejmowaniem mnie. Może jest trochęza mała? Myślisz, że będęzadawał sięze świrniętą kobietą? A jeśli to zaraźliwe? Nawet na pewno. Nie rozumiem jednak, o co ci chodzi? Przed miesiącem nie miałamnici teraz niemam nic. Wszystkojest więc po staremu. Przecież o to ci chodziło. Zastanawiałsięprzez chwilę. No niby tak przyznał. Tak!dodał olśniony. Słyszałam, że Luiza ponownie poprosiła cięorękę. Był taki fakt. Napuszyłsię jak paw. Ale odmówiłem. Myślała, że to przez tę małąi chciała jej zerwać skalp. Wiesz, jakajest Luiza. Ganiała jąpo teatrze z tymi wielkiminożycami, które zaprojektowałem do bajki o krawczyku. Myślałem, żemała duchawyzionie ze strachu. Nie chwalsię. Wiem, że uwielbiają cię kobiety. Tylkoniewiem, dlaczego. To ty mnie nie uwielbiasz? Nie.To corobisz w moim mieszkaniui wdodatku wmoimłóżku? Czekamna uwielbienie. Że niby ja ciebie? A czemunie? Co za czasy. nodobrze. uwielbiam. 222jteiiWiem, babko, idiotyczny tekst, kiczowaty i w dodatkunieprawdziwy. No cóż, chciałam, bytak się wszystko skończyło banalny happy endjak wamerykańskim filmie. Nawetzapisałam ten hipotetyczny koniec w pamiętniku, przed wyjazdemz Zawrocia. A jak jest naprawdę? Stojęnaprzeciwko Michała i jużwiem, żenie czekał. Nie wiem jeszczetylko czy to Luiza,czyta mała z kilogramemzłota na głowie. Mówiłem! Cholera, przecież ci mówiłem! Milczę. Na jego pulowerzebłyszczy jeden złoty włos i kilkakrótszych, rudych. Więc może i jedna, i druga. Ale to nie jest tak,jak myślisz. Zresztą, gdybyśchciała. Nie chcęprzerywam mu. Takmyślałem. No to wszystko jest jasne. Urywazmieszany. To jednak Luiza to jej powiedzonko. Michał patrzy wprzestrzeń ponad moją głową, ja wchłaniamjegozapach, kilkakrotnie,głęboko, jakbym chciała zmagazynowaćgo w pęcherzykach, ale ulatujei mieszasię z zaduchemteatralnejkafejki. Etiudamówię do zakłopotanego Michała. Muzyczne ćwiczenie. Biały, czarny, czarny, czarny. Tylko żejednympalcem, ale za to melodyjnie,dynamicznie, z odrobinątalentu. O czym mówisz? Było mi z tobą dobrzedodaję. Do środkakapiąmiłzy z częstotliwością półnut. Ociężały, monotonnyrytm deszczu. Wychodzę na ulicę. Spaliny wypierają z płuc resztkęzapachu Michała. Otwieram parasolkę. Miasto przegląda sięw kałużach. Pierwsze liście odrywają się od gałęzi i płynąrynsztokami. Miasto. Miasto. Jesienne miasto. Koniec książki Hanny Kowalewskiej pod tytułem "Tego lata w Zawrociu".