Guareschi Giowanni - Don Camillo
Szczegóły |
Tytuł |
Guareschi Giowanni - Don Camillo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Guareschi Giowanni - Don Camillo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Guareschi Giowanni - Don Camillo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Guareschi Giowanni - Don Camillo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Giowanni Guareschi
Don Camillo
Od Wydawcy
W Roncole Verdi, w domu, gdzie Giovannino Guareschi
spędził ostatnie lata i gdzie wciąż jeszcze istnieją żywe świadect-
wa jego obecności, na obszernym i zalanym światłem poddaszu
kryje się cały dorobek twórczy, jaki powstał podczas jego bardzo
intensywnej działalności pisarskiej.
Każdego, kto przekracza próg tego domu i wchodzi na podda-
sze, ogarnia stopniowo trudne do opisania wrażenie łączące w so-
bie niejako paradoksalne odczucie niesłychanej skromności a jed-
nocześnie niezmiernej wielkości Guareschiego.
Tu na górze jasnym staje się powód owego oczarowania.
Na dwóch dużych stołach stojących pośrodku i w wielu szafach
otaczających pomieszczenie ze wszystkich stron leżą w najle-
pszym porządku setki i tysiące cierpliwie skatalogowanych stro-
nic, na które Guareschi przelewał przez lata swoją namiętność do
pisania, do swoich bohaterów, do swojego świata. Tego świata,
który lubił nazywać małym światkiem (może to właśnie z owej
skromności?), i który narzucił całemu wielkiemu światu, od Ame-
ryki po Japonię, omijając granice ideologii niczym bariery celne,
dzięki okruchem wiecznej prawdy obecnym w jego twórczości
- a osiągnął to jako jedyny z wielkich pisarzy.
To, co dziś możemy nazywać "archiwum Guareschiego" za-
wdzięczamy pełnemu miłości wysiłkowi jego dzieci. Z uwagi na
bogactwo materiału (całe roczniki czasopism, wycinki z gazet,
maszynopisy i rękopisy) uporządkowanie całości zabrało lata pra-
cy. I teraz, kiedy dobiega ona już końca, wydawca dostąpił za-
szczytu wzięcia udziału w otwarciu owego archiwum.
W ten właśnie sposób narodził się pomysł powstania niniejszej
książki.
Większa część z obszernej spuścizny Guareschiego została opu-
blikowana w czasopismach i gazetach. W porównaniu z tym sto-
sunkowo niewiele materiału doczekało się wydania w formie
książkowej. Przegląd kolejnych smakowitych epizodów z toczącej
się odwiecznej braterskiej walki między don Camillem a Peppo-
nem nasunął myśl, że jest tu zgromadzony materiał wystarczający
do stworzenia książki, która w sposób całościowy mogłaby stano-
wić wyraz hołdu dla życia "Niziny" i jej bohaterów, tak lubianych
przez czytelników, oraz dla samego autora.
Stąd też wziął się tytuł, mający w sobie coś odświętnego: "Czte-
ry pory roku don Camilla".
Brzmi on tak również z innego powodu. Podczas tworzenia
wyboru opowiadań, które mogłyby się złożyć w jeden ciąg, oka-
zało się, że właśnie przedstawienie historii roku kalendarzowego,
z następującymi po sobie jego porami, będzie najlepszym sposo-
bem uczczenia pamięci Autora i wyjściem naprzeciw jego ewen-
tualnym oczekiwaniom. Tak jak "Don Camillo" z 1948 r., tak
i ten tom opisuje wydarzenia, które miały miejsce między grud-
niem jednego a grudniem następnego roku.
Przedstawiając czytelnikom niniejszą książkę, wydawca jest
pewien, że sprawił nią przyjemność Autorowi, Jego Dzieciom
i milionom czytelników, którzy wciąż niezmiennie kochają Gua-
reschiego.
Mediolan, kwiecień 1986
Droga Dobra
Atmosfera nagle zaczęła się rozgrzewać. Tak się zawsze działo
w tych stronach: miesiącami wszystko szło jak po maśle i zdawało
się, że już będzie trwało wiecznie. Aż nagle Pepponowi skakało
ciśnienie i zaczynały się kłopoty.
Peppone został wezwany przez szefa z miasta, a po powrocie
minę miał rozeźloną, co zwiastowało burzę. Najpewniej obarczyli
go kampanią wyborczą; wracała ta sama śpiewka, co przed pięciu
laty.
Pierwszy wiec wyborczy został starannie zorganizowany i pew-
nego sobotniego popołudnia plac był zapchany czerwonymi,
którzy zwalili się ze wszystkich stron.
Don Camillo znalazł się w środku tego zamieszania zupełnie
nieszczęśliwym trafem: miał odebrać worek mąki kukurydzianej
w Castelletto, więc zaprzągł do małego wózka swoją starą szkapę,
która nazywała się Peppo. To też był przypadek, bo don Camillo
przyczepił jej to imię bez najmniejszego zamiaru czynienia aluzji
i, jak opowiadał wszem i wobec, nieraz było mu przykro, że
z powodu dialektu, który nie robił różnicy między Pepó-koniem
a Pepó-Pepponem, można by sobie pomyśleć o Bóg wie jakich
ukrytych zamiarach.
Tłumaczył, że sto razy próbował zmienić imię zwierzęciu, ale
koń, jeśli się na niego nie wołało Pepó, nie reagował.
- Trzeba by było, żeby pan wójt zmienił imię - mawiał za
każdym razem don Camillo.
Tak więc don Camillo zaprzągł szkapę do dwukółki, zarzucił na
plecy obowiązkową baranicę i wyszedł z podwórza plebanii ze
szczerym zamiarem przejechnia przez plac i skręcenia na drogę do
Castelletto.
Ale natknął się na mrowie ludzi, i kiedy don Camillo mówił
"przepraszam", oni odwracali się i obrzucali go spojrzeniem,
które mówiło: "Kim jest ten przeklęty, co chciałby, żebym się
przesunął?"
A potem nagle pojawił się Chudy będący w służbie porządko-
wej.
- Stać! - powiedział.
- Muszę jechać do Castelletto - wyjaśnił don Camillo. - Jeżeli
mógłbyś mi powiedzieć, jak mogę tam dotrzeć, nie przecinając
placu...
- Poczekajcie, aż skończy się wiec, a potem pojedziecie! - od-
parł kategorycznym tonem Chudy.
Don Camillo rozłożył ręce i stał spokojniutko, paląc połówkę
swojego toskańskiego i czekając, aż go przepuszczą.
Właśnie zabrał głos Peppone; to jasne, że dostrzegł don Camilla
przyblokowanego w tłumie, więc nie pozwolił sobie na zmarnowa-
nie okazji i dał mu do zrozumienia, jakie to czasy teraz nadeszły.
- Nawet jeśli jakiś reakcjonista, który ma zatkane uszy i nie
dostrzega tego, to jednak bliski jest jak nigdy czas odwetu proleta-
riatu! Wielu łudzi się widząc, że lud pracujący od jakiegoś czasu
nie burzy się i nie robi wrzawy. Proletariat jest jak działo, które
strzela nie dla przyjemności strzelania, ale tylko wtedy, kiedy
wybrany został obiekt ostrzału! Wkrótce usłyszycie huk armatni!
Tak zwana klasa rządząca, która wyzyskuje i tyranizuje proletariat,
właśnie kończy swoją dochodową gierkę. Klasą rządzącą jest lud,
który pracuje i produkuje i który musi mieć należne sobie miejsce...
Peppone przemawiał jeszcze dobrą chwilę w tym samym tonie,
a w pewnym momencie zakrzyknął:
- Nikt nigdy nie potrafi zatrzymać tryumfalnego pochodu idei
proletariackiej, nikt! Nawet jeżeli umie myśleć po amerykańsku
i mówić po łacinie! Kto ma uszy, niechaj słucha!
Wszyscy chichocząc odwrócili się w stronę don Camilla, a on
spytał głośno, zwracając się w kierunku trybuny:
- Do mnie pan mówi?
- Nie, mówię do pańskiego konia, który ma lepszy słuch i le-
piej rozumie! - wykrzyknął Peppone.
Don Camillo przestał się czymkolwiek przejmować, bo stwier-
dził:
- To logiczne: konie łatwo się rozumieją...
Po Pepponie zabrał głos ktoś inny, więc don Camillo zobaczyw-
szy, że to się chyba nigdy nie skończy, uruchomił Peppa i wrócił
na podwórze plebanii.
Po kwadransie skończyły się przemówienia, ale ludzie stali na
placu i gadali, a Peppone i jego sztab generalny prowadzili uzu-
pełniający wiec w cieniu trybuny.
Aż tu nagle pojawił się don Camillo, ale nie miał już swojej
dwukółki, tylko wózek z wysokimi burtami i między dyszlami nie
było konia, tylko on sam. Koń stał na wózku, a na karku miał
zawiązaną wielką czerwoną chustę.
Ludzie stanęli z rozdziawionymi gębami zadziwieni tym wido-
kiem, a don Camillo w dalszym ciągu ciągnąc swój wózek, rozpoczął
przejazd przez plac. Kiedy dotarł do trybuny, zatrzymał się, oparł się
na dyszlu i wyciągnął z kieszeni chusteczkę do wytarcia potu.
Napotkał spojrzenie Peppona.
- Widzi pan? - tłumaczył don Camillo, sapiąc z wysiłku -jaką
siłę ma propaganda, kiedy jest tak dobrze robiona jak pańska?
Koń, który ma dobry słuch, po usłyszeniu pańskiego przemówie-
nia nie chce więcej słyszeć o ciągnięciu dwukółki. Teraz na ciebie
kolej! - mówi. No i musiałem stanąć przy dyszlu. Trzeba się z tym
pogodzić, że świat schodzi nieuchronnie na lewo.
Peppone zbliżył się na kilka kroków i ująwszy się pod boki,
stanął z groźną miną przed don Camillem.
- No właśnie - powiedział don Camillo uśmiechając się - kło-
pot z tym, że teraz trudno pojąć, dokąd chce zmierzać koń.
Peppone odsunął kapelusz na tył głowy.
- A więc dla was proletariat to bydło? - spytał złowrogo Pep-
pone.
- Nie mam pewności - odparł don Camillo. - Niech pan
spróbuje zapytać konia, który ma lepszy słuch od mojego i rozu-
mie więcej ode mnie.
Na szczęście w tym momencie przybył sierżant karabinierów
i nie stało się to, co się miało stać. Sierżanta aż zatkało, kiedy
zobaczył don Camilla tak umiejscowionego.
- Co to za rozróba? - spytał sierżant.
- Żadna rozróba - odpowiedział don Camillo, stając ponownie
między dyszlami i manewrując, żeby zawrócić na podwórze ple-
banii. - To rewolucja proletariacka, która wsiadła na dwukółkę,
zajęła miejsce starej klasy rządzącej i prowadzi kraj do promien-
nego celu.
Po odstawieniu konia do stajni don Camillo poszedł rzucić
okiem do kościoła, a mijając główny ołtarz, usłyszał głos
Ukrzyżowanego Chrystusa.
- Don Camillo, po coś wyczyniał takie dziwactwa?
- To nie dziwactwa - odpowiedział don Camillo - tylko figura-
tywna alegoria dla wykazania głupoty w tezach Peppona.
- Ta alegoria tu nie pasuje. Postępując w ten sposób, roz-
jątrzyłeś jeszcze bardziej serca tych ludzi. Sprowokowałeś ich.
- Nie - stwierdził don Camillo. - To ja zostałem sprowokowa-
ny. To Peppone wyskoczył z tą historią z koniem. Powiedział, że
nie mówi do mnie, tylko do konia, który rozumie lepiej ode mnie.
Więc wsadziłem na wózek konia i zająłem jego miejsce między
dyszlami.
- I zasługujesz na to, żeby tam zostać, don Camillo. Ty nie
reprezentujesz frakcji opozycyjnej wobec Peppona, ty musisz re-
prezentować mądrość, która interweniuje u dwóch opozycyjnych
stronnictw i doprowadza je do poszanowania wiecznego Prawa.
Jeśli występujesz pod sztandarami jednej z frakcji, to jak możesz
pokazywać tablice wiecznego Prawa ludziom z drugiej frakcji
10
i mówić im: "To są Prawa Boga"? Bo oni wtedy na to: "Nie, to są
prawa wrogiej frakcji!"
Don Camillo rozłożył ręce.
- Jezu, frakcje są dwie: Chrystusa i antychrysta. Ja nie mogę
stać pomiędzy nimi dwiema, bo muszę walczyć w szeregach
Chrystusa.
- Don Camillo, bluźnisz, czyniąc ze swojego Boga szefa partii.
Bluźnisz podwójnie, dlatego że wystawiasz los Boga na łaskę
ostatecznego rezultatu walki pomiędzy dwiema frakcjami, oraz
dlatego że uważasz, iż twój Bóg może walczyć po stronie jednej
frakcji, a przeciwko drugiej. Patrząc przez pryzmat prawa stwo-
rzonego przez ludzi można stwierdzić, że istnieją tacy, którzy go
strzegą albo je łamią. Ale człowiek sprawiedliwy nie mówi: jes-
tem po stronie prawa, a więc muszę walczyć w szeregach
obrońców prawa. Człowiek sprawiedliwy trwa przy prawie i stoi
na straży jego czystości i doskonałości, ażeby nie dopuścić do
tego, że jego obrońcy będą chronić prawo aktami, które mu się
sprzeciwiają. Istnieje Prawo Boga i istnieją ludzie, którzy działają
przeciwko Prawu Boskiemu, jak i ludzie, którzy walczą o jego
zwycięstwo. Ale twoje miejsce jest poza frakcjami; masz stać na
straży Prawa Boskiego, aby nikt go nie naruszył, aby zachowało
swoją czystość i aby czyste, nieskalane, pełne blasku mogło być
przedstawiane członkom jednej i drugiej strony jako najwyższe
upomnienie.
Don Camillo podniósł oczy do nieba.
- Jezu, więc co mogę teraz zrobić? Stać nieruchomo, kiedy inni
idą?
- Idź, don Camillo, idź prostą drogą Boga. I jeżeli stwierdzisz,
że ktoś inny idzie tą samą drogą co i ty, rozraduj się w głębi twego
serca. Ale jeśli w pewnej chwili zostaniesz sam, bo inni, którzy
szli u twego boku, zejdą z drogi Pana, żeby pójść na skróty, smuć
się, lecz pozostań na drodze Pana. Przywołuj ich pełnym głosem,
błagaj, by weszli z powrotem na słuszną drogę, ale ty sam nie
schodź z drogi Pana. Nigdy, don Camillo, nigdy! Niech cię nie
kusi fakt, że droga na skróty, którą poszedł ten, co z tobą maszero-
wał, wkrótce połączy się z drogą Pana i skróci marsz. Droga Pana
11
nie ma skrótów..Ten, kto choćby na małą chwilę schodzi z drogi
Dobra, kroczy drogami Zła. Jeśli zawsze będziesz szedł po drodze
Dobra, będziesz głosem przywołującym na właściwą drogę tych
wędrowców, którzy pobłądzili.
Don Camillo pochylił głowę.
- Jezu - wyszeptał - spraw, abym nigdy nie stracił orientacji.
- Jeżeli zawsze będziesz wpatrzony w Znak, który wskazuje
szczyt góry, tam gdzie kończy się ziemska droga Dobra, a zaczyna
droga Niebios, nie pomylisz się nigdy, don Camillo. Jeżeli zaś
w pewnym momencie nie będziesz widział tego Znaku, będzie
znaczyło, że jesteś poza drogą. Kto idzie dobrą drogą, w» każdym
momencie widzi ten Znak. Wróć na dobrą drogę, a ponownie Go
zobaczysz. In hoc signo vinces.
- Zwyciężymy - szepnął z pokorą don Camillo.
Atmosfera w dalszym ciągu podgrzewała się, bo historia prole-
tariusza - Peppo, ciągniętego przez pseudoklasę rządzącą - don
Camilla, odbiła się szerokim echem w miasteczku i okolicy. Ale
don Camillo chciał pozostać na dobrej drodze i dlatego, choć
cierpiał męki piekielne, odmówił sobie pozwolenia na wyjście
z domu i na mieszanie się w całą sprawę.
Ale pewnego dnia nie mógł już dłużej wytrzymać, a było to
wtedy, kiedy zdarzyła się afera z tablicą pamiątkową.
Tablicę wmurowano na jednej z ulic Castelletto, u wylotu na
plac, w 1942 roku, i od tego momentu ulica zmieniła nazwę na tę,
jaka wynikała z napisu.
LUIGI BRAMBELLI
Odznaczony złotym medalem
poległ bohatersko
na froncie rosyjskim.
Ten Luigi Brambelli był jedynym synem wdowy Brambelli,
Desoliny z Crocilone. Kiedy zginął walcząc w Rosji, zostawił na
barkach Desoliny kilkuletniego dzieciaka i żonę. Na mocnych
barkach, bo przez całe swoje życie Desolina zawsze pracowała
solidnie. Desolina rzadko chodziła do miasteczka i za każdym
12
razem, kiedy tam szła, wybierała najdłuższą drogę, tę od Castellet-
to, bo głównym celem jej podróży było przejście przed tablicą
upamiętniającą imię jej chłopca.
Tymczasem dzieciak podrósł i zaczął chodzić do szkoły w mia-
steczku. Desolina odczekała, aż skończył pierwszą klasę, a potem
któregoś dnia poszła z nim przed tablicę i rozkazała:
- Czytaj!
Chłopaczek sylabizując przeczytał na głos to, co było wyryte na
marmurowym prostokącie.
- No właśnie - wyjaśniła mu wtedy Desolina. - To był twój
ojciec.
Odcisnęło się to w umyśle chłopca mocnym piętnem. I często
samotnie powracał przed tablicę, za każdym razem odczytując to,
co było wyryte w marmurze.
Potem, kiedy zaczęła się szkoła, chodził regularnie drogą pro-
wadzącą do Castelletto, dzięki czemu przechodził przez ulicę Lui-
giego Brambelli dwa razy dziennie.
Nie wiadomo po co; czysta dziecinada. W każdym razie naj-
pierw chodził piechotą, a kiedy doszedł do czwartej klasy, przy-
jeżdżał na rowerze.
Któregoś dnia w południe wrócił do domu bardzo przygnębiony,
a ponieważ matka i Desolina nalegały, żeby wyjaśnił, co się stało,
zaczął płakać i powiedział, że nie ma już tabliczki z nazwiskiem taty.
Desolina zwinęła fartuch i przewiązawszy się nim w pasie,
poszła sprawdzić. Chłopczyk miał rację: w miejscu tabliczki
z imieniem Luigiego Brambelli była wmurowana jakaś inna.
Desolina poleciała do gminy, a tam sekretarz ograniczył się do
rozłożenia rąk:
- To była decyzja rady; tutaj jest orzeczenie. Zmienili również
inne nazwy placów i ulic. Nic więcej nie wiem.
Desolina nie nalegała; wróciła do domu, włożyła odświętne
ubranie i wyruszyła do miasta. Wróciła ściętą nocą z dużym to-
bołkiem przywiązanym do kierownicy roweru.
Desolina była zaradną kobietą, przyzwyczajoną do robienia
najróżniejszych rzeczy; następnego ranka z tobołkiem pod pachą
wyruszyła w stronę miasteczka w towarzystwie chłopca.
13
Na miejscu pożyczyła drabinę, oparła ją o ścianę pod tabliczką
i, wyciągnąwszy z torby młotek i dłuto, wlazła na drabinę i spo-
kojnie zaczęła odbijać tynk dookoła nowej tablicy.
Po kilku minutach przyleciał z wrzaskiem dowódca straży miej-
skiej, ale Desolina nie miała najmniejszego zamiaru schodzić.
Wokół drabiny uformowało się spore kółko gapiów, a wkrótce
potem w pośpiechu zjawił się Peppone.
- Można wiedzieć, co wyrabiacie? - zawołał.
- Odkuwam tę tabliczkę i wstawiam z powrotem tablicę moje-
go syna - odrzekła Desolina. - Pojechałam do miasta, żeby ją
zrobili od nowa.
Chłopiec stał u stóp drabiny na straży tablicy, którą odpakował
i oparł o ścianę.
- Zejdźcie na dół i przestańcie robić głupstwa! - wrzasnął
Peppone.
Desolina odwróciła się w jego stronę.
- Nie robię głupstw - odparła. - Imię mojego syna było tutaj
i musi wrócić na swoje miejsce. Głupstwo zrobił ten, kto zmienił
tablicę.
- To decyzja rady - odrzekł Peppone. - To rada postanowiła ją
zmienić.
- A dlaczego? Co złego zrobił mój syn?
Peppone wzruszył ramionami.
- Proszę, zejdźcie i dajcie spokój - powiedział. - Jesteście jego
matką, a matkom wszystko się wybacza, wiecie jednak doskonale,
kim był wasz syn.
- Mój syn był jednym z tych, co zginęli na wojnie.
- Tak, zginął na wojnie - odparł Peppone. - Ale był również
jednym z tych szaleńców, którzy chcieli wojny. Pamiętajmy
o tym.
- Mój syn był młodym chłopakiem, kiedy pojechał do Rosji
walczyć w piechocie. Był chłopakiem jak sto tysięcy innych i jak
sto tysięcy innych walczył i przynosił chwałę swojemu Krajowi.
Peppone zrobił gest zniecierpliwienia.
- Chwała! Chwała przegranej wojny! Niesłusznej wojny!
- Mój syn wojnę wygrał. Nie daje się złotego krzyża temu, kto
14
f
przegrywa. Wy ją przegraliście, a nie mój syn. Walczył w słusznej
wojnie i dlatego Król dał mu krzyż. Królowie nie dają krzyży, jeśli
fe, żołnierz nie walczy w słusznej sprawie.
- Sprawiedliwi królowie! - wykrzyknął Peppone. - Problem
! w tym, że ten król był do niczego i właśnie dlatego teraz już go nie
? ma, bo go wygnano.
- Ale Włochy są takie same. Nie zmieniły się.
- A właśnie, że się zmieniły! - zawołał Peppone. - Na
szczęście się zmieniły. Skończyło się już podżeganie do wojny
i teraz postępuje się rozumnie, a nie bezrozumnie.
Desolina popatrzyła na tablicę tkwiącą jeszcze w murze.
- A niby kim był ten Gramsci, który zajął miejsce mojego
syna? Podczas jakiej wojny umarł, jeśli mój syn zginął w czasie tej
niedobrej?
- Podczas tej słusznej! W wojnie, którą lud prowadził, walcząc
| o wolność i postęp! - krzyknął Peppone. - O wolność, postęp
i pokój!
? - Nie wyznaję się na tym - odrzekła Desolina. - Wiem tylko,
że Gramsci to nie jest tutejsze nazwisko.
- Gramsci to jest nazwisko światowe, ogólnoświatowe
- zawołał Peppone - i w całych Włoszech nie ma miasta ani wsi,
które nie poświęciłoby mu jakiejś ulicy czy jakiegoś placu.
- A nie ma ich już dość? - zaprotestowała Desolina. - Musiał
przyjść i zabrać miejsce akurat mojemu chłopcu?
Peppone wciągnął głęboko powietrze, bo miał powiedzieć coś
nieprzyjemnego, i rzekł:
- To dla was smutne, ale tak jest. To nemezis historii, moja
droga dzielna kobieto. To ład, który zastępuje nieład. To prawdzi-
wa historia, która zastępuje tę fałszywą.
Desolina nie wiedziała, co odpowiedzieć. Westchnęła, rozłoży-
ła ręce i rzekła głosem pełnym strapienia:
- Więc jeżeli wszystko się zmieniło, to tak jakby mój chłopiec
zabił się, zlatując ze stodoły. Zwykłe nieszczęście. Ale tych, co
spadają ze stodoły, to przynajmniej tutaj pochowają. A mój syn
został nie wiadomo gdzie, tutaj było tylko jego imię. A teraz już
całkiem zaginął.
15
Chłopiec ani pisnął; z tabliczką ściskaną w rękach wciąż patrzył
na Peppona. I Peppone od jakiegoś czasu czuł na sobie jego oczy,
a teraz je zobaczył. Oczy bez jednej łzy, ale za to pełne prze-
rażenia. Oczy syna, który widzi tego, kto mu zamordował ojca.
Peppone z trudem odrywał wzrok od tych oczu. W końcu udało
mu się i spojrzał w górę, a ze ściany, z marmurowej tabliczki ponad
drabiną, lodowaty głos Partii rozkazywał mu: "Bądź posłuszny!"
Do przodu wysunął się don Camillo.
- Desolino, bądźcie rozsądna. Nie możecie przeciwstawiać się
prawu. Prawa się nie kwestionuje, tylko jest się mu posłusznym.
Kobieta zeszła i oddaliła się, żeby oddać drabinę.
Don Camillo ruszył z miejsca i dał znak chłopcu, wciąż ścis-
kającemu w rękach swoją tabliczkę, żeby poszedł za nim.
Mijając Peppona chłopiec na moment spojrzał w górę.
Kiedy don Camillo dotarł do drzwi plebanii, przystanął
i odwrócił się.
- Teraz idź do szkoły, bo już późno, zostaw to wszystko,
a w południe wróć tutaj.
Chłopiec oddał don Camillowi tabliczkę i poszedł. A don Ca-
millo stał na progu z marmurową tabliczką w dłoniach.
- Jezu - szepnął po dłuższych rozmyślaniach - nie wiem, czy
pójdę teraz dalej drogą Dobra, czy zniesie mnie na złą. Przebacz
mi, jeśli błądzę, ale muszę znaleźć jeszcze inną drogę.
A ta droga była tuż-tuż, między ścianą plebanii a bokiem
kościoła, długa na osiem, może dziewięć metrów. Dróżka, która za
ogródkiem plebanii stawała się polną ścieżką i ginęła między
polami. Nie używana do tego stopnia, że don Camillo zamknął ją
żelazną furtką.
Don Camillo wszedł na plebanię poszukać drabiny i narzędzi.
Oparł drabinę o ścianę domu i znalazłszy miejsce, gdzie mur był
w miarę równy, wymierzył i zrobił młotkiem i dłutem cztery
dziury.
Teraz jednak pojawiła się gorsza sprawa, bo potrzebny był
cement i cztery żelazne zaczepy.
Zszedł z drabiny i natknął się na Peppona.
- Przyniosę wszystko za pięć minut - burknął tamten.
16
Don Camillo o nic nie prosił, ale nie zdziwił się, że ktoś wie
o tym, o czym on tylko pomyślał.
Peppone wrócił po chwili z czterema zaczepami i torebką szyb-
ko wiążącego cementu.
Chudy został dziesięć metrów z tyłu, na strategicznej pozycji,
pilnując, żeby nie nadeszli ludzie.
Peppone wlazł na drabinę i przymocował marmurową tabliczkę.
Chudy gwizdnął i tamten ledwo zdążył na czas złapać drabinę
i zanieść ją do przedsionka na plebanii.
Don Camillo był już w pomieszczeniu, którego okno znajdo-
wało się akurat pod tabliczką. Okno było przymknięte, więc mógł
przez szparę śledzić, kto przechodzi.
Peppone też podszedł zerknąć ukradkiem, żeby usłyszeć, jak się
komentuje tę nowość.
Chłopiec przyjechał na rowerze. Doszedł do drzwi i miał już
wejść, kiedy coś zwróciło jego uwagę. Przesunął się pod samo
okno i spojrzał w górę.
Zobaczył tabliczkę i uśmiechnął się.
- Cześć, tato - powiedział.
Potem wskoczył na rower, przejechał przez furtkę i zniknął na
ścieżce wśród pól.
Ulica Luigiego Brambelli została oficjalnie otwarta.
Była to początkowo taka zwykła wiejska dróżka, której od co
najmniej dwudziestu lat nikt nie używał. Ale prowadziła do Croci-
lone, skracając drogę o dobre pół kilometra. A Crocilone było
małą osadą, leżącą na uboczu, w której wielką sensację stanowiło
pojawienie się furgonetki czy motocykla. Dlatego też Peppone
palnął straszne głupstwo, kiedy zakomunikował don Camillowi:
- Ten skrót może posłużyć do rozładowania ruchu na drodze
do Crocilone. Przyślę paru mężczyzn, żeby ją uporządkowali.
- Dziś jeszcze zdejmę furtkę - dodał don Camillo.
Don Camillo pomyślał, że droga Dobra może się w pewnym
miejscu nazywać nawet Ulicą Luigiego Brambelli, i że może nią
iść przez pewien czas u boku Peppona. Uśmiechnął się.
Peppone źle zrozumiał ten uśmiech i kierując się do wyjścia,
zawołał:
17
- Proletariat nie jest koniem, który nie wie, dokąd ma iść.
Proletariat składa się z ludzi, którzy doskonale znają swój cel.
- Powiem to Peppowi - odparł spokojnie don Camillo.
- Dzięki temu złoży dymisję jako proletariat i wróci do roli konia.
- To dobrze - odparł twardo Peppone. - A gdybyście tak jesz-
cze wrócili do roli księdza, byłoby jeszcze lepiej.
- Zrobione - wyjaśnił spokojnie don Camillo. - Niech Bóg
będzie z tobą i niech cię oświeci, towarzyszu wójcie, dzięki czemu
pewnego dnia, kiedy zakończy się nasza ziemska wędrówka,
będziemy mogli spotkać się ramię w ramię na początku drogi,
która prowadzi do wieczności.
Ton głosu don Camilla był tak pokorny i wzruszony, że Pep-
pone zdumiał się.
- Wariactwa! - burknął. - Widać teraz, to i z prałata robi się
chrześcijanin!
Ciężarówka trojańska
W sobotę rano zaczęło padać i lało bez przerwy przez całe
siedem dni.
Nigdy nie widziano takiego okropnego kwietnia: kanały wez-
brały i woda wylała bardzo szybko; albo przerwała małe groble,
albo podmyła ściany śluz i pozalewała niżej położone drogi i ty-
siące mórg ziemi uprawnej.
Potop skończył się nagle koło południa w sobotę; wiatr rozpę-
dził chmury i na czystym niebie pojawiło się, zupełnie jakby
cudem, ciepłe i błyszczące słońce.
Już od dawna don Camillo miał się wybrać w pewnej sprawie za
rzekę, więc tej soboty, po obiedzie, wsiadł na rower i wyruszył.
Rzeka podniosła się znacznie i mętna woda płynęła wartko, ale
jeden ze straży miejskiej uspokoił don Camilla, który minąwszy
groblę zatrzymał się z wahaniem przed wjazdem na most pontono-
wy.
- Tutaj nie ma żadnego niebezpieczeństwa, poziom wody
wciąż się obniża. Niebezpiecznie jest tam dalej. Obawiam się, że
jeśli się ksiądz nie pospieszy, to przemoknie.
19
W ciągu kilku minut niebo zmieniło całkowicie swoje oblicze
i pokryło się groźnymi chmurami; don Camillo wsiadł na siodełko
i ruszył w dalszą drogę.
W takim momencie wielka rzeka staje się jeszcze szersza i wy-
daje się być kawałkiem morza, most jest długi i kiedy trzeba po nim
przejechać, jak woda jest wysoka, to robi to pewne wrażenie. Don
Camillo przejmował się jednak głównie wielką ciężarówką, która
deptała mu po piętach i która, sądząc po piekielnym skrzypieniu
czynionym przez jej koła na deskach mostu, musiała być prowa-
dzona przez jakiegoś szaleńca, któremu strasznie się spieszyło.
Don Camillo nacisnął mocno na pedały, ale kiedy dojechał na
sam środek mostu ciężko tego pożałował. Ledwie zdążył zahamo-
wać i zatrzymać się na parę centymetrów od wyrwy, która nagle
otworzyła się przed nim i szybko się powiększała. Pod naporem
wody mocowanie któregoś pontonu puściło i most zaczął się rwać.
Don Camillo pozwolił, by rower przewrócił się na deski, a sam
podniósł oczy do nieba, chcąc podziękować Panu Bogu, ale nagły
pisk hamulców i towarzyszący mu piekielny zgiełk, jaki może
stworzyć klakson na spółkę z rozwścieczonym kierowcą, sprawi-
ły, że aż podskoczył.
Ciężarówka zatrzymała się kilka centymetrów od roweru
i z szoferki wyskoczył kawał chłopa, który rycząc i wymachując
rękami ruszył na don Camilla.
Typ przeszedł zaledwie kawałek, bo zaraz spostrzegł, co zmu-
siło don Camilla do hamowania, a wtedy stanął osłupiały, patrząc
na mulistą wodę, która kotłowała się trochę więcej niż metr od
przednich kół jego ciężarówki.
Poszło jedno oczko, a po nim następne; woda przerwała most
i trzeba się było spieszyć, żeby zawrócić. Ale kiedy don Camillo
schylił się po rower, a kierowca odwrócił się, by wsiąść do szofe-
rki, było już za późno. Dał się słyszeć trzask łamanych dźwigarów
i chwilę później betonowe przęsło, na którym stali don Camillo
i ciężarówka, oderwało się od reszty mostu.
To były sekundy; porwane przez prąd pontony oderwały się od
mostu i przepłynęły z dziesięć metrów, zanim don Camillo i kiero-
wca ciężarówki zdali sobie sprawę z tego, co się dzieje.
20
- No a teraz - wyjęczał przerażony kierowca - co zrobimy?
- Jeżeli pan wójt nie dysponuje biegiem do góry - odparł don
Camillo - to nie wiem, co można by zrobić.
- Ale przecież coś trzeba zrobić - zawołał zdesperowany Pep-
pone. - Minęły dopiero dwa miesiące, jak kupiłem tę ciężarówkę
i jestem zadłużony po same uszy!
Don Camillo wzruszył ramionami:
- Spróbuj polecić swoją duszę sowieckiemu ministrowi gospo-
, darki morskiej - odparł.
| Peppone nie zareagował; odwrócił się do niego plecami i po-
| szedł zamknąć się w szoferce.
! Tratwa trzymała się dobrze na wodzie; platforma spoczywała
' na sześciu cementowych belkach, a ponieważ Boska Opatrzność
zatrzymała ciężarówkę dokładnie na środku platformy, wyszło
na to, że ładunek jest dobrze rozłożony. Nie było czym się
zbytnio przejmować, choćby i dlatego że ciężarówka przewoziła
towar o dużych gabarytach, ale małej wadze. Siano luzem,
niesprasowane, przykryte wielką nieprzemakalną płachtą.
Deszcz zaczął z powrotem gwałtownie padać i don Camillo po-
myślał, żeby schronić się pod lewą burtą ciężarówki. Tu doszedł
do wniosku, że sytuacja jest mniej wesoła, niż sądził do tej
pory.
Belek nie było sześć, lecz dwie grupy po trzy, nie można było
więc mówić o jednej platformie, ale o dwóch, z których każda
wspierała się na dźwigarach łączących po trzy pontony. A te dwa
elementy mostu były spięte żelaznymi klamrami umieszczonymi
na końcach skrajnych dźwigarów.
Klamry te rozczepiły się i powoli dwie połówki platformy
zaczęły oddalać się od siebie. Na razie rozsunięte były na pół
metra, ale ponieważ przednie koła ciężarówki opierały się na jed-
nej platformie a tylne na drugiej, istniało ryzyko, że jeśli ta prze-
rwa powiększy się, to ciężarówka wyląduje w wodzie.
Nie było czasu na pogawędki; don Camillo otworzył drzwiczki
szoferki i złapawszy Peppona za nogę, ściągnął go na dół.
- Towarzyszu - tłumaczył mu, pokazując na dziurę, która po-
szerzała się pod ciężarówką - albo scalisz z powrotem platformę,
21
albo skończysz w wodzie ze wszystkimi wiktuałami dla twoich
bojówkarzy.
Peppone zrobił się blady; jednym susem znalazł się na tyle
ciężarówki i przeklinając na czym świat stoi, rozluźnił liny, które
przytrzymywały nieprzemakalną plandekę. Otworzył zaczepy
i opuścił burtę, ale nie wyleciało siano, tylko ludzie.
Wyskoczyli Chudy, Ostry, Długi i inne zakazane gęby z bandy
Peppona, w sumie dwudziestu bojówkarzy.
Jasne, że nie byli uszczęśliwieni tą sytuacją, nie robili jednak
szumu, tylko czekali na rozkazy.
Niestety Peppone wypuściwszy zgraję spod siana, nie wiedział,
co dalej począć, więc do akcji musiał wkroczyć don Camillo:
- Zablokuj przednie koła i wrzuć wsteczny! - wrzasnął.
A kiedy to do wszystkich dotarło, zaczęli odrywać deski i klam-
ry z platformy i unieruchomili przednie koła ciężarówki, tak żeby
nie mogły się poruszyć. Potem Peppone włączył silnik, wrzucił
wsteczny i wciskając z wyczuciem sprzęgło i gaz, i pocąc się przy
tym odpowiednio, zdołał przyciągnąć do siebie obie części mostu.
Pozostali spięli je klamrami i linami i w ten sposób dokonano
ponownego scalenia platformy.
W czasie gdy cała banda męczyła się nad likwidacją pęknięcia,
don Camillo nie mógł się powstrzymać, żeby nie wetknąć głowy
w czarną czeluść powstałą po otwarciu burty.
To była dobrze wykonana robota; na skrzyni ciężarówki zmon-
towano potężną drewnianą klatkę, obłożono ją zewsząd sianem,
które z kolei przykryto nieprzemakalną plandeką. Wejście do kla-
tki opatulonej sianem było z tym i opuszczana burta służyła za
drzwi.
- Ciężarówka prosto z Troi! - wykrzyknął don Camillo, wy-
chylając głowę z klatki.
A ponieważ Peppone był obok, uważał za słuszne dodać jesz-
cze:
- Szkoda. Gdybym wiedział, co za towar wieziesz, wcale bym
cię nie ostrzegł. Nie nadarzy mi się już więcej taka okazja. Szko-
da.
Peppone nie odpowiedział, a don Camillo mówił dalej:
22
- Naprawdę szkoda; szef z całym sztabem głównym i bojówką.
(Jechaliście obrobić jakiś bank?
- Jechaliśmy bronić praw pracowników z Yiarany - odrzekł
Peppone.
- Ukryci w sianie?
- Wszystko się nada, kiedy trzeba wykiwać policję. Połowni-
kom z Yiarany zabroniono demonstrować i specjalne siły policji
pilnują wszystkich dróg dojazdowych do Viarany. Trzeba się tam
dostać niepostrzeżenie.
Platforma płynęła dalej w mętnej wodzie i ulewnym deszczu;
mężczyźni wrócili do swojej klatki osłoniętej płachtą z ceraty, ale
zrobili prześwity we wszystkich ścianach, żeby mieć oko na sytu-
ację.
Peppone wsiadł do szoferki, a don Camillo udał się za nim.
- Jeśli Pan Bóg nam nie pomoże, to czeka nas katastrofa
- mruknął Peppone po długim milczeniu.
- Już wam pomógł i to aż nadto - odparł don Camillo.
- Chyba ksiądz nie wie, ile kosztuje nowiuteńki Fiat 82
- stwierdził Peppone. - Jeśli Pan Bóg pozwoli mi go doprowadzić
bez uszczerbku do domu, przysięgam, że...
- Że co?
- Już ja sam wiem, co.
W tym momencie wybuchła okropna wrzawa; banda wysypała
się z klatki i wszyscy machali rękami zwróceni w stronę grobli, na
której wrzeszczał i machał niewielki tłumek.
Wieść rozniosła się błyskawicznie po wsiach wzdłuż rzeki i lu-
dzie na pewno nie będą się ociągać z pomocą.
Peppone otrząsnął się:
- Wyrzućcie obciążenie! - rozkazał, wyskakując z szoferki.
W dziesięć minut skrzynia ciężarówki została opróżniona
i szczątki klatki razem z sianem popłynęły w dół rzeki.
- Teraz wielebny ksiądz będzie mógł opowiadać, co zechce
- wyjaśnił na koniec Peppone. - Dowody rzeczowe zostały znisz-
czone i zawsze będziemy mogli odpowiedzieć księdzu, że zwario-
wał.
Don Camillo pokiwał głową i wzniósł oczy do nieba:
23
- Jezu - powiedział głośno - oto jest wdzięczność za
przysługę, którą im uczyniłem.
- Przysługa, którą nam oddaliście, nie daje księdzu prawa do
tego, żeby nas ośmieszać przed ludźmi - odparł Peppone.
Jakiś holownik odbił od brzegu i kiedy w końcu dopłynął do
platformy, ustawił się do niej bokiem. Ludzie z holownika
próbowali przyczepić ją liną, ale musieli zrezygnować w obawie,
że rozleci się na dwie części.
- Ratujmy na razie ludzi - powiedział w końcu kapitan holow-
nika. - Potem, jeśli się da, spróbujemy uratować ciężarówkę.
Ludzie z bandy nie dali się prosić i przeszli na holownik, ale
kiedy nadeszła kolej Peppona, ten pokręcił głową:
- Ja zostaję. To moja ciężarówka i nie zostawię jej.
Wszyscy wzdłuż rzeki znali Peppona i wiedzieli, że nikt nie
zmusi go, by zmienił zdanie.
- W porządku - odrzekli.
Don Camillo, który stał już na holowniku, zeskoczył na plat-
formę i ci z holownika spytali go, czy nie zwariował.
- Ja też zostaję. Rower jest mój i go nie zostawię - wyjaśnił.
- Niech się ksiądz nie martwi o rower, na pewno się uratuje
- nalegał kapitan.
- Zależy mi również na tym, żeby uratowała się dusza tego
nieszczęśnika. Załóżmy, że zdarzy się jakiś wypadek i będzie
musiał okazać skruchę in extremis za swoje zbrodnie; moim
obowiązkiem jest wysłać go z tego świata z papierami w po-
rządku.
Holownik oddalił się, a platforma płynęła dalej.
Peppone siedział na przedzie platformy i patrzył niemo przed
siebie.
- Tam jest wyspa - mruknął w pewnym momencie. - Jeżeli
pontony trafią na nią, to most się rozwali i koniec z ciężarówką.
- Pomyśl o własnej skórze - odpowiedział mu don Camillo.
- Ciężarówki wciąż jeszcze robią.
- Ale ja już nie mogę robić więcej długów.
Wyspa na środku wielkiej rzeki była prawie całkiem zanurzona;
wystawał jedynie czubek jakiejś kępy trzciny i barka płynęła
24
prościuteńko na nią. Peppone patrzył przerażonym wzrokiem na
przybliżające się trzciny i gryzł palce.
Wydawało się, że los platformy został już przesądzony, ale
kilka metrów przed wyspą wpadła w wir, który zmienił jej kieru-
nek, popychając w stronę brzegu.
Przeszkoda została ominięta.
- Pan Bóg mi dopomógł - wysapał Peppone, ocierając czoło
zlane potem.
- Z pewnością nie zrobił tego dla ciebie, ale ze względu na
fiata - uściślił don Camillo i także starł z czoła zimny pot.
Zaczął zapadać wieczór, a platforma wciąż płynęła z prądem.
Potem nagle jakby zmieniła zdanie i stanowczo skręciła w stronę
brzegu, gdzie włączyła się do skomplikowanej gry prądu i wirów.
A tam dogoniły ją po jakimś czasie trzy holowniki i zdołały po-
chwycić tak, że nie mogła się rozlecieć.
Rozpoczęła się podróż pod prąd i dopiero w nocy platforma
dotarła do swojej przystani.
Rzeka uspokoiła się, a prąd robił się coraz słabszy, ale trzeba
było ciężkiej harówki aż do trzeciej w nocy, żeby zakotwiczyć
platformę i połączyć ją z dwiema częściami mostu. Żeby pomóc
Pepponowi w usunięciu przeklętej ciężarówki, zaczepiono
platformę w ten sposób, że dziób miała teraz tam, gdzie poprzed-
nio była rufa.
Dzięki temu, kiedy wszystko było już gotowe i koła zostały
odblokowane, Peppone wsiadł do szoferki, zapuścił silnik i odje-
chał.
Zaś don Camillo, zabrawszy swój rower, dotarł do drogi na
grobli i popedałował w stronę miasteczka.
Ciężarówka Peppona zachowywała miłosierną prędkość, więc
don Camillo mijając ją, zjechał na lewo i uczepił się.
Na tyle ciężarówki widniała tabliczka ostrzegawcza: "Czepia-
nie zabronione" i faktycznie, Peppone nie czepiał się.
Złodzieje rowerów
Peppone, który w trakcie całej inspekcji występował jed-
nocześnie jako wójt i jako kierowca, zatrzymał samochód przed
jakimś parterowym domkiem i zwrócił się do szczupłego i dystyn-
gowanego pana w okularach, który siedział obok niego.
- To jest, panie inspektorze, szkoła w Castorcie. We wszystkim
ostatnia.
Inspektor spojrzał na chatkę i odrzekł po chwili:
- Tak, widzę.
- Najgorszego to jeszcze nie widać - mruknął Peppone,
marszcząc brwi z niezadowolenia.
Inspektor odwrócił się do pana raczej starszego i korpulentnego,
który, wraz z jakimś młodym człowiekiem, zajmował tylne sie-
dzenie w Fiacie 1100.
- Jest coś specjalnego, panie dyrektorze?
- Mianowana jest tutaj owa Diva Canetti, która po wyzwoleniu
została odsunięta na rok od nauczania, a potem dopuszczona na
nowo, jako że nie znaleziono nic, co by ją obciążało.
Peppone pokręcił głową i zaśmiał się szyderczo:
26
- Nic!
Inspektor spytał dyrektora szkoły podstawowej, jak to rzeczy-
wiście było, a ten rozłożył ręce.
- Dochodzenie zostało przeprowadzone prawidłowo. Diva Ca-
netti zdobyła uprawnienia do nauczania w 1929 roku z najwyższą
notą i pochwałą, uczyła nieprzerwanie od 1930 roku do kwietnia
1945 w szkołach powiatu, wykazując niewątpliwą kompetencję
i ogromną gorliwość...
- Zwłaszcza w tym, że wyszła za wicepodestę! - zawołał za-
czepnie Peppone.
- Fakt wyjścia za mąż za wicepodestę - zaoponował uprzejmie
dyrektor - nie może być uznany za przestępstwo.
- Bóg ich stwarza, a potem łączy - zawyrokował Peppone.
- Tacy to łączą się w związkach z podobnymi do siebie.
W każdym razie komisja dochodzeniowa mogła przynajmniej
przenieść tę Canetti, by choć taką satysfakcję dać ludowi.
- Panie wójcie - zaprotestował dyrektor. - Canetti została
przeniesiona!
- Trzeba ją było przenieść do Kalabrii, a nie z gminy do miejs-
ca odległego o sześć kilometrów, a może i to nawet nie - powie-
dział Peppone.
- Wie pan lepiej ode mnie, jak to było - usprawiedliwiał się
dyrektor. - Miała sześcioletnie dziecko i męża, który nie wrócił
jeszcze z więzienia w Indiach...
- Dajmy spokój! - zawołał Peppone.
- Właśnie, że nie damy spokoju - stwierdził kategorycznie
inspektor. - Jeżeli pan, panie wójcie, ma się na co użalać, to
proszę do mnie napisać podanie ze wszystkimi szczegółami.
- Nie ma potrzeby - powiedział Peppone wysiadając. - Sam
pan zobaczy, co to za typek z tej nauczycielki z Castorty.
Castorta była najmniejszą z siedmiu osad w gminie i jedna
nauczycielka wystarczała aż nadto jako osoba do spraw oświaty
podstawowej, pracując z pierwszą i drugą klasą rano, a trzecią
i czwartą po południu.
Signora Canetti przynosiła sobie z domu coś do zjedzenia
w okolicach obiadu i to bardzo ułatwiało całą sprawę. Kiedy
27
owego popołudnia do szkoły w Castorcie wszedł inspektor, a za
nim wójt i ci dwaj, była właśnie zmiana trzeciej i czwartej klasy
i wyglądało na to, że wszystko odbywa się prawidłowo.
Nauczycielka zbladła na widok kogoś tak nadzwyczajnie
ważnego jak wizytator do spraw oświatowych. Ale kiedy usłysza-
ła, jaki jest powód tej wizyty, odzyskała spokój.
- Pierwszą troską ustroju demokratycznego - wyjaśnił surowo
inspektor - jest umocnienie potencjału szkoły, z jednoczesnym
przystosowaniem jej do dzisiejszych potrzeb. W kraju brak jest
budynków szkolnych, a te istniejące pozostawiają wiele do życze-
nia. Na podstawie pani osobistego doświadczenia, proszę mi więc
powiedzieć, jak wygląda sprawa z tym budynkiem szkolnym.
Nauczycielka rozłożyła ręce:
- Odczuwa się brak wszystkiego - odpowiedziała.
Peppone podskoczył, bo poczuł się wywołany do tablicy.
- Szkoła jest taka, jaka jest! - wykrzyknął. - Ale trzeba przy-
znać, że gmina robi, co może. Budynek ponaprawiano i wysprzą-
tano, sanitariat został wyposażony w nowoczesne instalacje,
a szkole kupiono nawet radioodbiornik!
Nauczycielka przytaknęła.
- Dokładnie tak - powiedziała - szkoda jednak, że radio nie
może grać, bo brak prądu elektrycznego, i że urządzenia sanitarne
nie mogą działać, bo brak jest zbiornika na wodę i pompy, która by
go napełniła.
Ton głosu nauczycielki miał lekkie sarkastyczne zabarwienie,
co sprawiło, że Peppone stracił cierpliwość:
- Jeżeli w ciągu dwudziestu lat faszyzm nie zdołał doprowa-
dzić prądu i wody, i nikt nigdy nie odważył się narzekać - zawołał
- to teraz nie czas na robienie afery, że w ciągu czterech lat nie
daliśmy rady tego zrobić, a trzeba mieć jeszcze na względzie
opłakany stan zwyciężonego narodu!
Nauczycielka nie przejęła się:
- Pan inspektor pytał mnie, jaka jest tutaj sytuacja, więc ogra-
niczyłam się do odpowiedzi na jego pytanie.
Peppone wrzucił już czwarty bieg i inspektor, patrząc na to
wielkie chłopisko, nie czuł się na siłach, żeby się wtrącać.
28
- Różne są sposoby odpowiadania na pytania! - zawołał Pep-
pone. - Ale faktem jest, że wtedy nie miała pani czasu zauważyć,
że brak tu światła i wody, bo była pani strasznie zajęta szkoleniem
nowych pokoleń faszystowskiego plemienia!
Nauczycielka rozłożyła ręce.
- Przerabiałam program, jaki Państwo mi dało dopizerabiania.
Ograniczyłam się do zdyscyplinowanego służenia Państwu, tak
jak karnie służę mu teraz.
- Różne są sposoby służenia Państwu, droga pani! -zaśmiał się
Peppone. - Inne nauczycielki zachowywały się wtedy zupełnie
inaczej niż pani.
- Jest tylko jeden sposób służenia Państwu - odrzekła oschle
nauczycielka. - Jeśli inne nauczycielki służyły mu inaczej, to źle
mu służyły i prawdopodobnie źle mu służą również teraz.
Dał się słyszeć władczy głos inspektora:
- Proszę pani, proszę ograniczyć swoje odpowiedzi do tego, co
konieczne! Pytałem panią, jaka jest dokładnie sytuacja w szkole.
- Wszystkiego brak - powiedziała nauczycielka.
- Niech pani nie przesadza z czystego zamiłowania do polemi-
ki - odparł szorstko inspektor. - Proszę powiedzieć dokładnie,
czego brakuje.
- Ja panu powiem, panie inspektorze - zawołał Peppone
głosem pełnym ironii. - Pani odczuwa przede wszystkim brak
dwóch portretów, które wisiały na ścianie nad katedrą, gdzie teraz
widać jedynie ślady po nich, na prawo i lewo od krucyfiksu.
Nauczycielka uśmiechnęła się:
- Ważne, że został krucyfiks - wyjaśniła. - Gdyby go zdjęli, to
tak bardzo odczułabym jego brak, że ja też bym sobie poszła.
Inspektor zirytował się, bo to był inspektor polityczny i miał
poglądy, które od pewnego miejsca zaczynały się zgadzać
z poglądami Peppona.
- Proszę pani - polecił kategorycznie - proszę odpowiadać na
moje pytania i wyliczyć mi rzeczy, których brakuje w tym budyn-
ku szkolnym.
- Brakuje światła, brakuje działających urządzeń sanitarnych,
kubatura sali jest niewystarczająca, ogrzewanie jest nieodpowied-
29
nie do powierzchni pomieszczeń, ławki są połamane, tablica jest
prawie nie do użytku. Nie ma biblioteki, nie ma map do geogra-
fii...
- Z ilu pomieszczeń składa się szkoła?
- Z sali i korytarza, który służy jako szatnia i na końcu którego,
za przepierzeniem, zostały wygospodarowane składzik drewna
i wygódka.
- Czy w budynku nie istnieje możliwość stworzenia mieszka-
nia dla nauczyciela?
- Nie, proszę pana - odparła nauczycielka. - Także i woźna
mieszka prawie kilometr stąd.
W czasie gdy młodzieniec i dyrektor robili dokładne notatki,
inspektor skierował się w głąb sali:
- Pójdziemy zobaczyć, jak się naprawdę rzeczy mają - powie-
dział.
Jakiś chłopiec szmyrgnął ze swojej ławki i błyskawicznie wpadł
w drzwi wychodzące na korytarz.
Inspektor pomyślał, że chłopiec, posłuszny jakiemuś znakowi
nauczycielki, pospieszył otworzyć przed nim drzwi, ale kiedy wy-
szedł na korytarz, zauważył, że chłopiec z jakimś zawiniątkiem
w rękach pędem leciał do drzwi od składzika, więc zaniepokoił
się:
- Gdzie on leci? Ej, ty!
Ale chłopiec był już w składziku i zamknął się na łańcuch.
Inspektor złapał klamkę i naciskał nadaremnie.
A wtedy odwrócił się oburzony:
- Proszę pani, zechciałaby pani powiedzieć, co się tu dzieje?
Co ten chłopiec poszedł ukryć?
Nauczycielka zbliżyła się do drzwiczek.
- Gino - powiedziała spokojnie - to ja, otwórz.
Drzwiczki otworzyły się. Chłopiec stał w nich, odwrócony ple-
cami, żeby nie pokazywać swego zawiniątka. Peppone złapał go
za kołnierz i wyciągnął na zewnątrz. Zawiniątko kryło w sobie
jakieś pięcio- sześciomiesięczne dziecko i wydało się wszystkim
najdziwniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widzieli.
- Co to? - krzyknął oszołomiony inspektor.
30
- To mój brat - odpowiedział chłopiec ze spuszczoną głową.
Na to wtrąciła się nauczycielka i wziąwszy dziecko z rąk
ucznia, położyła je w koszu na winogrona, który stał w kącie
korytarza obok drzwi do salki szkolnej.
- To mój syn - powiedziała nauczycielka dochodząc do siebie.
- Pani syn? - zawołał inspektor. - A dlaczego jest tutaj?
- Mój mąż jest od dwóch miesięcy w mieście, gdzie znalazł
; posadę, drugie dziecko jest u babci na wsi. Ja biorę rano małego ze
, sobą i zabieram z powrotem wieczorem. Dzięki temu jestem spo-
| kojna, a poza tym mogę go karmić.
j Inspektor spojrzał na dyrektora i Peppona, a potem odwrócił się
• do nauczycielki.
| - Pani karmi go tutaj?
- Nie, proszę pana, kiedy słyszę, że płacze, przychodzę tutaj,
wyjmuję go z koszyka i idę karmić do składziku.
- Wspaniale! - zachichotał inspektor. - Kto wie, co to za ra-
| dość dla dzieci, kiedy je pani zostawia same! Możemy sobie tylko
wyobrazić, co też wyrabiają.
- Nie ruszają się i ani pisną. To są wiejskie dzieci, dobrze
wychowane i gdyby nawet nie uszanowały we mnie nauczycielki,
to szanują we mnie matkę.
' Inspektor wzruszył ramionami.
- Rozumiem, rozumiem, zdaję sobie sprawę. Ale mogłaby pani
przecież zostawić dziecko komuś we wsi.
- Nie, bo byłabym niespokojna.
- Ale ma pani matkę! Niech go pani jej zostawia.
- A kto go będzie karmił?
- Niech go pani sztucznie karmi. Większość dzieci jest dzisiaj
sztucznie karmiona.
- Jeżeli matka może, to ma obowiązek karmić swoje dziecko.
W przeciwnym razie Pan Bóg nie skonstruowałby kobiet tak, jak
skonstruował.
Inspektor poczuł się zakłopotany i swoją irytację skierował na
inny obiekt. Odwrócił się do chłopca, który wciąż jeszcze stał
przed drzwiami do składziku, i powiedział lodowatym głosem:
- Rzeczą, która w całej tej sprawie zasługuje na najwyższą
31
uwagę jest zachowanie tego chłopca. Daje to pojęcie, jakiego rodzaju
edukacji moralnej został poddany. Nie ma nic zbrodniczego w tym, że
nauczycielka bierze swojego syna do szkoły, żeby go karmić piersią,
ale to, co zrobił ten uczniak, ma