Philip Mercer #5 Rzeka zniszczenia - DU BRUL JACK
Szczegóły |
Tytuł |
Philip Mercer #5 Rzeka zniszczenia - DU BRUL JACK |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Philip Mercer #5 Rzeka zniszczenia - DU BRUL JACK PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Philip Mercer #5 Rzeka zniszczenia - DU BRUL JACK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Philip Mercer #5 Rzeka zniszczenia - DU BRUL JACK - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JACK DU BRUL
Philip Mercer #5 Rzekazniszczenia
Tytul oryginalu: River of Ruin PrzekladPrzemyslaw Bielinski
Pamieci mojego ojca
Davida Du Brula.
Zaden autor nie wykreowal
wiekszego od niego bohatera
ani lepszego czlowieka.
Morze Karaibskie
"f
:\
Colon:-
Sluzy Gatun?a?.,.:^- *"^6^";
jezioro Gatun I-
/ do Rzeki
doV Przekopu
Gaillarda
0 mile
0 kilometry *
iv/t~port rodzi pilotow
, parking
"^
^ /7 terminal"' " Hatcherly
Consolidated
\A
Ocean Spokojny
w.! ". i. i
1
jezioro Miraflores
0 mile 10 15
^ kilometry *~*
Paryz, Francja
Mlotek licytatora opadl z ostrym trzaskiem, ktory rozszedl sie glosnym echem w bogato zdobionej sali.
-Sprzedano za czterdziesci siedem tysiecy frankow licytujacemu numer sto dwadziescia siedem.
Cyfrowa tablica obok podwyzszenia pokazywala uzyskane w kolejnych licytacjach kwoty we frankach w przeliczeniu na dolary, po aktualnym kursie wymiany. Ksiazka, ktora demonstrowal stojacy za licytatorem asystent w bialych rekawiczkach, unoszac ja wysoko nad glowe, zostala wlasnie kupiona za prawie siedem tysiecy dolarow.
Oferte zlozyla pracownica domu aukcyjnego; reprezentowala osoby zainteresowane kupnem, ktore nie mogly lub nie chcialy przyjechac do Paryza na aukcje rzadkich wydan ksiazek i unikatowych rekopisow. Takich przedstawicieli bylo kilkoro. Siedzieli na osobnej lawie, podobnej do lawy przysieglych. Kazdy mial telefon i komputer z dostepem do Internetu. Pozostala czesc wysokiej sali zajmowaly rzedy wygodnych krzesel dla kupujacych bioracych udzial w aukcji osobiscie. Librairie Antique Derosiera oferowala dzis ksiazki ze zbioru Patriarchowie ery przemyslowej. Na jutrzejszej aukcji, glownym wydarzeniu trzydniowej imprezy, zostanie wystawionych kilkanascie renesansowych Biblii i niepelny rekopis Leonarda da Vinci, ktory - jak oczekiwano - mogl pojsc za kilka milionow dolarow.
Zanim pojawila sie nastepna ksiazka i jej zdjecie na ekranie rzutnika za podwyzszeniem, w sali slychac bylo cichy pomruk rozmow i szelest kartek katalogow.
Philip Mercer czekal na ten moment rozproszenia uwagi. Przeszedl po marmurowej podlodze do krzesla w ostatnim rzedzie. Kilkoro eleganckich gosci skrzywilo sie, slyszac plaskanie jego mokrych butow. Ich pogardliwe nadecie raczej rozbawilo Mercera, niz zawstydzilo. Za wysokimi, lukowato zwienczonymi oknami ulice zalewal jesienny deszcz. Olowiane niebo tlumilo blask Paryza. Ale w sali, w ktorej odbywala sie licytacja, lsnily bogate zlocenia sufitu i lakierowana kosztowna boazeria na scianach.
Siadajac, Mercer podchwycil spojrzenie licytatora. Jean-Paul Derosier lekko skinal mu glowa. Staral sie nie okazywac specjalnych wzgledow zadnemu klientowi. Mercer wiedzial, ze stary przyjaciel cieszy sie na jego widok. To
Jean-Paul sciagnal go do Paryza - przeslal mu liste ksiazek i rekopisow, ktore mialy isc pod mlotek na tej wlasnie aukcji.
Poznali sie wiele lat temu, kiedy Jean-Paul byl zwyczajnym Gene'em, a swoje nazwisko wymawial z twardym amerykanskim "r". Chodzili do liceum w Barre, w stanie Vermont, obaj byli outsiderami i pragneli wyrwac sie z tej dziury w Nowej Anglii. Derosier rozsmakowal sie w luksusie i postanowil zdobyc majatek. Mercer zas odkryl w sobie zylke podroznicza, przekazana mu w genach przez rodzicow, ktorzy zgineli w Afryce, gdy mial dwanascie lat. W Barre zamieszkal u dziadkow zc strony ojca. Po latach drogi jego i Derosiera znow sie skrzyzowaly. Dzieki sukcesom zawodowym Mercer, interesujacy sie starymi drukami i rekopisami, mogl pozwolic sobie na kupowanie bialych krukow. Jean-Paul mial juz wtedy wyrobiona pozycje w branzy antykwarycznej.
Mercer otworzyl wydrukowany na kredowym papierze katalog, sprawdzil, ktory numer jest nastepny, i zaklal. Minela juz polowa dzisiejszej aukcji. Przez opoznienie w interesach jego plan, zeby przyjechac do Paryza kilka dni wczesniej, legl w gruzach. Gdyby nie umowil spotkania na nastepny dzien, w ogole odwolalby przyjazd i zalicytowal przez posrednika. Dopiero co przylecial do Paryza. Do domu aukcyjnego przyjechal taksowka prosto z lotniska Charles'a de Gaulle'a.
Nastepna oferowana ksiazka byl osobisty dziennik Ferdinanda de Lessepsa, napisany podczas jego jedynej wyprawy do Panamy w 1879 roku. Zanim slynny budowniczy Kanalu Sueskiego przybyl do Ameryki Srodkowej, zdolal przekonac syndykat inwestorow, ze powtorzy swoj sukces i przekopie kanal na poziomie morza przez zarosniety dzungla przesmyk. Przedsiewziecie skonczylo sie niepowodzeniem i smierciadwudziestu trzech tysiecy robotnikow, a takze kryzysem finansowym,ktory wstrzasnal Francja.
To byla jedna z najwazniejszych pozycji oferowanych tego dnia; spodziewano sie, ze osiagnie cene okolo dwudziestu tysiecy dolarow.
Mercer przejrzal katalog i odetchnal z ulga. Rekopis, ktory chcial zalicyto-wac, jeszcze nie zostal wystawiony. Odprezyl sie po raz pierwszy od chwili wyladowania i zaczal osuszac zmoczona deszczem ciemna czupryne, wyciskajac dlonia wode.
-Nastepna pozycja przed krotka przerwa to numer szescdziesiat dwa.
Jean-Paul Derosier wiedzial, kiedy podniesc glos o oktawe; bezblednie podsycal napiecie panujace w sali; Mercer wyczuwal takze gniewne wzburzenie wsrod licytujacych, ktorego nie rozumial.
-Dziennik liczy sto siedemdziesiat stron. Ferdinand de Lesseps zapisywal
go wlasnorecznie podczas wyprawy do Panamy. Jak panstwo widzicie, rekopis
jest w doskonalym stanie, oprawiony w bordowa skore, z nazwiskiem de Les-
sepsa na okladce.
Derosier dalej rozwodzil sie nad zaletami dziennika, a na ekranie pojawialy sie zdjecia pojedynczych stron. Mowil po francusku. Chociaz Mercer dobrze znal ten jezyk, nie zwracal uwagi na prezentacje. Ten dziennik go nie interesowal. Wyjrzal za okno. Zalowal, ze po wyladowaniu nie zdazyl zmienic chociaz koszuli. Mokry garnitur lepil sie do ciala, a krawat ocieral sie o nieogolona szyje.
Jean-Paul zakonczyl prezentacje slowami:
-Licytacje zaczynamy od piecdziesieciu tysiecy frankow.
Poslugujaca sie telefonem pracownica domu aukcyjnego z tabliczka nume
ru sto dwadziescia siedem kiwnela glowa, a licytujacy zgodnym chorem jekneli.
Mercer natychmiast sie zorientowal, ze tajemniczy licytujacy zdominowal aukcje, podbijajac ceny ksiazek. Szalenstwo trwalo minute. Cena wzrosla do trzydziestu tysiecy dolarow. Przy kolejnych skokach licytujacy z rezygnacja kiwali glowami. Wiedzieli, ze i tak przegraja. Najwyrazniej czerpali jednak perwersyjna radosc z tego, ze zmuszaja numer sto dwadziescia siedem do zaplacenia wiecej, niz dziennik jest wart. Nieustepliwosc przedstawicielki licytujacego zaczela slabnac, kiedy cena przekroczyla piecdziesiat tysiecy dolarow - to dwa i pol razy wiecej niz szacunkowa wartosc dziennika. Mercer wyobrazal sobie wscieklosc, jaka slyszala w glosie tego, kogo reprezentowala.
W koncu zostalo tylko dwoch licytujacych: tajemnicza osoba na linii i pewien Amerykanin. Mercer widzial go na licytacji w Christie's, w Nowym Jorku. Rok wczesniej. Tak jak on, ow mezczyzna bral udzial w aukcji z milosci do ksiazek, nie kierujac sie ich rynkowa wartoscia. Mercer przypomnial sobie, ze to jakis dyrektor firmy naftowej. Facet mial kieszenie glebsze niz odwierty, ktore robil, ale przy siedemdziesieciu pieciu tysiacach dolarow nawet on musial sie wycofac, ze zloscia krecac glowa.
Po okrzyku Jeana-Paula "Sprzedane!" nie nastapil zwyczajowy aplauz, ktorym nagradzano tak wysokie wylicytowane sumy. Sala wibrowala nieprzyjemnym napieciem. Przedstawicielka licytujacego o numerze sto dwadziescia siedem nie podnosila wzroku, jakby wstydzila sie brutalnej taktyki, do ktorej ja zmuszono.
-Teraz nastapi dwudziestominutowa przerwa - zapowiedzial Derosier. -
Zapraszamy na szampana do foyer.
Mercer wzial kieliszek od kelnerki i zaczekal, az Jean-Paul skonczy rozmowe ze starymi klientami i urabianie nowych. Cieta rana na palcach lewej dloni znow zaczela krwawic; otarl krew serwetka. Mezczyzna w garniturze od Arma-niego, majacy poranione dlonie, mogl wzbudzac ciekawosc, ale nikt do niego nie podszedl. I to nie dlatego, ze wygladal tu niestosownie. Przeciwnie, choc w przemoczonych butach i z krwawiacymi ranami, wyraznie czul sie swobodniej w tej urzadzonej z przepychem sali niz reszta gosci.
Zatamowawszy krwawienie, wyrzucil poplamione serwetki i zbyl cala sprawe wzruszeniem ramion. Tym rozbrajajacym gestem odpowiedzial na utkwione w nim spojrzenie starszej damy. Mialo to znaczyc "Okropnosc, kiedy cos takiego czlowieka spotyka". Ponura dotad twarz matrony rozjasnil usmiech.
Derosier, uwolniwszy sie od towarzystwa leciwej kobiety w smiesznym niebieskim kapeluszu, podszedl do Mercera opartego o obita adamaszkiem sciane. Obaj byli wysocy - mieli okolo metra osiemdziesieciu centymetrow wzrostu, ale Mercer wydawal sie wyzszy. Jean-Paul, ze swoja jasna cera, chlopieco dlugimi rzesami i ruchliwymi ustami, byl raczej ladny niz przystojny. Mercer mial bardziej meskie, twarde rysy. Jego smialo patrzace szare oczy potrafily rzucac spojrzenie miekkie jak jedwab albo grozne niczym arktyczna burza.
-Co sie tu dzieje, Jean? - Mercer nie przyzwyczail sie do pelnego francu
skiego imienia Derosiera.
Roznica miedzy starymi druhami uwidocznila sie jeszcze bardziej, gdy uscisneli sobie dlonie. Rece Jean-Paula byly smukle i zadbane, Mercera zas poznaczone bliznami i odciskami - swiadectwo wielu lat pracy fizycznej. Derosier spedzil w Paryzu wiekszosc zycia, mowil wiec po angielsku z francuskim akcentem.
-Mercer, mon Dieu, nie sadzilem, ze zdazysz.
-Utknalem z robota w Utah i uciekl mi samolot. Nie
mialem nawet czasu zajrzec do domu. - Mercer mieszkal w Arlington, na przed
miesciach Waszyngtonu. - Walizke mam pelna brudnych ubran i probek zebra
nych mineralow
-Zloto, mam nadzieje.
-Nic takiego. Firma wydobywajaca miedz chciala wziac pozyczke w banku inwestycyjnym. Bank wynajal mnie, zebym sprawdzil raporty geologiczne firmy i nadzorowal serie kontrolnych odwiertow, by potwierdzic, ze we wskazanym przez nia miejscu sa zloza zdatnej do wydobycia rudy.
Mercer byl niezaleznym konsultantem gorniczym. Takie zlecenia stanowily jego chleb powszedni. Zrobil na nich majatek i zyskal reputacje jednego z naj-
lepszych inzynierow gornictwa na swiecie. Jego slowo wystarczylo, zeby firmy pompowaly miliardy dolarow i wysylaly tysiace ludzi pod ziemie do prac wydobywczych.
Jean-Paul nieznacznie wzruszyl ramionami.
-Paskudny sposob zarabiania na zycie, ale widze, ze na rachunki wystarcza. - Klepnal Mercera w plaski brzuch. - I pomaga zachowac forme. Ja tocze beznadziejna walke na silowni cztery razy w tygodniu, a ty wygladasz, jakbys byl w lepszej kondycji niz w czasach liceum.
-To ty sie ozeniles z szefowa kuchni, nie ja. - Mercer parsknal smiechem. - Latwiej mi zachowac linie, bo jestem sam i za cholere nie umiem gotowac.
-Rozumiem, ze naleza ci sie gratulacje. Pamietasz Cathy Rich, opiekunke ksiegi pamiatkowej w naszym liceum? Po tylu latach wciaz przysyla mi informacje o starych znajomych z klasy. Powiedziala, ze byc moze bedziesz pracowal w Bialym Domu.
-No, nie w samym Bialym Domu - odparl wymijajaco Mercer. - To posada doradcy prezydenta. Jak juz przejde jakas tam indoktrynacje, bede jezdzil tylko na wezwanie. Tak jakby na pol etatu.
Bylo to stanowisko specjalnego doradcy naukowego prezydenta, utworzone specjalnie dla Mercera. Mial on nie wchodzic w sklad doradcow. Propozycje te zlozono mu po wykonaniu przez niego niezwyklego zadania na Grenlandii. Doszlo wtedy do brutalnej konfrontacji z grupa terrorystow, usilujacych ukrasc smiercionosny radioaktywny izotop o nazwie Pandora.
-Wydaje mi sie, ze nie mowisz mi wszystkiego - zauwazyl Jean-Paul - ale i tak ci gratuluje.
-Dzieki. No to co sie dzieje na aukcji? Kto to wszystko kupuje?
-Cholerne zoltki - splunal Derosier. - Nie znosze ich.
-Malo to politycznie poprawne.
-Teraz jestem paryzaninem. - Jean-Paul rozesmial sie od ucha do ucha. - Nienawidzimy wszystkich po rowno. - Spowaznial. - Wiem tyle, ze to Chinczyk i ze kilka dni po upublicznieniu przedmiotow aukcji wyslal posrednika do rodziny, ktora sprzedaje dokumentacje Kanalu Panamskiego, z propozycja zakupu calosci od reki. Jak sie juz domysliles, bierze wszystko, co sie chocby minimalnie wiaze z Kanalem. Reszta go nie obchodzi. Wielu moich stalych klientow wyjdzie stad z pustymi rekami.
Na twarzy Mercera pojawil sie niepokoj.
-Nie martw sie - zapewnil go Derosier. - Kiedy cie tu zapraszalem, obieca
lem, ze bedziesz mogl kupic dziennik Godina de Lepinaya, i dotrzymam slowa.
Mercer zrozumial, co Derosier ma na mysli.
-Jean, dzieki za propozycje, ale nie rob niczego, czego nie zrobilbys dla kazdego innego klienta.
-Za pozno. Na poczatku aukcji oglosilem, ze dziennik Lepinaya nie jest juz na sprzedaz. Zaplacisz mi rownowartosc wyceny, chyba cztery tysiace dolarow, i jest twoj. Sluchaj, jestes jedynym z moich klientow, ktory naprawde czyta to, co kupuje. Jestem pewien, ze przeczytales juz tlumaczenie dwudziestu osmiu tomow Encyclope- die Methodiaue Diderota, ktore pomoglem ci skompletowac. To okropne, ze ksiazki i dokumenty dotyczace Kanalu Panamskiego, ktore dzisiaj wystawiam na aukcji, trafia na polke biblioteczna jakiegos biznesmena, ktory uwaza, ze beda doskonala ozdoba wnetrza.
W glownej sali zabrzmial dzwonek.
-Musze wracac - powiedzial Derosier. - Spotkamy sie po licytacji, wtedy dam ci dziennik Lepinaya.
Mercer zaczekal, az fala ludzi wroci do sali, a potem siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki po telefon komorkowy, ktory jego przyjaciel, Harry Whi-te, podarowal mu na urodziny. Numer juz byl zapisany w pamieci komorki. Mercer przylozyl telefon do ucha, sluchajac piskow polaczenia miedzynarodowego. Trwalo to pelna minute.
-Hola? - odezwal sie damski glos.
-Mario, mowi Philip Mercer.
-Mercer. - Jej angielski byl niezly, ale mowila z silnym akcentem. - Jestes juz w Panamie? Dobrze cie slychac.
Maria Barber byla urodzona w Panamie zona Gary'ego Barbera, rodowitego Alaskanina, ktorego Mercer poznal podczas studiow w Szkole Gorniczej Stanu Kolorado. Mercer wstapil do niej po uzyskaniu stopnia magistra geologii i szykowal sie do doktoratu. Gary byl od niego dwadziescia lat starszy i kiedy zaczal studia w owej slynnej szkole gorniczej, mogl sie juz poszczycic znalezieniem duzej zyly zlota. Wylecial po jednym semestrze i wrocil do czteroosobowej spolki na Alasce, ktorej byl udzialowcem. Mercer ukonczyl studia z jedna z najwyzszych lokat w swoim roczniku. On i Gary utrzymywali ze soba luzny kontakt - dzwonili do siebie kilka razy w roku i spotykali na obiedzie, jesli w trakcie podrozy znalezli sie w tym samym miescie.
Piec lat temu Gary nieoczekiwanie sprzedal swoje udzialy partnerowi i wyjechal do Ameryki Srodkowej, by zajac sie nowa dzialalnoscia - poszukiwaniem skarbow. Probowal przekonac Mercera, ze wloczenie sie po dzungli w poszuki-
waniu zaginionych zabytkow niczym sie nie roznilo od przeplukiwania zwiru z setek kilometrow strumieni w pogoni za zlotem.
Mercer pogardzal poszukiwaczami skarbow. Uwazal, ze rzadko im sie udawalo wlasciwie ocenic szanse wyprawy. Zyli zludna nadzieja szybkiego wzbogacenia sie. Wszyscy, z wyjatkiem kilku glosnych nazwisk, konczyli splukani i zgorzkniali po kilkudziesieciu latach bezowocnej pracy. Byli podobni do tych, ktorzy uwazaja, ze gra na loterii to dobry plan inwestycyjny. Nie udalo mu sie wyperswadowac Gary'emu pomyslu i uparty Alaskanin wyjechal z kraju pelen entuzjazmu, ktory okazal sie zgubny dla wielu mu podobnych.
Mercer musial jednak oddac Barberowi sprawiedliwosc. Piec lat bezowocnych poszukiwan nie oslabilo determinacji Gary'ego. Teraz ekscytowal sie skarbami bardziej niz na poczatku. Wmowil sobie ostatnio, ze jest na tropie zaginionego hiszpanskiego skarbu, wiekszego od wszystkich, jakie dotad znaleziono. Zadzwonil do Mercera miesiac temu, wytropiwszy dziennik Lepinaya na aukcji, i powiedzial, ze zaplaci polowe jego ceny za sama mozliwosc przeczytania go. Byl przekonany, ze ostatni fragment ukladanki, ktora probowal rozwiazac, kryje sie na kartach tego dziennika. Mercer uwazal, ze Gary ma urojenia i wcale mu to nie pomoze odnalezc skarb, mimo to zgodzil sie na taki uklad.
Zamierzal kupic dziennik z prostego powodu - interesowal go czlowiek, ktory w 1879 roku jako pierwszy zaproponowal wybudowanie kanalu ze sluzami. Taki kanal Stany Zjednoczone ostatecznie zbudowaly cwierc wieku pozniej. Derosier mial racje. Mercer zamierzal prze-czytac dziennik. Najprawdopodobniej lektura wrecz go pochlonie.
-Nie, Mario, jestem jeszcze w Paryzu. Jest tam Gary? Mam dla niego dobre wiadomosci.
-Jest w samym srodku prowincji Darien, na poludnie od El Real. - W glosie Marii Barber slychac bylo niechec. Nie podzielala zainteresowan meza. - Znow sie wyglupia, tkwiac nad ta przekleta rzeka. Nie widzialam go od kilku tygodni.
-Masz z nim jakis kontakt?
Kiedy ostatnio sie widzieli, Gary pokazal Mercerowi zdjecie swojej o wiele
mlodszej zony. Byla to ladna, kruczowlosa kobieta ponizej trzydziestki, o chmurnym spojrzeniu. Na zdjeciu wygladala powaznie, jakby w ciagu swego krotkiego zycia wiecej przezyla, niz powinna. Gary tlumaczyl melancholie tym, ze wychowala sie w slumsach Panamy, w dzielnicy Casco Viego.
-Si, wczoraj rozmawialismy przez radio. Mam sie do niego odezwac za
godzine.
-Powiedz mu, ze mam dziennik Lepinaya i bede w Panamie pojutrze.
-Ucieszy sie - powiedziala Maria bez entuzjazmu. - Mam cie odebrac z lotniska, jak chciales?
-Tak, lece przez Martynike. - Ubrania w jego bagazu, po upraniu, byly odpowiednie do noszenia w tropikalnej Panamie. - Przylatuje siedemnastego, okolo dziesiatej rano.
-Ostatnim razem, kiedy rozmawialam z Garym, powiedzial, ze ma ci do pokazania cos bardzo waznego. Prosil, zebym sie upewnila, ze zostaniesz przynajmniej na tydzien.
-Powiedz mu, ze zobaczymy - odparl wymijajaco
Mercer. Nie byl w domu od prawie miesiaca i nie planowal pobytu w Panamie
dluzszego niz kilka dni. Nie mogl sie juz doczekac paru tygodni spokoju przed
zameldowaniem sie w Bialym Domu na dlugie cykle nuzacych odczytow i spo
tkan.
-Powiem mu - powiedziala Maria. - I do zobaczenia na lotnisku Tecumen siedemnastego rano. Potem zabiore cie tam, gdzie Gary pracuje. I...
-O co chodzi?
-O to, ze nasilenie walki z narkotykami w Kolumbii wypedzilo wielu zbuntowanych zolnierzy na poludnie Panamy do prowincji Darien. Pomyslalam, ze powinienes wiedziec.
-Dzieki za ostrzezenie - odparl Mercer, ale Maria juz sie rozlaczyla.
Wrocil do glownej sali. Jean-Paul mial wlasnie zapowiedziec nastepna
ksiazke. Zajawszy swoje miejsce, Mercer przysluchiwal sie niezbyt uwaznie licytacji; zainteresowaly go tylko materialy dotyczace Kanalu Panamskiego. Tak jak poprzednio licytujacy numer sto dwadziescia siedem kupowal to wszystko, niejednokrotnie placac dwa razy wiecej, niz licytowane rzeczy byly warte. Mer-cer wiedzial, ze tacy licytujacy czesto wysylali na aukcje swoich ludzi, ktorzy donosili im, przeciwko komu licytuja. Ze swojego miejsca z tylu sali widzial wszystkich tlumnie zgromadzonych elegancko ubranych gosci, ale nie bylo wsrod nich zadnego Azjaty. Jednak wyslannikiem enigmatycznego Chinczyka mogl byc Europejczyk.
Dochodzila osiemnasta, kiedy licytacja sie zakonczyla. Wewnetrzny biologiczny zegar Mercera wskazywal dziesiata rano, ale geolog byl tak zmeczony, ze myslal tylko o powrocie do hotelu. Nie spal od dwudziestu godzin, a rano mial spotkanie w Ecole des Mines na bulwarze St. Michel, niedaleko Ogrodu Luksemburskiego.
Znalazl ponownie Jeana-Paula w grupie osob zgromadzonych w malej sali obok glownej sali aukcyjnej. Dzieki licytujacemu numer sto dwadziescia siedem i wysokiej cenie zaplaconej za szkic Gustave'a Eiffela Derosier zbil dzis niezla fortune i caly promienial.
-Mercer, co za dzien. To chyba moj rekord, a duze rzeczy wystawiamy do
piero jutro. - Odwrocil sie, by przedstawic czlowieka stojacego obok niego. - To
jest moj szef ochrony, Rene Bruneseau.
Bruneseau, krepy mezczyzna, mial posture wojskowego instruktora musztry. Jego rzednace wlosy byly krotko ostrzyzone, co uwydatnialo geste brwi nad ciemnymi oczami. Ksztalt jego kanciastej glowy wskazywal raczej na pochodzenie slowianskie niz francuskie. Ostre rysy lagodzil kilkudniowy zarost. Zeby byly pokryte brazowym nalotem z kawy. Mial na sobie zle lezacy garnitur przyproszony popiolem z papierosow.
-Milo mi pana poznac - powiedzial Mercer i odwrocil sie do Jeana-Paula. - Wyglada na to, ze numer sto dwadziescia siedem pozwoli ci dalej delektowac sie zabimi udkami, slimakami i innymi ogrodowymi szkodnikami, ktore wy, Francuzi, z takim uporem jadacie.
-Skoro o tym mowa, musimy wyjsc na kolacje, a przynajmniej na drinka.
-Przykro mi, nie tym razem. Jade do hotelu i wale sie spac.
-Zatrzymales sie w Crillonie, jak zwykle?
-Nie. Jakis klient mojej agentki podrozy odwolal rezerwacje w hotelu na lewym brzegu Sekwany niedaleko Wiezy Montparnasse. - Dwustumetrowy biurowiec byl uwazany za skaze miasta, skrzetnie unikana przez fotografow robiacych zdjecia w Paryzu. - Wcisnela mi ja, zeby klient nie stracil zaliczki.
-Oszczedzamy? - zadrwil Jean-Paul.
-Zapewniala, ze to cztery gwiazdki, a moze cztery karaluchy?
-Panie Derosier - przerwal Bruneseau dudniacym glosem, dobywajacym sie z glebin jego klatki piersiowej. - Przyniose dla doktora Mercera dziennik Le-pinaya, a potem musze sie zajac problemem, o ktorym rozmawialismy.
Jean-Paul zrzucil na krotka chwile maske oglady, ale szybko znow ja przybral.
-Ach tak, prawda. Dziennik Lepinaya.
W salce wciaz krecilo sie czterdziescioro czy piecdziesiecioro licytujacych.
To dziwne, ze Jean-Paul wspomnial o tej ksiazce, skoro oglosil wczesniej, ze nie zamierza jej sprzedac.
-Na pewno chcecie wypaplac, ze mimo wszystko ja sprzedaliscie? - spytal
Mercer.
-Och, merde. Zapomnialem. - Derosier rozejrzal sie, sprawdzajac, czy ktos go uslyszal. - Nie moge sie skupic.
-Myslisz juz o tych zabich udkach? - zazartowal Mercer. Jean-Paul przez chwile nie odpowiadal. - Dobrze sie czujesz?
-Tak, przepraszam. O, wraca Rene.
Szef ochrony niosl dziennik zawiniety w brazowy papier.
Mercer przywolal wzrokiem jednego z obslugi, wystrojonego w smoking, i
poprosil o przyniesienie z szatni jego stalowego neseseru z probkami. Po przyjezdzie caly swoj bagaz zostawil w recepcji. Czekajac, wyjal z portfela czek i wypelnil go, wpisujac sume czterech tysiecy dolarow. Przesadnie zamaszystym gestem podal czek Derosierowi.
-Z podziekowaniami od Narodowego Banku Czekow bez Pokrycia.
Kiedy przyniesiono mu neseser, Mercer rozcial scyzorykiem brazowy papier. Przez chwile wpatrywal sie w wytarta skore okladki, czujac dreszczyk podniecenia. Nie myslal o "ostatnim fragmencie ukladanki" Gary'ego. W ekscytacje wprawiala go sposobnosc wejrzenia w umyslowosc genialnego inzyniera, o dziesieciolecia wyprzedzajacego swoje czasy. Powoli otworzyl dziennik. Spisano go wyblaklym czarnym atramentem na grubym papierze ze szmat, przypominajacym w dotyku probke tapety. Godin de Lepinay mial pismo pewne i zamaszyste. Mercer przeczytal kilka wierszy, tlumaczac je najlepiej jak potrafil, i stwierdzil, ze przed wyjazdem musi kupic slownik francusko-angielski. Schowal dziennik do neseseru i zatrzasnal stalowe wieko.
-Nie mozesz sie doczekac, kiedy zaczniesz czytac, co? - Jean-Paul trafnie odczytal z wyrazu twarzy Mercera, czym ten jest teraz zaprzatniety.
-Moim zdaniem powinniscie panowie isc na drinka - zasugerowal Rene Bruneseau.
-No, dalej, Mercer, co ty na to?
Mercer pokrecil glowa.
-Mam apartament w hotelu Victoria Palace z obiecanym lozkiem tak wielkim, ze mozna na nim rozegrac mecz pilki noznej. Rano jestem umowiony z innym moim starym znajomym, a po poludniu wylatuje do Panamy. W grudniu przyjezdzasz do Stanow na te wielka aukcje w Sotheby's. Wtedy sie spotkamy, obiecuje.
-Rozumiem. - Jean-Paul uscisnal na pozegnanie reke Mercera; wlasnie zblizyl sie do nich jakis klient. Zanim wdal sie z nim w rozmowe, zawolal jeszcze do Mercera: - Tylko badz ostrozny!
Zabrzmialo to tak dziwnie w jego ustach, ze Mercer spytal, na co ma uwazac.
-Och, po takich ulewach jak ta, trwajaca od kilku dni, miejskie sluzby porzadkowe, choc graja w kulki i uwijaja sie jak w ukropie, nie daja sobie rady. Wszedzie sa korki, a taksowkarz bedzie cie probowal orznac w drodze do hotelu. Mercer sie zasmial.
-Spokojnie, swietnie gram role wrednego Amerykanina.
Odebral z szatni bagaz i na ramie zarzucil torbe, w jednej rece trzymal walizke z ubraniami, w drugiej - metalowy neseser. Na zewnatrz padalo. Woda rozpryskiwala sie z pluskiem pod kola samochodow, to ruszajacych, to zatrzymujacych sie na rue Drouot. Mercer nie mial plaszcza i zimna woda pociekla mu po karku za koszule. Wydawalo mu sie, ze po drugiej stronie ulicy zauwazyl Re-nego Bruneseau, ale tamten, nie ogladajac sie, wsiadl do samochodu.
Znalezienie taksowki zajelo Mercerowi dziesiec minut, bo byla akurat godzina szczytu, a paryzanie jak wszyscy mieszkancy miast najbardziej na swiecie nie lubia moknac. Mercer kazal algierskiemu kierowcy jechac w strone placu Denforta- Rochereau na drugim brzegu Sekwany i wsiadl do poobijanego peugeota. Paryz nigdy go nie fascynowal, wiec zamknal oczy, kiedy samochod przebijal sie przez miasto. Ledwie rzucil okiem na zalana swiatlem katedre No-tre Dame, gdy przejezdzali przez Ile de la Cite. Taksowkarz litosciwie nie probowal z nim rozmawiac. Ulewa spowodowala takie korki, ze skupil cala uwage na unikaniu stluczki.
Ulice na lewym brzegu byly pamiatka sredniowiecznej przeszlosci miasta, platanina nieregularnych skrzyzowan, kojarzaca sie Mercerowi z labiryntem bedacym dzielem szalenca. Kierowca, wydawalo sie, znal okolice, musial jednak kilka razy objezdzac sasiednimi uliczkami ciezarowki sluzb miejskich zaparkowane przy wybijajacych studzienkach kanalizacyjnych.
Przez fragment szyby, z ktorego szybko poruszajace sie wycieraczki usuwaly wode, Mercer dojrzal pozolkle kamienne ozdoby XVII-wiecznego obserwatorium. Przypomnial sobie, ze rozlegly Palac Luksemburski, siedziba senatu Francji, powinien byc tuz za nim.
Odwrocil sie, zeby przekonac sie, czy ma racje, i w ostatniej chwili zdazyl sie uchwycic oparcia fotela kierowcy. Tyl taksowki oswietlila nagle para reflektorow. Oslepiony nimi Mercer nie zobaczyl juz zblizajacej sie do nich duzej ciezarowki. Uderzenie nastapilo ulamek sekundy pozniej i z rozdzierajacym loskotem taksowka wbila sie w samochod przed nia. Kilka kolejnych samochodow
wlokacych sie przed nimi w korku powpadalo na siebie. Zaskoczony Algierczyk walnal twarza w kierownice. Osunal sie nieprzytomny z fotela, sciagajac z niego pokrowiec z paciorkow.
Mercer zamortyzowal sile uderzenia, dzieki przytrzymaniu sie oparcia fotela. Caly, choc roztrzesiony, wychylil sie do przodu, zeby zobaczyc, co sie stalo z Algierczykiem. Nagle ktos szarpnieciem otworzyl drzwi taksowki. Co, u diabla?
Mercer sadzil, ze to jakis samarytanin spieszacy z pomoca. Mial zaledwie sekunde na zorientowanie sie, ze czlowiek wdzierajacy sie do samochodu jest mlody, ma na sobie wojskowa kurtke z demobilu i glowe ogolona na lyso. Skin chwycil neseser Mercera. W drugiej rece trzymal pistolet.
Zlodziej znieruchomial na chwile, niezdecydowany, a potem syknal po francusku:
-Dawaj portfel albo nie zyjesz.
Spodziewal sie, ze widok broni sparalizuje ofiare, ale Mercer mial nieraz do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Jego reakcja byla natychmiastowa i skuteczna. Wyprostowal ugieta noge i ku zdumieniu zlodzieja kopnieciem przygwozdzil jego reke do krawedzi otwartych drzwi. Cios byl za slaby, zeby zlamac kosci, i zlodziejowi udalo sie nie wypuscic z reki czarnego pistoletu. Dookola zaczal sie zbierac tlumek gapiow. Wyniszczony od heroiny rabus rzucil sie do ucieczki, sciskajac pod pacha neseser Mercera. Skryl sie w gaszczu parasoli unoszonych nad glowami pieszych.
Mercer wyskoczyl z taksowki, choc rozum mu podpowiadal, ze pogon za rabusiem nie ma sensu. Stopy poruszaly sie niezaleznie od jego woli. O dziwo, nie slizgal sie na mokrym chodniku, choc nadal byl w mokasynach nieodpowiednich do biegu w taka pogode. Chlopak nie ogladal sie za siebie, pedzac rue Denfort pod okapem z galezi drzew rosnacych wzdluz ulicy. W mokrych lisciach odbijalo sie swiatlo latarni.
Nie przypuszczal, ze napadniety ruszy za nim w poscig.
Dystans miedzy nimi sie zmniejszal. Mercer gnal ulica we wscieklym pragnieniu odzyskania neseseru i dziennika de Lepinaya. Pietnascie metrow przed kolejnym przejsciem dla pieszych dzielilo go od rabusia tylko piec metrow i szybko zmniejszal te odleglosc. Na skrzyzowaniu zatrzymal sie z piskiem opon czterodrzwiowy mercedes; tylne drzwi sie nagle otworzyly. Tym chlopak ucieknie? Mercedesem?
Rozlegl sie dzwiek klaksonu.
Zlodziej przyspieszyl - adrenalina dala mu odrobine energii potrzebnej do dosiegniecia celu. Mercer mial pewnosc, ze gdyby zdazyl dopasc chlopaka i go
przewrocic, samochod by odjechal. Gonitwa skonczylaby sie przed skrzyzowaniem. Mercer byl juz zaledwie kilka metrow za rabusiem i skupil uwage na neseserze i na plecach chlopaka.
Zlodziej nagle zatrzymal sie, wyprezyl i padl plasko na chodnik, nie probujac nawet amortyzowac upadku. Przejechal cialem po betonie metr czy dwa; neseser Mercera wypadl mu z bezwladnej reki, pistolet upadl obok. Mercer wyhamowal i nachylil sie nad nieruchoma postacia. Ciezko dyszal, z trudem lapiac oddech w wilgotnym powietrzu, a serce walilo mu tak mocno, ze slyszal jego lomot. Zobaczyl, ze jedna strona twarzy chlopaka zostala zdarta do zywego miesa na betonie chodnika. Deszcz zmywal struzki krwi spod ciala do rynsztoka.
I wtedy dostrzegl czarna rane wylotowa po kuli, ktora przeszyla piers zlodzieja. Chociaz nie slyszal wystrzalu, wiedzial, ze strzelano z prawej strony.
Wyprostowal sie. Wszystkimi zmyslami odbieral sygnaly z otoczenia. Dzieki zdobytemu przez lata doswiadczeniu jego wzrok stal sie o te niezbedna teraz odrobine ostrzejszy, cialo - silniejsze, umysl - jasniej myslacy. Przednie drzwi mercedesa sie otworzyly. W ciemnym wnetrzu dostrzegl blysk strzalow oddanych z broni z tlumikiem. Pociski zaswistaly w powietrzu nad glowa Mer-cera. Rozlegly sie krzyki, ktorych nie zdolal zagluszyc warkot silnikow ani wycie zblizajacej sie syreny. Mercer pochwycil pistolet i neseser i rzucil sie ku wejsciu do najblizszego budynku.
Katem oka zobaczyl, ze z mercedesa wyskakuje trzech uzbrojonych mezczyzn. W przeciwienstwie do chlopaka, ktory zwinal mu neseser, ci poruszali sie jak wyszkoleni zawodowcy. Wszyscy byli Azjatami. W stalowo-szklanych drzwiach budynku stal pracownik i zamykal je na noc. Nie zastanawiajac sie, co to za budynek, Mercer odepchnal go na bok i skoczyl w polmrok wnetrza.
Szukajac jakiejs oslony, w mgnieniu oka skojarzyl fakty. To nie byl przypadkowy napad. To byla proba zrabowania mu dziennika Lepinaya, i to tak, zeby zleceniodawcy pozostali nieznani. Ale kto zabil zlodzieja? Przeciez Azjaci z samochodu nie zastrzeliliby wlasnego czlowieka. To by nie mialo sensu. Kule wystrzelil zabojca, ktorego Mercer nie widzial.
Nie byto czasu na zastanawianie sie, kto go wrobil: Jean-Paul Derosier czy Gary Barber. Za kilka sekund napastnicy wpadna za nim do budynku. Doswiadczenie zdobyte wczesniej w podobnych sytuacjach podpowiadalo mu, co robic. Pobiegl przed siebie.
W podloge z boku pomieszczenia zaglebialy sie krecone schody, tuz przy kamiennej scianie, stojacej tu chyba od wiekow. W swietle wpadajacym z ulicy
wygladalo to jak zejscie w czeluscie piekiel. Mercerowi przeszly po plecach ciarki. Juz wiedzial, gdzie jest.
Pod koniec XVIII wieku Paryz dusil sie od smrodu przepelnionych cmentarzy. Ciagle wybuchaly epidemie chorob spowodowanych przez rozkladajace sie ciala. Chcac oczyscic miasto, magistrat postanowil wykopac z grobow miliony nieboszczykow, a potem ponownie ich pogrzebac w starych kamieniolomach, z ktorych wydobywano wapien jeszcze w czasach cesarstwa rzymskiego. Setki kilometrow podziemnych korytarzy zapelniono szczatkami szesciu milionow ludzi. Bylo to najwieksze na swiecie skladowisko ludzkich kosci. Poltorakilome-trowy odcinek katakumb udostepniono zwiedzajacym, a Mercer znalazl sie wlasnie przy wejsciu do niego. Zawrocic juz nie mogl. Jedyna droga ucieczki prowadzila przez krety labirynt czegos, co paryzanie nazywali l'empire de la mon. Imperium zmarlych.
Nie mial czasu szukac wlacznika swiatla. Siegnal za stojaca tuz obok lade i wymacal dwie duze latarki. Jedna wepchnal do kieszeni marynarki, druga wsunal w reke, w ktorej niosl neseser. W drugiej rece trzymal pistolet. Podbiegl do kretych schodow i zszedl w otchlan. Na dole w swietle latarki ujrzal dlugi tunel o scianach z chropowatego kamienia. Zgasil latarke, uslyszawszy, ze na gorze, tuz nad nim, otwieraja sie drzwi. Ruszyl biegiem na ugietych w kolanach nogach. Zwir pod jego obutymi w mokasyny stopami chrzescil cichutko, nie glosniej od szeptu. Muskajac palcami sciane, dotarl do zakretu w lewo i znow sie rozejrzal, na moment zapalajac latarke. Kolejny prosty tunel prowadzil w glab podziemnej krainy. Mercer pobiegl dalej.
Jeszcze trzy razy napotkal na swej drodze ostre zakrety, zanim dobiegl do podziemnej komory. Jak daleko siegalo swiatlo latarki, widzial rowne stosy ludzkich szczatkow ulozonych niczym drewno na opal. Uplyw czasu sprawil, ze kosci pozolkly; niektore byly scementowane mineralami zawartymi w wodzie kapiacej z wapiennego sufitu. Niezliczone tysiace czaszek wpatrywaly sie w Mercera. Rozgladal sie, w nadziei ze znaki namalowane na suficie wskaza mu kierunek wyjscia z tej komory grozy.
Ruszyl. W polowie drogi do nastepnego odcinka katakumb nagle zapalily sie swiatla. Umiejetnie rozmieszczone reflektory punktowe podswietlaly co bardziej makabryczne fragmenty niezwyklej galerii - sciany kosci udowych, krzyze z piszczeli, abstrakcyjne rzezby z czaszek i miednic. Mercer dostrzegl to wszystko jednym rzutem oka. Spieszyl sie. Jego przesladowcy sie zblizali, a on mial nad nimi najwyzej minute przewagi.
Byl pewny, ze tamci widzieli, jak podnosil pistolet, ktory wypadl z reki chlopaka, wiec watpil, czy zdazylby zastrzelic wiecej niz jednego z goniacych go mezczyzn. A gdy go juz zlokalizuja, moga przypuscic atak, otaczajac go z trzech stron. Jednak dwoch na jednego to zawsze lepiej niz trzech. Zza sciany kosci widzial tunel, ktory doszedl az tutaj. Z niskiego sklepienia ciagle kapala woda.
Bral juz udzial w wielu strzelaninach. Zyskal dzieki temu jesli nie pewnosc siebie, to chociaz umiejetnosci nietracenia glowy. Udalo mu sie uspokoic oddech i zapomniec na chwile o niedajacych spokoju pytaniach. Teraz jego jedynym celem bylo przetrwanie. Szybko sprawdzil zdobyta bron, mala berette kaliber 9 milimetrow. Suwak chodzil sztywno, jakby nie oliwiono go od lat, a mosiezne luski byly zmatowiale i porysowane.
Takie moje zezowate szczescie, napadl mnie oprych z przeceny, pomyslal gorzko. Szczek niewypalu zdradzilby go tak samo, jak celny strzal.
Przez kapanie wody dal sie slyszec chrzest zwiru i u wylotu tunelu mignal cien. Mercer uniosl pistolet trzymany w obu rekach. Czekal wpatrzony w polmrok. Trzej zabojcy wpadli do srodka, ich wytlumione pistolety pluly jezorami plomieni, kiedy kladli ogien zaporowy. Kosci rozsypywaly sie w proch. Mercer nie mogl wystawic sie na taka nawale ogniowa. Pozostal za oslona, wyczekujac chwili przerwy. Czaszki nadnim patrzyly w dol, wyszczerzone, jakby sie z niego smialy.
Stlumione echa pierwszej salwy ucichly i Mercer uslyszal glosy. Nie mial pewnosci, ale wydalo mu sie, ze slyszy chinski: nie trzeba bylo wysilac wyobrazni, zeby odgadnac, ze to ludzie pracujacy dla licytujacego numer sto dwadziescia siedem. Chcieli ukrasc jedyna rzecz, jakiej nie udalo mu sie kupic na licytacji. Skad wiedzieli, ze ma ja Mercer - o to nalezalo miec pretensje do Dero-siera.
Mercer wystawil glowe zza nierownego stosu kosci udowych. Uzbrojeni przesladowcy sie ukryli. Tuz nad jego ramieniem eksplodowal nagle kosciany pyl; poczul podmuch rykoszetu. Dostrzegli go. Nadlecialy kolejne pociski, rozlupujac sciane ludzkich szczatkow. Mercer wycofal sie za sterte kosci, z ktorej sypaly sie odlamki pozolklych szkieletow. Z cienia wylonila sie postac, skradajaca sie bezszelestnie w butach na miekkich podeszwach. Mercer zauwazyl napastnika, zanim sam zostal zauwazony, i nacisnal spust.
Pistolet kopnal, a huk wystrzalu bez tlumika zabrzmial w koszmarnej ciasnocie jak wystrzal z armaty. Kula trafila napastnika w srodek klatki piersiowej i od razu go powalila. Schyliwszy sie, Mercer ruszyl znow biegiem i wpadl w
alejke, w ktorej kosci ulozono w rowne stosy wedlug czesci ciala, a nie wlascicieli. W jednym miejscu kosci udowe, w innym lopatki, trzy metry dalej - tylko zebra.
Zobaczyl lukowate przejscie i dal w nie nura. Nie scigaly go kule. Minal jakis oltarz i wpadl do nastepnej komory kosci, ozdobionej obeliskami z czasow napoleonskich. Prostokatny stos kosci siegajacy sklepienia mial date 1804 i wygladal jak mauzoleum.
Nie palilo sie tu tyle swiatel, co w poprzedniej komorze, ale Mercer nie wlaczal latarki, odnajdujac droge raczej dotykiem niz wzrokiem. Spojrzal na zwirowe podloze i zaklal. Zostawial swieze slady. Niewazne, gdzie by sie schowal, dwaj pozostali go scigajacy od razu znalezliby jego kryjowke. Zwirowato-kamieniste podloze bylo zbyt twarde, zeby mogl zzuc buty, musial wiec znalezc inne rozwiazanie. Obszedl komore dookola, nasluchujac odglosow poscigu. W trzech czwartych drogi zrozumial, ze do komory prowadzi tylko jedno wejscie. Utknal w slepym zaulku. I wtedy zobaczyl cos, co moglo przyniesc mu wybawienie - drewniane drzwi osadzone w wapiennej scianie, zagradzajace droge turystom do glebszych czesci katakumb. Mercer nie mial pojecia, co jest po ich drugiej stronie. Rownie dobrze mogl tam byc jakis skladzik, ale nie mial wyboru - innego wyjscia stad nie bylo.
Drzwi byly zamkniete i nie ustepowaly, choc napieral na nie z calej sily. Jesli przestrzeli zamek, przesladowcy natychmiast go dopadna. Przytknal do zamka berette pod takim katem, zeby nie dostac rykoszetem, odwrocil glowe i strzelil. Stary zelazny zamek sie rozpadl, a drzwi, skrzypiac, sie uchylily. Mer-cer wszedl i przymknal je za soba. Nie bylo tu swiatla, wiec z wlaczona latarka pobiegl przed siebie, mijajac kolejne stosy szczatkow. Skrecil najpierw w lewo, potem w prawo; tunel prowadzil coraz glebiej pod ziemie. Zaczal w pamieci rysowac mape przebytej drogi. - Robil to automatycznie. Te umiejetnosc nabyl przez lata pracy w kopalniach. Byl pewien, ze jesli przezyje, potrafi wrocic po wlasnych sladach.
Odglosy poscigu dochodzily go, ilekroc przystawal, zeby zlapac oddech -nie zblizaly sie ani nie oddalaly. Mercer dotarl do waskiego przejscia, przez ktore ledwie mogl sie przecisnac bokiem. Doszedl do pograzonego w ciemnosciach zakretu. Wydawalo sie, ze tunel w tym miejscu prowadzi lekko w gore. Bez swiatla brnal przed siebie, szurajac stopami po pokrytym pylem podlozu, zeby zatrzec swoje slady. Ciem nosc byla calkowita. Czul jej smak w ustach, jej cisnienie ogluszalo.
Przesunal sie o piecdziesiat metrow i pistolet uderzyl w lita skale. Nie odwazajac sie zapalic swiatla, zaczal na oslep macac sciane dookola, az znalazl biegnace w lewo odgalezienie tunelu. Zdawalo mu sie, ze za soba zobaczyl poblask latarki jednego ze scigajacych, ale nic nie wskazywalo, by odkryli, w ktora strone poszedl. Wiedzial jednak, ze odkryja.
W koncu odkryja.
Przesunal sie dalej, obcierajac kolana o wystajace nierownosci starozytnej skaly. Zaczal go juz ogarniac lek, ze utknie w tym zwezajacym sie ciagle tunelu, ale w tej samej chwili poczul, ze przyprawiajace o klaustrofobie sciany zaczynaja sie od siebie odsuwac. Mogl isc normalnie. Mial wrazenie, ze trafil do kolejnej komory, i zaryzykowal zapalenie latarki. To, co zobaczyl, sprawilo, ze omal nie zwymiotowal.
Pomieszczenie mialo dwadziescia-trzydziesci metrow dlugosci, a jego podloge stanowila niezliczona ilosc, wrecz morze rozrzuconych szkieletow - sceneria jak z hitlerowskiego obozu zaglady lub kambodzanskich pol smierci. Jedynym stad wyjsciem byla wyrwa w ceglanej scianie na wprost Mercera. Zeby do niej dotrzec, musial przejsc przez ludzkie szczatki. Z kazdym krokiem zapadal sie w kruche, trzaskajace pod jego stopami kosci. By nie wpasc w panike, przekonywal siebie, ze ten obrzydliwy dzwiek to tylko szelest lisci w jesiennym lesie.
Ostre krawedzie kosci podarly mu spodnie i rozoraly skore. Z ran zaczela plynac krew. Cos chwycilo Mercera za noge i musial spojrzec w dol, zeby sie uwolnic. Stopa utkwila w klatce piersiowej szkieletu. Szarpnal sie jak oszalaly i kosci rozlecialy sie na wszystkie strony.
Swiatlo jego latarki nagle stalo sie silniejsze. Mercer odwrocil sie i zobaczyl dwa jasne punkty tanczace w tunelu, z ktorego wlasnie uciekl. Doganiali go. Zaczal biec przez zwaly trupow, rozpaczliwie usilujac nie stac sie jednym z nich. Niecaly metr przed wyrwa skoczyl glowa do przodu. W tym samym momencie snop swiatla omiotl trupiarnie. Mercer przelecial przez wyrwe, szorujac piersia po szorstkiej skale, i zaczal sie staczac, majac pod soba ubita ziemie. Mocno przyciskal do siebie neseser. Uslyszal pelen przerazenia okrzyk jednego ze scigajacych go i trzask oddanego napredce strzalu.
Mercer znieruchomial w plytkiej kaluzy smierdzacej wody. Jego latarka lezala niedaleko, oswietlajac na wpol zatopiona czaszke, wciaz polaczona z cialem, ktore kiedys ja nosilo. Zachowaly sie jeszcze na nim strzepy dzinsow i bluzy. To byl catophile, jak nazywali siebie nielegalni eksploratorzy podziemnych
krypt. Ten czlowiek zgubil droge i tu umarl. Sadzac po stanie rozkladu, lezal tu -lub lezala - od lat. Imperium zmarlych wciaz przyjmowalo nowych czlonkow.
Mercerowi przyszlo na mysl, zeby zostawic tu neseser. Polujacy na niego juz by go chyba nie scigali, gdyby zdobyli dziennik Lepinaya. Ale pomysl ten znikl rownie szybko, jak sie pojawil. Wscieklosc przewazyla nad instynktem ocalenia zycia.
Zerwal sie na nogi i zaczal biec. Ten tunel nie byl juz czescia starozytnej rzymskiej kopalni. Pochodzil z pozniejszych czasow - mial sciany wylozone cegla. Dopiero po dluzszej chwili Mercer odgadl, ze dosta sie do rozleglego systemu paryskich kanalow. Zbudowane przez miejskiego inzyniera Napoleona III, barona Georges'a Haussmanna, ktory przebudowal Paryz na poczatku XVIII wieku, kanaly byly tysiackilometrowym labiryntem tuneli dokladnie odwzorowujacym uklad ulic nad nimi. Na szczescie z woda ulewnych deszczy splynela wiekszosc sciekow wytwarzanych przez miliony mieszkancow Paryza, mimo to smrod bijacy z koryta kanalu w srodku tunelu byl powalajacy. Mercer juz po kilku krokach zaczal tracic oddech.
Dno tunelu pokrywal lepki mul, wsysajacy buty. Mercer wskoczyl na ceglana polke biegnaca wzdluz sciany tunelu. Nad soba slyszal chlupot sciekow plynacych polmetrowej srednicy rurami, przynitowanymi do sklepienia. Z nieszczelnych spoin ciekly strumyczki cuchnacej cieczy. Na szczescie gdzieniegdzie w sklepieniu tunelu palily sie zarowki.
Gdyby mial nieco wiekszy zapas czasu, wspialby sie na jedna z drabinek, prowadzacych najprawdopodobniej do wlazow na ulicach, ale domyslal sie, ze scigajacy sa tuz za nim. Dogonia go w ciagu minuty.
Biegl najszybciej, jak mogl w tym smrodliwym powietrzu. Nie zwracal uwagi na tabuny szczurow ani na jasne, porcelanowe tabliczki z nazwami ulic na kazdym skrzyzowaniu. Wybieral kierunek i biegl przed siebie. Zauwazyl, ze poziom wody w tunelu ciagle sie podnosi. Minal ostry zakret i nagle pograzyl sie po kolana w wodzie. Platanina galezi utworzyla tame w poprzek tunelu, a woda, nie znajdujac ujscia, szybko go wypelnila.
Mercer wspial sie po galeziach na szczyt tamy i skoczyl do wody, ktora przeciekala miedzy galeziami. Ocierajac scieki z twarzy, odrzucil zdechlego szczura, ktory sie do niego przyczepil. Przez niewielki otwor w stercie galezi zobaczyl zabojcow - niewyrazne cienie za skaczacymi swiatlami latarek. Mial pewnosc, ze da rade wyeliminowac jednego, a nadzieje - ze obu. Gdyby mu sie nie udalo zalatwic obu, woda z tej strony tamy, gdzie sie znajdowal, byla o wiele plytsza niz przed tama, co powinno dac mu kilka minut przewagi nad tym,
ktory pozostanie przy zyciu. Podniosl berette i ze zdumieniem zauwazyl, ze nie drzy mu reka.
Dwaj scigajacy go albo domyslali sie zasadzki, albo byli po prostu swietnie wyszkoleni, totez rozdzielili sie, podchodzac do tamy. Jeden zostal z tylu oslaniac partnera, ktory zajal pozycje za wielkim zaworem. Mercer juz wiedzial, ze nie uda mu sie zalatwic obu. Wybral na cel tego blizszego. Dzielilo go od niego okolo szesciu metrow - dla niego latwy strzal - ale nie znal swojej broni i nagle zaczal sie trzasc z zimna.
Kiedy tylko mezczyzna schowany za zaworem wychylil sie zza nie- go, Mercer nacisnal spust. Pistolet sie zacial. Nienaturalny dzwiek poniosl sie nad szumem wody przeplywajacej przez tame. Zanim Mercer zdazyl odblokowac bron, oslone z galezi, za ktora sie skryl, zoraly pociski. Wypelzl ze swojej kryjowki i pobiegl w siegajacej mu do kostek wodzie, rozbryzgujac mokasynami niewiadomego pochodzenia szlam.
Dotarl do skrzyzowania, gdzie tunele rozchodzily sie na cztery strony. Kiedy skrecal, pocisk odlupal spory kawal cegly obok jego glowy. Pyl dostal sie do i tak juz zalzawionych oczu Mercera. Woda byla tu glebsza. Zamiast wskoczyc na polke, Mercer powstrzymal obrzydzenie i zanurkowal. Na oslep odblokowal pistolet i zaparl sie pietami o mul na dnie. Neseser wepchnal pod nogi. Omywala go brudna woda, ocie- ralo sie o niego cos nieokreslonego i obrzydliwego. Pluca zaczely protestowac przeciwko smierdzacemu powietrzu, ktore wciagnal, na ustach czul smak wstretnej cieczy, usilujacej wedrzec sie do jego wnetrznosci.
Przypomnial sobie jeden z dowcipow Harry'ego. Jesli kosmos jest pelen kosmitow, to Paryz - parazytow. Ten fragment Paryza z pewnoscia roil sie od nich. Sila woli Mercer utrzymywal sie pod powierzchnia wody. Takiej zasadzki Chinczycy nie mogli przewidziec.
Piers zaczely mu szarpac skurcze - zuzywal wlasnie resztki tlenu. Pod zacisnietymi powiekami zobaczyl skaczace iskierki. Wiedzial, ze wytrwa jeszcze kilka sekund. Sekata galaz uderzyla go w ramie. Z ust wyrwalo mu sie kilka babelkow powietrza, potem cala ich fala, ktorej pluca nie zdolaly zatrzymac. Mer-cer wyskoczyl na powierzchnie, czesciowo osloniety przez liscie na konarze. Wlosy przylepily mu sie do glowy, w oczy szczypala woda, ktorej nie zdazyl otrzec. Jeden z przesladowcow byl dziesiec krokow za nim, ostroznie skradal sie ceglana polka biegnaca nad rzeka sciekow. Mercer poddal sie nurtowi, ktory obrocil jego cialo, jednoczesnie wypatrywal drugiego przesladowcy.
Ten drugi byl daleko w glebi tunelu, sprawdzal odcinek kanalow przed ostatnim skrzyzowaniem. Mercer widzial tylko swiatla jego latarki tanczace na zawilgoconym sklepieniu.
Skoncentrowal uwage na tym, ktory znajdowal sie blisko niego. Bez skrupulow strzelilby mu w plecy. Kleczal w strumieniu sciekow, a to nie sprzyjalo rozmyslaniom o honorze czy uczciwej grze. Mercer sprawdzil jeszcze raz pistolet i podniosl go, ale nagle uswiadomil sobie, ze jednak nie strzeli do odwroconego do niego tylem mezczyzny. Jasna cholera.
-Hej, kolego, masz pozyczyc troche papieru toaletowego?
Tamten odwrocil sie szybciej, niz Mercer sie spodziewal. Pistoletem gotowym do strzalu zatoczyl krag i wystrzelil, zanim jeszcze dobrze wycelowal.
Mercer dwa razy nacisnal spust beretty. Pierwszy strzal trafil mezczyzne w bark, przedluzajac jego obrot, drugi odlupal kawalek kosci z kregoslupa. Chinczyk padl, zanim jeszcze luska z pistoletu Mercera odbila sie od sciany tunelu. Mercer wskoczyl na ceglana polke, pewien, ze strzaly z niewytlumionej broni sciagna tu drugiego zabojce. Jak dotad neseser nie zrobil sie ciezszy, co znaczylo, ze szczelne zamkniecie wciaz nie przepuszczalo wody i chronilo stary dziennik przed zniszczeniem.
Biegl dalej w tunelach pod miastem, uskakujac w boczne odgalezienia, przesadzajac rwacy nurt w wiekszych tunelach i gubiac sie tak dokumentnie, ze gdyby nawet pozbyl sie ostatniego przesladowcy, nigdy nie zdolalby znalezc drogi powrotnej. Za kazdym razem, kiedy juz mu sie zdawalo, ze nikt go nie goni, dostrzegal za soba swiatelko latarki zawzietego scigajacego.
Przed soba ujrzal kolejna drabinke prowadzaca na gore i uznal, ze przewage ma dosc duza, by zaryzykowac wspinaczke bez zabezpieczenia. Stalowe szczeble byly sliskie od mulu. Mercer wetknal pistolet za pasek spodni i zaczal sie wspinac. Na samej gorze odkryl, ze hermetyczna uszczelka, nie pozwalajac przedostac sie smrodliwemu powietrzu na ulice, zapiekla sie na stale. Uderzyl w nia kilka razy, a potem spelzl z powrotem na dol. Nie mogl tracic czasu. Latarka przesladowcy byla sto metrow za nim. Za daleko na celny strzal, chyba ze mialby wielkie szczescie albo gral w hollywoodzkim filmie.
Napotykal coraz wiecej stosunkowo suchych tuneli i zastanawial sie, jak to mozliwe po takich deszczach, o jakich opowiadal Jean-Paul. Kiedy szedl, chwiejac sie, jednym z nich, na plecach poczul nagle mocny podmuch cuchnacego powietrza. Odwrocil sie. Chinczyk nie skrecil jeszcze w jego tunel, ale za skrzyzowaniem, ktore wlasnie minal, Mercer zobaczyl sciane wody niosaca smieci wszelkich mozliwych ksztaltow i rozmiarow. Kanalarze pracujacy na
tym odcinku prawdopodobnie na pewien czas zatamowali przeplyw wody, zeby powstalo cisnienie jej strumienia wystarczajaco silne do usuniecia przeszkod. Te metode czyszczenia kanalow stosowano w miescie od ponad stu lat. Mercer slyszal takze, ze sluzby miejskie zatrudnialy do tego celu specjalnych lodzi ze sluzami.
Wyskoczyl z koryta kanalu tuz przed wzniesiona fala; wo